Korewicki Bohdan
Przez ocean czasu
Tom II
Dziesiąty chyba z rzędu dyżur Dominika wypadł przy wyzierniku „B”. Chronomobil prowadził docent — milcząc. Także Dominik nie zdradzał chęci do rozmowy.
— O czym tak głęboko rozmyślasz? — spytał w pewnym momencie Segar, zdrapując paznokciem zaschniętą kroplę smaru ze szkiełka szybkościomierza.
— Zastanawiam się, ile jeszcze mamy do przebycia, jak długo jeszcze potrwa chronomocja.
— Gdyby to ode mnie zależało, dawno rozpocząłbym hamowanie. Piotr gotów zużyć cały uran, a potem co będzie? Gdyby jechał sam, niechby sobie robił, co mu się podoba, ale ja nie mam ochoty wracać z tej głuchej ery na piechotę. Wyobraź sobie taki spacerek! Monikę, naturalnie, rozboli noga, profesora — głowa, a Totka każą mi nieść na plecach. Dziękuję.
Schodząc z dyżuru, który objęli teraz Niekrasicz i Helena, Dominik wstąpił do laboratorium. Zastał tam profesora żywo rozmawiającego z docentem.
— Stwierdziliśmy krótki okres obniżonej temperatury — mówił Segar — okres zimowych przymrozków na pograniczu kredy i eocenu. Jest to niewątpliwie naukową rewelacją, ale czy wnioski, jakie stąd wysnuwasz, nie są zbyt ryzykowne?
— Jakie wnioski? — spytał profesor spoglądając ponad okularami. — Że było to przyczyną wymarcia świata mezozoicznych gadów? Obydwa zjawiska zbiegły się w czasie…
— Ale czy nie odnosisz wrażenia, profesorze, że wniosek ten zbyt przypomina od dawna zarzuconą teorię katastroficzną Cuviera*?
Profesor zastanowił się chwilę, jakby się wahał, po czym rzekł:
— Nie jestem tego zdania. Fantastyczne katastrofy Cuviera miały kilkakrotnie niszczyć doszczętnie świat organiczny i na początku każdej następnej ery miały powstać, a właściwie być „stworzone” nowe, zupełnie inne zwierzęta i rośliny nie związane genetycznie z poprzednimi. A my przecież nic podobnego nie twierdzimy. Drobne ssaki istniały już w kredzie i jeszcze znacznie wczesnej, a gady wymarły nie wszystkie: krokodyle, żółwie, węże, jaszczurki i warany żyją dotąd. Nie można więc nazwać tego krótkiego odkrytego przez nas okresu oziębienia powszechną katastrofą. Przejściowe to oziębienie mogło wpłynąć hamująco na czynności życiowe gadów, sprzyjać rozprzestrzenianiu się wśród nich epidemii i tym samym stworzyć warunki ułatwiające ssakom osiągnięcie hegemonii. Oczywiście musiał zaistnieć cały splot przyczyn — kończył swą myśl profesor — wygląda jednak na to, że odkryte przez nas oziębienie mogło być jedną z nich, i to dość ważną.
Dominik nie usłyszał już odpowiedzi Segara; musiał opuścić laboratorium, gdyż Helena prosiła go o zajęcie się klimatyzacją. Gdy po wyregulowaniu temperatury i wilgotności powietrza wszedł do kajuty, zastał tam już docenta, który gderając pod nosem układał się na spoczynek. Mimo zainteresowania przedmiotem rozmowy, której nie mógł dosłuchać do końca, Dominik nie odzywał się do niego, pragnąc wypocząć między jednym a drugim dyżurem. Jednak nie udało mu się zasnąć.
Minęło znów kilkadziesiąt monotonnych, ciężkich do zniesienia godzin.
Wreszcie kapitan rozpoczął hamowanie. Helena rozdzieliła pastylki, zrobiła dodatkowe zastrzyki. Rozpoczęły się godziny może najcięższe z całej podróży.
O jakiejkolwiek pracy, a choćby o regularnych obserwacjach nie było już mowy. Wycieńczona załoga przechodziła kolejno od stanu zupełnej obojętności do jakiegoś chorobliwego podniecenia: nieoczekiwane wybuchy gniewu, rozdrażnienia zdarzyły się nawet profesorowi. Helena zapominała już o kolejności robienia zastrzyków: zdarzyło się raz, że Segar dostał je dwukrotnie w ciągu godziny, a Dominik po czterech godzinach musiał się sam upominać o zastrzyk! W nawigatorni przebywało stale dwóch ludzi, by w razie kiedy jeden zemdleje, drugi mógł go zastąpić. Nadwerężone długotrwałą chronomocją systemy nerwowe jadących coraz bardziej zatracały odporność.
Po sześciu godzinach szybkość z dziewięćdziesięciu lat na sekundę spadła do siedemdziesięciu czterech.
Dominik, wracając z dyżuru do kajuty, ledwo się trzymał na nogach z osłabienia. Wstrząsało nim raz po raz nerwowe drżenie, wzrok zachodził mgłą, a w uszach szumiało jak w młynie piekielnym. Jedyną jego myślą było położyć się jak najprędzej i chociaż na chwilę zapaść w bezprzytomną drętwotę…
Nagle ujrzał Monikę: szła, a właściwie — snuła się jak lunatyczka w stronę włazu. Złe przeczucie zmusiło go do opanowania nerwów. Ostatnim wysiłkiem powlókł się za nią. Widział, jak weszła na stopień trapu. Pierś jej falowała, usta miała otwarte, zdawało się, że braknie jej tchu. Chwyciła ręką za korbę koła służącego do rozsuwania górnej klapy!…
Dominik błyskawicznie znalazł się przy niej i silnie szarpnął ją za ramię. Upadła nieprzytomna… Usiłował zanieść ją do kajuty, lecz był na to za słaby. Z pomocą przyszedł mu’ profesor…
W ciągu następnych dziesięciu godzin szybkość zmniejszyła się do czterdziestu ośmiu lat na sekundę. Dominik, po zastrzyku, prowadził chronomocję. Aparatura działała prawidłowo, wskazówki zegarów nie wykazywały żadnych niepokojących wahań. Właściwie wszystko teraz zależało tylko od wytrzymałości załogi. Wymizerowaną twarz Dominika, o podsiniałych, zapadniętych oczach, okalała rzadka broda. Nie miał ani czasu, ani ochoty ogolić się. Wszystko mu było obojętne. Teraz już i myśl o zbliżającym się końcu chronomocji nie sprawiała mu ulgi. Nie czuł się na siłach myśleć z zainteresowaniem o przyszłym zetknięciu się z tak innym światem. Jedyna rzecz, której naprawdę pragnął, to sen; mocny sen, dający prawdziwy wypoczynek umysłowi i wyniszczonym nerwom.
Szybkość malała z godziny na godzinę. Trzydzieści, dwadzieścia pięć lat na sekundę. Przytłumiony sygnał brzęczał bez przerwy, wypełniając ciszę. Dziwnym trafem brzęczenie negatrinów usłyszano po raz pierwszy na małym zebraniu, które profesor zwołał w laboratorium starając się wzbudzić czujność1 i odporność towarzyszy w końcowym odcinku chronomocji. Było wątpliwe, czy go słuchano. Jeżeli nawet tak, to wypowiadane słabym głosem słowa dolatujące do uszu zebranych były tylko pustymi dźwiękami. Helena, z głową opartą o stół, wyglądała na półmartwą. Docent, blady jak trup, oddychał nierówno i chrapliwie…
Nagle rozległ się gwizd. Z początku cichy, ledwo słyszalny, stopniowo coraz wyraźniejszy. W miarę jak ton się obniżał, przechodził w znane wszystkim chronomocyjne brzęczenie. Światło zmieniało barwę i natężenie. Z fioletowego stawało się błękitne.
Zebrani poruszyli się, jakby przebudzeni z odrętwienia. Brzęczenie, które w poprzednich odcinkach podróży było dla nich tak przykre, obecnie sprawiło wszystkim ulgę. Było niewątpliwą oznaką zbliżającego się końca chronomocji. Wyłączono zbyteczny już sygnał. Monika wstała i przyniosła napój. Pili płyn, którego już od dawna nie brali do ust.
Dominik udał się do nawigatorni i zastąpił kapitana przy aparaturze. Przybył w porę: Niekrasicz był już u kresu sił. Wąchając krople trzeźwiące, ocierając pot z czoła, usiadł przy Dominiku. Bał się powierzyć mu całkowicie operowanie aparaturą w ostatniej fazie przed zatrzymaniem się wozu. Szybkościomierz wskazywał jedenaście, potem osiem, siedem, pięć. Dominik regulował z maksymalnym natężeniem uwagi. Niższy ton brzęczenia zdawał się zlewać w jedno z uciskiem w skroniach i z uczuciem mdłości.
— Powąchaj te krople — rzekł kapitan, podając otwartą probówkę. Dominik wciągnął głęboko mrożąco–piekącą substancję. Na chwilę umysł mu się rozjaśnił. Przekręceniem regulatora wyprostował załamującą się linię oscylografu. Stopniowo zredukował szybkość do trzech, a następnie do dwu lat na sekundę. Niekrasicz podniósł się i stanął obok Dominika przy aparaturze.
— Czy popełniłem jakiś błąd? — spytał Dominik zaniepokojony.
— Nie, w porządku! — odparł. — Zbliżamy się do postoju. Ja sam poprowadzę: odpocząłem.
Weszła Helena słaniając się. Zrobiła ruch ustami, jakby chciała coś powiedzieć, i osunęła się na podłogę. Niekrasicz skinął ręką na Dominika, by się nią zajął. Dominik ocucił zemdloną i wyszedł, by zobaczyć, co się dzieje z innymi. Na korytarzu ujrzał Monikę ratującą profesora. W damskiej kajucie leżał nieprzytomny docent, przy nim siedział płaczący Totek.
„Zastrzyki! — myślał Dominik gorączkowo. — Muszę im zrobić zastrzyki!”
Otwarta apteczka leżała opodal, nie wiedział jednak, które wziąć ampułki. Na szczęście nadeszła Monika. Mimo to trudno im było dać sobie radę w tych warunkach. Negatrina wyły w przewodach coraz głośniejszym, coraz niższym basem; wirowało w głowie.
— Trzymajcie się! — zabrzmiały w głośniku słowa kapitana. — Trzydzieści pięć dni na sekundę! Dobijamy!
Docent otrzymał zastrzyk w ramię. Potem Dominik uczuł, jakby sam zapadał się gdzieś w nicość. Kiedy się ocknął, w wozie panowała zupełna cisza. Leżał na podłodze. Nad nim stał Niekrasicz.
— Weź się w karby — mówił — pomogę ci przejść do naszej kabiny.
Dominik nie zdawał sobie sprawy, jak to przechodzenie się odbyło. Sen morzył go z nieodpartą siłą. Zaledwie dotarł do łóżka, zasnął…
Obudził się, nie mogąc przez dłuższy czas zorientować się, gdzie się znajduje. Wreszcie ujrzał leżących naprzeciwko profesora i docenta. Pod nim, na dolnym łóżku, spał Niekrasicz. „Chronomobil stoi — pomyślał — i wszyscy śpią, więc i ja mogę spać dalej”. Odwrócił się na drugi bok i ponownie zasnął.
Kiedy się obudził po raz drugi, kapitan i profesor spali nadal. Docenta nie było już w kajucie. Dominik poczuł się wypoczęty. Wstał i jak człowiek po dłuższej chorobie, zachwiał się na nogach, ale było to raczej skutkiem długiego snu niż wyczerpania. Teraz dopiero zdał sobie w pełni sprawę, że przecież chronomobil zatrzymał się u celu podróży, w erze mezozoicznej… w kredzie! Serce zabiło mu z emocji. Wyszedł na korytarz. Damska kajuta była zamknięta. Udał się do laboratorium, a stamtąd do górnej sterowni. Ciepłe powietrze buchało do wnętrza. Przez szeroko otwartą klapę ujrzał skrawek nieba, szary od chmur.
Wyszedł na grzbiet wozu. Miejsce postoju otaczał półkolem ciemny las iglasty; ale jakiż dziwny był ten las… Drzewa o pokręconych, jakby ondulowanych gałązkach przypominały mimo to swym prawidłowym kształtem duże choinki. Araukarie… wiedział, że są to araukarie. Po drugiej stronie przestrzeń była otwarta i szary pułap chmur odbijał się w zwierciadłach rozlewisk i bagien. Cisza panowała zupełna; najmniejszy powiew wiatru nie poruszał igliwiem, nie muskał rąk ani twarzy i Dominik odniósł przez chwilę wrażenie, że nie obudził się jeszcze i śni. Wciągnął parne powietrze głęboko w płuca. Ubogie podszycie lasu stanowiły młode araukarie, drobne skrzypy i paprocie; dalej pomiędzy pniami i gałęźmi panował posępny cień.
Chłonął widok w niemej kontemplacji, nie mogąc oswoić się z tym, że rzeczywiście znajduje się w tak bezmiernie odległej epoce. Wtem doleciały go z dala odgłosy rozmowy i wkrótce z gąszczu wychyliły się postacie docenta i Moniki.
— Nareszcie jeden się obudził! — zawołał Segar, wymachując na powitanie wielką żerdzią.
Dominik zeskoczył z wozu i podszedł do nich.
— No i jak ci się tu podoba? — spytał znów docent. Dominik milczał, nie mogąc sformułować odpowiedzi.
— A jak się ma reszta załogi? — spytał znów Segar.
— Zostawiłem ich jeszcze pogrążonych we śnie… Te araukarie wydają mi się takie dziwne…
— Wydają ci się dziwne, gdyż są to odmiany dawno w naszych czasach wymarłe.
— Poza tym widywałem tylko pojedyncze młode drzewka, a tu cały stary las…
Zapanowało znów milczenie.
Dominik podniósł wzrok do góry. Warstwa chmur zdawała się przygniatać swym ciężarem wszystko dookoła… i ta zupełna cisza…
Jedynie od strony wody dochodziło chwilami dalekie tajemnicze bulgotanie.
— Zobacz — rzekł docent — jakiego znaleźliśmy groźnego gada — i mówiąc to wyjął z kieszeni małą, grubą jaszczurkę — jest tego tam dalej moc. Zwiedziliśmy dość znaczny kawał puszczy.
— Rozpoczęłam kompletowanie zbiorów — dodała Monika wskazując na swój plecak.
Dominik chciał spytać, jak dawno oni już wstali, ale słowo „wy” albo „państwo” nie przechodziło mu jakoś przez gardło; nie chciał łączyć Moniki z Segarem jednym wyrazem.
— Przyznaj się — rzekł nagle docent innym tonem, kładąc rękę na ramieniu Dominika — z pewnością jeszcze nic nie jadłeś i musisz być głodny jak etruski pies. Idź, kochana — dodał zwracając się do Moniki — nakarm chłopca, bo sam gotów nie dać sobie rady. Życzę dobrego apetytu!
— Czy już dawno wstałaś? — spytał Dominik, gdy znaleźli się w laboratorium.
— Obudziłam się pierwsza. Miałam straszną ochotę pójść i zobaczyć, jak tutaj wygląda, ale w pojedynkę przecież wychodzić nie wolno. Zajrzałam do was. Ernest już nie spał. Nie chciałam was wszystkich budzić. Zwłaszcza Piotrowi należy się dobry wypoczynek i Helenie.
Dominik dostał kawałek zająca i mocną kawę.
— Czy chciałbyś jeszcze coś? — spytała Monika, — Muszę tam wrócić, bo zostawiłam kamerę.
— Dziękuję — mruknął Dominik. Mimo głodu jadł bez zapału. „Może sobie iść — myślał — kiedy chce i dokąd chce. Ale po co opowiada, że zostawiła kamerę, po co się przede mną usprawiedliwia?”
Wszedł profesor przecierając oczy.
— Ależ spałem! — powiedział. — Czy wiesz? Obliczyłem, że od zakończenia chronomocji minęło już dwadzieścia godzin! A ty? Dawno wstałeś?
— Niedawno.
— I nie wychodziłeś jeszcze?
— Wychodziłem.
— Wyjdę i ja zobaczyć. Kreda! Pomyśleć: dolna kreda!
W głosie profesora brzmiało wielkie wzruszenie i tyle młodzieńczego zapału, że Dominik mimo woli zawstydził się, że w takiej chwili mogło go opanować uczucie zazdrości o kobietę.
Profesor wyszedł, a Dominik powtarzał sobie nadal słowo „kreda” i stopniowo nabierało ono dla niego coraz większej wagi.
Wyszedł ponownie z wozu. Profesor, uzbrojony w lornetkę, oglądał krajobraz.
— Tam w wodzie — mówił — coś się porusza, ale trudno dojrzeć.
— Widziałem już kilka drobnych jaszczurów — rzekł docent stając przy nim. — Sądzę jednak, że spotkamy tego mnóstwo. A to, co tam pluszcze… Czy ja wiem, można by podpłynąć łodzią.
W tej chwili Monika wskazała ponad las.
— Patrzcie — zawołała mierząc kamerą — lecą!
Rzeczywiście, na dość znacznej wysokości sunęło kilkanaście ogromnych, ciemnych jakby nietoperzy. Prawie nie poruszały szeroko rozpostartymi błonami skrzydeł, płaskie trójkątne głowy pruły powietrze.
— Pterodaktyle — szepnął Dominik, ale wnet usłyszał stłumiony okrzyk profesora:
— Pteranodony!
A powietrzne gady sunęły dalej pod chmurami ku morzu. Widok był fascynujący. Zdawało się, że cały krajobraz nabrał od razu innego zabarwienia, innego nastroju. Moczary, ciemny, jakby stylizowany bór, wilgotne, gąbczaste ciepło wypełniające płuca i ten szary bezwietrzny półmrok sprawiały wrażenie obce, lecz przejmujące.
Dość daleko, gdzieś ze środka zielonkawego od glonów rozlewiska, wynurzyła się wężowa szyja o małej, prawie niewidocznej głowie, jakby śledząc za sunącymi w przestworzach cieniami. Usłyszano syk i plusk wody: szyja wężoszyjnego gada zanurzyła się znowu.
Dominik stał jak urzeczony. Wszyscy milczeli, nie chcąc przerywać majestatycznej ciszy zamierzchłej epoki. Stali w obliczu natury, której nigdy nie oglądało żadne oko ludzkie, nawet australopiteka. Odrębny świat, doskonały w harmonii barw i nastroju, świat tak różny — na tej samej odwiecznej starej ziemi!
Pteraoriodony obniżyły swój lot w stronę, gdzie w dali widniało ciemne pasmo morza.
— Są to pierwsze kręgowce, które rozwiązały problem lotu — rzekł docent w zamyśleniu. — Trudny musiał to być problem, ale wyszły z tego zwycięsko, choć nie na długo.
— Potem w ich ślady poszły ptaki — dodał profesor.
— Tak — potwierdził Segair — ale pionierami lotnictwa były jednak owady: oderwały się po raz pierwszy od ziemi hen, jeszcze w dalekim, ponurym karbonie. Co jednak mogło zmusić te wszystkie zwierzęta do takich przeobrażeń, do tak kardynalnej przebudowy ustrojów? Konieczność, potrzeba?
— A co zmusiło ludzi do zdobycia przestworzy? — wtrąciła Monika. — Czy również konieczność? Sądzę, że balon, samolot czy rakieta nigdy nie były koniecznością. Dowód — że nawet my, ludzie lat dwutysięcznych, obywamy się w naszej podroży bez skrzydeł. Dążenie do lotu jest to jakiś pęd wzwyż, tak jak pędem wzwyż jest nauka, której jesteśmy sługami.
— Pięknie mówisz, Moniko — odparł profesor — ale błędnie podchodzisz do zagadnienia. Gdyby tak było, wszystkie zwierzęta by latały lub chociaż wykazywały ku temu jakieś dążności. Tymczasem wiele zwierząt lądowych powróciło nawet do środowiska wodnego. Przystosowania idą w najrozmaitszych kierunkach. Jednym z nich jest zdolność lotu. W każdym przypadku musiały na to wpłynąć warunki środowiska i walka o byt. Żywy organizm ma silne właściwości przystosowawcze.
Rozmowa nie trwała długo. Docent przypomniał Monice, by z kolei nakarmiła profesora; Dominikowi zaś zaproponował, aby wziął się do zmontowania pokładu i wysunięcia podwozia.
— Zróbmy chociaż raz niespodziankę Piotrowi — mówił — będzie mu przyjemnie, gdy się obudzi i zastanie wszystko gotowe do drogi, lądowej lub morskiej.
Dominik wziął się ochoczo do pracy. Segar również wykazywał dużo energii i inicjatywy. Wkrótce pokład i barierka były już na swoim miejscu, peryskopy wysunięte i wóz uniósł się nieco wyżej na potężnych gąsienicach. Umazany smarem Dominik poszedł się umyć, ogolić i wyprać kombinezon.
— Czemu powstawaliście tak wcześnie? — spytał obudzony Niekrasicz. — Trzeba było dobrze wypocząć po męczącej chronomocji. Czy zorientowaliście się w sytuacji? Czy profesor zechce się tu dłużej zatrzymać, czy też poszukamy właściwszego miejsca?
— Nie mówił dotąd o tym.
— Zaraz wstanę, wyjrzę trochę i zapewne zwołamy zebranie, na którym wszystko omówimy. Czy wszyscy zdrowi?
— Wszyscy. O pani Helenie tylko nic nie wiem, bo nadal śpi.
— A mały?
— Wygląda na zdrowego, żwawy.
— To dobrze! Powiedz mi, co to za stuki i hałasy.
— Czy obudziliśmy nimi pana kapitana?
— Nie o to chodzi, sam się obudziłem, ale coście robili? Dominik wahał się, czy ma się przyznać do przestawienia wozu na lokomocję, gdyż miało to być dla kapitana niespodzianką.
Niekrasicz jednak albo sam się domyślił, albo zastanawiał się nad czymś innym, dość że nie powtórzył pytania.
Rzeczywiście, niedługo potem odbyło się zebranie, na które stawili się wszyscy, łącznie z Heleną. Na stole była rozłożona wielka mapa, przedstawiająca lądy i morza w epoce kredowej. Współczesne kontury lądów były na niej zaznaczone dla orientacji cienką kropkowaną linią.
— Znajdujemy się — mówił profesor — jak widzicie, tu, na południowym wybrzeżu wyspy bałkańskiej. Nie jest to już brzeg Morza Egejskiego, ale — brzeg oceanu Tetydy, który od najdawniejszych epok dzieli lądy północy od południowego kontynentu Gondwany. W pobliżu wyspy bałkańskiej znajdować się powinny wyspy śródziemnomorska i środkowoeuropejska. Przebywanie lądów chronomobilem na przełaj bywa, jak wiemy z praktyki, utrudnione gęstym zalesieniem. Dlatego proponuję zasadniczo drogę morską w pobliżu wybrzeży z uwzględnieniem wypadów w głąb zatok i rzek oraz — wycieczek wózkiem w głąb lądów. Trasa prowadziłaby stąd na północo–zachód, morzem nad wschodnimi Włochami, doliną lombardzką i nie istniejącymi teraz Alpami. Następnie okrążylibyśmy od wschodu wyspę środkowo–europejską, przepływając terenami przyszłej wschodniej i północnej Polski, po czym płynęlibyśmy przez dłuższy czas na zachód, wzdłuż północnego kontynentu. Zajmuje on, jak widzicie, miejsce późniejszego Bałtyku, Anglii, Islandii, Grenlandii, części Atlantyku i całej północnej Ameryki. Jednak w pobliżu przyszłej Danii skręcilibyśmy znów na południe i cieśniną, pomiędzy wyspą iberyjską a śródziemnomorską, dotarlibyśmy do północnych wybrzeży kontynentu Gondwany. Tam można by jeszcze zwiedzić głęboką zatokę, przecinając dwie trzecie Gondwany z północy na południe, jeżeli ta zatoka rzeczywiście istnieje.
Plan profesora wywołał ogólne poruszenie: nie spodziewano się tak długiej i zawiłej trasy. Najbardziej krytycznie nastawiony „docent spytał kapitana, czy zapas uranu wystarczy na taką podróż, z uwzględnieniem ilości niezbędnej do powrotnej chronomocji.
— Energii powinno wystarczyć — odparł Niekrasicz — zatrzymaliśmy się właśnie dlatego w kredzie rezygnując z jury, by zaoszczędzić „paliwa” na dłuższą lokomocję. Nie rozumiem jednak — dodał — jaki będzie miało cel to krążenie, kiedy, płynąc na południe, mielibyśmy do Gondwany dwa kroki.
Zdaniem Heleny należało najpierw zwiedzić dokładnie bałkańską wyspę.
— Po co — mówiła — mamy szukać daleko gadów, które mogą przecież być i tutaj w pobliżu.
Profesor wyjaśnił, że wątpi, by na względnie małych, izolowanych obszarach można było znaleźć wiele gatunków fauny. — Największe bogactwo form — dodał — powstało niewątpliwie na kontynencie północnym, stanowiącym teraz jedną całość z Azją i z Ameryką Północną. Dlatego uważam za najbardziej wskazane zwiedzenie środkowego jego odcinka: lądu bałtyckiego. Inne zaś formy południowej fauny możemy spotkać w Gondwanie.
Po dłuższej dyskusji przyjęto zasadniczo marszrutę profesora, z uwzględnieniem poprawki Niekrasicza, iż należy rozpocząć kurs na południe ku Gondwanie.
Wkrótce chronomofoil ruszył przez bagno w kierunku morza. Rozlewisko pełne wodorostów stawało się coraz głębsze, gąsienice wozu chwilami traciły kontakt z dennym mułem. Moc drobnych traszek i salamander przewijało się po wodzie. Powietrze było nasycone zgnilizną. Chmary owadów, podobnych do wielkich komarów, unosiły się nad wozem. Nisko nad bagnem przelatywały ważki o segmentowych odwłokach.
— Patrzcie, oto nasz wężoszyjny znajomy — rzekł profesor. Rzeczywiście, nie dalej jak trzydzieści metrów od lewej
burty wynurzyła się z wody i chwiała giętka ciemnoszara szyja o drobnej głowie. W pewnej chwili ukazał się również błyszczący, ciemny, półokrągły grzbiet. Gad spokojnie łowił ryby czy traszki, nie robiąc sobie nic z chronomobilu.
— Powinien to być nieduży Plesiosaurus — dodał profesor — jeden z najdawniej znanych gatunków jurajskiej i kredowej wodnej fauny.
— Czy pochwycenie go dla zbadania — spytał Dominik — byłoby dla nauki z korzyścią?
— Tak, ale nie widzę sposobu, w jaki by można go było złapać. Gdyby wóz się zbliżył, gad natychmiast umknąłby dalej.
Chronomobil jechał tymczasem po nierównym wzniesionym nieco paśmie lądu, wymijając rosnące grupami większe i mniejsze sagowce. Pomiędzy ich pniami najeżonymi jakby sterczącą łuską i wielkimi palmowymi liśćmi widniała szara przestrzeń wodna. Szum słabych fal przybrzeżnych dolatywał coraz wyraźniej.
Niekrasicz wstrzymał wóz i wyszedł na pokład, rozglądając się za dogodnym miejscem do wodowania.
— Trudno będzie wypłynąć na morze — rzekł profesor.
— Dlaczego?
— Rafy. Czy widzicie tam, pod powierzchnią’ wody, te plamy, jaśniejsze i ciemniejsze?
— Koralowce — szepnęła Monika — wszędzie pełno koralowców.
W tej chwili spomiędzy rzadszych w jednym miejscu chmur wyjrzało słońce. Nie ukazało się jednak całkowicie. Pozostało przykryte delikatną przejrzystą mgłą górnych obłoków niby jedwabistym woalem, rozsiewając łagodny opalowy blask. Rafa w jego promieniach rozedrgała się pod wodą całym bogactwem, kolorów, jakby była skupiskiem szlachetnych kamieni, skarbcem świata1 rozsypanym szczodrą ręką natury.
— Sądzę, że za tym pagórkiem pochyłość będzie łagodniejsza — mówił kapitan wskazując na prawo. — Spróbuję zjechać tamtędy. Bądźcie ostrożni — dodał — podczas jazdy przez rafy nie powypadajcie z wozu, nie będzie to przyjemny odcinek drogi.
Niedługo potem zjechano w morze. Wóz, zgrzytając gąsienicami po twardych szkieletach koralowców, sitawał dęba, przechylał się na bok lub chwilami utykał dziobem. Wielkie parasolowate meduzy o zwisających delikatnych frędzlach unosiły się, na falach, miejscami widniały na dnie morskie zwierzęta, przypominające najdziwniejsze kwiaty.
Na najbardziej wysuniętym w morze krańcu rafy wstrzymano chronomobil w celu wciągnięcia podwozia. Monika i Dominik zeszli do wody, by nazbierać małży, amonitów i innych przedstawicieli kredowej fauny morskiej. Woda była czysta i przejrzysta; falując słabo, przelewała się nad wystającymi szkieletami białych i różowych koralowców o fantastycznej, iście koronkowej rzeźbie. Monika znalazła i schwytała wielkiego dziwacznego raka czy homara i pokazała go Dominikowi.
— Chciał mnie chwycić za nogę — mówiła — za tę samą, która już tyle razy w tej podróży ucierpiała. .
Dominik pomógł jej przebyć głębię, dzielącą dwa koralowe skupiska. Była lekka w wodzie; mimo sęku i siatki ze zdobyczą utrzymywała się niemal sama na powierzchni.
— Uwaga! — zawołał nagle kapitan z chronomobilu. — Rekiny!
Nie było ich widać z tej strony: płynęły widać za wozem.
Dominik pomógł Monice wejść na trap. Helena wzięła z jej rąk siatkę. Dominik też podał swoją. Z pokładu ujrzał rzeczywiście płynące w pobliżu w’ morzu dwa ciemne wydłużone grzbiety z wystającymi charakterystycznymi płetwami ogonowymi,
„Skąd w kredzie rekiny? — pomyślał. — Wziąłbym je z pewnością za ichtiozaury”.
Tymczasem profesor już tłumaczył, że będzie tu można często spotykać rekiny. — Jest to — mówił — jedna z najstarszych form, która zachowała się niemal bez zmiany do naszych czasów. Jako ryby wybitnie mięsożerne, były rywalami ichtiozaurów. Ichtiozaury spotkamy jeszcze z pewnością — dodał. — Wtórnowodne te jaszczury żyły masowo w Tetydzie i innych jurajskich i kredowych morzach świata.
Wreszcie chronomobil wypłynął na głębię. Odczuto natychmiast przyjemne, umiarkowane kołysanie. Powiał lekki, słony wiatr od południa. Profesor z docentem z zapałem przeglądali wyłowione z morza twory, a zwłaszcza amonity, wyglądające jak spiralnie skręcone duże ślimaki, z których wystawały poruszające się macki. Komentowano każdy szczegół budowy ich skorup i zgodzono się, że należą do gatunku Hoplites dentatus. Dominik z początku nie mógł zrozumieć, dlaczego specjalnie amonity wzbudzają takie . zainteresowanie, znacznie większe od innych, bardziej zdawałoby się oryginalnych morskich organizmów.
— Rzecz polega na tym — objaśnił profesor — że w geologii skorupy amonitów należą do skamieniałości „przewodnich”. Znajduje się ich mnóstwo w osadach mezozoicznych, a dzięki temu, że szybko ewoluowały zmieniając swój kształt i deseń tych oto, widzisz, szwów, można według amonitów określić dokładnie nie tylko epokę, z której pochodzi badana warstwa, ale i jej odcinki, na przykład odróżnić górną kredę od dolnej. Mało tego — dodał — dzięki przewodnim skamieniałościom udało się nawet podzielić każdy z takich odcinków na niniejsze, zwane piętrami. I otóż amonity, które złowiłeś, wskazują, że znajdujemy się z pewnością w górnym odcinku dolnej kredy zwanym „urgonem”, w piętrze „alb”.
— Więc dzięki tym amonitom — rzekł Dominik — wiemy teraz, ile lat nas dzieli od naszej doby?
— Nie — zaprzeczył docent — jest to chronologia względna, czasu dokładnie określić nie możemy.
— W każdym razie — dorzuciła Helena — znajdujemy się oddaleni od naszych czasów w przybliżeniu o jakieś sto milionów lat.
Dominik słyszał już tę liczbę przedtem, ale wymienienie jej za każdym razem robiło na nim ponownie niesamowite wrażenie.
Chronomobil pruł coraz szybciej zielone fale Tetydy. Daleki brzeg szarzał, malał, aż stał się zupełnie niewidoczny. Ciemniało, zbliżał się wieczór.
Kapitan wezwał Dominika do sterowni. Był tam i docent. Niekrasicz objaśnił obu działanie radaru. Niewielki, okrągły, ekran oznaczał miejsce, które przebywano w promieniu wielu kilometrów. Na lewym brzegu ekranu widniała jaśniejsza, fosforyzuj ca smuga.
— Gdy mijamy wyspę czy rafę — mówił kapitan — odległość jej odczytacie na tej skali.
Smuga zmieniała stopniowo położenie, wreszcie znikła. Można było bezpiecznie płynąć dalej.
Podróż przez morze trwała całą noc. Szary świt ukazał znów pochmurne niebo i niemal zupełnie tym razem gładkie morze. W dali na horyzoncie odcinała się ledwo dostrzegalna popielata linia. Pierwszy zauważył ją profesor i wskazał Dominikowi. Przez lornetkę widać było ciągnące się pasma wzgórz o zamglonych, niewyraźnych konturach. Zbliżano się do lądu, który przewyższał obszarem każdy z dzisiejszych kontynentów. Obejmował on południową część Morza Śródziemnego, Małą Azję, Morze Czerwone, całą Afrykę, część Oceanu Indyjskiego i Australię, a na zachodzie łączył się poprzez Atlantyk z Południową Ameryką. Jego część, którą teraz widziano, stała się później dnem Morza Śródziemnego, a zarysy tego zupełnie nie znanego lądu widniały dotychczas tylko na mapach, mozolnie wykreślonych przez paleogeografów.
Coraz mniejsza odległość dzieliła chronomobil od tajemniczego kontynentu — olbrzyma. W polu widzenia lornetki zaczęły występować stopniowo coraz wyraźniejsze szczegóły.
„Roślinność — pomyślał Dominik — dziewicze lasy od dawna wymarłych gatunków wysokopiennej flory pokrywają niezmierzone przestrzenie prakontynentu Gondwany”.
Ale wnet co innego przykuło uwagę wszystkich. Najpierw Helena, a za nią inni dojrzeli w morzu liczne ciemne, ruchliwe plamy. Charakterystyczne płetwy grzbietowe i ogonowe wskazywały na obecność ichtiozaurów. Płynęło ich sporo, a w miarę jak się zbliżały, ilość ich zdawała się wciąż wzrastać. Kapitan zatrzymał motor, by nie płoszyć rybojaszczurów. Mijały wóz po obu stronach. Dominik z kamerą w ręku nie wiedział, z której burty lepiej filmować. Niektóre z gadów były ogromne, na oko miały ponad osiem metrów długości. Gdy wodne stado przepłynęło, chronomobil podążył za nim. Szum motoru musiał zwrócić uwagę zwierząt, gdyż bliższe zaczęły chaotycznie zmieniać kierunek ruchu. Oczywiście nie było mowy o spuszczeniu łodzi. Morze, falując wśród labiryntu skalnych występów, uniemożliwiałoby wszelką akcję.
Wtem Dominik spostrzegł, że dwa gady wpłynęły przypadkiem w dość głęboką skalną szczelinę, Dał o tym znać kapitanowi i chronomobil podpłynął w to miejsce, zagradzając swym bokiem wyjście zatoczki. Jeden jednak z ichtiozaurów w ostatniej chwili zdołał umknąć.
Dominik z docentem za pomocą haków przycumowali wóz mocno do skały, uniemożliwiając wypłynięcie drugiemu uwięzionemu w skalnej pułapce ichtiozaurowi. Jaszczur rzucał się bezradnie, pieniąc wodę i uderzając to głową, to ogonem o skalne występy. Był to sześciometrowy okaz samicy, zbliżony kształtem do delfina. Bezszyja, wielka głowa przechodziła w wąską krokodylową paszczę, uzbrojoną rzędami spiczastych, hakowatych zębów; najdziwniejsze jednak były oczy, podobne do płaskich, szklistych kół o średnicy talerza.
Profesorowi koniecznie chodziło o zbadanie żywej samicy ichtiozaura, gdyż kopalne szkielety tych zwierząt i dobrze zachowane odciski skalne nasuwały wnioski, że były one gadami żyworodnymi. W wielu bowiem szkieletach znaleziono szczątki małych ichtiozaurów i dyskusja nad kwestią, czy pożerały one swe małe, czy też były to embriony w łonie samic, nie była rozstrzygnięta.
Tymczasem kapitan wstąpił na skałę. W jego ślady poszedł Dominik, a w końcu i docent przerzucił swe długie nogi przez barierkę i wdrapał się na zrąb, oblewany zewsząd morską pianą. Uzgodniono, że zarzucenie pętli czy sieci na tak potężnego gada nie miało sensu. Gdyby go bowiem nawet i schwytano, nie zdołano by go unieść, chyba tylko za pomocą dźwigu, ale i wówczas wielka uzębiona paszcza groziłaby zbyt wielkim niebezpieczeństwem. Nie pozostawało więc nic innego, jak tylko próbować uśpić ichtiozaura, i docent wrzucił w wodną szczelinę w pobliżu gada trzy naboje morficytu.
Naboje poszły na dno, lecz pęcherzyki gazu zaczęły gęsto wypływać na powierzchnię, aż woda w kilku miejscach jakby się zagotowała.
— Znów nie wzięliśmy masek! — zauważył Segar i jak najszybciej skierował się do wozu. Helena podała mu maskę. Włożył ją i usiadłszy na skale, przyglądał się dość ponuro szamocącemu się w wodzie potworowi. Dominik i Niekrasicz byli po drugiej stronie szczeliny. Wiatr wiał im w plecy, więc nie obawiali się działania gazu.
Po dwóch minutach bulgotanie morficytu ustało, a ichtiozaur nie okazywał najmniejszych objawów senności. Docent chciał rzucić jeszcze kilka naboi, ale kapitan zawołał, by dał spokój.
— Możliwe — rzekł — że woda, przez którą przechodzi gaz, osłabia działanie narkotyku absorbując niektóre jego składniki. Nie pozostaje nic innego, jak użyć pętli.
Dominik powrócił do wozu, sporządził pętlę z dość grubej 1 liny i po wielu nieudanych rzutach uchwycono wreszcie ichtiozaura za ogromne ogonowe płetwy. Do pokładu chronomobilu przytwierdzono motorową blok — windę i rybojaszczur, ciągniony liną za ogon, wjechał wreszcie do połowy na pancerz wozu. Poruszał wciąż rytmicznie mięsistymi bocznymi płetwami, a zwisająca głowa: podrywała się chwilami, rozdziawiając paszczę.
Dominik przywiązał nabój morficytu do końca suportu od kamery i zbliżył go do paszczy gada tuż przy nozdrzach. Wszyscy przyglądali się z zainteresowaniem, jaki skutek osiągnie ten zabieg. Nagle Ichtiosaurus szybkim ruchem swych szczęk pochwycił nabój.
— Połknął nabój! — zawołała Helena. — Jeszcze mu zaszkodzi!
Rozległ się śmiech obecnych.
— Trudno — rzekł docent — będziesz miała nowego miłego pacjenta. Prawdopodobnie zajdzie konieczność przepłukania mu żołądka.
Na razie nie wiadomo było, czy zaimprowizowana pigułka bardzo nadweręży zdrowie ichtiozaura. W każdym razie skutek zażycia był szybki i radykalny: ichtiozaur przestał się zupełnie poruszać, a głowa jego zwisła bezwładnie.
Podczas gdy profesor zajął się prześwietleniem gada, od — cumowano wóz i szukano dalej dostępu do brzegu Gondwany. Po godzinie krążenia i częstych zgrzytach w zetknięciu ze skałami, wóz wpłynął w zatokę o przystępnym brzegu. Wysunięto podwozie i już miano ruszyć dalej lądem, gdy profesor ogłosił, że wszelkie oznaki życia u pochwyconego ichtiozaura ustały.
Usłyszawszy to, docent westchnął smutnie, unosząc brwi.
— Tragiczna wiadomość — rzekł — którą usłyszeliśmy z ust naukowego kierownika naszej ekspedycji, wstrząsnę] a nami do głębi. Stoimy oto nad zwłokami ichtiozaura płci pięknej, który złożył swe życie w ofierze nauce… Pogrążeni w głębokim…
— Przestań! — zawołała Helena. — Przestań żartować! Czyż nie odczuwasz wraz z nami żalu, że u progu wstąpienia na spokojny i cichy ląd Gondwany, my, nieproszeni tu przybysze z innej epoki, splamiliśmy mimo woli…
— Heleno — przerwał jej profesor. — Doprawdy wygląda na to, że nie zgorszenie, lecz zazdrość zawodowa pogrzebowego mówcy skłoniła cię do przerwania oracji twego poprzednika. Dajcie wreszcie spokój i zastanówcie się lepiej, co zrobić z ichtiozaurem. Rzucić do morza, czy — spreparować?
— A co wykazało prześwietlenie? — spytał zaciekawiony Dominik.
— Jest on niewątpliwie żyworodny — odparł profesor.
— Jak to, więc jest ssakiem?!
— Nie, jedno z drugim niekoniecznie musi iść w parze. Ichtiozaury, na podobieństwo niektórych współczesnych nam jaszczurek, nie znoszą jaj, lecz przechowują je w jajowodzie aż do wylęgnięcia się małych, które potem przebywają jeszcze przez pewien czas w organach rodnych.
Jest to najprawdopodobniej związane z wodnym trybem życia rybojaszczurów, które nie mogą wychodzić na brzeg dla składania jaj, tak jak to robią plesiozaury.
— Biedny, mądry ichtiozaurek — rzekła cicho Helena, dotykając śliskiej, grubej skóry leżącego cielska. — Zimny już jest, zupełnie zimny.
— Przecież nie był cieplejszy za życia — wtrącił profesor — a co do mądrości rybojaszczura, to da wam o niej poniekąd pojęcie rentgenogram jego mózgu. Zobaczycie, jaki jest mały i jak słabo ukształtowany. Chciałbym ten mózg spreparować, a może nawet i całą głowę. Ciekawe są kształty, jakie pod wpływem wodnego środowiska przybierają zwierzęta zupełnie niezależnie od siebie. Podobieństwo niektórych ryb, ichtiozaura i, przypuśćmy, waleniowatego delfina, jest uderzające, a przecież żadne bliższe pokrewieństwo ich nie łączy. Ichtiozaur rozwinął się z form gadów lądowych, a delfiny i wieloryby pochodzą od naziemnych, czworonożnych ssaków.
Ostatecznie postanowiono przekazać głowę ichtiozaura profesorowi dla zakonserwowania, a resztę cielska zachować na ewentualną przynętę dla mięsożernych lądowych gadów, które spodziewano się jeszcze spotkać w dalszej podróży.
Mżył drobny, ciepły deszcz. Chronomobil z warkotem wjechał na gąsienicach na skarpę i posuwał się dalej po pustynnej okolicy, usianej nieregularnymi głazami. Tu i ówdzie wyrastały znane już wszystkim pióropusze sagowców. Niewielkie jaszczury, przypominające kształtem krokodyle, przebiegały drogę, leżały nieruchomo na głazach lub szukały pożywienia.
— Jakie to dziwne — mówiła Monika — jeden gad nie sprawia przykrego wrażenia. Ale gdy jest ich wiele, przejmują mimowolną odrazą.
Po dwóch godzinach znaleziono się w rzadkim, wysokim lesie, o ostrej szmaragdowej barwie. Monika od razu rozpoznała miłorzęby o charakterystycznych wachlarzowatych listkach. Profesor zdziwił się spotykając cały las tych drzew, o których sądzono, że wyginęły w końcowym okresie jury.
— Właściwie — dodał — nie powinienem był się tak zdziwić, gdyż nieliczne okazy zachowały się w Chinach i Japonii aż do naszych czasów. Obecnie są pod ochroną.
Wstrzymano wóz na polanie usianej kamieniami. Po spożyciu obiadu profesor wziął z sobą Helenę i Dominika na pieszą wycieczkę w teren. Po półgodzinnym marszu odeszli już dość daleko. Las gęstniał coraz bardziej. Mijano zwalone stare i zmurszałe pnie lub przechodzono przez nie. Zwarte krzaki paproci i młode pędy drzew utrudniały drogę. Niektóre drzewa, przy zbliżaniu się do nich ludzi, jakby nagle ożywały: niezliczona ilość przestraszonych jaszczurek zaczynała się uwijać po korze i gałęziach. Zapewne żywiły się liśćmi,, prowadząc życie nadrzewne.
— Kto wie — mówił profesor — czy tak nie wyglądali nasi przodkowie z dolnego triasu, z których rozwinęły się potem pierwsze ssaki, chociaż wiele przemawia za tym, że przodkowie ssaków i pierwsze małe ssaki były owadożerne.
Wtem coś zaszeleściło w paprociach. Zatrzymano się, nasłuchując. Szelest liści powtórzył się jeszcze kilka razy i z zarośli wysunęło się dziwne, chude, niezbyt wysokie stworzenie o skórze gada, lecz z kształtów przypominające ptaka. Za pierwszym wychyliło się drugie i oba przebiegły na długich cienkich nogach w stronę niewielkiej, usianej kamieniami przestrzeni.
— Struthiomimus — szepnął profesor — tylko mniejszy od znanego gatunku — i objaśnił, że gadom tym nadano to imię, gdyż ich szkielety były ogromnie podobne do strusich. — Nie mają one wcale zębów — dodał — ciekawe, czym się żywią.
Tymczasem gady zatrzymały się, dziobiąc coś wśród kamieni.
Dominik skradał się ku nim, filmując. Profesor z Heleną, obchodząc powoli drugą stroną, również zbliżali się do nich.
Strusio jaszczury jednak wkrótce zauważyły podchodzenie napastników i rzuciły się do ucieczki. Trójka obserwatorów znieruchomiała; gady zatrzymały się, a następnie zaczęły powoli powracać. Jeden z nich, stąpając jak bocian, przechodził tuż koło Dominika. Ten cicho odłożył kamerę i skoczył w stronę gada. Potknąwszy się o kamień, upadł co prawda, zdążył jednak chwycić strutiomima za nogę. Gad się wyrywał, Dominik mimo to przyciągnął go i chwycił drugą ręką za szyję, a potem przysiadł na nim, ściskając go kolanami.
Profesor i Helena nadbiegli i pomogli związać nogi i drobne krótkie przednie kończyny jaszczura. Spętany gad miał delikatną budowę i nie ważył więcej jak kilka kilo. Szara łuska o zielonym i miejscami brunatnym wzorze zdobiła jego cienką skórę, a główka, rzeczywiście bezzębna, mierzyła zaledwie pięć centymetrów długości. Za to ogon, którym rytmicznie wywijał, miał Struthiomimus piękny i długi, dłuższy właściwie od całego ciała, i Helena nie miała dość słów zachwytu nad tym wzorzystym jaszczurczym ogonem.
— Cóż to za wytworna kreaturka! — mówiła. — I musi być łagodna jak gołąbek, nie wyobrażam sobie, by to chudziątko mogło skrzywdzić nawet robaczka.
Dominik chciał zarzucić sobie zdobycz na plecy, ale Helena nie mogła już się rozstać ze swoim nowym ulubieńcem i wzięła zwierzątko pod pachę,, jak indyczkę.
Tymczasem profesor poszedł zbadać kamieniste miejsce, gdzie przed chwilą żerowały strusio jaszczury.
— Chodźcie prędzej! — zawołał nagle. — Zobaczycie, czym się one żywią, a jestem przekonany, że Helena zaraz zmieni o nich zdanie.
Dominik zbliżył się pierwszy i ujrzał na pół zagrzebane w piasku duże, miękkie, kuliste jaja. Dwa z nich były już napoczęte: z przerwanej powłoki wypłynęła galaretowata ciecz.
— Jaja dinozaura! — krzyknęła niemal ze zgorszeniem w głosie. — Te małe, łagodne stworzonka niszczą potomstwo wspaniałych, olbrzymich jaszczurów.
Wybuch Heleny wydawał się Dominikowi przesadny. Profesor jednak wziął widocznie jej skrupuły na serio, gdyż zaraz zaczął tłumaczyć, że ludzie robią to samo jedząc jaja kur, a kura pod względem psychicznym stoi na pewno wyżej niż wszystkie dinozaury razem wzięte. Po czym zaczął ostrożnie wkładać nie uszkodzone jaja do swego plecaka.
— Co ty robisz?! — protestowała Helena. — Jak można! Chyba, że chcesz wyhodować w wozie małe.
— Albo wyhoduję — odparł wkładając trzecie jajo, które ledwo się już mieściło — albo będziesz nimi karmiła swego nowego pupila.
Tymczasem ciepły deszcz zaczął znów mocniej kropić. Wśród niskich, szarych przeciągających chmur tu i ówdzie błyskało.
Ruszono w drogę powrotną. Wszędzie na polanach było dużo sterczących głazów.
— Jak te kamienie dziwnie się układają — zauważył Dominik,, — O tam, proszę spojrzeć, tworzą na pagórku niby wachlarz trójkątnych płyt. Zupełnie jak nagrobki na jakimś egzotycznym cmentarzu.
— Przypadek — rzekł profesor — w kredzie nie spotkamy nagrobków.
— Kiedy Nik ma rację — wtrąciła Helena — tam dalej widać znów podobny, utkany płytami kurhanik; przecież przyznasz chyba, profesorze, że nie mogło to powstać przypadkiem, więc coś w tym musi być.
— Erozja rzeźbi czasem w skałach dziwne kształty. Tymczasem zbliżano się do jednego z dziwnych pagórków.
Nagle profesor stanął jak osłupiały.
— Ależ! — szepnął. — Czegoś podobnego nie spodziewałem się zupełnie! Jest to… no po prostu niezwykły przykład mimikry!
Dominik jeszcze nie rozumiał, o co mu chodzi: dwa rzędy trójkątnych kamiennych płyt pokrytych pleśnią i mchem sterczały na małym, niewysokim kopcu, największe — metrowe — na wierzchołku, a coraz mniejsze na krańcach, gdzie rosła gęsto paproć.
„Co za mimikry? — myślał Dominik. — O czym profesor mówi?”
Wówczas profesor kazał Helenie odejść dalej na stronę, podniósł walającą się gdzieś długą, suchą gałąź, podszedł ostrożnie do kopca i uderzył drągiem w najwyższy z sterczących kamieni.
Minęła sekunda, podczas której Dominik odruchowo nastawił kamerę. Nagle tuż koło kopca uniosło się w gorę cos podłużnego, zakończonego dwoma parami potężnych, ostrych szpikulców; przegięło się łukiem nad pagórkiem i uderzyło z góry ostrzami w dotkniętą płytę. Helena krzyknęła ze zdumienia i przestrachu. Zdziwiony dotąd Dominik zrozumiał raptem istotę zjawiska: domniemany kopiec był cielskiem olbrzymiego gada, z którego grzbietu wyrastał podwójny grzebień wielkich, trójkątnych kostnych płyt. Uderzony w taką narośl potwór uniósł ukryty dotąd wśród paproci potężny ogon i przeginając go nad sobą ku przodowi jak skorpion, żgnął metrowymi cierniami ogona w podrażnione miejsce grzbietu.
— Dobrze się Stegosaurus broni — rzekł zachwycony profesor — wyobraźcie sobie, że napada nań znienacka inny mięsożerny gad, chwyta paszczą za którąś z grzbietowych płyt, łamie sobie na niej zęby i w dodatku zostaje z góry przygwożdżony tymi strasznymi ogonowymi ciosami!
— I pomyśleć — dodał Dominik — że dotyczy to tylko wyjątkowych wypadków, gdy napastnik w ogóle dostrzeże stegozaura. Sądzę, że gady mogą tędy często przechodzić i nie widzieć go wcale, tak się upodobnił do kupy kamieni.
Profesor teraz rozchylił żerdzią paprocie w miejscu, gdzie się powinna znajdować głowa potwora. Mała główka na niezbyt długiej, podkurczonej szyi była wciśnięta pod cielsko.
— Ostrożnie! — zawołał Dominik i w tej samej chwili Stegosaurus powtórzył przerzut kolczastego ogona jeszcze większym łukiem, sięgającym poza głowę. Profesor zdążył odskoczyć, a Dominik dokonał zdjęcia.
— Odejdźcie prędzej — wołała Helena — bo was pozabija! Gdy podeszli do niej, drżała ściskając pod pachą zrezygnowanego strusiojaszczurka.
— Radzę, oddalmy się nieco — mówiła — bo może być nieszczęście. Jeżeli ten olbrzym ruszy z miejsca, będziemy zgubieni.
— Stegosaurus jest niewinnym, spokojnym roślinożernym zwierzęciem — uspokajał profesor — a cały ten arsenał, który dźwiga na plecach i ogonie, służy wyłącznie do obrony. Pod ciężarem tych kostnych narośli na pewno ledwo może się poruszać, więc o pościgu za nami nie może być mowy.
Rzeczywiście, kolos–dziwoląg trwał wciąż nieruchomo jak martwy, za: to Dominik spostrzegł, że jego drugi pobratymiec uniósł nieco brzuch nad ziemią i, chwiejąc się, zrobił niezgrabnie kilka kroków.
— Zjadł wszystko, co było w jego zasięgu, i przesunął się kawałeczek dalej po nową porcję strawy — komentował profesor. — Ale ogon ma dłuższy od znanych nam kopalnych okazów, tamte nie sięgnęłyby ogonem aż do głowy.
Tymczasem deszcz zaczął siec ze wzmożoną siłą, a grzmoty zlewały się w jedno nieprzerwane dudnienie. Kontynuowano powrót, rozglądając się bacznie, by nie być znienacka napadniętymi; ciemność wywołana gęstością chmur i ulewnym deszczem utrudniała widzenie.
Przechodząc przez miejsca, gdzie roślinność była uboższa, profesor wskazywał na wielkie ślady gadzich stóp, odciśnięte w piachu i napełnione wodą.
— Są to odciski stóp dwunożnego mięsożernego dinozaura, prawdopodobnie z gatunku Megallosaurus — objaśnił profesor — należy mieć się na baczności i nie rozstawać się z bronią.
W dalszej drodze Helena znalazła leżącego pod drzewem martwego ptaka. Miał szpony na zgięciach skrzydeł i zęby w dziobie. Nie był większy od gołębia, lecz zarówno Helena, jak i profesor byli uszczęśliwieni tą zdobyczą. Był to praptak Archaeopteryx. Zwłaszcza jego długi, jaszczurczy ogon był bardzo charakterystyczny. Z każdego kręgu wyrastały na boki dwa pióra. Nabytek był cenny przede wszystkim dlatego, że rodzaj ten właściwie żył w epoce jurajskiej i sądzono, że w kredzie całkowicie wyginął. Zadowolenie jeszcze się zwiększyło, kiedy Archaeopteryx zaczął się poruszać.
— Musiał być ogłuszony piorunem — zdecydowała Helena — biedna ptaszyna.
Od strony chronomobilu dolatywały od czasu do czasu urywane sygnały syreny. Ułatwiały orientację wśród nieustającej ulewy. Dominik w myśli przygotowywał się do opowiedzenia swych przygód Monice. Wkrótce ujrzano wóz zupełnie blisko.
— Przeszkodziła wam burza — rzekł Niekrasicz, gdy weszli ociekając wodą — a wyobraźcie sobie, że Ernest z Moniką pojechali wózkiem w teren.
— W taki deszcz? — zdziwił się profesor.
— Właśnie wtedy przestał na chwilę padać. Odradzałem im, zresztą nie rozpłyną się.
Rozmowę przerwało powitanie Heleny z piszczącym z radości Totkiem.
Dominikowi ścisnęło się serce. Zdawało mu się, że Monika i Segar umyślnie przeczekali, aż inni pójdą, by wyruszyć we dwoje. Przypomniały mu się jego samotne wyprawy z Moniką, przygody, które wspólnie przeżyli, pocałunek w plioceńskim lesie i ta ostatnia wyprawa po chrust, kiedy to dziwna nieśmiałość odebrała mu rozmowność. Brzmiały mu też w uszach żartobliwe, ale znaczące rozmowy docenta z Moniką. Częściej zaglądała do ich kajuty, kiedy był Segar, odchodziła z pokładu, kiedy on się oddalał, i wracała niemal zaraz po jego powrocie. Docent twierdził, że mu na niej nie zależy, i żartował nawet czasem z Moniki podczas jej nieobecności, ale czyż on kiedy mówi serio? Raz mówi tak, drugi raz inaczej, a co myśli, tego nikt nie zgadnie. A Monika ostatnio w ogóle mało mówi. Gdzież te rozmowy, które dawniej Dominik z nią prowadził: o fotografii, a australopitekach?…
Idąc do swojej kajuty Dominik o mało nie przewrócił się na progu, natknąwszy się na plączącego się spętanego strutiomima. Poczuł do niego wstręt.
„Nie dość — pomyślał — że tam na dworze aż się roi od gadów, ale i tu w dodatku wałęsa się po wozie taka pokraka!”
Obiad tym razem przygotował Niekrasicz. Zrobił to może niezbyt umiejętnie, ale starannie i szybko. Helena była rozczulona dbałością kapitana i jadła z dużym apetytem, profesor również nie dał się jej w tym prześcignąć. Opowiadano Niekrasiczowi przygody i wrażenia z wycieczki.
— Zastanawiające jest — mówił profesor — jak Stegosaurus powoli reaguje na podrażnienie: przerzut kolczastego ogona nastąpił u niego dopiero w półtorej sekundy po uderzeniu w grzbietową płytę. Nie wystarczy tu tłumaczenie, że to był odruch rdzeniowy, ani znaczna odległość, dzieląca koniec ogona od rdzeniowego centrum nerwowego. Musimy przyjąć, że bodźce nerwowe działają u tego gada wyjątkowo powoli.
Kapitana bardzo zainteresowała obronna taktyka stegozaurów; dziwił go tylko wielki ciężar płyt, jakie jaszczur ów musiał dźwigać dla ochrony na grzbiecie, zamiast mieć, przypuśćmy, cielsko pokryte lekkimi kolcami, w rodzaju jeża.
— Gdy odkopywano pierwsze szczątki kostne, stegozaurów — mówił profesor — znajdowano z reguły przy nich te trójkątne płyty. Długi czas badacze nie wiedzieli, gdzie je przy rekonstrukcji umieścić. Przymierzali to tu, to tam, aż wreszcie doszli do wniosku, że wyrastają one dwoma równoległymi grzebieniami z grzbietu jaszczura. Oczywiście Stegosaurus pod takim olbrzymim balastem musiał zrezygnować z pierwotnie dwunożnego chodu. Zdobył imponujące środki obronne za cenę redukcji ruchliwości. Zauważcie przy tym — dodał — że tak potężne urządzenia ochronne posiadają wyłącznie dinozaury roślinożerne lądowe. Wodne bowiem lub wodolubne mogą zawsze schronić się przed lądowymi napastnikami do rzeki, bagna czy jeziora i te mają zwykle gładką skórę, pozbawioną wszelkich narośli.
Dominik jadł mało, starając się nie okazywać dręczącego go przygnębienia. Helena, która zwykle specjalnie dbała, by dobrze się odżywiał, tym razem nie zwracała jakoś na niego uwagi. Wyczuwał, że wszyscy znają przyczynę jego smutku i tylko przez delikatność nie pytają go o nic i nie poruszają tematu wyprawy docenta z Moniką.
Po obiedzie Helena poprosiła Dominika do kajuty pod pretekstem, że się chce z nim naradzić, gdzie umieścić i jak chować strutiomima. Ponieważ dotąd nigdy go o nic nie prosiła, był przekonany, że robi to teraz specjalnie, by oderwać jego umysł od przykrych myśli związanych z wycieczką Moniki.
Toteż do uczucia zazdrości i przygnębienia dołączyło się jeszcze upokorzenie. Rozumiał, że obchodzono się z nim jak z nieszczęśliwym, zawiedzionym w uczuciach młodzieńcem, i doprowadzało go to do pasji.
Była już godzina szesnasta, a Segar i Monika nie wracali. Deszcz przestał padać, Dominik jednak nie wychodził na pokład, aby nie sądzono, że wypatruje ich powrotu. Pomagał profesorowi w preparowaniu, półtorametrowej głowy ichtiozaura. W małym laboratorium wydawała się olbrzymia. Zwłaszcza paszcza utrwalona w pozycji rozwartej i niesamowite, ogromne, płaskie oczy wyglądały imponująco.
— Przypuszczam — rzekł Dominik — że umieszczą tę głowę w muzeum na poczesnym miejscu.
— Czy myślisz, że mi na tym specjalnie zależy? — odparł profesor. — To, co robimy w tej chwili, ma dla nauki znaczenie „niewielkie, ale trzeba coś zrobić dla młodzieży, dla dzieci. Taki eksponat będzie niewątpliwie zwracać ich uwagę i skieruje niejeden młody umysł na tory paleozoologii, a z młodego pokolenia wyrosną nowi badacze, którym nauka zawdzięczać będzie z czasem dalsze postępy. Korzyść więc z tej pracy jest raczej pośrednia, propagandowa, ale i to jest ważne.
Dominik przyglądał się w tej chwili oczom ichtiozaura. Z jednego z nich profesor usunął przezroczystą błonę i dzięki temu widać było kostne żeberka rozmieszczone gwiaździście dookoła źrenicy jak szprychy u koła.
— Do czego może mu to służyć? — spytał.
— Jest to usztywnienie chroniące delikatny organ wzroku przed ciśnieniem wody na większych głębokościach. Ciekawe jest — dodał profesor — że podobne urządzenia ochronne mają niektóre gatunki palcoskrzydłych gadów.
— Ależ pterodaktyle nie zanurzają się w wodę — zdziwił się Dominik przypominając sobie widok przelatujących podobnych do nietoperzy gadów.
— Właśnie — rzekł profesor — jeżeli zanurzają głowę, t» niegłęboko, można więc mniemać, że służą im do ochrony przed wiatrem w czasie lotu, tak jak my nakładamy okulary, gdy prowadzimy otwarty samochód lub samolot. Zresztą kwestia ta nie jest jeszcze definitywnie rozstrzygnięta. Kto wie, czy w drodze ewolucji pterodaktyle nie przechodziły, okresu życia wodnego, a ich „okulary” nie są pozostałością z tego czasu.
Docent i Monika powrócili z wycieczki obładowani zbiorami. Pierwszy do laboratorium wszedł docent z plecakiem, niosąc dodatkowo worek wypełniony zdobyczą.
— Ależ mieliśmy szczęście — mówił — wyobraźcie sobie, burza przyłapała nas na otwartej przestrzeni. Jechaliśmy bez plandeki. Ledwo zdołaliśmy się ukryć w jakiejś pieczarze. Za to potem zdobyliśmy moc skarbów, z których, mam nadzieję, profesorze, będziesz zadowolony.
Segar jeszcze nie zdążył otworzyć worka, kiedy zjawiła się Monika. Twarz jej była raczej pochmurna. Dominik poczuł ulgę: nie wyglądało na to, by wróciła z wycieczki zachwycona… ale kto wie, jak tam było. Kobieta nieraz udaje niezadowolenie, by ukryć swe prawdziwe uczucia…
Niosła klatkę z drobnymi jaszczurkami i torbę. Postawiła wszystko na stole i wyszła nie powiedziawszy słowa.
Segar nie zwracał na nią uwagi. Z namaszczeniem wyładowywał zawartość worka. Była tam moc roślin, gałęzi, ptasich i gadzich jaj oraz kilka Mateczek i puszek z owadami.
— A oto najcenniejsze ze wszystkich moich znalezisk — rzekł rozpakowując odłamki skały. Na jednym z nich widniał odcisk jakiegoś małego zwierzątka, ślady kostek i ogólnego konturu ciała. Profesor przyjrzał się z bliska tym śladom. Twarz jego wyrażała wielkie skupienie. Zdmuchnął zeń pył, podrapał w jednym miejscu paznokciem, chwycił lupę i znów się przyglądał. Nagle twarz jego rozjaśniła się. Uścisnął ręce docenta i zrobił ruch, jakby chciał go ucałować.
— Nie mogłeś — rzekł — przynieść nic cenniejszego! Czy potrafisz odnaleźć miejsce, gdzie to wykopałeś?
— Tak, na wszelki wypadek przyniosłem i odłamki. Przylegały do tej płytki. Sądzę, że okres pochodzenia szczątków da się określić dość ściśle. Moim zdaniem warstwa należy do środkowego lub nawet dolnego permu.
Dominik odczuwał, że zdobyto rzecz o dużym naukowym znaczeniu; nie mógł tylko zrozumieć, na czym polega jego wyjątkowa wartość i do jakiego zwierzątka należały szczątki.
Wszedł kapitan i Helena. Wszyscy stłoczyli się pochyleni nad stołem, oglądając anatomiczne szczegóły znaleziska. Padały łacińskie nazwy poszczególnych kości. Docent przyniósł z wózka resztę przywiezionych przedmiotów i okazów.
— A to dla ciebie — rzekł podając Dominikowi niewielką, lecz dość ciężką paczkę, po czym dołączył się do ogólnej dyskusji przy stole.
Dominik wyjął z paczki jeden większy i kilka mniejszych kamieni. W niektórych miejscach jaśniały żółtym blaskiem. Było to… złoto! Zdał sobie od razu sprawę, że nie może tego przyjąć, zwłaszcza z rąk docenta. Łączyły ich wprawdzie węzły przyjaźni, ale ostatnio zakradła się między nich rywalizacja o kobietę, rywalizacja, z której docent zdawał się wychodzić zwycięsko. Tłumiąc sprzeczne, gwałtowne uczucia, Dominik bladł i czerwieniał, wargi mu drżały, miał ochotę natychmiast zwrócić Segarowi prezent, ale docent, otoczony kolegami, odpowiadał teraz szczegółowo na pytania profesora dotyczące miejsca i warunków znalezienia kostnych odcisków.
Monika wróciła przebrana i natychmiast wzięła się do konserwowania przywiezionej roślinności.
— Nie mogę przyjąć tego prezentu — rzekł wreszcie Dominik z pochmurnym wyrazem twarzy, zwracając paczkę docentowi.
— Dlaczego? — spytał Segar zdziwiony. — W naszym wieku złoto nie przedstawia większej wartości, a tobie może się jeszcze przydać.
— Nie o to chodzi — odparł Dominik, czerwieniejąc, zły na siebie, że w zdenerwowaniu nie może dobrać słów uzasadniających odmowę.
— O to, czy nie o to — przerwał docent — bierz, a jak ci niepotrzebne, to wyrzuć.
— Nie przyjmę — powtórzył Dominik zdławionym głosem.
Podszedł profesor, pytając, co się stało. Segar wyjaśnił, że znalazł trochę złota i chce je dać Nikowi, a ten z niewiadomego powodu nie chce przyjąć —
— W takim razie oddaj to mnie — zaproponował profesor
— a ja mu wręczę jako wynagrodzenie za udział w ekspedycji.
— Nie przyłączyłem się do ekspedycji dla zarobku — odparł Dominik przez zaciśnięte zęby.
Monika uśmiechała się, co jeszcze więcej zdenerwowało Dominika.
— Bardzo cenię twoją bezinteresowność w sprawach nauki — rzekł profesor poważnie — nie będzie to jednak wynagrodzeniem, lecz nagrodą czy, jak wolisz, premią za dobrze i ofiarnie spełniane obowiązki członka ekspedycji. Gdybyśmy wrócili razem w nasz wiek, wręczono by ci na pewno cenniejszą nagrodę, ale mamy cię odstawić w twoje czasy; cieszę się więc, że dzięki koledze Segarowi mogę ci dać chociaż taki wyraz uznania i nie wolno ci odmawiać przyjęcia tej drobnostki.
Dominik próbował jeszcze protestować, ale profesor oficjalnym tonem ogłosił, że wręcza mu nagrodę w imieniu Akademii Nauk.
Dominik stał zmieszany, mrucząc niewyraźnie podziękowanie, po czym odłożył paczkę na stronę, jakby chcąc zaznaczyć, że mimo wszystko nie zależy mu na niej.
Monika wzywała go do pomocy przy konserwacji przywiezionych roślin. Wziął się do roboty z roztargnieniem.
— Ciekawe — spytała — czy taka bryła złota ma rzeczywiście u was tak dużą wartość?
— Nie orientuję się — odparł dość opryskliwie — i nigdy „bym tego nie przyjął, gdyby mnie profesor nie zmusił. Przyłączyłem się do ekspedycji dla zdobycia wiedzy, a nie dla zarobku i to tylko było i jest moim jedynym celem.
Podkreślał każde słowo, aby tym zaznaczyć, że jej osoba nie odegrała tu żadnej roli. Był na nią wściekły.
Monika milczała przez pewien czas, rozkładając liście, łodygi i korzenie, które Dominik spryskiwał utrwalaczem. Ostry zapach chemikaliów rozchodził się po laboratorium.
— Nie obrażaj się — zaczęła znów Monika — i powiedz tylko, ile czasu musi człowiek u was pracować, by zarobić równowartość takiej mniej więcej ilości złota.
Dominik poczuł, że blednie. Rozejrzał się: w laboratorium oprócz Moniki pozostał już tylko profesor, pogrążony w badaniu znalezisk przez mikroskop. Podniósł paczkę ze złotem i położył przy Monice.
— Weź to sobie — rzekł oschle — i przestań wreszcie na ten temat mówić! — Po czym odwrócił się na pięcie i wybiegł na pokład.
Ciemniało już. Świeże wilgotne powietrze owiało go, przywracając stopniowo równowagę. W jego umyśle zaczęły powstawać refleksje, czy postąpił właściwie, czy nie naraził się po prostu w oczach tych ludzi na śmieszność. Głośnik pokładowy musiał być widocznie połączony z laboratorium, gdyż nagle usłyszał rozmowę.
— Pomogę ci — mówiła Helena — myślałam, że pracujesz z Nikiem.
— Nik rozgniewał się — odparła Monika — nie rozumiem, co mu się stało.
— Jest w tym w dużej mierze twoja wina.
— Moja?!
— Nie udawaj, że nie rozumiesz. Biedny chłopak — r — dodała Helena — dokąd on poszedł?
— Nie wiem, prawdopodobnie na pokład. Współczucie w głosie Heleny i obojętność Moniki znów uraziły Dominika do głębi. „Dla jednej jestem dziwakiem — pomyślał wzburzony — a dla drugiej »biednym chłopakiem«, którym trzeba się opiekować, jak nieszczęśliwą sierotą!”
Cała pewność siebie, którą z takim wysiłkiem zdobył w czasie podróży, zaczęła się rozwiewać. Zdawało mu się w tej chwili, iż od początku był i pozostanie zawsze dla tych ludzi elementem obcym, że przepaść wieku; wykształcenia i nie wiadomo czego jeszcze dzielić go będzie zawsze od nich murem nie do przebycia.
Sylwetka Heleny wysunęła się z otworu klapy.
— Chodź — rzekła spokojnie — skończymy z tymi roślinami, bo Monika od powrotu jeszcze nic nie jadła.
— Już idę — odparł ocierając twarz chustką i poprawiając włosy. Robił wszelkie wysiłki, by opanować nerwy i zachowywać się normalnie.
Pracowali jakiś czas milcząc. Dominik zauważył przy tym, że paczka ze złotem zginęła.
„Więc Monika jednak ją wzięła — pomyślał. — Niech się bawi, jeżeli jej to sprawi przyjemność”.
— Czy wiesz — rzekła wreszcie Helena — że ten stegozaur zaimponował mi?
— Czym?
— Swoim upodobnieniem się do kamienistego otoczenia. A czy zauważyłeś — dodała — jaką ma malutką głowę? Przy kilkudziesięciotonowej wadze ciała mózg jego wielkością nie przewyższa włoskiego orzecha!
— Czyż tak?
— Tak. Za to niektóre sploty rdzeniowe w ogromnych grzbietowych kręgach przewyższają objętość mózgu niemal stokrotnie. Prawdopodobnie ogromne te zwoje nerwowe zawiadują osobno przednimi kończynami, a osobno tylnymi i ogonem. Niezwykły przykład decentralizacji systemu nerwowego.
Dominik, mimo wysiłku, nie był w tej chwili zdolny do podtrzymania rozmowy. Helenę z kłopotu wybawił Totek, który wbiegł do laboratorium i zaczął zrzucać z półek utrwalone rośliny. Musiała odnieść go do kajuty.
Dominik stopniowo przyszedł do równowagi. Wieczorem, kładąc się do snu, znalazł w swojej szafce przy łóżku paczkę z samorodkami złota. Bez wątpienia musiała je tam schować Monika. Profesor w dalszym ciągu rozmawiał z docentem o przywiezionym odcisku szkieletu. Była to, ich zdaniem, forma przejściowa między gadem a ssakiem.
— Gadom — mówił profesor — brak kości twardego podniebienia, a powietrze przez nozdrza wpada im wprost do jamy gębowej. Nie mogą przez to wytwarzać ujemnego ciśnienia, niezbędnego przy ssaniu. Znaleziony zaś przez ciebie okaz ma twarde podniebienie, rozwinięte częściowo.
— A jednak krokodyle mają twarde podniebienie i nie są ssakami — zauważył Segar.
— Ja też wcale nie twierdzę, że to odcisk szkieletu ssaka, a mówię tylko, że pod względem tego anatomicznego szczegółu zajmuje miejsce pośrednie. A jeszcze ciekawsza jest budowa jego żuchwy, zwłaszcza stawu żuchwowego i kostek usznych, niestety mocno uszkodzonych. Dotychczasowe moje pobieżne oględziny dają jednak do myślenia, że ilościowa redukcja kości składających się na żuchwę nie nastąpiła tu jeszcze całkowicie, co znów wskazywałoby na formę pośrednią między gadem a ssakiem, u ssaków bowiem z tych części powstaje młoteczek i kowadełko.
— A co sądzisz o wieku tego znaleziska? — spytał docent.
— Zdaje mi się, że z tym będzie największa trudność — odparł profesor — trzeba będzie jeszcze zbadać rzecz na miejscu.
Dominika stopniowo zaczęła zaciekawiać sprawa tajemniczego wykopaliska. Wiedział, że dotychczas nie znaleziono ogniwa łączącego gady z ssakami. Znano z jednej strony gady ssakozębne, ale te były jeszcze gadami; z drugiej — małe, wprawdzie prymitywne, ale już zdecydowane ssaki. Więc odkrycie formy przejściowej miało rzeczywiście niezmiernie doniosłe znaczenie dla nauki.
„Jestem świadkiem odkryć, które przejdą do historii — pomyślał — a przejmuję się głupstwami: czemu Monika pojechała wózkiem z Segarem, jaką miała minę po powrocie i czy mi wypada przyjąć bryłkę zwykłego złota”.
Nazajutrz chronomobil ruszył w stronę, gdzie docent odkrył cenne szczątki małego gadossaka. Miejscami gęste zalesienie uniemożliwiało posuwanie się trasą, którą przebył wózek, zbaczanie zaś z drogi i krążenie groziło utraceniem orientacji w terenie. Wzniesiono na pokładzie dwudziestometrowy maszt — peryskop i docent nieustannie śledził przezeń widnokrąg, dając kapitanowi wskazówki.
Po drodze natrafiono na dwa mięsożerne gady średniej wielkości, ogryzające kości dużego gada. Ich chude gnaciaste grzbiety sterczały nad dłuższymi tylnymi kończynami i zwisającymi brzuchami. Duże, nieforemne głowy, przecięte paszczą prawie do potylicy, obracały się na krótkich, cienkich szyjach. Szarpały resztki gnijącego już mięsa i trzewi, przełykając z trudnością żylaste i ciągnące się ochłapy. ! Monika filmowała tę ohydną scenę z widocznym wstrętem. Dominik nadrabiał miną, by nie okazać odrazy, choć rozchodząca się woń padliny doprowadzała chwilami do mdłości. Zeszedł nawet z wozu, by podejść zwierzęta z innej strony. W pobliżu gadów udało mu się wejść na drzewo. Gruba gałąź miłorzębu wystawała o kilka metrów nad miejscem żeru. Dominik posuwał się po niej okrakiem, by sfilmować zwierzęta z góry. Woń była tu jednak jeszcze bardziej przykra.
Gady mlaszcząc szarpały padlinę, pomagając sobie koślawymi, jakby szczątkowymi przednimi łapami. Wtem jeden z nich spostrzegł Dominika. Wspiął się na tylnych kończynach, sięgając paszczą prawie do gałęzi. Dominik ledwo zdążył cofnąć się w stronę pnia i wspiąć po nim wyżej, upuścił jednak przy tym kamerę. Drugi gad schwycił ją zębami, aż zazgrzytała.
Z chronomobilu rozległ się ryk syreny i strzał. Gady przykucnęły nieruchomo, po czym zaczęły się oddalać. Dwunożny ich chód był ciężki, kołyszący. Za każdym krokiem wyrzucały naprzód głowę, ich ogony poruszały się przy tym nad ziemią to w jedną, to w drugą stronę.
Dominik zeszedł z drzewa i podniósł uszkodzoną kamerę. Mdliło go. Profesor z gazową maską na twarzy badał już cuchnące zwłoki wielkiego gada. Dał znak Dominikowi, by prędko wracał do wozu.
— Przyjemną miałeś robotę, Niku — rzekł docent klepiąc go po ramieniu — wyglądasz jak upiór w marynacie.
— Szkoda kamery i zdjęć — odparł Dominik starając się uśmiechnąć — nie zdawałem sobie jakoś sprawy, że te gady po wyprostowaniu się będą mogły sięgnąć aż tak wysoko. Gałąź znajdowała się przecież o jakieś cztery metry ponad ziemią.
— Dobrze, że nie chwycił cię za nogę — pocieszał Segar — miałbyś o jedną kończynę mniej lub w ogóle stracilibyśmy towarzysza. Powinniśmy na przyszłość zachowywać dużo ostrożności w zetknięciu z takimi dwunożnymi potworami, gdyż nie jest wykluczone, że potrafią one też i skakać. Może nie te padlinożerne, ale takie, które polują na żywą zwierzynę.
Po długim krążeniu i błądzeniu chronomobil wreszcie dojechał do miejsca, gdzie Segar poprzedniego dnia znalazł skalny odcisk małego gadossaka. Badanie wapieni zawierających odciski i zachowane szczątki trwało do wieczora. Profesorowi udało się natrafić przy tym na szczątki drugiego podobnego stworzenia, z którego szczęśliwie zachowały się kosteczki i zęby. Szczególnie nad zębami prowadzono nie kończące się dyskusje i Dominik przekonał się, jak jeden drobny, zdawałoby się nic nie znaczący, ząbek może ułatwić sklasyfikowanie zwierzęcia, odtworzenie jego sposobu życia, wieku, pokarmu, którym się żywił.
Monika, Helena i Dominik, korzystając z postoju, uzupełniali jeszcze zbiory roślin i owadów.
Noc spędzono w tym samym miejscu, a rano ruszono dalej.
Wkrótce zjechano do koryta rzeki wypływającej z jeziora, gdyż gęsty las sagowców utrudniał posuwanie się na lądzie. Chmury zwisały nisko, deszcz padał z małymi przerwami. Było parno i bezwietrznie.
Sądząc z ruchu, jaki panował pod powierzchnią wody, rzeka była pełna ryb i polujących na nie gadów. Woda bulgotała i wynurzały się z niej oślizłe, brązowe lub zielone głowy i grzebieniaste ogony. Nieraz kotłowało się coś, tworząc wiry; to jaszczury walczyły z sobą, wyrywając sobie wspólną zdobycz.
Monika stała przy Dominiku, oparta o barierę. Przyglądał: się wraz z nią przesuwającemu się brzegowi. Właśnie mijali małą zatokę, nad którą chyliły się stłoczone sagowce. Płytka, woda pozwalała widzieć tu całą masę spoczywających w niej gadów podobnych do krótkich, grubych krokodyli. Leżały gęsto, stykając się z sobą lub nawet przeplatając łbami i ogonami. Z wody wystawały tylko ich nozdrza.
Poruszenie się jednego gada powodowało stopniowo ruch w całej zatoczce, co mimo woli wywoływało uczucie wstrętu. Trudno było z tym się oswoić.
Gdy wóz minął zatokę, spostrzegli na wyższym brzegu dwa leżące wielkie, szare cielska. Gady usłyszały widocznie szum motoru, gdyż jeden z nich uniósł się powoli na potężnych tylnych nożyskach. Ogromna, ciężka głowa o bielejących w paszczy rzędach stożkowych zębów i drobne, chwytne przednie łapy wskazywały, że były to straszliwe megallozaury, których ślady stóp tyle razy spotykano.
Dominik zawiadomił zaraz kapitana. Wóz przystanął w odległości kilku metrów od brzegu. Wszyscy wylegli na pokład, przyglądając się i filmując krwiożercze potwory, budzące grozę.
— Wiesz, wyobrażałam sobie nieraz pierwsze spotkanie z nimi — szeptała Monika — ale coś podobnego!…
Dominik nie mógł oderwać oczu od straszliwych olbrzymów. Fascynował go widok przepotężnych poruszających się mięśni i wprost koszmarny wyraz ciężkich paszcz, ziejących jakimś bezmyślnym okrucieństwem.
Wszyscy milczeli jakby przejęci zabobonnym lękiem.
Tymczasem i drugi potwór podniósł się na nogi; przewyższał jeszcze wzrostem pierwszego.
— Okropny jest! — zawołała nagle Helena. — Odpłyńmy nieco, bo one mogą wskoczyć nam na pokład.
Wtem kolos głośno zasyczał, przysiadając, jakby miał zamiar rzeczywiście skoczyć na chronomobil. Segar dwukrotnie strzelił w powietrze, a wszyscy odruchowo cofnęli się na przeciwległy brzeg pokładu. Megallozaury, potrącając się wzajemnie, zaczęły ciężko przestępować z nogi na nogę, wyrzucając od czasu do czasu naprzód głowy i szczękając zębami. Niekrasicz zeszedł do nawigatorni i chronomobil zaczął powoli odpływać. Gady, kołysząc się i chrapliwie sapiąc, szły za nim wzdłuż brzegu. Czasem przystawały i znów ruszały. Monika i Dominik filmowali prawie bez przerwy.
Nawet Segar był blady i wyjątkowo milczący. Dominik też pozostawał nadal pod wpływem widoku tych okropnych bestii. Ich sposób poruszania się, chrapliwy oddech, ciężkie, niezgrabne cielska — wszystko to sprawiało wrażenie, że stwory takie wylęgnąć się mogły tylko w chorej wyobraźni.
Czym był wobec megallozaura nawet groźny tygrys szablasty, który mógł się stać niebezpieczny jedynie w chwili napadu znienacka?
Tymczasem chronomobil płynął dalej i dalej w dół ponurej, ciemnej, bezimiennej rzeki. Mijano liczne jej dopływy i zakręty, a brzegi wciąż pokrywał monotonny bór strzępiastych sagowców. Były wśród nich wysokopienne, sterczące jak rozwichrzone miotły i niższe, gęsto stłoczone, stanowiące jakby podszycie. Sagowce i sagowce pod nieprzerwaną, bezkresną powłoką szarych chmur.
Najsłabszy podmuch wiatru nie odświeżał mdląco–dusznej atmosfery. Palmiaste pióropusze sagowców wyglądały jak martwe,, jak sztuczne, z tektury powycinane rekwizyty.
Obca była kreda, obca i straszna, straszniejsza, bardziej odmienna niż wszystkie epoki, które przebyli dotąd. Gdzieś z pobrzeżnych zarośli wyleciał pterodaktyl, kiwał się w powietrzu, wymachiwał niezgrabnymi, szarymi błonami.
„Trzeba by go jakoś złapać — pomyślał Dominik — ale jak?”
I w tej chwili poczuł lęk. Nie przed tym drobnym, słabym, latającym jaszczurem, lecz na myśl o możliwej wycieczce w ten las. Po raz pierwszy ze strachem pomyślał o chwili, kiedy każą mu zagłębić się pieszo czy wózkiem w tę martwą, szarą, nie kończącą się gęstwinę.
„Zgodzę się na wszystko — powtarzał sobie w myśli — byle tylko nie oddalać się od chronomobilu, byle nie zapuścić się w szare, na wszystko obojętne, jednostajnie zarośnięte przestrzenie”.
Wieczorem spuszczono kotwicę. Noc miano spędzić na rzece. Dominik odetchnął. Postój na tym strasznym lądzie wydawałby mu się przykry, nawet w chronomobilu.
Helena i Monika wyszły na pokład. Przytulone do siebie, stanęły blisko przy nim. Na ciemnym niebie zarysował się jaśniejszy nieregularny prześwit: tam za chmurami musiał być księżyc w pełni.
— Trzymamy się tak razem — rzekła Helena — to nam raźniej.
— Boicie się? Czego?
— Megallozaurów… od kiedy je ujrzałyśmy, nie możemy opanować nerwowego lęku, a pomyśleć, że w kredzie istniały jeszcze straszniejsze potwory: tyrannozaury.
— Czy to wy prosiłyście kapitana, by nocować na wodzie?
— Nie, ale wolimy tak. Prawda, Moniko, że tam nocować byłoby okropnie? Monika skinęła głową.
— Wstyd mi właściwie — szepnęła — nie spodziewałam się po sobie takiej reakcji.
— Chodźmy z powrotem na dół — rzekła Helena — tutaj duszno.
Dominik zszedł za nimi. Zastanawiał się, kto wymyślił te nocowanie na rzece, które tak bardzo dogadzało wszystkim.
Całe dwa dni następne posuwano się nadal po ponurej rzece przepływającej wśród nie kończących się, jednostajnych . puszcz sagowcowych. Rzeka, jak się okazało, wpadała w zatokę wcinającą się od północy głęboko w ląd Gondwany. Odtąd droga wiodła przez morze. Gdy chronomobil znalazł się znów na falach Tetydy, kołysanie znacznie się wzmogło.
Pewnego dnia załoga zebrała się na pokładzie. Rozmawiano o tym, że tu właśnie wyłonić się miały kiedyś z morza niebotyczne szczyty Alp, z których na razie nie widać było ani śladu. Tu znajdowała się też mniej więcej granica raf koralowych. Nie sięgały już dalej na północ. Zmieniono kurs na wschodni okrążając od południa wyspę środkowo–europejską. Gdy po kilku dniach znaleziono się w pobliżu jej wschodniego brzegu, postanowiono wylądować. Były to bądź co bądź: znów tereny, które kiedyś stać się miały środkową i zachody nią Polską… Tak, kiedyś: za sto milionów lat…
Gdy chronomobil przycumowano do brzegu, wyładowano wózek i przygotowano wszystko, co było potrzebne do wyprawy w głąb lądu. Dominik z pewnym wzruszeniem dotknął stopami „rodzinnej ziemi”. Nie pomagało powtarzanie sobie, że nazywanie tego terenu Polską jest właściwie śmieszne: ani bowiem zarys lądu, ani położenie rzek, ani las araukarii, pokrywający wzgórza i, doliny, niczym nie przypominały mu jego ojczyzny. A jednak… była to ta sama ziemia.
Dominik poprowadził wózek. Obok niego siedzieli docent i Monika. Milczeli. Jechano to w górą, to w dół, Monika za1 — słaniała się ramieniem od przesuwających się iglastych gałęzi. Bór był ciemny, smutny. Przejmującą ciszę przerywał tylko stłumiony warkot motoru, poza tym — żadnego dźwięku, jak na niemym filmie bez akcji, bez fabuły, bez treści.
— O czym tak rozmyślasz? — spytał docent patrząc gdzieś w dal.
— A ty o czym myślisz? — spytała Segara Monika.
— Nie mogę o niczym myśleć, bo mi ścierpła noga. Może byś się jakoś przesunęła.
Monika trochę zmieniła pozycję.
— Tak będzie wygodniej?
— Przypuśćmy.
I znów zapanowało milczenie…
Tu i ówdzie spotykano czworonożne i dwunożne drobne jaszczury. Były one w kolorycie tak podobne do suchego igliwia zaścielającego las, że póki trwały w bezruchu, trudno je było zauważyć i rzucały się w oczy dopiero, gdy spłoszone uciekały przed wózkiem.
Z pni i gałązek araukarii zrywały się często wielkie ćmy o srebrno–szarych lub brunatno — fioletowych skrzydłach. Kilka z nich udało się przejeżdżającym złapać w siatkę.
— Podoba mi się tu — wtrącił znów Segar — człowiek jedzie i łapie sobie motyle. Ciepło, cicho, spokojnie i to bajeczne kredowe powietrze.
— Dlaczego bajeczne? — spytał Dominik.
— Bajeczne, bo jest bajeczne. Wszystko tu jest jak w bajce i my sami jesteśmy jak bohaterowie rzeczywistej bajki. Przymknij, Moniko, na chwilę oczy, a gdy znów je otworzysz, odczujesz cały czar tej jazdy —
Monika westchnęła. Szept Segara był nastrojowy i całkiem poważny. Może po raz pierwszy nie odczuwało się w jego słowach ironii.
Dominik poddawał się urokowi zamierzchłej ciszy, ale odzywał się w nim wewnętrzny bunt: czemu los tak niesprawiedliwie rozdzielił wśród ludzi zdolności? Ten człowiek, kpiący zazwyczaj z wszystkiego i wszystkich, umiał teraz czarować słowami i wzbudzić wzruszenie w Monice, czego on, Dominik, nigdy nie potrafił i nie potrafi.
Osiągnęli razem kres podróży w czasie, stanowiąc jakby małą, zżytą rodzinę, a jednak dystans między Moniką a nim jakby się jeszcze zwiększył. Co jest przyczyną tego? Czy obecność Segara? Czy obcy charakter tej kobiety? Czy on sam — Dominik? Czemu będąc z natury odważny odczuwał wciąż wobec niej dziwną nieśmiałość? O, gdybyż nie była tak piękna!
Grunt stawał się błotnisty, grząski, Dominik zauważył ślady stóp jakiegoś większego zwierzęcia. Poprowadził wózek w kierunku śladów.
Docent i Monika, rozglądając się uważnie, szykowali kamery do zdjęć.
Siady, jak się okazało, prowadziły krętą linią ku krańcowi lasu, za którym widniała woda. Szerokie rozlewisko lśniło srebrną taflą, przez którą przebijały liczne niewielkie wyniosłości, pokryte niską roślinnością. Tutaj kończyły się ślady stóp ..zwierzęcia; dalej zwierzę musiało popłynąć lub iść w bród.
Docent, patrząc przez lornetkę, wskazał na odległy pagórek.
— Tam one są — rzekł wskazując palcem — możemy się do nich zbliżyć okrążając wodę z tej strony.
Dominik poprowadził wózek we wskazanym kierunku. Wkrótce już było można widzieć zwierzęta gołym okiem. By — . ły dwa. Leżały śpiąc prawdopodobnie; jeden gad opierał płaską głowę na grzbiecie drugiego. Długie ich, wężowe ogony tworzyły faliste linie.
Dominik z docentem wyszli z wózka i zaczęli ostrożnie podchodzić do gadów. Chmury zrzedły, stając się jaśniejsze i bardziej przejrzyste. Chwilami przebijał przez nie zarys słonecznej tarczy. W pewnej chwili noga Dominika osunęła się w wodę. Tracąc równowagę chwycił się pobliskiej gałęzi. Zwróciło to uwagę jaszczurów. Jeden z nich podniósł się na tylnych kończynach. Łuski jego grzbietu tworzyły najcudniejszą barwną mozaikę, a białe podgardle falowało przy oddychaniu.
— Swoją drogą piękne są te bestie — rzekł Segar oddalając się ostrożnie z kamerą w ręku. Miał widocznie zamiar podejść jaszczury jeszcze z innej strony.
Dominik był również oczarowany. Tak wspaniałego doboru kolorów nie spotkał jeszcze u kredowych gadów. Delikatny fiolet, przeplatany błękitem, tworzył powtarzający się bogaty ornament na srebrzystym tle o złotawych i seledynowych połyskach.
„W Polsce nawet gady są piękne!” — pomyślał z rozrzewnieniem, nie wyczuwając całej śmieszności tego skojarzenia. Ciszę przerwał śpiew ptaka, a raczej niezdarny pisk na jednej powtarzającej się nucie. Był to jednak pierwszy odgłos w kredzie, który można by nazwać zalążkiem śpiewu.
Monika dawno przerwała filmowanie, mimo to patrzyli nadal jak urzeczeni w piękno tego fragmentu zamierzchłej przyrody.
Tymczasem powrócił Segar. Odwołał na bok Dominika, aby pokazać mu swą zdobycz: trzymał w ręku… magnolię. Magnolia w środkowej kredzie! Pierwsza napotkana roślina okrytozalążkowa.
Kwiat rozkwitał blady, niewielki. Segar podał go Dominikowi.
— Ofiaruj tę magnolię Monice — szepnął. — Ale od siebie: powinna się wzruszyć.
Dominik nie wiedział, czy ma wziąć ten unikat. Postępek docenta był ładny, ale czyż mógł zeń skorzystać? Ofiarowanie kwiatu kobiecie to prastary symbol wyznania jej swych uczuć.
W tym darze kryłby się fałsz, gdyż nie on znalazł kwiat, lecz dostał go od Segara.
— Niech pan da Monice ten kwiat od siebie — rzekł wreszcie — będzie jej równie przyjemnie… bo mnie — dodał wahając się — już na tym nie zależy.
— Tak? — spytał docent, jakby zdziwiony. — Zdążyła ci już zobojętnieć?
Dominik nie odpowiedział. Widział, jak Segar podchodząc do wózka podał kwiat Monice. Zdawało mu się, że dziękując zaróżowiła się.
Było mu przykro, choć starał się usilnie wzbudzić w sobie coś w rodzaju obojętności.
W drodze powrotnej Monika kilkakrotnie szeptała coś docentowi do ucha. Dominik jakby dla niej nie istniał.
Następnego dnia chronomobil znów płynął przez morze. Brzegi wyspy środkowo — europejskiej znikały z widnokręgu. Zerwał się wiatr, grzmiało, błyskawice rozświetlały chmury. Fale z szumem przelewały się nad pokładem. Wszelkie powietrzne czy wodne żywe istoty gdzieś się ukryły i znikły.
Po burzy powietrze było nieco świeższe, ale na krótko. Wiatr znów ustał, jedynie morze falowało długo.
Docent nadał nowoodkrytemu gatunkowi dinozaurów nazwę Chronosaurus polonus*. Zdjęcia, wywołane przez Monikę, wypadły pięknie, zwłaszcza oświetlenie, odblaski rozlewiska i mozaikowa gra kolorów jaszczurów.
— Tulą się do siebie gadziątka jak zakochana para — rzekła Helena podczas wyświetlania filmu, spoglądając na Dominika i Monikę. Monika zaśmiała się nerwowo i dotknęła ręki Segara. Dominik pod jakimś pretekstem wyszedł z laboratorium…
„Dzieli mnie od nich prawie sto lat — myślał — i choć te sto lat powinny być niczym wobec bezkresnych epok, jednak stanowią widocznie niewzruszoną zaporę. Jestem dla nich człowiekiem dawno umarłym. Kiedy niezadługo powrócą do swoich czasów, będą mogli odnaleźć na cmentarzu mój grób, z zatartym napisem, porosły mchem. Nic tak ludzi nie dzieli jak czas!…
Tegoż dnia zdarzył się tragikomiczny epizod: zasuwające się od kołysania drzwi kajuty odcięły ogon drobnemu strutiomimowi. Docent spostrzegł ten „wypadek” w chwili, gdy mały Totek próbował ogryzać mlecznymi ząbkami jeszcze się poruszający kawałek jaszczurczego ogona. Docent zwołał wszystkich i wskazując na malca perorował:
— Widzicie, co wyrosło z waszego Totka! Żywcem odgryzł ogon naszemu nieszczęśliwemu Strutkowi! No i co wy na to?
Helena wyrwała małemu koniec ogona i rzuciła na podłogę, gdzie nadal wyginał się rytmicznie to w jedną, to w drugą stronę.
— To niemożliwe! — zawołała. — Totus nie mógł tego zrobić: ma za słabe ząbki!
— Widocznie nie za słabe — bronił swego stanowiska Segar.
Monika szukała strutiomima.
— Pewnie zdechł nasz faworyt — mówiła zaniepokojona. — Biedne delikatne stworzonko!
— Jest ofiara! — zawołał nagle docent wskazując na szafkę nad górnym posłaniem. — Siedzi sobie kurtyzowane* bydlątko w najlepsze i pokpiwa z nas, że go nie mogliśmy znaleźć.
Helena z okrzykiem wyciągnęła ręce do strusiojaszczurka.
— Jakże musiało się przestraszyć stworzonko, że aż tak wysoko wlazło na tę szafkę! — zawołała.
Wtem od kołysania wozu zasunęły się nagle z trzaskiem drzwi kabiny.
— To te drzwi musiały obciąć ogon Strutka — rzekł Dominik nachylając się, by sprawdzić, czy nie ma tam śladu posoki.
— Naturalnie, że drzwi — potwierdził Segar — od razu tak myślałem i zawsze wam mówiłem, byście je dobrze zamykały. Równie dobrze mogły odciąć głowę Totkowi.
— Muszę opatrzyć ranę biednemu Strutkowi — wołała Helena — bo on gotów doprawdy nie przeżyć. Pomóżcie mi go stamtąd zdjąć!
— Nic twemu Strutkowi nie będzie — rzekł docent podnosząc dwoma palcami walający się ogon, by go wyrzucić. — Czy nie wiecie, że jaszczurom odrastają kończyny bardzo szybko? Będzie mieć ogon jeszcze ładniejszy, jeżeli to paskudztwo można w ogóle uważać za ozdobę.
W kilka godzin później profesor przechodząc przez laboratorium natknął się na nadwiędniętą magnolię, leżącą na stoliku.
— A to co za kwiat? — spytał.’
— To magnolia — odparła Monika niepewnym głosem.
— Skąd się tu wzięła? — Znaleźliście magnolię w dolnej kredzie?
Głos profesora był podniecony i rozdrażniony. Na szczęście dla stropionej Moniki w tym momencie wyrósł jak spod ziemi docent.
— Istotnie, znalazłem trzy kwiaty magnolii, z których dwa starannie zakonserwowałem wraz z łodygami, liśćmi i korzeniami i dołączyłem do nich opis środowiska ekologicznego, w którym rosły — objaśnił najspokojniej w świecie.
— A ten kwiat?
— Ten trzeci — rzekł Segar — trudno, muszę się przyznać: nie mogłem się oprzeć, by nie ofiarować go Monice, chociaż ona nie jest tego wcale warta.
— Rzeczywiście — potwierdziła Helena — mogłaś go chociaż włożyć do wody.
Profesor spojrzał ponad okularami, jakby nie wiedział, jak się do tego ustosunkować.
— No, rozchmurz się, profesorze! — szepnął Segar przymrużając oko. — Ten kwiat jest prastary, uczucia mężczyzny do kobiety — jeszcze starsze.
— Co mi tam będziesz opowiadać — żartobliwie żachnął się profesor — w epoce kredy nie było żadnych mężczyzn ani kobiet i twoje prasentymenty uważam co najmniej za anachronizm… ale spójrzcie: moim zdaniem ta magnolia ma jeszcze wiele cech prymitywnych.
Wieczorem, leżąc w męskiej kabinie, Segar nie dawał Dominikowi spać swoim gadaniem.
— Monika to dziwna kobieta — mówił — kiedy jej dałem ten kwiat, wydawała mi się bardzo wzruszona, zauważyłeś? Aż poczerwieniała… A potem — rzuciła go gdzieś w kąt na stolik. Ona nie lubi kwiatów, tylko grzyby, bo jej brat hoduje grzyby! To tak, jakbym ja specjalnie się pasjonował, powiedzmy, emaliowanymi spluwaczkami, bo, przypuśćmy, moja siostra pracuje w fabryce takich spluwaczek!
Mimo to — ciągnął — uważam Monikę za dobrego kolegę, a także za niebrzydką, inteligentną i nawet dość interesującą kobietę. Ręczę, że bez niej nasza podróż wydawałaby ci się jeszcze bardziej beznadziejną. W tej chwili wszedł profesor.
— Właśnie zbadałem twoje magnolie — rzekł do Segara — pewno cię to zainteresuje. — Po czym zaczął wyjaśniać osobliwości struktury komórek, które udało mu się poznać dzięki analizie mikroskopowej.
Dominik mimo natężonej uwagi nie bardzo mógł zrozumieć szczegóły fachowej relacji.
„Właściwie — pomyślał — wszystko to, czego się w czasie tej ekspedycji nauczyłem, jest niczym wobec gruntownej wiedzy. Umeblowałem sobie mózg kilkunastu mniej lub więcej efektownymi nazwami odmian dinozaurów, a poza tym reszta nabytych wiadomości tworzy w moim umyśle istny groch z kapustą. Nic też dziwnego, że Monika jest dla mnie obojętna. Oczywiście woli Segara i nic w tej chwili nie wskazuje na to, by się coś w przyszłości miało zmienić. Może wybrać jakąś specjalną linię postępowania? Ale jaką? Stać się rozmownym, chwilami natarczywym, chwilami ironicznym i oziębłym, utrzymywać ją w niepewności co do swych uczuć, a przede wszystkim stać się interesującym. Łatwo to powiedzieć. Czym chłopiec w moim wieku może naprawdę zainteresować taką kobietę?”
Następnego rana te wszystkie wieczorne rozmyślania wydały się Dominikowi po prostu głupie. Zdawał sobie sprawę, że nie jest dobrym aktorem. Wszelkie zgrywanie się przed Moniką mogłoby go tylko ośmieszyć. Zresztą cóż jest warta miłość, którą trzeba zdobywać taką metodą?
Tego dnia podczas połowu ryb dla uzupełnienia spiżarni znaleziono w sieci duży okaz błękitnej ryby trzonopłetwej. Wzbudziła wielkie zainteresowanie. Profesor twierdził, że jest to znana z jury Undina, docent zaś, że niektóre jej cechy przypominają raczej górnokredową Macropoma należącą do podrzędu Coelacantkini. Dominik słuchał dyskusji niewiele rozumiejąc; wreszcie przypomniał sobie, że gdzieś czytał o złowieniu za jego życia dwu ryb trzonopłetwych, zwanych Malania i Latimeria. Były to, jak sobie przypominał, ryby uważane przez naukę za wymarłe. Dlatego właśnie znalezienie żywych okazów wywołało taką sensację.
Podczas dyskusji w laboratorium była również obecna Monika, przysłuchiwała się z uwagą wymianie zdań. Dominik wiedział już z doświadczenia, że lepiej nie mieszać się do rozmowy, gdy jednak zapanowała chwila ciszy, nie wytrzymał i spytał:
— Czy złowiona tu ryba jest spokrewniona z latimeria i malanią i czy tym samym należy do ryb dwudysznych, które w swoim czasie pełzając płetwami po ziemi dały początek płazom?
Monika spojrzała nań jakoś dziwnie, ale bez wyraźnej ironii.
„Może sama niezbyt dobrze orientuje się w tej kwestii?” — pomyślał.
— Współczesne ryby dwudyszne pełzają z jednego wodnego zbiornika do drugiego, ale należą do innej linii, ta zaś Undina jest zaliczana do kwastopłetwych na równi z malanią i latimeria — wyjaśnił mu profesor. — Płazy pochodzą prawdopodobnie od jej karbońskich przodków, które wymarły w eocenie, a należały do podrzędu Rhipidistia.
— Poza tym — dodał profesor — ostatnio przeważa pogląd, że płazy ogoniaste i bezogoniaste powstały z dwóch odrębnych szczepów Rhipidistia.
Dominik ledwo zdążył jako tako uporządkować sobie w umyśle te dość skomplikowane wiadomości, gdy z megafomu odezwał się głos Heleny wzywającej na pokład, gdyż spostrzegła nowy rodzaj gadów latających.
Wszyscy wybiegli na górę.
Chronomobil zbliżał się do piaszczystego brzegu lądu bałtyckiego. W powietrzu wokół krążyły pterodaktyle, na oko mało różniące się od dobrze już Dominikowi znanych. Obniżały jednak co pewien czas lot i szybując nad samym morzem pruły powierzchnię wody odchyloną dolną szczęką. Ptobiło to niesamowite wrażenie, gdyż zdawało się, jakby orały morze.
— Są to, moim zdaniem, Ctenochasma — twierdziła Helena — trudno przyjrzeć im się dokładnie z tej odległości, ale znam je nieźle z kopalnych szczątków: drobne wydłużone żuchwy uzbrojone są w zęby odstające ukośnie na boki; dzięki czemu woda między nimi swobodnie wypływa, a plankton ewentualnie drobne morskie zwierzątka pozostają do przełknięcia.
Monika filmowała narzekając, że gady latają za szybko.
Dominik przytwierdził nabój morficytu do pustej zamkniętej blaszanki od konserw i rzucił ten swój racjonalizatorski wynalazek do morza. Palcoskrzydłe jednak gady nie raczyły jakoś zwrócić uwagi na jego nowy łowiecki instrument, a Segar uśmiechając się pobłażliwie, poklepał Dominika po ramieniu i szepnął mu do ucha:
— Ctenochasma mimo małych móżdżków nie są tak głupie, za jakie je masz.
Wkrótce Niekrasicz zarządził wysunięcie podwozia i chronomobil bez trudności wjechał na piaszczysty brzeg. Okolica była uboga w roślinność, za to natrafiono na masę długodziobych bezskrzydłych ptaków podobnych do pingwinów, które spłoszone rozbiegały się szybko.
Po przebyciu niespełna kilometra przekonano się, że nie jest to jeszcze ląd, tylko płaska wyspa, za którą znów znajdowało się morze.
Wciągnięto ponownie podwozie, lecz podróż przez morze tym razem trwała niedługo i na horyzoncie ukazało się pasmo właściwego lądu. Brzeg okazał się wysoki, trudno dostępny. Chronomobil popłynął wzdłuż niego na zachód. Padał rzęsisty, ciepły deszcz. Niedostępna dla oka powierzchnia wyżyny zdawała się Dominikowi tajemnicza, jakby odpychająca i niegościnna. Powstawał w nim znów instynktowny lęk, jakiego doznał już podróżując przez sagowcowe lasy Gondwany. Tam, w górze, wśród bezkresnych ciemnych borów, czyhają na zdobycz wielkie, bezlitosne, mięsożerne potwory. Musi tam panować wieczny mrok i trwoga. Nie przyznawał się, oczywiście, że niedostępność brzegu go cieszyła. W tej chwili chciałby, aby nigdzie nie znaleziono wygodnego miejsca do lądowania!
Pod wieczór jednak zbliżono się do zatoki o skalistych brzegach; Monika, docent i Dominik stali właśnie na pokładzie, obserwując wielkie jak samoloty pteranodony o ośmio–, dziewięciometrowej rozpiętości skrzydeł. Zeskakiwały ze skał i szybowym lotem opuszczały się na morze, aby chwycić upatrzoną rybę.
Chronomobil wolno skręcił w zatokę. Była wąska, ponura, ciągnęła się daleko w głąb lądu. Na zrębach skał rosły pojedyncze araukarie. Nie było widać żadnych zwierząt ani ptaków. Za dalszym zakrętem zatoka jeszcze bardziej się zwężała, aż wreszcie dotarli do miejsca, gdzie stykające się nieomal skały pozostawiały zaledwie półtorametrowy pionowy korytarz.
— Dalej nie przejedziemy — rzekł kapitan wychodząc na pokład — chyba łódką.
Dominika przeszło mrowie na myśl o zapuszczeniu się tą drogą wśród zapadającej nocy. Inni też radzili Niekrasiczowi odłożyć zbadanie wąwozu do następnego dnia.
W czasie kolacji rozmowa się nie kleiła. Jedzono przeważnie milcząc. Jeden docent próbował rozchmurzyć nastrój kilkoma anegdotami, jednak reagowano na nie słabo.
Kładąc się spać Dominik starał się myśleć o wszystkim innym, tylko nie o oczekujących go w dniu jutrzejszym przygodach.
Rano nastrój się polepszył, dzienne światło, choć szare, ożywiło załogę. Niekrasicz jeszcze przed śniadaniem zaczął przygotowywać łódź i sprzęt .do wypadu w głąb skalnej szczeliny. Okazało się wkrótce że kapitan postanowił popłynąć we dwójkę z docentem. Właściwie mówiąc nic nie zapowiadało jakiegoś specjalnego niebezpieczeństwa. Woda wypływała ze szczeliny dość powoli, a spotkanie wielkich drapieżnych jaszczurów na dnie takiego niedostępnego wąwozu było mało prawdopodobne. Mimo to żegnano dwóch odpływających mężczyzn, jakby odjeżdżali na niechybną śmierć.
— Patrzycie za nimi takim wzrokiem — rzekł profesor — jakby te skały były Scyllą i Charybdą*.
Helena westchnęła, a Monika dodała, że żałuje, iż z nimi nie popłynęła.
— Może nie odczuwasz tego, profesorze — mówiła — ale przyroda kredy wywiera na mnie rzeczywiście niesłychanie przygnębiające wrażenie. Ta cisza, chmury i to męczące, wciąż otulające ciepło. Nigdzie nie ma świeżego przewiewu. „No i świadomość, że tam wszędzie pełno gadów, wywołujących lęk i obrzydzenie, nawet gdy się ich nie widzi!… Skąd, profesorze, mógł się wziąć ten, tak niemal powszechny, wstręt ludzi do gadów i płazów, choć na przykład współczesne nam jaszczurki nie są przecież niebezpieczne?
— Masz rację — odparł profesor — że ten wstręt jest rozpowszechniony, i to nawet nie tylko wśród ludzi, ale i u innych ssaków. Widziałem kiedyś w ogrodzie zoologicznym, jak niedźwiedź okazywał lęk przed jaszczurką, a duży tygrys uciekł aż na drzewo, gdy zwykła ropucha skoczyła w jego kierunku. Kto wie, czy nie ma pewnej słuszności w hipotezie, iż w niektórych okolicznościach aktywizują się zmiany powstałe w komórkach mózgu dziedzicznie przez niezliczone ilości pokoleń. Pamiętajmy, że w jurze i kredzie żyli już nasi przodkowie w postaci drobnych ssaków, choć dotychczas jeszcze się z nimi nie spotkaliśmy. Otóż życie tych słabych, małych istotek musiało przez miliony lat upływać w nieustannym łęku i czujności przed wszechwładnie panującymi wielkimi gadami. O walce z tak groźnymi przeciwnikami nie było mowy. Jedynym sposobem zachowania życia było unikanie ich, krycie się przed nimi i ten pierwotny lęk mógł się u ssaków zachować aż do naszych czasów, przeradzając się u ludzi w pokrewne lękowi uczucie wstrętu.
Monika zamyślona patrzyła nadal nieruchomo w głąb skalnego wąwozu. Pomarszczona drobnymi falami woda po przejeździe motorowej łódki już wygładziła swoją powierzchnię. Pod wodą widać było kilka poruszających mackami amonitów.
Dominikowi przyszło na myśl, że gdyby Niekrasicz i docent z jakiego powodu zginęli, cała odpowiedzialność za powrotna chronomocję spadłaby na niego! Oby do tego nie doszło! Ale trzeba być na wszystko przygotowanym. Zaczął więc przypominać sobie sposób kierowania chronoaparaturą. Zdawało mu się, że pamiętał wszystko dobrze i dałby sobie radę. Ale w razie jakiegoś uszkodzenia byłby bezsilny! Poza tym jak znaleźć miejsce, z którego można by bezpiecznie rozpocząć odwrót? Gdyby mu nawet profesor wskazał na mapie miejsce, które od kredy aż do czasów nowożytnych nie było zalewane przez morze, to jak to miejsce w praktyce odnaleźć, kiedy w tej chwili nie było nawet dokładnie wiadomo, gdzie się znajdują!
„Świat kredy to dla nas jakiś zagmatwany labirynt, pod nieprzeniknionym pułapem chmur!” — pomyślał.
Zrobiło mu się mdło i w tej chwili odczuł dotkliwiej duszne nieustające ciepło, o którym wspomniała Monika. Zapełniało ono płuca, przenikało przez kombinezon, było wszędzie, niezmiennie, niezależnie od tego, czy noc, czy dzień, czy lato, czy zima, bez względu na szerokość geograficzną. Jedynie wnętrze chronomobilu, dzięki sztucznej klimatyzacji, dawało wytchnienie. Już lepsze były lodowate wichry glacjalu Riss. Chłód, mróz i walka z nim pobudzały praludzi do aktywności, do rozwoju władz umysłowych, do pracy. Gdyby ta wstrętna cieplarniana atmosfera nie ustąpiła z czasem, bylibyśmy dotąd istotami podobnymi do szczurów, prowadzącymi życie pełne lęku przed panującymi gadami.
Po niespełna dwu godzinach kapitan z docentem wrócili zdrowi i cali. Dominik z zaciekawieniem słuchał sprawozdania z ich wypadu.
— — Wąwóz dalej rozszerza się — mówił Niekrasicz — brzegi, zwłaszcza lewy, stają się dostępniejsze, roślinność jest bogata. W pewnym miejscu spostrzegliśmy wystające nad powierzchnię wody łby, prawdopodobnie brachiozaurów.
— Brachiozaury? — powtórzył profesor i w jego oczach ponad opuszczonymi na nos okularami było widać budzący się zapał badawczy.
— Rozszerzające się ku dołowi szyje gadów były widoczne do dość znacznej głębokości, z czego można sądzić, że były to istotnie brodzące po dnie wielkie brachiozaury.
— Czy zrobiliście zdjęcia? — pytał coraz bardziej zaciekawiony” — profesor.
— Tak — rzekł kapitan — ale zdjęcia z góry nie dadzą obrazu całości tych olbrzymów. Poza tym nie było można zbliżyć się do nich łódką bez ryzyka, że przewrócą ją jednym uderzeniem głowy.
— Nie bądź taki skromny — przerwał mu Segar — muszę wam wyjaśnić, że nasz kapitan zaryzykował właśnie takie podpłynięcie i że jedna z tych podwodnych super — żyraf właśnie stuknęła z lekka główką w naszą łupinę, po czym zaczęły się dziać niesamowite rzeczy: łódka wraz z nami zawirowała jak śmigło helikoptera. Dotąd nie jestem pewien, czy wy nas w tej chwili rzeczywiście oglądacie, czy też wam się to tylko śni, my zaś spoczywamy w żołądkach tych sympatycznych stworzonek.
— Kolega Ernest nieco przesadza — rzekł Niekrasicz. — Stuknięcie było wprawdzie trochę niespodziewane i nieprzyjemne, ale…
— Jak to: niespodziewane? — żachnął się Segar. — A cóż ty myślałeś, że taki gad będzie nam spokojnie pozować do zdjęć, jak piękna nimfa w morskiej kąpieli?
— W każdym razie — ciągnął kapitan — zamierzam udać się powtórnie w to miejsce, ale w skafandrze, by sfilmować brachiozaury od dołu. Chyba że profesor, jako naukowy kierownik ekspedycji, zarządzi inaczej.
— Możesz je sobie fotografować, skąd ci się podoba — powiedział docent — a nawet zrobić z nich żywcem gipsowy odlew; ja w każdym razie czuję się po tej wycieczce zupełnie nerwowo i fizycznie wyczerpany i żądam, by doktor Helena udzieliła mi długotrwałego zdrowotnego urlopu. Profesorowi też nie radzę zbytnio flirtować z tymi rusałkami o szyjach nie tyle łabędzich, co raczej przypominających zabytkowe kominy fabryczne dziewiętnastego wieku.
Wobec decyzji kapitana powtórzenia wyprawy, tym razem w skafandrach, Dominik nie namyślając się zgłosił swoją gotowość towarzyszenia mu. Propozycja została przyjęta.
Po obiedzie kapitan wsiadł do łodzi, a za nim Dominik. Stroje nurków, kamery, reflektory podczerwone, broń i inny potrzebny sprzęt były już złożone na dnie motorówki.
Pożegnanie było mniej uroczyste niż poprzednie. Monika pocałowała Dominika w policzek i zeszła w głąb chronomobilu, nie czekając nawet, aż odpłyną.
— Życzę powodzenia, ale nie zazdroszczę — mówił docent pochylony przez barierkę — i nie rozstawajcie się z nożami, aby w razie czego przeciąć sobie wyjście z żołądków tych brachiozaurów. No i nie zapomnijcie sfilmować elegancko takiego przytulnego wnętrza, a zapewniam was, że zdjęcie będzie jeszcze ciekawsze niż mój film ze Smoczej Jamy.
— A tobie radzę — odparł Niekrasicz — czym prędzej się położyć i zaaplikować sobie dużą dawkę bromu dla uspokojenia mocno nadszarpniętych nerwów. — Po czym, poważniejąc, zawołał: — W razie czego mianuję cię, Erneście, moim zastępcą i twoim zadaniem będzie doprowadzenie wozu do 2048 roku naszej ery.
Łódź ruszyła. Wysokie na kilkadziesiąt metrów pionowe skalne ściany zdawały się miejscami niemal stykać u góry i wówczas wąwóz przypominał raczej półmroczny, tajemniczy tunel. Miejscami szczelina nieco się rozszerzała ukazując pasmo szarego nieba. Liczne ostre zakręty i ciemne otwory pieczar sprawiały niesamowite i groźne wrażenie.
W jednym z takich otworów Dominik spostrzegł ciało długiego, cienkiego, zupełnie białego jaszczura, które szarpały dwa czarne ptaki o dziobach uzbrojonych w haczykowate zęby. Gdy łódź się zbliżyła, ptaki odleciały, głośno trzepocząc skrzydłami. Wąska, płaska głowa gada zwisała bezwładnie i Niekrasicz zwrócił uwagę, że nie miał on oczu. Tylko tak zwane ciemieniowe oko ledwo było widoczne jako ciemniejszy punkt.
— Czytałem — rzekł Dominik — że i w naszej dobie płazy zamieszkujące ciemne pieczary są pozbawione wzroku, tak jak krety, którym ten zmysł w ich warunkach bytowania jest niepotrzebny.
— A białość, brak pigmentu naskórka — dodał kapitan — również da się wytłumaczyć życiem w ciemności. Także rośliny hodowane bez słońca są blade.
Jechali dalej, a szum motorka, odbijany wielokrotnym echem przez skały, zdawał się głośniejszy niż zwykle.
W pewnym miejscu skalny korytarz tak się zwęziły że Dominik zwątpił, czy łódka będzie się mogła dalej przedostać,
— Przepłynąłem tędy już raz — rzekł Niekrasicz — więc przepłyniemy i teraz.
Musiano przepychać łódź opierając się rękami o skalne ściany. Raz łódź utknęła i trzeba było ją cofnąć, przy czym mocno się pochyliła na bok. W takiej pozycji jakoś przeszła.
Dalej wąwóz zaczął się już coraz bardziej rozszerzać. Po pół godziny dotarli do otwartej kotliny, zarośniętej lasem i paprociami. Dominik z kapitanem wciągnęli łódź na lewy brzeg.
— Spójrz tam — rzekł Niekrasicz — za tym zakrętem powinny być brachiozaury.
Obaj mężczyźni udali się wzdłuż brzegu w tym kierunku. Rzeczywiście, Woda poruszała się tam, tworząc kręgi. Dominik dostrzegł ledwo wynurzającą się na powierzchnię głowę o jajowatym kształcie, niewiększą niż głowa ludzka. Gad bez przerwy spożywał płynące wodne rośliny.
— Wracamy do łodzi — rzekł Niekrasicz — włożę skafander.
Dominik pomógł mu wdziać strój nurka i zaczął sam się przebierać.
Po kwadransie obaj zeszli w głąb wody, co nie było łatwe, gdyż należało zstępować po znacznej pochyłości. Jakże inaczej było tu niż na dnie plejstoceńskiej pra–Wisły! Mnóstwo glonów oplatało nogi i ramiona. Z głębi wyrastały wysmukłe łodygi lilii wodnych, zakończone u góry wielkimi poruszającymi się kwiatami. Nogi Dominika stąpały po gąbkach, niezliczonych drobnych amonitach i ukwiałach.
Niekrasicz szedł wzdłuż pochyłości, nie zstępując na razie głębiej. Dominik postępował za nim krok w krok, chwytając często ręką za Wodorosty, by utrzymać równowagę. Nad głową przepływało mnóstwo traszek i metrowej długości salamandra o dużej, półkolistej, płaskiej głowie. Przypomniał sobie, że wzięto ongiś kościec podobnej salamandry za szczątki grzesznika, który miał zginąć w biblijnym potopie!
Pomału obaj nurkowie zbliżyli się do zakrętu, za którym w odległości około dwudziestu metrów można było rozpoznać olbrzymią sylwetkę brachiozaura. Kapitan dał Dominikowi znak, by się posunął jeszcze trochę dalej wzdłuż pochyłości, sam zaś zaczął zstępować w głąb. Stopniowo postać Niekrasicza zdawała się maleć i szarzeć, zwłaszcza w porównaniu z ogromnymi liliami wodnymi, które sięgały tu kilkunastu metrów wysokości, a leniwie się poruszające ich prawie metrowe kwiaty przypominały ożywione mięsiste tulipany widziane okiem owada.
Dominik zatrzymał się niedaleko gada–olbrzyma i puścił nań snop niewidzialnych podczerwonych promieni reflektora.
Tułów potwora, wielkości dużego słonia, spoczywał na czterech poczwarnie grubych i ciężkich nożyskach, których stopy czy kopyta ginęły u dołu w ciemności. W każdym razie postać kapitana zbliżająca się do tych nóg wydawała się niesłychanie drobna. Najdłuższe ramiona człowieka nie mogłyby objąć takiej nogi–kłody. Z przedniej zaś części tułowia brachiozaura wyrastała pionowo w górę równie gruba u nasady szyja–wieża dziesięciometrowej długości, zwężająca się ku górze i zakończona wznoszącą się nad powierzchnią wody małą, słabo stąd widoczną, ruchliwą głową. Ciemny, olbrzymi gad trwał sam prawie nieruchomo, od czasu do czasu tylko przestępując z nogi na nogę, i jedynie jego szyja uwidaczniała przesuwającymi się ku dołowi zgrubieniami przebieg połykania pokarmu.
Przed reflektorem unosiło się teraz w wodzie kilka belemnitów o kształcie pocisku, z drgającymi mięsistymi mackami. Dominik chciał je odpędzić, gdy jednak uderzył ręką belemnita, ten wypuścił z siebie ciemną chmurkę, która szybko się rozprzestrzeniając zasłoniła wszelki widok. Wydarzenie było o tyle niepożądane, że ciemna smuga sepii mogła nie przepuszczać promieni reflektora. Nie było pewności, czy zdjęcia robione w tej chwili przez kapitana udadzą się, czy też nie. Dominik cofnął się więc po pochyłości kilka kroków wstecz, by wyjść z zasięgu ciemności, ale stąpanie na oślep było bardzo trudne. Poczuł, że się zsuwa w głąb wodnego parowu, przy czym nacisk wody znacznie się wzmógł, utrudniając oddychanie. Nie widząc nadal nic dokoła siebie, Dominik próbował się wspiąć ponownie w górę po pochyłości chwytając rękami za jakieś śliskie i kolczaste wodne twory. Nagle uczuł ostry ból pod lewym kolanem!
Uderzył pięścią w miejsce, w którym mógł się znajdować niewidzialny napastnik, trafił jednak w próżnię. Jednocześnie ujrzał unoszące się ku górze bąble powietrza i poczuł, jak woda zaczyna napełniać jego kombinezon. Szybkimi, gwałtownymi ruchami usiłował wydostać się na powierzchnię, jednak woda wypełniła już cały skafander, uniemożliwiając oddychanie. Dusząc się usiłował wydostać się na powierzchnię. Mimo wysiłków nie trwało to długo. Woda wciskała mu się do ust i nosa. Nie panując już nad sobą, wciągnął ją w płuca i stracił przytomność…
Długo męczył Dominika jakiś powolny rytm udzielający się całemu jego ciału. Kiedy otworzył oczy, ujrzał nad sobą Niekrasicza, który miarowo podnosił mu ręce nad głową, to znów je opuszczał. Gwałtownie wyrzucił z siebie wodę; płuca rozdzierał mu kaszel; świadomość miał to całkiem jasną, to znów jakby zamgloną, okropniejszą od omdlenia. Czuł bezgraniczne zmęczenie i obojętność na wszystko.
Stopniowo zaczął sobie zdawać sprawę, że leży na brzegu nad wodą i że widocznie kapitan ocalił mu życie.
„Byłbym topielcem — pomyślał — i moje ciało objedzone przez wodne stwory spoczęłoby na zawsze w tej ponurej kredzie!”
— Przeniosę cię do łodzi — rzekł Niekrasicz biorąc go na ręce — czy nie przypominasz sobie, jakie zwierzę przerwało czy też przegryzło twój skafander?
— Uczułem tylko ból pod kolanem i woda zaczęła się gwałtownie wlewać. Nic nie widziałem, gdyż belemnit chmurą sepii zaciemnił wodę.
W łódce Dominik poczuł się lepiej. Kapitan przyniósł oba skafandry i kamerę; podczerwonego reflektora w wodzie nie odnalazł. Zafurkotał puszczony w ruch motorek, ale łódź jeszcze nie zdążyła odpłynąć, kiedy jadący spostrzegli wynurzającą się zza zakrętu szyję brachiozaura.
Kapitan wstrzymał bieg łodzi i wycelował kamerę. Grubiejąca ku dołowi szyja gada wychylała się coraz wyżej, a jego mała głowa rozglądała się to w prawo, to w lewo. Wreszcie — za kolosalną szyją wynurzyła się i część, grzbietu potwora.
— Ciekawe, czy ten olbrzym będzie miał dość siły, by wyjść całkowicie na ląd — rzekł Niekrasicz nie przestając filmować.
Obaj czekali z naprężeniem, jednak gad, zrobiwszy kilka kroków tuż pod powierzchnią, znów zaczął się zanurzać.
— Ta bestia jest strasznie ciężka — mówił kapitan, gdy odpływali ku skalistej szczelinie — od dawna zaciekawiał mnie ten gatunek dinozaurów, po prostu ze względów, jakby to powiedzieć; „technicznych”. Szkielety tych olbrzymów, które oglądałem w muzeach, mają kości nóg i tułowia zadziwiająco masywne, kręgi zaś szyi im wyżej położone, tym mniejsze, puste w środku i coraz lżejsze. Z początku sądzono, że te gady były zwierzętami lądowymi i żywiły się jak żyrafy liśćmi wysokich drzew, ale różnica konstrukcji dołu i góry szkieletów wskazywała jednak raczej na to, że żyły one pod wodą, wynurzając tylko głowę w celu oddychania. Ciężkie nożyska nadają im odpowiednią statykę, tak jak obciążone ołowiem podeszwy naszych strojów nurkowych, a lekka górna część tułowia i szyja ciążą w wodzie ku górze. Tym sposobem te cielska zużywają minimum energii do utrzymania swego ciężaru i jednocześnie nie są spychane przez ewentualny prąd.
— Rzeczywiście — potwierdził Dominik — nadzwyczajne przystosowanie!
— Mówię ci, że najlepszy inżynier nie skonstruowałby czegoś doskonalszego… i pomyśl, że taki sposób bytowania chroni brachiozaury całkowicie od napaści lądowych drapieżnych olbrzymów! Żyją sobie spokojnie, żywności mają pod dostatkiem, czegóż im więcej potrzeba?
— A jednak wyginęły wszystkie w końcu kredy — zauważył Dominik, który wciąż powracał do myśli o wspólnym końcu całego świata wielkich gadów. — Ja bym też dziś zginął — dodał — gdyby nie pan kapitan.
— Właściwie mówiąc, niewiele brakowało.
— Zdawało mi się, że odzyskałem na brzegu przytomność natychmiast po jej straceniu tam w wodzie. Ale przecież nie mogło tak być: nim pan mnie znalazł, nim mnie wyciągnął z wody, nim pan mi zdjął skafander i zastosował sztuczne oddychanie… Ile to czasu trwało?
— Godzinę.
— Godzinę! — zdumiał się Dominik. — Musiał się pan strasznie zmęczyć, zwłaszcza po głębokim nurkowaniu.
— Jestem silny, nie mogę narzekać na swój organizm; dobrze, że wypadek skończył się pomyślnie; ten rak czy krab, bo przypuszczam, że to był duży rak, mógł ci przeciąć arterię i umarłbyś od upływu krwi. Dobrze, że cię tylko zadrasnął.
— Ale że też pan znalazł mnie pod wodą!
— Musiałem cię znaleźć, i to szybko! Gdy wyszedłem na brzeg i ujrzałem, że cię nie ma, wróciłem natychmiast do wody, świecąc tą latarką. Dostrzegłem wreszcie unoszące się w wodzie bąbelki powietrza i one mi wskazały, gdzie leżysz.
— Zawdzięczam panu życie, kapitanie!
Niekrasicz nic nie odrzekł. Prowadził łódź przez wąwóz, oglądając z zaciekawieniem wyloty pieczar.
— Mogą się głęboko ciągnąć te groty — zaczął mówić w zadumie — kto wie, czy nie tworzą całego labiryntu. Zawsze lubiłem zwiedzać pieczary: ich tajemniczość ma dla mnie dziwny urok. Widzisz — ptaki już zdążyły ogryźć całe mięso z tego białego gada; pozostały tylko kości. Mogłoby się zdawać, że sobie mieszkał bezpiecznie w tej swojej grocie, a jednak zginął. Tak samo nikt z nas nie wie, kiedy go spotka śmierć: spodziewaliśmy się niebezpieczeństwa ze strony brachiozaurów, a o mały włos nie zginąłeś przez jakiegoś stawonoga…
Ciemniało, gdy dopłynęli do chronomobilu. Kapitan pomógł osłabionemu jeszcze Dominikowi wejść po trapie na pokład wozu.
Przez otwarty łuk widniało przyjemnie oświetlone wnętrze.
W laboratorium profesor powitał go serdecznie i spytał o Nieknasicza.
— Wrócił też, wynosi rzeczy z łodzi. Ja o mało nie utonąłem, kapitan mnie uratował.
— Zaatakowały was brachiozaury?
— Nie, one są spokojne, może nas nawet nie zauważyły, tacy byliśmy przy nich mali. Rak czy inny jakiś skorupiak przegryzł mi pod wodą skafander.
Weszła Helena.
— Ach, jesteście! — zawołała. — Tacy byliśmy wszyscy o was niespokojni. Zaraz dostaniecie kolację.
Dominik poszedł do swojej kajuty. Spał tam docent, lekko pochrapując. Po chwili weszła Monika.
— Podobno o mało nie utonąłeś? — rzekła.
— Tak, mało brakowało.
Obudzony Segar ucieszył się na jego widok i zaczął wypytywać o szczegóły wyprawy. Potem poradził Monice, by zrobiła Piotrowi przyjemność i prędko wywołała jego zdjęcia. Dominik, choć zmęczony, chciał jej dopomóc, ale sprzeciwiła się temu Helena każąc się najpierw posilić.
Kolacja wydała się Dominikowi wyborna. Niekrasicz też jadł z apetytem, opowiadając zwięźle, lecz barwnie o wyglądzie i o zachowaniu się brachiozaurów.
— Tak bym chciał — dodał w końcu — by zdjęcia się udały. Jako operator dotychczas mało przysłużyłem się wyprawie. Czy pamiętacie nieudany film, nakręcony przez górny wylot Smoczej Jamy? Wówczas przeszkodził dym ogniska, a teraz belemnit zasłonił sepią promienie podczerwone. Ale może jednak coś niecoś będzie widać.
Jakże się Niekrasicz i Dominik ucieszyli, kiedy się okazało, że zdjęcia wyszły bardzo dobrze.
Na ekranie powoli poruszał się gad — olbrzym o grubych jak dęby nożyskach, ciężkim cielsku i wyniosłej, zdawało się nie kończącej szyi. Obraz był niesamowity, wyczuwało się głębię wtody, zwłaszcza w chwili, gdy ruchliwa gromadka srebrzystych ryb przepłynęła ukośnie przez pole widzenia.
Gdy następnego dnia chronomobil wypłynął z zatoki, zdawało się, że na pełnym morzu można było nareszcie swobodniej odetchnąć. Wiatr wiał od południa. Słaby, ciepły, wilgotny, ale nareszcie — wiatr! O kilkadziesiąt metrów od wozu płynął równolegle z nim wielki Mososaurus. Czarny, zębaty grzebień grzbietowy wynurzał się z białej morskiej piany. Przez pewien czas zdawało się, że morski gad prześcignie machinę, ale wreszcie pozostał w tyle. Nad morzem unosił się pteranodon. Szybując majestatycznie obniżał lot, to zmów wznosił się wyżej dzięki rytmicznym ruchom ogromnych skrzydeł.
— Nie wytrzymam nerwowo i zestrzelę go — mówił docent wydobywając pistolet. — Jest ich tutaj dosyć. I tak nie wyginą wcześniej, niż wyginęły, a taki okaz przyda się do paleontologicznego muzeum.
Dominik był tego samego zdania. Wolał jednak w tym przypadku nie zabierać głosu. Segar kręcił się po pokładzie, przykładał celownik do oka, to znów opuszczał pistolet. Pteranodon zatoczył duży krąg i zbliżał się teraz zupełnie nisko. Docent nerwowym ruchem wypalił raz i drugi. Błonoskrzydły gad ledwo drgnął w powietrzu, lecz, o dziwo, obniżając jeszcze lot, wylądował na barierze chronomobilu. Jego tylne łapy chwyciły za barierę. Prawe skrzydło złożył, przytrzymując się również wystającymi u zgięcia palcami. Lewe, przechylone, pozostało rozpostarte, wielkie, sięgające na drugą stronę wozu. Dominik jednocześnie z Segarem rzucili się, by pochwycić gada. Gad na razie nie stawiał oporu, nie było jednak pod ręką sznurów, by go skrępować i uniemożliwić mu ucieczkę. Na szczęście nadszedł profesor zwabiony strzałami.
— Linki! Prędzej linki i morficyt! — zawołał Segar odskakując na bok, gdyż pteranodon zamierzył się nań ositrym, blisko metrowym bezzębnym dziobem.
Kapitan musiał widzieć całą scenę przez peryskop, gdyż wstrzymał wóz i przybiegł niosąc naboje. Jednak trudno było z nich skorzystać nie usypiając przy tym i ludzi. Niekrasicz chwycił za rozpostarte skrzydło, tymczasem gad zaczął szybko wymachiwać prawym, i to z taką siłą, że przewrócił kapitana i Dominika. Docent usiłował chwycić rękami za dziób, ale za każdym jego zbliżeniem się pteranodon wyrzucał naprzód głowę, usiłując przebić napastnika niczym lancą. Wreszcie profesor przyniósł linki i zaczęto gada krępować. Monika nadbiegła z kamerą, by sfilmować scenę, chociaż było to utrudnione ogromnymi wymiarami gada, który przy rozpostartych skrzydłach był większy niż cały pokład. Monika musiała usiąść na barierce w miejscu najbardziej oddalonym i stąd nawet ledwo mogła objąć całość w wizjerze. Przywiązany za jedno skrzydło gad machnął nagle drugim z nadzwyczajną siłą, uderzając Monikę i zrzucając ją w morze, tak że ledwo zdążyła krzyknąć.
Dominikowi zamarło serce. Rzucił się do luku po koło ratunkowe. W pośpiechu nie mógł go na razie zdjąć z przyczepu, wreszcie udało mu się to i pognał z powrotem na pokład.
Tymczasem kapitan pobiegł po łódź. Na pokładzie profesor mocował się ze skrzydłem pteranodona, a docent podawał linkę płynącej Monice, wołając, by porzuciła kamerę.
Rzeczywiście, Monika płynęła niejako crawlem jedną ręką, gdyż drugą trzymała aparat, którego padając jednak nie wypuściła.
Dominik zamachnął się i rzucił koło. Monika na moment uniosła się na fali i chwyciła za nie wolną ręką. Drugą trzymała nadal kamerę. Teraz Dominik ciągnął za linę.
— Ostrożnie, nie za szybko! — krzyczał Segar złażąc po klamrach do samej wody.
Wkrótce pochwycił Monikę za ramię i wspólnie z Dominikiem wciągnęli niedoszłą topielicę na pokład — . Pluła wodą i ciężko dyszała, ale wnet roześmiała się mówiąc:
— Dawno już chciałam wykąpać się w kredowym morzu.
Teraz Dominik pośpieszył na pomoc profesorowi, by ostatecznie unieruchomić pteranodona. Nie opuszczało go jeszcze przerażenie na myśl o tym, że Monika mogła utonąć, dostając się pod chronomobil lub pochwycona zębami przepływających ichtiozaurów.
— Jak to było z tymi strzałami? — spytał profesor, gdy nareszcie uporano się z pteranodonem. — Chyba ten gad zaatakował was z powietrza i strzelaliście we własnej obronie?
Dominik nie wiedział, co odpowiedzieć. Profesor sam podsuwał dobre usprawiedliwienie, ale niezgodne z prawdą. Docent mógł przedstawić to inaczej, także kapitan prawdopodobnie obserwował całą scenę przez peryskop. Sytuacja Dominika była bardzo kłopotliwa.
— Więc jak to było z tym strzelaniem? — powtórzył pytanie profesor oglądając miejsce, gdzie kula przeszyła błonę lewego skrzydła. — Daliście dwa strzały — dodał — i jedna kula chybiła.
Dominik starannie obszukał ciało pteranodona i znalazł rankę, również na lewym skrzydle, około przegubu, w pobliżu miejsca, gdzie wyrastały palce uzbrojone w pazury.
— Jest tu — rzekł wskazując na plamę posoki na skórze. — Kość jest, zdaje się, nie naruszona?
— Kość, tak — potwierdził profesor — przestrzelony jest mięsień zginający skrzydło, nic to poważnego. W każdym, razie powiedz Helenie, niech przyjdzie opatrzyć te ranki, chyba że jest zajęta Moniką.
Dominik szybko zbiegł w głąb wozu, zadowolony, że na razie profesor przerwał indagację. Szukał docenta, by się z nim porozumieć, co mówić o tych strzałach. Zastał go w damskiej kajucie, gdy gestykulując opowiadał Helenie i Monice jakąś widocznie zabawną historię, gdyż obie się śmiały.
— Profesor prosi panią o opatrzenie rannego pteranodona — rzekł do Heleny. Ta natychmiast wzięła apteczkę i wyszła. Dominik nie wiedział, czy ma omówić poufną sprawę w obecności Moniki, czy odwołać docenta na stronę.
— No i co? — rzekł tymczasem Segar. — Widzisz, Niku, jak to bywa na tym najlepszym ze światów: wczoraj ty tonąłeś, a dziś Monika. Jakbyście się umówili! No, ale zuch z niej — dodaj; — cały czas trzymała kamerę z uporem godnym lepszej sprawy!
— Jeżeli nie wypuściłam jej z rąk padając, to już mi nie wypadało puścić ją, kiedy płynęłam.
— Nie wypadało! — zaśmiał się Segar. — To tak jak ów lord, co to wpadł do morza i został napadnięty przez rekina. Miał z sobą nóż, ale dał się pożreć, gdyż nie wypada ryby krajać nożem.
— Panie docencie — rzekł Dominik — profesor…
— Profesor pewnie pytał, kto z nas zestrzelił tego latawca?
— Profesor przypuszcza, że pteranodon nas zaatakował i że broniąc się strzelaliśmy razem.
— A ty nie wiedziałeś, co odpowiedzieć? Trzeba było powiedzieć, że to ja strzelałem dla uzupełnienia spiżarni. Dostarczyłem ekspedycji wspaniałego żywego okazu latającego gada i tym zasłużyłem, jeżeli nie na order, to przynajmniej na wyróżnienie. Inna sprawa, że będą mieli kłopot z tym „prasamolotem”, bo ciekaw jestem, co z nim zrobią. O hodowaniu go w laboratorium chyba nie ma mowy, a w żadnej z komór czy też klatek nie zmieści się, nawet po najdokładniejszym złożeniu skrzydeł. Przeczuwam, że profesor zwoła specjalną naradę w celu rozstrzygnięcia tego zagadnienia i wówczas ja zaproponuję, by pteranodona rozmontować.
— Jesteś wstrętny — rzekła Monika — jak można mówić podobne bezeceństwa.
Jednak z jej twarzy było widać, że dowcip Segara bardzo się jej podobał.
— Powinnaś znienawidzić tego smoka — ciągnął docent — za to, że najordynarniej strącił cię do morza zamiast przygarnąć cię skrzydełkiem. Ja bym na jego miejscu tak właśnie zrobił. Odtrącić tak brutalnie taką kobietę jak ty, to oczywisty brak towarzyskiej ogłady.
— Tylko tak mówisz — odparła z nutką pogardy w głosie Monika — a jeszcze nigdy nie objąłeś mnie swoim męskim ramieniem.
— To tylko przez wzgląd na Nika. Obawiałbym się, że w takiej chwili pomyślałabyś z żalem, że to nie on ciebie obejmuje.
— Ach, Nik jest za poważnym chłopcem, by mu takie rzeczy przychodziły do głowy — rzekła wzdychając. — Już dawno zrozumiałam, że mną gardzi. Widocznie kobiety „jego czasów były znacznie powabniejsze. Sądzę nawet, że może jest z jakąś zaręczony lub też jest wiernym małżonkiem o licznym potomstwie. Tylko się do tego nie przyznaje, by być bardziej interesujący.
— Czy rzeczywiście masz aż tyle dzieci? — podchwycił skwapliwie Segar. — A może masz zdjęcie swojej rodziny? Pokaż.
W tej chwili wszedł profesor.
— Dziękuję wam za pięknego palcoskrzydłowca — rzekł poważnie — jeżeli uda się nam przywieźć go żywego w nasze czasy, będzie chyba najwspanialszym eksponatem w małym „paleo–zoo”, które trzeba będzie urządzić przy muzeum. Tylko zastanawiam się, gdzieby go przechować w wozie, ze względu na jego rozmiary. Czy wiecie, że jego skrzydła mają około dziesięciu metrów rozpiętości?!
Docent trącił dyskretnie Dominika, jakby chciał powiedzieć: „Aha, mówiłem, zaczynają się kłopoty”.
— I powiedzcie mi — ciągnął profesor — jak to się stało, że on znalazł się na chronomobilu? Czy strzelaliście doń, gdy już usiadł na barierce?
— Ależ skąd! — oburzył się Segar. — Leciał tak wysoko i daleko, że ledwie go było widać. Ja jednak mam dobry wzrok, wybrałem moment, kiedy jego dziób był skierowany w naszą stronę, i wówczas wystrzeliłem dwa razy. Dzięki temu pteranodon musiał wylądować na wozie. Nic w, tym dziwnego.
— To nadzwyczajne! — zawołał profesor pełen podziwu.
— Profesor mi nie wierzy?! Mam świadka w Dominiku, a i Piotr musiał też wszystko widzieć przez peryskop.
— Ależ wierzę ci. Tylko że to doprawdy niezwykłe, by trafić z dużej odległości i jeszcze tak obliczyć, by pteranodon zszybował prosto na chronomobil.
— Myślę, że przysługuje mi teraz tytuł „króla kurkowego obojga kred” — ciągnął dalej niepoprawny żartowniś.
— Dlaczego „obojga”? — spytała Helena, która powróciwszy przysłuchiwała się rozmowie.
— „Obojga” znaczy: górnej i dolnej kredy — odparł poważnie Segar.
Podczas następnego postoju u wybrzeży bałtyckiego lądu, Niekrasicz pracował nad wypiłowaniem ściany oddzielającej dwie składowe komory w celu przygotowania większego pomieszczenia dla pteranodona. Skrępowany na pokładzie gad zaczął wykazywać objawy osłabienia. Kiedy zaś próbowano uwolnić mu skrzydła uwiązując tylko do bariery za tylne kończyny, uniemożliwiał ludziom przebywanie na pokładzie, grożąc wciąż zrzuceniem kogoś do wody, jak to zrobił z Moniką.
Korzystając z postoju Segar zainstalował na brzegu kilka anten radioteleskopu, wyglądających jak parasole sporządzone z gęstej sieci cienkich przewodów i odwrócone wklęsłością do góry.
— Chmury — objaśniał — uniemożliwiają dokonywanie normalnych zdjęć nieba, muszę więc korzystać z promieni długofalowych wysyłanych przez gwiazdy i mgławice, gdyż fale te przenikają przez chmury. Obraz, oczywiście, nie będzie tak ostry, ale lepszy taki niż żaden.
Monikę zainteresowała pewna zmiana szaty roślinnej, jaką w tej okolicy zauważyła; udała się więc z Dominikiem na mały wypad w teren.
W pobliżu morza na piaszczystym podłożu rósł dość rzadki las, składający się z kilku gatunków araukarii i jakichś innych iglastych drzew, którymi Monika specjalnie się zainteresowała. Na jednym z nich znalazła dużą kroplę na pół skrzepłej żywicy. Na innym widniało więcej takich wycieków, jeszcze świeżych i dość obfitych.
— Są to — mówiła — drzewa pokrewne Pinus Succinifera, a z tej żywicy z czasem może uformować się znany nam bałtycki bursztyn.
Dominik wiedział, że bursztyn pochodzi z żywicy drzew pokrywających lasem ogromne obszary w epoce eocenu, więc zdziwił się, że natrafili na nie także w kredzie.
— Widzisz — objaśniła Monika — w eocenie było tych drzew szczególnie dużo, ale gatunek ten musiał powstać już wcześniej. Popatrz, rośnie ich tu stosunkowo niewiele, a poza tym różnią się dość znacznie od eoceńskich.
Wtem Dominik spostrzegł, jak duży komar, krążący koło nich, przykleił się do takiej żywicznej łzy. Monika prędko nastawiła kamerę na małą odległość i zaczęła filmować.
— Jest to — zauważyła — jeden z licznych dramatów owadzich, na których opiera się w dużej mierze dotychczasowa znajomość eoceńskiej paleoentomologii; dzięki takim wypadkom owad przyklejony do żywicy i zalany nowym wysączem znakomicie się konserwował. Znamy już około 2000 gatunków eoceńskich owadów, świetnie widocznych we wnętrzu przezroczystego bursztynu. Jeżeli moje zdjęcie się uda, będzie ciekawym dokumentem.
Wkrótce komar przykleił się już także i skrzydłami. Monika nożem ostrożnie odcięła żywiczną łzę wraz z korą i owadem i umieściła w pudełeczku. Była zadowolona ze zdobyczy i skierowała kroki dalej, w głąb lasu, na co Dominik stanowczo zaprotestował ze względu na niebezpieczeństwo mogące grozić ze strony wielkich gadów.
— Odkąd to jesteś taki stanowczy? — spytała biegnąc naprzód.
Dominik szybko ją dopędził i chwycił za ramię.
— Przyrzekłem — powiedział — że nie oddalimy się zbytnio od chronomobilu.
Wtem dobiegł ich szmer od strony kępki paproci. Z początku nic nie było można dostrzec.
— Zapewne jaszczurka lub inny mały gad — szepnęła Monika, ostrożnie zbliżając się do zarośli…
Nagle spoza liści wyjrzała spiczasta główka, jakby szczura, o dużych, wyrazistych, czarnych oczach.
— Ssak! — szepnęli niemal jednocześnie i Dominikowi zabiło serce. — Pierwszy ssak spotkany w kredzie!
Jednak zwierzątko natychmiast się skryło. Oczywiście, należało koniecznie to stworzonko złapać, ale nie mieli przy sobie ani morficytu, ani siatki.
— Zostanę tu — rzekła Monika szeptem — a ty pobiegnij i przynieś morficyt.
— Nie zostawię cię tutaj samej.
— No, to ja pobiegnę, a ty zaczekaj.
— O tym też nie ma mowy.
Mówiąc to Dominik zdjął plecak i leżąc na brzuchu podkradał się do paproci. Posuwał się z nadzwyczajną ostrożnością, niemal centymetr za centymetrem, i wreszcie, rozchylając liście, ujrzał włochaty, dość długi ogon ssaka, wystający z ziemnej norki. Wówczas raptownym ruchem przykrył wylot nory otwartą stroną plecaka. Monika klęczała już przy nim.
— Zgrabnie to zrobiłeś — pochwaliła — jeżeli nora nie ma innego wyjścia, ssak będzie w naszych rękach.
— Na razie wszystko poszło bardzo pięknie — potwierdził Dominik — ale co robić dalej?
Monika zaczęła grzebać się w paprociach i przeszukiwać teren w promieniu metra i więcej, ale nigdzie nie znalazła innego otworu w ziemi. Wówczas zaczęła stukać nogą w ziemię w pobliżu wylotu nory. Nie trzeba było długo czekać. Dominik poczuł nagle, że zwierzątko znalazło się w plecaku. Szybko zacisnął plecak i powstał.
— Wspaniale! — zawołała Monika uradowana. — Poszło nam jak z płatka, tylko jeszcze musimy zbadać mieszkanie naszego kredowego pra–przodka.
Mówiąc to zaświeciła reflektorkiem w głąb norki.
— Jest tam trochę suchego mchu i zdaje się, że nic więcej. Po sfilmowaniu ciemnego otworu Dominik zaczął krajać ziemię nożem, aby — zobaczyć, jak wygląda nora wewnątrz. Odrzuciwszy kilka grud dostał się tym sposobem do rozszerzenia tuneliku, w którym się coś poruszało. Była to cała kupka łysych jeszcze prawie, malutkich zwierzątek. Prawdę mówiąc, wyglądały wstrętnie, ale Monika, podniecona znaleziskiem, ostrożnie wzięła je wszystkie do chusteczki i umieściła w kieszeni sęku. Tak szczęśliwej i dumnej jeszcze jej nigdy Dominik nie widział. Pobiegli oboje z powrotem do chronomobilu.
— Profesorze! Heleno! — wołała radośnie Monika. — Przynieśliśmy ssaki, całą rodzinkę oryginalnych kredowych pra–ssaków!
Dominik zamknął przezornie wszystkie drzwi laboratorium i otworzył plecak. Wyskoczył z niego jednym susem ni to szczur, ni to wiewiórka. Helena, nerwowo krzyknęła i odskoczyła na bok. Profesor chciał się zbliżyć do zwierzątka, ale to szybko wybiegło z kąta i ukryło się za aparaturę encefaloskopu, stojącą pod odchyloną półką. W tej chwili wszedł docent.
Monika wyjęła z kieszeni zawiązaną chusteczkę i pokazała Segarowi jej żywą zawartość.
— A to dopiero coś pięknego! — zawołał docent. — Gdzieście je znaleźli? I co to właściwie jest?
— To małe ssaki, z których wyrosną takie same okazy jak ten dorosły, który się ukrył.
— Ssaki?
— Tak — potwierdziła Helena — on tam siedzi. Schował się za encefaloskopem.
Wypłoszony zwierzak znów przebiegł na drugi koniec laboratorium. Dominik skoczył za nim, lecz ten nagle zawrócił i wybiegł przez drzwi, których docent za sobą nie zamknął.
— Zdaje mi się, że to powinien być owadożerny Zalambdalestes — rzekł profesor wybiegając za zbiegłym ssakiem na korytarz.
Dominik podążył za profesorem, usiłując jednocześnie zapamiętać trudną do wymówienia nawet w myśli nazwę ssaka. Na korytarz wybiegł też docent, a za nim Monika.
— Ostrożnie, nie rozdepczcie Totka! — wołała w przestrachu Helena widząc, że i malec się tutaj znalazł.
Z trudem udało się wreszcie pochwycić zwinnego pra–ssaka. Tmieszczono go w klatce razem z maleństwami.
Było ich czworo. Pokrywał je już delikatny puszek pierwotnego owłosienia. Piszczały jak myszy, szeroko rozdziawiając pyszczki, w których kiełkowały drobniutkie ostre ząbki.
— Czym będziecie je karmić? — spytał kapitan wsadzając rękę do klatki i podnosząc jednego z małych ostrożnie za ogonek.
— Przecież one chyba jeszcze ssą? — rzekła Monika.
— Ząbki wskazują na to, że trzeba je będzie dożywiać — odparł kapitan po namyśle.
Wówczas Dominik powtórzył zdanie profesora, że te ssaki powinny być owadożerne.
Docent, słysząc to, zrobił minę zatroskaną.
— Szczerze wam współczuję. Ileż to trzeba będzie nałapać tych owadów, by wykarmić nie tylko małe, ale i ich matkę. Przeczuwam, że w braku świeżego pożywienia trzeba będzie poświęcić dla nich całe nasze zbiory entomologiczne.
Profesor oglądał z ciekawością i komentował szczegóły budowy zalambdalesta, który okazał się samicą.
— Ciekawe jest owłosienie jej ogona — rzekł Segar. — Jeśli się nie mylę, to poza sierścią są tu i drobne łuski.
— Jest to pozostałość po jej przodkach gadach — objaśnił profesor — jeden z dowodów, że ssaki pochodzą od jaszczurów. Zresztą pozostałość takich łusek widzimy nawet na ogonach współczesnych szczurów.
— Ale! — zawołała nagle Monika.
— Co się stało? — spytał docent.
— Przypomniałam sobie, że przynieśliśmy jeszcze coś arcy–ciekawego!
Mówiąc to Monika otworzyła pudełeczko, pokazując kawałek kory drzewa z bursztynową żywicą i przylepionym komarem.
Profesor spojrzał, jakby nie wierząc swym oczom. Wziął z rąk docenta lupę i długo się przyglądał, milcząc.
— Piękny to eksponat — rzekł wreszcie. — Przyjemnie nam będzie przywieźć świeży jeszcze bursztyn, który od wieków odgrywał tak ważną rolę jako produkt eksportowy z terenów polskich. Od czasów neolitu docierał on znad Bałtyku w najdalsze zakątki znanego wówczas świata, a w czasach historycznych Rzym, Grecja, Egipt i Babilon były jego stałymi odbiorcami. Droga przez Wisłę, Odrę i Bramę Morawską, którą przebyliśmy w plejstocenie była w swoim czasie szlakiem handlu bursztynem… a jeszcze ten przylepiony komar czyni twoją zdobycz tym ciekawszą — zakończył zwracając się do uradowanej Moniki.
Gdy docent ukończył wreszcie swoje badania radioteleskopowe, chronomobil popłynął dalej. Wieczorem przy kolacji zaczęła się znów dyskusja nad pochodzeniem ssaków. Profesor twierdził, że pojmany zalambdalest nie jest wcale taki prymitywny, jakby się na pierwszy rzut oka mogło zdawać. Stopień rozwoju i specjalizacji wielu jego organów wskazuje, że przebył już on długą drogę ewolucji od chwili odszczepienia się jego przodków od wspólnego pnia z gadami, co musiało nastąpić gdzieś jeszcze w górnym permie.
Zalambdalestes jest bądź co bądź ssakiem łożyskowym*, a rozwój jego zębów wskazuje, że ciąży już dość wyraźnie ku późniejszym gryzoniom.
— Więc nie może być on przodkiem małpiatek i w ogóle gałęzi wiodącej w przyszłości do człowieka? — spytała Helena.
— Sądzę, że nie — odparł profesor — ale nasi prawdziwi protoplasci z kredy z pewnością na oko mało się od niego różnią. Tylko nie wiadomo, gdzie ich szukać, musielibyśmy przewędrować w tym celu wszystkie kontynenty.
— Istnieje jeszcze kopalny Deltatherium — dorzuciła Monika.
— Tak, mongolski Deltatherium praetuberculare również mało się różni od naszego zalambdalesta. Ma może trochę krótszy pyszczek, bardziej z przodu osadzone oczy, ale ten znów powinien być raczej przodkiem pra–mięsożernych, od których wywodzą się nasze drapieżniki i kopytne.
— Ciekawe — rzekł profesor po chwili zadumy — że im dalej posuwa się nasza wiedza, tym bardziej musimy odsuwać wstecz przełomowe momenty powstania nowych gatunków.
— Fakt ten — dorzucił Segar — jeszcze do niedawna skłaniał niektórych teoretyków do utrzymywania, że każdy z zasadniczych rodzajów rozwijał się osobno, od samego początku swego istnienia.
— Tak — odparł profesor — ale taki pogląd nie dał się utrzymać. Zbyt dużo wspólnych cech wiąże’ dalekie nawet od siebie gatunki i rodzaje, aby było można wątpić, że są odgałęzieniami wspólnego pnia. Poza tym odsuwania wstecz przełomowych momentów rozwoju nie można też stosować bez końca. Byłoby na przykład absurdem twierdzić, że ssaki istniały już w karbonie albo że w kredzie, w której się teraz znajdujemy, żyją już słonie lub małpy.
Dominikowi zdawało się chwilami, że rozmowy, które prowadzono przy nim, były umyślnie przystosowane do jego umysłowego poziomu.
Nie mógł przecież mimo największych wysiłków być równorzędnym partnerem w takich dyskusjach. Zaczęło go to dręczyć. „Nie jestem więc właściwie tym ludziom pomocny — myślał — a obarczam ich jeszcze dodatkową pracą pouczania mnie w przystępny sposób. Oczywiście muszę im być za to wdzięczny, gdyż wrócę do domu z wzbogaconym umysłem… ale czy rzeczywiście powrócę?… Może zginę…” Ogarniał go smutek i tęsknota za domem, rodzicami, kolegami, za Warszawą) z którą się zżył od dzieciństwa, za wszystkim, co mu było drogie i bliskie.
Następnego ranka Dominik umył się gruntownie, oczyścił dokładnie nieco zniszczony już sek, ogolił się lancetem i po zameldowaniu się u kapitana wyszedł na pokład. Kredowe morze falowało łagodnie. Chronomobil przepływał koło ciemnych, ponurych brzegów. Mżył ciepły deszcz.
„Okropny jest ten zamierzchły świat” — myślał patrząc w smutną, szarą dal.
Wóz mijał niewielką wyspę. Kilka ogromnych, brunatnych żółwi leżało na brzegu w bezruchu, inne pływały w pobliżu, poruszając powoli niezgrabnymi odnóżami.
Kapitan zatrzymał wóz. Trzeba było wyciągnąć łódź i podpłynąć do żółwi bliżej.
Monika filmowała starannie.
Z chronomobilu kapitan i profesor dawali rękami jakieś znaki. Dominik zrozumiał, że chodzi im o to, by przywieźć jednego żółwia do zbadania.
Zbliżyli się do największego z okazów leżących na piasku. Skorupa jego miała blisko dwa metry długości i wyglądała, jakby była sporządzona z wyprawionej skóry.
Dominik spróbował go podnieść z jednej strony, ale prze — konał się, że ledwo może go poruszyć. O wciągnięciu tego olbrzyma na łódź nie mogło być mowy. Łódź pod takim ciężarem poszłaby na dno. Monika usiadła na zwierzęciu.
— Czyżby — rzekła — profesor chciał zabrać z sobą takiego żółwia jako eksponat do swego przyszłego „paleo–zoo”?
— Możliwe — odparł Dominik postukując w skorupę — nasz wóz wkrótce zamieni się w’ istną arkę Noego.
— Ale po co właściwie żółwia? Przecież te gady zmieniły się stosunkowo najmniej i współczesne nasze żółwie są zupełnie podobne do tych kredowych. Na przykład Dermochelys coriaceda dochodzi do sześciuset kilogramów wagi i zapewne jurajskie i triasowe żółwie mało się od nich różnią. Musiały wcześnie osiągnąć doskonałą formę i zachować ją do naszych czasów.
— Czy wiesz, że istnieje hipoteza, iż zarówno żółwie morskie, jak i lądowe pochodzą od podziemnych gadów?
— Podziemnych?
— Tak, kształtem nóg przypominają łopaty kreta. Sądzą, że kiedyś wkopywały się pod ziemię, a pancerz służył im za ochronę przed zgnieceniem w razie osunięcia się ziemi. Jest on jeszcze usztywniony od wewnątrz specjalnymi kostnymi wzmacniaczami, które byłyby zbyteczne, gdyby chodziło tylko o ochronę przed zębami drapieżnych gadów. Takie rozszerzone i spłaszczone żebra miał już permski Eunotosaurus africanus.
— To ciekawe — rzekł Dominik przyglądając się drugiemu żółwiowi, który powoli spełzał ku wodzie — w ogóle żółwie zawsze wydawały mi się jakieś dziwne, jakby były żywą pozostałością z dawnych epok: ta ich skorupa, ta pomarszczona skóra, flegmatyczne ruchy… Daj kamerę: sfilmuję cię na tym żółwiu.
— A po co?
— Dla porównania jego wielkości ze wzrostem człowieka. Tymczasem z chronomobilu zaczęto przywoływać Dominika i Monikę do powrotu.
Wracając Dominik znalazł kilka żółwich jaj. Wziął je do plecaka.
— Jeżeli profesor zechce, to wyhoduje z nich młode żółwie do swego zoo — rzekł do Moniki.
Wóz popłynął dalej. Coraz częściej mijano wyspy, był ich cały archipelag, ale jakże wszystkie wydawały się beznadziejnie smutne! Może zły humor sprawiał, że krajobraz kredy wydawał się Dominikowi taki beznadziejny, a może brak słońca wpływał na taki melancholijny nastrój?
Pod wieczór, kiedy wszystko jeszcze bardziej zszarzało, przejeżdżali między dużą wyspą a lądem. Okazało się jednak, że nie była to cieśnina, lecz zatoka. Zamiast zawrócić Niekca — sicz wysunął podwozie i pojechał lądem.
Uwagę Dominika zwrócił szczególny wygląd otaczającej roślinności: araukarie w dolnych swych częściach były pozbawione igliwia, a teren wszędzie był zryty, zasiany resztkami powyrywanych paproci i mchu. Go dziwniejsze, ślady zniszczenia rozprzestrzeniały się wokoło, jak daleko można było sięgnąć wzrokiem. Cała załoga zebrała się na pokładzie lornetując na wszystkie strony, aż wreszcie tajemnica się wyjaśniła. Ujrzano z dala, a potem już z bliska olbrzymie stado wielkich dwunożnych iguanodonów, które tłocząc się objadały całą okoliczną roślinność. Zmrok zapadał. Zapalono reflektory dla dokonywania zdjęć i widać było wyraźnie głowy gadów, przypominające łby wielbłądzie, z dziwacznymi kostnymi zwisającymi wargami.
— Spójrzcie — zwracał uwagę profesor — na ich drobne przednie kończyny: kciuk zaopatrzony jest w długi, ostry sztylet, stanowiący jedyną ich obronę przed gadami drapieżnymi.
Zaniepokojone bliskością chronomobilu zwierzęta zaczęły się rozbiegać, potrącając się wzajemnie i podnosząc tumany kurzu. Widok był emocjonujący, gdyż miejscami zdawało się, że cały wyboisty teren faluje.
W nocy wóz znalazł się na brzegu morza. Zjazd do wody był łatwy. Spuszczono kotwicę.
Podczas posiłku w laboratorium, który spożywano dnia tego bardzo późno, zaczęto jakoś wspominać czasy poprzedzające ekspedycję. Widocznie długie przebywanie wśród obcej kredowej przyrody, wywoływało pragnienie powrotu bodaj myślą do normalnego życia. Przyjemnie oświetlone wnętrze wozu sprzyjało oderwaniu się od obcości zamierzchłych epok.
— Czy wiecie — rzekł docent — że dzisiaj mija rok od chwili zatwierdzenia naszych kandydatur na chrononautów?.
— Czyżby już rok? — zdziwiła się Helena. — Ciekawe, jak to obliczyłeś?
— Według czasu wewnętrznego: zsumowałem doby i godziny naszej podróży i dodałem do daty odjazdu, to jest do ilości miesięcy i dni, które upłynęły od chwili tego naszego zatwierdzenia do momentu startu.
Dominik podejrzewał, że docent wymyślił na poczekaniu ten jubileusz, aby naciągnąć Helenę na wino, ale jakoś nikt nie poddawał jego obliczeń w wątpliwość.
— Rzeczywiście — rzekł profesor — pomyśleć, jak to prędko minęło. A jednocześnie czasem wydaje mi się, że już wieki błądzimy wśród tych zamierzchłych epok.
— Dobrze mówisz, profesorze, nazywając naszą podróż „błądzeniem” — zauważył Niekrasicz — chronomocja bez chronografu, jazda bez ścisłych obserwacji astronomicznych, a w dodatku teraz — ten labirynt wysepek, cieśnin, półwyspów i zatok, nie oznaczonych na żadnej mapie!… Ratuje nas jeszcze biegun magnetyczny, o ile nie uległ znaczniejszemu przesunięciu.
— A ja przypominam sobie teraz czasy bardziej odległe — rzekła Monika zamyślona — czyż kilka lat temu mogło mi nawet przyjść do głowy, że wezmę udział w tak niesamowitej ekspedycji!…
— Zupełnie ci się nie dziwię — rzekł na to docent — gdyż przyznam się, jeszcze dotąd nie rozumiem, po co ty pojechałaś i jak się to stało, że twoją kandydaturę przyjęto?
— Wiesz — odparła Monika — kiedy tylko dowiedziałam się o istnieniu takiej możliwości, wysunęłam swoją kandydaturę bez namysłu i od tej chwili już nie wyobrażałam sobie po prostu, jakby to było, gdybym nie została zakwalifikowana.
— Ale chyba najbardziej przejęty ekspedycją był nasz kochany Rudolf — zaczął mówić profesor. — Kto wie, jakich wyczynów by nie dokonał tutaj. Taki zapał, taką gotowość do poświęceń trudno spotkać u kogo innego, przy jednoczesnych wysokich kwalifikacjach, zwłaszcza jak na jego młody wiek.
— Ja też nieraz myślę — potwierdził Niekrasicz — że Rudolf byłby tu tą iskrą, stale pobudzającą nas do wyzwalania nowych zasobów energii. Chociaż mieliśmy jeszcze szczęście, że trafiliśmy potem na Dominika, któremu też dużo zawdzięczamy i z pewnością jeszcze niejedno będziemy zawdzięczać.
— Pamiętam — rzekła Monika — jaki Rudolf był uszczęśliwiony, kiedy został przyjęty do załogi, po prostu promieniał.
— Czy mógł przypuszczać, że nie dojedzie nawet do plejstocenu? — zauważyła ze smutkiem Helena. — Leży teraz w skafandrze tam, w piachu, bez nagrobka, bez żadnego napisu.
Nastała chwila milczenia. Dominik patrzał bezmyślnie na zakonserwowaną głowę ichtiozaura, wyglądającą z końca laboratorium.
— Najbardziej mnie dziwi — odezwała się znów Helena — jak to się stało, że ty, Erneście, wyruszyłeś. Czy nie miałeś już dość niebezpieczeństw w życiu? I sławy?
— Pytasz, dlaczego pojechałem? — powtórzył docent. — Otóż dlatego, że tu jeszcze mnie nie było… Mam jakąś dziwną naturę, która zmusza mnie, by być wszędzie tam, gdzie tylko nowe techniczne zdobycze na to pozwolą. Lubię ryzyko i niebezpieczeństwo, oczywiście nie bezsensowne, i lubię poznawać świat w całej jego czterowymiarowej rozciągłości. Oczywiście, głównym’ moim zawodem jest astronomia i przykro mi jest, że właśnie w tej dziedzinie pole mego działania jest bardzo ograniczone, ale któż to mógł przewidzieć. O, gdybym mógł zdjąć dokładną mapę nieba kredy! Gdybym mógł obliczyć odchylenie biegu planet w tej epoce, jakżebym się przyczynił do postępu nowoczesnej astronomii, która jak dotąd korzysta z obserwacji dokonanych w króciutkim odcinku czasu: zaledwie kilkusetletnim. To tak, jakbyśmy chcieli sądzić o rozmaitości ruchów zwierzęcia czy człowieka na zasadzie kilkusekundowego filmu. Zdawało się, że chronomocja da właśnie jedyną do tego sposobność, tymczasem te przeklęte chmury!…
Czy pamiętasz, Heleno — ciągnął dalej — jak leciałem z tobą w nocy taksówką ponad Warszawą, z Okęcia na Żerań. Mówiłem ci wtedy, że światła miasta przypominają mi gwiaździste niebo, które tak ukochałem. Pomyśleć, że każdy z was przywiezie z sobą moc obserwacji i naukowego materiału ze swojej dziedziny, a ja co?… Jeżeli w ogóle wrócimy, oczywiście.
Dominik wczuł się doskonale w smutny nastrój docenta. Myślał sobie: „Jeżeli wrócę w moje czasy, nie, przywiozę dosłownie nic dla współczesnej nauki, gdyż wszystko, z czym się tu zetknąłem, co widziałem na „własne oczy, uznano by za chorobliwy Wytwór mej fantazji… Jeżeli powrócę, przywieźć mogę jedną rzecz… bryłę i kilka grudek złota… Istnieli alchemicy, którzy strawili życie poszukując złota i nie znaleźli go. Ale wzbogacili przy tym wiedzę innymi pożytecznymi odkryciami. A ja?! Zapuściłem się w te mroczne pra–wieki dla wiedzy, a dostałem tylko bryłę złota darowaną mi przez Segara! Jakaż ironia losu w tym tkwi”.
Chronomobil, lawirując przez kilka dni pomiędzy licznymi wyspami, wypłynął w końcu na szeroką przestrzeń otwartego morza. Kołysanie się wzmogło; spotykano ławice ryb. Sporą ilość udało się złapać w sieci na pokarm dla uwięzionego pteraąnodona. Nałapano również dużo owadów podczas postoju na jednej z wysp, tak że i zalambdalestowi też nie zagrażał głód.
Po całonocnej podróży, rano, w szarej poświacie ukazał się urwisty brzeg lądu. Zdaniem kapitana znajdowano się na Morzu Północnym, gdzieś w okolicy przyszłej wyspy Helgoland. — Docent spotkał Dominika na korytarzu i rzekł mu tajemniczo:
— Radzę ci spisać testament.
— A co się stało?
— Wszelkie znaki na niebie i na ziemi wskazują, że udamy się na dłuższą wyprawę wózkiem lub piechotą.
— Więc cóż?
— Nic. Brakuje nam jeszcze zdjęć szeregu gatunków wielkich gadów. Wciąż się o tym mówi. Nie można przeciągać naszej podróży w nieskończoność. Na morzu spotykamy tylko gady wodne, ryby i rekiny. A może nie zechcesz wziąć udziału w tym spacerze? Jak wiesz, na wycieczki wyruszają w czasie naszej wyprawy tylko ochotnicy.
— Chyba nie sądzi pan, że stchórzę?! — zawołał porywczo Dominik czerwieniejąc. „Każda wycieczka — pomyślał — jest związana z pewnym ryzykiem, dlaczego niebezpieczeństwo ma być właśnie teraz większe niż zwykle?”
— Las, który pokrywa ląd — dodał docent, jakby w zadumie — to nie araukarie ani sagowce.
— A co?
— Drzewo mamutowe — Sequoiva gigantea.
Chronomobil podpływał do skalistego brzegu. Zbliżenie było utrudnione z powodu znacznej fali. Wreszcie udało się przycumować wóz do skalnego występu. Niekrasicz przez chwilę naradzał się z Segarem i Dominikiem, jak wciągnąć wózek na skaliste skarpę, gdyż ściana była nieomal pionowa.
— Przedsięwzięcie rzeczywiście trudne — mówił docent — w każdym razie najpierw ktoś z nas musi się tam wspiąć o własnych siłach.
Dominik’przyglądał się uważnie szczelinom i nierównościom ściany.
— Zdaje mi się, że tędy uda mi się wejść — rzekł wreszcie, wskazując na szereg niewielkich występów.
— Tędy? — zapytał Niekrasicz. — Najwyżej do połowy wysokości, a dalej?
— Dalej zobaczymy — rzekł Dominik i poszedł po linkę..
Na razie wspinaczka szła gładko, ale po osiągnięciu połowy wysokości skarpy Dominik utknął bezradnie, gdyż wyżej nie było za co się chwycić. Stał na wąskim występie, na którym ledwie mieściły się stopy, przylepiony całym ciałem do skały. O trzydzieści metrów niżej pieniło się morze, najeżone ostrymi skałami. Kołysał się tam chronomobil. Na pokładzie stali wszyscy, mówili widocznie o nim, ale szum fal zagłuszał głosy. O trzy metry nad Dominikiem występował ze ściany podłużny głaz. Uważając, by nie stracić równowagi, zrobił na końcu liny pętlę i próbował zarzucić ją na ów głaz. Jednak wysiłki jego okazały się daremne. Przerzucił nawet raz linkę na drugą stronę, ale pętla nie chwyciła.
Wówczas usłyszał wołanie Niekrasicza, by spuścił linkę na dół. Zrobił tak. Kapitan pochwycił rzucony koniec i przywiązał do niego jakieś żelastwo. Dominik wciągnął dość ciężki ładunek. Był to toporek i kilka stalowych klamer. Zrozumiał, o co chodzi. Z trudem zaczął wbijać jedną z klamer w skałę, ale w pozycji, w jakiej się znajdował, nie mógł się nawet porządnie zamachnąć. Wykruszał odłamki skały i nic więcej. Wreszcie spróbował innego miejsca, gdzie w skale była szpara, jakby pęknięcie. Klamra weszła i, jak mu się zdawało, trzymała się dość mocno. Tym sposobem miał już uchwyt dla ręki i poczuł się raźniej. Po dłuższym wysiłku i kilku nieudanych próbach wbił w końcu jeszcze dwie klamry na odpowiedniej wysokości. Teraz, już korzystając z nich, mógł się dostać na ów górny wystający głaz. Dalej próbował wspinać się po ukośnym zrębie. Poszło mu to względnie łatwo. Nie patrzył już w dół; nie słuchał, co doń wołano. Chwytał rękami za co się dało, uważając głównie, by pewnie i mocno opierać stopy. Wreszcie wcisnął się w szczelinę między dwoma cyplami. Tutaj mógł chwilę wypocząć. Pozostało mu jeszcze tylko kilka metrów do szczytu skarpy, ale jak je przebyć, na razie nie miał pojęcia, gdyż ściana była stroma i krucha, obsypująca się przy uderzeniu, więc klamry nie chciały trzymać.
Mimo to .próbował nadal w rozmaitych miejscach i w końcu udało mu się wyciąć siekierą kilka wgłębień, które mógł wykorzystać jako stopnie. Zanim spróbował po nich wejść, przywiązał się dla ostrożności do jednego z cyplów. Wówczas postawił nogę na pierwszym stopniu, ale ten się wykruszył i Dominik znów o mało nie spadł. Dopiero po pogłębieniu otworu stanął w nim pewniej i osiągnął drugi stopień, potem trzeci. Wreszcie schwycił się rękami za krawędź skały i znalazł się na górze.
Szumiał tu las. Wielki, gigantyczny las sekwoi. Widok był przejmujący z powodu grubości i wysokości pni tych prastarych drzew. Dominikowi wydawało się, że trafił do lasu z bajki, będąc sam krasnoludkiem, tak te drzewa były olbrzymie. Przez dłuższy czas nie mógł oderwać wzroku od ciemnej głębi, poprzecinanej niebotycznymi słupami podobnymi do wież pokrytych grubą popękaną korą. Z lasu szedł zapach igliwia i wilgoci; panował tam tajemniczy mrok.
Trzeba było jednak pomyśleć, co robić dalej. Nie po to pokonał tyle trudności wspinaczki, by tu spocząć na laurach, w niemej kontemplacji. Zbliżył się znów do krawędzi urwiska. Z chronomobilu ujrzano go i dawano znaki. Dominik spuścił linę. Długo się kołysała, zanim ją pochwycono. Czekaj co będzie dalej. U dołu przywiązano duży zwój grubszej liny. Dominik zaczął wciągać ją na górę. Zrozumiał, że chodzi o to, by potem mógł wciągnąć za pomocą tej grubszej liny cięższe przedmioty lub nawet Niekrasicza albo docenta.
„Nie wiem, czy podołam” — pomyślał.
Za” pomocą tej nowej liny wciągnął z kolei motorową blok — windę. Była bardzo ciężka. Przymocował blok — windę do pnia najbliższej sekwoi, spuścił linę i oczekiwał spoglądając w dół.
Tym razem do liny przywiązał się sam Niekrasicz, a Segar dał znak ręką, by rozpocząć windowanie.
Dominik powoli puścił w ruch motor.
Kapitan zaczął unosić się w górę, pomagając sobie chwytaniem za nierówności skały. W ciągu tej niebezpiecznej jazdy Dominik kilka razy wstrzymywał motorek, by umożliwić kapitanowi przybranie wygodniejszej pozycji.
Windowanie utrudniało jeszcze i to, że lina w górze tarła o krawędź skały. Dominik usiłował podkładać pod nią gałęzie, te jednak zaraz się wyślizgiwały lub lina wrzynała się w nie jak piła. Po kwadransie jednak lub więcej Niekrasicz stanął wreszcie na skarpie. Pochwalił Dominika za dobrą robotę i wziął się do umacniania blok–windy, gdyż zdecydowano wciągnąć na górę cały wózek, a ten ważył około sześciuset pięćdziesięciu kilogramów.
Wózek stał już przygotowany na pokładzie chronomobilu. Dominik spuścił linę. Docent z profesorem na dole długo manipulowali przywiązując jej koniec do wózka. Poza tym przyczepili jeszcze kilka linek, aby z dołu móc regulować położenie wózka podczas jego wznoszenia się.
Gdy już wszystko było gotowe, motorek zawarczał sprawnie. Docent i profesor obracali korby ręcznych bloków popuszczając linki przytrzymujące wózek. Wszystko szło pomyślnie aż do chwili, kiedy wózek oparł się o głaz wystający ze ściany, na połowie jej wysokości. Dominik, wychylony przez krawędź, ujrzał to i krzyknął. Nim jednak kapitan zatrzymał motor windy, lina pękła i wózek spadł w przepaść, uderzył o skałę i zniknął w pióropuszu wytryskającej morskiej piany.
Dominik na chwilę oniemiał. Zdawało mu się, że on głównie zawinił w tym wypadku. Oczywiście wózek tym razem był stracony i gdyby go nawet wydobyto z morza, nadawałby się już chyba tylko na szmelc; co do tego nie było wątpliwości.
Niekrasicz szybko ochłonąwszy postanowił nie rezygnować z wycieczki. Z kolei więc wciągnięto dwukołową przyczepkę, która miała posłużyć jako ręczny wózek, następnie — skrzynki z bronią, amunicją, z kamerami, reflektorami, morficytem, sygnałowymi rakietami i żywnością. Windowano też aparat krótkofalowy, ostatni nie uszkodzony, którym rozporządzała wyprawa. Na „końcu wspiął się za pomocą windy Segar.
Tymczasem Niekrasicz z Dominikiem przymocowywali skrzynki do dwukołówki, ładowali plecaki tym, co było najkonieczniejsze, wreszcie zaprzęgli się do przyczepki i ruszyli w głąb lasu. Docent szedł obok, robiąc uwagi na temat olbrzymich sekwoi.
— To drzewo — mówił stukając rękojeścią pistoletu w korę — ma chyba sto metrów wysokości, a średnica jego pnia wynosi tu, czy ja wiem…
— Koło ośmiu metrów — rzekł Niekrasicz, patrząc również z pewnym respektem na giganta roślinnego świata.
— Ile takie drzewo może mieć lat? — spytał Dominik.
— Trudno powiedzieć — odparł kapitan — trzeba by je ściąć i policzyć roczne uwarstwienia. W każdym razie oceniam jego wiek na kilka tysiącleci.
Im głębiej zapuszczano się w las, tym sprawiał silniejsze wrażenie swoim ogromem. Chuda sylwetka docenta wydawała się niesłychanie drobną w porównaniu z kolosalnymi pniami, których korzenie utrudniały przeciąganie obładowanej przyczepki. Wśród drzew–olbrzymów rosły i młodsze okazy, najrozmaitszej wysokości i grubości. Podszycie stanowiły miejscami gęste paprocie.
Tak wielkiej i majestatycznej puszczy Dominik nie oglądał dotąd nawet w wyobraźni. Kiedy spoglądał w górę, potężna kolumnadą drzew zdawała się zagęszczać, znikając wierzchołkami w szarej pokrywie chmur. Coś bezdźwięcznie łopotało u góry, oczywiście — pterodaktyl. Małe i większe jaszczurowate gady przebiegały drogę, skacząc chwilami dziwacznie na tylnych kończynach, inne wspinały się po korze drzew lub wychylały z podszycia długie, płaskie głowy.
Dominik nie wiedział, czy ma filmować, czy też czekać na jakieś niezwykłe okazy. W tej chwili wszystko wydawało mu się piękne, tajemnicze, godne utrwalenia. Raz, idąc, stąpnął na gruby korzeń. Wydał mu się miękki, elastyczny.
Korzeń poruszył się: ogromny wąż grubości uda uniósł przednią część tułowia wyszczerzając zęby. Spoglądał przez chwilę z góry na Dominika, jakby się namyślając, czy ma zaatakować. Kapitan strzelił mu w łeb. Echo wystrzału odbiło się wielokrotnie o pnie potężnych sekwoi. Wielkie wężysko opadło, wijąc się konwulsyjnie. Dominik z obrzydzeniem patrzył na jego falujące skręty, cały romantyzm nastroju zniknął. Uświadomił sobie, że nie jest to spacer w zaczarowanym lesie z bajki, lecz wyprawa w głąb ogromnej, bezlitosnej kredowej puszczy. Zamiast zachwytu zaczął się w nim budzić tłumiony lęk.
Kapitan sfilmował dogorywającego węża, po czym ruszyli dalej. Ciężko było teraz wlec dwukołówkę pod górę. Docent idący przedtem obok teraz szedł przodem. Mijali bielejące kości jakiegoś ogromnego zwierzęcia. Były rozrzucone, jedynie części kręgosłupa trzymały się razem z żebrami. W dole, pod pniem sekwoi, Niekrasicz odnalazł czaszkę tego gada. Była potężnych rozmiarów ze sterczącym na nosie grubym rogiem. Był to prawdopodobnie Monoclonius nasicornis.
W chwili gdy Dominik przyglądał się jej z bliska, z otwartego oczodołu wyskoczyło malutkie zwierzątko i szybko zniknęło w zaroślach. Czyżby ssak? Szukali go przez jakiś czas, lecz nadaremnie; w czaszce znaleźli chitynowe części owadów, widocznie zwierzątko było owadożerne.
Idąc dalej, usłyszeli nawoływanie docenta, który bardzo ich teraz wyprzedzał. Segar stał na zboczu pagórka. U jego stóp leżała kość niesamowicie wielkich rozmiarów.
— Czy widzieliście kiedy coś podobnego? — spytał.
— Rzeczywiście ogromna! — stwierdził kapitan patrząc na kość ze zdumieniem. — Najdłuższa kopalna kość udowa gada, jaką znaleziono, miała, zdaje się, dwa metry dwadzieścia długości, a ta ma chyba ze trzy!
— Słusznie mówisz, Piotrze. Ta kość bije wszystkie dotychczasowe rekordy świata.
— Jakże olbrzymi musiał być gad, do którego należała! — dodał Niekrasicz zamyślony. — I takie bestie tu gdzieś chadzały, a może i nadal chodzą.
Dominik, nabierał dla znalezionej kości coraz większego respektu.
„Rekord świata — myślał — to bądź co bądź rekord świata!”
— Powinniśmy ją jakoś z sobą zabrać — zawołał z zapałem — taka kość w muzeum…
Kapitan i docent uśmiechnęli się.
— Czy podejmujesz się ją zanieść na plecach? — spytał Niekrasicz.
Dominik poczerwieniał i wyjaśnił, że pomyślał przez chwilę o dwukółce.
— Daj spokój z takimi pomysłami — rzekł Segar klepiąc Dominika po ramieniu. — Wystarczy, jeżeli ten gnat dokładnie zmierzymy i ze wszystkich stron sfilmujemy. Jak się przekonacie, byłem przezorny i zabrałem z sobą centymetr.
Podczas dokonywania pomiarów docent zainteresował się, dlaczego ta kość leży tutaj tak samotnie.
— Nie widać — mówił — nigdzie reszty szkieletu; jakim więc sposobem mogła ona tu przywędrować? Ani wiatr, ani woda chyba jej tu nie przyniosły?
— Musiał ją przynieść jakiś mięsożerny gad — rzekł kapitan — nie widzę innego wytłumaczenia.
— Ja też — potwierdził docent — tylko zastanawia mnie wygląd kredowego drapieżnika, który miał siłę i ochotę przynieść tu w paszczy taką kość do ogryzienia! Spójrzcie — dodał — są na niej ślady jego zębów. .
Dominik poczuł „mrówki” przebiegające mu po skórze. Myśl o tak strasznych potworach, zamieszkujących tę puszczę, wzbudziła w nim nową falę lęku. Przez chwilę bał się po prostu rozejrzeć dokoła, zdawało mu się, że z gąszczy, zza każdego pnia–olbrzyma, wychyli się lada chwila coś przerażającego… Gdyby chociaż mieli z sobą wózek! A ta obładowana przyczepka może w razie czego stać się tylko przeszkodą w ucieczce.
W tej chwili poczuł utkwiony na sobie ironiczny wzrok docenta.
Szli dalej. Teraz docent pomagał ciągnąć dwukółkę. Mówił mało. Od czasu do czasu coś szeleściło w zaroślach. Mógł to być wiatr, ale skąd wiatr w takiej niebotycznej puszczy? Dominik, na przekór sobie, wyprzedził towarzyszy. Pragnął się upewnić, że objawy niepokoju, które jeszcze odczuwał, minęły. Przed nim uciekał niezgrabnymi susami dwunożny jaszczur wielkości kangura. Był pokryty szarą łuską, w kilku miejscach jakby wytartą lub wyskubaną. Dominik sfilmował go. Skądś z góry spadła nagle jakby czarna płachta. Był to dziwny twór, niepodobny do żadnej rekonstrukcji, jakie oglądał w książkach. Poruszał błonami luźno rozpostartymi pomiędzy odnóżami a ogonem, nie były one jednak widocznie przystosowane do lotu, tylko do opadania jak spadochron, a co najwyżej niedoskonały szybowiec. Dominik przyjrzał się z bliska zwierzęciu. Różniło się zasadniczo od pterodaktyli tym, że nie miało właściwego tamtym przedłużonego palca. Musiał to być jakiś przodek pterodaktyli, który się zachował w swojej przejściowej formie.
Nadeszli Niekrasicz i docent. Obejrzeli uważnie gada, który dał się łatwo złapać. Okazało się, że trzymał jaszczurkę w zębatym, czarnym dziobie.
Niekrasicz wsadził go do siatki i przywiązał do dwukółki.
— Będzie cennym uzupełnieniem rodowodu palcoskrzydłych — nadmienił.
Minęły już ze dwie godziny, odkąd wyruszyli w głąb lasu. Niekrasicz zarządził odpoczynek. Rozpakowano część żywności i zabrano się do jedzenia. Docent, żując konserwowy pasztet, nastawiał jednocześnie krótkofalówkę, by się połączyć z chronomobilem,
— Jak się wam powodzi? — odezwał się głos profesora.
— Średnio — odparł Segar. — Nik pochwycił coś żywego do uzupełnienia naszej chronomenażerii, ale możliwe, że niezadługo my z kolei zostaniemy pochwyceni.
— Przez kogo?
— Tego nie wiem, ale wcale nie żartuję.
Następnie Niekrasicz spytał, jak Monika daje sobie radę z prowadzeniem wozu.
— Dobrze. Przepłynęliśmy około pięciu kilometrów.
— Zaraz wypuszczę rakietę sygnałową — rzekł Niekrasicz — abyście się mogli zorientować, gdzie jesteśmy.
— Zbyteczne. Miejsce, gdzie się znajdujecie, określę radio — goniometrycznie. Nastawcie tylko nadajnik na periodyczny sygnał. Czekajcie, idzie Helena.
— Jak się macie, moi kochani wędrowcy? — spytała. — Czy smakuje wam mój pasztet? Poszukajcie, a znajdziecie tam w skrzynce małą puszkę z mlekiem.
— Dziękujemy serdecznie — odparł Niekrasisz — wszystko jest wyborne.
Dominik poczuł się raźniej: połączenie radiowe z wozem sprawiało wrażenie bliskości domu i niezgłębiona, okropna puszcza nie wydawała się w tej chwili taka straszna. Zwłaszcza ciepły, macierzyński głos Heleny i jej słowa przepełnione serdeczną troskliwością działały kojąco.
— Apteczka — ciągnęła dalej — jest w tej podłużnej skrzynce. Są tam jeszcze dodatkowe opatrunki i krew na wypadek nagłej konieczności transfuzji. Bądźcie ostrożni i nie rozstawajcie się z bronią, a ty, Erneście, pilnuj Nika, by się od was zbytnio nie oddalał.
— Ona jest naprawdę rozczulająca, zwłaszcza z tym mlekiem — rzekł docent.
— Halo! — odezwał się tym razem głos Moniki. — Czy jest tam Piotr? Powiedz mi, Piotrze, czy chcąc zawrócić na miejscu, można dać ukośny kontrgaz, nie wyłączając głównego napędu?
— Można — odparł Niekrasicz — ale uważaj w takim przypadku, by zbyt silnym odrzutem nie wywołać gwałtownego wstrząsu.
Na tym rozmowa się urwała. Dominikowi było nieprzyjemnie, że Monika nie przysłała pozdrowień, o nikogo nie spytała, nie mówiąc już o tym, że nie odezwała się ani słowem do niego.
Po półgodzinnym odpoczynku ruszono dalej. Wrażenie, że jest się czymś niesłychanie drobnym wobec tych gigantów–drzew nie ustępowało ani na chwilę i bodaj że się jeszcze wzmogło. Teren stopniowo się obniżał, a potwornej grubości pnie sekwoi zdawały się sięgać szczytami jeszcze wyżej i rosnąć jeszcze gęściej. Był to już istny fantastyczny labirynt mrocznych przejść pomiędzy spękanymi od starości, lecz żywymi basztami…
Spomiędzy dwu takich kolosów wysunął się gad o brudno–zgniłej barwie. Kulał i chwiał się, włócząc po ziemi głowę o płasko rozszerzonym pysku. Brakowało mu jednej nogi. Widocznie została odgryziona.
Idąc dalej, natrafili na parów bujnie zarośnięty wielkimi paprociami. Na dnie parowu widniała woda zielona od rzęsy i wodorostów. Obok coś się poruszało. Przy zbliżeniu, okazało się to kłębowiskiem wężów. Były cieńsze od spotkanego poprzednio, zaledwie grubości ramienia, za to było ich mnóstwo. W powietrzu unosił się przykry zaduch: gdzieś w pobliżu musiała się znajdować rozkładająca się padlina.
Wielki zmurszały, powalony pień sekwoi leżał opodal, tworząc jakby most nad parowem. Nadawał się do przejścia na drugą stronę. Dominik szedł pierwszy, ciągnąc dwukółkę, którą Niekrasicz i docent przytrzymywali i popychali z tyłu. Nagle pod stopami Dominika trzasnęła kora, a za następnym krokiem zapadł się on do wnętrza spróchniałego pnia–olbrzyma. Uczuł ból w kolanie i łokciu, pył próchnicy utrudniał mu oddychanie. Przez chwilę macał odruchowo obsypujące się ściany dziupli, ciemność bowiem była kompletna. Ale oto ręka jego natrafiła na coś poruszającego się, jakby złożonego z twardych segmentów. Nareszcie promień reflektorka oświetlił wnętrze drzewa: widocznie któryś z towarzyszy śpieszył mu z pomocą. Ale ku swemu przerażeniu Dominik dojrzał tu mnóstwo skorpionów, i to ogromnych. Na szczęście rozbiegły się na wszystkie strony, widocznie w obawie przed światłem. Dominik szybko pochwycił wyciągniętą ku sobie rękę kapitana i wydostał się na górę. Nie mógł zrozumieć, jak się to stało, że nie został ugryziony, a właściwie — ukłuty odwłokowym kolcem tych niebezpiecznych stawonogów.
Drugą połowę leżącego pnia–mostu przebyto już bez wypadku i zapuszczono się w gąszcz leśnego podszycia.
— Swoją drogą — mówił docent — może to i dobrze, że nasz wózek przepadł: nie wyobrażam sobie, byśmy mogli nim tutaj przejechać.
Ale ciągnięcie za sobą dwukółki było w tych warunkach również bardzo utrudnione: koła zaczepiały się o młode pędy i często trzeba było się cofać, by wybrać inne, dogodniejsze przejście. Zmęczenie dawało się już we znaki, tym bardziej że w dusznej atmosferze gęstwiny nie było mowy nawet o najlżejszym przewiewie.
Niewielkie gady, które spotykano, należały przeważnie do już zbadanych gatunków, więc pozostawiano je w spokoju i nawet nie filmowano.
Następny odpoczynek urządzono na względnie słabo zarośniętych pagórkach. Miejsce było o tyle bezpieczniejsze, że można było sięgnąć wzrokiem dookoła na kilkadziesiąt metrów w głąb lasu. Jednak dalej panował tajemniczy, ponury mrok. Wysoko, na gałęziach drzew — olbrzymów coś się poruszało. Docent stwierdził przez lornetkę, że jest to jakiś nieznany gatunek nadrzewnego gada, nie słyszano bowiem dotąd o jaszczurach skaczących z gałęzi na gałąź. Segar miał ochotę zestrzelić niesamowite zwierzę, lecz Niekrasicz powstrzymał go od tego twierdząc, że i tak nie mogliby zabrać go z sobą. Ostatecznie Dominik sfilmował tylko gada przez teleobiektyw, chociaż był prawie przekonany, że zdjęcie na taką odległość wypadnie słabo.
Włączono znów krótkofalówkę, kapitan zdał relację z przebiegu drugiego etapu wycieczki.
— Szkoda — zakończył — że nie natrafiliśmy dotąd na ślady poszukiwanych wielkich lądowych gadów. Jeżeli nie znajdziemy ich dalej, zarządzę powrót w stronę morza.
Teraz odezwał się profesor:
— W chronomobilu wszystko w porządku. Przepłynęliśmy wzdłuż brzegu jeszcze cztery kilometry. Dzięki radiogoniometrii orientuję się dobrze, w jakiej się znajdujecie stronie i odległości. Sfilmowałem też okaz nie znanego nauce morskiego gada.
Odpoczywający tym razem nie mieli apetytu, wypili za to prawie cały zapas napoju, tak im dokuczało pragnienie. Dominik miał chęć zrzucić kombinezon: był cały spocony.
— Gdyby chociaż świeciło słońce — narzekał — ale upał w półmroku jest nie do wytrzymania.
Kapitan i docent w zupełności podzielali jego zdanie. Klimat kredy był ciężki do zniesienia dla ludzi.
Ruszyli dalej, powoli, krok za krokiem. Po pół godziny marszu ujrzeli prześwit. Wolna od lasu przestrzeń okazała się wyschniętym korytem rzeki, która kiedyś musiała tu przepływać, a z czasem zmieniła kierunek. Na wilgotnym od niedawnego deszczu ile widniały liczne ślady drobnych gadzich łap, a wśród nich również i ogromne odciski nóg wielkich dinozaurów.
— Nareszcie mamy wybór — rzekł Segar — i to bogaty. Powiedz, kapitanie, jakiego sobie gada życzysz, a wnet zaprowadzę cię do niego po śladach. Wygląda na to, że pozostawiły one tutaj swoje wizytówki specjalnie dla nas i cierpliwie czekają gdzieś w pobliżu na nasze odwiedziny. A więc decyduj się, Piotrze! Ja osobiście radziłbym wybrać te oto ślady umiarkowanej wielkości: ich właściciel, jarosz, przyjmie nas może obojętnie, lecz za to, przypuszczam, łagodnie.
— A ja sądzę — odparł Niekrasicz — że sfilmowaliśmy już dość roślinożernych okazów i stanowczo pójdę za tymi dużymi śladami.
Odcisk, na który wskazał kapitan, miał około dwudziestu centymetrów głębokości, świadczył więc o olbrzymim ciężarze jego sprawcy, którego stopa, uzbrojona w straszliwe szpony, mierzyła blisko metr średnicy.
Świadomość, że zbliżali się tym razem do wielkiej przygody, wprawiła Dominika w stan nerwowego podniecenia. Profesor z pewnością określiłby dokładnie gatunek tego gada, Dominik jednak był przekonany, że te wielkie odciski pozostawił jakiś krewniak okropnych megallozaurów, których sam tylko widok wywołał wówczas w Gondwanie tak wstrząsające wrażenie.
Kolejne ślady stóp znajdowano w odstępach trzech — czterech metrów. Była to długość kroków olbrzyma, a pomiędzy nimi widniał miejscami podłużny rowek — ślad zetknięcia z ziemią grubego ogona.
Siady, skręcając łukiem, prowadziły na prawo, aż w pewnym miejscu skupiły się gęsto, jakby gad przez jakiś czas stąpał na miejscu. Niekrasicz jednak stwierdził, że ślady tropionego olbrzyma przeplatały się tutaj z podobnymi śladami, lecz nieco mniejszymi. Dominik wkrótce odnalazł miejsce, od którego szły dalej równoległe ślady dwóch gadów.
— Nasz przyjaciel — rzekł docent — musiał spotkać swoją najdroższą.
Dominik spojrzał na niego. Zamiast uśmiechu, towarzyszącego zwykle tego rodzaju żartobliwym powiedzeniom, na bladej twarzy docenta widniał powściągany niepokój.
„Chciałbym móc jak on pozorować humor w takich chwilach” — pomyślał Dominik, któremu również było nieswojo na myśl o bliskim wytropieniu kredowych drapieżników.
Ślady obu gadów prowadziły na drugi brzeg koryta wyschniętej rzeki. Rósł tam mieszany las. Pomiędzy tu i ówdzie sterczącymi ku chmurom sekwojami spotykało się grupy araukarii i innych kredowych odmian drzew szpilkowych. Wszedłszy na wzgórze można było objąć wzrokiem większy obszar puszczy, która mimo pewnej rozmaitości gatunków flory nie przestawała jednak wywierać przygniatającego wrażenia wrogiej dzikości.
Tam gdzie grunt był twardszy, ślady gadów znikały niemal zupełnie i nieraz trzeba było tracić sporo czasu na odszukanie dalszego ich ciągu. Stojąc na pochyłości jednego ze wzgórz Dominik dojrzał z dala pasące się zwierzęta, podobne do nosorożców. Zanotowali sobie miejsce, gdzie się zatrzymali, by móc na nie wrócić, i zboczyli w stronę owych zwierząt.
Przez pewien czas trzeba było przedzierać się dołem przez gąszcz. Koła przyczepki zahaczały wciąż o młode pędy, drzewka, paprocie, wreszcie znów ujrzeli owe gady w znacznie bliższej już odległości. Ich wielkie, nisko osadzone głowy były uzbrojone w trzy potężne, długie, ostre rogi: jeden na nosie i dwa wystające ponad oczami. Nie ulegało wątpliwości, były to triceratopsy.
Dominik filmował, oglądając jednocześnie z przejęciem ciężkie tułowia pokryte szarobrunatnymi rogowymi płytkami. Siedmiometrowe cielska spoczywały na krótkich, kłodowa — tych nogach.
— Ciekawe są te kostne kołnierze — rzekł docent — dzięki nim te bydlęta sprawiają wrażenie raczej olbrzymich żuków niż kręgowców.
Rzeczywiście, dwumetrowe łby trójrożców przechodziły z tyłu w szerokie, nieco wywinięte do góry kostne tarcze, widocznie chroniące ich grube karki od napaści ze strony kredowych drapieżników, kark bowiem jest zwykle najczulszym miejscem zwierzęcia i najczęściej tu właśnie napastnik zatapia swe zęby.
Mimo iż trójrożce z tej odległości było widać wyraźnie, Niekrasicz postanowił jednak podejść jeszcze bliżej. Pozostawiono dwukółkę wraz z bagażem. Kapitan i docent szli uzbrojeni w pistolety, a Dominik z kamerą między nimi. Kiedy trójka, idąc powoli, znalazła się w odległości kilkunastu metrów od najbliższego trójrożca, ten uniósł łeb, wypuścił z paszczy świeżo zerwaną młodą araukarię i stąpając ciężko, zwrócił się w ich stronę.
Niekrasicz kucnął za niskimi zaroślami i dał znak ręką, by docent i Dominik uczynili to samo.
— Triceratopsy wyglądają tylko tak groźnie — rzekł Segar — ale są to z pewnością łagodne jarosze, a ten cały ciężki arsenał na ich głowach służy im wyłącznie do obrony.
Jakby na przekór tym słowom trójrożec zniżył znów łeb i ruszył kłusem do ataku.
Dominik, nie namyślając się długo, poderwał się i zaczął uciekać w stronę dwukółki. Jego obaj” towarzysze zrobili to samo, biegnąc w pewnej odległości jeden od drugiego.
Dominik słyszał za sobą sapanie i ciężki tupot potwora. Przebiegając koło przyczepki, chwycił za nią, chcąc ją odciągnąć na stronę.
— Zostaw to i skręć w bok! — krzyknął kapitan.
Dominik usłuchał i dopadł do pobliskiego drzewa. Obejrzawszy się ujrzał, jak triceratops całym rozpędem wpadł na przyczepkę. Z trzaskiem rozsypały się skrzynki na wszystkie strony, a gad z nadzianym na jeden z rogów aparatem krótkofalowym pokłusował dalej. Kapitan pobiegł za nim, strzelając raz po raz z pistoletu. Tymczasem prosto na Dominika biegł drugi trójrożec. Wątłe drzewo nie stanowiło ochrony, więc Dominik pobiegł ku najbliższej wielkiej sekwoi. Jednak o wspięciu się na nią nie było mowy, gdyż najniższe gałęzie wyrastały dopiero na wysokości kilkudziesięciu metrów. W ostatniej niemal chwili Dominik odskoczył na bok, pędząca zaś za nim bestia wpadła całym rozpędem na gruby pień, wbijając rogi głęboko w korę. Potwór szamocąc się i rzucając usiłował wyrwać je, ale bezskutecznie. Cała groteskowość sytuacji nie mogła jednak w tej chwili wywołać uśmiechu, gdyż nadbiegły już inne trójrożce, widocznie zwabione zamętem.
Igliwie i grudy ziemi wylatywały spod ich kopyt, ziemia dudniła.
Rozległy się strzały. Dominik ukrył się za pniem — kolosem, wychylając się tylko o tyle, by móc filmować. Wszystko to przeżywał jak we śnie, nie tracił jednak zimnej krwi. Aż dziwne wydawało mu się, że w takiej chwili nie odczuwał wcale lęku. Wtem ujrzał, że jeden z gadów przebiegających obok drzewa, za którym się chronił, zwolnił kroku i nastawiając w jego stronę potężne kolce ruszył prosto na niego. Nie było chwili do stracenia. Dominik strzelił dwukrotnie, celując napastnikowi w łeb, i cofnął się wokół pnia sekwoi, zbliżywszy się tyłem do miejsca, gdzie wciąż jeszcze, nie mogąc się uwolnić, rzucał się pierwszy triceratops. Raniony przez niego gad popędził kilkadziesiąt metrów, potem chcąc zawrócić upadł na bok, ale widać było, że usiłuje się podnieść. W tej chwili Dominik poczuł silne szarpnięcie za ramię… Serce zamarło w nim na chwilę. Był to jednak Niekrasicz, który skądś się tu znalazł. Gwałtownie odciągnął Dominika w bok. Okazało się, że uwięziony rogami w drzewie triceratops zdołał się uwolnić, łamiąc jeden róg, i teraz znów szykował się do natarcia.
Biegli w stronę gęstych zarośli. Kiedy wreszcie się skryli, Niekrasicz odsapnął głęboko.
— Tu — rzekł — mam nadzieję, że już nas nie znajdą. Jednak poza zaroślami wciąż dudniły kopyta trójrożców i rozlegały się strzały docenta.
— A ty czy strzelałeś? — spytał kapitan sprawdzając swój pistolet.
— Strzeliłem dwa razy, gdy trójrożec natarł na mnie z bliska.
— Czy zauważyłeś, jak te gady trudno zabić?
— Czyżby kule naszych pistoletów nie przebijały ich kostnych pancerzy?
— Przebijają najgrubszą kość. — odparł kapitan — ale trudno trafić w ich malutki mózg i dlatego lepiej jest w razie czego celować w serce.
Dominik dopiero teraz uczuł, że nerwy zaczynają mu odmawiać” posłuszeństwa. Drżał na całym ciele, myśli mu się mąciły, szczękały zęby. Prawie przestawał rozumieć, co doń mówi Niekrasicz, i trudno mu było rozróżnić, czy nastaje mrok, czy też ciemnieje mu w oczach. Zdawało mu się, że ma nogi jak z waty.
Niekrasicz trącił go pięścią w bok i krzyknął w samo ucho:
— Przestań w tej chwili trząść się! Ty, babo!
Dominik w jednej chwili oprzytomniał. Otarł z czoła pot. Opanował się.
Tymczasem deszcz wzmógł się i ciemność rzeczywiście zalegała coraz głębsza. Za zaroślami rozlegały się teraz odgłosy charczenia, zupełnie, jakby coś się zwierało, kłębiło. Potężnym, dudniącym stąpaniom towarzyszył trzask łamanych drzew czy gałęzi. Głośny szelest igliwia i opadłych gałązek świadczył, że jeden z gadów przebiegł tuż przez zarośla. Słychać było nawet świszczące sapanie niewidocznego jaszczura, a gdzieś dalej nadal wzmagało się kotłowanie rozjuszonych cielsk.
— Musiały nadejść inne wielkie gady, które walczą z triceratopsami — rzekł Niekrasicz, słuchając w napięciu. Istotnie, wzrastający z każdą chwilą szum, zderzenia, chrapliwe oddechy, wstrząsy nie dawały się inaczej tłumaczyć. Dominik chciał wyjrzeć z zarośli, lecz nim zrobił jeden krok, kapitan osadził go na miejscu.
— Nie waż się stąd ruszyć! — krzyknął zduszonym głosem i wyszedł szybko z krzaków, znikając w ciemności.
Dominik został sam, przeżywając w wyobraźni okropne sceny, jakie musiały się rozgrywać tam, w tej mrocznej puszczy. Serce biło mu, już nie z łęku, lecz z żądzy zobaczenia tej niesamowitej wielkiej walki kredowych gigantów. W pewnej chwili chrapliwe odgłosy jeszcze się wzmogły, coś ciężkiego runęło z łoskotem i rozległ się mrożący krew w żyłach dziki, zachrypły ryk.
Dominik nie wytrzymał dłużej i rozchylając mokre gałęzie wyszedł z kryjówki.
Wśród gęstniejącej ciemności i mglistych oparów dojrzał ledwo odcinające się od mrocznego tła postacie skłębionych w zajadłej walce gadów. Trudno było rozróżnić poszczególne zwierzęta, wszystko to poruszało się, rzucało na siebie, szarpało, deptało i wiło, rycząc przy tym i charcząc, rwąc ciało i łamiąc kości.
Dominik z wstrzymanym oddechem wytężał wzrok, usiłując przebić ciemność, utrudniającą coraz bardziej widzenie. Potworne zaś zmaganie się gadów — olbrzymów nadał wzrastało i jakby się przybliżało. Dudniące kroki i sapanie nowych potworów rozlegały się i z innych stron, tak że zdawało się, iż cała puszcza stanowi jedno okropne zbiorowisko rozszalałych tytanów. Coś piekielnego było w tym upiornym widowisku!
„Gdzie jest kapitan? — pomyślał Dominik z trwogą. — Po co poszedł tam, na śmierć, w ten zamęt walczących jaszczurów?”
Wtem zabłysnął reflektor kapitana i stożek światła przebił opary iskrzącej się kroplami deszczu mgły. W jasnym kręgu na tle mroku, ukazał się twór, jaki można spotkać chyba tylko w obłędnym koszmarze: na przepotężnie umięśnionych dwu nogach wznosił się gruby, klocowy tułów, przechodzący w ogromną głowę–paszczę, osadzoną na krótkiej bezkształtnie pofałdowanej szyi o wydętym karku.
Widocznie pod wpływem reflektora gad trwał chwile, w bezruchu, wpijając szpony nóg w poszarpane cielsko powalonego triceratopsa. Wyglądał jak wyciosany w skale olbrzym — ucieleśnienie ohydy i okrucieństwa…
Dominik z zamarłym sercem ściskał odruchowo w rękach kamerę. Było coś fascynującego w tym widoku. Żaden inny gad nie mógł wzbudzać takiej paraliżującej wprost trwogi samym tylko swoim wyglądem… był to śmiertelny wróg wszystkiego, co żyło w kredzie — najpotężniejszy, najstraszniejszy potwór wszystkich czasów — Tyrannosaurus rex!…
Wtem gad wyprężył się jeszcze wyżej i wysuwając naprzód uzębioną paszczę i krótkie górne odnóża rzucił się na źródło światła. Rozległa się seria strzałów. Reflektor zgasł i Dominik usłyszał w ciemności tylko odrażające gardłowe charczenie.
Nie było czasu do namysłu. Cała wola Dominika skoncentrowała się na jednym: ratować towarzysza!
Pobiegł pędem w czarną czeluść koszmarnej nocy. Potknął się o kamień, upadł, poderwał się znów i ściskając pistolet w zimnej jak lód dłoni pędził dalej, aż raczej poczuł, niż ujrzał nad sobą ciemną sylwetę gada–olbrzyma. I wówczas strzelił kilkakrotnie, celując dość wysoko, by nie trafić Piotra.
Tyrannosaurus zasyczał i szybkim obrotem cielska rzucił się w stronę przeciwnika. Dominik odskoczył i zaczął uciekać. Ostre mokre gałęzie uderzały go po rękach i twarzy. Obłąkany wprost lęk sprawiał, że mknął w mroku nocy na oślep, jak szalony. Słyszał tylko wciąż za sobą zachrypłe sapanie i ciężkie uderzenia stóp potwora, od których dudniła i drżała ziemia.
Ostatkiem przytomności przestawił w biegu pistolet na serię…
Nagle wpadł całą siłą na niewidoczny pień drzewa. Padając, w zamroczeniu wypuścił z ręki broń, lecz natychmiast oprzytomniał i biegł dalej. W przerażeniu wyczuwał, że goniący za nim potwór znajduje się coraz bliżej. Paprocie plątały się Dominikowi między nogami, mimo to robił co mógł, by jeszcze przyśpieszyć ucieczkę. Zdawało mu się, że lada chwila odczuje zimny oddech potwora na karku…
Wtem noga Dominika stąpnęła w próżnię. Wyciągnął ręce, by się czegokolwiek uchwycić, lecz daremnie: leciał w czarną otchłań, aż nastąpiło bolesne uderzenie w pierś i lewe udo. Jednak nie stracił przytomności. Jęknął tylko i chwycił kurczowo rękami za coś twardego — drzewo czy gałąź. Niemal jednocześnie ogromna czarna masa przeleciała tuż nad nim gdzieś w dół. Na Dominika posypało się igliwie i grudy ziemi. Hen, głęboko pod nim, rozległ się głuchy huk upadającego cielska. Od wstrząsu Dominik zakołysał się na swej wątłej podporze.
Zaległa cisza…
Pierwszym odruchem Dominika była próba znalezienia podparcia dla nóg, aby zmienić boleśnie niewygodną pozycję. Udało mu się to z trudem i tylko częściowo. Zrozumiał, że zawisł«na drzewie czy też iglastym krzaku, wyrastającym ukośnie ze stromej, niemal pionowej ściany urwiska. Z dołu, z trudnej do określenia głębokości, dochodził chwilami plusk oraz charakterystyczny dla płazów skrzek i bulgotanie. Ciepły, obfity deszcz nadal lał, przygłuszając te odgłosy swym szumem. Na mgnienie oka błyskawica rozświetliła niebo, ukazując dziko zarosłe bagno, za którym przepływała rzeka.
„Ocalałem od tyrannozaura — pomyślał Dominik z ulgą — i odciągnąłem go od kapitana. Oby Piotr również ocalał!”
Jednak przy każdym poruszeniu przenikał go gwałtowny ból w piersi. Namacał uderzone miejsce. Miał złamane żebro.
Próby opuszczenia niewygodnej, chwiejnej podpory spełzły na niczym. Jedyną pociechą zupełnej, bezradnej samotności była dla Dominika świadomość, że gdzieś tam w górze, w puszczy jest docent, a może i ocalały w walce z potworami Niekrasicz. Ale jak się do nich dostać wśród tej strasznej nocy? Jak dać im znać, gdzie się znajduje? Nie miał pojęcia.
Męczyło go pragnienie. Zlizywał krople deszczu z dłoni, czując chwilami, że słabnie i że nie będzie mógł dłużej utrzymać się na tych gałęziach. Na dobitek Tyrannosaurus w dole, sądząc z odgłosów, znów zaczął się poruszać.
Dominik spróbował zawołać z cicha. Własny głos wydał mu się słaby i zduszony, przebrzmiał, nie wywołując nawet echa.
Czy mogą go usłyszeć? Nie podobna. Mimo to krzyknął po raz drugi i trzeci — nie miał wszak innych możliwości sygnalizowania… Szum drzew i mrocznej rzeki były jedyną odpowiedzią.
Po błyskawicy rozległ się odległy grzmot. Dominik czekał jeszcze, wznawiał wołania, aż wreszcie wszelka nadzieja, że towarzysze są jeszcze gdzieś w pobliżu, zaczęła go opuszczać. Zapadł w rodzaj odrętwienia…
Szary przedświt słabo rozjaśnił ponury, chmurny krajobraz. Dominik dojrzał leżącego o sześć metrów pod nim tyrannozaura. Cielsko króla gadów spoczywało na grzbiecie. Z góry było widać jego potężną dolną szczękę, ohydną, grubą skórę, pofałdowane podgardle i wielki brzuch. Drobne przednie kończyny były przykurczone, a jedna z niesamowicie długich, grubych i muskularnych nóg sterczała ku górze, rozstawiając palczyska o straszliwych szponach. Ukośnie przez pierś i głowę ciągnął się szereg ciemniejszych plamek od serii postrzałów, z których spływała słabo zabarwiona krzepnąca posoka.
Potwór nie dawał znaku życia. Tuż obok, z zarośli bagna wysuwały się już inne gady, jakby nie zdecydowane jeszcze, czy rozpocząć przypadłą im w udziale ucztę.
Z początku Dominik sądził, że przepaść pod nim jest głębsza, teraz rozmyślał, czy nie udałoby się mu, w ostateczności, zeskoczyć z tych sześciu metrów w dół lub nawet ześliznąć się po niemal prostopadłej, gliniastej ścianie. Ominąwszy martwe cielsko tyrannozaura, mógłby przejść po suchym, wąskim pasie dzielącym bagno od stromej ściany, by poszukać miejsca łatwiejszego do wspięcia się na nią. Znalazłszy się na górze, mógłby odszukać, jeżeli już nie towarzyszy, to chociaż rozbitą przez triceratopsa dwukółkę i rozrzucone skrzynki ze sprzętem i żywnością. Pamiętał, że triceratops uniósł wówczas na swym rogu aparat krótkofalowy. Powinny jednak być sygnałowe rakiety… rakiety, na których skupiła się teraz jego myśl jako ostatniej nadziei. Tylko za ich pomocą mógł dać znać o sobie dalekiej załodze chronomobilu.
Czy jednak nie przecenia swych sił? Złamane żebro i bezgraniczne wyczerpanie utrudniały mu każdy ruch. Gdyby skoczył tam w dół i zemdlał, naraziłby się na pastwę żarłoczności gadów wypełzających z bagna i nie było wcale prawdopodobne, by wystarczyło mu sił na ponowne wspięcie się potem na górę.
Wtem gdzieś wysoko rozległ się huk detonacji. Jaskrawo — czerwone światło rozjaśniło krajobraz i chmury szkarłatną barwą krwi. Jedynie urwisko i część bagna pozostały w cieniu. Światło przez dłuższy czas nie gasło, była to rakieta! Sygnał wzywający pomocy, wystrzelony tam w górze z puszczy przez Niekrasicza lub docenta! Serce w piersi Dominika zabiło gwałtownie. Szaleńczymi ruchami usiłował przebyć tych kilka metrów wzwyż) dzielących go od nawisu górnej krawędzi urwiska. Wbijał palce w osypującą się glinę pionowej ściany, kuł nogą stopnie. Ucieszył się spostrzegłszy, że ma przy sobie nóż. Odciął nim z drzewka gałąź, próbował wwiercić w ścianę ten zaimprowizowany kołek. Ale glina zsypywała się krusząc. Tracił siły, ciemniało mu w oczach… W rozpaczy zaczął znów wołać — długo, przeciągle. Własny głos wydał mu się obcy… Szumiało mu w uszach z osłabienia… Nie usłyszał żadnej odpowiedzi… Wreszcie, zgięty, bezwładny, zawisł znów na pochyłym drzewku…
Zatracił poczucie czasu, już nie myślał o niczym. Zdawało mu się, że jest w domu i że zbliża się do niego jakaś postać. Matka nachyliła się nad nim, dotykając ręką jego czoła i włosów.
— Mamo! — szepnął. — Ratuj!
— Nie bój się — odparła szeptem, ledwo poruszając wargami — będzie dobrze…
Nowa detonacja rakiety obudziła go z majaczeń. Znów czerwone światło zalało przestrzeń. Z dołu dochodził niepokojący szmer. Dominik wytężył wzrok, ale pasmo przybrzeżnego zielonkawego cienia, kontrastującego z dalszą jaskrawą czerwienią, nie pozwalało nic dojrzeć. Dopiero kiedy rakieta Zgasła, spostrzegł, że tyrannozaur ożył. Siedział na zadzie i drapał przednimi kończynami glinę zbocza. Od czasu do czasu unosił .potworny łeb, jakby chciał pochwycić paszczą coś w powietrzu. Wyglądało na to, że też chciałby się wydostać na górę, ale był zbyt osłabiony.
Dominik przywarł nieruchomo do zbocza. Ożywienie się koszmarnego potwora wywarło na nim wstrząsającego wrażenie. O, gdyby miał przy sobie broń. Wypuściłby wszystkie pozostałe (kule w to ohydne cielsko, by go ostatecznie dobić… Ale w sytuacji, w jakiej się znajdował, mógł jedynie sam udawać martwego, byle nie ściągnąć na siebie jego wzroku.
Tymczasem gad zacharczał przeciągle. Śluz wypływał z jego nozdrzy i paszczy. Wreszcie ciężki kolos zwalił się znów na bok. Leżał tak nieruchomo przez jakiś czas, poczym mięśnie tułowia, nożysk i ogona zaczęły przechodzić w drgawki. Wyglądało, że kona… Dominik, zebrawszy wszystkie siły, znów zaczął wołać, ale nie usłyszał żadnej odpowiedzi.
„Gdyby zaczerpnąć wody — myślał z uporem — dodałoby mi to sił i może byłbym wówczas zdolny wspiąć się jakoś na górę i dotrzeć do sygnalizującego towarzysza”.
Był zdecydowany napić się wody z tego ohydnego, pełnego gadów i płazów bagna! Ale by się do niej dostać, trzeba było zsunąć się w dół, na dogorywającego potwora.
Wreszcie zdecydował się i na to! Z trudem przerzucił nogę przez pień’ pochyłego drzewka, na którym siedział okrakiem, i opuścił się na rękach, ile się tylko dało. Ostry, trudny do zniesienia ból przeszył go na wylot. Wypuścił z rąk pień i potoczył się, ciężko padając. Tuż przy nim wznosił się jak góra ogromny wzdęty brzuch gada…
Zbierając resztki sił Dominik podniósł się nieco i na czworakach przeczołgał się dalej. Powstał, powlókł się jeszcze kilka kroków wzdłuż zbocza i padł zemdlony…
Ból i szarpnięcie za nogę przywołało go do przytomności: niewielki krokodylowaty gad wpił się zębami w jego łydkę, Dominik dobył nóż i wbił go jaszczurowi w tył głowy. Mimo to ostre zęby nie puszczały. Dominik musiał nożem i rękami rozchylać jego szczęki. Jeszcze gorzej niż ból męczyło go pragnienie. Zdawało mu się, że nie tylko usta i gardło, ale całe wnętrze jego ciała wyschło doszczętnie. Opodal między wysokimi widłakami przeglądała zielona, zapleśniała woda…
Przyczołgał się do niej i czerpiąc dłonią, pił łapczywie.
Uświadamiał sobie coraz jaśniej okropność swojej sytuacji Nie tylko on, ale i jego dwaj towarzysze, z których jeden na pewno żyje, są w niebezpieczeństwie, i to może nawet większym niż on. Rakiety były wzywaniem pomocy i on, Dominik, mimo ran, mimo osłabienia, powinien za wszelką cenę dobrnąć do nich i zrobić wszystko, co będzie w stanie, by ich ratować.
Ożywiony nieco mdłą wodą Dominik wyprostował się i rozejrzał. Chmury na niebie zrzedły, deszcz ustał. Cielsko tyranozaura leżało nieruchome na dawnym miejscu. Kilka gadów wżerało się już w jego brzuch i szyję. Dominik odwrócił się ze wstrętem i powlókł wąskim pasemkiem pomiędzy stromą skarpą a bagnem. Wkrótce jednak dotarł do miejsca, gdzie rozlewisko dochodziło do, samej ściany urwiska. Próbował wejść w bagno, mając nadzieję, że za występem, który tworzyła tu skarpa, znów będzie mógł iść po suchej ziemi. Grunt pod wodą był mulisty, grząski, miejscami śliski; liczne salamandry i traszki uciekały od niego w głąb wodnych zarośli. Dominik brodził już po kolana, potem — po pas. W uszach nadal mu szumiało, a przed oczami migały ciemne plamy. Wreszcie wydostał się znów na płytsze miejsce i na wzgórek. Ale dalej ponownie zagradzała mu drogę woda, i to, jak się udawało, głęboka…
Usiadł, czując, że go opuszczają siły. Zdawało mu się, że w tej chwili śmierć nie byłaby dla niego straszna. Byleby nie wlec się dalej! Nie pokonywać już przeszkód, nie naprężać mięśni!… Obojętnie przyglądał się brodzącemu w pobliżu dużemu, czarnemu gadowi o długiej, wężowej szyi… Było mu wszystko jedno, czy ma zginąć z wyczerpania, czy z ran zadanych przez jakiegoś potwora. Dreszcze gorączki wstrząsały nim raz po raz. Jedynym jego marzeniem było skulić się gdzieś wygodnie, przykryć się czymś ciepłym… Monika, Helena, profesor, cała chronomocja! Cóż go to wszystko obchodziło!… I wówczas znów sobie przypomniał, że ranni, może konający koledzy oczekują tam na górze jego pomocy.
Jakże wielki wysiłek musiał zrobić, by wstać!… Wszedł w głęboką wodę. Tracił grunt pod nogami. Niezbędne do utrzymania się na powierzchni ruchy rąk wywoływały okropny ból w boku. Jednak wyszedł znów na brzeg. Rosły tu araukarie, skarpa była mniej stroma. Krok za krokiem, pomagając sobie rękami, zaczął się wspinać… Upadał i znów się podnosił, powtarzając sobie uporczywie w myśli, że jest to konieczne, że nie może pozostawić towarzyszy. W końcu znalazł się na skarpie.
Las. Puszcza. Ten sam ciemny bór złożony z niebotycznych sekwoi, przeplatanych araukariami i innymi iglastymi drzewami kredy. Las, który wczoraj jeszcze pełen był trójrożców i mięsożernych gadów–olbrzymów. Dominik zaczął sobie przypominać drogę, którą wczoraj uciekał walcząc z potworami, zanim spadł z urwiska. Czyż jednak mógł rozpoznać te miejsca, skoro wszystkie zakątki mrocznej pra–puszczy były do siebie bliźniaczo podobne?
Poza tym wczoraj byli tu we trójkę, zdrowi, uzbrojeni. A dziś?…
Pokonując wciąż ogarniającą go niemoc Dominik zagłębił się w puszczy. Przez dłuższy czas szedł na chybił trafił. Wielkich gadów nie było jakoś widać. Jedna z sekwoi wydała się mu znajoma, ale nie miał pewności, czy się nie myli. W końcu natrafił na objedzony trup triceratopsa. Nieco dalej już tylko szkielet trójrożca, który dwa małe gady odzierały z resztek mięsa.
„Tu musiała się odbyć wczorajsza walka olbrzymów” — pomyślał i nagle poznał gęsto zarośnięte miejsce, gdzie się wczoraj ukrywał z kapitanem. Zrobiwszy to odkrycie powlókł się w stronę, gdzie Niekrasicz został napadnięty przez tyrannozaura, ale poza śladami nóg olbrzyma nic tam nie znalazł. Wówczas ryzykując, że ściągnie na siebie uwagę mogących tutaj gdzieś krążyć drapieżników, zaczął wołać.
Usłyszał tylko echo swego osłabłego głosu. .Resztkami sił poszedł w stronę rzadszego lasu, tam gdzie mogła pozostać rozbita dwukółka, znów jednak stracił orientację.
Usiadł na leżącym pniu. Mały, wzorzysty wąż czołgał się opodal po igliwiu podszycia. Nie budził już w nim ani lęku, ani wstrętu…
„Towarzysze odeszli” — myślał. Odbyć samemu drogę aż ku morzu?… Nie, stanowczo był na to za słaby. Czuł na przemian to dreszcze, to znów oblewał go pot. No i ten nieznośny ból w piersi przy każdym najlżejszym ruchu…
Kiedy tracił już wszelką nadzieję, wzrok jego spoczął na regularnej piramidce, wyglądającej spoza drzew. Tak… Były to przywiezione wczoraj skrzynki poustawiane jedna na drugiej. Musiał to zrobić któryś z towarzyszy, by zwrócić jego uwagę.
Dominik poczuł chwilowy dopływ sal i powlókł się do skrzynek. Otworzył górną, najmniejszą. Była pusta. Ale wnet dojrzał w niej kilka zapisanych kartek z notesu. Osłabiony wzrok, migające przed oczami ciemne plamy bardzo przeszkadzały w czytaniu, mimo to czytał:
„Niku! Jeżeli żyjesz, wybacz mi: Piotr ma zmiażdżone ramię. Nie mogłem dłużej ciebie szukać. Powiozłem go na przyczepce w stroną wyschłego koryta rzeki, gdyż sądzą, że jeżeli spostrzeżono sygnały, chronomobil tamtędy przejedzie. Jeżeli nie, będę się starał dobrnąć tym korytem aż do morza. Stamtąd puszczą jeszcze rakietą. Nie radzę ci iść za nami, gdyż moglibyśmy się nie znaleźć. Jeżeli spotkam wóz, natychmiast wrócę tu po ciebie, gdyż nie tracę nadziei, że żyjesz. Na dnie skrzynki narysowałem strzałkę. Idź w tym kierunku pięćdziesiąt metrów, a znajdziesz wygodną dziuplą w dużej sekwoi, gdzie nocowałem. Pozostawiłem tam broń, żywność i lekarstwa. Piotr jest w bardzo ciężkim stanie. Bądź zdrów. Twój Ernest”.
Dominik zmartwił się wiadomością o ranie kapitana, jednocześnie jednak wstąpiła Weń otucha. Przez chwilę poczuł się, jakby był już znów razem z towarzyszami w chronomobilu. Pierwszym odruchem była chęć, by biec, dopędzić Ernesta i nieszczęśliwego Piotra, ale wnet zrozumiał, że byłoby to szaleństwem. Wszak nie wiadomo, jak już są daleko, a on upadłby wyczerpany po przebrnięciu pół kilometra, nie przynosząc ani im, ani sobie żadnego pożytku. Jedyną rozsądną decyzją było pozostać tutaj i czekać.
Pozostałe skrzynki okazały się puste. Dominik poszedł w kierunku strzałki i z łatwością odnalazł starą, olbrzymią sekwoję z wypróchniałym wnętrzem. Na wysokości metra od ziemi wąski otwór. Dziupla okazała się przestronna i oświetlona przez inny, mniejszy, otwór od góry. Były tu złożone konserwy, pistolet, zapasowe naboje i woreczek, do którego docent przełożył chyba połowę lekarstw z apteczki. Były też i opatrunki. Dominika rozrzewniła dobroć i dbałość przyjaciela, który w tak ciężkich chwilach o wszystkim pomyślał, chociaż nawet nie wiedział, czy ten, dla kogo to pozostawia — żyje.
Ogarnął go spokój i senność. Bał się tylko, czy nie jest to wszystko w ogóle marzeniem sennym, z którego się nagle zbudzi na pochyłym drzewie, nad — urwiskiem. Jednak przemógł się. Wydezynfekował ugryzioną nogę i zaczął szukać odpowiedniego lekarstwa przeciwko gorączce i osłabieniu. Latarka, którą też tam znalazł, pomogła mu odczytać na ampułkach: „antifebrin” i „kofeina”. Drżącymi z osłabienia rękoma zrobił sobie dwa zastrzyki, po czym — zasnął.
Obudził się nieco pokrzepiony. Było ciemno. Słyszał szum, ale nie był to szum w uszach, lecz deszcz. Bez zegarka nie mógł się zorientować, ile godzin przespał. Zaświecił latarkę i rzucił okiem na konserwy. Wciąż jeszcze nie miał apetytu, ale zmusił się do jedzenia. Stopniowo uświadomił sobie na nowo całą sytuację i treść listu Segara. Początkowy optymizm teraz ustąpił miejsca refleksjom:
Co właściwie przemawiało za tym, że chronomobil będzie jechał wyschniętym korytem rzeki? Segar widocznie przypuszczał, że ten piaszczysty wąwóz dochodzi do morza, gdzie stanowi pewnego rodzaju bramę wjazdową na ląd. Ale czy istotnie tak było? Czy nie jest równie albo bardziej prawdopodobne, że chronomobil płynąc wzdłuż brzegu lądu natrafi na ujście tej drugiej, prawdziwej rzeki i popłynie w górę jej biegu? A wówczas docent z rannym kapitanem mogą go, nigdy nie spotkać. Gdyby Segar .wiedział o istnieniu i o położeniu tej drugiej, czynnej rzeki, rozumowałby pewno tak, jak on w tej chwili.
„Śpię tu w tej dziupli — myślał — nie widząc świata, a wóz może już przepłynął tam za urwistą skarpą!”
Zdecydował nie tracić już ani chwili. Napisał dwie kartki do Segara; Jedną pozostawił w dziupli, drugą w skrzynce, gdzie znalazł list od niego, i wziąwszy z sobą pistolet oraz puszkę konserw powlókł się w stronę brzegu skarpy.
Szmery i stąpania w ciemności świadczyły o bliskim żerowaniu gadów, ale bezpośrednio Dominik na żadnego z nich się nie natknął. W pobliżu urwiska znalazł drzewo, którego gałęzie wyrastały od dołu, umożliwiając wspięcie się. Postanowił skorzystać z tego, by tym sposobem zająć wyższy punkt obserwacyjny.
Segar nie pozostawił ani jednej rakiety, więc Dominik musiał przedtem przygotować stos suchych gałęzi, aby w razie przepływania chronomobilu dać o sobie znać płomieniem. Zbieranie ich po ciemku było bardzo trudne, zwłaszcza że złamane żebro za każdym nachyleniem sprawiało mu silny, przeszywający ból. W dodatku gałęzie były mokre od deszczu, tak że cała robota mogła na nic się nie zdać. I znów ogarnęła go przygnębienie i świadomość beznadziejności swego położenia.
„Skąd wiadomo — myślał — że z chronomobilu widziano czerwone rakiety? Z takiej odległości i przy ciągłym zachmurzeniu było to mniej niż prawdopodobne. Poza tym Segar ciągnący Piotra mógł w drodze zginąć napadnięty przez gady. Przecież w takiej puszczy zginąć można w każdej chwili. Byle wąż czy skorpion… fakt, że ja jeszcze żyję, jest czymś trudnym do wytłumaczenia!”
Wspinanie Się na drzewo sprawiło mu, jak przewidział, ogromną mękę. Wreszcie usiadł na dość znacznej wysokości na dwu równoległych prawie gałęziach, opierając się o trzecią. Deszcz ustał, jednak mrok trwał nadal nieprzenikniony: widocznie znów zapadła noc. Z daleka od strony otwartej przestrzeni dolatywał teraz wyraźnie szum rzeki. Bliżej, w dole, w bagnach bulgotały i syczały gady i płazy. Czas mijał…
Dominik rozmyślał teraz nad tym, jaką marszrutę obiorą profesor i Monika, jeśli nie dostrzegą czerwonych sygnałów Ernesta. Mogą czekać bardzo długo na morzu na odezwanie się krótkofalówki. Potem — szukać miejsca wydostania się na ląd. Mogą znaleźć dostępniejszy brzeg niż kamienne ujście wyschniętej rzeki i jechać przez puszczę w stronę miejsca, skąd po raz ostatni rozmawiali przez krótkofalówkę. A tam — nie znajdą nikogo i będą błądzić lub powrócą na morze.
„Zginę tu — powtarzał sobie z rezygnacją — umrę z gorączki i pragnienia, bo nie mam już nawet sił, by zejść ze skarpy po wodę”.
Przymknął zmęczone powieki, odgradzając się tym od otaczającego go nieprzeniknionego mroku obcego, wrogiego świata…
Gdy znów otworzył oczy, ujrzał hen, gdzieś daleko, smugę bladego światła. Mogło to być przywidzenie. Mógł to być promień księżyca, który gdzieś tam w oddali przedostał się przez szczelinę w chmurach. Ale światło nie znikało. W pewnym momencie smuga przechyliła się ukośnie, potem zaczęła się poruszać. Daleko po pułapie chmur przesuwał się jasny krążek.
Dominik przecierał oczy, aby przekonać się, że nie jest to jakieś złudzenie lub przywidzenie. Jednak smuga stawała się coraz wyraźniejsza.
Tłumił w sobie budzącą się nadzieję, by zapobiec późniejszemu rozczarowaniu. Nie! światło to nie mogło być niczym innym jak smugą wielkiego reflektora wozu. Należało dać znać o sobie, czym prędzej rozpalić ognisko!
Dominik zlazł z drzewa i próbował rozniecić ogień za pomocą zapalniczki, którą też znalazł w dziupli. Na próżno! Ogarnęła go złość, a potem rozpacz. Co gorsze, smuga zaczęła przesuwać się teraz w przeciwnym kierunku i natężenie światła słabło, jakby wóz się oddalał.
Zaświecił latarkę, strzelił trzykrotnie w powietrze. Nie liczył jednak na to, że go usłyszą czy ujrzą. Jedyną pociechą była myśl, że wóz dojedzie gdzieś w pobliże docenta i kapitana i że przynajmniej ich znajdzie, kiedy wypuszczą rakietę. Lecz mało było szans i na to.
Zgasił latarkę, by sprawdzić, czy smuga światła jeszcze jest widoczna. Kiedy jego oczy oswoiły się z ciemnością, znów dojrzał światło, nawet trochę wyraźniejsze niż poprzednio. Długo się w nie wpatrywał, skupiając myśl i wolę, jak gdyby to mogło mu coś pomóc. Smuga rosła i jakby stopniowo się rozjaśniała.
Czyżby spostrzeżono jego sygnały?
Teraz nie ulegało już wątpliwości, że chronomobil płynął po rzece, zbliżając się stopniowo do miejsca, gdzie przebywał Dominik. Serce waliło mu jak młotem. Zapomniał o złamanym żebrze, o gorączce: był szczęśliwy, drżał z oczekiwania, podniecony w najwyższym stopniu.
Wielka, jasna smuga, sięgająca w obłoki, przesuwała się teraz majestatycznie, wyraźnie po linii rzeki. Była z każdą chwilą bliższa i bliższa i zdawało się, że lada moment słychać będzie szum motoru. Dominik zaświecił znów latarkę, wymachiwał nią w prawo i w lewo, strzelił trzykrotnie, przeczekał nie dłużej niż pół minuty i znów zaczął strzelać. Wówczas smuga przechyliła się, jak gdyby reflektor macał przybrzeżny las, i nagle oślepiająca jasność ogarnęła na mgnienie oka jego postać’, po czym, oślepiony, znalazł się znów w ciemnościach.
„Nie spostrzegli mnie — pomyślał zrozpaczony — będą bezskutecznie szukać dalej”. Ale światło niebawem powróciło i zatrzymało się wprost na nim, po czym reflektor zaczął to przygasać, to się rozjaśniać, jakby dając mu tym znać, że go widzą. Jednocześnie zawyła syrena…
Dominik oparł się o pień drzewa i o gałąź, by nie upaść ze wzruszenia. Nie wypuszczał z rąk latarki i jeszcze raz wystrzelił, by z kolei dać im znać, że dostrzegł, że słyszy, że rozumie ich sygnały. Każda chwila wydawała mu się teraz wiecznością. Nie wiedział, czy podpłyną łódką, czy podjadą, ale teraz nie miało to już dla niego znaczenia.
Jakże jednak długo wóz stoi w miejscu! Czyżby czekali, myśląc, że to on do nich dojdzie — przez bagno? Ale oto usłyszał warkot motoru, dźwięk, jaki wydaje maszyna, kiedy poruszają się gąsienice. Oczywiście, musieli wysunąć podwozie, a to zajmuje sporo czasu. Zaczął znów wymachiwać latarką. Przysłonił oczy ręką, gdyż blask reflektora był teraz tak silny, że go oślepiał. Może po trzech minutach wóz zatrzymał się pod samą skarpą. Na pokładzie widać było trzy postacie w sękach.
— Czy jesteście tu wszyscy? — rozległ się wzruszony głos profesora.
— Nie! Jestem sam! — zawołał Dominik. — Docent powiózł rannego kapitana w tamtą stronę — to mówiąc wskazał ręką.
— Co mu się stało? — krzyknęła Heleną.
— Ma zmiażdżone ramię, podobno jego stan jest ciężki. Rzucono Dominikowi sznurową drabinkę. Przywiązał ją do drzewa i z trudem zaczął schodzić. Kiedy już tylko kilka szczebli dzieliło go od pokładu, zrobiło mu się słabo. Uczuł, że go podtrzymują i — prowadzą do wnętrza wozu. Nie rozumiał rozmów ani pytań. Zdawał sobie tylko sprawę, że jest ocalony, bezpieczny i że jego obowiązkiem jest teraz pomóc odszukać błądzących w strasznej puszczy towarzyszy.
Dominik nie był w stanie skonkretyzować w słowach swych myśli. Widział tylko nachylające się nad nim twarze: Heleny, Moniki i profesora, uczuł ukłucie zastrzyku… i to rozkoszne łagodne światło rozjaśniające kajutę…
„Jestem we wnętrzu chronomobilu — powtarzał w myśli — i ci kochani ludzie — ze mną”.
Wkrótce jednak po zastrzyku poczuł się silniejszy. Już mógł odpowiadać na pytania. Zaczął natychmiast tłumaczyć profesorowi i Monice, gdzie się mogą teraz znajdować Segar i Niekrasicz. Profesor chciał, by Dominik narysował szkic mapy okolicy, ale on uparł się, że będzie sam z pokładu wskazywał kierunek jazdy.
Kiedy zaczął wstępować po stopniach trapu, znów .zrobiło mu się słabo i dopiero teraz przyznał się, że ma złamane żebro. Zmuszono go do powrotu na łóżko. Helena rozpoczęła potrzebne zabiegi. Totek siedział przy głowie Dominika, grzebiąc mu łapką we włosach i ni to całując, ni to liżąc go w czoło. Zachowywał się, jakby się cieszył z jego powrotu.
Mimo bólu podczas nastawiania żebra Dominik trzymał się dzielnie.
— Nie mając od was przez dłuższy czas żadnych wieści — tłumaczyła Monika — dotarliśmy do ujścia rzeki i popłynęliśmy w górę. Miałam w ten sposób nadzieję łatwiejszego dotarcia do miejsca, skąd odebraliśmy wasze ostatnie radiowe sygnały.
— Więc cały czas płynęliście rzeką? — spytał Dominik zdziwiony. — A ja widziałem światła reflektora przesuwające się przedtem daleko po lądzie w przeciwnym kierunku.
— Nie jechaliśmy po lądzie — wyjaśnił profesor — to rzeka zatacza tu duży łuk i dlatego miałeś takie wrażenie.
— A twoją latarkę dojrzałam dopiero, kiedy byliśmy już blisko — dorzuciła Monika — i prawie jednocześnie usłyszałam twoje strzały. Nie masz pojęcia, jak się przejęłam. Pomyślałam, że zaraz was ujrzę… wszystkich trzech.
„Ucieszyła się, że ujrzy Ernesta. — pomyślał z goryczą Dominik, ale natychmiast się rozpogodził patrząc w jej jasną twarz. — Docent zasługuje na to, by go kochano; nie wolno mi być o niego zazdrosnym: to mój najlepszy przyjaciel. On i kapitan, który mnie uratował od utonięcia, a w tej chwili może kona”.
Wyjął z kieszeni list Segara i podał Monice. Widział, jak jej ręka drżała podczas czytania.
— Biedny Piotr — rzekła — i biedny, dzielny Ernest. Zrobił, co tylko mógł, by ratować nieszczęśliwego Piotra. I pomyśleć, że obaj błądzą nadal gdzieś w puszczy czy też po tym wyschniętym korycie rzeki, gdzie są może jeszcze bardziej narażeni na niebezpieczeństwo… To okropne.
Dominik, mimo próśb profesora i Moniki, nie mógł jakoś opowiedzieć szczegółowo wszystkich wydarzeń, które przeżył: niektóre momenty po prostu wymykały mu się z pamięci, czuł w głowie pustkę, kiedy je sobie chciał przypomnieć…
Powiedział więc tylko pokrótce, że filmował nacierające podrażnione stado triceratopsów, że później, wieczorem, ujrzał oświetlonego przez kapitana tyrannozaura i… tu następowała luka w jego pamięci… Spadając ze skarpy, zawisł na wystającym ze zbocza drzewie łamiąc sobie przy tym żebro; że wreszcie nazajutrz znalazł list Segara, a potem — nocował w dziupli, że dziś czekał na brzegu, sądząc, iż może chronomobil przepłynie po rzece, co się istotnie stało. Najwięcej martwił się przy tym, że nie może sobie zupełnie przypomnieć, kiedy zgubił kamerę.
— Wziąłbym teraz z sobą dobry reflektorek i poszedłbym jej szukać, bo szkoda tych zdjęć: bez nich wszystkie nasze wysiłki poszły jakby na marne.
Oczywiście nie było mowy, by mógł iść gdziekolwiek po zestawieniu żebra. Jego pamięciowe luki były skutkiem urazu i należało spokojnie przeczekać, aż te zaburzenia ustąpią. Helena użyła całego swego lekarskiego autorytetu, aby pozostawiono go na kilka godzin samego, by się wyspał, przynajmniej do świtu. Zajrzawszy doń potem i widząc, że się kręci na łóżku, dała mu pastylkę jakiegoś narkotyku, po której Dominik wreszcie zasnął.
Obudził się bardzo wcześnie i od razu chciał pomagać w prowadzeniu wozu. Poza tym przypomniał sobie, że niedaleko od miejsca postoju chronomobilu powinien być trup tyrannozaura. Ta myśl przejęła go wstrętem i odrazą, ale czuł się w obowiązku powiedzieć o tym Monice i profesorowi, by — .sfilmowali gada, gdyż była tó jedyna okazja utrwalenia dla nauki wyglądu tego króla mięsożernych potworów, skoro zdjęcia z tragicznej wycieczki przepadły.
Za zgodą Heleny umieszczono Dominika na pokładzie na składance podpartej u wezgłowia, by mógł wszystko lepiej widzieć, leżąc w wyprostowanej pozycji, co było konieczne ze względu na żebro.
Dominik, patrząc przez lornetkę, znalazł miejsce na stromej skarpie, gdzie wyrastało skośnie drzewo, ale potwora w dole nie było.
— Czyżby Tyrannosaurus ożył i powlókł się gdzieś dalej? — rzekł w zdenerwowaniu. — A może inne gady zdążyły już rozszarpać i rozwlec jego cielsko?
Tak czy owak, nie robiono dalszych poszukiwań. Monika uruchomiła motor i zręcznie zakręciwszy prowadziła wóz przez bagno do rzeki.
Według wskazówek Dominika, chronomobil popłynął teraz z powrotem aż do zakrętu. Chodziło o toby stamtąd dostać się na przełaj lądem do tamtego suchego koryta. Na szczęście brzeg był tu dostępny. Chronomobil jechał przez puszczę, omijając wielkie sekwoje, łamiąc i miażdżąc młode araukarie. Przy tym ani razu nie utknął i obyło się bez potrzeby ścinania drzew piłą. Kiedy wjechano w słabo zalesione koryto, dalsza jazda nie przedstawiała już żadnych trudności. Dominik, pół leżąc, sfilmował jeszcze po drodze biegnącego pędem iguanodona. Gad robił wrażenie uciekającego przed jakimś wielkim drapieżnikiem, którego jednak nie można było dojrzeć.
Uwaga wszystkich wciąż skupiała się na znalezieniu dwóch towarzyszy.
Zaświecono wielki reflektor, ale jego pionowy snop światła był teraz, mimo wczesnej jeszcze godziny i zachmurzenia, słabiej widoczny. Co dwie minuty uruchamiano syrenę. Przerwy te były konieczne, by móc usłyszeć ewentualne sygnałowe strzały docenta. Dominik ledwie mógł wytrzymać na pokładzie z powodu tego potężnego wycia, przemógł się jednak.
Jechali tak dwie godziny, szerokim, płytkim wąwozem. Mijali małe jeziorka pełne gadów i ponurego uzębionego ptactwa, ale Segar nie dawał żadnego znaku.
Tracili nadzieję. Było wątpliwe, by mógł zajść tak daleko, wlokąc za sobą dwukółkę z rannym kapitanem. Dominik zaczynał coraz bardziej przypuszczać, że zginęli obaj. Sądząc po minach Heleny i profesora, musieli być i oni tego samego zdania. Chodziło już raczej o znalezienie ciał towarzyszy niż o wątpliwy ratunek. Tylko Monika prawie za każdym razem,, kiedy syrena milkła, zapytywała, czy nie spostrzeżono jakiegoś znaku czy sygnału. Łudziła się jeszcze wciąż i Dominik nie odbierał jej tej nadziei.
Tak dojechano do miejsca, gdzie rozszerzone koryto tworzyło duże jezioro. Monika wstrzymała wóz. Naradzano się, co robić. Segar mógł iść dalej brzegiem jeziora. Ale którym brzegiem? Można było poprowadzić chronomobil przez środek jeziora, licząc na to, że docent ujrzy go lub usłyszy syreny. Nie powzięto jeszcze ostatecznej decyzji, gdy podczas milczenia syreny rozległa się dość głośna detonacja. W trudnej do Określenia odległości ujrzano na tle chmur opadające powoli bladoczerwone światło rakiety.
Dominik aż się zerwał ze swojej składanki. Helena ze łzami w oczach chwyciła go za ręce, a potem objęła profesora.
— Ach, cóż bym dała za to — mówiła — żeby i Piotr był jeszcze przy życiu!
Wyłączono syrenę i puszczono w górę rakietę.
Po pokonaniu pewnych trudności wóz wyjechał z koryta na jego skarpę i zanurzył się w lesie niebotycznych sekwoi. Usłyszano kilka strzałów Segara. Dominik odpowiedział syreną, a profesor również strzałami. Niedługo potem ujrzano wymachującą rękami sylwetkę docenta. Jakże drobnym wydawał się pod gigantycznym pniem kredowego olbrzyma. Zbliżał się szybkim krokiem, nie czekając, aż chronomobil podjedzie.
— Jest! — krzyknął Dominik przez mikrofon.
Wóz stanął. Profesor niemal zeskoczył z chronomobilu, potrącając Monikę. Otoczono Ernesta i pytano o Piotra.
— Żyje — odpowiedział docent i poprowadził towarzyszy do drzewa, na którego gałęziach urządził mu leże.
Dominik dopędził kolegów. Ujrzawszy go docent aż krzyknął ze zdziwienia i radości:
— Skąd się tu wziąłeś, chłopcze kochany? Słowo daję, nic nie rozumiem.
Niekrasicz był nieprzytomny; wyglądał jak trup. Przeniesiono go ostrożnie do wozu, by nie urazić przewiązanego ramienia. Dominik mógł się mu przyjrzeć dopiero, gdy go ułożono na stole w laboratorium. Helena rozwiązała prowizoryczny opatrunek. Widok, jaki się przedstawił, był okropny. Niezwłocznie przystąpiono do operacji. Profesor z Heleną zamknęli się z chorym w laboratorium, nie wpuszczając nikogo do środka.
Monika wycałowała docenta, który z kolei trzymał za rękę Dominika, nie puszczając go od siebie ani na krok.
Mówili wszyscy troje jednocześnie, urywanymi zdaniami. Wreszcie umilkli.
— Najważniejsze — rzekł Segar w zapadłej ciszy — jest teraz życie Piotra i jego ramię.
— Czy się da je uratować? — pytał Dominik, wyrzucając sobie, że przez chwilę w podnieceniu prawie zapomniał o kapitanie.
— Nie należy się łudzić — odparł Segar. — Przypuszczam, że już mu je amputowano. Może, gdyby Helena była tam od razu po wypadku… ale ja nie jestem chirurgiem. Robiłem, na co było mnie stać, ale cóż to były za prymitywne zabiegi, możecie sobie wyobrazić. Co gorsze — dodał — Piotr stracił także trzy palce lewej ręki…
Monika stała z opuszczoną głową. Milczeli przez chwilę. Wreszcie Segar położył się na swoim łóżku i ciężko westchnął.
— Trudno mi jest uwierzyć — rzekł cicho — że znów jestem w chronomobilu… z wami…
Dominik poszedł dowiedzieć się, jak postępuje operacja, ale nie śmiał stukać do drzwi ani głośno pytać. Więc wrócił z niczym.
— Czy wiesz — rzekła Monika na korytarzu — Ernest przyniósł dwie kamery: swoją i twoją, którą gdzieś odnalazł?
— Co ty mówisz?! Moją kamerę ze zdjęciami?!
— Mało tego — dodała — wyjął także film z rozbitej kamery Piotra. Tak że wszystkie wasze zdjęcia ocalały. Wywołam je zaraz po operacji… Ach, tak bym chciała nakarmić czymś Ernesta, ale laboratorium zamknięte!
— Możesz obejść dookoła, do spiżarni — poradził Dominik — i tymczasem dać mu coś na zimno. Lub nawet — podgrzać w warsztacie reperacyjnym Piotra.
— Jesteś genialny, Niku! — zawołała i wybiegła na górę. Dominik wrócił do męskiej kajuty. Segar spał, oddychając równo.
Operacja trwała trzy godziny. Wreszcie zaniesiono wciąż nieprzytomnego kapitana do damskiej kajuty. Ramienia wprawdzie nie amputowano, ale nie było mowy o tym, by Piotr mógł kiedykolwiek władać prawą ręką. Poza tym z lewej dłoni pozostał mu tylko czwarty i piąty palec.
Helena nocowała z chorym. Monika poszła spać do męskiej kajuty. Rozmawiano tam jeszcze długo o nieszczęściu, jakie spotkało kapitana. Profesor podziwiał wysoką klasę Heleny jako chirurga.
— Nie wiem — mówił — czy sam Sternhoven („Widocznie sławny chirurg” — pomyślał Dominik) zrobiłby to lepiej.: poskładać i pozszywać te poszarpane strzępki mięśni, naczyń krwionośnych i nerwów! Niestety, rezultat jest tylko taki, że Piotr w najlepszym przypadku będzie miał zdeformowane bezwładne ramię zamiast protezy. Poza tym jego tętno jest bardzo niepokojące: nieregularne, słabe, przerywane. Życie Piotra wciąż jeszcze wisi na włosku. Za dwie godziny pójdę zastąpić przy nim Helenę, a potem ty, Moniko, zastąpisz mnie.
Segar rozglądał się po kajucie, jakby chciał wciąż sobie uprzytomnić, że istotnie znajduje się w chronomobilu.
— Czy wiecie — rzekł po chwili ogólnego milczenia — że przeżycia moje na księżycu jakby zbladły wobec tego, cośmy teraz przeżyli? Tam — dodał wskazując palcem w górę — jest bezpowietrzna pustynia, są skały i ciemne bezdenne czeluście, ale nie ma tych okropnych gadów… Możliwe, że podobne potwory odkryją kiedyś na planecie Wenus; chmury i gorący klimat bardzo przypominają tam ziemski karbon, jurę i kredę… Ale w każdym razie ja tam jeszcze nie byłem.
— Czyżbyś zdecydował się tam pojechać, kiedy ukończą budowę odpowiedniej rakiety? — spytał zdziwiony profesor.
— Nie! — odparł docent stanowczo. — Zresztą kto wie? — dodał po namyśle.
Dominik zrozumiał, że pęd Segara do nowych odkrywczych wyczynów nie ma chyba granic. Był w tej chwili pełen podziwu dla tego człowieka. Potem wzrok jego spoczął na zasypiającej w szlafroku Monice… Cóż dziwnego, że jest ona pod wpływem tej wybitnej indywidualności…
Dopiero na drugi dzień w południe Niekrasicz po raz pierwszy odzyskał na krótko przytomność. Poznał nawet Helenę i spytał, gdzie się znajduje. Wydarzenie to było dla załogi wielką radością. Helena orzekła, że życiu kapitana przestało zagrażać niebezpieczeństwo i że potrzeba tylko, by teraz jego organizm mógł spokojnie sam zwalczyć odniesione urazy. Monika samodzielnie poprowadziła chronomobil na przełaj przez puszczę ku rzece i z jej biegiem aż do nadmorskiej płaskiej wysepki. O dalszej drodze na razie nie można było marzyć; uszczuplona o dwu chorych załoga nie mogła podołać wszystkim niezbędnym pracom.
Dominik, z nakazu Heleny i profesora, musiał spędzać całe dnie leżąc wraz z kapitanem w damskiej kajucie, dopóki nie zrośnie się mu złamane żebro. Inni na przemian opiekowali się chorymi, sporządzali posiłki, a co było najbardziej kłopotliwe, karmili tak zwaną „chronomenażerię” i oczywiście Totka. Najwięcej było zachodu z zamieszkałym w dwu połączonych komorach ogromnym pteranodonem, który jak na „nieszczęśliwego więźnia” miał wprost niesamowity apetyt.
Trzeba było poświęcać dużo czasu na łowienie ryb dla zapełnienia jego przepastnego wola i żołądka.
— Miałem pełnić funkcje astronoma — skarżył się Segar — a skończyło się na tym, że zrobiliście ze mnie rybaka.
— Nie narzekaj — odpowiadała Helena — nasz pteranodon jest wyjątkowo pięknym okazem; zresztą przecież ty to sam go zestrzeliłeś.
— Był to najmniej rozsądny ze wszystkich moich wyczynów i wolałbym hodować tu szablastego tygrysa zamiast tej skrzydlatej ohydy, która tylko cynicznie wodzi za mną oczyskami i obrasta tłuszczem. Kiedy go przewieziemy do Warszawy, wprowadzi zoologów w błąd; okaże się, że sławetny latający pteranodon nie może unieść w powietrze ciężaru swego cielska…
Na dolnym posłaniu rozległ się barytonowy śmiech: to chory Niekrasicz roześmiał się po raz pierwszy od wypadku.
Kapitan zdawał już sobie dobrze sprawę, że nigdy nie odzyska władzy w” ręku, choć łudzono go nadziej ą; że po powrocie specjalne zabiegi, być może, uleczą bezwład. Z bohaterskim spokojem znosił swoje nieszczęście. W miarę jak nabierał sił, stawał się bardziej rozmówmy. Opowiadał Dominikowi epizody ze swego życia, ze swojej pracy, a najczęściej zaczynał od słów:
— Kiedy byłem, jak ty, młodym chłopcem…
Od dawna cichym pragnieniem kapitana było zagranie z Dominikiem w szachy. Za namową Piotra Dominik udał się którejś nocy po cichu do laboratorium i przyniósł stamtąd trzydzieści dwa puste, małe słoiczki, mające zastąpić figury i pionki, a szachownicę narysował na papierze. Oczywiście Piotr nie mógł się posługiwać rękami, ale dyktował Dominikowi swe posunięcia. Był bardzo przejęty grą i wkrótce zdobył przewagę dwu pionków; w końcu jednak przez nieuwagę popełnił błąd, stracił konia i partia skończyła się remisowo. Niekrasicz chwalił dobrą grę Dominika i chciał koniecznie zagrać po raz drugi. Dominik, nie chcąc, by się zmęczył, odwodził go jednak od tego, ale musiał wreszcie ustąpić.
Drugą partię wygrał Niekrasicz i z zadowolenia aż dostał rumieńców na bladej twarzy. Zaimprowizowane szachy schowali do szafki, by nikt ich nie mógł znaleźć, i postanowili zatrzymać wszystko w tajemnicy.
Zastrzyki preparatu regeneracyjnego sprawiły, że żebro Dominika bardzo szybko się zrosło. Można już było ruszać w dalszą drogę. Wówczas profesor zwołał zebranie, by omówić sytuację oraz dalszy plan ekspedycji.
Zeszli się wszyscy w damskiej kajucie, gdzie leżał Niekrasicz, żeby i on mógł wziąć udział w naradzie.
Profesor zaczął od wyliczania wszystkiego, czego dotąd ekspedycja dokonała. Wymieniał ważniejsze zasługi poszczególnych jej członków, zsumował cały naukowy dorobek. Widać było, że długo i starannie przygotował to podsumowanie, operował licznymi cyframi, dotyczącymi ilości zebranych materiałów botanicznych, zoologicznych, geologicznych, analiz mikroskopowych i chemicznych, obserwacji meteorologicznych i radio–astronomicznych oraz metrażu dokonanych zdjęć. Były to imponujące cyfry i profesor zaznaczył, że przekraczają one znacznie to, co było przewidywane w pierwotnym planie.
— Jeszcze do niedawna — dodał — brakowało nam zdjęć kilku gatunków wielkich lądowych gadów. Natrafił na te właśnie zwierzęta nasz kapitan podczas ostatniej bohaterskiej wy — cieczki, którą odbył z kolegą Segarem i Konarczykiem. Wszyscy wiemy o dramatycznych wypadkach, jakie tam zaszły, i o wzajemnej pomocy, jaką nieśli sobie towarzysze. Mimo wielkiego niebezpieczeństwa i olbrzymich trudności udało się koledze Segarowi ocalić zdjęcia, dokonane wtedy z narażeniem życia przez wszystkich trzech członków wyprawy. Zdjęcia te wypadły doskonałe i stały się jakby ukoronowaniem ich wysiłków. Sądzę, że zgodzicie się ze mną, drodzy koledzy i koleżanki — kończył profesor — iż spełniliśmy z nadwyżką zadanie nałożone na nas przez Akademię Nauk oraz przez całe społeczeństwo, że nie zawiedliśmy ich nadziei. Teraz więc, moim zdaniem, nadszedł czas, by wkrótce rozpocząć ostatni etap naszej pionierskiej podróży — którym będzie… powrót.
Słowo „powrót” wstrząsnęło wszystkimi do głębi. Spodziewano się go od dawna, myślano o nim nieraz z upragnieniem i tęsknotą, ale nikt dotąd nie postawił sprawy tak wyraźnie.
Dominikowi również kres podróży wydał się czymś zaskakującym! Przyzwyczaił się już do tego, że po każdym postoju ruszano dalej, na zwiedzanie coraz to nowych wysp i lądów pełnych grozy i niespodzianek. Wiedział, że kiedyś, ma się to skończyć, ale nie zastanawiał się kiedy: zajęcia, trudy, przeżycia podczas trwania ekspedycji wydawały mu się nie kończącym pasmem wciąż nowych wysiłków i przygód. A oto nagle padło słowo „powrót”! W jednej chwili ujrzał dom, rodzinę, przypomniał sobie moment, kiedy po raz pierwszy zobaczył Monikę i kiedy z takim wahaniem powziął decyzję wyruszenia w tę niesamowitą podróż, a teraz miałoby to wszystko już się zbliżać do końca? Zerwane? Ucięte?!…
W kajucie nastąpiła chwila milczenia. Każdy w skupieniu porządkował swe myśli. Wreszcie kapitan uniósł się na lewym łokciu i zaczął mówić głosem, jak na chorego, bardzo stanowczym:
— Profesor wspomniał o powrocie i uzasadniał 4o tym, że przekroczyliśmy plan generalny. Sprzeciwiam się temu, gdyż wiem, że chcecie powziąć taką decyzję w związku z wypadkiem, któremu uległem. Ale nie wolno, aby wypadek ze mną miał wpłynąć na los ekspedycji. Mieliśmy jeszcze płynąć stąd na południe, stawiam więc kategoryczny wniosek, by tę trasę odbyć.
Wystąpienie Niekrasicza wywołało natychmiastowy protest profesora, który upewniał, że myśl o powrocie bynajmniej nie powstała na skutek wypadku Piotra.
— Uważam — podkreślił — że kapitan jest tu pod doskonałą opieką koleżanki doktor Kłodziewicz, która jako chirurg i terapeuta* nie ustępuje najwybitniejszym przedstawicielom współczesnej medycyny. Gdybym zaś chciał uzależniać dalsze losy ekspedycji od stanu zdrowia Piotra, to starałbym się raczej odwlec odjazd, by dać możność kapitanowi nabrać sił przed uciążliwą powrotną chronomocją.
Teraz, w odpowiedzi, zabrała głos Helena.
— Kiedy już poruszono tutaj sprawę mojej funkcji jako pokładowej lekarki — zaznaczyła — stwierdzam, że w ostatnim czasie nasz zapas lekarstw znacznie się uszczuplił. Nie mówię, aby miało to utrudnić kurację kolegi Niekrasicza, który właściwie jest już w końcowej fazie rekonwalescencji. Gdyby jednak ekspedycja się przedłużała i zaszły nowe wypadki zranień czy zachorowań, pomoc medyczna mogłaby się okazać niedostateczna.
W tej chwili Dominik przypomniał sobie, że wówczas w dziupli pozostawił duży zapas lekarstw, i miał już w tej sprawie zabrać głos, ale przeszkodził mu docent, który zaczął właśnie mówić.
— Argumenty przez was wytoczone — rzekł powstając — trafiają wszystkie w sedno rzeczy. Przedłu…
— Usiądź — szepnęła Monika ciągnąc go za pasek — i nie wymachuj tak rękami; jest tutaj ciasno i za dużo zabierasz miejsca.
Segar spojrzał na nią karcąco.
— Przedłużanie pracy ekspedycji — mówił dalej — nie byłoby wskazane i mogłoby spowodować ujemne skutki. Musimy pamiętać, że naszym ostatecznym celem jest dostarczenie zebranego naukowego materiału ludziom naszych czasów. Gdybyśmy tu w kredzie pochorowali się i poumierali, zrobilibyśmy krzywdę nie tylko sobie samym, bo i tak w końcu śmierć czeka każdego z nas, ale i Akademii Nauk, i naszemu społeczeństwu, które tyle włożyło wysiłków w budowę chronomobilu i przygotowanie ekspedycji. Nasz cały dorobek poszedłby na marne i nikt już na świecie nie miałby z niego najmniejszych korzyści.
— Mówi, jakbyśmy stali nad grobem — mruknął Niekrasicz.
— Bardzo przepraszam, kapitanie, ale nie skończyłem — przerwał mu Segar — nie twierdzę, że należy natychmiast szykować się do powrotu, pozamykać klapy i uruchomić chronomotornię. Przeciwnie — dodał siadając — pozostaje nam jeszcze do przebycia ostatni odcinek na południe i nie widzę żadnych podstaw, aby ta krótka podróż morska miała nam specjalnie czymś zagrażać.
Sądzę też — dodał kończąc — że wszyscy jednomyślnie na to się zgodzą, gdyż tam właśnie znajdziemy miejsce najlepiej się nadające do powrotnej chronomocji, a płynąc przez kilka dni, możemy jeszcze ewentualnie uzupełnić nasze materiały i zbiory.
Wniosek docenta został przyjęty. Profesor poprosił Dominika, by przyniósł z laboratorium mapy paleogeograficzne kredy i trzeciorzędu, po czym zaczęła się dyskusja nad wyborem miejsca do powrotnej chronomocji. Chodziło o punkt, który od dolnej kredy aż do czasów nowożytnych nigdy nie był zalewany przez morze i przez który, oczywiście, nigdy nie przechodził lodowiec.
W kajucie było ciasno, a mapy były duże; musiano je poza tym rozkładać tak, by i leżący kapitan dobrze wszystko widział. Ostatecznie wybór padł na pewien niewielki odcinek wyspy śródziemnomorskiej. Aby się tam dostać, należało dopłynąć Tetydą do wschodniego brzegu tej „wielkiej wyspy, obejmującej sobą między innymi część przyszłej południowej Francji, zachód półwyspu Apenińskiego oraz Korsykę i Sardynię. Po wyznaczeniu rejsu zebranie zakończono, odkładając omówienie dalszych szczegółów chronomocji do chwili przybycia na wyznaczony punkt startu. W drogę przez morze postanowiono wyruszyć nazajutrz.
Dominik wprawdzie bezpośredniego udziału w dyskusji nie brał, lecz bardzo się nią przejął. Zrozumiał, że zamierzano przebyć za jednym zamachem górną kredę, cały trzeciorzęd i plejstocen, aż do dwudziestego pierwszego wieku, i to w miejscu bardzo odległym od Warszawy. Co wobec tego zrobią z nim? Jak to będzie z obiecanym odstawieniem go do domu? Podczas zebrania nie śmiał o to zapytać, starając się nie komplikować towarzyszom sprawy i tak pełnej piętrzących się trudności. Kiedy jednak zebranie się skończyło i nikt na ten temat nic nie wspomniał, zrobiło mu się na sercu trochę ciężko. Czyżby o nim zapomnieli, mimo iż przez cały czas był na ich oczach? A może uważano jego osobistą sprawę za błahą w stosunku do ważności dowiezienia zbiorów naukowych na miejsce?
Wieczorem w męskiej kajucie, kiedy był już niemal zdecydowany poruszyć tę sprawę, docent i kapitan rozmawiali z sobą tak nieprzerwanie, że nie można było wtrącić ani słowa. W końcu Dominik zasnął nie dosłuchawszy rozmowy do końca.
O świcie przed wyruszeniem w dalszą” podróż morską Dominik wyszedł na pokład. W pobliżu chronomobilu brodziło w płytkiej rzece aż pięć dwudziestometrowych brontozaurów i jeden mniejszy; przyszły jakby specjalnie, by obejrzeć wóz na pożegnanie.
Dominik wezwał przez mikrofon towarzyszy. Zimnokrwiste czworonożne potwory, o karykaturalnie długich szyjach i jeszcze dłuższych ogonach, przechadzały się spokojnie, flegmatycznie szukając w wodzie pokarmu. Od czasu do czasu któryś z nich unosił ociekającą wodą małą głowę i spoglądał tępo na załogę.
Po sfilmowaniu spokojnych jaszczurów Monika zeszła do nawigatorni i wyprowadziła chronomobil na pełne morze. Dominik patrzył przez pewien czas na oddalający się ląd, na którym doświadczył tak strasznych przeżyć, i ogarnęło go jakby rozrzewnienie.
„Dziwna rzecz — pomyślał — człowiek przywiązuje się nawet do miejsc, gdzie męczył się i cierpiał!”
Brzeg był już słabo widoczny i Dominik zszedł zobaczyć, jak Monika steruje. Kiedy wchodził do nawigatorni, patrzyła właśnie przez peryskop. Usłyszawszy jego kroki stanęła wyprostowana z ręką na kierownicy. Brwi miała ściągnięte, a podstawę mającą wyrażać odwagę i doświadczenie.
,,Robi z siebie wilka morskiego — pomyślał Dominik. — Niech sobie robi, zresztą jest jej nawet z tym do twarzy… W ogóle cokolwiek by robiła, zawsze jest jej z tym do twarzy!”
— Czy prowadzisz wóz na automacie? — spytał nie wiedząc, od czego zacząć rozmowę.
— Widzisz przecie, że steruję sarna.
— Nie męczy cię to?
— Przeciwnie, bardzo to lubię.
— Mimo to chętnie cię zastąpię, jeśli pozwolisz.
— Kiedy Helena mówiła, że dziś jeszcze masz się wystrzegać wszelkich gwałtowniejszych ruchów.
— Przesada — rzekł Dominik i stając za jej plecami, spytał, czy uwzględnia odchylenia kompasu.
Monika nic nie1 odpowiedziała. Dominik przyglądał się nadal jej manipulacjom.
— Zwróć uwagę — dodał po chwili — że temperatura silnika jest o trzy kreski powyżej normy. Wzmóż chłodzenie.
Monika podregulowała radiację, ręka jej drżała. Dominik spojrzał przez peryskop. Daleko na wprost „zobaczył jakby wystające z morza skały, o które rozpryskiwały się fale. Odruchowo chwycił za koło steru i zaczął je obracać na prawo, by ominąć przeszkodę.
— Co ty robisz?! — zawołała Monika i zaczęła je kręcić w lewo.
— Tam są rafy.
— A ty chciałeś wprowadzić wóz na skały podwodne. Spójrz na głębokościomierz.
Dominik rzucił okiem na instrument i musiał przyznać jej rację.
— W ogóle idź sobie stąd — dodała — jeżeli masz mi przeszkadzać. Prowadziłam już chronomobil przez trudniejsze miejsca, a dwu sterników na raz — to za wiele.
— Chciałem ci tylko pomóc.
— To żadna pomoc, tylko zawada!
Mówiąc to, ze złością nacisnęła akcelerator. Silnik zaszumiał mocniej i wozem rzuciło naprzód.
— Czyś ty oszalała?! — krzyknął Dominik i chcąc ratować sytuację nacisnął nogą kontrgaz. Szum wzmógł się jeszcze bardziej, chronomobil stanął dęba, zakręcając na miejscu, i na chwilę przechylił się mocno na bok.
Monika o mało nie upadła, zdążyła jednak pochwycić za ster, po czym wyłączyła silnik. Szum ustał, wóz kołysał się nadal.
— Co się stało? — spytał, wchodząc szybko, zaniepokojony Segar.
— Jak mnie będą tak denerwować, to… — zawołała Monika, zaczerwieniona.
— Ale co się właściwie stało? — powtórzył pytanie docent.
— Mogło się stać — odparł Dominik — dlatego interweniowałem.
— Prowadzę wóz od czasu waszej niefortunnej wycieczki i nikt nigdy nie potrzebował interweniować, a teraz Nik zaczął mi kręcić ster w odwrotną stronę. Mogłam chyba stracić głowę!
— Widzę — rzekł docent — że straciliście głowy oboje. Idźcie stąd, a wóz dalej poprowadzę ja sam.
Dominik wyszedł pierwszy, też porządnie zdenerwowany. W laboratorium spotkał profesora.
— Co się stało? — spytał.
Nim Dominik zdążył odpowiedzieć, weszła Monika i nic nie mówiąc zniknęła na korytarzu.
— Trzeba było wyminąć podwodną skałę i dlatego tak za — kołysało wozem — odpowiedział Dominik i natychmiast również wyszedł, i uniknąć dalszych zapytań.
„Teraz Monika mnie znienawidzi! — pomyślał z goryczą, gdy znalazł się sam. — Ale cóż mnie to ostatecznie obchodzi? Poprowadziła wóz piętnaście kilometrów i wyobraża sobie już, że jest drugim Niekrasiczem!”
Ochłonąwszy trochę, zrozumiał, że jednak nie chodzi tu tylko o nieporozumienie między nim a Moniką, lecz że został w ogóle wplątany w nieprzyjemną sprawę: lada chwila dowie się o wszystkim kapitan, wezwie go i tłumacz się wtedy przed chorym, kiedy w dodatku nie wiadomo, kto właściwie zawinił. A oskarżać Monikę stanowczo nie wypada.
W swej rozterce Dominik postanowił poradzić się Segara, co ma robić, i w tym celu udał się okólną drogą — by nie natknąć się znów na profesora — do nawigatorni.
— No i co? — spytał docent. — Monika jest na ciebie zła jak nigdy. Coś ty narobił?
— To mało mnie wzrusza — odparł Dominik z godnością — tylko…
— Tylko boisz się reprymendy od Piotra! Doskonale cię — rozumiem i nie chciałbym być w tej chwili w twojej skórze. A najgorsze jest to, że narobiliście bigosu podczas jego choroby: teraz będzie stale niespokojny, czy znów czegoś w jego nieobecności nie sknocimy.
— Więc jak teraz z tego wybrnąć? — spytał Dominik, oglądając machinalnie nie zaklejone jeszcze dotąd dziury w swym sęku. — Bo ja — dodał — miałem ostatecznie jak najlepsze intencje.
— Intencje intencjami, ale powiedz mi, jak się to właściwie zaczęło. Bo Monika rozbeczała się i nie mogłem niczego się od niej dowiedzieć.
— Zaczęło się od tego, że zwróciłem jej uwagę na to, ii motor jest przegrzany.
— O ile kresek?
— O trzy.
— Cóż to miało za znaczenie? Teraz rozumiem, że musiałeś stać za jej plecami i mądrzyć się. Początkujący znosi uwagi robione przez fachowego kierownika. Ale wtrącanie się mało co więcej wykwalifikowanego od niego kolegi z reguły wyprowadza go z równowagi.
Dominik poczuł się nieco obrażony tym, że Segar zakwestionował jego kwalifikacje na sternika; obrócił: się na pięcie i chciał wyjść, ale Segar go zatrzymał.
— Nie przejmuj się — powiedział. — Mam wrażenie, że robicie oboje z muchy słonia.
— Ale jak ja mam przedstawić sprawę kapitanowi?
— Nic mu w ogóle nie mów, gdyż ostatecznie nic się nie stało. Mam wrażenie, że sprawa, jak to mówią, rozejdzie się po kościach.
Podróż przez fale Tetydy trwała dwa dni. Mijano czasem jakąś wysepkę, lecz nie zatrzymywano się nigdzie po drodze. Dominik sterował, kiedy przychodziła na niego kolej — dyżury wyznaczał docent — i sprawa jego nieporozumienia z Moniką poszła w zapomnienie. Dręczyła go jednak wciąż myśl o przyszłym losie: profesor, przecież wyraźnie obiecał mu, wtedy pod Warszawą, że go odstawią w to samo miejsce i nawet możliwie w tym samym dniu, i to tylko zdecydowało ostatecznie o tym, że się przyłączył do ekspedycji. A teraz?!… Rozumiał, że wobec braku chronografu trudno będzie im dokładnie obliczać przebywany czas, ale mimo wszystko zamierzają „przecież jakoś trafić w rok 2048, więc — mogliby też próbować zatrzymać się i w roku 1957. Tylko że chronomocja ma się odbyć gdzieś na zachodzie, daleko, od Warszawy!
„Gdyby mnie tam nawet wysadzono w moich czasach — myślał — trudno byłoby dobrnąć z powrotem do Polski bez paszportu,, bez żadnych dokumentów. Nie potrafiłbym się nawet wytłumaczyć, skąd się tam wziąłem!”
Ale wnet przychodziła refleksja, że jeszcze za wcześnie o tym wszystkim myśleć: chronomobil płynie nadal przez Tetydę, w zamierzchłej epoce kredy, odległej od jego czasów blisko o sto milionów lat i w ogóle nie wiadomo, czy powrotna chronomocja się uda bez czynnego udziału Niekrasicza.
Wstyd, doprawdy, rozmyślać tylko o swoim losie, kiedy towarzysze są w równie wielkim niebezpieczeństwie!
Gdy spotykał Monikę na korytarzu, pokładzie lub w laboratorium, powracała znów myśl o oczekującym go rozstaniu z tą kobietą. Nie potrafił wzbudzić w niej miłości. Pozostała dlań równie niedostępna jak pierwszego dnia po poznaniu. Nie miał już co do tego żadnych złudzeń. Głupi był i dziecinny sądząc, że potrafi wzbudzić w niej uczucie. Zresztą może w tym niepowodzeniu nie było jego winy? Ani nawet — jej? Może po prostu ich charaktery się nie zgadzały? Mimo to nie chciał, nie mógł nawet wyobrazić sobie chwili pożegnania: byłoby to pożegnanie na zawsze, a takie pożegnanie jest wszak równoznaczne z tym, że od tej chwili nigdy już jej nie ujrzy! Żegnając kogoś, kto odjeżdża nawet na drugi koniec świata, można jednak mieć chociaż odrobinę nadziei, że się gdzieś kiedyś w życiu jeszcze go spotka; a takie pożegnanie!…
Pamiętał, jak wówczas, na leśnej polance, powiedziała mu:
— Za chwilę przestanę dla pana istnieć!…
Nie sprawdziły się wtedy jej słowa, gdyż pojechał z nimi; ale teraz, niezadługo, miały się sprawdzić… jeżeli go odwiozą. I nagle przyszło mu na myśl, że nie pytał się dotąd, co zamierzają z nim zrobić, tylko dlatego, że w głębi swej istoty nie pragnie wcale, by go odwieziono, gdyż nie jest w stanie rozstać się z Moniką. Takie rozstanie można przyrównać jedynie do śmierci. A nawet do czegoś jeszcze chyba gorszego. Kiedy ktoś umiera, to wiadomo, że rzeczywiście przestaje istnieć, a w tym przypadku ona żyłaby gdzieś nadal swoim życiem, tylko utraciłby z nią kontakt bezpowrotnie.
— No i cóż? — zagadnęła go raz Helena, kiedy tak się złożyło, że jedli śniadanie tylko we dwoje — czy nie żałujesz, że nasza podróż zbliża się do końca?
Dominik milczał, gdyż temat zbyt blisko zahaczał o nurtujący go problem rozstania.
— Z jednej strony, cieszę się, że powrócę w moje czasy — mówiła nie doczekawszy się odpowiedzi — powrócę do męża i dzieci, do mojej lekarskiej praktyki; ale z drugiej strony, przywykłam już tak do tej podróży, do moich obecnych zajęć, do wciąż nowych wrażeń odkrywczej pracy, no… i do was, moich towarzyszy, z którymi zżyłam się jak z najbliższą rodziną… Takie stałe wspólne przebywanie zbliża ludzi, zwłaszcza że jesteśmy tutaj, w kredzie, jedynymi ludźmi na całej kuli ziemskiej. Jeszcze bardziej zbliżają przeżywane niebezpieczeństwa. Nie masz pojęcia, co ja przecierpiałam w obawie o was, kiedy byliście na tej ostatniej okropnej wycieczce! I po tym wszystkim przyjdzie chwila rozstania!…
Dominik pomyślał, że ewentualne rozstanie Heleny z towarzyszami nie będzie tragiczne: kiedy tylko zechce, będzie mogła przecież ich zobaczyć. Ale on?!… A Helena umyślnie, a może bezwiednie nie podkreśla tej różnicy.
— I ja również bardzo przywiązałem się do pani i do całej załogi — rzekł wreszcie — i czuję, że będzie mi niewymownie ciężko rozstać się z wami.,
Wydało mu się, że jego słowa zabrzmiały jakoś fałszywie, gdyż pominął w nich to, co dla niego było najistotniejsze. Ale Helena zdawała się tego nie spostrzegać: westchnęła tylko i odchylając spadające mu na czoło włosy, rzekła:
— Pomyśl, Niku, że my — to głupstwo: przed nami jest jeszcze szmat życia i jesteśmy zdrowi. Ale Piotr… takie nieszczęście… Wątpię, czy po powrocie zachowa długo taką równowagę jak dotąd. Chociaż, kto wie — dodała — to żelazny człowiek…
Podczas nocnego dyżuru Dominika w sterowni, na ekranie radaru ukazał się zarys zachodniego brzegu wyspy śródziemnomorskiej. Skierował wóz w stronę lądu. Głębokość morza wynosiła dwieście sześćdziesiąt metrów, jednak w miarę zbliżania się zmniejszała się stopniowo. O pięć kilometrów od brzegu połączył mikrofon z męską kajutą i dał sygnał. Odezwał się głos docenta. Dowiedziawszy się, o co chodzi, Segar odrzekł, że pójdzie zawiadomić Niekrasicza. Wkrótce potem docent zjawił się z powrotem w sterowni.
— Piotr polecił wyszukać płytsze miejsce i zarzucić kotwicę. Lądować mamy dopiero rano, kiedy zrobi się jasno.
Po kwadransie powolnej jazdy dotarli do dwudziestometrowej płycizny. Kotwica chwyciła mocno. Morze było spokojne.
Dominik z docentem wrócili do męskiej kajuty, zameldowawszy tylko uprzednio kapitanowi o morskim postoju.
— Jak wygląda wyspa? — spytał profesor, gdy weszli.
— Wcale nie wygląda — odparł Segar — bo jest ciemna noc. Za to widziałem coś, czego od dawna nikt z was nie oglądał i co dodało mi dużo otuchy i nadziei.
— Co takiego?
— „Wegę”!
— Gwiazdę?
— Tak. Zabłyszczała przez kilka sekund, widocznie rozstąpiły się wtedy trochę chmury. Barometr zwyżkuje na potęgę. Zanosi się na pogodę, co w kredzie jest chyba wyjątkową rzadkością. Jeżeli coś się nie zmieni, ujrzymy może na pożegnanie trochę słońca, a ja dokonam wreszcie kilku dokładnych pomiarów.
— Oby1 twoje nadzieje się spełniły! — rzekł profesor. — Bardzo by to się nam przydało, zwłaszcza dla dokładniejszego odszukania miejsca, z którego mamy rozpocząć chronomocję.
— Właśnie. Ale nie tylko to: jeżeli się rozchmurzy, będę mógł zdjąć mapę nieba. Czy rozumiesz: mapa nieba kredy?!
Segar był podniecony. Chodził po kajucie, kładł się, znów wstawał i wybiegał na pokład, by sprawdzić, czy nie widać więcej gwiazd. Monika złościła się na niego, że nie daje jej spać.
— ‘ Czy ty dostałeś kręćka, Erneście? — gromiła. — Jutro czeka nas tyle roboty. Już lepiej siedź sobie stale na pokładzie, bo za każdym razem, kiedy wracasz, budzisz mnie.
— Ja cię wcale nie budzę — bronił się Segar — to ty sama się budzisz.
— Bo niepotrzebnie hałasujesz, a od tego biegania na pewno więcej gwiazd na niebie nie przybędzie.
— Ale ja przecież muszę pomyśleć zawczasu o instrumentach astronomicznych.
— To się połóż i myśl sobie o instrumentach. Nikt ci tego nie zabrania. Ale leż cicho.
— Jeszcze tego brakowało, żebyś mi tutaj czegoś broniła czy też na coś łaskawie zezwalała. To jest nasza męska kajuta, a ty, pamiętaj, jesteś tu tylko gościem. Przyjęliśmy cię z litości, jako czasowo bezdomną sierotę, kiedy kapitan wyeksmitował cię z twojego miejsca. Ale to nie powód, byś tu nami dyrygowała. Moniko, jesteś jak’ gdacząca kura z gatunku, co to „daj jej grzędę a ona: wyżej siędę”!
Monika słysząc to zeskoczyła z łóżka, chwyciła swój jasiek i trzepnęła nim docenta.
— Przestańcie wreszcie — zawołał błagalnie profesor — bo nie dajecie zasnąć Nikowi!
Wywołało to ogólny wybuch śmiechu: nikt nie wątpił, że profesorowi chodziło więcej o samego siebie niż o Dominika.
Rano rzeczywiście, jak przewidywał Segar, zza horyzontu chmur wyjrzało złote wschodzące słońce.
Wszyscy byli nastrojeni pogodnie, niemal radośnie. Nawet Niekrasicz, wbrew zaleceniom Heleny, kazał się wynieść na pokład.
Wprowadzenie chronomobilu na ląd nie przedstawiało większych trudności, gdyż brzeg był na ogół dostępny i niezbyt wysoki. Mnóstwo różnobarwnych ptaków wylatywało z gąszczów zieleni i krążyło wysoko w przejrzystym powietrzu; nawet monotonne sagowce, pokrywające wybrzeże i prawdopodobnie głąb lądu, pod wpływem słonecznego światła nabrały bogatej gamy odcieni. Docent zanotował dokładnie czas i kierunek wschodu, a następnie śledził bieg słonecznej tarczy. Monika z Dominikiem wyszli, by nazbierać roślin charakterystycznych dla tej wyspy.
— Czy zauważyłeś — mówiła — zupełnie nie widać gadów. Musiały się gdzieś pochować w głębokim cieniu sagowców; jedynie te drobne jaszczurkowate maleństwa nie obawiają się słońca.
Istotnie, gdyby nie las sagowców, trudno byłoby uwierzyć, że to kreda — tak krajobraz wydawał się idylliczny i pogodny.
Gdy docent ogłosił, że skończył pomiary, powrócono do wozu, który ruszył w głąb lądu w kierunku wytkniętym przez docenta i kapitana. Jechano powoli, wśród nieustannego trzasku i szumu: to chronomobil znaczył drogę pasmem połamanych sagowców i paprotników. Co pewien czas chmury przykrywały słońce i wówczas krajobraz nabierał od razu z powrotem dawnego, ponurego charakteru.
W południe przejeżdżano przez wysokie na kilkadziesiąt metrów pasmo wzgórz. Na szczycie zatrzymano się dla spożycia wspólnego obiadu. Widok z wyżyny był rozległy: nie kończący się, jednostajny las sagowców rozpościerał się puszystym, szarozielonym kobiercem jak okiem sięgnąć we wszystkie strony, stapiając się na widnokręgu z chmurami. Gdzieś daleko przelatywały kiwając się w powietrzu pterodaktyle. Mimo że Dominik widział już je tyle razy, zawsze sprawiały na nim wrażenie tworów jakby nie z tej planety. Miały coś niesamowitego w kształcie i w ruchach błoniastych skrzydeł.
Wtem na horyzoncie zaczęło się rozjaśniać. Zbliżała się przerwa między chmurami, przez którą operowało w pełni potężne kredowe słońce. Plama słoneczna na sagowcowym kobiercu stopniowo się rozprzestrzeniała.
— Piotrze! — zawołała Monika. — Widzę rzekę, której przedtem wcale nie było.
Istotnie, w promienistych odblaskach słońca wiła się przez las lśniąca najczystszym szafirem wstęga dotąd niewidocznej rzeki.
Pterodaktyle gdzieś znikły, a na ich miejsce pojawiły się wyfruwające z lasu w najrozmaitszych miejscach gromady ptaków. Wrażenie, jakie sprawiała ta metamorfoza, było bardzo silne: zdawało się, że w przeciągu kilku minut ponura kreda przemieniła się w jakąś inną, może równie obcą, ale radosną, promieniście bajeczną epokę, wyczuwało się bowiem, że nie był to widok ani afrykańskiej czy też brazylijskiej dżungli, ani palmowych lasów Tahiti. Krajobraz był piękny i tchnął , swoistym urokiem, odrębnym od wszystkiego, co znane jest ludziom współczesnym.
Podczas obiadu mówiono przeważnie o konieczności dokładnego odnalezienia w terenie obszaru stałego lądu, uprzednio wyznaczonego na mapie, skąd mieli rozpocząć powrotną chronomocję; sagowcową puszczę, którą dotychczas przebywano, miało w trzeciorzędzie kilkakrotnie jeszcze pokryć morze. I Dominik wyobraził sobie morze zalewające stopniowo i nieubłaganie te bezkresne, swoiście piękne leśne przestrzenie. Ląd, po którym stąpał dziś jeszcze, miał z czasem stać się dnem Tetydy, siedliskiem pełzających na wydłużonych mackach amonitów, mających z kolei wyginąć, zanim Tetyda stopniowo przeobrazi się w Morze Śródziemne, zaludnione nowopowstałymi gatunkami współczesnych ryb.
— Barometr wciąż zwyżkuje — mówił zacierając ręce Segar — nie tracę nadziei, że noc będzie gwiaździsta.
Po obiedzie trzeba było nakarmić menażerię. Dominik zajrzawszy do klatki z archaeopteryksem zobaczył, że pra–ptak leży bez ruchu z jednym skrzydłem szeroko rozpostartym. Zaraz zawiadomił o tym Helenę i profesora. Okazało się, że cenny relikt jurajskiej fauny zdechł.
— Szkoda — mówił profesor — wątpię, czy przed chronostartem znajdziemy innego archaeopteryksa. Ale i spreparowany okaz będzie ważnym paleontologicznym dokumentem, jako ogniwo w rozwoju ptaków.
Gdy Dominik wyszedł na pokład, niebo było znów zaciągnięte chmurami. Jeszcze niedawno błękitna rzeka stała się szara, prawie niedostrzegalna wśród szarzyzny bezkresnych sagowcowych lasów. Prowadzenie wozu przypadło tym razem w udziale Dominikowi. Zaczerpnąwszy dusznego kredowego powietrza zszedł do sterowni.
Kierował chronomobilem w jakimś smętnym nastroju. Od czasu do czasu słyszał z głośnika rozkazy Segara korygujące kierunek jazdy.
„Nie poruszyłem nadal sprawy mego powrotu — myślał — chociaż miałem nieraz sposobność. Moim obowiązkiem jest wrócić w moje czasy, skończyć uniwersytet i być pożytecznym członkiem mego społeczeństwa. Polska potrzebuje ludzi pracy w każdej dziedzinie, zwłaszcza młodych, energicznych, wytrwałych, a ja takim potrafię być. Nie wolno mi powodować się sentymentem do grupy ludzi z innego wieku, do których zbliżyłem się przypadkiem. A Monika?… Cóż Monika? Gdyby nawet nagle znalazła we mnie swój ideał, nie powinno to nic znaczyć. Postawię sprawę jasno, muszę przypomnieć profesorowi jego obietnicę”.
Dominik poczuł, że już nic nie może zmienić jego postanowienia. Sprawiło mu to ulgę.
Odtąd coraz częściej powracał myślami do domu, do rodziców, do oczekujących go egzaminów, jednym słowem — do wszystkiego, co stanowiło jego życie i krąg zainteresowań przed wyruszeniem w przeszłość…
Przeprawa przez rzekę poszła gładko. Znaczna ilość rozmaitych gadów brodziła tam po wodzie lub wylegiwała się na brzegach. Zainteresowanie wszystkich wzbudził blisko trzymetrowy jaszczur nie znanego dotąd gatunku, pokryty szarozielonymi, zwisającymi pasemkami skóry, przypominającymi do złudzenia liście sagowców. Był to już drugi gad po stegozaurze, który tak świetnie upodobnił się do otaczającego środowiska, że stawał się niemal niewidzialny.
„Zadziwiające jest to swoją drogą — myślał Dominik — że spośród setek tysięcy gatunków zwierząt, mających dziedzicznie takie przystosowawcze zdolności, niektóre owady i niektóre tylko gady, zupełnie niezależnie od siebie, wykorzystały je w tak niezwykły sposób. Skąd się bierze u tych wyjątków to niesłychane naśladownictwo otoczenia?”
Pod wieczór, gdy zaczęło się ściemniać, zarządzono postój na niewielkiej wyniosłości. Na prawie zupełnie czystym niebie zabłysły pierwsze gwiazdy. Docent, pogwizdując znów, montował na pokładzie obserwatorium.
Po wykonaniu wszystkich swych obowiązków i zjedzeniu kolacji Dominik został sam z profesorem, który w laboratorium preparował martwego archaeopteryksa.
— Wyglądasz, jakbyś miał mi do powiedzenia coś ważnego — zagadnął profesor, nastrzykując preparat substancją konserwującą.
Dominik stał obok, przyglądając się.
— Na ostatnim zebraniu postanowiono, jak zrozumiałem, odbyć niedaleko stąd powrotną chronomocję aż do roku 2048 naszej ery… — rozpoczął z wahaniem.
Profesor spojrzał na niego znad okularów.
— Chcesz się zapewne dowiedzieć, jak się przedstawia sprawa twego indywidualnego powrotu w rok 1957… w pobliże Warszawy? — rzekł spokojnie.
— Tak — odparł Dominik czerwieniąc się, sam nie wiedząc czemu.
— Otóż nie myśl, że zapomniałem o tym. Pamiętam, iż dałem ci obietnicę, i będę się starał dotrzymać jej w miarę możności.
Dominik chciał spytać, co to znaczy, „w miarę możności”, ale wydało mu się, że takie pytanie będzie niegrzeczne. Nim jednak ułożył inną formę pytania, profesor zaczął mówić znów:
— Widzisz, Niku, sprawa nie jest taka prosta. Trudności są duże, ale nie jest to powód, byś się miał niepokoić. Możesz być przekonany, że cię nie skrzywdzimy.
— Nie chodzi o krzywdę, to nigdy mi nawet nie przychodziło na myśl, by pan profesor czy ktokolwiek z załogi zamierzał mnie skrzywdzić. Tylko chciałbym wiedzieć…
— Tę sprawę będziemy mogli ostatecznie zdecydować dopiero przed samym startem, po dokładnym zbadaniu chronomocyjnej aparatury i obliczeniu wszystkich zapasów. Jest też możliwe, jak to już wiemy z praktyki, że podczas samej podróży w czasie zajdzie coś nieprzewidzianego, co zmusi nas do zmienienia planów lub marszruty. Ale to, że dotąd nie poruszałem z tobą sprawy twego ewentualnego powrotu, miało jeszcze inny powód: „obawiałem się po prostu, byś nie pomyślał, że chcemy się ciebie pozbyć.
— Ale gdzieżby mogło przyjść mi do głowy coś podobnego! — zaprotestował Dominik, a jednocześnie zdał sobie sprawę, że kto wie, czy rzeczywiście w razie przypomnienia mu przez profesora o zbliżającym się rozstaniu nie odniósłby takiego właśnie wrażenia.
— Bardzo się przywiązaliśmy do ciebie wszyscy — ciągnął profesor — miałeś tego chyba nieraz dowody i mamy podstawy sądzić, że i ty zżyłeś się z nami jak z dobrymi kolegami i przyjaciółmi. Poza tym nie moją jest rzeczą wypytywać ciebie w tej chwili, jakie uczucia łączą cię z naszą asystentką i… lekarką; są to twoje osobiste sprawy, a ja zawsze trzymam się zasady, by niczyich uczuć nie krzyżować ani nie ranić.
— Przywiązałem się więcej do pana profesora i całej załogi, niż może przypuszczacie — rzeki Dominik wzruszony — ale…
— Ale chcesz jednak jak najprędzej powrócić do swoich?
— Postanowiłem to po długich wahaniach i wewnętrznej walce, proszę mi wierzyć. Rozumiem wszystkie korzyści, jakie bym miał przebywając dalej z wami, ale mam obowiązki w stosunku do rodziców, do idei, której służę, do mego społeczeństwa i ojczyzny. Może moje słowa wydadzą się panu zbyt górnolotne, ale tak jest istotnie. Muszę i szczerze chcę wrócić do domu, a dla was zachować na zawsze wdzięczność. Dzięki wam wzbogaciłem mój umysł i pokochałem naukę, której mam zamiar poświęcić życie.
Umilkł.
Profesor pociągnął palcami po piórach martwego archaeopteryksa, jakby się zastanawiając nad usłyszanymi słowami. Potem uścisnął serdecznie rękę Dominika.
— Cieszę się, chłopcze — rzekł — ze szlachetnych pobudek, jakie tobą kierują. Tacy ludzie jak ty są potrzebni w każdej epoce, zarówno w twoim, jak i w naszym stuleciu, ale szanuję twoje postanowienie i zrobię, co będę mógł, by spełnić twe uzasadnione życzenie, zwłaszcza że taka była między nami umowa.
Gdy Dominik, kładąc się spać, ochłonął z pierwszego wrażenia, jakie wywarła na nim ta rozmowa, zrozumiał, że pewne zadowolenie, jakie odczuwał, wypływało raczej z tego, iż wreszcie jasno sprecyzował swoją wolę, niż z tego, co usłyszał od profesora. Wierzył, że profesor poruszy sprawę jego odwiezienia na ostatnim przedstartowym zebraniu i że będzie przemawiać za spełnieniem jego życzenia, nie wiedział jednak, czy będzie to możliwe. Więc jego los był nadal w zawieszeniu…
O trzeciej w nocy obudził go dźwięk otwieranych drzwi kajuty: to docent wrócił z obserwacji, gdyż niebo znów się zachmurzyło.
— Zdążyłem zrobić nie tylko ważniejsze pomiary — mówił Segar z zadowoleniem — ale dokonałem nawet sporo zdjęć przez szerokokątny teleskop. Oczywiście, będą uchwycone tylko gwiazdy do dwunastej wielkości, ale za to objąłem dużą połać nieba.
— Czy to wystarczy? — spytał Dominik nie wiedząc, jak się ustosunkować do wartości takich zdjęć.
— Lepszy rydz niż nic — odparł docent i poszedł do toalety, a gdy wrócił, dodał:
— Pamiętajmy, że układ gwiazd w kredzie czy w innej odległej epoce jest czymś niesłychanie ważnym dla astronomii: da on możność korektury ich ruchów, obliczanych dotychczas na zasadzie stosunkowo krótkich obserwacji. Poza tym na kliszach będzie można dostrzec różnice w natężeniu światła poszczególnych gwiazd, a to znów udostępni poniekąd wgląd w ich ewolucję. Pewnie, że ideałem byłoby zdjąć jak najdoskonalsze mapy obu półkul nieba w regularnych odstępach) przypuśćmy — tysiącwiekowych, począwszy od ery archaicznej, ale o tym trudno marzyć. I tak dobrze, że to przelotne rozchmurzenie umożliwiło mi zrobienie tych kilkudziesięciu fotografii. Koledzy astronomowie byliby zrozpaczeni gdybym im nic nie przywiózł.
Nazajutrz barometr spadł i znów zrobiło się pochmurno. Droga prowadziła wzdłuż stoku górskiego łańcucha po ukośnej pochyłości. Z lewej strony, w urwistym wąwozie najeżonym sterczącymi głazami, szumiał potok, z prawej — teren wznosił się przechodząc w pionową niemal ścianę. Wóz sunął stale pochylony mocno na lewo. Wyboje, kamienie i szczeliny utrudniały jazdę. Chronomobil mógł się posuwać tylko ł bardzo powoli, gdyż każdy nieopatrzny wybór miejsca przejazdu groził jego przewróceniem się i stoczeniem w przepaść. Wreszcie dojechano do poprzecznej, głębokiej skalnej rozpadliny. Dalsze posuwanie się wozu w tym kierunku było, niemożliwe. Co gorzej, pochyłość nie pozwalała nawet na zawrócenie i docent musiał tym razem prowadzić wóz tylnym biegiem, aby go wycofać z tego ślepego zaułka. Zajęło to moc czasu i kosztowało dużo wysiłków i zdenerwowania. Odbywano nieraz całe narady, by zdecydować, czy ominąć niewielki skalny występ z prawej, czy z lewej strony! Dominik musiał często iść naprzód pieszo, badając teren. Na domiar złego ciężkie, ciemne chmury i ulewny deszcz utrudniały jeszcze widzenie. Grzmoty rozlegały się dudniącym echem po wąwozie i czasem sprawiały wrażenie, że to lawina głazów stacza się gdzieś z góry na chronomobil.
Noc spędzono w wozie stojącym zupełnie pochyło.
— Okazuje się — mówił docent — że w kredzie łatwiej jest wytyczyć trasę na paleogeograficznej mapie niż ją przebyć.
Morńka narzekała, że nie może znów zasnąć, bo stacza się z łóżka.
— Nie szkodzi — pocieszał ją Segar — wyśpisz się jutro albo za tydzień. Zresztą bierz przykład z Nika, który leży cichutko i nie kaprysi.
— Bo Nik stacza się ku ścianie, a ja ku środkowi kajuty — tłumaczyła Monika.
Wówczas Dominik zaproponował jej, by się zamienili miejscami.
— Moim zdaniem nie jest znów tak bardzo niewygodnie — rzekł z kolei profesor. — Ja na przykład zamykam oczy i wyobrażam sobie, że w pogodną ciepłą noc leżę na pochyłym dachu jakiegoś wiejskiego domku.
— I sprawia ci to ulgę? — spytał docent.
— Ogromną.
— Wobec tego i ja skorzystam z twojej metody — powiedział Segar — zamknę oczy i będę sobie wyobrażać, że leżę na skrzydle pochylonego w ostrym wirażu samolotu. Tak — dodał — wyobraźnia to potęga, którą ludzkość jeszcze za mało wykorzystuje dla celów praktycznych.
Dopiero nazajutrz około jedenastej chronomobil wjechał z powrotem na względną równinę w monotonny las sagowców i stąd zaczęto szukać innej drogi, by dotrzeć do wyznaczonego na chronomocję punktu. Dla ułatwienia obserwacji na dalszą odległość Dominik zmontował wypróbowany już nieraz dwudziestometrowy maszt peryskopu.
Podczas gdy razem z Moniką przytwierdzał linki przytrzymujące peryskop, tuż blisko wozu z gąszczu sagowców wychyliła się głowa gada, dziwaczniejsza niż wszystko, cokolwiek dotąd widzieli w kredzie. Był to właściwie ogromny pysk z żółtawymi zębiskami, nad którym sterczały podobnie jak u triceratopsa trzy ostre rogi. Jednak najbardziej rzucającym się w oczy dodatkiem był na tym monstrualnym łbie iście koguci fioletowo — czerwony grzebień, złożony z drobnych rogowych łusek.
Nie ulegało wątpliwości, że demoniczny potwór był mięsożerny, co zresztą jego zachowanie natychmiast potwierdziło: Dominik nie zdążył jeszcze pchnąć Moniki w głąb luku, gdy dwunożny jaszczur już zaatakował chronomobil. Uderzył weń rogami, jego zębiska zgrzytały o poziomy zderzak; usiłował wgryźć się w pancerz wozu.
Dominik cofnął się, ile mógł, trzymając w ręku pistolet.
„Nie mam kamery — myślał, nie odczuwając prawie lęku w podnieceniu — żeby też Monika jak najprędzej ją przyniosła”.
Tymczasem mięsożerna bestia, nie mogąc pokonać chronomobilu, który z pewnością wzięła za cielsko olbrzymiego gada, wskoczyła na pokład, chcąc zaatakować swoją ofiarę od strony grzbietu.
Dominik, schodząc szybko po drugiej stronie wozu na ziemię, spostrzegł, że z luku wychyliła się głowa Moniki i jej ręce trzymające kamerę. Z drugiej strony wyjrzał docent, też uzbrojony w aparat.
Potwór, mieniący się wbrew wszelkim prawom mimikry jaskrawymi barwami, sapiąc i ślizgając się, rzucał się po pokładzie, nie mogąc dać rady stalowemu przeciwnikowi. Wygiął przy tym barierę, porwał świeżo naciągnięte linki i przegiąwszy głowę na bok, chwycił za rurę peryskopu. Dominik patrząc na tę scenę w nerwowym napięciu, zdecydował, że przyrząd jest zbyt potrzebny, by było można dopuścić do jego zniszczenia i nie namyślając się dłużej, puścił całą serię kul w grzebieniastorogaty łeb bestii. Gad poderwał głowę wysoko, stając na tylnych odnóżach, i wydając świszczący syk ciężko zwalił się z chronomobilu. Dominik pośpiesznie wdrapał się z powrotem na pokład.
Tymczasem jaszczur znów stanął na nogach i jedynie ociekająca posoką jego głowa zwisała bezwładnie. Tym razem Segar strzelał w tułów bestii tak długo, aż gad upadł z powrotem i powoli znieruchomiał.
— Zabiliśmy smoka! — zawołał Ernest opuszczając pistolet — bo czyż ten gad nie jest podobny do legendarnego smoka? Brak mu tylko nietoperzych skrzydeł.
Profesor i Helena też znaleźli się już na górze. Dominik tłumaczył, że zaczął strzelać broniąc peryskopu. Ale nie słuchano jego wyjaśnień, widocznie sprawa nie ulegała wątpliwości. Wszyscy w poważnym skupieniu przyglądali się martwej fantastycznej kredowej bestii. Była mniejsza niż Tyrannosaurus, ale mimo to mierzyła wraz z grubym, niezbyt długim ogonem około ośmiu metrów.
Profesor pierwszy zszedł z wozu, aby obejrzeć potwora z bliska. Zlustrowawszy zęby nie domkniętej paszczy, orzekł, że ten gad jest najbardziej pokrewny gatunkowi Ceratosaurus nasicornis. Sądząc jednak tylko po kopalnych kościach, trudno było odgadnąć, że te jaszczury były ozdobione tak niezwykłymi grzebieniami.
Postój potrwał kilka godzin, gdyż oględziny, zdjęcia i pomiary zabitego gada zajęły sporo czasu. Profesor dokonał też sekcji ceratozaura, zachowując do spreparowania niektóre jego wewnętrzne organy. Wreszcie za namową kolegów zdecydował się odciąć i zanieść do chronomobilu całą jego głowę, chociaż nie był pewny, czy wystarczy mu konserwujących substancji do spreparowania tak olbrzymiego łba. Docent z Dominikiem ledwo wnieśli tę głowę do laboratorium, gdzie na tle szczupłego pomieszczenia wydała się jeszcze większa i straszliwsza. Monika przyniosła cały komplet rogowych łusek zdartych z grzbietu gada.
Ruszono dalej i chronomobil, przedzierając się przez las sagowców, wjechał wreszcie na płaską wyżynę, znajdującą się według obliczeń na obszarze zaznaczonym na mapie jako .miejsce startu.
Roślinność była tu uboga. Tylko gdzieniegdzie widniały grupy niskorosłych sagowców i paprotników. W pozostałych po deszczu kałużach łaziły niewielkie jaszczurkowate gady.
Następnego dnia od samego rana zaczęła się generalna inspekcja aparatury chronomocyjnej. Robili ją docent z Dominikiem pod kierunkiem kapitana siedzącego w chrononawigatorni już na krześle. Wiele przyrządów i części skomplikowanej aparatury trzeba było rozmontować, aby się upewnić, czy od wstrząsów w czasie podróży nie powstał jakiś chociażby drobny defekt. Niekrasicz kazał sobie pokazywać z bliska każdą odmontowaną część i objaśniał, jak powinno wyglądać wnętrze pozostałych mechanizmów. Sprawdzono też jeszcze raz przewody obu wielkich cewek za pomocą bardzo czułego przyrządu, wskazującego najdokładniej opór, jaki stawiają prądowi pozitrinów, w powrotnej bowiem drodze w czasie miano właśnie jechać na pozitrinach, a nie na negatrinach jak przedtem. Okazało się, że jeden ze zwojów stawia opór zwiększony o ułamek mikrooma, trzeba było więc go wymienić. Nie tyle wyjęcie starego, ile wstawienie zapasowego zwoju wymagało dużo staranności, by wszystkie sześćdziesiąt pojedynczych przewodów należycie kontaktowało.
Po obiedzie kontynuowano pracę. Docent założył strój chroniący przed promieniowaniem i udał się do izolowanej ołowiem komory atomowego stosu. Niekrasicz cały czas tłumaczył mu, co ma tam robić, aby sprawdzić wszystko jak najdokładniej, nie narażając się na niebezpieczeństwo. Dominik również uważnie słuchał tych wskazówek i wyjaśnień, starając się wszystko zrozumieć i zapamiętać, aby potem w drodze w razie czego być jak najbardziej pomocnym.
Zapas atomowego paliwa okazał się wystarczający na przebycie blisko stu milionów lat drogi, jaka ich czekała, pod warunkiem jednak, że chronomocja będzie oszczędna, to jest, że nie będą marnotrawili energii na nadprogramowe postoje, wymagające hamowań i przyśpieszeń. Nie było to zbyt pocieszające, gdyż, sądząc po dotychczasowej chronomocji wstecznej, konieczność takich postojów z najrozmaitszych przyczyn mogła się zdarzyć.
Na tym miały się już skończyć oględziny aparatury stosu, gdy kapitan polecił jeszcze otworzyć izolowany karter, zawierający spiralę, łączącą kamerę Sedernolma z transintegratorem.
— Spirala cała, nie uszkodzona — doleciał stłumiony ochronną maską głos docenta — poziom rtęci trzysta dwadzieścia dwa.
— Ile?! — spytał zaniepokojonym głosem Niekrasicz.
— Trzysta dwadzieścia dwa — powtórzył Segar i wychylił się z półotwartych pancernych drzwiczek.
— Takiego ubytku nie spodziewałem się — rzekł kapitan powstając z krzesła. — Nie rozumiem, jak się to mogło stać. Pary wrzącej rtęci nie mogły przecież nigdzie się na zewnątrz ulotnić. Muszę sam obejrzeć spiralę.
Docent i Dominik zaprotestowali: wejście do oddziału stosu bez ochronnego stroju narażało na zabójcze poparzenia, a włożenie tego stroju przez usztywnione w aparacie ramię było niemożliwe. Po krótkich targach Niekrasicz ustąpił, wyjaśniając Segarowi, jak ma dokonać dodatkowej lustracji spirali i — połączonego z nią transintegratora.. Docent wziął z sobą konieczne klucze i po dłuższym manipulowaniu powrócił niosąc w ręku wymontowaną niewielką część mechanizmu. Niekrasicz obejrzał ją dokładnie i jeszcze bardziej się zasępił.
— Teraz rozumiem — rzekł wskazując na rząd drobnych blaszek — para rtęci weszła w związek chemiczny w tymi nitrocertytowymi płytkami, tworząc na ich powierzchni prawie niewidoczną cienką warstwę amalgamatu*.
Segar również przyjrzał się płytkom.
— Jest pocieszające — rzekł — że integrator funkcjonował mimo to sprawnie, więc warstewka amalgamatu nie jest widocznie groźna?
— Nie o integrator chodzi — przerwał kapitan — lecz o ubywanie rtęci, któremu nie możemy zapobiec na przyszłość, a zapasowej rtęci nie mamy ani jednego grama. Co gorsze — dodał — nawet nasze termometry w przedziałach są germanowe i spirytusowe, a nie — rtęciowe.
— Czy sądzisz — spytał docent — że proces pochłaniania pary rtęci rozpoczął się na skutek jakiegoś uszkodzenia podczas któregoś z wstrząsów?
— Nie — odparł Niekrasicz — wygląda to raczej na wadę w konstrukcji. Nieraz tak bywa, że dopiero po dłuższym używaniu jakiejś aparatury okazuje się, że coś w niej zaczyna stopniowo wykazywać usterki. Nasz chronomobil jest przecież prototypem i żaden z konstruktorów nie odbył w nim dalszej próbnej podróży.
— Ale to, że nitrocertyt łączy się z rtęcią, musieli chyba wiedzieć?
— Wcale nie, gdyż zasadniczo nitrocertyt tych właściwości nie posiada, a chłonność musiała nastąpić dopiero po dłuższym oddziaływaniu prądów negatrinowych.
Dominik z tego, co usłyszał, zrozumiał jedno: odbycie powrotnej chronomocji do końca stało pod grubym znakiem zapytania i z trudem zaczął tłumić budzącą się w nim obawę o los zarówno własny, jak i całej ekspedycji. Zasępione twarze, kapitana i docenta nie wróżyły również nic dobrego. Mimo niepokojącej wieści nie przerywano pracy. Kobiety wraz z profesorem zajmowały się nadał generalnym porządkowaniem wszystkiego, co zawierał chronomobil, i sporządzeniem spisu. Trzeba było też dokładnie poprzytwierdzać do uchwytów wszystkie przedmioty, zwłaszcza delikatniejsze, na wypadek wstrząsów natury tektonicznej. Totek brał w tych zajęciach czynny udział, oczywiście z wątpliwym skutkiem, rozrzucając nieraz, poukładane już przedmioty. W końcu musiano go zamknąć w kajucie, przeciwko czemu burzliwie protestował.
Przechodząc z Segarem przez laboratorium, Nik usłyszał podniesiony głos profesora uskarżającego się kobietom, że zginęło gdzieś trzydzieści kilka flakonów i słoików od chemikalii.
— Nie wiem, kto to zrobił — mówił profesor — w każdym razie szkła muszą się znaleźć.
— Oczywiście Totek — mruknął docent i wyszedł. Dominik poszedł do kapitana. Zastał go samego. Było mu wstyd poruszać taką głupią sprawę w tej chwili.
— Chcesz mnie o coś spytać? — rzekł Niekrasicz. — Mów. Głos kapitana był rozdrażniony. Dominik zaczął już żałować, że tu przyszedł, ale cofnąć się byłoby głupio.
— Chodzi mi o to — powiedział — że pan profesor zauważył przy sporządzaniu spisów brak tych słoików od chemikalii, które…
— Odnieś mu je i powiedz, że graliśmy nimi w szachy — odparł Niekrasicz z miną nie zachęcającą do dalszej rozmowy na ten temat.
Dominik wyjął szkiełka z szafki, by je zanieść profesorowi, jednak po drodze natknął się na docenta.
— A co — rzekł Segar — mówiłem, że ampułki z pewnością buchnął Totek. Znalazłeś je?
— Wcale nie Totek.
— A więc ty je schowałeś. Ładna historia!
Dominik nic nie odpowiedział i zaniósł szkiełka profesorowi.
— Gdzie były? — spytał profesor.
— Pan kapitan grał nimi ze mną w szachy, kiedy obaj leżeliśmy chorzy — odparł trochę zaniepokojony.
— W szachy?
— Tak — odpowiedział — graliśmy w szachy.
— I kto wygrał? — spytał profesor zainteresowany.
— Pierwszą partię zremisowaliśmy, a drugą przegrałem.
— Szkoda, że nie dopuściliście mnie do tego turnieju, nie znam wprawdzie dobrze teorii, ale… zresztą będziemy mieli jeszcze dość sposobności do takich rozgrywek — dodał — jeżeli z braku rtęci gdzieś utkniemy po drodze.
Wieczorem tak się złożyło, że Dominik został przez pewien czas sam na sam z Segarem.
— Czy orientuje się pan — spytał — co właściwie groziłoby chronomobilowi, gdyby po drodze rtęć się wyczerpała?
— Jak to: co? — odparł Segar wzruszając ramionami. — Wystarczy, by poziom rtęci opadł w tej spiralnej rurce poniżej dwustu, a chronomocję trzeba będzie przerwać.
— Czy grozi to katastrofą, na przykład przepaleniem przewodów cewki?
— Nie, mój drogi. Katastrofa nastąpiłaby, gdybyśmy jechali dalej ze zbyt małą ilością rtęci. I dlatego trzeba będzie uważać na poziom i w odpowiedniej chwili zacząć hamowanie.
— A jak pan sądzi, na ile tej rtęci wystarczy?
— Pytasz jak dziecko! Skąd ja mogę wiedzieć, jak szybko będzie się ona łączyć z tym przeklętym nitrocertytem. Miejmy nadzieję, że wystarczy nam rtęci do końca. Zresztą możesz spytać Piotra, co on o tym myśli, choć przypuszczam, że nie wie więcej ode mnie. W każdym razie — dodał docent — dobrze jeszcze i tak, że będziemy mogli chociaż stąd wyruszyć, a im dalej zajedziemy w czasie, tym lepiej. Bo przyznam ci się, osobiście byłoby mi raźniej mieszkać w okresie bliższym naszej ery niż dalszym, a najprzykrzej byłoby złożyć swe kości w tej wiecznie zachmurzonej kredzie.
Tego dnia kapitan po raz pierwszy od czasu choroby nocował w męskiej kajucie. W związku z tym Dominik, docent i profesor musieli świadczyć mu różne drobne usługi, gdyż w wielu przypadkach Niekrasicz w swoim kalectwie był zupełnie bezradny, mogąc się posługiwać tylko czwartym i piątym palcem lewej ręki.
— Wolałbym — powiedział raz w rozdrażnieniu — by ten gad wówczas zadeptał mnie na śmierć. Przynajmniej nie sprawiałbym wam teraz tyle kłopotu swoim niedołęstwem.
Oczywiście koledzy energicznie zaprotestowali tłumacząc,
że bez niego, bez jego wskazówek, nigdy by nie poradzili sobie w powrotnej chronomocji.
— Ech — rzekł na to Niekrasicz — nie na wiele przydadzą się i moje wskazówki, jeżeli Zabraknie rtęci… Może się na tym skończyć, że będziemy zmuszeni w jakiejś epoce trzeciorzędu szukać gdzieś rudy’ rtęci w terenie i zamienić się w górników.
— Wiesz! To jest myśl! — zawołał docent powstając. — Przecież cynober* znajdowano jeszcze w odległych wiekach i wytapiano z niego rtęć. Więc w razie czego to, byłoby wyjście z sytuacji.
— A co? — odpowiedział Niekrasicz uśmiechając się. — Czy już się szykowałeś uśmiercić i pogrzebać całą naszą ekspedycję dla takiego głupstwa?
Te słowa kapitana, dające jako tako realną nadzieję ratunku w razie nieszczęścia, dodały wszystkim otuchy i poprawiły” nastrój. Jeszcze długo rozmawiano i Dominik zasnął wyobrażając sobie, jak oskardem rozłupuje jakąś skałę w poszukiwaniu złoża rudy rtęci.
Następnego rana przejechano jeszcze około czterech kilometrów do przepływającego tam strumienia dla odświeżenia zapasu wody w chronomobilu. Później wóz ruszył jeszcze trochę dalej, wreszcie na znak kapitana zatrzymał się na niezbyt wysokim wzgórzu. Wiał wiatr, a że ziemia od onegdajszego deszczu już przeschła, sypało w oczy piachem.
Odbyto krótkie zebranie, ostatnie w kredzie. Po omówieniu niektórych szczegółów oczekującej uciążliwej chronomocji, profesor, zgodnie z obietnicą, podniósł sprawę powrotu Dominika.
— Muszę wam przypomnieć — zaczął — że zapraszając kolegę Konarczyka do przyłączenia się do naszej ekspedycji w zastępstwie tragicznie zmarłego Rudolfa obiecałem mu w waszej obecności, iż wysadzimy go w tym samym miejscu, skąd wyruszył, i nawet w tym samym dniu, i kolega Konarczyk zgodził się na udział w chronomocji jedynie pod tym warunkiem, gdyż sprawy rodzinne i oczekujący go egzamin na uniwersytet nie pozwalały mu na opóźnienie terminu. Obecnie rozmawiałem z Dominikiem i dowiedziałem się, że nie zmienił swych zamiarów i że uważa swój, powrót do domu 15 sierpnia 1957 za konieczny.
Wszyscy spojrzeli na Dominika, a on mimo woli spuścił oczy w obawie, że ujrzy obojętny na tę wiadomość wzrok Moniki.
— Zwracam się do ciebie, kapitanie — ciągnął dalej profesor — z zapytaniem, czy względy techniczne nie stają temu na przeszkodzie i czy tym samym możemy koledze Konarczykowi potwierdzić daną wówczas obietnicę?
— Niestety jest to niemożliwe — odparł bez żadnych wstępów Niekrasicz — gdyż pojedziemy bez chronografu, co w ogóle utrudnia nam orientowanie się w czasie, a po drugie, zapas paliwa jest tak szczupły, że licząc na duże straty podczas przyśpieszania i hamowania, wystarczy co najwyżej na jeden nieprzewidziany przymusowy postój. Ponieważ trudno przypuścić, abyśmy nie byli zmuszeni do takiego postoju, chociażby w związku z brakiem rtęci, nie zgadzam się na postój, który nie jest ostateczną koniecznością, gdyż w przeciwnym razie zwiększylibyśmy wielokrotnie ryzyko niedotarcia do celu.
Zapadła chwila milczenia, a Dominik zrozumiał, że jego los jest przesądzony, chociaż w zamęcie uczuć nie mógł od razu zdać sobie sprawy ze wszystkich mogących z tego wyniknąć konsekwencji.
Monika patrzyła gdzieś w bok. Helena uśmiechała się do Dominika serdecznie, jakby zamierzała zaraz powiedzieć coś pocieszającego, ale uprzedził ją docent:
— Nie myślcie, że będę teraz przemawiać zgodnie z moimi życzeniami. Rozstanie z drogim mi kolegą Nikiem byłoby dla mnie osobiście bardzo przykre i sądzę, że i wy wolelibyście stokrotnie, by on z nami pojechał w dwudziesty pierwszy wiek. Niemniej zmuszanie go do tego byłoby z naszej strony co najmniej nadużyciem jego zaufania. Nik podczas całego trwania naszej wyprawy był i pozostał najwierniejszym, najbardziej oddanym nam i nauce towarzyszem; jego wysiłki uwieńczone tyloma osiągnięciami są nam znane, a wytrwałą pracą, niejednokrotnie z narażeniem życia, zasłużył chyba na to, byśmy zrobili wszystko, co jest w naszej mocy, by dotrzymać danej mu obietnicy.
Mówiłeś, Piotrze — ciągnął dalej — że postój bez ostatecznej konieczności byłby ryzykiem, gdyż uniemożliwiłby potem wyruszenie z drugiego nieprzewidzianego postoju. Otóż twierdzę, że ryzyko nie jest w omawianym przypadku tak wielkie, jak się na pozór wydaje, ponieważ rok 1957 znajduje się przed samym końcem naszej chronomocji. Jeżeli więc przebrniemy odcinek blisko stu milionów lat bez przymusowego postoju, to będziemy mogli już śmiało liczyć, że przejedziemy szczęśliwie i ten ostatni, zaledwie dziewięćdziesięcioletni odcineczek.
— Zdaje mi się, że Segar ma rację — zauważył profesor.
— W zasadzie tak — potwierdził kapitan — i ostatecznie zgodziłbym się na postój w dwudziestym wieku, ale zapominacie, że nie ma” prawie żadnych szans, byśmy do tego dwudziestego wieku dotarli bez chociażby jednego przymusowego postoju, a wówczas o drugim nie byłoby już mowy.
— Więc jak ostatecznie rozstrzygasz sprawę? — spytała Helena.
— Wstrzymamy chronomocję w dwudziestym wieku, o ile nie będziemy zmuszeni do wcześniejszego postoju.
— A kiedy odwieziemy Dominika na miejsce, skąd wyruszył? — spytał z kolei profesor. — Mówię o lokomocji przestrzennej , o przewiezieniu Nika stąd w okolicę Warszawy.
— Nie możemy zrobić tego teraz w kredzie — odparł Niekrasicz — gdyż zostalibyśmy tam w czasie chronomocji zmieceni przez lądolody, a w dwudziestym wieku również trudno byłoby przebyć tę trasę ze względu na gęste zaludnienie. Nie możemy przecież tłumaczyć każdemu po kolei celu i charakteru naszej wyprawy. Nasz rząd i Akademia Nauk wydały formalny zakaz ujawniania się w czasach historycznych, w wyjątkowych zaś niezależnych od nas przypadkach mamy prawo odkryć swoje incognito* tylko wtedy, gdy spotkamy pojedynczego osobnika, tak jak na przykład wówczas w lesie ciebie.
— Właściwie nie rozumiem. Dlaczego pojedynczemu człowiekowi możemy się ujawnić? — spytała Helena.
— Bo jeżeli opowie innym o swej przygodzie, to i tak mu nikt nie uwierzy. Co innego, kiedy świadków jest dwóch.
Po tych dygresjach zebrani przeszli do dyskusji nad innymi punktami porządku dziennego i przedstartową naradę zakończono. Stanęło na tym, że jeszcze tegoż dnia miano rozpocząć powrotną chronomocję poprzez straszny, trudny do wyobrażenia sobie okres stu milionów lat.
Ta decyzja i ostatnie przygotowania do startu wywołały wśród załogi nerwowy nastrój. Wszyscy denerwowali się bardziej niż dotychczas, gdy wyruszano coraz dalej w przeszłość. Przed ostatecznym zasunięciem klap trzeba było jeszcze wciągnąć podwozie, rozmontować pokład z pogiętą barierką oraz peryskop i wszelkie urządzenia zewnętrzne. Wreszcie, kiedy to zostało wykonane, załoga w komplecie stanęła na” grzbiecie wozu, by pożegnać wzrokiem epokę, którą miano opuścić na zawsze.
Dominik poprosił kapitana i profesora o pozwolenie zrobienia pamiątkowego pożegnalnego zdjęcia swoim prywatnym aparatem. Otrzymawszy zgodę przyniósł aparacik, z którego od czasu pierwszego zetknięcia się z lodowcem nie skorzystał ani razu.
— O, jest twój znakomity akordeon! — zawołał docent. — Powiedz nam teraz, jak się mamy upozować.
Gorący wiatr dął z wielką siłą, szarpiąc i wstrząsając rzadkimi, szarymi od kurzu sagowcami. Dominik zszedł po raz ostatni z wozu i ustawił swój aparat na cienkim trójnogu statywu. Zmniejszył nieco przesłonę i w związku z silnym zachmurzeniem nastawił migawkę na jedną piątą sekundy. Ręce ze wzruszenia drżały mu lekko, a włosy od wiatru spadały na oczy przeszkadzając w czynnościach.
— Może ja zrobię zdjęcie? — zawołał z wozu Segar. — A ty stań tu ze wszystkimi.
— Dziękuję — odrzekł Dominik — nastawiłem samowyzwalacz. Uwaga! — krzyknął i pobiegł na wóz, aby w ciągu kilkunastu sekund ruchu samowyzwalacza zdążyć się ustawić wraz z towarzyszami.
Stanął, dysząc i poprawiając włosy, między profesorem a docentem. Po drugiej stronie Segara stała Monika z Totkiem na ręku, za nią Helena i kapitan z usztywnionym ramieniem. Żal mu się zrobiło na moment, że nie stanął przy Monice, ale w pośpiechu musiał stanąć tam, gdzie był pewien odstęp między stojącymi. Wszystko to trwało sekundy. Serce mu biło, jakby to zdjęcie miało odegrać w jego życiu jakąś niezwykle doniosłą rolę. Wtem ujrzał, jak trójnóg z aparatem się przewraca, pchnięty silniejszym podmuchem wichury. Usłyszał krótki, kłujący go w serce śmiech Moniki.
— Nie martw się — rzekł profesor — postoimy jeszcze. Podnieś aparat i powtórz zdjęcie.
Za drugim razem Dominik, włączywszy samowyzwalacz, wrócił i stanął między docentem a Moniką, gdyż Segar specjalnie odsunął ją od siebie, robiąc mu miejsce.
— Będziesz mieć pamiątkę — rzekła Helena, kiedy fotografowanie się skończyło — chciałabym, żebyś nas zachował zawsze w jak najlepszej pamięci, tak jak my ciebie.
Na rozkaz kapitana zaczęto schodzić w głąb wozu.
„Byłem w dolnej kredzie — pomyślał Dominik, starając sobie uzmysłowić w całej pełni znaczenie tych słów — naprawdę byłem, a nawet w tej chwili jeszcze jestem”.
Zasuwając klapę spojrzał jeszcze po raz ostatni na przesuwające się chmury.
Pięciokrotny sygnał oznajmił moment startu.
Docent pod bacznym okiem kapitana przestawił dźwignię w przeciwnym niż dotąd kierunku, uruchamiając brzęczący prąd pozitrinów. Dominik poczuł lekki ucisk w skroniach. Spojrzał przez wyziernik. Za równoległymi przewodami, przecinającymi pole widzenia, widniały mętne sylwety sagowców. Dość duży czworonożny gad przebiegł ukośnie z lewa na prawo z nadzwyczajną szybkością i zniknął w oddali. Potem widok zaczął ciemnieć. Zapadła noc, aby po kilku minutach chronomocji znów ustąpić świtowi.
Docent, posłuszny dyrektywom Niekrasicza, nadawał pozitrinom coraz większe przyśpieszenie. Dominik zdziwił się, że tym razem nie odczuwał przykrych objawów, które zwykle towarzyszyły przyśpieszaniu. To samo zauważył Segar.
— Pamiętajmy, że posuwamy się w czasie nie wstecz, lecz naprzód — rzekł Niekrasicz. — Przypuszczam, że dzięki temu, iż kierunek chronomocji jest teraz zbieżny z naturalnym, będziemy się czuli dużo lepiej. Przecież normalnie przez całe życie przesuwamy się wciąż niepostrzeżenie z przeszłości w przyszłość; różnica jest tylko w tempie. Najgorsze było cofanie się w czasie, jakby wbrew wszelkim prawom natury, no, ale to mamy już poza sobą.
W laboratorium Dominik zastał całą załogę. Wszyscy zauważyli to samo: powrotna chronomocja była daleko lżejsza, mniej męcząca. Odpadł koszmar długotrwałej podróży; jedynie niepewność losu, ciągłe oczekiwanie chwili wyczerpania się rtęci i związanych z tym komplikacji uniemożliwiały załodze osiągnięcie zupełnej wewnętrznej równowagi.
Stopniowo jednak przyzwyczajano się do tej dręczącej myśli i życie w chronomobilu popłynęło niemal że normalnym trybem. Najważniejsza oczywiście i najodpowiedzialniejsza była funkcja prowadzenia chronomocji. Wykonywali ją kolejno docent, Dominik i Monika, która pod kierunkiem kapitana też się nauczyła regulowania i manipulowania skomplikowaną aparaturą. Dyżury w chrononawigatorni trwały regularnie po sześć godzin, a Niekrasicz przesiadywał tam często i dłużej, zjawiał się też na każde wezwanie w razie jakichś wątpliwości. Wiele czasu zajmowało również karmienie „menażerii” i utrzymywanie klatek w porządku i czystości. Każdy członek załogi miał teraz tyle pracy, że skrócono do minimum dyżury przy wyziernikach. Właściwie zaglądano do nich wtedy, gdy było coś bardzo ważnego do zaobserwowania.
Dominik zarówno podczas pracy, jak i wypoczynku, nie mógł nigdy wyzbyć się dręczącej myśli o swym niepewnym losie. Pamiętał każde słowo wypowiedziane w jego sprawie na przedstartowym zebraniu: obiecywano mu wtedy zrobić wszystko, co tylko będzie możliwe, by go odstawić w dwudziesty wiek, ale jednocześnie przedstawiono wszystkie trudności mogące ten powrót wręcz uniemożliwić. Nie miał do nikogo z załogi żalu, gdyż rzeczywiście sprawa była niełatwa, nie zmieniało to jednak postaci rzeczy, że teraz jechał ku niewiadomemu…
Wolne chwile spędzał najchętniej z docentem, z którym zdążył się serdecznie zaprzyjaźnić.
Z Moniką widywał się mało. Obejmowała dyżur w nawigatorni zaraz po jego dyżurze. Dominik miał wówczas inne zajęcia; w czasie pozostałych zaś sześciu godzin do jego następnego dyżuru, Monika przeważnie spała.
Częściej widywał Helenę, mimo że i ona miała wiele zajęć. Zawsze na dyżurze oczekiwał z przyjemnością chwili, kiedy się zjawi uśmiechnięta, niosąc kwaskowaty napój i kostki pożywki. W jej małych, żywych oczach było tyle pogody i życzliwości!
— Cierpliwości — mówiła — cierpliwości, chłopaku kochany; domyślam się, że głód skręca ci wnętrzności, ale musimy jeszcze trochę pobyć na dietce, nie ma na to rady.
Rzeczywiście, podczas chronomocji Dominik odczuwał bezustanny apetyt graniczący z głodem.
Niebawem przekonał się, że nie jest osamotniony w swym pragnieniu spożycia czegoś bardziej „objętościowego” od tych kostek. Wchodząc raz do laboratorium został mile połechtany apetycznym zapachem. Docent pochylony nad patelnią smażył jakąś kredową rybę.
— A cóż ty myślisz, Niku, że będę umierał z, głodu na tej pożywce tylko dlatego, że Helena uparła się trzymać nas na diecie? Mój pupil, pteranodon, obżera się rybami od początku chronomocji i nic mu to nie szkodzi. Dlaczego tylko on ma być uprzywilejowany?! Jestem przekonany, że trawię równie dobrze jak i on, jeżeli nie lepiej, a chronomocja w przód nie wywołuje przecież żadnych zaburzeń, psychicznych ani fizycznych.
Mówiąc to Segar przewrócił łopatką smażącą się rybę na drugą stronę. ;
— Zaczekaj chwilę — ciągnął: dalej — a przekonasz się, jakie to smaczne. Podzielę się z tobą boś mój przyjaciel, ale biada ci, jeżeli się do tego przyznasz innym. Po pierwsze, Helena nie da nam żyć, bo to się sprzeciwia zasadzie chronomocyjnej diety, po drugie, inni pójdą za naszym przykładem i wkrótce wyjedzą wszystkie zapasy.
Dominik zjadł ćwierć ryby, pozostawiając resztę wynalazczemu Segarowi, i musiał przyznać, że nigdy w życiu nie jadł wspanialszej potrawy.
— Spójrz, co za biel tego mięsa! — mówił docent wyjmując ości. — Przecież to coś nadzwyczajnego, po prostu — poemat! Ach, gdybyż do tego jeszcze kieliszek wina! Tylko że Helena trzyma wszystko pod kluczem. Nie dam jednak za wygraną. Wino… wino! Wiem, gdzie ono jest, tam na górze w szafce. Chodź, spróbujemy otworzyć wytrychem z drutu…
Sygnał wzywający Segara zakończył tę ucztę.
— Wymyj, kochany, patelnię i schowaj, o tam — poprosił — żeby nie pozostało śladu po naszym przestępstwie. — Mówiąc to wybiegł do nawigatorni.
Ledwo Dominik zdążył spełnić polecenie, weszła Helena.
— Co tu za zapach? — spytała pociągając nosem. — Tu się coś smażyło?
Dominik również pociągnął nosem.
— Rzeczywiście — rzekł — dziwny zapach, jakby palonej gumy. Możliwe, że się gdzieś zatliła izolacja przewodów świetlnych.
— Jakiej gumy! — żachnęła Helena. — Przecież to wyraźnie ryba.
— Ryba? Możliwe. To pewnie dolatuje z klatki pteranodona, bo on przecież żywi się rybami.
— Ale nie smażonymi! Co ty też wygadujesz — zaprzeczyła. — Mówię ci, że tutaj ktoś smażył rybę — i poszła prosto ku umywalni, widocznie kierując się powonieniem. Otworzywszy zsyp na śmieci znalazła w nim rumiany od tłuszczu ogon i głowę kredowego przysmaku.
— Widzisz! — zawołała oburzona. — Tutaj ktoś na pewno wyłamuje się z przepisanej diety! Co za nierozwaga! Co za brak pohamowania! Jestem przekonana, że to Ernest, i zobaczysz, że niebawem będzie leżał chory i stękający, i kto go wtedy zastąpi?
Dominik nic nie odpowiedział.
Zszedłszy do swej kajuty, zaczął przeglądać ilustracje przedstawiające pojedyncze kości i całe szkielety rozmaitych — dinozaurów. Na osobnych planszach były też kolorowe rekonstrukcje tych gadów, tak jak je sobie wyobrażali paleontolodzy. Jaka jednak kolosalna różnica była między rekonstrukcjami a tym, co Dominik oglądał w rzeczywistości!
Taki na przykład Stegosaurus, na wizerniku prawie czarny, odcinał się kontrastowo od tła, a sterczące na jego grzbiecie płyty błyszczały jakby polerowane. W rzeczywistości był on przecież cudem mimikry i dzięki omszałokamiennej barwie oraz rozmaitym zmarszczkom i naroślom upodabniał się zupełnie do leżącej obok kupy kamieni. Poza tym Stegosaurus na obrazku stał swobodnie na czterech łapach, a żywy przecież przeważnie leżał na brzuchu wśród paproci i ledwo mógł udźwignąć ciężar swego cielska.
Podobnie było i z wysokoszyim brachiozaurem: jedna z rekonstrukcji przedstawiała go stojącego na lądzie jak żyrafa i zrywającego liście z korony wysokiego drzewa, tymczasem, jak tó Dominik naocznie stwierdził, gad ten pędził życie brodząc pod wodą i nie mógł się z niej więcej wychylić niż do połowy.
I dopiero w tej chwili uświadomił sobie w pełni, ile zdziałała ekspedycja, w której wziął udział: dzięki przywożonym filmom martwy i dotychczas bezbarwny dla ludzi świat wielkich gadów ożyje w ich oczach, nabierze właściwych ruchów i oryginalnego, nieraz przepięknego kolorytu, pomiary zaś, prześwietlania, analizy, sekcje skorygują niewątpliwie jeszcze liczniejsze błędy lub uzupełnią wiadomości dotyczące wewnętrznych organów tych zwierząt, gdyż z samych resztek kostnych można było tylko snuć w tej dziedzinie domysły.
Na jednej z plansz widniało komiczne pulchne stworzenie idące na dwu łapach. Mimo zębatej paszczy robiło zupełnie dobroduszne wrażenie. Sądząc z wydrukowanego podpisu, miał to być… Tyrannosaurus rex!
Dominik westchnął z pobłażaniem. Jeszcze teraz czuł przebiegające po ciele „mrówki” na wspomnienie tego straszliwego potwora.
— Byłem w kredzie — powtórzył sobie, nie wiadomo już który raz — ja, młody człowiek z dwudziestego wieku, kiedy nikomu jeszcze nie śniło się o możliwości takiej wyprawy! Wziąłem w niej udział, zwiedziłem lądolód Riss, poznałem lądy i morza pliocenu, dotarłem aż do ery mezozoicznej! I komu to wszystko zawdzięczam? Przypadkowi, że wówczas spotkałem Monikę? Profesorowi, który zgodził się wziąć mnie w zastępstwie zmarłego Rudolfa? A może — śmierci tego nieznajomego człowieka?…
Poczuł przez chwilę dziwmy żal na myśl, że szczęśliwy zwrot w jego życiu nastąpił wskutek nieszczęścia innego człowieka. Ale trwało to zaledwie moment. Wnet bowiem przyszła refleksja, że najistotniejszą rzeczą, która umożliwiła mu tę nieprawdopodobną podróż, był wynalazek chronomocji. A dokonał go ludziki umysł, który osiągając coraz nowe zdobycze doszedł wreszcie do stworzenia takiego cudu techniki, jakim jest ta maszyna.
Nagle gwałtownie zapragnął poznać świat dwudziestego pierwszego wieku, w którym nauka i technika osiągnęły takie wyżyny.
„Jeżeli nie będą mogli mnie odwieźć — pomyślał — pojadę z nimi. Bo cóż innego mogą ze mną zrobić?”
W wyobraźni zaczął smuć fantastyczne wizje wspaniałych miast i całkowicie zmechanizowanych fabryk, lotnisk, międzyplanetarnych rakiet, tłumów wytwornie ubranych, szczęśliwych ludzi… Widział siebie pędzącego w przestworzach w luksusowym sypialnym samolocie lub przechadzającego się z docentem po szerokich, rzęsiście oświetlonych bulwarach, a kobiety, piękne jak Monika, uśmiechają się do nich…
Musiałby jednak wówczas pozostać tam na zawsze! A to sprzeciwiało się jakiemuś instynktownemu wewnętrznemu głosowi,” który wzbraniał mu zerwać ostatecznie z rodzinnym światem…
Chronomobil mknął już od dawna z maksymalną szybkością, dziewięćdziesięciu lat na sekundę, wydostając się z otchłani czasu, w którą był pogrążony. Podczas przekraczania granicy górnej kredy i eocenu zarządzono ostre dyżury przy wyziernikach, „aparatach pomiarowych i szybkobieżnych kamerach. Dzięki temu jeszcze raz zdołano potwierdzić i mniej więcej ustalić w czasie moment rozchmurzenia, kiedy palące promienie słońca zniszczyły kredową florę i krótki okres śnieżnych opadów, kiedy prawdopodobnie wyginął świat wielkich gadów. Profesor twierdził, że te dwa zasadnicze momenty są najważniejszą zdobyczą naukową ich ekspedycji i gdyby poza tym nic więcej nawet nie dokonano, to jednak można by uważać, że wyprawa została zakończona sukcesem.
Poza tym monotonny widok za wyziernikiem mało się różnił od tego, co widziano podczas chronomocji wstecznej. Jedynie drzewa nie malały, lecz rosły, potem znikały, a na ich miejscu wyrastały nowe.
W eocenie dały się odczuć ruchy tektoniczne, jednak stosunkowo łagodnie. Raz tylko zdawało się, że wóz został podrzucony nieco w powietrze, po czym opadł z łoskotem. Docent, który prowadził wówczas chronomocję; wezwał natychmiast kapitana) sądząc, że należy rozpocząć hamowanie, ale wstrząsy więcej się nie powtórzyły i wehikuł mknął dalej w czasie z maksymalną szybkością.
Od czasu do czasu sprawdzano poziom rtęci w spiralnej, przejrzystej rurce. Opadał powoli, ale stale; nie tracono jednak nadziei, że mimo to rtęci do końca podróży wystarczy.
Dużą ulgę sprawiło chrononautom odkrycie Segara, że podczas progresywnego ruchu „z biegiem czasu” można się normalnie odżywiać. Jego eksperyment ze smażoną rybą, po której ani on, ani Dominik nie zachorowali, stał się dzięki Helenie publiczną tajemnicą i wszyscy zaczęli się domagać nieprzepisowego urozmaicenia jadłospisu. Pod presją większości Helena musiała ustąpić i wypróbowawszy przedtem rzecz na sobie, zaczęła przyrządzać towarzyszom zupełnie smaczne posiłki, oczywiście w miarę jak na to pozwalały dość szczupłe zapasy spiżarni wozu.
Profesor pracował teraz intensywnie i niemal bez przerwy nad obszernym) wyczerpującym sprawozdaniem z działalności ekspedycji.
— Mógłbym to zrobić po powrocie — mówił — ale wolę wykonać to zadanie teraz, aby od razu oddać je w ręce Akademii Nauk. Dzięki temu będę mógł swobodnie zająć się pracą, radio zaś i prasa będą mogły, nie nagabując mnie, czerpać materiały z tego sprawozdania.
Często też wzywał kolegów, prosząc, by uzupełnili z pamięci łuki w „dzienniku” lub wytłumaczyli te miejsca, które były niezbyt jasne.
Po eocenie, epoce szybkiego rozmnażania się i różnicowania ssaków, chronomobil wstąpił w oligocen. We wnętrzu wozu jednak nic się zasadniczo nie zmieniło, a brak chronografu utrudniał nawet określenie momentu, kiedy jedna epoka przechodziła w drugą. Orientowano się trochę według obserwowanej przez wyzierniki roślinności, ale południowa flora śródziemnomorskiej wyspy nosiła na ogół charakter lokalny, co w poważnym stopniu utrudniało zadanie.
Żywe okazy zwierząt, które z sobą wieziono, trzymały się dobrze, jedynie Struthiomimus zaczął wykazywać brak apetytu, ogon mu wprawdzie odrastał, ale jego cienkie nogi schudły jeszcze bardziej i Helena coraz częściej mówiła, że lęka się o los swego ulubieńca.
Po oligocenie przebywano miocen. W związku z tym poruszano często w rozmowach temat pionizacji jednego z gatunków małp, który tym rozpoczął ewolucję w kierunku człowieczeństwa.
— Gdybyśmy mieli dość paliwa — mówił profesor — nie wahałbym się zrobić postoju tutaj w młócenie. Jakże ważne byłoby zbadanie tych istot, które nie powinny się jeszcze różnić od swych czworonożnych i czwororękich kuzynów, a których ród ma mimo to przed sobą tak wspaniałą przyszłość!
— A czyż nasz plioceński Totek — spytał Dominik — nie jest takim właśnie dwunożnym przedstawicielem „naczelnych”?
— Nie — zaprzeczył profesor — w pliocenie rozwój mózgu tej gałęzi zrobił już pewien krok naprzód. Plesiantropy, jak stwierdziliśmy, choć jeszcze nie korzystają z ognia, ale posługują się naturalnymi narzędziami, a nawet poniekąd przystosowują je do potrzeb, rozłupując na przykład suche „kości. Poza tym obserwacje i doświadczenia, jakie nad nimi przeprowadziliśmy, dotyczyły sposobu bytowania tylko jednej gromady i nie jest wykluczona możliwość, że w tym samym czasie gdzie indziej plesianitropy czy też jakieś inne odmiany australopitecidów mogły się posługiwać ogniem. Ą poznanie dobrodziejstw płonącego ogniska jest przełomowym momentem w dziejach naszych pra–przodków.
Wracając jednak do nie znanych nam zupełnie mioceńskich dwunożnych istot — ciągnął profesor — nie wiemy dotąd z pewnością, czy podniosły się one z ziemi, czy zeszły z drzew. Ostatnio jednak zaczyna przeważać pogląd, że mioceńscy wspólni przodkowie ludzi i dzisiejszych małp nie byli zwierzętami nadrzewnymi i zdolność łażenia po drzewach jest taką samą późniejszą specjalizacją jak i chód dwunożny.
— A na czym opiera się ten pogląd? — spytał Dominik.
— Na tym, że przeciwstawność pierwszego palca tylnych kończyn u antropoidów jest wybitną specjalizacją, przy czym ani — u ludzi dorosłych, ani nawet u płodów ludzkich nie ma najmniejszych śladów takiej przeciwstawności. Zdarza się jedynie rozstawność, która tak wybitnie zaznacza się u Totka.
Dominik mimo woli zaczął poruszać palcami nóg, jakby chciał sprawdzić; czy umie rozstawiać palce, ale przychodziło mu to z trudnością.
— Nie rozumiem jeszczze jednej rzeczy — rzekł po chwili — mówił pan, że pierwszym ewolucyjnym etapem była pionizacja ciała i oswobodzenie dzięki niej przednich kończyn od funkcji lokomocyjnej.
— Zasadniczo tak, więc cóż?
— Przychodziło mi nieraz na myśl, że samo to oswobodzenie przednich kończyn od konieczności podpierania ciała osiągnęły już w jurze i kredzie liczne rodzaje dwunożnych dinozaurów, jak chociażby na przykład Iguanodon, Megallosaurus, Tyrannosaurus i nawet nasz „Strutek”, a mimo to nie doprowadziło to nigdy ani ich samych, ani ich potomstwa do wzmożonego rozwoju mózgu. A wśród ssaków to samo można by powiedzieć o kangurach.
Profesor spojrzał na Dominika ponad okularami i uśmiechnął się.
— Podoba mi się — .odparł — że nie ograniczasz się do mechanicznego zapamiętywania tego, co od nas słyszysz, lecz rozmyślasz nad tym krytycznie i starasz się rzecz istotnie zrozumieć. Otóż w poruszonej przez ciebie kwestii sprawa rzeczywiście nie jest taka prosta: proces uczłowieczenia rozpoczął się w związku z pracą. Aby zaś zwierzę zaczęło pracować, trzeba było, by złożyły się na to trzy rzeczy: po pierwsze, musiało mieć swobodne, wolne od podpierania się ręce, a tym samym — chód dwunożny; bez udziału rąk trudno sobie wyobrazić jakieś bardziej skomplikowane czynności; po drugie — mózg jego musiał być już stosunkowo dobrze rozwinięty, jak to miało miejsce u wyższych ssaków, a zwłaszcza antropoidów; po trzecie — musiały istnieć wówczas ciężkie warunki walki o byt, którym zwierzę mogło się przeciwstawić tylko przemyślnością i wynajdywaniem nowych sposobów zdobywania pokarmu, obrony przed chłodem, wrogami itp.
Otóż tylko zbieg tych wszystkich warunków mógł doprowadzić do uczłowieczenia. Jeżeli teraz nad tym pomyślisz, zrozumiesz, że do tego procesu nadały się tylko niewielkie,1 już spionizowane małpy, nie posiadające ani potężnych kłów, ani szponów z natury wszystkożerne, które okoliczności zmusiły do przejścia na dietę mięsną i do obrony przed chłodem. Sam dwunożny chód, na przykład u dinozaurów czy ptaków, nie mógł, jak to słusznie zauważyłeś, doprowadzić do rozwoju ich intelektu, gdyż do tego brakowało pozostałych omawianych warunków.
— A mrówki i pszczoły? — wtrącił Dominik. — Pracują przecież.
— Tak — odparł profesor — i dzięki temu doskonale „prosperują”. Zwłaszcza mrówki; jest ich więcej niż ludzi, zamieszkują prawie wszystkie klimatyczne strefy. Tylko „startowały”, że tak powiem, będąc jeszcze w stosunkowo niskiej fazie rozwoju, dzięki czemu wydoskonaliła się u nich tyjko część centralnego systemu nerwowego, zawiadująca instynktami, a te, jak” wiadomo, są dość sztywne, mało plastyczne i dlatego ród mrówczy utknął na pewnym swoistym poziomie życia zbiorowego, który zresztą najzupełniej im wystarcza. Być może, że w przyszłości zmienią się warunki w ich środowisku, a wówczas… zobaczymy.
W tej chwili nadszedł docent z wiadomością, że sprawdzał poziom rtęci, który wynosi już tylko 243. Prawdopodobieństwo dostania się bez postoju do czasów nowożytnych znowu zmalało.
— Będziemy mieli kłopot — mówił Segar — znaleźć złoże cynobru w pliocenie czy plejstocenie nie będzie łatwą rzeczą.
— Cóż robić — rzekł na to profesor — gdy staniemy, trzeba będzie szukać.
— Tak — odparł docent — ale takie szukanie może trwać całe lata, a przez ten czas wyjeździmy nasze paliwo — i już w ogóle nie będzie mowy o powrocie; chyba że z kolei zaczniemy szukać złóż uranu, a taki uran w surowym stanie nie będzie się nadawał, trzeba by go dopiero wydzielić z rudy, a na to nie mamy w chronomobilu odpowiednich urządzeń.
Cisza panująca w wozie przy szybkości dziewięćdziesięciu lat na sekundę nie była tak przykra jak wówczas podczas chronomocji wstecznej. Nie uruchomiono też sztucznie brzęczącego sygnału i przyzwyczajono się do niej jak do normalnego stanu.
Dominik nieraz w ogóle zapominał, że przesuwa się w czasie z tak zawrotną szybkością. Jego najprzyjemniejszym zajęciem było karmienie zwierząt. Polubił zwłaszcza rodzinę kredowych ssaków, które wyciągały ku niemu spiczaste pyszczki, gdy przynosił im sago lub inny przysmak sporządzony z konserw. Miał wrażenie, że go poznają, że w móżdżkach tych dawnych przodków naszych zwierząt przebłyskuje już zarodek inteligencji, którego trudno było doszukać się — u gadów.. Sierść ich była przyjemna i to, że były ciepłe i wydawały jakieś bezradne piski.
Któregoś dnia w chronomobilu wydarzyła się sensacja: z jajek dinozaura przechowywanych w termostacie* zaczęły się wylęgać małe.
Dominik miał wówczas dyżur w chrononawigatorni. Nieoczekiwanie przyszedł docent, by go zwolnić.
— Idź tam, zobacz — powiedział — co się dzieje. Profesor, Helena i Monika są półprzytomni z przejęcia!
Rzeczywiście, koło przejrzystej szyby inkubatora* było gwarno.
— Patrzcie — wołała Monika, szykując kamerę do zdjęć — jak to małe wygląda. Jest skręcone jak rolmops… o, już się rozkręca i wyprostowuje!
— Są to chyba jaszczurki — mówiła Helena — a nie dinozaury; nie widzę, aby czymś się różniły od młodych jaszczurek.
— Mówię wam, że to są dinozaury — rzekł profesor — i to nie byle jakie, lecz stegozaury. Jaja znaleźliśmy przecież w pobliżu tych żerujących olbrzymów.
— Kiedy one nie mają ani śladu grzbietowych płyt. Zdaje mi się, profesorze, że się mylisz — przeczyła Monika.
— Nie obawiaj się, zaczekaj rok, dwa lub dziesięć, a wyrosną im i grzbietowe tarcze, i kolce na ogonach. Oby się nam tylko udało zachować je przy życiu. A to nie będzie łatwe.
— Dlaczego? — spytała Helena.
— Gdyż są one roślinożerne, a skąd weźmiesz dla nich świeżych roślin? Nie pomyśleliśmy o tym.
— Trzeba będzie próbować je karmić konserwami z jarzyn.
— A dużo tego mamy?
— Zostały zaledwie trzy puszki — odparła Helena — i niech się nikt nie waży ich tknąć: przeznaczam je dla małych stegozaurów.
Dominik też z zainteresowaniem przyglądał się gadom–noworodkom, jednak nie podzielał optymizmu profesora, który już się cieszył, że wzbogaci nimi warszawskie „paleo–zoo.” Uświadamiał sobie wciąż, że dotarcie chronomobilu do czasów nowożytnych stoi pod wielkim znakiem zapytania.
Podczas przebywania pliocenu zaczęły się znów częste i tym razem silniejsze ruchy i wstrząsy tektoniczne. Krajobraz, który było można dojrzeć przez wyzierniki, znacznie się zmienił, stając się górzysty.
Raz, kiedy Dominik spał po męczącym dyżurze, obudziła go nagle głośna rozmowa. Okazało się, że spostrzeżono morze. Szybko wstał i pobiegł do wyziernika. Rzeczywiście, granitowa góra, na której stał wóz, przechodziła od wschodu w nizinny pas zieleni, za którym rozpościerała się bezkresna panorama wód Morza Śródziemnego.
Z początku zachodziła obawa, że morze przysunie się bliżej lub że góra’się obniży, ale po dłuższych obserwacjach okazało się, że woda wciąż utrzymuje się na mniej więcej jednakowym poziomie, tak iż zaniechano początkowej myśli o hamowaniu.
Mijały dziesiątki godzin, nic się nie zmieniało. Dominik oczekiwał wciąż pojawienia się śniegów glacjału Giinz, ale „za wyziernikami niezmiennie roztaczał się widok zielonkawego wybrzeża. Spytał raz Segara, dlaczego nie widać śniegów. Docent uśmiechnął się.
— Nie ujrzysz, kochanie, śniegu aż do końca chronomocji — odparł — klimat na tej szerokości geograficznej nigdy tak bardzo się nie oziębiał. Przypuszczalnie w okresach glacjałów padały tu tylko obfite deszcze i okresy te nazywamy „pluwiałami”.
— A jak poznamy, że przebywamy taki pluwiał? — spytał Dominik.
— Jedynie po wyglądzie roślinności, no i po krzywej wykreślanej przez termograf, chociaż ten, jak wiesz, pracuje w warunkach chronomocji bardzo niedokładnie.
— Może częste zachmurzenie zaciemni nieco pole widzenia, a heliospektrograf wykaże linie absorpcji? — odrzucił Dominik.
— Możliwe… choć dotychczas jakoś nic podobnego nie zachodzi. Cisza i spokój. Chwilami zaczynam sam przypuszczać, że z naszą chronomocją coś jest nie w porządku. Może stoimy w miejscu?… — Oczywiście docent żartował, ale i Dominikowi przejazd przez pliocen wydawał się wyjątkowo długi jak na tak karkołomną szybkość, jaką wykazywał velometr.
Jego wspomnienia z postoju w pliocenie craz odbytych wtedy podróży należały do najjaśniejszych: opromieniało je plioceńskie słońce i chwila, kiedy Monika zdawała się darzyć go cieplejszym uczuciem. Niestety, szybko minęły złudzenia; zawiódł się na niej, choć właściwie nie mógł jej winić, bo przecież miłość nie powstaje wskutek aktu woli; człowiek świadomie nie może wpływać na to uczucie.
Był zadowolony, że stała się mu prawie obojętna. Zazdrość o Segara, która wybuchała w nim kilkakrotnie, również przestała go dręczyć. Teraz wszystkie jego pragnienia koncentrowały się wokół powrotu w swoje czasy, chociaż powrót ten był nadal bardzo wątpliwy i wszelkie na ten temat rozważania na nic się na razie nie mogły przydać.
Również i Niekrasicz zaczynał już powątpiewać, czy rzeczywiście przebywali nadal pliocen, kiedy spostrzeżono wreszcie zmiany zachodzące we florze: drzewa liściaste ustępowały wyraźnie miejsca coraz częściej rozsianym modrzewiom i limbom. W pewnej chwili Dominik spostrzegł nawet, wbrew zapowiedziom Segara, pierwszy śnieg!…
Nie była to czysta biel śnieżnej powłoki, lecz kolor pośredni między zielenią a bielą, gdyż dziewięćdziesiąt długich okresów letnich i tyleż krótkich zim na sekundę stapiały się w polu wyziernika w jedno. Znaczyło to bez wątpienia, że wkraczano w plejstocen, i wiadomość o tym wpłynęła na wszystkich podniecająco.
— Śnieg! — wołała Helena z przejęciem. — Czy wiecie, że czuję się, jakbym już była w domu?!
— Przepraszam, że cię zmrożę — rzekł docent — ale nie wiem właściwie, czemu się tak cieszysz?
— Jeżeli masz zamiar krakać, że nie dojedziemy — przerwała mu Helena — to, błagam cię, nie rób tego i pozostaw mi chociaż na pewien czas złudzenie, że wkrótce bez żadnych przeszkód i wypadków znajdziemy się w naszym wieku. Pomyśl — dodała — pędzimy z szybkością 90 lat na sekundę, a cały plejstocen wraz z naszym aluwium trwał zaledwie około 600 tysięcy lat lub nawet mniej. Więc gdybyśmy nie zmniejszali szybkości, bylibyśmy w domu… za ile?
Dominik zaczął szybko rachować w pamięci i sam się dziwiąc rezultatowi powiedział, że wypada dwie godziny z minutami chronomocji!
— Dwie godziny?… — zawołali niemal równocześnie Segar i Helena. — To niemożliwe!
Jednak przemnożywszy raz jeszcze docent otrzymał to samo.
— Profesorze! — wołała Helena biegnąc do laboratorium. — Profesorze kochany! Rzuć wszystMe bieżące zajęcia i pakuj manatki. Obliczyliśmy, że za dwie godziny dojeżdżamy!
— Dokąd? — odezwał się głos profesora.
— Do nas, w nasz wiek, do domu!
— A to w jaki sposób?
— Rachunek jest prosty: dziewięćdziesiąt pomnożyć przez sześćdziesiąt i jeszcze raz przez sześćdziesiąt, no i potem… tego… Nik i Ernest przeliczyli to w pamięci.
— Heleno, nie kompromituj nas — zgromił ją żartobliwie Segar — przecież to całe obliczenie opiera się na założeniu, że będziemy do końca jechać z tą samą szybkością. A hamowanie?
— Gdyby nawet — broniła się Helena — no to dojdzie — jeszcze godzina, dwie, ach — dziesięć godzin nawet, to głupstwo wobec tego, cośmy już przejechali.
Dominik przyznawał jej poniekąd słuszność; pierwsza wsteczna chronomocja przez glacjały trwała tak długo, gdyż w obawie przed lodowcami posuwano się z szybkością stokrotnie mniejszą niż teraz. I rzeczywiście, obserwacje przez wyzierniki, od których teraz znowu prawie nie odstępowano, potwierdzały w pełni szybkość pędu i względną krótkość pozostałego do przebycia okresu czasu: niebawem śniegi znikły, przebywano interglacjał czy też interpluwiał Günz–Mindel, a niezadługo potem zaczął się pluwiał odpowiadający glacjałowi Mindel.
Podczas dyżuru Dominika przy chronoaparaturze kapitan nie opuszczał nawigatorni. Docent w ochronnym stroju właśnie wszedł do komory stosu, by sprawdzić poziom rtęci. Okazało się, że wynosi 208. Było to już bardzo mało i Dominik wcale się nie zdziwił usłyszawszy z ust Niekrasicza rokaz rozpoczęcia hamowania.
— Nie znaczy to — wyjaśnił kapitan’ — że mamy niebawem stanąć w plejstocenie. Musimy jednak zmniejszyć znacznie szybkość, aby w razie nagłego opadnięcia rtęci zdążyć zatrzymać chranomocję bez zbytniego szoku.
Do nawigatorni weszła Monika, by się dowiedzieć o poziomie rtęci. Zaniepokoiła się widząc, że Dominik pod kierunkiem kapitana zmniejsza stopniowo pęd wozu. Wprawdzie już mijano wielki initerpluwiał Mindel–Riss, ale do aluwium pozostawało jeszcze setki tysięcy lat do przebycia i trudno się było łudzić, by się to udało.
Poza tym wciąż jeszcze pozostawał problem, jak trafić w określony rok, ale o tym już nawet w tej chwili nie rozmawiano.
W związku ze zmniejszoną szybkością do dwudziestu, a potem nawet do piętnastu lat na sekundę, pod koniec sześciogodzinnego dyżuru Dominika dotarli zaledwie do schyłku Rissu, mniej więcej do czasu, kiedy chronomobil na początku podróży zwiedzał wybrzeża pra–Wisły.
Po krótkim odpoczynku i spożyciu posiłku Dominik wdział ochronny strój i poszedł do komory atomowego stosu, by zastąpić Segara w obserwowaniu poziomu rtęci. Odczytał liczbę 205. Wszyscy byli zebrani w nawigatorni, oczekując, z niepokojem jego meldunku. Dominik pocił się w niewygodnym ołowianym stroju, ale nie opuszczał stanowiska. Po godzinie rtęć opadła jeszcze o jedną kreskę i Niekrasicz kazał Monice zmniejszyć stopniowo szybkość chronomocji do dziesięciu lat na sekundę. Objawy podczas hamowania były znów słabsze niż podczas ruchu wstecznego, ale jednak dawały się odczuć. Dominik doznawał ucisku w Skroniach i lekkich mdłości. Żałował nawet, że zjadł smaczną skądinąd „ambrozję” (rodzaj konserwowego budyniu), ale jakoś nudności minęły.
Do komory, w której nadal siedział, dolatywały słowa rozmów i westchnienia Heleny.
— Trudno obliczyć — mówił kapitan — ile się jeszcze da przebyć czasu, gdyż, jak zauważyłem, opad rtęci jest nierównomierny, jakby kapryśny. W „każdym razie nie mogę dopuścić do poziomu niższego niż 201, gdyż potem można by już nie zdążyć wstrzymać w porę chronomocji.
— Byłoby gorzej — rzekł Segar — gdyby to nastąpiło w jednym że stadiałów Würmu, chociaż, ostatecznie, tu na południu nie natrafilibyśmy na klimat zbyt utrudniający pracę górniczą poszukiwaczy cynobru. Dalibyśmy sobie radę. — Po co się naprzód dręczyć tymi smutnymi rozmyślaniami — odezwała się Monika — i tak nic nam to nie pomoże.
— Ona ma rację — wtrąciła Helena — powinniśmy nie tracić nadziei. Wszak pozostały nam jeszcze trzy kreski do prekluzyjnego* poziomu. Obyśmy tylko przebyli ten Wiirm, a pozostanie nam już niewielki przeciąg czasu do przebycia — nasze aluwium trwa tylko kilkanaście tysięcy lat.
Rzeczywiście, Dominik stwierdził ku ogólnemu zadowoleniu, że rtęć utrzymuje się jakoś wciąż na 204. Za to hamowanie pochłonęło dużo energii atomowej, co było łatwo odczytać na uranometrze.
Nadeszła wreszcie chwila, gdy na polecenie kapitana docent zastąpił Dominika w uciążliwym dyżurowaniu w komorze stosu.
— Nakarmiłem ostatnią porcją ryb mego biednego pteranodona — rzekł Segar wkładając ochraniacz. — Pierwszą rzeczą w razie postoju będzie nałapanie nowych ryb, by to gadzisko nie zdechło z głodu.
Głos docenta brzmiał dziwnie łagodnie i wyczuwało się w nim budzące się przywiązanie do skrzydlatego jaszczura, który dotychczas tylko złościł Segara swym nadmiernym apetytem.
Odpocząwszy trochę w kajucie, Dominik wrócił znów do chrononawigatorni. Drżąca strzałka velometru wskazywała na 7: więc szybkość jeszcze zmalała.
— Gdybyśmy mieli choć jeden znany nam i możliwy do zaobserwowania punkt oparcia w czasie — mówił profesor patrząc przez wyziernik — to, opierając się na nim, moglibyśmy liczyć już dokładnie lata aż do roku 2048, a tu jak na złość na południu w Würmie ani śladu śniegu, roślinność jest .mieszana i doprawdy trudno wiedzieć w tej chwili, czy jeszcze jesteśmy w Würmie, czy już w aluwium.
— Cóż by to nam pomogło? — odparł Niekrasicz. — Aby obliczać czas dokładnie, trzeba by zmniejszyć o tyle szybkość, by widzieć dnie i noce, a to szalenie by przedłużyło naszą jazdę i z braku rtęci daleko byśmy nie zajechali.
— 203 — odezwał się Segar z komory stosu.
Zaległo ogólne milczenie. Jeszcze tylko dwie kreski w dół, a będzie trzeba wstrzymać chronomocję, by uniknąć katastrofy. Zatrzymać, łatwo to powiedzieć, ale — gdzie, w jakim czasie?
Kapitan rozkazał zwolnić bieg do pięciu lat na sekundę. W przewodach brzęczało głośno. Helena rozdała wszystkim pastylki chronicyny. Objawy towarzyszące hamowaniu, a zwłaszcza niepewność najbliższej przyszłości, wywoływały ogólne zdenerwowanie i przygnębienie. Przygnębienie to jeszcze się wzmogło, kiedy usłyszano głos Segara obwieszczający, że wskazówka poziomu rtęci stoi na 202. Nie było już mowy o dotarciu do celu, wszyscy uświadamiali sobie to jasno.
Jedynie kapitan nie dawał po sobie poznać niepokoju.
— Dziwię się wam — mówił — że wpadacie w jakąś bezsensowną depresję, kiedy od samego początku było wiadomo, że rtęci nie wystarczy.
— Tak — rzekła Monika — ale przykre jest, że nie mamy pojęcia, gdzie jesteśmy.
— Jak to: nie mamy pojęcia? — przerwał jej Niekrasicz. — Wiemy, że jesteśmy w pobliżu Morza Śródziemnego, na wschodnim wybrzeżu Korsyki lub Sardynii, a czy się zatrzymamy w sześciotysięcznym roku przed naszą erą czy czterotysięcznym, to powinno być chyba dla nas obojętne. Zresztą kto wie, czy nie zajedziemy dalej.
— Co to znaczy: dalej? — spytała Helena.
— Może w tej chwili jesteśmy już w pobliżu początku naszej ery, a przez tę godzinę czy dwie, które nam pozostały, przekroczymy, sami o tym nie wiedząc, rok 2048.
— I co by wówczas było? — spytała z kolei Monika ściskając nerwowo palce.
— Zasadniczo nie wolno nam tego robić — odparł Niekrasicz — ale przypuszczam, że ludzie ówcześni udzieliliby nam pomocy i ułatwili cofnięcie się w nasz rok.
Dominik nie myślał już o tym, że nikt nie wspomina o roku 1957. Bo i cóż by pomogło teraz takie wspominanie? Zarówno jego data, jak i rok 2048 były w obecnych1 warunkach niemożliwe do utrafienia, a zresztą nie zdawało się mu, by chronomobil miał już długo być w ruchu.
Jeszcze zwolniono chronomocję do dwu lat na sekundę.
Po pół godziny docent zameldował, że rtęć spadła jeszcze o pół kreski. Dominik, który z kolei zawiadywał chronoaparaturą, rozpoczął na rozkaz kapitana dalsze hamowanie, doprowadzając stopniowo szybkość do roku, a potem nawet do sześciu miesięcy na sekundę. Pozitriny brzęczały coraz niższym tonem. Niekrasicz bacznie obserwował zegary i nawet czasem przekręcał sam jakieś kółko regulatora dwoma palcami lewej ręki. Totek, czując się widocznie nieźle, bawił się piłką–balonikiem, którą Helena kiedyś mu zrobiła z rybiego pęcherza.
— Na górze — mówił profesor patrząc wciąż przez wyziernik — nie ma prawie roślinności, oprócz nielicznych krzaków, a na dole, na brzegu morza, jest roślinność południowa, nam współczesna: oliwki… zdaje się, że spostrzegam też agawy. Ale cóż to znaczy — mówił jakby sam do siebie — taka roślinność była tu i będzie jeszcze przez tysiące lat.
Nagle docent wychylił się z drzwiczek komory stosu i oznajmił, że poziom rtęci spadł na 201!
Niekrasicz natychmiast zarządził intensywne hamowanie.
Zawyło basem w przewodach, światło się przyćmiło. Dominik nie .miał już ani chwili czasu do rozmyślań nad tym, w jakim się zatrzymają okresie i co z nimi dalej się stanie. Związane z hamowaniem regulacje pochłaniały całą jego uwagę. Nie odczuwał nawet spływającego mu z czoła potu i lekkiego drżenia nóg. Ruchy miał pewne. Zdawał sobie sprawę, że musi natychmiast reagować na każde odchylenie wskazówki czułego interferencjometru oraz innych zegarów, nie czekając nawet nieraz na uwagi kapitana.
Szybkość zmniejszyła się już do czterdziestu dni na sekundę i nadal gwałtownie malała. Obawa, by rtęć nie opadła poniżej dwustu, zmuszała do jak najszybszego hamowania, to zaś wymagało niezwykłej czujności i błyskawicznej orientacji. Często zdarzające się w takich przypadkach anomalie w ruchu pozitrinów należało natychmiast naprostowywać.
Po kwadransie lub dłużej takiej nerwowej i pełnej odpowiedzialności pracy Dominik usłyszał głos profesora, który zawiadomił, że spostrzega już błyskanie dni i nocy. Rzeczywiście, szybkościomierz wskazywał już tylko osiem godzin na sekundę. Zbliżał się moment ustania ruchu w czasie.
Docent wyszedł z komory stosu i zdejmował ochraniacz.
— Tak — mówił — na nic już teraz moja obserwacja rtęci się nie zda, gdyż, jak wyczuwam, hamujecie całą parą. Co to? — dodał wskazując na velometr. — Dwie godziny na sekundę!
— Tak — mruknął kapitan — jeszcze chwila cierpliwości. Profesor, nie odrywając oczu od wyziernika, głośno mówił, kiedy widzi dzień, a kiedy noc. Monika, zaglądająca przez drugi wyziernik, obwieszczała, że widzi, jak słońce zatacza po niebie łuk.
— Ależ wyje! — skarżyła się Helena. — Słowo daję, że nigdy jeszcze tak nie wyło. Patrzcie, biedny Toiuńeio zatyka sobie piąstkami uszki! Ach, żeby już prędzej!
Niekrasicz stał przy Dominiku, wskazując każdą czynność, jaką ma wykonywać. Po jednej z regulacji brzęczenie stało się tak silne, że wprawiło w drżenie cały wóz. Kapitan wskazał na małą czerwoną dźwigienkę po prawie stronie aparatury. Dominik przesunął ją lekko w górę. Drżenie wozu ustało, ale wyjące brzęczenie trwało nadal.
Wreszcie vełometr pokazywał już tylko dwadzieścia minut na sekundę. Kapitan nakazał zwolnić nieco hamowanie dla uniknięcia wstrząsu. Dało się odczuć pewne odprężenie, niskie brzęczenie stało się bardziej równomierne. Helena wzięła na ręce Totka, wycierając mu chusteczką płaski nosek. Docent głęboko westchnął i zaczął przemierzać nawigatornię tam i z powrotem. Monika stała trzymając się za ścienną klamrę.
— Dojeżdżamy — rzekła stłumionym głosem, wskazując na velometr — ale dokąd?
Minęło jeszcze kilka minut naprężonego oczekiwania, aż kapitan dał znak, by wyłączyć chronomotor. Dominik po raz pierwszy od początku ekspedycji przechylił w dół wielką dźwignię. Odczuł, jakby serce podeszło mu pod gardło. Brzęczenie ustało. Wśród zupełnej ciszy rozległ się głos Niekrasicza:
— Stoimy!
Docent z Moniką pośpiesznie otwierali luk. Kiedy klapa się odsunęła, przez otwór wpadły ukośne promienie słońca. Dominik wyszedł wraz z innymi na grzbiet wozu. Odczuwał przez podeszwy rozpalony od długiej chronomocji pancerz. Prawie łysa, o niezbyt stromym stoku góra, na której stał wóz, przechodziła w dole w rzadki las srebrzystych oliwek, za którym rozpościerało się morze. Wiał przyjemny orzeźwiający wiatr.
— Jakie to dziwne — mówiła Monika — że nie wiemy, w jakich znaleźliśmy się czasach.
I wówczas przyszło na myśl Dominikowi, że, być może, dzięki jakiemuś niezwykłemu trafowi, jest on w roku 1957! Ogarnęło go nagle rozrzewnienie na myśl o bliskości domu. Cóż ostatecznie znaczy, że znajduje się w obcym kraju. Spotka ludzi, wytłumaczy się im tak czy inaczej, ma przy sobie złoto, przedostanie się jakoś przez morze, i granice, i cóż to będzie za radość, kiedy znajdzie się znów w Polsce, wśród swoich.
— Jakoś nie widać żadnych oznak, że te okolice są zamieszkane — zauważył Niekrasicz.
— To nic nie znaczy — rzekł profesor — w dobie neolitu zaludnienie było przypuszczalnie rzadkie albo…
— Skąd wiesz, profesorze, że jesteśmy w neolicie? — przerwał mu docent. — Sycylia i Sardynia były i w późniejszych czasach słabo zaludnione.
— W jakichkolwiek czasach jesteśmy — wtrąciła Helena — dobrze chociaż, że klimat tutaj jest przyjemny. Pomyślcie, co by to było, gdyby przyszło nam szukać cynobru w jednym z glacjałów. A z ludźmi neolitu — Cro–Magnon czy Grimaldi — przypuszczam, że się w końcu dogadamy: są to, bądź co bądź już ludzie, podobni do nas, z gatunku Homo sapiens.
— Znów mówisz o neolicie — rzekł Segar nieco rozdrażnionym głosem. — Skąd wiesz, kobieto, że to neolit?
— A ty myślisz, że gdzie jesteśmy?
— Nie wiem. W chwili zachodu słońca dokonam pomiarów. Określę miejsce, gdzie się znajdujemy, a być może w przybliżeniu i czas.
— Tymczasem zaś — dodał — udam się z Nikiem na pieszy wywiad wzdłuż brzegu. Pójdziemy tędy, na północ. Może kogo spotkamy i zasięgniemy języka.
— Idę z wami! — rzekła Monika, dotykając ramienia Segara.
— Nie — zaprotestował Niekrasicz — was dwu’ wystarczy, a kobieta w takim stroju mogłaby wzbudzić podejrzenie.
Dominik nie bardzo zrozumiał, o jakie podejrzenie chodzi kapitanowi, jednak był zadowolony z zamierzonej wycieczki po nieznanej okolicy w nieznanej epoce.
Wzięli z sobą broń, morficyt, sygnałowe rakiety, kamery i lornetki i zaczęli schodzić z góry.
— Gdybyśmy naprawdę spotkali ludzi neolitu — rzekł docent — to trzeba się mieć na baczności, gdyż znali oni już: łuki i strzały. Ale czy ja wiem, w jakich czasach się znajdujemy.
Myśl o możliwości znalezienia się akurat w roku 1957 wydała się teraz Dominikowi absurdalna i raczej zaczął wątpić, czy w ogóle dobrnie kiedykolwiek do swoich. Ogarnęło go chwilowe przygnębienie. Zwiedzanie dawnych epok i odległych krain było przyjemne, ale tylko dokąd istniała nadzieja powrotu, a teraz to poszukiwanie rtęci czy cynobru wydało mu się dziwnie trudne i mocno wątpił w jego wyniki.
Schodzili dalej, milcząc. Na dole, wśród niewysokich szarych oliwek, rosła sucha trawa. Niewidoczny ptak ćwierkał wśród listowia. Szmaragdowe fale rozpryskiwały się pieniście o granitowe kamienie. Morze szumiało tak samo jak w pliocenie, jak w kredzie.
— Wiesz co — rzekł Segar rozglądając się dookoła — przyszło mi na myśl, że moglibyśmy zwiększyć szansę dowiedzenia się czegoś, gdybyśmy rozpoczęli poszukiwania jednocześnie w dwu kierunkach. Ja poszedłbym tędy na północ, a ty — tam na południe. Zarośla są dość oddalone od brzegu, więc ryzyko, że ktoś trafi nas strzałą z ukrycia, będzie niewielkie. Zresztą może to i głupi pomysł. Chodźmy lepiej razem, bo ostatecznie o zachodzie i tak zorientujemy się jako tako po słońcu i gwiazdach.
— Mnie się zdaje — odparł Dominik — że jest to dobry pomysł. Nie przypuszczam, byśmy kogoś spotkali, ale taki system zwiększy niewątpliwie nasze szansę w dwójnasób.
Dominik podtrzymywał rzuconą myśl także i dlatego, by docent nie pomyślał, że się lęka samotnej przechadzki.
— Ostatecznie — dodał — jesteśmy uzbrojeni i w razie napaści każdy z nas dałby radę nie jednemu, lecz całej nawet gromadzie.
— Jak chcesz — rzekł Segar — więc umówmy się, że się spotkamy tutaj, przypuśćmy za godzinę. Albo po prostu każdy z nas wróci, kiedy zechce, do wozu, który stąd jest widoczny. Bylebyś nie zawędrował za daleko.
Dominik poszedł sam wzdłuż brzegu na południe.
Zmęczenie po długiej chronomocji jakoś nie dawało mu się zbytnio we znaki; szedł raźno, wstępując na pagórki, omijając zatoki. Z przyjemnością patrzył na białe mewy przelatujące nisko nad wodą: przypominały mu polskie rybitwy. Ale to skojarzenie znów obudziło w nim tęsknotę za domem. Czyż będzie wiecznie wraz z tą przypadkowo poznaną grupą ludzi tułać się po obcych lądach, bezludnych wyspach i w dodatku — w nieznanych epokach? Wierzył w to, że docent wieczorem zdoła określić dokładnie miejsce, w którym się znajdują; ale że według gwiazd rozpozna rok, w którym stanęli, wydawało mu się mało prawdopodobne.
„Nie tylko nie dowiemy się roku — myślał — ale nawet stulecia. Powie nam, jakie jest przypuszczalnie tysiąclecie przed naszą erą — szóste czy dziesiąte — i na tym się skończy.
Ale czy dokładniejsze ustalenie daty w tak odległych czasach jest konieczne? W kredzie nie wiedzieli nawet, czy byli sto milionów, czy też dziewięćdziesiąt milionów lat przed naszą erą i nie odegrało to roli…
… Tylko, że to była kreda i wtedy jeszcze powrót wydawał się daleki. A tu teraz ustalenie daty jest rzeczą bardzo ważną, gdyż tylko dokładnie ją znając będzie można po znalezieniu rtęci (ach, ta rtęć!) trafić, licząc kolejno lata, do żądanego roku dwudziestego czy dwudziestego pierwszego wieku…”
Westchnął głęboko, przypomniawszy sobie fatalne stulecie dzielące go od towarzyszy, mogące się stać jeszcze dodatkową przeszkodą w jego powrocie… Mała, szara mysz przebiegła mu drogę, kryjąc się do norki w ziemi.
„Mysz, normalna pasza polna mysz — pomyślał — ssak, gryzoń, należący do naszej współczesnej fauny; tutaj już nie spotkam mezozoicznych gadów”.
Szedł dalej, przeskakując czasem z kamienia na kamień nad samą wodą. Nadbiegające fale opryskiwały mu ręce i kombinezon.
Zatrzymał się na większym głazie i spojrzał przez lornetkę. Brzeg skręcał w lewo, możliwe, że był to wystający w morze półwysep. Zamiast go okrążać Dominik poszedł na przełaj, wspinając się w górę na kilkadziesiąt metrów. Wkrótce ujrzał morze i ciągnący się w dal brzeg po drugiej stronie wysuniętego cypla; żadnych śladów ludzi ani zwierząt.
Musiał już iść długo, gdyż słońce zaczęło się skrywać za górami. Ogarnęła go obojętność na wszystko. „Jakoś nie zginiemy w tym kraju — pomyślał — muszą tu gdzieś być takie czy inne zwierzęta, może w lasach, w pobliżu rzek. Ostatecznie w morzu są na pewno ryby, a tymi też można się pożywić”.
Mimo to szedł nastrojony melancholijnie. Przedostawszy się z powrotem przez wystający cypel półwyspu, zatrzymał się na głazie, na którym stał poprzednio. Bezkresne morze było zabarwione zachodzącym słońcem na fioletowo. Gdzieś w pobliżu horyzontu jaśniał mały, ledwo dostrzegalny punkcik.
„Może to być wystająca z morza skała, o którą, rozbijają się fale” — pomyślał i spojrzał przez lornetkę. Biała plamka zdawała się nieruchoma i miała kształt przecinka…
„Czyżby żagiel?!” — Nie mógł na razie uwierzyć swemu przypuszczeniu.
Aby je sprawdzić, wyjął z wody dość duży kamień i ustawił go na głazie. Na tym zaimprowizowanym statywie umieścił lornetkę. Sam położył się na brzuchu i wycelował lornetkę na jasny punkt. Potem, już jej nie dotykając, patrzył przez nią cierpliwie, czekając, czy plamka zmieni położenie. Ku swej radości wkrótce przekonał się, że się przesuwała w lewo, zbliżając ku brzegowi pola widzenia.
Była to więc żaglowa łódź czy statek, to nie ulegało już najmniejszej wątpliwości.
„Statek! A więc są tu ludzie! — szybko rozważał. — Ludzie o pewnym stopniu kultury, uprawiający morską żeglugę. Nie mogą to być chyba prymitywni ludzie neolitu: w wieku kamiennym z pewnością nie umiano utkać płótna na tak duży żagiel”.
I przyszło mu wówczas na myśl, że może jest to nowoczesny jacht, i znów błysnęła nadzieja, że znajduje się gdzieś w pobliżu dwudziestego wieku. Tak rozmyślając szybko powracał, by donieść towarzyszom o swoim odkryciu. Ani się opatrzył, gdy ujrzał na górze odcinającą się od wieczornej zorzy sylwetę chronomobilu. Zaczął się pośpiesznie wspinać na górę. Koło wozu przechadzali się profesor z Moniką.
— Widziałem statek! — rzekł Dominik sapiąc ze zmęczenia.
— Statek! Gdzie? — spytała Monika z niedowierzaniem.
— Tam, na morzu, w pobliżu horyzontu.
— To czemu my go nie widzieliśmy? — rzucił profesor.
— Tego nie wiem, ale widziałem przez lornetkę wyraźnie żagiel i statek ów poruszał się tędy, na północ.
— A gdzie Ernest? — spytała Monika zaniepokojona.
— Rozeszliśmy się na dole — wyjaśnił Dominik — on poszedł w przeciwną stronę.
— A czy dawno widziałeś ten statek? — spytał znów profesor.
— Jeszcze było jasno; teraz chyba nie będzie już widoczny.
Dominik obejrzał ponownie cały horyzont przez lornetkę, ale już nic nie dojrzał.
— Jeżeli naprawdę był to żaglowiec, znaczyłoby to, że nie jesteśmy w tak bardzo odległej epoce — rzekł profesor — ale mnie się jednak zdaje, że mogło ci się przywidzieć. Tyle razy spoglądałem na morze i nic nie widziałem.
— Bo to było tam — rzekł Dominik wskazując na południe — i możliwe, że góra to miejsce zasłania.
Monika pobiegła zawiadomić kapitana i Helenę o sensacyjnym odkryciu Dominika. On sam wracał z profesorem, patrząc przez lornetkę, czy nie dojrzy powracającego Segara, ale na całym widocznym odcinku brzegu nie było nikogo widać.
Kapitan też nie bardzo uwierzył w tajemniczy żaglowiec, którego oprócz Dominika nikt nie widział. Jedynie Helena zaczęła dowodzić, że widocznie Nik, jako najmłodszy, ma najlepszy wzrok.
Posiliwszy się trochę, Dominik znów wyszedł przez luk. Zastał Monikę wypatrującą Segara.
— Po co się rozłączaliście? — mówiła z wyrzutem. — Jut jest ciemno, a Ernest nie wraca. Może mu się coś stało?
— Nie sądzę, by mu coś specjalnie zagrażało — odparł Dominik. W tej chwili wydało mu się, że ujrzał w dali błysk światełka. Kiedy zjawisko się powtórzyło, spostrzegła je i Monika.
— Ernest idzie! — szepnęła wzruszona. — Zaświecę duży reflektor.
— Skąd wiesz, że to Ernesft? Może być i kto inny. Uważam, że na razie wystarczy błyskać ręczną latarką. Duży reflektor mógłby zwrócić zbytnio na nas uwagę.
Monika pobiegła po latarkę. Niebawem wróciła, a z nią i profesor.
Wkrótce usłyszano szelest kroków i chrząknięcie Segara. Dominik i Monika zeskoczyli z wozu i pobiegli mu naprzeciw. «
— No i co? I co? — pytali na przemian.
— Wszystkiego się dowiecie w swoim czasie — odpowiedział, dysząc od wspinaczki.
— Ale powiedz tylko — prosiła Monika — czy spotkałeś ludzi?
— Muszę przedtem zrobić kilka obserwacji gwiazd — odparł nieubłagany — a potem wszystko wam powiem.
— Widocznie wrócił z niczym — rzekł profesor — i to tłumaczy jego tajemniczość.
— Daj mi, Moniko, coś przekąsić, a ty, Niku, pomóż wynieść i ustawić instrumenty. Spójrzcie, jakie przepiękne gwiaździste niebo. Jowisz świeci jak latarnia!
— Daleko byłeś? — pytał Niekrasicz, podczas gdy docent żuł ze smakiem podgrzany na prędce „karnikeks”.
— Przypuszczam, że kilka kilometrów, choć, przyznam się, nie liczyłem kroków.
— I naturalnie wszędzie pusto i głucho… a Dominik twierdzi, że widział żaglowiec.
Docent spojrzał na Dominika, dyskretnie się uśmiechnąwszy.
— Wobec tego poczekamy na rezultat twoich pomiarów astronomicznych — rzekł kapitan i wyszedł.
— Nie wiem, z czego wnioskujecie, że wróciłem z niczym — rzucił po chwili docent jakby od niechcenia i wziął się do wynoszenia na górę lunety i pomiarowych instrumentów.
— Czy doprawdy nie natrafiłeś ani na ludzi, ani na zwierzęta? — spytała znów Monika.
— Wszystkiego się dowiecie, kiedy skończę pomiary.
— Et — mówiła Monika zniechęcona — pewnie spotkał kozicę lub jelenia i tyle będziemy wiedzieć o epoce, w której się znajdujemy, co i dotychczas.
Dominik w głębi duszy był innego zdania. Pomagał Segarowi w nastawianiu instrumentów, mając nadzieję, że podczas tego czegoś się jednak od niego dowie. Ale to nic nie pomogło.
Po kwadransie przyszedł znów profesor.
— Czy ty zamierzasz zdjąć całą mapę nieba? — spytał. — Jeżeli tak, to pójdziemy wszyscy spać, bo ostatecznie po tak długiej chronomocji należy się nam odpoczynek.
— Chwileczkę cierpliwości, profesorze — odparł docent nie przerywając pracy — za kwadransik kończę.
Rzeczywiście, wprawdzie nie po kwadransie, lecz po dobrej godzinie, docent polecił Dominikowi poprosić wszystkich, by się zebrali w laboratorium.
Kiedy załoga zeszła się w komplecie, wszedł Segar, ukłonił się uroczyście i przeprosił, że tak długo zwlekał ze sprawozdaniem.
— Prosimy o poinformowanie nas — rzekł Niekrasicz — czy kolega zdołał określić nasze obecne położenie w czasie i przestrzeni?
— Tak.
— Czego się dowiedziałeś? — spytał z kolei profesor.
— Wszystkiego.
Nastąpiło ogólne poruszenie, a ponieważ docent jakoś zamilkł, profesor poprosił go, by powiedział przynajmniej krótko, gdzie i w jakiej epoce się zatrzymano.
— Znajdujemy się — począł mówić Segar wymawiając spokojnie słowo po słowie — na północnym odcinku wschodniego wybrzeża wyspy Sardynii, należącej do Rzymskiego Imperium pod łaskawym panowaniem boskiego Trajana…
— Imperator Trajan… Rzym… — szepnęła z przejęciem Helena — drugi wiek naszej ery!
Dominik słuchał jak zelektryzowany. Zdawało mu się, że był przegotowany na wszystko, ale tego usłyszeć jakoś się nie spodziewał. W jednej chwili stanęły mu przed oczami znane wizerunki wspaniałych świątyń, posągów, wyścig kwadryg* w olbrzymim Koloseum, termy, akwedukty, rzymskie legiony, Petroniusz, Ligia*… Powiódł oczami po twarzach obecnych. Malowało się na nich głębokie wzruszenie. Czuł, że przeżywali wiadomość podobnie jak i on. Panowała cisza. Potem zaczęto mówić szeptem. Myśl o świetności i ogromie klasycznego światowego mocarstwa działała fascynująco.
— Skąd wiesz o tym? — spytał wreszcie profesor. — Prosimy o wyjaśnienie. Przepraszamy cię — dodał — ale nieraz opowiadałeś rozmaite rzeczy, które się okazywały żartami…
— Spotkałem dwu rybaków — rzekł Segar siadając na rogu stołu — i choć łacinę znam słabo, udało mi się w końcu z nimi dogadać. Rozumiecie, że nie było to łatwe, gdyż oni znów wymawiali słowa dziwnym, widocznie lokalnym akcentem.
— A ty za kogo się podałeś? — spytał Niekrasicz.
— Za rozbitka. Mówiłem, że przybyłem z dalekiego kraju Hu–Tung.
— To w stylu Ernesta! — zaśmiała Się Helena.
— Nie przerywaj! Więc przybyłem z Hu–Tung i mój okręt się rozbił, a mnie wyrzuciło tu na brzeg, dlatego nie wiem, gdzie się znajduję. Widocznie uwierzyli mi, gdyż jeden z rybaków’ zaproponował nawet, że zaprowadzi mnie za opłatą do najbliższego osiedla, skąd mógłbym galerą przepłynąć do Rzymu. Ale ja na razie podziękowałem mu.
— Jeżeli to wszystko prawda — rzekł kapitan zwracając się do ogółu zebranych — to nadzwyczajnie! Jak żyję, nie wyobrażałem sobie, że znajdę się kiedyś w antycznym Imperium Rzymskim.
— Nie wierzycie? Trudno. Nic na to nie poradzę. Możecie jutro pójść sami pogadać z tymi rybakami.
— Kolega Niekrasicz nie powiedział przecież, że ci nie wierzy — wtrącił profesor — wyraził tylko, o ile zrozumiałem, swoje zdziwienie z faktu, że znaleźliśmy się przypadkiem w tak ciekawym okresie historycznym.
— Cóż w tym dziwnego? — odparł Segar. — Posuwaliśmy się przecież bez chronografu, orientując się jednak, że postój wypadł w aluwium, a aluwium obejmuje okres od neolitu aż do czasów najnowszych. Mogło równie dobrze okazać się, że stoimy w średniowieczu, w dobie odrodzenia, w czasach rewolucji francuskiej lub napoleońskich wojen. Trafiliśmy przypadkowo w Imperium Rzymskie i musimy się z tym pogodzić. Nawet uważam, że traf ten jest dla nas nienajgorszy.
— Dlaczego? — spytał kapitan.
— Ze względu na rtęć. Rtęć w czasach antycznych była już znana.
— A tak — podchwycił profesor — poza tym przypominam sobie, że Rzymianie mieli liczne kopalnie miedzi, żelaza i cyny, właśnie między innymi na Sardynii.
— Miedź i żelazo to inna sprawa — rzekł Niekrasicz — ale rtęć?
— Cynober wydobywano chyba na Bałkanach — odparł profesor — i sądzę, że moglibyśmy tam pojechać.
— A ja proponuję coś innego — rzekł docent. — Po co mamy odbywać taką daleką podróż, by natrafić lub nie natrafić na problematyczną kopalnię cynobru, gdzie mogliby nas jeszcze zapędzić do ciężkich robót. Jest inne wyjście.
— Jakie?
— Rtęć gotową dostaniemy z pewnością w Rzymie, a stąd do Rzymu jest w prostej linii przez morze zaledwie dwieście pięćdziesiąt kilometrów.
— Ale jak ją tam — dostaniemy? — spytała Helena. — Kupimy. Ja się tego podejmę.
— A za co kupisz? — rzekł kapitan. — Przecież nie mamy tutejszych pieniędzy.
— Nad tym się jeszcze zastanowię — odparł docent i zaproponował, by na dziś zebranie skończyć, gdyż po chronomocji wszyscy są na pewno bardzo zmęczeni. — Jutro rano — dodał — radzę zjechać od razu z tej góry do morza, bo tutaj jesteśmy zbyt wystawieni na widok publiczny, a w morzu trzeba będzie zaraz zająć się połowem ryb, bo mój pteranodon zdechnie z głodu.
— Więc na razie zamykam zebranie — zgodził się profesor wstając.
— Dobranoc! — rzekł docent i poszedł do kajuty. Jednak za Segarem jeden za drugim poprzychodzili inni i w kajucie zaczął się jakby nieoficjalny dalszy ciąg zebrania.
— Chciałbym jeszcze tylko spytać — zagadnął profesor — jak wyglądali ci rybacy.
— Byli ubrani w takie brudne, podarte jakby koszule, przepasane pasem. Jeden stary brodaty reperował rozwieszoną sieć, a półnagi chłopak pomagał mu.
— A ich domu nie widziałeś? — spytała Helena.
— W pobliżu stała lepianka, trudno nazwać ją domen*, i pasły się trzy kozy.
— Kobiet tam nie było? — zainteresowała się Monika.
— Z lepianki wyjrzała jakaś baba, ale dopiero gdy odchodziłem, więc nie miałem czasu się jej przyjrzeć. W każdym razie zbyt urodziwa nie była, o, z takim nosem.
— To dziwne — rzekła Monika — przecież Rzymianki słynęły z piękności.
— Może autentyczne rzymianki — zaśmiał się Segar — a to przecież była Sardynka.
— Co za sardynka?!
— Chciałem powiedzieć — Sardynianka, mieszkanka Sardynii. Wyobraźcie sobie — dodał — kiedy się zjawiłem, to ten chłopak ze strachu uciekł, a ten stary też wyglądał na wystraszonego, ale raczej bał się o swoje dzieci niż o życie.
— No, a jak zacząłeś z nimi rozmawiać? — pytała Monika.
— Chyba nie po łacinie, bo skąd mogłeś wiedzieć, co to za jedni?
— Właśnie. Z początku byłem w kłopocie. Zacząłem od tego, że pokazałem na siebie, potem pokazałem ręką na morze, potem złożyłem dłonie o tak, w farmie łodzi czy statku, i poruszałem nimi, jednocześnie dmuchając, wreszcie dłonie opuściłem (że niby okręt tonie) i zacząłem wykonywać ruchy, jakbym z wysiłkiem płynął.
— I zrozumieli cię?
— Dziad patrzył na mnie trochę podejrzliwie, a trochę jak na wariata i milczał. Powtórzyłem więc jeszcze raz całą pantominę* i wówczas dopiero coś powiedział, z czego zrozumiałem tylko jedno słowo: navis — okręt. Oczywiście, od tej chwili starałem się już porozumieć z nimi łamaną łaciną.
— I jak się to udawało?
— W każdym razie nie mam się czym chwalić. Powiedziałem mu, że navis meus — mój statek — sub mare — pod morzem — bo zapomniałem, jak jest po łacinie „tonąć”. Dalej, że ego — ja — non sapere — nie wiedzieć — quid est hic terra — jaka to ziemia.
— A co on na to?
— On z początku nic nie odpowiedział, potem coś zagadał, z czego nie zrozumiałem ani słowa. Musiałem znów wszystko mu powtórzyć i dopiero wówczas powiedział: Imperium Romanum, i to bardzo dobitnie, jakby się chciał przedstawić podejrzanemu obcemu jako lojalny poddany. W ogóle zdaje się, że on nie wierzył w tę całą historię z rozbiciem statku, bo niby skąd burza, kiedy pogoda piękna.
— A za kogo ciebie wziął? — spytał profesor.
— Myślę, że chyba wziął mnie za jakiegoś tajnego pretorianina* czy coś w tym rodzaju, wciąż zerkał z niepokojem na mój sek, kamerę i lornetkę. On pewnie myślał, że jest to jakiś najnowszy rodzaj umundurowania. W każdym razie tłumaczył, że jest ubogi. Widocznie bał się, że nałożę nań jakieś podatki. W końcu poczęstował mnie kubkiem koziego mleka.
— Wyobrażam sobie, jaki byłeś zadowolony — zaśmiała się Helena — ty, który tak tęsknisz za mlekiem.
— Tak — odparł docent — ale nie za kozim. Mimo to wypiłem i było wcale niezłe, tylko trochę zalatywało gnojem.
— A w jakim kubku podał ci to mleko? Pewnie w pięknie polichromowanym? — zaciekawiła się Monika.
— W zwykłym gładkim kubku, glinianym, wypalanym.
— Ale jakiego kształtu?
— Zapewniam cię, że ten kubek był „kubek w kubek” taki sam jak wszystkie inne kubki.
To określenie wywołało ogólną wesołość.
Jeszcze długo ciągnęła się rozmowa w kajucie. Wszyscy byli podnieceni tym, że się znaleźli w historycznych czasach w pobliżu stolicy antycznego świata. Wciąż padały nowe zapytania i rozprawiano na ten temat do późnej nocy.
Przed samym zaśnięciem Dominik przypomniał sobie rozmowę kapitana z docentem. Wspomniano o tym, że nie będą mogli zapłacić za rtęć. Postanowił sam ofiarować towarzyszom na ten cel swoje bryłki złota.
Rano obudził się wcześniej od innych i zajrzał do swojej szafki. Leżała tam paczka z ciężkimi kawałkami żółto świecącego metalu. Ogarnęło go przyjemne uczucie: oddając to złoto będzie się mógł przyczynić do wyprowadzenia ekspedycji z trudnej sytuacji. Zamknął szafkę i czekał, aż któryś z towarzyszy się obudzi.
Pierwszy wstał docent i zaczął głośno się zachowywać, chcąc widocznie tym niby niechcący obudzić śpiących kolegów.
— Że jesteśmy w Rzymskim Imperium — mówił — jest to rzecz bardzo wzruszająca, ze wszech miar ciekawa, pouczająca, a nawet frapująca, ale mego zgłodniałego pteranodona to wszystko nic a nic nie obchodzi. Pomożesz mi, Dominiku, przygotować sieci i gdy tylko zjedziemy z góry, rozpocznę połów ryb, aby zapchać nimi jego wewnątrzcielesną próżnię. Pomyśl, przyjacielu, jaka by mnie czekała odpowiedzialność, gdyby to rybożerne stworzenie skończyło swój kredowy żywot pod najświatlejszymi rządami bogom równego Trajana!
Dominik chciał wspomnieć o złocie, ale Segar, myjąc się, ciągnął dalej:
— Swoją drogą, przyznam ci się, że i ja byłem zaskoczony, kiedy ten mój antyczny kolega–rybak zagadał po łacinie. Bo wiesz, pliocen czy kreda są to epoki dla nas zupełnie obce, które dotychczas znaliśmy tylko z jakichś tam szczątków kostnych i skamieniałości. No a Rzym, klasyczny Rzym! To są czasy, o których słyszeliśmy od dzieciństwa i uczyliśmy się w szkole. Poza tym ty też czytałeś z pewnością powieści opisujące życie Rzymian i znasz to wszystko z kina i teatru. Dlatego, w odróżnieniu od poprzednich etapów naszej podróży, zdaje mi się teraz, że wpadłem w świat, z którym się zżyłem od dawna w wyobraźni, i będzie bardzo ciekawe porównać to, co się niejako utrwaliło w fantazji, z rzeczywistością. Nie sądź jednak, że wymyśliłem tę całą historię z kupnem rtęci jako pretekst, byśmy z tobą mogli zwiedzić Rzym. Uważam naprawdę, że będzie to prostsze niż włóczyć się gdzieś po Bałkanach w poszukiwaniu cynobru. Chciałbym jednak, by udało się nam wylądować tylko we dwóch, bo chodzenie całą gromadą zwróciłoby powszechną uwagę. My zaś we dwóch damy sobie jakoś radę, chociaż moja znajomość łaciny nie jest o wiele większa niż twoja języka chińskiego. Trzeba będzie tylko wyjaśnić profesorowi i Piotrowi, że dla naszych kobiet taka wyprawa byłaby zbyt niebezpieczna, a oni znów muszą zostać, by pilnować wozu, ruch bowiem na morzu w pobliżu Rzymu jest z pewnością duży i mogliby nam chronomobil niechcący zarekwirować.
W tej chwili obudził się profesor.
— Śniło mi się — rzekł — że jestem w Rzymie i że jacyś uzbrojeni wartownicy chcieli mnie zabrać do kustodii*.
— To jest bardzo prawdopodobne — pochwycił pośpiesznie Segar — powinniśmy się bardzo pilnować. Zwłaszcza uważam za wysoce niewskazane, by Helena czy Monika wysiadały na ląd w miejscach zaludnionych.
— Więc nadal utrzymujesz, że będzie można spróbować Kupić rtęć w Rzymie?
— Oczywiście. Bądź, profesorze, spokojny, my to z Nikiem załatwimy.
— A czy pomyślałeś nad tym, czym będziecie płacić?
Wówczas Dominik powiedział, że chciałby na ten cel przeznaczyć swoje złoto.
— To niemożliwe — odparł profesor — nie wiadomo, ile to będzie kosztować, i nie ma sensu, byś oddawał całe swoje złoto. Może znajdziemy coś innego w wozie, co by można było wymienić na rtęć.
— A ja myślę — wtrącił obudzony Niekrasicz — że się jednak skończy na tym, że będziemy zmuszeni zaciągnąć u kolegi Dominika małą pożyczkę. Mówię „małą”, gdyż rtęci nie potrzeba nam dużo: wystarczy jakieś dwieście pięćdziesiąt gramów, a cena złota z pewnością przewyższa wielokrotnie cenę rtęci.
— Jak to: pożyczkę? — zdziwił się profesor. — Jestem ciekaw, jak sobie wyobrażasz możliwość zwrócenia mu tego złota?
— Zwróci mu Akademia Nauk albo po prostu ja mu zwrócę. Przecież to błahostka.
— Ale kiedy?
— Gdy wrócimy. Nie wyobrażasz chyba sobie ani Dominik się nie łudzi, że będziemy mogli zrobić jeszcze jeden postój po drodze w dwudziestym wieku.
— Przecież obiecaliśmy mu, że w miarę możności…
— Właśnie, że nie ma tej możności — rzekł kapitan kategorycznie — zapas uranu zmniejszył się o tyle, że każde dodatkowe hamowanie zupełnie by go wyczerpało.
— Więc co zrobimy z naszym przyjacielem? Przecież to dla niego tragedia? — rzekł profesor widząc zmianę na twarzy Dominika.
— Żadna tragedia — odparł Niekrasicz — tylko jego powrót do domu odwlecze się o kilka tygodni.
— Jak to?
— Dominik pojedzie z nami. Zwiedzi nasz świat i z pewnością nie będzie się nudzić. Tymczasem przewiezie się chronomobil do Żerania w to samo miejsce, skąd startowaliśmy, i uzupełni się zapas paliwa; odwieziemy go wówczas wstecz w rok 1957 i zabierzemy prochy Rudolfa.
— Wiesz, że to jest myśl! — zawołał profesor. — Dominiku, jak się zapatrujesz na to?
— Moim zdaniem jest to jedyne wyjście — dorzucił docent — bardzo bym się cieszył, gdyby Nik się zgodził, postarałbym się uprzyjemnić mu pobyt u nas i mam nadzieję, że i on z zadowoleniem przyjmie tę propozycję. Prawda, Niku?
Dominik był tak wstrząśnięty ważącym się w tej chwili jego losem, że nie mógł od razu odpowiedzieć.
— Dominik się boi — rzekł Niekrasicz — że może go znów zwodzimy odkładając jego powrót. Ale zważ, Niku, że to odkładanie jest w naszych warunkach nieistotne. Odwieziemy cię przecież na ten sam dzień, tylko, że tak powiem, nie od tej strony; nie z przeszłości, tylko z przyszłości powrócisz do domu. To chyba nie powinno ci robić różnicy.
— Muszę wrócić — rzekł Dominik z westchnieniem — i polegam z całym zaufaniem na panu, kapitanie, i na panu profesorze, że rzeczywiście znajdę się wreszcie w roku 1957 w pobliżu Warszawy.
W tej chwili do kajuty zajrzała Helena.
— Mieliśmy zjechać do morza o świcie . — powiedziała — a tymczasem słońce już stoi wysoko, a wy dotąd śpicie. Doprawdy wstyd!
— Nikt z nas nie śpi — odpowiedział docent — zaraz się zabierzemy z Nikiem do roboty.
Zjeżdżanie z początku poszło łatwo, gdyż góra nie była zbyt stroma. Jednak w dole trzeba było ściąć kilka drzew i przejechać spory kawałek wzdłuż brzegu, aby natrafić na dogodniejsze miejsce do wodowania.
Kiedy wreszcie chronomobil zakołysał się na morzu, Segar natychmiast zapuścił sieci. Jechano bez pośpiechu, górzysty brzeg wyspy powoli się oddalał. Jeszcze długo było widać czerwone w słońcu pnie i gałęzie pinii oraz szare gaje oliwek.
— Musimy uważać — mówił kapitan — czy nie przejeżdża gdzieś statek i w razie czego trzymać się od niego w dużej odległości lub nawet zanurzyć się aż do peryskopu. Kształt naszego wozu z pewnością wywołałby zaciekawienie tutejszych żeglarzy, co mogłoby przysporzyć nam wiele kłopotu.
Dominik, docent i Monika nauczyli się wkrótce zanurzać chronomobil i pod kierunkiem kapitana zrobiono nawet na krótko takie próbne zanurzenie, podczas którego można było kierować wozem posługując się peryskopem, busolą, radarem, i batymetrem.
Gdy .wypompowano wodę z dennych zbiorników i wóz wynurzył się znów na powierzchnię, docent z Dominikiem wyciągnęli sieci. Ryb znaleźli w nich niewiele, ale było ich dosyć, by kilkakrotnie nakarmić zgłodniałego pteranodona. Wówczas kapitan zarządził przyśpieszenie jazdy i wóz ruszył ze znaczną szybkością po względnie spokojnym morzu. Sterowała Monika, a Niekrasicz stał na pomoście, obserwując horyzont przez lornetkę przytwierdzoną do statywu.
Dominik usłyszał, że woła go docent.
— Chciałem się z tobą naradzić — rzekł Segar — jak się mamy przygotować do tej naszej wycieczki. Pięknie postąpiłeś, że ofiarowałeś czy właściwie pożyczyłeś trochę swego złota. Radzę, teraz, przynieś je do warsztatu reperacyjnego, gdzie je przetopimy na sztabki, aby łatwiej było nimi płacić.
Dominika ucieszył ten pomysł i niebawem obaj wzięli się do roboty.
— Co wy robicie? — spytała wchodząc niespodziewanie Helena. — Myślałam, że Ernest szykuje nam na obiad pieczeń „rzymską”, chociaż wciąż mi się jednak zdaje, że z tym Trajanem i z całym rzymskim imperium Ernest sprawił nam kawał.
— Jak to: kawał? — oburzył się Segar przerywając robotę. — Czy mało jeszcze dałem wam dowodów?
— Otóż właśnie, że nie dałeś nam ani jednego rzeczowego dowodu.
— A rybacy?
— Nikt oprócz ciebie nie widział ich przecież, a kiedy odpływaliśmy, nie widać było nawet tej ich lepianki.
— Gdybym was nabierał — odparł docent — to po co byśmy tutaj z Nikiem bawili się w mennicę?
— W jaką mennicę?
— W mennicę. Czyż nie widzisz, niedowiarku, że przetapiamy jego złoto na zakup rtęci?
— Ach, to wy się tym zajmujecie, moi alchemicy.
— Właśnie, tylko że może być bieda, gdyż nie mamy zielonego pojęcia, jaka jest wartość złota w Rzymie, i podczas transakcji łatwo nas mogą oszukać.
— Poczekaj, zaraz ci powiem — odparła Helena. — Trajana ogłoszono imperatorem po zgonie jego przybranego ojca Nerwy w roku dziewięćdziesiątym ósmym naszej ery.
— Ale to chytry człowiek ten Trajan! — przerwał jej docent — że mu przyszło do głowy przybrać sobie na ojca panującego!
— Przekręcasz fakty, Erneście. Mówiłam, że Nerwa przed śmiercią usynowił Trajana, który był dowódcą legionów na wschodzie imperium. Trajan panował do roku sto siedemnastego, prowadząc wojny z…
— Skąd ty się zrobiłaś taka mądra? — spytał śmiejąc się docent. — Podejrzewam, że zamiast spać studiowałaś dziś w nocy historię Rzymu.
— Jak to, to ty tego nie wiesz?
— Dawno już skończyłem dwadzieścia lat i z nauki szkolnej zostało mi w pamięci tylko tyle, że był jakiś sławny imperator Trajan, któremu wzniesiono kolumnę. Mogę jeszcze dodać, że będąc w Rzymie miałem szczęście ją nawet oglądać na własne oczy.
— Bardzo się cieszę, że oglądałeś kolumnę Trajana, ale chciałam właśnie odpowiedzieć na twoje pytanie. Za panowania Trajana, czyli na początku drugiego wieku, moneta złota, zwana nummus aureus, równała się stu srebrnym sestercjom, a sestercja — czterem asom, z których każdy stanowił szesnastą część srebrnego denara.
— Czekaj, czekaj — zawołał docent — nie tak prędko, bo nie zapamiętam! Więc as…
— As był monetą miedzianą, zwano go as uncialis i ważył jedną uncję, czyli dwadzieścia siedem i dwieście osiemdziesiąt osiem tysięcznych grama.
— Ona jest fenomenalna! — wykrzyknął Segar z największym podziwem.
— A cóż to nadzwyczajnego? — zdziwiła się Helena. — Dziwię się raczej, że ty się w tych rzeczach słabo orientujesz.
— Więc jeżeli już jesteś tak dobrze poinformowana — odezwał się znów docent — powiedz nam, ile rtęci będziemy mogli kupić za gram złota?
Helena milczała.
— No to przynajmniej powiedz, ile ważył złoty nummus aureus w uncjach lub w gramach.
Helena zmarszczyła czoło i było widać, że usiłuje sobie przypomnieć.
— Nie pamiętasz?
— Dokładnie ci nie powiem. W każdym razie — coś około czterech uncji.
Segar przeliczył to na gramy.
— Wobec tego — rzekł zadowolony — Nik jest bogaczem i będzie mógł za to złoto zakupić pół Rzymu z kolumną Trajana włącznie.
W tej chwili rozległ się sygnał z pokładu. Widocznie wzywał kapitan.
— Idź, ja dopilnuję tygielka — rzekł docent. Dominik pobiegł na górę.
— Spójrz tam — rzekł Niekrasicz wskazując ręką na północ.
Dominik wziął lornetkę i lustrując horyzont wkrótce ujrzał trzy żaglowce płynące jeden za drugim na wschód.
— Czy mam zanurzyć wóz? — spytał.
— Nie, na razie zbyteczne: oni nas z takiej odległości nie dojrzą.
— Chyba te statki płyną tak jak i my — do Rzymu? — rzekł Dominik.
— Tak, do Ostii, portu rzymskiego u ujścia Tybru. Nadeszła Helena, potem profesor.
— Czego wy tam wypatrujecie?
— Widać trzy żaglowce — mówił Niekrasicz. — Tylko z daleka trudno dojrzeć szczegóły.
— Statki! — ucieszył się profesor. — A my wówczas wmówiliśmy Nikowi, że mu się przywidziało.
— Może byśmy podpłynęli bliżej? — rzekła Helena zaciekawiona.
— Nie wolno — odparł kategorycznie kapitan — musimy się od nich trzymać jak najdalej. Ale i tak nasza droga zejdzie się z ich kursem, gdyż z pewnością płyną do Ostii. Wyprzedzimy ich jednak. Co motor to nie żagiel.
— Dajcie i mnie spojrzeć — odezwała się Monika przez głośnik.
Niekrasicz dał znak Dominikowi, by zastąpił ją przy sterze. Schodząc Dominik zetknął się z docentem.
— A co się tam stało? — spytał Segar.
— Widać trzy galery. Docentowi błysnęły oczy.
— Tak, kochasiu — rzekł podniecony — Rzym to nie Gondwana, a Morze Śródziemne — nie Tetyda. Zobaczysz jeszcze, jaki ruch panuje na morzu w pobliżu stolicy świata.
Dominikowi trudno było skupić myśl na sterowaniu. Z głośnika dolatywały prowadzone na pokładzie rozmowy. Sprzeczano się, czy statki pomagają sobie wiosłami i ile mają par wioseł, czy to są „jednorzędowce” — monery, czy „trzyrzędowce” — triery. Docent pokpiwał z tych strzępków wiadomości, jakie zapamiętali ze szkolnych czasów.
Wtem zaczęli wszyscy na raz mówić w podnieceniu. Po chwili Dominik zrozumiał, że widocznie od wschodu zbliżał się nowy żaglowiec.
— On płynie prosto na nas! — zawołała Monika. — Zaraz będzie blisko!
Dominik starał się dojrzeć coś przez peryskop, ale daremnie.
Helena twierdziła, że to okręt wojenny, profesor zaś, że handlowy.
— A może to statek korsarski? — spytała Monika.
— Czyś ty oszalała? — zawołała Helena. — Korsarstwo rozpanoszyło się w imperium w pierwszym wieku przed naszą erą. Dla żeglugi i handlu była to istna plaga. Wówczas korsarze grasowali wszędzie. Mieli oparcie w miastach Cylicji i Krety. Porywali wolnych ludzi, by ich wypuścić za wielkim okupem lub sprzedać w niewolę. Napadli nawet na Ostię. Raz wylądowali tam, rabowali na gościńcach, porwali nawet dwu pretorów* wraz z towarzyszącymi im liktorami. Do tego stopnia byli bezczelni.
— A z kogóż składali się ci korsarze?
— Z różnych elementów: uciekali do nich zbiegli niewolnicy i ludzie, którym groziła kara za przestępstwo.
— Więc właściwie byli to obrońcy niewolników i powinniśmy się do nich odnosić z pewną sympatią?
— Ładni mi obrońcy, dobroczyńcy — zaśmiał się Niekrasicz — którzy sprzedawali do niewoli wolnych ludzi!
— Nie rozumiem — rzekła wówczas Monika — dlaczego wobec tego twierdzisz, Heleno, że to nie może być okręt korsarski.
— No, bo zaznaczyłam przecież, że było to w pierwszym wieku przed naszą erą, a teraz jesteśmy w drugim naszej ery.
— A co od tego czasu się zmieniło?
— Jak to, nie wiesz? — zdziwiła się Helena. — W roku sześćdziesiątym siódmym przed naszą erą Gnejusz Pompejusz dostał pełnomocnictwa i pięćset okrętów wojennych do dyspozycji. W ciągu trzech miesięcy zlikwidował korsarstwo aa całym Morzu Śródziemnym.
— Heleno! — zawołał profesor. — Co się stało?! Widzę, że jesteś prawdziwą encyklopedią historyczną.
— Helena okazała się po prostu wyrocznią w dziejach Rzymu — wtrącił docent — i niedługo dowiemy się od niej takich szczegółów z polityki i stosunków ekonomicznych cesarstwa, o jakich nawet większość Rzymian nie ma wyobrażenia. Przedstawcie sobie, że pół godziny temu wyłożyła mi cały system monetarny Rzymu z dokładnością do jednej tysięcznej grama wagi miedzianego asa czy sestercji.
Dopiero teraz dojrzał Dominik przez peryskop zbliżający się żaglowiec.
Niekrasicz kazał wszystkim zejść do wnętrza wozu i zamknąć klapy. Dominik przekręcił koło, napełniając wodą dolne zbiorniki. Chronomobil zanurzył się. Niestety, miejsce przy peryskopie zajął kapitan i Dominik nie mógł widzieć przepływającego w pobliżu okrętu, chociaż bardzo tego pragnął. O jego wyglądzie mógł sądzić tylko ze słów Niekrasicza, który mówił, że jest to jednomasztowiec z dwoma rzędami wioseł, poruszanych z pewnością przez przykutych do nich galerników. Helena i Monika denerwowały się, że nic nie widzą, zwłaszcza kiedy kapitan oznajmił, że dziób okrętu ozdabia wy — rzeźbiona głowa smoka, a na pokładzie wśród marynarzy przechadza się dwu Rzymian w błękitnych tunikach*.
Niekrasicz pozwolił kobietom spojrzeć przez peryskop dopiero, kiedy statek minął chronomobil, a Dominik doczekał się swojej kolejki, kiedy już prawie nic nie było widać.
Wieczorem, gdy Dominik podczas dyżuru przy sterze rozmawiał z docentem o szczegółach zamierzonej wycieczki, do sterowni weszła z dostojną miną Monika.
— Cóż się tak wystroiłaś — spytał Segar. — Może Helena przygotowuje dziś wystawną kolację?
— Uczesałam się tak na próbę, by nie razić podczas zwiedzania Rzymu. Jak znajdujesz to uczesanie?
— Piękne — odparł Segar, trącając dyskretnie Dominika
— tylko nie łudź się, że kapitan i profesor pozwolą ci wylądować w Ostii.
— Jak to?!
— Nie denerwuj się, kobieto, ale niestety, sprawa jest już przedyskutowana i przesądzona. Nikomu nie będzie wolno opuścić chronomobilu.
— No, a rtęć, którą mamy zakupić?
— Właśnie. Tylko ja i Dominik wyskoczymy na chwilę, kupimy rtęć i czym prędzej wrócimy.
— Ale jak to może być, żebym ja…
— Decyzja, skarbie, jest nieodwołalna i mimo że broniłem twego stanowiska, jest moim zdaniem słuszna. Nie chodzi już o samo ewentualne niebezpieczeństwo, gdyż nie wolno nam brać z sobą palnej broni, ale pomyśl, co by to było, gdybyśmy zaczęli spacerować po Rzymie całą bandą.
— A czyż ja nie mogę ujść za Rzymiankę? — spierała się Monika bliska płaczu. — Albo za jakąś cudzoziemkę, a cudzoziemców najrozmaitszych narodowości powinno być w tych czasach mnóstwo.
— Gwarantuję ci, że dzięki swej piękności od razu zwróciłabyś na siebie uwagę i zaczęto by nas indagować, skąd się wzięło takie błękitnookie bóstwo. A wówczas przepadłoby wszystko: ani rtęci, ani powrotu. Na dowód, jakie tam panują stosunki, przytoczę ci sen, jaki profesor miał dzisiejszej nocy.
— Sen?
— Śniło mu się, że jacyś uzbrojeni od stóp do głów pretorianie zamknęli go w kustodii i miano go skazać na dożywotnie galery.
— Co mi tam sen profesora! Mało to się człowiekowi może przyśnić!
— Nie chodzi o to, że to sen — tłumaczył Segar. — Profesor jest człowiekiem wielkiej wiedzy i zna się na stosunkach panujących w imperium za Trajana.
— Nie wykręcaj się wiedzą profesora. Nie chcesz iść ze mną i nic więcej — dodała — ale nie pozwolę się okpić. Zaraz idę do profesora i niech on rozstrzygnie.
To mówiąc wyszła, głośno zasuwając drzwi.
— A może by doprawdy mogła z nami pójść — zapytał Dominik — bo właściwie…
— Żadne „właściwie” — przerwał ostro Segar — jeżeli pozwolą jej wyjść, to ja nie pójdę. Może sobie iść z tobą.
— Ależ ja sam nigdy bym nie dostał rtęci — rzekł Dominik. — Pan jest moim zdaniem w tym wypadku niezastąpiony.
— Właśnie — potwierdził’ docent — a Monika wyobraża sobie, że będzie tam spacerować w pięknym uczesaniu i czarować sobą patrycjuszów z samym Trajanem na czele.
W nocy, przespawszy zaledwie kilka godzin, Dominik obudził się na dźwięk sygnału. Szybko zeskoczył z łóżka i pobiegł do sterowni. Po drodze, już na korytarzu, natknął się na Helenę.
— Co to? Już Ostia? — pytała podniecona. Docent stał przy sterze.
— Czy to prawda, że jesteśmy w Ostii? — spytał Dominik przecierając oczy.
— W Ostii jeszcze nie — odparł Segar — ale spójrz. Dominik spojrzał w peryskop: w ciemnym polu widzenia jaśniało kiwające się to w górę, to w dół światełko.
— Okręt?
— Nie, nie okręt. Spójrz na radar.
Na tarczy ekranu radaru widniał u góry zarys brzegu.
— Więc co to za kiwające się światło?
— Kiwa się od kołysania chronomobilu, ale jest to światło portowe Ostii. Idź na pokład, tam jest Piotr i profesor, pewnie trzeba będzie wkrótce zanurzyć wóz.
Dominik wziął lornetkę i wybiegł na pokład.
— Dojeżdżamy! — rzekł profesor. — Widziałeś światła? Dominik spojrzał przez lornetkę. Teraz dojrzał dwa światła, które przez słabiej powiększający peryskop zlewały się w jedno. Obok tych dwu wyraźnych świateł migotało jeszcze kilka drobnych.
— Te dwa światła — mówił Niekrasicz — z pewnością wskazują wejście do portu, by okręty wiedziały, którędy mają wpływać.
— Zupełnie nowoczesne urządzenie — zauważył Dominik — które i nam ułatwi trafienie do portu.
— Ależ skąd! — oburzył się kapitan. — Nam pomoże to właśnie do ominięcia portu. Czy wyobrażasz sobie, że my tam możemy przybyć, że tak powiem, „oficjalnie”?
Tymczasem światła zbliżały się i już widać je było wyraźnie gołym okiem. Zjawiło się z prawej strony też i inne małe światełko.
— To jakiś statek zbliża się do Ostii — rzekł profesor. Dominik bał się już odezwać. Czekał na rozkazy. Kiedy statek się przybliżył, Niekrasicz zarządził zanurzenie.
Operacja poszła sprawnie i szybko. Teraz wszyscy tłoczyli się w sterowni, chcąc zobaczyć coś niecoś przez .peryskop, przez który wyglądał kapitan. Wreszcie odstąpił na chwilę miejsce Helenie, potem Monice. Wreszcie i Dominikowi udało się zobaczyć przez chwilę oświetlone ogniskami końce dwu falochronów, między którymi widniała murowana, owalna wysepka. Na dość wysokim postumencie stał tam duży posąg Neptuna* z trójzębem w ręku. Jakaś galera właśnie wypływała pomiędzy wysepką a lewym ogniskiem. Widok był dla Dominika tak fascynujący, że mógłby patrzeć i patrzeć. Niestety, musiał ustąpić miejsca kapitanowi, który rozkazał skręcić w prawo. Przepływano koło ciemnego ujścia Tybru; dalej, jak objaśniał Niekrasicz, było widać zaledwie kilka drobnych światełek pogrążonej w mroku mieszkaniowej dzielnicy Ostii.
— Nędzna musi to być mieścina — mówiła Monika — jeżeli jest tak słabo oświetlona.
— A ty byś chciała, by w każdym oknie płonęła przez całą noc elektryczność, a nitroluksowe latarnie oświetlały nadbrzeżne bulwary? — rzekł docent.
Po kilku minutach powolnej jazdy zatrzymano się pod wodą o dwieście metrów od brzegu, prawdopodobnie już za miastem. Spuszczono kotwicę, nie wynurzając wozu. Według obliczeń Segara, do świtu pozostawało jeszcze dwie i pół godziny, podczas których należało się przygotować ostatecznie do wycieczki. Złoto już było przetopione w dziesięciocentymetrowe sztabki dwumilimetrowej grubości, by łatwiej było je w razie potrzeby łamać lub przecinać. Teraz chodziło o to, by przebrać docenta i Dominika tak, by nie wyglądali w Ostii zbyt rażąco. Helena zajęła się tym z całym zapałem, mimo że zbudzony ze snu Totek wciąż się domagał, by go trzymała na ręku. Monika musiała się w końcu oswoić z myślą, że jej nie zabiorą. Pocieszano ją, że wycieczka ograniczy się tylko do samej Ostii, która jest chyba nieciekawą „dziurą”.
Najwięcej trudności było ze znalezieniem czegoś, co by mogło zastąpić tunikę albo chlamidę* lub w ostateczności jakiś wschodni płaszcz. Przecież w sękach nie podobna było tam się pokazać! Ostatecznie Segar wyprosił od Moniki jej błękitny szlafrok, a dla Dominika płaszcz kąpielowy, którego ani razu nie użyła podczas podróży. Dominik włożył swoją prywatną koszulę, na nią ów płaszcz, a jako dopełnienie stroju, swoje stare obuwie, mogące od biedy imitować jakieś dziwaczne na owe czasy sandały. Za to docent stał bezradny w błękitnym, przykrótkim szlafroczku i boso!
— Widzisz, Erneście, sam los karze cię za to, że nie chcesz mnie wziąć z sobą: będziesz teraz boso wdrapywać się na brzeg po kamieniach, a w Ostii wezmą cię za żebraka albo za wariata.
— Albo za natchnionego proroka — śmiała się Helena — bo ze swoją ascetyczną sylwetą w sam raz na takiego wygląda. ,
— Swoją drogą, jestem w kłopocie — zaczął Segar, patrząc na swe bose stopy : — o wszystkim pomyślałem, tylko nie o obuwiu.
Helena przyniosła na próbę swoje nocne pantofle, Monika swoje, ale obie pary były za ciasne. Wtem Segar krzyknął:
— Eureka!* — I chwytając swój bardziej zniszczony sek zaczął oglądać jego podeszwy.
— Nożyczki! — zawołał. — Kobiety, dajcie mi prędko nożyczki!
Kiedy Monika je przyniosła, odciął nimi nogawki sęku, mniej więcej dwadzieścia centymetrów powyżej podeszew, otrzymując dzięki temu coś w rodzaju butów. Następnie nad — ciął jeszcze górę cholewek i powstałe w ten sposób pasemka poowiązywał wokół nóg.
— No, a teraz powiedzcie — chwalił się — czy nie są to wspaniałe rzymskie sandały. O wiele lepsze niż Nika.
Dla uzupełnienia wyglądu przyszłych „Rzymian” trzeba było jeszcze ich odpowiednio uczesać. Zajęły się tym obie kobiety, fryzując w braku rurek dwoma rozgrzanymi drutami włosy Dominika w drobne loczku Segar jednak nie pozwolił ufryzować do końca swych rzadkich włosów, gdyż, jak twierdził, i tak jest aż nadto podobny do Rzymianina, a nie znając dobrze łaciny będzie musiał, chcąc nie chcąc, udawać Fenicjanina czy innego Assyryjozyka.
W końcu Dominik stanął w całej okazałości przed dużym lustrem w damskiej kajucie, ze wstrętem odsuwał dotykającego jego gołej łydki śliskiego strutiomima i krytycznie spojrzał na swe odbicie. Oczywiście, wyglądał śmiesznie. „Ale, kto wie — pomyślał — może nie będę razić wśród portowej ludności”.
Ponieważ zbliżała się godzina świtu, a chodziło o to, by wysiąść na ląd jeszcze po ciemku, docent zaczął nalegać, by nie zwlekano więcej ze spuszczaniem łodzi. Wynurzono więc chronomobil o tyle, że pokład znalazł się nad wodą. Kiedy pompy wypróżniające denne rezerwuary przestały szumieć, otworzono luk. Niestety, przelewające się przez pokład fale dostawały się do wnętrza wozu. Trzeba było chronomobil wynurzyć jeszcze trochę.
— Co oprócz złota bierzecie z sobą? — spytał kapitan, gdy docent z Dominikiem wyciągnęli na pokład łódkę.
— Trochę mniej niż zwykle w takich wypadkach — odparł Segar — bo tylko ręczne reflektorki, morficyt i po jednym pistolecie. Kamer chyba nie wolno brać? A krótkofalówek, niestety, już nie mamy.
— Żadnej broni — rzekł kategorycznie Niekrasicz — ani oczywiście kamer. Najwyżej Dominik może wziąć ze sobą swój prywatny aparacik, ale niech zdjęcia robi tylko wtedy, kiedy tego nikt nie będzie widział.
Dominik bardzo cię ucieszył. Zawiesił futerał aparatu na koszuli pod kąpielowym płaszczem, a do pasa, wziętego z alpinistycznego kombinezonu, przytroczył torebkę ze złotem.
Nie czuł zupełnie obawy przed tą wycieczką, tak bardzo różniącą się od poprzednich; ogarnęło go jednak niezwykłe podniecenie.
— Przygotowałam wam trochę żywności — rzekła w ostatniej chwili Helena, podając dwie paczki.
— Ach, kochana — odparł Segar — dziękuję ci z całego serca za troskliwość, ale nie skorzystamy z tego: dostaniemy, przecież na pewno coś do jedzenia na miejscu.
Dominikowi zrobiło się żal Heleny, która ze swoją znajomością świata antycznego bardziej od niego zasługiwała na wzięcie udziału w tej arcyciekawej wyprawie.
— Może by doprawdy pani poszła zamiast mnie? — zaproponował. — Pani zna łacinę, a to znacznie by ułatwiło porozumiewanie się z Rzymianami.
Helena spojrzała na niego z wdzięcznością, ale kapitan stanowczo zaprotestował.
— Łacinę zna dostatecznie Ernest — powiedział. — A ty, Dominiku, musisz mu towarzyszyć, gdyż jako młody, silny i energiczny najlepiej dasz sobie radę w razie jakichś nieprzewidzianych okoliczności.
— Będziemy się starali dostać rtęć w Ostii — dorzucił jeszcze docent — ale jeżeli się to nie uda, pójdziemy do Rzymu, a wówczas wrócimy dopiero jutro.
— Wystrzegajcie się w miarę możności zetknięcia z władzami — uprzedził profesor — i starajcie się trzymać z dala od miejsc publicznych, gdzie panuje większy ruch.
Docent z Dominikiem wyszli na pokład. Dolatywały ostatnie słowa pożegnania. Wreszcie znaleźli się w łódce. Dominik puścił w ruch motorek. Ciemność panowała jeszcze zupełna. Fale obryzgiwały jadących.
— Tym razem jedziemy na wariata — rzekł Segar — co ci przyszło do głowy, żebym zamiast ciebie brał Helenę?
— Bo zdawało mi się, że ona najbardziej tego pragnęła.
— To mniej ważne. Zrozum, że ja zamiast mieć swobodną głowę, musiałbym się jeszcze nią opiekować… Uważaj, dopływamy, tu są głazy czy skały!
Nim Segar zdążył wypowiedzieć te słowa, łódź zaczepiła o coś i tak się przechyliła, że Dominikowi ledwo udało się w niej utrzymać!
— A niechże, te kamieniska! — rozległ się głos docenta spoza łodzi. — Dominik zaczął pomagać towarzyszowi wydostać się z morza. Było to jednak zbyteczne, gdyż znajdowali się właściwie już na przybrzeżnych głazach.
Jednak wspinanie się na kilkumetrową skalistą skarpę nie było łatwe, tym bardziej że niewiele było widać, a rozpryskujące się fale bryzgały obficie pianą. Poza tym trzeba było ciągnąć za sobą łódkę.
— Tu — wskazał Dominik — jest szczelina. Może udałoby się riam zawlec do niej naszą motorówkę?
— Spróbujmy — odparł przemoczony docent, dzwoniąc zębami z zimna.
Rzeczywiście miejsce zdawało się niezłą kryjówką dla łodzi. Zachodziła jednak obawa, że mimo wszystko w dzień ktoś ją dojrzy i wyciągnie.
— ‘ Nie chodzi już nawet o to — mówił Segar — ale morze w czasie przypływu mogłoby ją stąd wypłukać. Spójrz, Niku — dodał — tutaj, moim zdaniem, łódź byłaby lepiej ukryta — wskazał przy tym na kilkumetrowy jakby basen oddzielony od morza sterczącymi głazami — po prostu zatopimy ją tu i przywalimy kamieniami.
Tak też i zrobili. Dominik, stojąc po pas w wodzie, brał kamienie z rąk docenta i kładł na zanurzoną łódź; którą tymczasem przytrzymywał nogą, aby nie wypłynęła.
Gdy ta czynność była skończona, obaj wdrapali się na brzeg, siadając na nędznej, wydeptanej trawie. Trzęśli się z zimna obaj, gdyż z ich fantastycznych strojów spływała woda.
— Nie powiem, żeby nasza wycieczka zaczęła się przyjemnie — mówił Segar — i co gorsze, nasze improwizowane togi nie wyschną, póki słońce nie zacznie przygrzewać na dobre.
Mówiąc to zdjął szlafrok Moniki i zaczął go wykręcać. Dominik zrobił to sarno ze swoim płaszczem. Kiedy jednak znowu włożyli te mokre okrycia, wydawały się jeszcze zimniejsze. Dominik zaczął biegać tam i z powrotem, aby się rozgrzać.
— Stój! — zawołał docent. — Czy słyszysz nawoływania? Rzeczywiście zaraz potem, przez drogę, przy której siedzieli,
przejechał ciężki, obładowany wóz, zaprzęgnięty w woły. Dwóch ludzi W płaszczach z kapturami szło obok, pokrzykując i popędzając zwierzęta.
— Wiozą coś do Ostii — rzekł Dominik, kiedy wóz minął ich.
— Zapewne żywność — odparł docent — ciekawe, czy bramy miasta są przez noc otwarte.
Wkrótce przejechał drugi wóz, a potem przeszło stado owiec pędzone przez kilku pastuchów. Jeden z nich zagadał coś do Dominika, na co ten odpowiedział nieartykułowanym mruknięciem.
— Chodźmy — rzekł Segar — spróbujemy iść za nimi, bo właściwie sami nie wiemy, na co czekamy.
Stopniowo stawało się coraz jaśniej. Mijali, drewniane i gliniane domki otoczone płotami. W ogródkach, wśród oliwek, widniały grządki uprawnych jarzyn. Raz zza zagrody wypadł szczekający pies, którego odpędzili, rzucając grudki ziemi.
Po przejściu mniej więcej jednego kilometra natrafili już na większe, ceglane domy, przeważnie bez okien: widocznie wychodziły na podwórka. W końcu zbliżyli się do miasta. Przy niezbyt okazałej rogatce kręciła się warta uzbrojona w mieczyki i dzidy. Docent z Dominikiem, nie mówiąc nic, przeszli za stadem baranów. Zaraz za bramą ulica była już cała zabudowana. Rzędy dwu — i trzypiętrowych kamienic o otworach okiennych zasłoniętych okiennicami nie różniły się prawie od domów współczesnego niewielkiego miasta, jedynie jezdnia, nie brukowana, pełna wybojów i śmieci, przedstawiała żałosny widok.
— Wiesz, że tu wygląda dość nowocześnie — rzekł Segar — tylko zapach nieco przykry!
Rzeczywiście, powietrze było przesycone wonią gnijących odpadków kuchennych i ludzkich odchodów, że aż kręciło w nosie. Po ulicy, czterometrowej zaledwie szerokości, przechodziły kobiety z naczyniami, podążając widocznie po wodę, oraz inni przechodnie w brudnych łachmanach.
— Świetnie wyglądałaby tutaj Monika w swym kunsztownym uczesaniu! — mruknął sarkastycznie Segar.
Wtem rozległy się okrzyki i przekleństwa: to wóz jadący naprzeciw, spotkawszy barany, stanął w poprzek „jezdni”. Zator jeszcze, się zwiększył, kiedy z tyłu nadjechał drugi wóz.
Docent odciągnął Dominika wstecz. Na rogu wąziutkiej przecznicy, w którą zamierzali skręcić, minęło ich dwu strażników, śpieszących na miejsce wypadku dla zrobienia porządku. W zaułku było okropnie cuchnące błoto, którego nie dało się wyminąć. Naprzeciw szedł brodaty starzec prowadząc obładowanego osła. Zapytał ich o coś, na co nie mogli odpowiedzieć, gdyż mówił niezrozumiałym żargonem.
— Może to zresztą i łacina — rzekł Segar — tylko że dziad nie ma zębów i dlatego tak „mlamle”.
Coraz więcej spotykali przechodniów. Wtem coś się polało koło nich z góry w błoto, opryskując ich mokre okrycia. Dominik podniósł głowę. W jednym z otworów przymykała się okiennica.
— Wylewają nocniki na głowy przechodniom — zauważył spokojnie Segar.
Uliczka była obskurna. Z niektórych okiennych otworów, szyb nigdzie nie było, wydobywał się dym, okopcając ściany.
— Widocznie tu nie ma pieców ani kominów — mówił docent sam do siebie — jeżeli w Rzymie jest równie pięknie jak w tej zapowietrzonej Ostii, to winszuję Trajanowi i całej jego patrycjuszowskiej świcie.
— Przypuszczam, że w Rzymie jest lepiej — odparł Dominik.
— Ale gdzie? Może na Forum*. A w dzielnicach mieszkalnych pewnie tak samo jak tu.
Dominik zrobił wielki krok chcąc przejść przez kałużę; mimo to wdepnął po kostki w błoto podobne do rzadkiego gnoju.
— Wiesz co? — odezwał się znów Segar, nie odważając się na ryzykowny krok przez kałużę — skręćmy lepiej w ten zaułek, może będzie w nim suszej.
Zaułek miał chyba nie więcej jak półtora metra szerokości, domy zaś były trzy — , a nawet czteropiętrowe.
— Ten dom popękał — rzekł Segar — i ścianę popodpierali belkami. A mimo to z okien się dymi. Odważni ludzie, że tu nadal mieszkają.
Dominik schylił się, żeby przejść pod podporami. Wtem naprzeciwko zjawił się człowiek wiozący w taczce otyłego Rzymianina. Dominik odszedł krok na stronę, by ich przepuścić.
— Skąd jesteście? — spytał po łacinie jadący, zatrzymując swego niewolnika — woźnicę i oglądając krytycznie Segara i Dominika.
— Varsovia — odparł docent bez zająknienia, biorąc się pod boki.
Grubas zaczął o coś pytać, przy czym wyciągnął rękę i pomacał materiał szlafroka Segara.
— Sericum pulchrum — rzekł — sed humidumy*. Kąpałeś się w tym, czy też wyleli ci na głowę nieczystości?
— Może on chce kupić ten szlafrok? — spytał Dominik docenta.
— Nie, on, zdaje się, chce się tylko dowiedzieć, gdzie wyrabiają taki materiał.
Rzeczywiście, grubas wypytywał dalej Segara, gdzie jest ta Varsovia i w jakim celu przyjechali tu do Ostii, a że odpowiedzi docenta widocznie nie bardzo rozumiał i gdzieś się śpieszył, więc wyznaczył mu spotkanie przed zachodem słońca w termopolium obok domu Diany.
— Sympatyczny gość — zauważył Segar, gdy grzęznąca w błocie taczka ruszyła dalej — robi minę bogacza, ale sądząc po sposobie lokomocji chyba nienadzwyczajnie mu się powodzi. W każdym razie mamy już tu znajomego i gdybyśmy wcześniej nie dostali rtęci, zajdziemy pod wieczór do tego termopolium. Tylko nie mam pojęcia, co to jest.
— Chyba jakaś łaźnia.
— Możliwe.
Z zaułka skręcili znów w inną, trochę szerszą uliczkę, gdzie był znaczny ruch. U progów drzwi lub wprost na ziemi siedzieli handlujący daktylami, warzywami lub starymi łachami. Oprócz nędznie ubranych kobiet załatwiających sprawunki kręciło się tu sporo kędzierzawych dzieci. Dalej ulica rozszerzała się, tworząc rodzaj niewielkiego placu, na którym handlarze byli zajęci rozstawianiem kramów.
— Pieczywo! — rzekł nagle Segar. — Czuję zapach pieczywa.
Rzeczywiście, w otwartym sklepie kamienicy, koło której właśnie przechodzili, na półkach i na czymś w rodzaju lady leżały okrągłe bochenki, przypominające wielkanocne bułki. Piekarz podawał je kupującym zamączonymi rękami i odbieraj zapłatę. Jedna starsza kobieta wykłócała się, że dał jej przypalony bochenek i domagała się zamiany.
— Zjedlibyśmy taki bochenek — rzekł Segar — co? Albo chociażby taką małą bułeczkę czy placuszek. Ale płacić sztabką złota to będzie głupio.
Kiedy wyszli ze sklepu, zauważyli, że kilku ludzi się im przygląda.
Znów padły pytania, skąd przybyli.
— Musimy koniecznie kupić jakąś tutejszą odzież — mówił docent, gdy liczba gapiów zaczęła Wzrastać.
— Tylko że nie wiemy gdzie — odparł Dominik, również czując się nieswojo wśród natrętów.
Wówczas docent zapytał łamaną łaciną dość przyzwoicie ubranego mężczyznę, gdzie można dostać tunikę i płaszcz.
— Na ulicy Morskiej, blisko rogu ulicy Klaudiusza — odparł tamten — ale wydasz dużo pieniędzy. Tu, w górę ulicy, dostaniesz taniej.’
Cuchnący czosnkiem czarniawy podrostek zaofiarował się tam zaprowadzić.
— Chodźmy lepiej na Morską — rzekł docent — jak kupować, to lepiej coś porządnego.
Poszli za chłopcem, któremu kazali zaprowadzić się na Morską. Słońce zaczęło już przygrzewać. Po drodze Dominik z przyjemnością oglądał starannie wykończone, nawet ozdobne fasady niektórych domów. Liczne balkony były przystrojone kwiatami, okiennice rozchylone, a okna przysłonięte barwnymi tkaninami.
— Muszą tu mieszkać zamożniejsi ludzie — rzekł Segar — ale kominów widocznie też nie mają, gdyż z wielu okien się dymi.
Wśród coraz liczniejszych przechodniów przewijali się ludzie ubrani na modłę wschodnią, zachwalając przerzucone przez ramię tkaniny. W pewnej odległości od ulicy stała okazała świątynia, otoczona kolumnami o bogato rzeźbionych głowicach.
— Jakiego bóstwa jest ta świątynia? — spytał Segar chłopca, przystając.
— Mithraeum.
— Mithraeum! — zdziwił się Dominik. — Nigdy nie słyszałem o takim rzymskim bóstwie.
— Jest to widocznie świątynia perskiego boga Mitry — rzekł docent.
Dominik miał wielką ochotę zwiedzić świątynię wewnątrz, ale odłożono to na później.
Chłopak, przeciskając się na skrzyżowaniu przez tłum, skręcił w inną ulicę. Dwu niewolników niosło tu jednoosobową lektykę, z której wyglądała stylowo uczesana Rzymianka.
— Jakaś dama — rzekł Segar przyglądając się jej z zaciekawieniem. — Ta ma lepszy pojazd niż nasz przyjaciel grubas. Spytałbym ją, czy nie ma przypadkiem rtęci, ale z tak ubranymi i zabłoconymi jak my nie chciałaby z pewnością gadać.
Szli widocznie ulicą Morską, gdyż chłopak zatrzymał się przed sklepem, uchylając płócienną kotarę w spłowiałe błękitne i brązowe pasy. Na poprzecznych tyczkach były porozwieszane różnokolorowe stroje. Segar przejrzał je pobieżnie.
— Mają niezły wybór — rzekł — ale czy ja wiem, co właściwie należy kupić?
— Chyba tuniki — odparł Dominik — a z wierzchu — togi.
— Daj spokój z togami. Zdaje się, że ich noszenie jest przywilejem patrycjuszów. Poza tym nie łatwo taką togę nosić, by fałdy ładnie leżały. Nie widzieliśmy dotąd ani jednego Rzymianina w todze.
Sprzedawca, załatwiwszy jakiegoś klienta, który oglądał lekkie płaszcze „himationy” i nic nie kupił, zwrócił się z kolei do Segara i Dominika. Był to szpakowaty, lekko przygarbiony mężczyzna z bystrymi oczami, dużym nosem i rzadkim zarostem na twarzy. Mówił bardzo trudno zrozumiałą łaciną, wtrącając widocznie słowa greckie czy fenickie. Gdy się nachylił zachwalając towar, było go silnie czuć czosnkiem.
Segar wybrał żółtawą tunikę z granatowymi lamówkami. Dominik długo nie mógł się zdecydować, wreszcie wybrał białą z węższą, niebieską lamówką. Na zapytanie docenta o cenę, sprzedawca wymienił sumę trzydzieści pięć sestercji za obie.
— Na pewno chce z nas zedrzeć skórę — rzekł Segar — ale nie znając cen, nie wiem, co robić.
Na wszelki wypadek zgodził się tylko na dwadzieścia.
Kupiec z przerażoną miną zamachał rękami i szybko zaczął z powrotem wieszać wybraną odzież. Wówczas docent zaofiarował dwadzieścia pięć, a gdy i to nie poskutkowało, rzekł, że da trzydzieści. Kupiec jeszcze biadał, ale znów zaczął zdejmować tuniki z wieszaka. Wówczas docent wyjaśnił mu, że nie ma pieniędzy, tylko złoto, Dominik zaś wyjął z torebki dwie złote sztabki. Sprzedawca obejrzał je uważnie, zawołał jakiegoś Midiastesa, a gdy ten wyszedł z głębi domu, pokazał mu sztabki. Przez dłuższy czas obaj coś ze sobą mówili, po czym młody, czarnobrody Midiastes rzekł do Dominika: „Zaczekaj” — i wyszedł ze sztabkami na ulicę.
Docent nie namyślając się poszedł za nim, przywołując Dominika.
— Gotów uciec z tym złotem, a potem szukaj wiatru w polu!
Szli szybko za czarnobrodym Grekiem. Ten skręcił w bocznicę i wstąpił do jednego z domów, gdzie z sieni wszedł do pokoju na parterze. Przy dość długim stole siedział tam łysawy mężczyzna, rozprawiając z dwoma interesantami, którzy liczyli kupkę srebrnych monet. Midiastes pokazał mu sztabki wyjaśniając, że należą do przybyłych. Mówił po grecku, tak że Dominik i Segar tylko się domyślali, o co chodzi. Bankier z kolei obejrzał sztabki, naciął jedną z nich nożem, zbadał uważnie nacięcie, po czym oddał je Midiastesowi, tłumacząc coś i wskazując na ukos ręką przez okno.
— Oni wciąż nie są pewni, czy to prawdziwe złoto — rzekł Segar.
Rzeczywiście, Grek zaprowadził ich z kolei do jubilera, który mieszkał prawie naprzeciwko, również na parterze. Nie zastali go jednak i jego pomocnik kazał im czekać, reperując tymczasem złoty łańcuszek. W sąsiednim pokoju przez pół — odsłoniętą zasłonę, było widać kobietę gotującą coś w garnku na żelaznym piecyku — koszu opalanym węglem drzewnym. Wszędzie było pełno dymu, którego swąd mieszał się z zapachem smażonej cebuli. Dwoje małych dzieci bawiło się pręgowanym, burym kotem, niczym się nie różniącym od kotów naszych czasów. Midiastes tymczasem zainteresował się szlafrokiem Segara, wypytując, skąd go ma.
Wreszcie nadszedł jubiler. Był niskiego wzrostu — , czerwony na twarzy, ubrany w brunatny chałat. Dowiedziawszy się, o co chodzi, rozgrzał jedną sztabkę nad ogniem, wytarł ją z kopciu, posmarował jakimś płynem, widocznie kwasem, a w końcu zawiesił ją na nitce na jednym ramieniu wagi, kładąc na szalce odważniki. Potem zanurzył wiszącą sztabkę w kubku z wodą i zdjął część odważników. Dokonawszy tej próby zaczął przeliczać różnicę wag na deseczce z rowkami i przedziałkami, na której układał i przesuwał małe kulki.
— Szybko liczy — zauważył Segar — bardzo jestem ciekaw, co wypadnie.
— W każdym razie — odparł Dominik — zna się chyba na rzeczy.
Jednak rezultat matematycznego działania pozostał dla przybyszów tajemnicą. Jubiler oddał tylko sztabki Segarowi mówiąc, że złoto jest dobre i czyste.
Wówczas docent wziął ze stołu nóż i nadciął jedną ze sztabek. Jubiler zrozumiał, o co chodzi, przeciął na kowadełku sztabkę w zaznaczonym miejscu i wziął sobie odcięty kawałek jako zapłatę za ekspertyzę*.
— Niech go pan spyta, czy czasem nie ma rtęci — szepnął Dominik.
— Jakbyś zgadł moją myśl — odparł Segar i zaraz zaczął wypytywać złotnika o rtęć.
Jubiler trochę się zdziwił, potem głęboko zamyślił, podrapał w .głowę i wreszcie spytał, ile rtęci potrzeba.
— Piętnaście uncji — objaśnił docent po przeliczeniu gramów na uncje.
— Nie mam tak wielkiej ilości — odparł złotnik, ale wnet zaczął dalej coś tłumaczyć docentowi, gestykulując.
— Co on mówił? — spytał Dominik, kiedy wychodzili.
— Mówił, że ani w Ostii, ani w Rzymie mogę rtęci nie dostać, ale on miał większą jej ilość, którą niedawno sprzedał tutejszemu astrologowi Heratemosisowi z Aleksandrii. Niestety, wczoraj rano astrolog wyjechał do Rzymu, ale ma wrócić jutro rano. Więc radził, żebym spróbował odkupić rtęć od niego.
— A gdzie ten astrolog mieszka?
— Rzeczywiście, nie spytałem się go o to — żachnął się Segar. Zawróciwszy dowiedział się, że Heratemosis mieszka W domu „Pod trzema rybami” przy ulicy Portowej.
Midiastes tymczasem chciał prowadzić swych egzotycznych klientów z powrotem do sklepu z konfekcją, ale docent radził Dominikowi, by przedtem poszedł wymienić złoto u bankiera na bieżącą brzęczącą monetę, Dominik wyjął z torebki połowę swych sztabek, bankier je zważył i wypłacił srebrem i miedzią osiemset pięćdziesiąt sestercji.
— Na pewno haniebnie cię oszukał — orzekł Segar.
Dominik zsypał pieniądze do torebki i kieszeni kąpielowego płaszcza. Kiedy wychodzili, zauważył chłopaka, który im pokazał drogę do sklepu. Widocznie czekał na zapłatę, więc Dominik dał mu sestercję.
— Widzisz — mówił Segar — jak doskonale dajemy sobie radę. Ale powiedz, czy ty kiedykolwiek myślałeś, że będziesz wymieniał złoto na pieniądze używane w Ostii za czasów Trajana?
— Oczywiście, że nie przyszłoby mi to do głowy, i przyznam się, że dotąd wydaje mi się, jakby to wszystko odbywało się w jakimś śnie.
— To niedobrze — rzekł Segar śmiejąc się — bo podczas tego twego sennego nastroju łatwo mogą cię okraść. Radzę ci upewnić się czym prędzej, że ci ludzie i te domy rzeczywiście istnieją, bo jak się potem namacalnie przekonasz, że cię ograbiono, to nie dostaniemy rtęci i będziemy zmuszeni przez całe życie już tu pozostać, zarabiając na chleb wożeniem ludzi w taczkach.
— Nie tyle mi chodzi o domy — mówił Dominik — bo są podobne do naszych, ile o ludzi, o ich stroje. Te tuniki i barwne płaszcze wyglądałyby na maskaradę, ale na maskaradzie wszystko jest nowe, a tu widać, że ci Rzymianie i ludzie Wschodu mają stroje znoszone i czują się w nich codziennie… Trudno mi jest to wytłumaczyć, ale ten tłum i gwar robi na mnie niesamowite wrażenie.
W sklepie przymierzyli wybrane tuniki. Tunika docenta okazała się za krótka, więc zamienił ją na dłuższą, ciemnogranatową z cienkiej wełny z Arrecjum, a że ta była znów trochę za obszerna, więc właściciel „firmy” zawołał kobietę, widocznie krawcową, która zręcznie zrobiła na poczekaniu drobne poprawki. Gdy Dominik zapłacił umówioną sumę z dopłatą za droższą tunikę Segara, sprzedawca wyjął ze skrzynki i pokazał im pas brązowo — fioletowego jedwabiu.
— Do czego ma to być potrzebne? — spytał Dominik docenta.
— Ma to być podobno niezwykle cenna oryginalna purpura. Ale nie dam się nabrać, bo po pierwsze, skąd ja wiem, czy to rzeczywiście jest purpura, a po drugie, czytałem kiedyś, że obramowanie z purpury było wolno nosić tylko patrycjuszom, a płaszcze — koronowanym głowom.
— A ja myślałem, że purpura jest rzeczywiście purpurowa — zdziwił się Dominik.
— Nie wiem — odparł docent — w każdym razie uważam, że szmatka ta na nic nami się nie przyda.
Wyszli krocząc majestatycznie w nowych strojach. Krępowały ich tylko zabłocone nogi. Brudny chłopak oczekiwał już na nich na ulicy i na żądanie zaprowadził’ do szewca. Zdjęli obuwie, które szewc zaczął oglądać z wielkim zaciekawieniem i pokazywał czeladnikom. Młoda, dość tłusta dziewczyna, widocznie córka szewca, przyniosła misę z wodą i zaczęła Segarowi myć nogi, zerkając na Dominika. Kiedy przyszła kolej na niego, poczuł się bardzo zmieszany, ale trzeba się było zastosować do panujących tutaj zwyczajów.
Wybrali sandały, jakie wszyscy nosili: z rzemykiem pomiędzy pierwszym a drugim palcem. Podeszwa była dość twarda, ale można było w nich chodzić.
— No, teraz wyglądamy już jak autentyczni Rzymianie — odsapnął docent z zadowoleniem, podczas gdy Dominik płacił — i mam nadzieję, że przestaną się na nas gapić jak na dziwolągi. Możliwe, że na tle Ostii będziemy się nawet wyróżniać elegancją.
— Wygląda pan imponująco w tej tunice — rzekł Dominik — tak wyobrażałem sobie zawsze Petroniusza.
— Wszystko do czasu — odparł Segar wyprostowując swoją długą figurę — za pięć minut będziemy znów brudni i oblepieni błotem.
Tymczasem chłopak, widać zwęszywszy, że goście mają pieniądze, przyprowadził dwie jednoosobowe lektyki, z których każdą niosło dwu tragarzy.
— Patrzcie, jaki ten malec chytry! — zawołał Segar. — Sprowadził nam taksówki. Widocznie chce na nas zbić majątek. Ale jeżeli mamy z nich skorzystać — dodał — to daj mi, kochany, trochę pieniędzy, bo czuję się głupio, kiedy ty wszystko za mnie płacisz.
Dominik dyskretnie dał docentowi garść srebra i miedzi, po czym obaj wsiedli do lektyk. W tej chwili podszedł szewc niosąc oczyszczone z błota ich stare obuwie, o którym zapomnieli. Pytał przy tym, czyby mu ich nie sprzedali. Widocznie chciał je zachować jako curiosum* lub lansować nową modę w Rzymie, wyrabiając półbuty na wzór Dominikowych.
Ale docent stanowczo się na to nie zgodził.
— Szkoda tylko — mówił — że nie mają tutaj żadnego papieru, aby można było zawinąć nasze stare rzeczy. Trzeba będzie kupić jakiś worek.
— Ale dokąd mamy jechać? — spytał Dominik, poprawiając się na wąskim siedzeniu.
— A czy ja wiem? — odparł Segar. — Może na tę ulicę Klaudiusza? Jeszcze tam nie byliśmy, a zwłaszcza — dodał — zjadłbym co, bo jestem niesamowicie głodny. — I kazał się ponieść na Klaudiusza.
Dominik dał do zrozumienia swym tragarzom, by go nieśli za lektyką docenta. Podnieśli sprawnie krzesło za drążki i poszli szybkim, równym krokiem.
„Jadę w prawdziwej rzymskiej lektyce! — myślał Dominik.
— W roku setnym którymś naszej ery, czyli tysiąc osiemset z górą lat przed moją epoką!” — I znów ogarnęło go uczucie, że to sen, a nie rzeczywistość.
Na zakręcie, gdy tragarze zatrzymali się z powodu zatoru, podszedł do lektyki bezręki żebrak. Dominik dał mu sestercję. Żebrak strasznie się ucieszył i widocznie dał znać o hojnym panu swoim kolegom, gdyż zaczęli odtąd zjawiać się coraz liczniej. Szli po obu stronach lektyki, nie zważając na to, że tragarze starali się ich odpędzić. Dominik dawał im po miedzianym asie, ale wciąż nadchodzili nowi, a może i ci sami, gdyż trudno było wszystkich zapamiętać.
Mijając dużą, ozdobną, półokrągłą budowlę, spytał tragarza:
— Co to jest? — Tyle już zdążył się nauczyć po łacinie.
— Theatrum.
Ruch był duży, przeważnie pieszy, ale i pojedynczych lektyk mijali sporo, a najwięcej taczek. Natomiast — ani jednego zaprzęgniętego wozu. Widocznie w dzień do miasta był wjazd wzbroniony. Docent od czasu do czasu odwracał się uśmiechając się do Dominika. Raz Segar pokiwał ręką do przejeżdżającej w lektyce młodej kobiety w barwnym płaszczu, odwróciła się jednak od niego ostentacyjnie i obejrzała się dopiero, kiedy była już dość daleko.
Ulica Klaudiusza była położona na wysokim, lewym brzegu Tyteu. Z obu stron ciągnęły się wille — pałacyki bogatych obywateli. Panował tu mniejszy ruch. Jezdnia i chodniki były wyłożone kamiennymi płytami. Docent zatrzymał niosących go tragarzy.. Dominik również wysiadł zapłaciwszy żądanych pięć sestercji, po czym dowiedział się, że Segar zapłacił tylko dwie.
— Jak mogłeś tak się dać nabrać! — strofował Dominika. — Jeżeli nowa wełniana tunika kosztuje piętnaście, to czyż jest do pomyślenia, by płacić pięć za krótki kurs, i do tego w takiej obdrapanej lektyce.
Przez odstęp pomiędzy dwiema willami było Widać rzekę, a za nią zabudowania portowe i w oddali sam port, mieniący się lasem masztów i pozwijanych żagli. Stali na wprost kanału łączącego port z Tybrem, po którym w obie strony płynęły towarowe duże łodzie i rzeczne statki. Tą drogą właśnie, w górę rzeki, zaopatrywano w żywność i wszelkie potrzebne produkty milionowe miasto, stolicę antycznego świata. Widok był urzekający.
Dominik wyjął aparat, który miał zawieszony przez ramię, i zrobił zdjęcie.
— Pięknie tu jest — mówił Segar — i niejeden historyk pozazdrościłby nam tego widoku, ale zapominasz, przyjacielu, że od rana nic nie jedliśmy, a ja nie należę do wysubtelnionego rodzaju ludzi, którym wystarczają same wrażenia wzrokowe.
Poszli więc z powrotem w stronę centrum miasta. Minęły ich dwie kruczowłose, młode dziewczyny i rzuciły na Dominika powłóczyste spojrzenia. Szły obejmując się. Każda niosła strunowy instrument, prawdopodobnie lirę.
— Uczennice tutejszego konserwatorium — zaśmiał się docent — a może śpiewaczki lub tancerki z którejś ze świątyń? W każdym razie niebrzydkie. Nie oglądaj się, bo powiem Monice.
Wkrótce znów się znaleźli wśród tłumu. Dominikowi udało się kupić w kramie niezbyt duży worek z przyzwoitego płótna, do którego włożyli swoje stare rzeczy. Obok na przenośnym piecyku gotowała się zawiesista zupa, którą kupowała i jadła uboższa ludność.
— Czyżby to było sago? — spytał Dominik Segara, gdyż zupa bardzo przypominała z wyglądu przysmak tak często przygotowywany przez Helenę w kredzie. Docent wziął miseczkę zupy na próbę.
— Spróbuj — rzekł. — To jest polewka z prażonej jęczmiennej mąki. Jadłem to kiedyś, będąc we Włoszech.
Ale Dominikowi nie smakowała ta prażucha. Mimo to trochę zjadł, oddając resztę chudej kobiecinie z dzieckiem na ręku, patrzącej zgłodniałymi oczami na jedzących.
— Niewolnica? — spytał jej docent.
— Liberata* — odparła nieśmiało.
— Widocznie wyzwoleńcom marnie się tu powodzi — rzekł Segar — nie mają pracy, gdyż siła robocza niewolników jest tania.
Dominik nieznacznie wsunął w rękę kobiety kilka sestercji. Tymczasem inni przyglądali się im z pewnym zdziwieniem, widocznie porządnie tak jak oni ubrani ludzie nie jadali zazwyczaj taniej polewki, przeznaczonej dla biedoty i niewolników. O kilka kroków dalej sprzedawano gotowany bób z czosnkiem. Spróbowali i tego przysmaku. Tym razem Dominik zaspokoił głód z przyjemnością a nagabującym go biedakom rozdał trochę miedziaków, by się też najedli.
— Moc tutaj biedy — zauważył.
— Cóż chcesz. Nic na to nie poradzimy — odparł Segar — już taki tu ustrój… Ale patrz — dodał nagle — najedliśmy się tego paskudztwa, ą tu obok w tym domu jest najwyraźniej pierwszorzędna restauracja.
Rzeczywiście, pod arkadami stał długi stół, przy którym jedzono i pito. Dwu pijanych w oblanej winem odzieży wychodziło stamtąd, starając się wzajemnie podtrzymywać. Za nimi wybiegł tęgi gospodarz domagając się zapłaty, której widocznie nie uiścili.
Docent usiadł przy brudnym stole, zapraszając Dominika gestem bywalca, by zajął miejsce obok.
— No, wreszcie! Napijemy się po kubku wina — zaproponował — chyba że przedtem chcesz jeszcze coś zjeść. Bo ja na razie nie mogę.
Restaurator, wydostawszy pieniądze od pijaków, podszedł do nich.
— Wina! — rzekł Segar. — Dobrego wina!
— Czy może być wino z Cypru? — spytał gospodarz dość zrozumiałą łaciną, po czym zaraz uprzedził, że kubek będzie kosztował siedem asów.
— Niech będzie z Cypru — zgodził się Segar coraz bardziej zadowolony, że wreszcie siedzi i że się czegoś napije.
— Nic jeść panowie nie będą? — spytał jeszcze gospodarz.
— Nic.
Karczmarz przyniósł spory dzbanuszek wina, dwa kubki i miseczkę z daktylami.
— Ale kubki dał nam jak naparstki — rzekł Segar — patrz, z jakich wielkich piją tamci.
Pozostali współbiesiadnicy przy stole byli to brodaci mężczyźni w różnym wieku we wzorzystych chałatach z długimi rękawami. Tylko jeden wśród nich, ogolony chyba przed tygodniem, wyglądał na Rzymianina. Mówili z sobą wszyscy jednocześnie niezrozumiałym językiem, w którym było najwięcej dźwięków „ch” i „sz”, i mocno przy tym gestykulowali. Jedynie zwracając się do tęgo już podpitego Rzymianina mówili łamaną łaciną.
— Co to mogą być za jedni? — zainteresował się Dominik, pijąc kwaśne i słabe wino.
— Skąd ja mogę wiedzieć — odparł Segar — pewnie Fenicjanie albo inni ludzie Wschodu. Ubijają pewnie jakiś interes z tym tam… Ale dał lurę ten nicpoń — dodał krzywiąc się. — No, jeżeli to ma być owo sławne cypryjskie wino, to ja jestem Babilończykiem!
Podeszła kwiaciarka.
— Nie ma kobiet w naszym towarzystwie — rzekł Segar odsuwając koszyk. Najwidoczniej nie zrozumiała, o co mu chodzi, ale wnet przywołał ją jeden z brodaczy, kupił wianek upleciony z drobnych, czerwonych astrów i włożył na głowę Rzymianinowi. Ten zaczął coś bełkotać podnosząc kubek, ale rozkaszlał się spazmatycznie.
Na ulicy, w pobliżu ich gospody, zaczęli się zbierać ludzie dookoła chudego jak szkielet, półnagiego, ciemnoskórego magika, który rozkładał swe rekwizyty. Zaczął przedstawienie od kilku słów przedmowy, po czym usiadł z założonymi nogami na skrzynce okrytej dywanikiem i zaczął grać na długiej piszczałce. Ze stojącego przed nim dzbana o wąskiej szyjce wysunął się wąż, wyginając w różne strony głowę.
— Mamy szczęście do gadów! — rzekł Segar. — Mało to napatrzyliśmy się na nie w kredzie, a tutaj znów nam pokazują węża. Ale pomyśl, jaką moglibyśmy tu zrobić furorę zaklinając przed tymi gapiami naszego Strutka albo pteranodona. Dopiero mieliby widowisko!
Restaurator podał wschodnim gościom misy napełnione podłużnie krajanymi kluskami z mięsnym sosem, zalatującym czosnkiem.
— Wiesz co, ten antyczny makaron wygląda smacznie! — zdecydował docent i też zamówił po porcji dla siebie i Dominika. — I tak już pachniemy czosnkiem, więc gorzej już pachnieć nie będziemy.
Tymczasem zaklinacz wężów skończył swój pierwszy numer i rozpoczął drugi. Pokazał wszem wobec dość „długi sztylet w kształcie obosiecznego miecza i zadarłszy do góry głowę wsunął go sobie przez usta do gardła, ale tylko do połowy. Przyglądający się temu pijany już zupełnie Rzymianin wstał od stołu i zaczął wymyślać kuglarzowi, grożąc, że wepchnie mu sztylet do końca; i byłby to z pewnością zrobił, gdyby „Fenicjanie” go nie odciągnęli z powrotem do stołu. Wówczas jednak zaczął na nich wściekle krzyczeć i rzucił w jednego pełnym kubkiem wina. Zanosiło się na awanturę, więc Dominik z docentem, nie doczekawszy się klusek, zapłacili gospodarzowi i wyszli.
Błąkali się jeszcze przez jakiś czas, przeciskając w tłumie między straganami zawalonymi najrozmaitszym towarem. Były tu wyroby żelazne, naczynia kuchenne, garnki, zabawki, statuetki bogów z terakoty*, miedzi lub kości, lustra srebrzone, lampy z miasta Mutiny, jak wykrzykiwali sprzedawcy, rozmaite wyroby ze szkła, zwoje czystego papirusu, drewniane woskowane tabliczki do notatek i moc najrozmaitszych rzeczy, których przeznaczenie trudno było zgadnąć.
Zatrzymali się przed straganem pełnym słoików, buteleczek, suszonych ziół i rozmaitych tajemniczych amuletów.
— Wygląda to na aptekę — rzekł docent — albo drogerię. Rzymianka lat około czterdziestu stała tu w towarzystwie swojej służącej, wąchając po kolei rozmaite pachnidła. Sprzedawca właśnie kapnął jej kroplę olejku na rękę, którą roztarła i dała powąchać słudze, po czym zaczęła się targować o cenę. Aptekarz, jak mógł, zachwalał pachnidło, dowodząc, że jest to olejek z tajemniczego kwiatu, który zakwita na Dalekim Wschodzie raz na tysiąc lat, a kiedy mężczyzna poczuje ten zapach na ciele kobiety, to już nigdy od niej nie odejdzie. Usłyszawszy to Rzymianka spytała, czy nie ma lubczyku, działającego na odległość, gdyż nie ma ona dotąd możności widywania się z osobą, o którą jej chodzi. Drogerzysta zaczął szukać wśród swoich specyfików i wreszcie wyciągnął z ukrycia puzderko z szarym proszkiem.
— Jedna szczypta tego — twierdził — wystarczy, by mężczyzna oszalał z miłości, a może mu ją wsypać do wina nawet ktoś trzeci, byle wymówił przy tym imię zainteresowanej kobiety z zaklęciem na Adonisa.
Jednak cena obu specyfików okazała się zbyt wygórowana i kobieta odeszła, zapłaciwszy tylko za próbną kroplę olejku. Wówczas Segar spytał, czy może dostać rtęci, a aptekarz odpowiedział głośno, że on trucizn nie sprzedaje, zaraz jednak po cichu zaproponował tynkturę, której ćwierć uncji wystarczy na uśmiercenie zarówno szczura, jak i wołu, przy czym wół zdechnie dopiero na trzeci dzień, a na ciele nie będzie żadnych śladów trucizny.
Gdy odeszli, docent przetłumaczył Dominikowi, co mówił handlarz, i obaj uśmieli się z jego sposobu reklamowania towaru, oczywiste było bowiem, że trucizna była przeznaczona dla ludzi, nie dla wołów.
— Wszystko to bardzo piękne i pouczające — dodał docent — ale rtęci, jak widzę; będzie trudno dostać, chyba że zaczekamy do jutra na tego astrologa.
Do otwartego targowiska przylegały, jak się okazało, jeszcze kryte hale targowe, ale produkty spożywcze, zwłaszcza ryby, które tam sprzedawano, niezbyt Segara interesowały. Poszli więc dalej zwiedzać miasto.
— Chciałeś obejrzeć tę świątynię — rzekł docent, gdy przechodzili znów koło Mithraeum.
Frontowe wejście było jednak zamknięte. Obeszli więc wkoło pod kolumnadą i przez tylne drzwiczki wstąpili do niewielkiej izby pachnącej kadzidłem. Młody kapłan, o ogolonej głowie, podszedł do nich pytając, czego chcą. Dominik nie wiedział, co odpowiedzieć, Segar natomiast bez namysłu wyjął pięć sestercji i podał kapłanowi mówiąc, że chce je złożyć w ofierze Mitrze.
— Daj mu też od siebie — szepnął do Dominika. Wobec czego Dominik również podał kapłanowi kilka srebrnych monet.
Kapłan, bez najmniejszego wyrazu zdziwienia, wziął pieniądze, schował je do drewnianej szkatułki i zanotował wpływ na woskowej tabliczce.
— Czego pragniecie w zamian od Petrogenesa? — spytał spokojnie.
Docent chwilę się zamyślił, po czym — wyjaśnił kapłanowi, że czeka ich do domu bardzo daleka podróż statkiem przez morze. Kapłan zanotował, jakie modły ma odmówić na intencję ofiarodawców, zapytując jeszcze o ich imiona.
— Ernestes Segaros et Dominicus Conarius — odpowiedział docent bez zająknienia.
Kapłan, notując, głośno powtarzał imiona, by nie było pomyłki, po czym wprowadził przybyszów do głównej świątynnej nawy, gdzie pozostawił ich samych. Panował tu półmrok, a zapach kadzideł był jeszcze silniejszy. Na postumencie stał posąg Mitry, wykonany w stylu grecko — rzymskim z marmuru i słoniowej kości. Przed bóstwem na kamiennym stole — ołtarzu płonął w naczyniu ogień. Dominik odruchowo sięgnął ręką ku głowie, jakby chcąc zdjąć czapkę, której nie miał. Przez dłuższy czas stali obaj milcząc, potem obeszli salę dookoła, aby obejrzeć ścienne malowidła.
— Moim zdaniem, te obrazy mają swoją kolejność — szepnął Segar — i przedstawiają życie Mitry. Ten pierwszy to narodziny Mitry w jakiejś grocie, ten drugi to pasterze, tak, z pewnością są to pasterze składający Mitrze hołd, no a ten, to jest… nie wiem… jakby jakaś uczta?
— Może to Ostatnia Wieczerza? — szepnął Dominik, zaskoczony zadziwiającym podobieństwem treści tych obrazów do wątków religii chrześcijańskiej.
— Tak, tak! — potwierdził docent. — Niewątpliwie jest to Ostatnia Wieczerza, bo tutaj dalej widzimy Mitrę jako już umarłego, a na tym ostatnim obrazie — jego wniebowstąpienie!
W tej chwili wszedł kapłan i podał zwiedzającym dwa kubki wina.
Dominik przez chwilę nie wiedział, co ma z tym zrobić. Podniósł kubek do ust, wahając się, czy ma wino wypić, wreszcie spojrzał na Segara, aby zobaczyć, jak on się zachowa.
Docent mrugnął na Dominika i wylał swoje wino na kamienną płytę. Dominik zrobił to samo. Wychodząc zauważył jeszcze nad drzwiami pozłacane plastyczne wizerunki koguta i kluczy.
— Znaki Chronosa — objaśnił kapłan, po czym jakby przez ciekawość spytał ofiarodawców, skąd są rodem.
— Varsovia! — odparł Segar, jak zwykle bez zająknięcia, a kapłan kiwnął głową, jakby już kiedyś słyszał o tym mieście. Miał widocznie ambicję, że świątynię odwiedzają ludzie z całego świata.
Na stopniach świątyni minął ich mężczyzna z wytatuowanym na czole maleńkim krzyżykiem. Docent, by się upewnić, spytał go, jakiemu bogu poświęcona ta świątynia.
— Mithrae saxigenis, solis irwicti* — odpowiedział tamten znikając w drzwiach świątyni.
— Gdyby pan się jeszcze raz nie upewnił, że to świątynia Mitry — rzekł Dominik — byłbym przekonany, że to jakiś kult chrześcijański!
— Ja też nic z tego nie rozumiem — odparł docent — zapytamy Helenę, która jest w tych rzeczach lepiej zorientowana. W każdym razie — dodał — zachowaliśmy się tam chyba poprawnie, nie chciałbym, żeby nas ten kapłan wziął za jakichś prowincjonalnych tumanów.
Udali się w stronę Tybru i przez drewniany most przeszli na drugi brzeg, by zwiedzić port. Mijali magazyny ze zbożem i innymi towarami. Niektóre budynki były ozdobione kolumnami zwieńczonymi gzymsami i trójkątnym szczytem. Mnóstwo niewolników uwijało się tutaj, niosąc na plecach pełne wory lub tocząc beczki. Towar ważono na ciężkich wagach zawieszonych na trójnogu.
Wkrótce doszli do ogromnego basenu o kształcie regularnego sześciokąta. Stały tam wzdłuż brzegu niezliczone statki i łodzie, przeważnie ozdobione rzeźbami na dziobach. Jedne opróżniano, inne ładowano. Wszędzie rozlegały się okrzyki właścicieli statków czy też nadzorców, którzy batami popędzali niewolników przenoszących towar po drewnianych kładkach. Za składami rozpościerała się dzielnica portowa o wąskich, lecz regularnych uliczkach.
Dominik z docentem obchodzili basen dookoła, przyglądając się ruchowi i nieustającej natężonej pracy.
— Ten basen wygląda na świeżo wybudowany — zauważył Dominik, wskazując na kamienne okładziny brzegów.
— Duża i ładna — inwestycja — potwierdził Segar. — Rzymianie umieli budować, tylko że nie oszczędzali przy tym ludzi.
Obszedłszy basen wewnętrzny stanęli na murowanym wykuszu, dookoła którego prowadził szeroki kanał łączący ów basen z głównym starym portem. Przepływały tam w obu kierunkach statki o rytmicznie się poruszających rzędach wioseł. Niektóre z nich holowały obszerne łodzie, napełnione towarami. Na wprost za kanałem, na wzniesieniu, stał okazały czworobok gmachu o pięknej architekturze. Kręciło się tam wielu uzbrojonych strażników w hełmach. Prawdopodobnie były to koszary. Na prawo roztaczał się widok na basen zewnętrzny, jeszcze znacznie większy od wewnętrznego. Oddzielały go od otwartego morza dwa długie, półokrągłe falochrony. Pomiędzy ich końcami na murowanej wysepce, widniał wysoko posąg Neptuna.
— Widzieliśmy już ten wylot portu od strony morza — rzekł Dominik.
— Ale wówczas była noc — odparł docent — a teraz dopiero możemy sobie zdać sprawę z ogromu tych falochronów i z ilości znajdujących się tu statków.
Zwłaszcza pięknie wyglądały okręty o rozwiniętych żaglach rudożółtych lub w barwne pasy. Słońce się na nich jarzyło, a ruchliwe, zdeformowane ich odbicia w wodzie tworzyły malownicze plamy.
Przejeżdżająca taczka potrąciła Dominika, a pchający ją zwymyślał go, że stoi na środku drogi.
Zawrócili do dzielnicy portowej. Na żelaznym koszu z węglami prażyły się kasztany. Dominik z docentem spróbowali tego niedrogiego aromatycznego specjału. Kiedy jedli, zagadnął ich sprzedawca, skąd przybyli, gdyż, jak twierdził, nie słyszał jeszcze takiej mowy. Z dumą objaśniał ich, że budowę wewnętrznego basenu ukończono dopiero w zeszłym roku i że dzięki temu port Ostii dorównuje obecnie wspaniałością portowi w Aleksandrii.
— Tylko latarni morskiej nie mamy tak wysokiej jak na Pharos — dodał — ale byłaby ona zbyteczna tutaj, nie ma bowiem na świecie żeglarza który by nie mógł trafić do Ostii.
Opodal stała stłoczona grupa łudzi. Okazało się, że leżał tam martwy człowiek. Strażnik usiłował rozpędzić gapiów, aby umożliwić zbadanie zwłok jakiemuś urzędnikowi, zapewne lekarzowi. Mężczyzna mógł umrzeć na chorobę zakaźną, a wówczas należało wydać odpowiednie zarządzenia ochronne.
Od czasu do czasu Segar rozpytywał się, gdzie można dostać rtęci, ale nikt nie mógł mu w tej sprawie udzielić żadnych informacji.
— Będziemy się musieli rozejrzeć za noclegiem — rzekł, kiedy usiedli w szynku portowej dzielnicy — miasto wygląda na przeludnione, ale chyba gdzieś, u licha, uda się nam kątem przespać.
Wzięli porcję ryby i dzbanuszek taniego cierpkiego wina. Lepszego tu nie było. Na deser zaś jedli owoce granatu i suszone figi.
Ryba była niezła, ale, niestety, w braku widelców i noży trzeba było jeść ją palcami. Zresztą wszyscy tak robili. Do szynku wchodziło coraz więcej gości. Jeden z nich, w nieco wytartym płaszczu, przysiadł się bez ceremonii do Dominika i docenta i od razu zaczął z nimi rozmawiać jak z dawnymi znajomymi. Na kolanach trzymał małego pieska o rudawej sierści, chwalił się, że nabył go w Lakonii za fantastyczną sumę, że był też niedawno w Aleksandrii, daleko wspanialszej od Rzymu, który jest okropnym miastem, i tak dalej. Docent nalał mu wina i poczęstował owocami. Wreszcie gość dowiedział się, że docent przybył z Sarmacji, i zaczął opowiadać, jak to dwa lata temu odbył podróż do tejże Sarmacji nad morze północne. Dominik niewiele z tego rozumiał, łowił tylko pojedyncze wyrazy jak ursus — niedźwiedź, lupus — wilk, i często powtarzane barbari — barbarzyńcy. Segar jednak widocznie rozumiał nieco więcej, gdyż od czasu do czasu się śmiał, po czym powiedział Dominikowi, że gość ten jeździł po bursztyn, zatrzymał się w miejscowości Calisia* — prawdopodobnie w dzisiejszym Kaliszu, i że najbardziej z całej podróży zaimponowały mu zamarzające w zimie rzeki, po których można przejść suchą nogą, oraz białość śniegu czystsza niż białość lnianych płócien z Kolchidy.
Podczas gdy tak gawędzili popijając, weszła do szynku młoda flecistka w długiej, barwnej chlamidzie i zaczęła grać dość szybkie, piskliwe melodie. Ten i ów dał jej miedzianego asa, domagając się, by zatańczyła. Wówczas zdjęła wierzchnią szatę i zaczęła się wyginać w rozmaite strony, akompaniując sobie czymś w rodzaju tamburyna*.
Przygodny znajomy, popijając i zajadając figi, twierdził, że choć tancerka nie może się równać z flecistkami z Aleksandrii, postawiłby jej jednak chętnie wina, niestety, nie zdążył jeszcze sprzedać przywiezionego towaru, którego ma pełen statek. Chciałby więc pożyczyć kilkaset sestercji, albo chociaż z pięćdziesiąt, które zobowiązuje się zwrócić jeszcze dziś wieczorem z dużym procentem.
Podochocony winem Dominik poczuł sympatię do rozmownego gościa, zwłaszcza że ten bywał w Polsce. Już chciał sięgnąć do sakiewki, ale docent pod stołem powstrzymał jego rękę.
— Nie bądź taki hojny — szepnął — póki nie kupiliśmy rtęci, bo nie wiadomo, ile będzie kosztować. — Po czym zamówił nowy dzban wina na własny rachunek. Wówczas przygodny przyjaciel zaczął tłumaczyć karczmarzowi, że znakomici cudzoziemcy chcieliby wino Saprios, a gdy się dowiedział, że takiego nie ma, zażądał wina Caecubum.
Tancerka, słysząc szumne zamówienia, zaczęła się kręcić w pobliżu nich, muskając szalem to Dominika, to Aureliusza — tak miał na imię przygodny kompan — a gdy skończyła taniec i zebrała od innych gości miedziaki do tamburyna, podeszła na końcu do nich.
Dominik dał jej dwa srebrniki, a Aureliusz posadził ją koło siebie i zaczął obiecywać złote góry. Nie przestawał jednak przy tym nagabywać docenta o pożyczkę, proponując dać mu w zastaw swego pieska, który, jak twierdził, wart jest nummus aureus albo i dwa. W szynku stawało się coraz gwarniej, rozlegały się pijackie okrzyki, w jednym rogu wśród grających w kości wybuchła kłótnia.
Kiedy tylko szynkarz przyniósł zamówiony dzban wina i gęś, docent polecił Dominikowi zapłacić należność i obaj po cichu, jeden po drugim wynieśli się z lokalu, starając jak najszybciej skręcić w boczną ulicę.
— Ależ to natręt z tego Aureliusza! — mówił Segar. — Nie lubię takich typów.
— Ale co on teraz zrobi? — spytał Dominik czując, że mu wino uderzyło do głowy.
— A cóż ma robić? Rachunek zapłacony, więc nic mu nie grozi.
— Tak, ale słyszałem, że obiecywał tej Asterii mnóstwo rzeczy.
— A mnie co to obchodzi! — żachnął się docent. — Może jej podarować swego psa albo nawet cały, z pewnością nie istniejący, statek z towarami. Dobrze i tak, że w ostatniej chwili zdążyłem cię chwycić za rękę, bo byłbyś oddał temu naciągaczowi wszystkie pieniądze i wrócilibyśmy do chronomobilu bez rtęci.
— Trochę mnie wzruszyło, że on bywał w Sarmacji. To jakby w Polsce!…
— Był tam czy nie był, co nas to obchodzi. A ta Ostryga czy Asteria to też widać myśli tylko, jakby wyłudzić pieniądze.
W porcie zwróciły ich uwagę dwie świeżo przybyłe galery wojskowe, z których uzbrojeni legioniści w hełmach wyprowadzali skutych ludzi, prawdopodobnie jeńców wojennych. Trzy dalsze podobne galery nadpływały przez kanał. Dominik ze zgrozą patrzał, jak brutalnie obchodzono się tymi półnagimi, przeważnie młodymi mężczyznami. Spytał przechodzącego niewolnika, skąd przywieziono tych ludzi, ale ten spojrzał nań tylko tępo, kiedy zaś Dominik powtórzył pytanie, zabełkotał coś niezrozumiale.
— Prowadzą ich jak bydło — rzekł Segar — i z pewnością przeznaczą na dożywotnią pracę w kamieniołomach. Marny los dostać się do rzymskiej niewoli!
Centurion* w blaszanym pancerzu wydawał rozkazy. Jeńców ustawiono dziesiątkami, a pisarz notował ich ilość na woskowej tabliczce. Jeden z wiedzionych miał zakrwawione plecy i dwaj towarzysze niedoli podtrzymywali go, by nie upadł.
Docent poprowadził Dominika z powrotem do miasta na lewy brzeg Tybru. Po drodze wypytywali, gdzie można by dostać jakiś kąt na nocleg, ale wszyscy odpowiadali, że będzie to trudna sprawa, chociaż w Ostii łatwiej jeszcze się ulokować niż w przepełnionym Rzymie. Po przejściu mostu skręcili w ulicę, którą dotychczas jeszcze nie przechodzili. Drogę zatarasował im wóz naładowany cegłą, pierwszy wóz, jaki spotkali w ciągu dnia. Musieli stanąć w jakichś drzwiach, by go przepuścić. Idąc dalej, ujrzeli robotników pracujących przy budowie domu. Oficyna była już doprowadzona do pierwszego piętra i kładziono na murach grube poprzeczne belki, mające stanowić sufit parteru, a zarazem podłogę piętra.
— Jeżeli ta kamienica ma być czteropiętrowa, jak te sąsiednie, to nie wiem, jak się utrzyma na tak cienkich ścianach — rzekł docent.
— Kiedy inne domy mają takie same cienkie ściany.
— Toteż widzieliśmy kilka popękanych i podpartych belkami.
— Myślę, że to nie wskutek cienkich murów, lecz przez to, że fundamenty zakładają tak płytko — rzekł Dominik wskazując na rów wykopany pod front domu, w którym już zaczęto układać cegły.
— Fundamenty czy ściany, dość że tandetna budowa, i nie masz co, przyjacielu, ich bronić.
— Bo może oni nie wiedzą, jak trzeba budować?
— Głupstwa pleciesz, Niku… oni nie wiedzą! A kto wybudował Koloseum, akwedukty i inne wspaniałe budowle! Mówię ci, że oni doskonale wiedzą, ale oszczędzają, by jak najtańszym kosztem wystawić jak największy dom i mieć z tego dochody. Obrzydliwa spekulacja! Można im tylko przyznać, że robota idzie sprawnie, mimo że nie mają dźwigów ani innych urządzeń pomocniczych.
Przyjrzawszy się pracującym murarzom i cieślom docent z Dominikiem poszli dalej. Przez okna i drzwi domów widzieli warsztaty garncarskie, w których jednocześnie, sprzedawano towary, kuźnie, drobne przędzalnie i tkalnie, zatrudniające po kilka osób. Na jednym z .niewielkich placów można było kupić żywy drób, świnie i owce. Tuż opodal były jatki z rozwieszonymi połciami mięsa.
Ponieważ słońce chyliło się ku zachodowi, docent zaczął pytać, gdzie jest dom Diany, w którym poznany rano grubas wyznaczył im spotkanie. Miał bowiem nadzieję, że może on wskaże im jakiś nocleg. Według wskazówek przechodniów przeszli znaczny kawał drogi. Z dużego, ozdobnego budynku wychodziło sporo czysto ubranych mężczyzn, na których czekały lektyki. Okazało się, że są to termy.
— To prawdopodobnie tu — rzekł Dominik. — bo pamiętam, że nasz grubas wspomniał wtedy o termopolium.
Dowiedzieli się jednak, że termy nie mają nic wspólnego z Dianą i że do term z powodu późnej nocy już nie wpuszczano, a dom Diany znajduje się gdzie indziej. Okazał się on dużą, narożną, czteropiętrową kamienicą o biegnącym wkoło na drugim piętrze balkonie, opartym na sklepionych podporach. Na parterze znajdował się rząd sklepów, wśród których był i zakład gastronomiczny zwany termopolium.
— Ależ to najprawdziwszy bar! — wykrzyknął Segar wchodząc do lokalu.
Rzeczywiście, jego urządzenie było zupełnie inne od szynków, które dotąd zwiedzili. Przez środek izby, przez całą niemal jej długość, biegł murowany stół, niższy z brzegów, a o kilkanaście centymetrów wyższy w środku. Na tej jego wyższej części, ciągnącej się przez całą długość, stały rondle z gorącymi potrawami, goście zaś, stojący z obu stron, jedli z misek na niższych brzegach stołu.
— Co za wspaniałe urządzenie! — zachwycał się docent, gdy znaleźli wolne miejsce przy stole. — Rondle stoją na fajerkach, a pod nimi jest pusty kanał — coś w rodzaju rury, przez którą idzie żar z pieca.
Musiał to być widocznie droższy — lokal, gdyż goście wyglądali na zamożnych. Dominik przyjrzał się wszystkim dokładnie, ale grubasa, który się tu z nimi umówił, nie było.
— Zaczekajmy trochę — radził Segar — może jeszcze przyjdzie. I skosztujmy coś z tych barowych dań, które, jak na mój gust, pachną wyśmienicie.
Zaglądał przy tym do rondli.
— W tym jest chyba baranina — informował Dominika — a w tym też jakieś mięso, ale w sosie, więc trudno poznać.
Z kłopotu wybawił go gospodarz, tłumacząc, że jest to wieprzowina, w następnym zaś rondlu — cielęcina, w następnym mięso z królików, i tak dalej.
Docent poprosił o porcję baraniny, Dominik chciał wziąć wieprzowinę, ale Segar odradził mu, gdyż w nie zbadanej wieprzowinie mogą być trychiny**, wziął więc pieczeń cielęcą. Oczywiście, za radą gospodarza, zamówili też i dzbanuszek wina Formianum, które miało być nieporównane.
— Ładnie się prowadzimy — śmiał się docent — cały dzień od knajpy do knajpy. Ciekaw jestem, co by na to powiedział Piotr czy też profesor, gdyby się dowiedzieli, jak tu spędzamy czas.
— Bo może rzeczywiście niepotrzebnie tu zaszliśmy? — odparł Dominik nieco zmieszany.
— Jak to: niepotrzebnie? — oburzył się Segar. — Jedzenie jest koniecznością życiową, wiedzieli o tym już starożytni, a nasze odżywianie się podczas podróży było bardzo mizerne. Więc teraz tylko odrabiamy zaległości.
Sąsiad z prawej strony, zajadający palcami rodzaj gulaszu z kluskami, spojrzał na nich z zaciekawieniem.
— Bonum vinum* — rzekł docent podnosząc kubek.
— Formianum?
— Sic*, Formianum.
Sąsiad spytał, z jakiej rzymskiej prowincji pochodzą. Nie chciał wierzyć, gdy usłyszał, że z Sarmacji.
— Sarmaci — mówił — to płowi barbarzyńcy, a wy na takich nie wyglądacie, Rzymianie zaś z Sarmacji mówią dobrze po łacinie.
Docent roześmiał się” tajemniczo i z kolei spytał, kim jest jego rozmówca.
— Jestem Kajusz Kwintus, znany w Rzymie przedsiębiorca budowlany — odparł z pewną chełpliwością — i mówię to wam tylko dlatego, że jesteście cudzoziemcami. Bo tu wszyscy mnie znają.
— A ja jestem sarmacki astrolog i na imię mi Ernestes Segaros, a mój młody przyjaciel Dominikus jest filozofem studiującym medycynę.
— We wszystko uwierzę — zaśmiał się przedsiębiorca ukazując rząd białych zębów — tylko nie w to, że jesteście Sarmatami.
Z dalszej rozmowy okazało się, że Kajusz buduje właśnie dom, który Dominik i docent widzieli i którego cienkość murów i płytkość fundamentów krytykowali przed chwilą.
— Mam tylu wykwalifikowanych murarzy, tyle zaprzęgów i niewolników — chwalił się — że równocześnie prowadzę rozbiórkę domu, który się niedawno zawalił przy ulicy Górnej.
— Niech się go pan spyta — rzekł Dominik do Segara — czy ten dom, który się zawalił, też był jego konstrukcji.
Ale docent już kiwał na wchodzącego znajomego grubasa.
Kajusz zdziwił się, że znają wchodzącego, który ich powitał wyciągniętą po rzymsku ręką, gdyż okazało się, że grubas był adwokatem Kajusza.
— Przygotowałem mowę obrończą — zaczął mówić prawnik — dzięki której niewątpliwie wygrasz swoją trudną sprawę. Otóż twierdzę w niej) że zawalenie się insuli jest zawsze spowodowane zrządzeniem losu — ergo* nie mogło to się stać ani z winy budowniczego, ani właściciela, tym bardziej że jak w tym wypadku można stwierdzić, ściany były przepisowej grubości.
— Znasz się na prawie lepiej ode mnie — odparł Kajusz — i ufam, że bogowie pomogą ci poprowadzić sprawę nie gorzej niż poprzednim razem, ale powiedz mi — dodał — skąd znasz Ernestesa i Dominikusa i czy to możliwe, by oni byli Sarmatami?
— Zmieniliście wasze dziwne szaty na tuniki — rzekł adwokat — i byłbym was nie poznał, tak teraz elegancko wyglądacie. Tamten jednak błękitny jedwab był niezwykły i nie słyszałem nigdy dotąd o mieście Varsovia, gdzie takie tkaniny wyrabiają.
— Świat jest duży — odparł Segar — i nie wszystkie kraje i miasta są wam znane.
— On mówi prawdę — ożywił się grubas — ja zawsze twierdzę, że na wschodzie za Indiami leży jeszcze kraj wielki, którego nie ma na mapach kręgu świata.
— Jakiż to kraj? Sarmacja? — spytał Kajusz.
— Nie! Jaka tam Sarmacja! Nazywa się on krajem Wielkiego Smoka albo Wschodzącego Słońca, a wiem o tym stąd, że będąc w Regia poznałem kupca, który chciał mi sprzedać jedwab cudnego wyrobu, haftowany w złote smoki i przysięgał na Hermesa, że ta tkanina pochodzi właśnie z tego kraju, gdzie ludzie są żółci i mają skośne oczy.
— Żółci ludzie! — zaśmiał się Kajusz. — Chyba malowani szafranem!
Adwokat zamówił coś u gospodarza, czego nazwa nic Dominikowi nie mówiła, i ciągnął dalej, że, jego zdaniem, na zachodzie, za Wrotami Herkulesa, mogą też być jeszcze lądy, o których nikt nie wie, gdyż nie darmo Platon wspominał o Atlantydzie.
— A ja myślę — zaryzykował Segar — że świat jest kulą, zawieszoną w powietrzu, którą można we wszystkie strony opływać dookoła.
— W to nie wierzę — odparł adwokat ożywiając się coraz więcej — choć twierdzą tak niektórzy filozofowie. Ale że księżyc jest czymś podobnym do ziemi i że tam mogą mieszkać ludzie, to mi czasem przychodzi do głowy.
— Może powiesz coś w tej sprawie, Ernestesie — rzekł Kajusz — gdyż, jak twierdzisz, jesteś astrologiem.
Docent mrugnął znacząco na Dominika, oblizał palce z sosu, wyprostował się i zaczął mówić, dobierając powoli słowa:
— Sądzę, że człowiek, choćby najbardziej uczony, daremnie będzie dochodził, czym są światła niebieskie, a co na nich się dzieje, tylko bogom jest wiadomo.
— Czy bogowie dużo więcej wiedzą od nas, o tym wątpię — rzekł grubas zabierając się do jedzenia przyniesionej mu dziwnej potrawy — ‘ ale że nasi wnukowie będą wiedzieli więcej niż my teraz, tego jestem pewien i możliwe, że znajdzie się kiedyś człowiek zręczniejszy od Dedala i Ikara* i zbuduje takie skrzydła, którymi zaleci na księżyc.
Przedsiębiorca budowlany roześmiał się na to głośno.
— Prędzej uwierzę — rzekł — że można wybudować wieżę sięgającą do nieba, niż w, to, by człowiek mógł kiedy latać, i radzę ci pozostawić tę sztukę trzykroć wielkiemu Merkuremu*.
— A ty byś podjął się wznieść taką wieżę? — spytał adwokat Kajusza.
— Być może, .ale ani z cegieł, ani z kamienia.
— A z czego?
— Z żelaza.
Z kolei roześmiał się adwokat twierdząc, że trzeba by na to przetopić miecze wszystkich legionów, po czym spytał, co by Kajusz zrobił, gdyby wieża ta się zawaliła, burząc świątynie na forum.
— Oddałbym sprawę w twoje ręce i ty byś ją wygrał — odpowiedział Kajusz. — Zawsze twierdzę — dodał — że znasz prawo lepiej od samego Paulusa, i tylko się dziwię, że siedzisz w tej nędznej Ostii zamiast w Rzymie, gdzie miałbyś lepszą klientelę i większe dochody.
— Warunki mieszkalne, przyjacielu, odstraszają mnie od stolicy, hałas w nocy spędza mi tam sen z powiek i te codzienne alarmy na skutek pożarów to okropne.
Wówczas docent zapytał, czy nie wiedzą, gdzie można by tu przenocować. Kajusz z kolei spytał restauratora, ale ten wyjaśnił, że przybyło dziś moc statków do portu i wskutek tego miasto jest przepełnione.
— Spróbuję ja was umieścić w swoim domu — rzekł adwokat — gdyż moi sąsiedzi zajmują dwa pokoje. Może się ścieśnia i odstąpią wam jeden pokój na nocleg. Nie obiecuję, że się to uda, ale postaram się was urządzić. Są to ludzie z plebsu — dodał — żyją z zapomóg, więc kilkanaście sestercji im się przyda.
Na dworze się ściemniło, goście z termopolium zaczynali się rozchodzić. Przedsiębiorca budowlany, mimo protestów docenta, zapłacił rachunek za niego i za Dominika.
Przed wyjściem Segar spytał jeszcze adwokata, co to była za potrawa, którą jadł.
— Jest to krem z mózgów cielęcych na słodko z miodem i migdałami. Szkoda, że tego nie zamówiłeś.
Na przedsiębiorcę budowlanego czekała jego prywatna lektyka niesiona przez dwu dobrze wyglądających niewolników. Oprócz tego stało tu kilku taczkarzy do wynajęcia. Segar chciał wziąć taczki, ale adwokat odradzał, mówiąc, że nie warto, bo mieszka o kilka kroków stąd, a błota nie ma. Pytał ich po drodze, czy dawno byli w Rzymie i jak się im podobały ostatnie wyścigi kwadryg i walki gladiatorów*.
— Mamy i tu theatrum, ale igrzyska są marne i publiczność okropna.
Weszli do jednej z kamienic. Z sieni prowadziły na górę schody, a właściwie szeroka drabina z poręczą. Pod drabiną był umieszczony cuchnący, duży, drewniany zbiornik na nieczystości. Dominik wchodził po stopniach za grubasem prawie po omacku, docent za nim. Na pierwszym piętrze adwokat odsapnął, mówiąc, że ostatnio dolega mu ból serca. Poszli dalej po prymitywnych schodach na drugie i na trzecie piętro. Drzwi z korytarza prowadziły do pokoju adwokata.
Grubas wszedł i mówił o czymś z żoną przy słabym światełku łojówki. Dominik i docent zaczekali w korytarzu. Z pokoju buchał zapach cebuli zmieszany z dymem. Wreszcie żona adwokata zaprowadziła docenta i Dominika do innych drzwi na tym samym korytarzu. Dość liczna rodzina jadła tam wieczorny posiłek. Gospodarz zgodził się odstąpić przybyłym jeden pokój na nocleg za dwanaście sestercji. Przy świetle łojówki przeszli do przeznaczonego im pokoju. Był niewielki, o brudnych, okopconych ścianach i suficie. Na jednym z dwu łóżek spał kędzierzawy wyrostek.
— Wstań! — zawołał gospodarz ciągnąc go za rękę. — Mamy gości.
Chłopak zerwał się, zabrał swe okrycie i wyszedł. Wyglądał, jakby miał gorączkę. Dominik postawił worek ze starymi ich rzeczami w kącie i usiadł na drugim łóżku.
Żona gospodarza zaczęła zabierać różne drobiazgi, a młody mężczyzna wyciągał z pokoju skrzynię.
— Będziecie mieli dobry i spokojny nocleg — rzekła gospodyni, niosąc drugą kopcącą łojówkę wetkniętą w gliniany kubeczek — rano przyniosę wam gorącego mleka.
— Nocował tu niedawno — dodała — jeden bogaty Syryjczyk i miał sen proroczy, że bogini Istar* przyniosła mu worek złota.
— Jeżeli mnie się ma ktoś przyśnić tej nocy — odparł Segar spoglądając wymownie na panią domu — to z pewnością bogini Minerwa*, gdyż jesteś, matrono, do niej podobna jak dwie krople wody.
Zadowolona z komplamentu, matrona zamknęła okiennice, gdyż noc zapowiadała się zimna, i wychodząc kazała córce Tyberii przynieść gościom wodę do mycia nóg.
— Kiedy nie ma już wody — odparła córka.
— To zejdź i przynieś ze studni.
— Tam ciemno, zabłocę się, a myłam już nogi — broniła się Tyberia.
Wówczas Dominik zwrócił uwagę, że w pokoju stoi wiadro wody, więc nie warto przynosić.
— Jest to woda na wypadek pożaru, której nie wolno używać — wyjaśniła żona gospodarza — ale ostatecznie raz trochę odlać nie zaszkodzi. Czemu akurat dziś miałaby być kontrola? Więc zanieś, Tyberio, gościom tylko tę dużą miskę.
Tyberia przyniosła miskę, nalała do niej odrobinę wody i postawiła na podłodze przed siedzącym Dominikiem.
Następnie matrona przyniosła trochę glinki i sody, co miało zastąpić mydło.
— Zdawało mi się — odezwał się do niej docent — że twój mały syn, który tu leżał, jest chory?
— A tak — odparła z westchnieniem — Tarkwiniusz już od roku wciąż kaszle i chudnie, a żar wewnętrzny nawiedza go co wieczór. Daję mu lecznicze zioła, ale skutecznego leku, przepisanego przez medyka, nie mogę kupić, gdyż wchodzi weń złoto i róg jednorożca, a to drogo kosztuje. Wyślę go do krewnych na wieś, gdzie zdrowe powietrze, a gdy to nie pomoże, złożę ofiarę w Mithraeum, bo mówią, że warto to uczynić.
Gdy wyszła zasuwając drzwi łączące pokoje płócienną zasłoną, docent i Dominik obejrzeli łóżka. Były oparte na krzyżakach, jak łóżka polowe, a na pasach były rozłożone niezbyt miękkie, brudne materacyki. Na jednym, prócz tego, był cienki, szary kocyk.
— Nie będziemy mieli luksusowego spania — rzekł Segar kładąc się na próbę — ale w każdym razie lepsze to niż nocleg na ulicy. Poznajemy jednocześnie życie uboższej klasy Rzymian, a to ciekawe i nie zamieniłbym w tej chwili tej nory na pokój pierwszej klasy jakiegoś hotelu „Bristol” czy „Metropol”.
W tej chwili zasłona poruszyła się i czyjaś ręka wsunęła pod nią do pokoju duże gliniane naczynie, z pewnością rzymski nocnik.
— Widzisz, jacy oni są dbali o swych lokatorów! — rzekł Segar zdejmując zabłocone sandały. — Nawet o tym pomyśleli.
Umywszy nogi odrobiną wody, chcieli się już kłaść, gdy w sąsiednim pokoju zaczęto coś głośno mówić, przy czym dominował jakiś obcy, gruby, niezbyt uprzejmy głos.
Po chwili wszedł gospodarz przepraszając, że przeszkadza.
— Jestem w kłopocie — mówił — gdyż przyszedł właściciel insuli po składki miesięczne, które wszyscy lokatorzy zobowiązali się wpłacać na wystawienie w podwórzu domu ołtarza z popiersiem imperatora Trajana, a tak się złożyło, że jeszcze nie zdążyłem podjąć należnej mi zapomogi.
— A ile wynoszą te składki? — spytał Segar.
— Po dwie sestercje srebrem na głowę.
— Wobec tego możemy wam zaraz wypłacić należność za nocleg.
— Właśnie o to chciałem prosić.
Dominik wyjął dwanaście sestercji i podał gospodarzowi. Mimo to dysputy i głos właściciela domu nie umilkły.
— Oczywiście tych dwanaście sestercji im nie wystarcza — rzekł Segar i przeszedł do sąsiedniego pokoju, a Dominik za nim stając w drzwiach.
— Słyszałem — rzekł po łacinie docent — że w insuli tej ma być wzniesiony posąg boskiego Trajana, a cześć, jaką żywię dla naszego wielkiego imperatora, skłania mnie, by przyczynić się do tego i ze swej strony. Jeżeli więc wolno mi, to ofiaruję dziesięć sestercji.
Wszyscy spojrzeli na docenta ze zdziwieniem. Ponury właściciel domu przyjął pieniądze i spytał, czy Segar życzy sobie, by jego imię było też wyryte na pamiątkowej tablicy pod ołtarzem.
— Nie jestem stałym mieszkańcem tego domu — odparł docent — i dziś tylko dorywczo nocuję u moich przyjaciół, więc proszę o zaliczenie tych pieniędzy do składek lokatorskich tego mieszkania.
Właściciel domu wyszedł, obiecując przysłać jutro pokwitowanie, a gospodyni dziękowała Segairowi serdecznie, lecz z godnością.
— Wybawiłeś nas — mówiła — z wielkiego kłopotu, gdyż wiesz zapewne, jakie groziłyby nam nieprzyjemności w razie nieuiszczenia w pełni tego rodzaju składek.
— Rozumiem — dodał jej mąż — że należy imperatora ubóstwiać, ale stawianie mu ołtarzy w każdej insuli!… To było dobre za czasów Kaliguli*.
— Przestań takie rzeczy mówić — przerwała mu żona — bo gość nasz gotów pomyśleć, że doprawdy nie czcimy dostatecznie naszego boskiego pana.
Docent zapewnił ją, że nic nie będzie myślał, gdyż te sprawy mało go obchodzą, i chciał wyjść, ale gospodarz zaczął usilnie zapraszać, aby obaj pozostali jeszcze chwilę, i posłał najstarszego syna Marka, by pożyczył od sąsiadów wina. Młodsze dzieci bawiły się na stole klockami, które ułożyły na kształt dwu falochronów, a sterczący między nimi pionowy klocek widocznie wyobrażał posąg Neptuna. Chory chłopak przesuwał właśnie przez wylot portu gliniany stateczek pełny patyczków. Dominik w związku z tym spytał, skąd przybyły dziś galery z jeńcami, które widzieli w porcie. Gospodarz machnął ręką mówiąc, że to codzienna rzecz, ale mały Tarkwiniusz objaśnił poważnie, że to zdobycz z wojny z Dakami i Sarmatami Roksolanami z Sarmisegetuzy i że on, jak wyrośnie, zostanie centurionem.
Docent dotknął ciała chłopaka — spotniał biedak, widocznie temperatura spadła. Tymczasem Marek wrócił z dzbankiem wina, a Tyberia postawiła na stole kubki, każąc dzieciom sprzątnąć zabawki. Gospodyni podała płaski koszyczek z podpłomykami przepraszając, że wyjątkowo nic więcej w domu nie ma. Gospodarz kazał jeszcze przysunąć do stołu rodzaj zniszczonej kozetki z nadłamaną nogą i prosił, by docent na niej spoczął, gdyż, jak twierdził, na leżąco nawet gorsze wino lepiej smakuje.
Segar zaprotestował dowodząc, że miejsce to należy się panu domu, ale ten nie ustąpił i docent w końcu przybrał na kozetce pozycję półleżącą, Opierając lewy łokieć na podsuniętej mu twardej poduszeczce.
W tej pozie wyglądał wspaniale i rozmawiając z domownikami uśmiechał się od czasu do czasu do Dominika, jakby chciał powiedzieć: „Widzisz, jaki tu panuje komfort”. Gospodarz położył się na przysuniętym łóżku, proponując Dominikowi zajęcie miejsca na drugim, ale Dominik odmówił i usiadł na stołku.
Oczywiście, pytano, skąd goście przybyli. Wiadomość, że Segar jest astrologiem, wywołała wielkie wrażenie, zwłaszcza na Tyberii i jej matce.
— Powinieneś wobec tego dobrze zarabiać — rzekł Sekstus, takie było imię gospodarza — gdyż ludzie chętnie zamawiają horoskopy i wiele za to płacą. Szkoda tylko, że korzystne horoskopy tak rzadko się sprawdzają. Mnie na przykład wróżono od dzieciństwa, że będę bogaty, a dotąd nie mam ani jednego niewolnika i nie mogę sobie pozwolić na domus*. Mieszkam w tej insuli o popękanych murach, to okropne! — To mówiąc wskazał na szparę, biegnącą zygzakiem na jednej ze ścian, od sufitu do podłogi.
— Narzekasz wciąż, Sekstusie — przerwała mu żona — nie pomoże to nam ani nie zabawi naszych gości, a tak byłabym ciekawa dowiedzieć się, co nas czeka w najbliższej przyszłości.
— Chętnie postawiłbym ci horoskop, szlachetna matrono — odparł Segar — oraz córce twojej Tyberii, podobnej do bogini Diany*. Niestety w czasie podróży nie miałem sposobności obserwowania gwiazd. Znam się natomiast również na chiromancji, sztuce nie mniej uczonej od astrologii, i jeżeli chcesz…
Nie zdążył skończyć zdania, a Tyberia już przysiadła na jego sofie, podając mu dłoń do wróżenia.
— Nie chcę obszernych wyjaśnień — mówiła błagalnie — powiedz mi tylko jedno: czy Witeliusz Gnejusz, który jest w legionach w Thamagodi w Afryce, żyje i czy otrzymam jeszcze kiedy od niego wiadomość.
— Nie bądź taka natarczywa — strofowała ją matka — i daj naszemu gościowi napić się spokojnie.
Docent, nie puszczając ręki Tyberii, wypił kubek wina za zdrowie i pomyślność gospodarza i jego rodziny, po czym zaczął uważnie przyglądać się liniom jej kształtnej dłoni.
— Witeliusz — rzekł po chwili jakby w natchnieniu — jest zdrów, ale myślami daleko od ciebie. Ty natomiast, Tyberio, poznasz wkrótce młodego mężczyznę o ciemnych włosach, którego los w dziwny sposób sprzęgnie się z twoim losem. Czeka cię szczęście — dodał ciszej — urodzisz dwóch dzielnych synów i córkę o pięknym, jak twoje, imieniu Tyberia.
Dziewczyna westchnęła, poczerwieniała nieco i odchodząc na stronę spojrzała z ukosa na Dominika, jakby chciała sprawdzić, czy to nie on jest właśnie tym przeznaczonym jej brunetem.
— Kto by tam wziął moją córkę bez posagu! — rzekł Sekstus. — Minęły czasy, kiedy sama uroda u kobiet coś znaczyła. Jest oburzające — dodał — byśmy my, obywatele rzymscy, żyli w niedostatku i musieli pracować na chleb. Wyobraź sobie, że ja zarabiani dodatkowo jako scriba*, przepisując akta .naszego prawnika, a Marek będzie niedługo litteratorem*. Jeżeli i to nie wystarczy na nasze utrzymanie, to Tyberia zostanie chyba płaczką w jakiejś świątyni.
— Kiedy pieniądze są wszędzie — rzekł docent — tylko trzeba umieć je wydostawać. — Mówiąc to wyjął ze swego kubka srebrną monetę i położył na stole.
— To mi się podoba! — zaśmiał się Sekstus i cała rodzina zbliżyła się doń prosząc, by powtórzył sztukę.
Wówczas Segar wyjął sestercję z noska najmłodszej dziewczynki i podarował jej monetę. Była zachwycona i dzieci zaczęły kolejno nadstawiać mu nosy, a nawet włazić na kozetkę. Docent powtarzał raz po raz sztukę, wyjmując srebrniki to z nosa, to z ucha dzieci.
— Szczęśliwa kobieta, która miałaby męża umiejącego w taki sposób mnożyć pieniądze! — śmiała się matrona, — Naucz Sekstusa tej sztuki, a będę cię błogosławić do końca życia.
Docent jednak wyglądał na zmęczonego. Wstał i podziękował gospodarzom za poczęstunek, chwaląc wino.
— Podobała ci się Tyberia? — spytał Segar, kiedy zostali sami w pokoju.
— Tak sobie, nic nadzwyczajnego.
— Ładna jest. Czy wolisz ją, czy Monikę?
— Jakże można je porównywać? Tyberia ma zeza.
— Zeza? Nie zauważyłem, ale gdyby nawet, co to szkodzi. Powiem ci jednak, że prawdę mówiąc jej matka jest jeszcze ładniejsza. Niewiele przesadziłem porównując ją do Miner — wy. Ile ona ma dostojności w postawie, w ruchach; gdybym był malarzem, namalowałbym jej portret.
Położyli się, ale było im zimno, więc Dominik wyjął z worka szlafrok i płaszcz kąpielowy, by się przykryć. Zgasili łojówkę.
— Wieje z tego okna, że nie można wytrzymać — rzekł po chwili Segar — niech Jowisz* gromowładny spali ich za takie okiennice.
Dominik wstał i po ciemku oddał docentowi cienki kocyk.
— A ty? Nie zmarzniesz?
— Nie, jest mi ciepło — skłamał.
— Widocznie grzeje cię młodość — rzekł docent — albo wspomnienia wdzięków Tyberii… Ten mały chłopak… jak on ma na imię?
— Tarkwiniusz.
— On, moim zdaniem, ma gruźlicę. Biedne dziecko… i pomyśl, że gdyby żył w naszych czasach, dałoby mu się serię zastrzyków i po tygodniu, dwu byłby zdrów jak ryba, a tu…
— Jego matka słusznie mówi, że tu niezdrowe powietrze.
— Nie tylko niezdrowe, ale po prostu — okropne.
— Dym i czosnek.
— Czosnek to głupstwo, to nawet dezynfekuje, ale ten brud i stęchlizna. Tylko ja się znów tym ludziom nie dziwię, że się prawie nie myją, bo nosić po drabinie wodę na trzecie piętro albo wyżej to średnia przyjemność.
Nastąpiła dłuższa chwila milczenia.
Na ulicy przeraźliwie skrzypiał przejeżdżający wóz. Było słychać nawoływanie poganiaczy.
— Jeżeli jutro rano dostaniemy rtęć — rzekł Dominik — to wrócimy do chronomobilu i Rzymu nie zobaczymy.
— Właśnie — odparł Segar drapiąc się w nogę — ja też o tym myślę. Między nami mówiąc, zmarnowaliśmy cały dzień w knajpach. Moglibyśmy przez ten czas już być w Rzymie i wrócić. A tak przecież to istne kpiny, żeby być w Ostii i nie wstąpić do Rzymu w okresie jego największego rozkwitu, za panowania znakomitego Trajana… Nie jestem przyzwyczajony — dodał — do noszenia takiej wełny i skóra okropnie mnie swędzi.
— To nie wełna — odparł Dominik — to pluskwy. — Sam zaczynał też odczuwać swędzenie w rozmaitych miejscach ciała.
— Myślisz, że tu są pluskwy?
— Naturalnie, ale trudno będzie z nimi walczyć bez światła. Niepotrzebnie zgasiłem łojówkę.
W sąsiednim pokoju było już też ciemno i nie wypadało iść tam, by prosić o ogień.
Dominik obracał się z boku na bok, strzepywał po omacku twardą poduszeczkę i drapał się niemal do krwi, zwłaszcza w szyję i ramiona. Na dworze skrzypiał jeden wóz za drugim. W pewnej chwili dobiegł gwar podnieconych, skłóconych wrzasków, widocznie gdzieś na skrzyżowaniu powstał zator.
— Nie możesz zasnąć — spytał docent — przez te pluskwy?
— I pluskwy, i hałasy, i piecze mnie coś, widocznie po tym winie. Napiłbym się wody. Może z tego wiadra?
— Nie rusz tej wody, przecież to woda przeciwpożarowa.
— No to co? Dużo jej nie ubędzie.
— Ale ona stoi tu z pewnością od pół roku bez zmiany! Dominik westchnął zrezygnowany.
— Staraj się nie myśleć o niczym — poradził Segar — może wówczas zaśniesz.
— Kiedy nie mogę nie myśleć. Wciąż mam przed oczyma różnobarwne tłumy przechodniów, ale najwięcej prześladuje mnie widok tych pędzonych, bitych jeńców, którym nic nie mogłem pomóc, chociaż wszystko się we mnie burzyło.
Jeszcze długo męczyło Dominika wspomnienie katowanych jeńców. Wreszcie wszystko zaczęło mu się w wyobraźni mieszać: gość z pieskiem na kolanach w szynku, brudne, półnagie dzieci na ulicy, stragan z lekami i pachnidłami, tancerka Asteria, gruby adwokat, Tyberia, jej brat, posąg Mitry w świątyni, płynące przez kanał statki…
Ledwo Dominik zasnął, obudził go Segar.
— Czy słyszysz alarm? — spytał.
Rzeczywiście, z miasta dolatywało trąbienie i bicie w gongi. W sąsiednim pokoju wszczął się ruch i zapłonęło światło.
— Pożar w mieście — rzekł wchodząc Sekstus — w razie czego bądźcie gotowi do zejścia.
Dominik otworzył okiennicę, ale nic osobliwego nie zobaczył. Z daleka było słychać tylko krzyki i tupot. W kamienicy naprzeciw też wyglądano przez okna. Przez ulicę przebiegło kilku ludzi z wiadrami i pochodnią.
— Czy będziemy znosić na dół skrzynię? — spytał wchodząc Marek.
— Zaczekajmy jeszcze trochę — odparł Sekstus. Stopniowo jednak odgłosy z miasta zaczęły cichnąć.
— A co tam?! — zawołał Marek przez okno do wracających ludzi.
— Paliła się insula przy ulicy Krzywej, ale już zgasło — odpowiedziano z dołu.
Docent poprosił o trochę wody do picia.
— Przynieś, Tyberio, gościom wody do picia! — zawołał gospodarz.
Dziewczyna stanęła w drzwiach boso, w białym płaszczu. Powiedziała, że wody nie ma, ale zostało trochę wina. Segar grzecznie odmówił. Ułożono się znów do snu.
— Czy spałeś chociaż trochę? — rzekł do Dominika docent.
— Trochę spałem i nawet mi się śniło, że się ścigałem z tym Markiem gdzieś wśród palm sagowych w Gondwanie i on mnie prześcignął, a Monika śmiała się ze mnie — odpowiedział Dominik.
— A ja nie zmrużyłem oka: te pluskwy tak mnie pogryzły, że jestem cały w bąblach. Czy u was też zdarzają się pluskwy?
— W niektórych domach bywają.
— Widocznie dlatego jesteś odporniejszy. Bo dla mnie to nowość, a ci Rzymianie widocznie zupełnie ich nie czują, gdyż śpią, aż chrapią. Pomyśl jednak, co by to było, gdyby z nami nocowała Helena i Monika! Ach, żeby było chociaż trochę czystej wody! Tak mi zaschło w gardle! Swoją drogą oni słusznie boją się pożarów. Wyobraź sobie, że te wewnętrzne drabiny się zapalą. Wówczas przepadło — nie ma wyjścia.
Rano, gdy Dominik się zbudził, przez otwarte okno ukośnie wpadało słońce.
— Szkoda, że nie obudziłeś się wcześniej — rzekł Segar chowając szlafrok Moniki do worka.
— Dlaczego?
— Zobaczyłbyś samą boginię Dianę.
— Jaką znowu Dianę?
— Właśnie przed chwilą zajrzałem przez zasłonę, kiedy Tyberia zdjęła swój płaszcz, a nie zdążyła jeszcze włożyć tuniki. Trochę się zawstydziła, ale to nie moja wina, bo myślałem, że tam nikogo nie ma.
Dym słał się pod zakopconym sufitem, gdyż w sąsiednim pokoju gotowano mleko. Drobne smugi dymu wydobywały się też między belkami podłogi, widocznie i na drugim piętrze coś gotowano.
— Wędzarnia tu, nie ma co gadać — mówił docent. Wkrótce gospodyni spytała, czy może wejść, i przyniosła dwa duże garnuszki gorącego mleka. Dominik wypił z rozkoszą, a Segar w pośpiechu aż sobie poparzył język.
— No, będziemy pomału ruszać — rzekł obcierając sobie ręką usta — dowiemy się, czy astrolog już wrócił z Rzymu.
Cała rodzina w komplecie żegnała gości, a Marek zaofiarował się zaprowadzić ich do astrologa, gdyż znał dom „Pod Rybami” przy ulicy portowej. W ostatniej chwili gospodyni pokazała jeszcze docentowi grzebień z kości o brakujących kilku zębach, pytając, co może być wart. Brzeg grzebienia był ozdobiony wizerunkami dwu ścigających się kwadryg.
— Nie znam się na tutejszych cenach — rzekł Segar — ale robota jest piękna i sam kupiłbym ten grzebień dla mojej siostry, która ma długie, złote włosy, a właśnie nie ma grzebienia.
Niewiasta ucieszyła się i nieśmiało zażądała dwudziestu sestercji, tłumacząc, że nigdy by go nie sprzedała bez konieczności, gdyż czesała się nim jeszcze matka jej ojca, której brat był wysokim urzędnikiem w Cumei za cesarza Domicjana*.
— A te brakujące zęby można wstawić — dodała Tyberia uśmiechając się czarująco, ale nie podnosząc wzroku.
— Może doprawdy weźmiemy ten grzebień? — spytał docent Dominika. — Tylko ty w takim razie zapłać, bo ja już nie mam pieniędzy.
Dominik podał pani domu żądaną sumę, wziął grzebień i chciał ją odruchowo pocałować w rękę, ale w porę się spostrzegł. Mały Tarkwiniusz i jego siostrzyczka wypytywali Segara, kiedy znów przyjedzie i wyjmie im z nosów srebrniki. Docent podniósł i ucałował małą, pogładził chłopaka po głowie, życząc, by został jak najprędzej sławnym centurionem, i wyszedł, a Dominik z Markiem za nim.
Na ulicach ruch panował już duży. Marek pokazał po drodze małą świątynkę Neptuna, a spotykanych znajomych witał po rzymsku wyciągniętą ręką.
— Tu — rzekł wskazując na starą kamienicę — w oficynie tej insuli przyłapano niedawno czcicieli Kristosa*, którzy odprawiali swe modły, i wywieziono ich do Rzymu, ale mówią, że byli to sami niewolnicy.
— A ty dla jakiego boga masz największą cześć? — spytał Segar.
— Mnie tam wszystko jedno — odparł Marek — mnie najwięcej interesują walki gladiatorów.
Dom „Pod Rybami” stał, jak się okazało, tuż koło nowego portu. Podziękowali obaj chłopcu, obiecując, że będąc w Ostii następnym razem, z pewnością go odwiedzą. Po drabiniastych schodach poszli na piąte piętro. Astrologa jeszcze nie było, ale czekał już na niego znajomy złotnik.
— On przyszedł tak wcześnie, by zapewnić sobie procent od transakcji — rzekł Segar. — Dobrze, że i my przyszliśmy w porę, bo bez nas wyśrubowaliby ogromnie cenę rtęci, a przy nas będą mieli utrudnione konszachty.
W pracowni astrologa, na kołkach wbitych w ścianę wisiało sporo zwojów papirusu. Na żelaznym koszu z tlącymi się węglami drzewnymi stało duże naczynie, z którego nakrywki wychodziła długa, pozioma rura, owinięta szmatami. Starsza kobieta wciąż zwilżała szmaty wodą i palcem sprawdzała mętną ciecz, kapiącą z wylotu rury do dzbanka.
— Widzisz, jaką oni tu mają alchemiczną instalację? — rzekł Segar. — Ciekaw jestem, do czego służy.
— Jest to, panie Erneście, z pewnością destylator do bimbru.
— Co to jest bimber?
— Samogon — wódka pędzona domowym sposobem. Pamiętam w czasie okupacji niemieckiej, kiedy byłem mały, sąsiedzi pędzili bimber podobnym sposobem.
— Ale czyż Rzymianie znali sposób wyrabiania alkoholu?!
— Nie wiem, czy znali, ale to jest na pewno gorzelnia: przecież zapach w pokoju wystarcza, by się o tym przekonać. W tym naczyniu musi być zacier, zapewne z jęczmienia, bo żyta tu nie mają, a w tej rurze — skrapla się para i tędy wycieka samogon.
— No, no — pokiwał docent głową — a to jakiś przedsiębiorczy astrolog!
Rozglądali się dalej po pracowni. W rogu drabina prowadziła do klapy w suficie.
— Tam, na płaskim dachu domu, musi być jego obserwatorium — zdecydował Segar przyglądając się z zainteresowaniem astrolabium i innym astronomicznym przyrządom sporządzonym z drewnianych łat.
— Pomyśleć tylko — dodał — że starożytni mogli coś wiedzieć o ruchach planet posługując się takimi prymitywnymi kijkami i krążkami! Ale mało tego: w tysiąc pięćset lat po roku, w którym się tu znajdujemy, Kopernik dokonał swego genialnego odkrycia nie mając wcale lepszych instrumentów.
Złotnik wciąż wyglądał przez okno na ulicę i wreszcie, widocznie nie mogąc się doczekać astrologa, wyszedł.
— Zniecierpliwił się i poszedł, a może chodźmy i my? — rzekł Segar zaglądając do słoika z czerwonym proszkiem.
Jednak jeszcze chwilę zaczekali, gdyż kobieta zapewniła ich, że pan powinien niebawem nadejść.”
Rzeczywiście, wkrótce zaskrzypiała drabina i wszedł oczekiwany astrolog w czarnym płaszczu w towarzystwie złotnika.
— A jednak zdążyli się już spiknąć! — mruknął Segar. Zaczęły się pertraktacje o rtęć. Astrolog twierdził, że w ogóle nie chce się jej wyzbywać, gdyż przerobi ją na złoto.
— Nie uda ci się to — tłumaczył Segar — jeszcze nikt nie zrobił złota z rtęci.
— Mnie się uda, bo znani sekret Magni Operis* i potrzebne zaklęcia. W rtęci jest zawarta żywa siła ducha, który pod wpływem gwiazdy Algol i moich zaklęć zamieni ją w złoto.
— Nie wierzę w to i ty sam z pewnością nie wierzysz.. Zresztą po co masz się męczyć i ryzykować marnowanie rtęci, kiedy ja dam ci za nią pieniądze, które wymienisz sobie w banku na złote nummy.
— Zgodziłbym się wymienić rtęć, ale tylko na czyste złoto.
— Już wie gałgan od jubilera, że mamy złote sztabki — szepnął docent i zapytał, ile chce złota za uncję rtęci.
— Uncję za uncję — odparł astrolog spokojnie i kazał kobiecie dołożyć drzewnego węgla do piecyka.
Segar zaczął się targować, ale bez skutku. Astrolog twierdził, że wynalazł sposób wyrabiania wody życia, więc przerobienie rtęci na złoto będzie dlań fraszką, i podał klientom po kubeczku swego cuchnącego samogonu.
Docent powąchał, skrzywił się, ale wypił. Dominik też spróbował. Bimber palił w przełyku i musiał mieć co najmniej siedemdziesiąt procent alkoholu.
— No i co robić? — radził się Segar Dominika. — Czy zgodzić się na taką wymianę?
— Mam jeszcze połowę przyniesionych sztabek, to powinno wystarczyć.
Astrolog wylał kilka kropel rtęci ze słoiczka na kamienny spodek. Srebrne kuleczki toczyły się swobodnie i łączyły w większe ruchliwe spłaszczone kulki.
— Takiej rtęci — mówił — nie dostaniecie ani w Rzymie, ani w Aleksandrii i mogę przysiąc na Hermesa Trismegista i na samego Osarapisa*, że jest ona warta nawet więcej od złota, gdyż złoto, choć jest szlachetne, nie posiada żywego ducha.
Dominik patrzył na rtęć tym razem zupełnie innymi oczami niż kiedykolwiek bądź przedtem. Nie dlatego, że miała ona zawierać rzekomego ducha, ale dlatego, że jego i towarzyszy powrót zależał od niewielkiej ilości tego płynnego metalu.
Zaczął wyjmować z sakiewki złote sztabki.
Astrolog starował na małej wadze pusty spodek, na przeciwnej szalce położył odważniki na 15 uncji, tyle bowiem rtęci chciał kupić docent, i kropla po kropli zaczął wlewać rtęć na spodek, aż szalki znalazły się w równowadze. Następnie zdjął odważniki i na ich miejsce zaczął kłaść złote sztabki.
Docent zażądał jeszcze dobrze zamykanej flaszeczki, by rtęć nie wylała mu się w drodze. Astrolog wydobył odpowiedni flakonik pytając, po co właściwie docentowi potrzebna ta rtęć. Segar odpowiedział, że kupuje to dla swego patrona i nie wie, co ten ma zamiar z nią zrobić, po czym poprosił,, aby astrolog pokazał mu swoje obserwatorium na dachu. Zaczęli rozmawiać o gwiazdozbiorach i o ruchach planet. Podczas tego Dominik zauważył, że astrolog oddał jubilerowi część otrzymanego złota.
Oglądali papirusy z wykresami ruchów planet. Dominik niewiele rozumiał z toczącej się rozmowy.
— Wiesz co — odezwał się docent — nudzisz się tu z nami, a ja chcę pogadać jeszcze trochę z „kolegą” o gwiazdach, więc pójdź może, pospaceruj sobie tymczasem wzdłuż portu, aż ja nadejdę.
Dominik musiał jeszcze wypić podany mu przez astrologa kubeczek „wody życia”, zagryzł suszoną figą, wziął worek z rzeczami i zszedł po drabinie na ulicę.
W porcie panował ruch niemniejszy niż poprzedniego dnia. Dominik stanął w pobliżu statku, z którego wyładowywano towar. Czarnobrody, barczysty nadzorca czy też właściciel statku poganiał biczem niewolników wynoszących wory po drewnianej kładce i wytaczających beczki, prawdopodobnie z winem. Ociekali potem i głośno sapali przy robocie. Niektórym drżały z wycieńczenia nogi. Gdy który z nich przystanął na chwilę, by odsapnąć, rozlegał się krzyk brodacza lub smagnięcie biczyskiem, w którego rzemień były wplecione metalowe gwiazdki.
Na pokładzie stała też smukła, młoda dziewczyna z dzbankiem na ramieniu. Czekała sposobności, by wstąpić na kładkę. Właśnie przeszło koło niej dwóch tragarzy niosących dużą skrzynię. Poszła za nimi, a za nią jeszcze jeden niewolnik toczył beczkę. Wtem jeden z tragarzy potknął się i upuścił skrzynię. Dziewczyna się zatrzymała i w tej chwili idący za nią człowiek wpadł na nią. Upadła tłukąc dzban o kamienną rampę. Rozwścieczony brodacz zaczął na oślep smagać wszystkich bez wyboru, rycząc z gniewu.
Dominik podbiegł i podniósł dziewczynę odciągając ją na stronę. Z jej ramienia, wychylającego się z podartej chlamidy koloru ziemi, spływało trochę krwi. Brodacz zagroził mu batem i wołał, by dziewczyna natychmiast wracała. Dominik zaczął dawać znaki, że chce z nim pomówić. Wówczas barczysty właściciel zszedł na rampę, odpędził dziewczynę od Dominika i spytał, czego ten chce.
— Chcę wykupić tę niewolnicę — rzekł bez namysłu Dominik czując, że musi coś zrobić dla ulżenia losu nieszczęśliwej. Potrząsnął przy tym sakiewką z pieniędzmi. Brodacz coś odburknął, wzruszywszy ramionami, i zawrócił znów do tragarzy.
Dominik stał z zaciśniętymi pięściami, przenosząc wzrok to na płaczącą dziewczynę, to na jej1 gnębiciela. Ten zaś obejrzawszy uszkodzenie skrzyni popatrzył nagle spokojnie na Dominika i dał mu znak ręką, żeby zaczekał. Po chwili podszedł i objaśnił, że chociaż okręt i niewolnicy należą do niejakiego Hefrena Fenicjanina, ale on jest jego pełnomocnikiem i może sprzedać dziewczynę, o ile zgodzą się co do sumy. Umówili się, że Dominik zaczeka na rogu w szynku, a brodacz zaraz tam przyjdzie z niewolnicą.
Był to ten sam szynk, w’ którym wczoraj jedli z docentem podejrzaną rybę. Gości było mało. Dominik usiadł w rogu izby przy stole. W skroniach mu pulsowało. Zamówił wino i daktyle i zaczął nieznacznie przeliczać pieniądze, które mu jeszcze pozostały. Ręce mu drżały, tak był przejęty chwilą. Zdawał sobie sprawę, że zostanie zganiony przez docenta, ale sumienie miał czyste: cóż bowiem będzie złego, jeżeli uda mu się obdarzyć wolnością nieszczęśliwą istotę, tym bardziej że rtęć już przecież jest zapłacona. Okazało się, że mima licznych wydatków jego sakiewka, którą wczoraj kupił, zawierała jeszcze pięćset dwadzieścia cztery sestercje srebrem i trochę miedziaków. Obawiał się, że plenipotent zażąda większej sumy, i chęć pomocy dziewczynie spełznie na niczym. Robił sobie wyrzuty, że dotychczas tyle wydali na różne rzeczy. Od czasu do czasu spoglądał przez okno, czy brodacz z dziewczyną nie nadchodzą. Gospodarz podał wino. Było kwaśne, ale przyjemne po obrzydliwym samogonie.
— Powinni przyjść — mówił sam do siebie — chyba że ten okropny typ umyślnie wyznaczył mi tu spotkanie, by się mnie pozbyć.
Smukła, czarnowłosa dziewczyna stała mu wciąż przed oczami. Widział ją, jak upadła smagnięta biczem, jak dała się podnieść bez sprzeciwu i spojrzała nań z ufnością podłużnymi, ciemnymi oczami o długich rzęsach. Wydała mu się taka lekka i gibka… Dominik wypił jeszcze kubek wina i zagryzł daktylem.
„Tak, z pewnością ten łotr wystrychnął mnie na dudka — myślał zirytowany — i teraz wyśmiewa się ze mnie przed swoimi niewolnikami i dziewczyną. Najlepiej będzie zapłacić za wino, wstać i pójść do docenta, zamiast czekać tu na tego zbira.”
Wtem do szynku wszedł brodacz, ale sam, bez dziewczyny, i usiadł koło Dominika. Bez ceremonii nalał sobie wina do dużego kubka, który stał na stole po jakimś gościu, i odchrząknąwszy spytał, czy Dominik nadal trwa w zamiarze kupienia sobie tej niewolnicy.
— Chcę ją wykupić, by była wolna, ale nie przyprowadziłeś jej, więc nie ma o czym mówić.
— Ona zaraz tu przyjdzie — rzekł plenipotent Hefrena wychylając kubek — a tymczasem możemy zgodzić się co do ceny. W każdym razie nie myśl, że dostaniesz ją tanio, gdyż Hefren miał zamiar sprzedać ją jako sługę arcykapłance świątyni Westy*, a ta ma pieniądze i jest wybredna. Kupiła raz od niego tkaninę za pięćdziesiąt nummów.
— Wige ile chcesz za nią? — spytał Dominik przeczuwając, że daremnie prowadzi tę nieprzyjemną rozmowę.
— Dziewczyna jest zdrowa i młoda i jest warta dużo więcej, ale wyłóż zaraz na stół trzysta sestercji srebrem, a będzie twoja.
Dominik zdziwił się niskim żądaniom brodacza, ale zaraz pomyślał, że łotr chce od niego wyłudzić byle jaką sumę, a on i tak dziewczyny nie zobaczy! Zdecydował się więc nie dać oszukać i oświadczył, że nie zapłaci ani srebrnika, póki
dziewczyna nie nadejdzie. Jednak w tej samej chwili zobaczył, jak przeszła za oknem. Ponieważ nie wchodziła, powiedział o tym brodaczowi.
— Jeżeli masz pieniądze, to ci ją tu zaraz przyprowadzę — rzekł ten.
Dominik pokazał mu sakiewkę, uważając, by mu jej nie wyrwał z rąk. Brodacz otarł usta płaszczem, wstał i po chwili wrócił z dziewczyną. Miała oczy rozwarte, jakby przestraszone, ujrzawszy Dominika drgnęła i zaczęła nerwowo miąć wycięcie podartej chlamidy.
— Oto jest — rzekł brodacz, przysuwając ją do stołu — brudna jest i włosy ma zmierzwione, ale gdy się jej każesz umyć i ubierzesz ją ładnie, będzie wyglądać jak córka pretora. Nie mam więcej czasu na targi, gdyż pozostawiłem tam niewolników bez nadzoru, więc płać i bierz ją albo zabieram ją z powrotem.
Dominik odliczył pod stołem drżącą dłonią pieniądze i podał plenipotentowi.
— Ten oto mąż jest od dziś twoim panem — rzekł brodacz do dziewczyny, po czym dodał jeszcze kilka słów w obcym języku, zsypał pieniądze do swej sakwy i wyszedł.
Dziewczyna stała nieruchomo ze spuszczonymi oczami.
— Wykupiłem cię, abyś była wolna — rzekł Dominik — jesteś teraz liberata.
Dziewczyna odpowiedziała coś nieśmiało, ale nie po łacinie, więc nic nie zrozumiał. Pokazał jej wtedy, by usiadła i zjadła daktyli. Poruszyła się, ale nie śmiała usiąść, pokazując na swoją obstrzępioną chlamidę.
— Jesteś wolna, liberata! — powtórzył Dominik dobitnie. Dziewczyna jakby zrozumiała i wypowiedziała kilka słówz gestem ni to proszącym, ni to zdziwionym.
„Co tu robić?” — myślał Dominik, nie mając pojęcia, jak się zachować. Sytuację pogarszał jeszcze fakt, że szynkarz i kilku gości przyglądało im się z zaciekawieniem, a jakiś podpity marynarz najwyraźniej nawet się naśmiewał. Dominik zawołał gospodarza, zapłacił za wino, wziął swój worek z rzeczami i skinął na dziewczynę, by z nim wyszła. Usłuchała go bez wahania i zaraz za drzwiami chciała mu odebrać tobół, widocznie uważając, że to ona powinna go nieść. Dominik na to nie pozwolił i poszedł w stronę domu „Pod Rybami”, a dziewczyna za nim.
Po drodze spotkał docenta.
— Gdzie łaziłeś tyle czasu? — spytał Segar. — Szukałem cię po całym porcie, potem powróciłem do astrologa myśląc, że się z tobą rozminąłem. Tyle pięter przez ciebie zrobiłem po tych zakazanych drabinach. Niech cię Jowisz gromowładny!
— Bardzo pana? przepraszam, panie Erneście — odpowiedział trochę zmieszany Dominik — ale tak się złożyło, że…
— Co się złożyło?… Co to za kobieta jest z tobą?
— Właśnie… przyglądałem się, jak wyładowują okręt, i plenipotent właściciela smagał biczem niewolników, i ta dziewczyna upadła uderzona…
— No, dobrze, ale skąd ona jest teraz tutaj z tobą?
— Bo… ja ją wykupiłem i zwróciłem jej wolność. A ona potem za mną poszła… Nie mogę jej nic wytłumaczyć, gdyż nie umie po łacinie.
— Kupiłeś tę dziewczynę? — rzekł Segar, trąc palcem nos.
— Nie kupiłem, ale wykupiłem ją z niewoli za trzysta sestercji. Myślałem, że mogę to zrobić, bo rtęć już mamy zapłaconą.
— Oczywiście, że mogłeś, ale nie rozumiem, jak to się stało, że poszedłeś się przejść, a wracasz z kupioną czy wykupioną kobietą, no i przy tym nienajbrzydszą! I od kogóż to ją kupiłeś?
— Od plenipotenta jej właściciela. Nie chciałem dać się oszukać i nie wypłaciłem pieniędzy, póki jej nie przyprowadził do szynku.
— I spisaliście akt wyzwolenia?
— Jaki akt?
— Nie znam się na tym, ale na pewno w takich przypadkach sporządza się jakiś prawny akt, prawdopodobnie z podpisami świadków.
— Może źle, że tego nie zrobiłem, ale on w każdym razie ją puścił i najważniejsze, że teraz jest wolna.
— Nie wiem, kochany, jak to będzie z tą jej wolnością, a tymczasem co zamierzasz z nią zrobić?
— Nic. Mówiłem jej, że jest liberata, ale ona poszła za mną, chciała nawet ponieść nasz worek.
— No, to daj jej ten worek, niech go niesie. Przecież to żaden ciężar — rzekł docent i przyjrzawszy się krytycznie dziewczynie, spytał jej, jak się nazywa.
— Deutera — odpowiedziała akcentując pierwszą zgłoskę.
— Deutera to jakoś z grecka — rzekł docent.
— Może ona jest Greczynką? — powiedział Dominik.
— Chodźmy stąd — zdecydował Segar. — Nie będziemy stać na środku tej cuchnącej uliczki.
Poszli w stronę miasta, a dziewczyna za nimi. Dominik lekko się zatoczył.
„Widocznie — pomyślał — ten bimber zmieszał się z wypitym później winem”.
— Strasznie ta twoja Deutera obszarpana — zauważył docent — i ty chciałeś ją puścić tak: na goło i bez grosza?!
— To prawda — odparł spoglądając na dziewczynę — zostało mi jeszcze dwieście kilkadziesiąt sestercji, to kupimy jej tunikę i damy na drogę.
— Na jaką drogę?
— No, bo ona chyba gdzieś sobie pójdzie, więc żeby na razie miała na życie.
— No, a potem? Z czego będzie żyła?
— Tego już nie wiem, ale chyba wyzwoleńcy w Rzymie z czegoś żyją?
— Daj mi połowę twoich pieniędzy — zdecydował Segar.
— Do Rzymu już chyba nie pojedziemy, ale mimo to wolę na wszelki wypadek mieć trochę przy sobie.
Przechodził człowiek w kapturze, dzwoniąc dzwoneczkiem. Przechodnie rozstępowali się przed nim — Leprosus — mówili — leprosus,
— Co to znaczy? — spytał Dominik.
— Trędowaty — odparł docent dając choremu kilka monet — tego w moich czasach też dałoby się może uratować. Przechodzili dalej przez znany już im plac z kramami.
Dominik zatrzymał się koło straganów z rozwieszoną odzieżą. Wśród starzyzny bielała świeżością nowa wełniana kobieca tunika, ozdobiona błękitną lamówką. Spytał o cenę.
— Dwanaście sestercji, to arkadyjska wełna, miękka jak puch — zachwalał sprzedawca — i pięknie uszyta — z rozcięciami na bokach.
Dominik kazał podać tunikę Deuterze, by ją przymierzyła.
Na jej twarzy odbiło się zmieszanie, przez które przebijała radość. Zdawało się, iż nie mogła uwierzyć, że dostanie taką szatę. Wytarła ręce o swój łach i wciągnęła nową suknię przez głowę. Tunika opadła fałdami do kostek. Deutera zaczęła szybko ściągać z siebie pod tuniką starą chlamidę, po czym przewiązała szatę powyżej pasa podaną wstążką.
Docent kręcił się obok nic nie mówiąc. Handlarz wygładzał na dziewczynie fałdy, nie przestając zachwalać sukni, po czym narzucił jej jeszcze na ramiona efektowny biały płaszcz. Dominik zapłacił za suknię i za płaszcz. U szewca kupił Deuterze zgrabne czerwone sandałki o błękitnych, cienkich rzemyczkach. Kiedy z nią wychodził od szewca, spostrzegł, że docent gdzieś znikł, ale wkrótce odnalazł go, rozmawiającego z poznaną wczoraj flecistką.
— Czy Aureliusz podarował ci wówczas swego psa? — spytał Segar.
Flecistka Asteria zmarszczyła brwi, jakby nie mogła sobie przypomnieć, kto to był Aureliusz, ale wnet roześmiała się.
— Nie, nie podarował mi pieska, ale za to ty podarujesz mi te periscelidy* — odpowiedziała wskazując na srebrne obręcze połączone ozdobnym łańcuszkiem.
Docent kupił periscelidy, ale schował do swojej sakwy.
— Wziąłem, to dla Moniki na otarcie łez, że nie zabraliśmy jej z sobą do Ostii — rzekł.
Dominik zauważył, że Deutera patrzyła przez ten czas jak urzeczona na bransolety. Kupił jej wobec tego inne, nie mniej kunsztownej roboty. Przy sąsiednim straganie kupił jeszcze piękną figurkę z nefrytu z zamiarem podarowania Helenie, a dla Deutery — grzebień, róż i pachnidło nard, na które patrzyła nieśmiało, lecz pożądliwie.
— Może by było już tego dosyć — rzekł wreszcie Segar, zajadając rogal. — Wracamy, Niku, bo jesteś gotów zakupić całą Ostię. W chronomobilu muszą się już o nas mocno niepokoić.
Dominik szedł jak oszołomiony. Wino z wódką wypite prawie na czczo szumiało mu w głowie. Deutera, która zdążyła przyczesać krucze, aż wpadające w granat włosy, wydawała mu się w długiej szacie olśniewająco piękna. Kiedy weszli w wąską, pełną błota uliczkę, gestykulując dała do zrozumienia, że szkoda jej nowej odzieży, więc wstąpi do bramy przebrać się.
Po chwili wróciła w swych starych łachmanach, bosa, niosąc zwinięte białe szaty w ręku.
— No i jak się teraz od niej odczepisz? — spytał Segar, kiedy poszła dalej za nimi. Dominik miał chaos w głowie, więc nie umiał odpowiedzieć. Omijał bezskutecznie cuchnące kałuże i kupy śmieci.
Naprzeciwko zbliżała się jednoosobowa lektyka. Jechał w niej mężczyzna z zarostem okalającym podbródek, ubrany na modłę wschodnią. Kiedy stanęli pod ścianą, by przepuścić lektykarzy, ów nagle krzyknął:
— Deutera! — I chwycił dziewczynę za ramię. Dominik ujrzał obłędny strach w jej oczach. Docent spytał ostro jadącego, co to ma znaczyć.
— To ja się was pytam, dokąd prowadzicie moją niewolnicę — krzyczał kupiec.
— Wykupiłem tę dziewczynę — rzekł Dominik, chwytając Deuterę za drugą rękę. — Puść ją! Nikt nie ma do niej prawa!
— Ona jest moją własnością. Co mi będziesz kłamać, że ją kupiłeś!
— Kupiłem od twojego plenipotenta!
— Złodzieje niewolników — wrzasnął kupiec zeskakując z lektyki — zaraz wam pokażę, co znaczy okradać Hefrena! — i kazał dwóm tragarzom trzymać docenta i Dominika, ale tamci, widocznie najemni, nie okazywali wielkiej ochoty do wszczynania awantury.
Nieliczni przechodnie zatrzymywali się, radzi wrażeniom. Tu i tam przez okna wyglądały głowy. Dominik, na dobre rozzłoszczony, usiłował uwolnić ramię dziewczyny z zaciśniętych rąk Fenicjanina. Wówczas ten pchnął go pięścią, aż się zatoczył.
— Przestań! — zawołał docent wchodząc między walczących i odciągając Deuterę na stronę. Ale Dominik, półprzytomny z gniewu, rzucił się tym razem całą siłą na kupca, powalając go na ziemię.
— Straż! — krzyczał Fenicjanin powstając z trudem z błota. — Straż! — Przechodnie w głębi ulicy powtarzali ten okrzyk.
Dominik poczuł, jak docent siłą odrywa go od kupca i wpycha do bramy. Wiodła na podwórze, rodzaj małego ogródka, gdzie jednak trudno było się ukryć.
— Kucnij z Deuterą za tą skrzynią — zawołał Segar w pośpiechu — a ja pogadam, gdyby tu kto wszedł!
Dominik popchnął tam dziewczynę, rozglądając się za lepszym schronem. Obok stała zamknięta drewniana szopa. Zaczął wyważać drzwi. Udało mu się to po kilku pchnięciach. Chwycił w ręce leżące na ziemi żelazne widły i wołał docenta i dziewczynę, by też się ukryli. Ale było już za późno, gdyż na podwórze wszedł strażnik w hełmie z obnażonym mieczykiem w ręku, a za nim Fenicjanin i kilku ulicznych gapiów. Strażnik podszedł do Segara i głosem przywykłym do bezwzględnego posłuszeństwa kazał mu, by powiedział, gdzie się ukrywa napastnik i niewolnica.
— Oni tu nie wchodzili — odparł docent odważnie.
— Więc pójdziesz ty ze mną do kustodii — rzekł i uderzył Segara płazem mieczyka po plecach.
Słysząc to Dominik wyskoczył z szopy i rzucił się z tyłu na strażnika, waląc go widłami po ręku.
Strażnik wypuścił miecz i nie zdążył się jeszcze odwrócić, kiedy dostał od docenta uderzenie pięścią w szczękę. Upadł gubiąc hełm.’ W tej chwili Dominik zamachnął się widłami na kupca, ale ten już uciekał razem z innymi przez bramę, wołając:
— Ratunku! Pomocy!
— Przedostańcie się przez mur — dyrygował docent, kładąc koło głowy leżącego strażnika nabój morficytu.
Dominik rzucił widły, chwycił worek, wszedł na stojącą pod murkiem skrzynkę i przesadził wystraszoną dziewczynę. Segar biegł już ku niemu i obaj znaleźli się jednocześnie po drugiej stronie muru. Było tu też podwórze, ale należące do innego domu. Pośpieszyli ku jego bramie i wybiegli na inną, jeszcze węższą uliczkę. Szli szybko, zwalniając tylko kroku, gdy się pojawiał jakiś przechodzień. Deutera, ściskając swe zawiniątko, śpieszyła wraz z nimi.
— Rogatka powinna być w tym kierunku — mówił docent — obyśmy tylko przeszli ją bez przeszkód.
Skręcili na prawo, mijając dwie rozmawiające z sobą kobiety i kilkoro dzieci. Kiedy się oddalili, Dominik obejrzał się i ujrzał, że jedna z kobiet wskazuje na nich ręką.
— Muszą już wiedzieć o wydarzeniu — rzekł do Segara
— i podejrzewają, że to my jesteśmy jego sprawcami. Zawrócili w następną przecznicę. Wychodziła na ulicę, prowadzącą do rogatek. Segar wychylił się zza węgła.
— Niedobrze — powiedział — . koło bramy straż kontroluje przechodzących.
Zawrócili z powrotem. Aby mniej na siebie zwracać uwagę, szli teraz w odstępach kilkunastu kroków, niby się nie znając.
Półokrągła uliczka wyprowadziła ich na plac, skąd było widać dom Diany.
— Wiesz co? — rzekł docent, podchodząc do Dominika. — Niedaleko stąd powinien być dom, w którym nocowaliśmy.
— I tam moglibyśmy poradzić się adwokata.
— Co nam może pomóc adwokat? — żachnął się Segar. — Myślałem raczej o rodzinie Sekstusa.
Wkrótce znaleźli znajomy dom i wstąpili do cuchnącej sieni.
— Niech pan zaczeka tutaj z Deuterą — rzekł Dominik — a ja pójdę na górę.
Na schodach spotkał go Marek, który właśnie schodził po drabinie z trzeciego piętra na drugie.
— Salve!* — zawołał ucieszony. — Co za niespodzianka! Jeszcze nie wyjechaliście?
— Mamy kłopot — rzekł Dominik z trudem dobierając słowa — chciałem prosić cię o radę.
— Szedłem do term, ale chodź do nas. Rodzice i Tyberia się ucieszą.
— Wolę nie.
— No, to chodź ze mną do term, wykąpiemy się i odświeżymy.
— Ufam, że zachowasz w tajemnicy to, co usłyszysz.
— Tajemnicy, przyjacielu, nigdy nie zdradzę.
— Zejdźmy; na dole jest mój towarzysz, on ci lepiej wyjaśni.
Zeszli na dół.
— Co się stało? — spytał Marek witając Segara.
— Doszło do nieporozumienia i utarczki między nami a jednym Fenicjaninem — zaczął docent.
— Fenicjaninem? Cóż to wielkiego! Zabiliście go?
— Nie, ale on zawołał strażnika i my go pobiliśmy.
— Na śmierć? — spytał Marek poważniejąc.
— Nie. Zostawiliśmy go tylko zemdlonego. Ale Fenicjanin pobiegł alarmować straż. Teraz nie wiemy, jak się wydostać z miasta, bo na rogatkach kontrolują.
Marek się zamyślił.
— Jeżeli tak jest, jak mówicie — rzekł po chwili — to na razie radzę nie wychodzić stąd na ulicę, tylko przeczekać do nocy.
— Ale gdzie?
— Moglibyście przesiedzieć u nas, ale właśnie mamy gości, więc sam nie wiem… Zaczekajcie tu chwilę — dodał — pójdę dowiedzieć się na czwarte piętro, bo zdaje się, że jest tam jakaś pusta izba.
— Sympatycznie podszedł do naszej sprawy — rzekł Segar, gdy Marek zniknął w otworze pierwszego piętra.
— Mnie się też zdaje, że możemy mu zaufać — potwierdził Dominik myśląc, że jeszcze trzeba się będzie tłumaczyć z tego, skąd wzięli Deuterę.
Po kilku minutach Marek przywoływał już ich z góry ręką. Poszli po drabinie gęsiego, dziewczyna na końcu, niosąc ostrożnie swoje zawiniątko. Izba okazała się właściwie komorą bez okna, w której mieszkał jakiś, od kilku dni nieobecny, biedak, nie zamykający nawet swego pokoju, gdyż nie było tam nic, co można by ukraść. Wąska, drewniana prycza zaścielona słomą zajmowała pół pomieszczenia. W kącie stał nadtłuczony garnek z wodą, w drugim rogu leżała para podartych sandałów.
— Nie będzie wam tu przyjemnie — tłumaczył Marek — ale nie widzę innej rady, gdyż zatarg ze strażnikiem to rzecz dość poważna. Jak się ściemni, postaram się was przeprowadzić.
Docent i Dominik serdecznie mu dziękowali.
— Czy i ta dziewczyna jest zamieszana w tę sprawę? — spytał jeszcze Marek.
— Pośrednio tak — odparł Segar — gdyż to o nią właśnie poszło.
Marek zaciekawił się i pytał o przebieg wydarzenia, jeszcze raz zapewniając, że mogą na nim polegać. Dominik, powoli dobierając słów i gestykulując, opisał mu łamaną łaciną historię, jak to plenipotent kupca katował Deuterę i jak on ją u niego kupił, by jej dać wolność.
— A skąd wiedziałeś, że to plenipotent? — spytał Marek. — Czy pokazał ci plenipotencję?
— Nie.
— Dałeś się oszukać — zaśmiał się Marek — i Fenicjanin słusznie domagał się zwrotu swojej niewolnicy.
— Przecież za nią zapłaciłem.
— Ale nie właścicielowi, a ten poganiacz z pewnością nie zwróci mu pieniędzy. To tak, jakbyś kupił u mnie posąg Neptuna na falochronie — i mówiąc to, Marek klepnął Dominika przyjacielsko po ramieniu.
Gdy Marek wyszedł, Dominik spojrzał na Segara i na dziewczynę. Siedziała na brzeżku pryczy, trzymając kurczowo swe nowonabyte skarby.
— Nie bój się — rzekł do niej — tu nas nie znajdą, a Marek nas w nocy z miasta wyprowadzi.
Nie wiedział, czy zrozumiała jego słowa, ale uśmiechnęła się do niego z ufnością.
— Ach — mruknął Segar rozkładając się na pryczy — narobiłeś bigosu. Nie miałeś innych zmartwień, jak zaczynać całą tę historię z babą…
Po godzinie wrócił Marek, niosąc bochenek pieczywa i garnuszek twarogu.
— Jesteście zapewne głodni — rzekł — mogę wam przynieść, co zechcecie.
Podziękowali mu serdecznie i Dominik dał mu dwadzieścia sestercji na dalsze sprawunki.
— To za dużo — odparł Marek zwracając połowę. Posiedział z nimi trochę i zagadał do Deutery. Milczała z początku, patrząc pytająco na Dominika. — Nie bój się go — rzekł Dominik — odpowiedz mu. Wówczas rzekła coś niezrozumiałego.
— Ona mówi po grecku — rzekł Marek i zaczął dość płynnie mówić do niej w tym języku.
— I co ci powiedziała? — spytał po chwili Marka zaciekawiony Segar.
— Że pochodzi z Oksyrynchos z Egiptu, że jej matka była niewolnicą w bogatej greckiej rodzinie, że jej właściciele wpadli w długi i musieli wszystko wyprzedać i wówczas kupił ją ten fenicki kupiec i tutaj przywiózł.
Dominik słuchał tłumaczenia jak jakiejś nieprawdopodobnej bajki, chłonąc każde słowo. „Jakże nieszczęśliwa była ta dziewczyna nie znając przez całe życie wolności — myślał — i jakim dziwnym zbiegiem okoliczności trafiłem na nią w Ostii, by ją wreszcie uwolnić!” Teraz już zupełnie nie żałował tego, co zrobił.
Gdy Marek wyszedł, a chleb z twarogiem został zjedzony, Deutera rzekła coś do Dominika i usiadła w kącie izdebki na podłodze, twarzą do rogu. Zobaczył, jak wyjęła coś z malutkiego, brudnego zawiniątka, które miała przywiązane na biodrach, po czym usłyszał przytłumiony szept jakby recytowanych strofek.
Docent chrapał na pryczy, a Dominik długo słuchał monotonnego rytmu tej szeptanej modlitwy czy litanii. Wreszcie podszedł cicho z tyłu, by jej nie spłoszyć, i zajrzał przez ramię. Trzymała w rękach małą, prymitywną statuetkę, wypalaną z gliny. Kiedy umilkła, spytał, co to za figurka.
— Kyria thea Isisothi* — odparła, podnosząc nań duże, czarne oczy.
— Pokaż — poprosił.
Podała mu statuetkę. Przyjrzał się dokładnie: miała twarz z dwoma kreskami zamiast oczu, czerwonawa plamka zastępowała usta. W ledwo zaznaczonym prawym ręku trzymała węża, w lewym — rodzaj grzechotki.
— Izyda? — spytał Dominik oddając jej figurkę. Potwierdziła skinieniem głowy i z pietyzmem zawinęła
posążek ponownie w szmatkę.
Wieczorem przyszedł po nich Marek i oznajmił, że wszystko zostało przygotowane do ucieczki z miasta.
— Mój znajomy cieśla, mający łódź — mówił — zgodził się przewieźć was kawałek w górę Tybru i wysadzić poza miastem. Będzie czekał w łodzi na umówionym miejscu. Chodźcie,’ ja was tam zaprowadzę.
Wzięli rzeczy i zeszli. Na ulicy było już ciemno i prawie nie spotykali przechodniów. Skręcili w wąziutką, krętą uliczkę w stronę rzeki. Na jednym z rogów Marek przystanął i dał im znak, by się skryli we wgłębieniu muru. Dominik usłyszał rytmiczne kroki od strony przecznicy oraz męskie głosy. Zdawało mu się nawet, że doleciał go niewyraźny szczęk zbroi. Światło pochodni rozjaśniło na moment skrawek przeciwległej ściany…
Gdy odgłosy ścichły i znów zapanowała ciemność, wyszli z ukrycia i poszli dalej za chłopcem.
Wkrótce doszli do ulicy Nadbrzeżnej. Tutaj trzeba było przeleźć przez zamkniętą furtkę w murze łączącym dwa domy. Pomogli sobie nawzajem. Dominik, będąc już po drugiej stronie, zsadził Deuterę, którą mu podał Marek.
— Nic wam już tu nie grozi — rzekł Marek — zejdziecie w dół i wsiądziecie tam do łodzi.
Pożegnali młodzieńca dziękując mu serdecznie i zaczęli schodzić dość stromą ścieżką. Na brzegu podszedł do nich zakapturzony mężczyzna w długim płaszczu.
— Idźcie za mną — szepnął — tylko ostrożnie, bo tu są jamy i leżą belki i kamienie.
O kilkadziesiąt metrów dalej pomógł im wsiąść do łodzi.
— Czy który z was umie wiosłować? — spytał. — Tobyśmy prędzej przepłynęli.
Dominik schwycił za duże wiosło.
— Włóż to — rzekł cicho, podając Dominikowi płaszcz podobny do swego — a ten drugi i dziewczyna niech położą się na dnie, przykryję ich workami.
— A niech go jasny Neptun! — zaklął cicho Segar. — W łodzi jest woda!
Ale usłuchał przewoźnika, a Deutera skuliła się na dnie bez szemrania, tylko zawiniątko swe położyła na poprzecznej desce, by jej skarby nie zmokły.
Odbili od brzegu. Wiatr wiał od morza, ułatwiając posuwanie się pod prąd. Dominik wkrótce uzgodnił wiosłowanie z ruchami cieśli. Każdy pracował jednym wiosłem. Od strony portu widniało sporo światełek, a czyste niebo iskrzyło się od gwiazd. Wkrótce minęli spory statek płynący z prądem. Cisza była taka, że było słychać ludzi rozmawiających na pokładzie.
Po kwadransie wiosłowania spostrzegli łódź, oświetloną pochodnią, przepływającą w poprzek rzeki.
— Vigiles* — rzekł przewodnik i przestał wiosłować. Dominik uczynił to samo.
Gdy światło znalazło się w pobliżu przeciwległego brzegu, zaczęli znów posuwać się w górę Tybru, trzymając się prawej strony rzeki, jak najdalej od łodzi strażniczej. Nie upłynęło jednak wiele czasu, gdy łódź ze światłami, zaczęła się znów przybliżać, i to prosto w ich kierunku. Dominik i cieśla wiosłowali całą siłą, ale niedużo to pomogło, i niebawem „usłyszeli nawoływania straży, by stanęli.
Straż nocna przybiła do ich łodzi. Strażników było dwóch, w hełmach, z mieczami i dzidami, oraz dwóch wioślarzy.
— Dokąd płyniecie? — spytali.
— Do olitorium* — odparł cieśla.
— Kim jesteście?
Przewoźnik powiedział swe imię i zawód.
— Co wieziecie? — i nie czekając odpowiedzi jeden ze straży ściągnął worek przykrywający Segara.
— Wieziemy chorych do pewnego medyka in Urbe*. Strażnik trącił docenta drzewcem dzidy i odsłonił skuloną dziewczynę.
— Pecunia* — szepnął cieśla do Dominika.
Dominik podał mu prędko swoją sakwę z resztą srebrników i część pozostałego złota, wyjaśniając cicho, że to jest aurum*. Segar wstawał już i miał przesiadać do łodzi strażniczej, gdy cieśla zaczął z sabacjarami* pertraktować. Najwięcej zainteresowało ich złoto. Oglądali sztabki przy świetle pochodni.
— Płyńcie dalej — rzekli wreszcie — ale jeżeli złoto okaże się fałszywe, to wyślemy cię jutro skutego do kopalń — zagrozili cieśli.
Kiedy łódź straży zaczęła się już oddalać, Dominik dojrzał jeszcze, jak jeden z sabacjarów wypłacił wioślarzom część sestercji, z pewnością za milczenie. Docent odsapnął.
— Czy wiesz — rzekł do Dominika — że cały spotniałem ze strachu, myślałem, że już wszystko przepadło. I jaka ta ich rzeczna straż jest gorliwa! Dojrzeli nas, gałgany, z takiej odległości po ciemku i dopędzili. Niechże ich wszyscy bogowie Panteonu!…
Deutera też się podniosła i sprawdziła, czy jej paczka leży nienaruszona na miejscu. Dominik z cieślą wiosłowali teraz, z umiarkowaną szybkością. Nieliczne światła miasta i portu były coraz słabiej widoczne, tylko gwiaździste niebo roztaczało nad nimi cały swój przepych, a woda pluskała pod wiosłami. Wkrótce przewoźnik wskazał miejsce, gdzie mieli lądować. Przybili do brzegu. Dominik nie wiedząc, ile dać cieśli za niebezpieczną przeprawę, oddał resztę sztabek docentowi.
— Płaszcz — rzekł przewoźnik.
Dominik zrzucił płaszcz i oddał cieśli z podziękowaniem. Deutera wyskoczyła z łodzi ze swoją paczką.
— Dam mu sześć sztabek — rzekł Segar — to chyba wystarczy, a nam zostanie jeszcze sześć.
— A po co nam teraz złoto?
— Na wszelki wypadek.
Cieśla podziękował, życząc pomyślności na długie lata.
— Gdyby ci nie wierzyli, że to dobre złoto — wyjaśnił mu jeszcze docent — to idź do złotnika, niech on ci poświadczy, a wówczas wymienisz je na pieniądze.
Łódź z cieślą odpłynęła z powrotem w dół rzeki, a Dominik z docentem i dziewczyną poszli dróżką między podmiejskimi osadami i ogrodami. W mało którym domku płonęło światło. Kierowali się na południe, by ominąć Ostię. Kiedy osiedla się skończyły, skierowali kroki na południo–zachód, idąc na przełaj przez pola. Nie spotkali ani jednego człowieka. Po godzinnym marszu dobrnęli do drogi wiodącej wzdłuż morza.
— Chyba zaszliśmy za daleko — rzekł Segar — jeśli się nie mylę, miejsce, gdzie skryliśmy naszą łódź, powinno się znajdować bliżej miasta.
Dominikowi też się tak zdawało, więc poszli drogą na północ. Minęli skrzypiący wóz. Wtem Dominik spostrzegł błyskające światełko na morzu, niezbyt daleko od brzegu.
— Sygnały — z chronomobilu! — rzekł podniecony. Poczekali, aż wóz się oddali, i przeszli jeszcze kawałek. Docent pierwszy rozpoznał kształt drzewa, które rosło ponad miejscem, gdzie ukryli łódkę.
— To tu — rzekł — ale zanim weźmiemy się do wyciągania łódki, trzeba będzie jednak pożegnać się z dziewczyną.
Dominikowi ścisnęło się serce, ale czekał, co powie dalej Segar.
— Nie możemy jej pozostawić bez pieniędzy — mówił docent po namyśle — pozostało mi jeszcze trochę w sakiewce, no i te sześć sztabek złota. Czy pozwolisz, że je oddam?
— Ale jak ona da sobie sama radę, i to w nocy? — zaczął Dominik zdenerwowany.
— W nocy czy w dzień, to wszystko jedno. W nocy nawet będzie jej łatwiej odejść możliwie daleko od miasta. Rozumiem, że sytuacja jest nieprzyjemna, ale nie możemy jej przecież zabierać do chronomobilu.
I nie czekając na odpowiedź podał Deuterze sakiewkę i złote sztabki, tłumacząc, że to złoto i że ona powinna z tym pójść tam, na południe. Ale dziewczyna nie przyjęła i odeszła dwa kroki od docenta.
— Weź — powtarzał podchodząc znów do niej. Ale i tym razem odeszła od niego i stanęła za plecami Dominika.
— W takim razie — zdecydował Segar — bierzmy się do roboty, a jak odpłyniemy, to ona i tak zostanie — i zaczął schodzić do morza.
Dominik czuł gniotący go wewnątrz ciężar.
„Może przyjęłaby ode mnie?” — pomyślał, ale nie chciał nawet próbować wręczenia jej pieniędzy. Zszedł powoli za Segarem, a dziewczyna za nim. Światełko na morzu migało nadal bez przerwy.
— Znów się przemoczymy do nitki — mówił Segar zdejmując tunikę.
Dominik odwrócił dziewczynę plecami do docenta i kazał jej tak stać. Sam też zdjął tunikę i wszedł do zimnej wody naturalnego małego basenu. Odrzucił kamienie z dna i obaj wyciągnęli łódkę na jeden z głazów. Ubrali się z powrotem i zepchnęli łódkę na morze. Wiatr prawie zupełnie ścichł i przybrzeżne falowanie było słabe. Weszli obaj do łodzi, lecz nim Segar zdążył zapuścić motorek, Deutera również wskoczyła i usiadła w kucki koło Dominika, trzymając swoją paczkę dość wysoko, aby jej woda nie obryzgała.
— Ano, przywieziemy dziewczynę — rzekł zrezygnowany docent — bo innej rady nie ma. Ale pamiętaj, że ty będziesz się z tego tłumaczył. Sam zacząłeś tę całą romantyczną historię, która o mało nie przyprawiła nas o utratę wolności, jeśli nie życia. Musisz więc teraz wypić piwo, którego nawarzyłeś.
W głosie Segara nie było jednak złości. Zdawało się nawet, że sprawa raczej go bawi, niż irytuje.
— Patrz, jak ona nieufnie spogląda na turkocący motorek — zauważył docent po chwili.
Rzeczywiście, Deutera wskazała palcem na silnik i spytała o coś Dominika.
— Machina — odpowiedział. Mimo to jednak dziewczyna odsunęła się nieco dalej w stronę dziobu łodzi.
Dopłynęli do wysuniętego nieco z wody pokładu chronomobilu.
— Są, są! Przyjechali! — rozległ się uradowany głos Heleny.
Łódź z rozpędu wjechała prawie na pokład. Dominik wyskoczył pierwszy. Helena zaczęła go ściskać i całować.
— Jesteś, chłopaku kochany — mówiła wzruszona.
Z wnętrza chronomobilu wyszedł profesor.
— Rzymianie przyjechali! — zawołał. — Witajcie!
— Salvete!* — krzyknął docent wyciągając w górę rękę po rzymsku.
— A to kto? — spytał profesor wskazując na Deuterę, która też już wyszła na pokład z tobołkiem w ręku.
— Tak się złożyło — zabełkotał Dominik — że musieliśmy… .
W zgiełku niewiele zwracano uwagi na jego słowa. W nawigatorni powitał ich Niekrasicz.
— Cóż to za parada! — zawołał. — Myślałem, że przyszli pretorianie! Sandały, tuniki!… A rtęć dostaliście?
— Jest! — odparł Segar z dumą. — Ja miałbym nie przywieźć rtęci! Ale i Dominik nie wrócił z pustymi rękami — dodał. . — Może byś przedstawił, Niku, kapitana, profesora i nasza; nadworną lekarkę swojej… niewolnicy!
— Pan Ernest się ze mnie śmieje — rzekł Dominik starając się nie okazywać ogarniającego go coraz bardziej zmieszania — ale… okoliczności tak się złożyły, że ze względu na nieprzewidziany zatarg z władzami Ostii musieliśmy na razie schronić tutaj tę Greczynkę…
— Doskonale się tłumaczy — wtrącił docent klepiąc Dominika po ramieniu, podczas gdy inni spoglądali ze zdziwieniem, nic nie rozumiejąc z całej tej przemowy — tylko, że to „na razie” zdaje się będzie wątpliwe.
— Greczynka? — rzekła Helena zdziwiona nie mniej niż pozostali i spytała o coś Deuterę po grecku, ale ta, widocznie oszołomiona maszynerią sterowni i dziwnymi strojami załogi, nie odpowiadała, trzymając się jak najbliżej Dominika.
Przechodzili przez korytarzyk, wzdłuż składowych komór. Wtem Deutera krzyknęła przestraszona. Z nie domkniętych drzwi wyjrzał dziób i kawałek skrzydła pteranodona.
— Jak mogłeś, profesorze, zapomnieć zamknąć nasze pterzątko! — zawołała Helena zatrzaskując drzwiczki.
Na schodach wiodących w dół do laboratorium Deutera blada stanęła drżąc cała.
— Ona widocznie boi się tych głów gadzich — rzekł Niekrasicz spoglądając na dziewczynę ze współczuciem — trzeba było ją przeprowadzić naokoło przez luk.
Helena przemówiła do dziewczyny po grecku, starając się ją uspokoić, a profesor dotykał i głaskał spreparowaną głowę ichtiozaura, a nawet wsadził rękę do paszczy, aby przekonać wystraszoną, że to nic groźnego. Ponieważ jednak to nie pomagało i Deutera bała się nadal zejść ze schodków, zdjął głowę gada ze ściany i przyniósł jej do obejrzenia, ale wywołało to jeszcze większy lęk.
W tej właśnie chwili weszła Monika.
— Co się stało? Słyszałam jakiś okrzyk — pytała.
— Nic — odparł kapitan — to Dominik przywiózł Greczynkę, która się przestraszyła tych preparatów.
— Jaką Greczynkę? — spytała Monika marszcząc czoło.
— Mamy rtęć — przerwał jej Niekrasicz — i będziemy mogli wyruszyć w nasze czasy. Nareszcie!
— Co to za dziewczyna? — powtórzyła pytanie Monika.
— Jest to ofiara dobrego serca naszego Nika — rzekł docent — nabył ją za gotówkę, i w dodatku stoczyliśmy o nią walkę…
Monika wzruszyła ramionami. Tymczasem Helenie udało się skłonić dziewczynę do przejścia przez laboratorium na korytarz, przy czym Dominik musiał iść przy niej, bo bez niego nie chciała zrobić dalej ani kroku. Tak weszli do damskiej kajuty, gdzie Deutera znów wzdrygnęła się na widok Totka.
Helena wzięła na ręce małego i wyjaśniła dziewczynie, że to jej synek, co, zdaje się, bardzo zdziwiło Deuterę.
— Pomóż, Moniko, jej się umyć — poprosiła Helena — a ja pobiegnę przygotować kolację.
— A cóż to ona sama nie może się umyć? — zauważyła Monika.
— Oczywiście, że nie może, bo skąd ma znać nasze urządzenia… Więc w takim razie ja jej w tym pomogę, a ty idź szykuj kolację, i to dobrą, bo Ernest i Dominik na pewno powrócili zgłodniali.
— Zgłodniali, z Rzymu?! — zaśmiała się Monika i wyszła. Dominik chciał też wyjść z kabiny, a Deutera naturalnie za nim.
— Niech jej pani powie, pani Heleno, że nie ucieknę i żeby się umyła i przebrała, bo będziemy razem jeść.
Helena powtórzyła dziewczynie jego słowa i ta się uspokoiła.
Zaszedł do swojej kajuty.
Choć miał uczucie, jakby nie był tutaj całe wieki, wszystko wyglądało jak zwykle. To on czuł się jakiś zmieniony — jakby był trochę Rzymianinem!
Toaletę zajął już przedtem Segar, ale jakoś zaczęli się myć obaj na raz.
— Ą co — rzekł docent — mydło mamy tu lepsze niż ta glinka w Ostii.
Odświeżony Dominik chciał wkładać kombinezon.
— Zostaw ten sek! — zawołał docent. — Wystąpimy przy kolacji wytwornie — w tunikach.
Wszedł kapitan.
— Monika z profesorem przygotowują ucztę — rzekł — ale powiedzcie tymczasem chociaż słówko, jak tam było w Rzymie.
— Cierpliwości, Piotrze, chwileczkę cierpliwości — mówił docent zawiązując rzemyki sandałów.
— Powiedz chociaż, Erneście, gdzie dostałeś rtęć?
— Z rtęcią były wprost niesamowite trudności, gdyby nie mój spryt i (przebiegłość, przypominające chytrość Odysa*, oraz pomoc Hermesa Trismegista, Minerwy i innych bogów nieśmiertelnego Panteonu*…
— Widzę, że zupełnie sklasyczniałeś i że bez gruntownej znajomości mitologii nie da się już z tobą porozumieć — rzekł Niekrasicz dotykając dwoma ocalałymi palcami lewej ręki tuniki Segara. — Pierwszorzędna wełna — dodał.
— Jest to materiał tkany przez słynne z urody dziewczęta z Kampanii, będące pod specjalną opieką bogini Wenus* — objaśnił docent i połączywszy mikrofon z laboratorium spytał, czy kolacja będzie szybko gotowa.
Niedługo potem Segar z Dominikiem weszli do „jadalni” dostojnym krokiem.
— Ave*, profesor! — rzekł docent wyciągając w górę prawicę.
— Siadajcie i opowiadajcie o Rzymie, umieramy z ciekawości.
— Roma, czyli Urbs — zaczął Segar — jest miastem wspaniałym, przechodzącym wszystko, co stworzyła starożytna kultura. Wyobraźcie sobie Forum Romanum, przepych term, niezliczone świątynie, amfiteatry, akwedukty. Wyścigi kwadryg i walki gladiatorów…
— Walki gladiatorów? — podchwyciła Monika.
— Ale co tam walki! Triumfalny pochód imperatora, wracającego ze zwycięskiej wojny, tłumy patrycjuszów, — luksus, przepych!
— I wy to wszystko oglądaliście? — denerwowała się Monika. — I nie mogliście mnie z sobą wziąć?…
— Więc z Ostii wczoraj od razu pojechaliście do Rzymu? — spytał profesor.
— Ani od razu, ani nie od razu — odparł Segar — gdyż w ogóle w Rzymie nie byliśmy.
— To niemożliwe! — wykrzyknął kapitan zdumiony.
— Więc cóż ty opowiadałeś, że widziałeś tę wszystkie cuda? — rzekł profesor.
— Ja wcale nie mówiłem, że widziałem, tylko że Rzym taki jest, a jeżeli nie wierzycie, to przeczytajcie pierwszy lepszy szkolny podręcznik historii.
Rozległ się śmiech, a Segar dodał:
— U nas w Ostii je się leżąc, wobec czego proszę, by Monika zasłała w tym celu kobiercem ławę.
— Jeszcze tego brakowało! — żachnęła się Monika.
— Nie denerwuj się — mówił docent perswadując — gdyż w Ostii zawsze jadaliśmy leżąc i to przyzwyczajenie stało się naszą drugą naturą. Ale gdzie Helena, bo widzę, że się nie zabieramy do ucztowania czekając na nią.
— Helena myje tę wasze piękność, którą przywieźliście dla uzupełnienia naszych antropologicznych zbiorów.
W tej chwili we drzwiach laboratorium zjawiła się Helena prowadząc Deuterę. Dziewczyna w długiej, białej szacie o pięknie układających się fałdach i narzuconym na jedno ramię płaszczu, zapiętym ozdobną kameą*, wyglądała posągowo. Krucze włosy kontrastowały z jasnym strojem. Twarz i usta miała dyskretnie umalowane, a rzęsy lekko uczernione jeszcze podkreślały podłużny kształt ciemnych oczu. Na prawej nodze, powyżej czerwono–błękitnego sandałka, lśniły srebrne obręcze, którymi bawił się Totek.
— Ale przywiózł sobie bóstwo — szepnął Niekrasicz do profesora, który skinął głową — tylko jestem ciekaw, co z nią zrobimy.
— Widzicie, jak ją oporządziłam? Wygląda zupełnie inaczej — powiedziała Helena z zadowoleniem i wskazała Deuterze miejsce przy stole. Ta jednak nie siadała, patrząc pytająco na Dominika.
— Siadaj — rzekł profesor, ale i jego nie usłuchała i dopiero skinienie Dominika poskutkowało. Usiadła na brzegu stołka najwidoczniej zmieszana.
Zaczęli jeść milcząc, jak gdyby nieśmiałość dziewczyny wszystkim się udzieliła.
— No, więc jak tam było w Ostii? — spytał wreszcie Niekrasicz.
— Ano, Ostia jak to Ostia, portowe miasto — odparł Segar przełykając kęs konserwowego mięsa.
— Ale co wy tam tak długo robiliście? Tyle czasu!…
— Nic, czekaliśmy na rtęć i w ogóle cały czas byliśmy zajęci tą rtęcią.
— Chyba nie tylko rtęcią… — zauważyła Monika z powątpiewaniem.
— A mówiłeś przecież, Niku, że mieliście tam jakiś zatarg z władzami w związku z nią — rzekł profesor wskazując nieznacznie na Deuterę. — Rozumiem, że pewno była aresztowana, a wy ją oswobodziliście?
— Nic podobnego — zaprzeczył docent — rzecz odbyła się zupełnie prosto.
— Więc jak to się stało, że ją przywieźliście?
— Nie chciałbym plotkować, ale co tu owijać rzeczy w bawełnę: Dominik ją najzwyczajniej w świecie kupił.
— Jak to: kupił?
— Kupił, że tak powiem, okazyjnie i zupełnie niedrogo, bo zaledwie za trzysta sestercji.
— Nie, to niemożliwe! Kpisz sobie! — zawołano.
— Kiedy tak istotnie było — ciągnął Segar. — I nie tylko Nik, ale ja też kupiłem okazyjnie prezent dla Moniki. — Mówiąc to podał jej kościany grzebień z brakującymi zębami.
Monika obejrzała go i pozostawiła na stole.
— Od rana boli mnie głowa — rzekła — przepraszam, że wyjdę, bo tu coś strasznie pachnie. Widocznie ta mała uperfumowała się jakimś pachnidłem.
— To najlepszy rzymski nard — rzekł docent — ale zaczekaj, nie przerywaj miłego nastroju. Przywieźliśmy jeszcze i inne prezenty. — Wówczas Dominik podał Helenie figurkę Izydy z nefrytu, a Segar Monice bransoletki. — Te drobiazgi — dodał docent — nie są okazyjne i kosztowały nas moc pieniędzy, a właściwie Nika, bo wszystko, łącznie z rtęcią, kupowaliśmy za jego złoto.
Dominik chciał wreszcie wyjaśnić, jak to było naprawdę z wykupieniem Deutery, ale nie mógł dojść do słowa, gdyż wszyscy byli teraz zajęci oglądaniem upominków. Helena bardzo dziękowała za statuetkę chwaląc, że jest prześliczna, i wzruszając się tym, że mimo tylu wrażeń w Ostii, nie zapomnieli o niej.
Monika miała wciąż minę niewyraźną. Uśmiechała się jakby z wysiłkiem i stąd uśmiech jej wyglądał nieco sztucznie. W pewnej chwili wstała, pocałowała Segara dziękując mu za bransoletki, a potem pocałowała Dominika, właściwie nie wiadomo za co, i rzuciła przy tym przelotnie badawcze spojrzenie na Greczynkę.
Tymczasem Helena zachęcała Deuterę, by jadła, gdyż dziewczyna dotąd nic jeszcze nie włożyła do ust, ale jej perswazje niewiele pomagały. Dopiero kiedy Dominik spojrzał na nią rozkazująco, natychmiast wzięła w palce kawałek mięsa.
— W Ostii stale jadaliśmy palcami — tłumaczył docent — i uważam nawet ten sposób za wygodniejszy i przyjemniejszy — mówiąc to kończył spożywanie swojej porcji tą właśnie metodą.
— Co ty wyrabiasz? — zaśmiał się profesor.
— Nie widzę powodu do drwin — odparł Segar — bo prawdę mówiąc to ty sam, profesorze, pierwszy wprowadziłeś tę modę jeszcze w glacjale, kiedy zachęcałeś do jedzenia Neandertalczyka. Co gorsze, mięso było wówczas surowe.
— Jestem ciekawy, ile ma lat nasza Ostianka? — spytał kapitan spoglądając na Deuterę.
Dominik poprosił Helenę, by ją o to spytała. Deutera odpowiedziała po grecku:
— Hekkaideka* — pokazując jednocześnie dziesięć palców i jeszcze sześć.
— Szesnaście — rzekła Helena — Deutera jest jeszcze dzieckiem. Chociaż na południu dziewczęta prędzej dojrzewają. Opowiadała mi, jak ją Nik wykupił, by dać jej wolność, ale jakoś nie wygląda na to, by bardzo chciała z tej wolności skorzystać.
— Bo też Nik przeprowadził tę transakcję nadzwyczaj oryginalnie! — wtrącił docent.
— Jak to: oryginalnie?
— Zamiast u właściciela kupił ją u jego poganiacza. To tak, jakby teraz kupił u mnie Helenę albo kolumnę Zygmunta! W ogóle nie macie pojęcia, jaki nasz kochany Nik jest hojny: wczoraj na przykład, kiedy jeszcze nie mieliśmy rtęci, chciał pożyczyć jednemu łapserdakowi wszystkie pieniądze i ledwo go od tego powstrzymałem. Gdyby nie ja, musielibyście się pożegnać z dalszą chronomocją.
— Bo Nik jest dobrym chłopcem i ma miękkie serce — tłumaczyła Helena. — Podobno bito Deuterę, więc nic dziwnego, że się nad nią zlitował i zrobił, co tylko mógł, by ją wyzwolić.
— Nie byłem przy tym — rzekł Segar — ale jak mi sam. Nik mówił, bito także i tragarzy mężczyzn, a ona dostała tylko raz za to, że stłukła dzban z winem. Więc jakoś dziwnie się złożyło, że akurat nad nią się zlitował,. zamiast próbować wykupić tamtych niewolników.
— Nieładnie tak oczerniać przyjaciela — strofowała Helena docenta — czy chciałbyś, żeby Nik sprowadził tu cały korowód galerników? Czym byśmy ich wykarmili?
— Bo rzeczywiście — potwierdził profesor — Ernest opowiada najrozmaitsze fantazje i dowcipy, a nie możemy się w końcu niczego dowiedzieć o Ostii. Najlepiej będę zadawał pytania Nikowi i on niech mi odpowiada.
— Proszę bardzo, panie profesorze.
— Więc po pierwsze, zacznijmy od początku. Dopłynęliście wczoraj do brzegu, wylądowaliście…
— Tak — przerwał Segar — i od razu wpadliśmy do wody i chowając łódź wśród skał, podarliśmy szlafrok Moniki i jej kąpielowy płaszcz.
— To może dlatego tak ją rozbolała głowa? — zaśmiał się Niekrasicz.
— Przepraszam, ale nie przerywajcie — rzekł profesor. — Więc potem udaliście się do Ostii. Czy nie zwracali na was uwagi, że jesteście tak dziwacznie przebrani?
— Owszem — odpowiedział prędko docent — pewien wybitny adwokat, przejeżdżający w taczce, zachwycił się materiałem szlafroka.
— Adwokat, w taczce? — roześmiała się Helena.
— Jest to u nas w Ostii normalny sposób lokomocji — wyjaśniał Segar — wszyscy jeżdżą tam taczkami, jedni wożą drugich; a tacy wybitniejsi, jak my, używają selli, czyli krzeseł, noszonych przez dwu niewolników, i właśnie takimi lektykami paradowaliśmy stale po ulicach miasta.
— A któż to są ci „wybitniejsi” — zapewne patrycjusze? — spytał kapitan.
— Patrycjuszów nie widzieliśmy — odezwał się nareszcie Nik — w każdym razie ani jednego mężczyzny w todze.
— A świątynie zwiedzaliście? — pytał profesor.
— Byliśmy w Mithraeum — rzekł Dominik — w świątyni Mitry.
— Właśnie — przerwał mu docent — powinniście wiedzieć, że macie wśród siebie czciciela Mitry w osobie Nika. Złożył nawet ofiarę na intencję naszego szczęśliwego powrotu, tak że możemy być już spokojni, że nic nam się w drodze nie stanie; ale musisz, Heleno, objaśnić nam, co to był ,za kult, gdyż z wielu szczegółów ogromnie przypomina chrześcijaństwo.
— Kult Mitry — odparła Helena — przesiąkł do Rzymu z Persji i był kultem słonecznym…
— Właśnie sol invictus — słońce niezwyciężone — rzekł Segar.
— Świątynie były podziemne, gdzie czciciele przechodzili „wtajemniczenie”, składając, zdaje się, również i krwawe ofiary.
— O, to, to! — zawołał znów docent. — Arcykapłan miał właśnie udzielić wtajemniczeń Nikowi, kiedy składał ofiarę. Podziemnej świątyni wprawdzie nie widzieliśmy, ale może tam pod spodem i była.
— A z pewnością nie wiesz — dodała Helena — że święto urodzenia Mitry obchodzono 25 grudnia, w czasie słonecznego przesilenia, że ich obrzędy nazywały się „sakramentami” i że dzielili się chlebem i winem na pamiątkę ostatniej wieczerzy Mitry, a przedtem poddawali się różnym umartwieniom. I jeszcze sobie przypomniałam, że ich główna świątynia stała w Rzymie na Wzgórzu Watykańskim, a ich arcykapłan nazywał się Ojciec Ojców lub Papa.
Dominik słuchał ze zdumieniem tych wyjaśnień.
— A gdzie spędziliście tamtą noc? — spytał profesor.
— W pokoju bez szyb, odstąpionym przez pewną ubogą rodzinę Rzymian — odpowiedział Dominik.
— I pluskwy gryzły tak strasznie, że nie macie pojęcia — dodał docent. — Ciekawa rzecz, że Nik ich wcale nie czuł, gdyż, jak twierdzi, w jego wieku dwudziestym wszędzie było pełno pluskiew, więc się uodpornił.
— Nie mówiłem „wszędzie” — zaprotestował Dominik — lecz „w niektórych domach”, bo u nas na przykład, w naszym domu, pluskiew nie ma.
— I na tej naszej kwaterze Nik uwodził piękną Tyberię, córkę pani domu — dorzucił Segar.
— A pan Ernest wróżył jej z ręki — rzekł Dominik, nie mogąc dłużej wytrzymać — a potem pokazywał sztuczki wyciągając dzieciom z nosów srebrniki.
— O, to z pewnością prawda, to w jego stylu! — śmiał się profesor.
— Zemścił się na mnie — rzekł docent — ano, wobec tego powiem, że Nik wypróżniał w nocy przez okno na ulicę pewne naczynie.
— A ja opowiem, jak pan Ernest dał dziesięć sestercji na wystawienie ołtarza z popiersiem Trajana na podwórzu kamienicy, przy czym imię i nazwisko pana docenta ma być wyryte pod ołtarzem na pamiątkowej tablicy ofiarodawców.
— Ha! ha! ha! — śmiał się kapitan, a i profesor tak się zaśmiewał, że aż łzy spływały mu zza okularów. Jedynie Monika nie okazywała ożywienia i po cichu opuściła laboratorium.
— Widzę więc, że się tam świetnie zabawialiście — rzekła Helena — a mnie i Moniki nie chcieliście ze sobą wziąć.
— Co byście tam robiły? — wyjaśniał Segar. — Błoto po kostki, brud, dym i na każdym kroku łapią strażnicy. Jednego, po znokautowaniu, musiałem nawet uśpić morficytem i gdyby mi się to nie udało, to nie widzielibyście już ani nas, ani rtęci.
— Czyż to możliwe, by tam było aż tak okropnie?
— A tak — mówił docent — innym razem musieliśmy przekupić straż resztą złota, a cały dzisiejszy dzień spędziliśmy na pryczy w jakiejś obskurnej norze na strychu, żeby nas nie znaleziono. Nie myślcie, że to fraszki igraszki, zwłaszcza kiedy się ma z sobą taką panienkę, której eks–właściciel krzyczy na całe miasto, że jesteśmy złodziejami niewolników! Czy to przyjemne? Byłem w Paryżu, Wołominie i na księżycu, a jeszcze nikt nigdy nie nazywał mnie złodziejem! A jednak dostałem rtęć, i to u kolegi po fachu, bo u astrologa, i mogę powiedzieć, że najprzyjemniejszą godzinę spędziłem właśnie na rozmowie z tym kolegą, mimo że nie udało mi się nawrócić go na system heliocentryczny*.
— Astrolog ten miał u siebie małą gorzelnię — dorzucił Dominik — i pędził aquam vitae*.
— Teraz rozumiem — wtrącił Niekrasicz — czemu ta ich astronomiczna pogawędka tak się przeciągnęła.
— A Nik właśnie wtedy wyszedł po raz pierwszy sam, by się trochę przejść po porcie, i po kwadransie już go znalazłem z tą oto osóbką. Nie mam pojęcia, jak on się tak prędko uwinął z tym kupnem, od którego zaczęły się nasze wszystkie dramatyczne i mrożące krew w żyłach perypetie.
W tej chwili powróciła Monika.
— Zażyłam nervinę — rzekła — i jest mi lepiej. Cały czas martwiłam się, że siedzę tam sama, a wy tutaj opowiadacie sobie ciekawostki.
— Właśnie, i dużo straciłaś — rzekł profesor.
— Bo ciągle się spodziewałam, że Nik mnie odwiedzi. Tymczasem nie okazał się dobrym przyjacielem. Czy robiłeś, Ni — ku, chociaż jakieś zdjęcia swoim aparatem?
— Tylko jedno: widok na port.
— To dobrze, zostanie więcej błony na nasze fotografie. Chciałam, żebyś zdjął nas razem, we dwójkę, chociażby u mnie w kajucie, tak jak, pamiętasz, często sobie tam gawędziliśmy.
— A propos kajuty — rzekł profesor — a gdzie będzie nocować Deutera?
— Chyba nie u nas — rzekła Monika jakby zmieszana — gdzieżbyśmy się pomieściły.
— Myślę, że można by jej posłać tutaj w laboratorium — zaproponowała Helena — zresztą jak uważacie.
— A może by Dominik winowajca ustąpił jej swego łóżka — zażartował Niekrasicz — a sam przespał się tutaj?
— Kapitanie, co słyszę?! — zawołała Helena udając zgorszenie. — Nigdy bym się nie spodziewała takiej propozycji od tak poważnej osoby jak ty!
Ostatecznie stanęło na tym, że Deutera będzie spać w laboratorium, a pozostali na swoich miejscach.
Zaczęto mówić o jutrzejszym dniu i oczekującej ich chronomocji.
— I co? — spytała Monika. — Czy macie zamiar wieźć Greczynkę w nasz dwudziesty pierwszy wiek? Przecież nie miałoby to najmniejszego sensu i strasznie byście skrzywdzili dziewczynę.
— A co z nią zrobić? — spytał kapitan.
— Oczywiście jutro trzeba będzie ją gdzieś wysadzić. Nie tu, to tam — mówiła Monika. — Przecież Nikowi chodziło tylko o tb, by dać jej wolność. Prawda, Niku?
— Chciałem jej dać wolność — odparł Dominik — ale tu wszędzie zaraz by ją schwytali, więc…
— Odłóżmy tę sprawę do jutra — zdecydował profesor — bo nasi rzymscy bohaterzy powinni się jednak wyspać. Rano zrobimy zebranie i na nim wszystko omówimy.
Mężczyźni poszli do swej kajuty, gdzie podczas przygotowań do snu Dominik i docent musieli dalej opowiadać szczegóły pobytu w Ostii.
— W każdym razie — rzekł profesor kładąc się — będziecie musieli jutro napisać z waszej wycieczki szczegółowe sprawozdanie, które włączymy do księgi ekspedycyjnej.
Dominik dopiero teraz odczuł w pełni zmęczenie po nieprzespanej nocy i wszystkich wrażeniach. Z przyjemnością wyciągnął się wygodnie na posłaniu, przymykając oczy, gdy wtem ktoś zastukał do drzwi.
Weszła Helena z Deutera.
— Przepraszam was — rzekła — ale nie mogę sobie z małą dać rady. Nie chce się tam kłaść i wciąż powtarza: „Kyrios Dominikos. Gdzie jest kyrios Dominikos?” Widocznie się boi że w nocy opuścisz chronomobil.
Dominik zszedł ze swego górnego łóżka i starał się, jak umiał, wytłumaczyć dziewczynie, że on będzie spać tutaj, a ona ma spać tam, a kiedy słońce wzejdzie, znów się spotkają, co jakoś wyraził na migi. Deutnera skinęła głową, że zrozumiała, i powtórzyła, że kyrios Dominikos będzie spać w andronitis*, Helena w gynaeceum*, a ona, Deutera, w… — tu dziewczyna zająknęła się bezradnie.
— W laboratorium — rzekł Dominik wymawiając wyraźnie każdą zgłoskę.
— Laboratorium — powtórzyła dziewczyna i dała się wyprowadzić.
— Ciekawe — rzekł profesor, kiedy mężczyźni zastali znów sami — że ta dziewczyna ma tak głęboko wpojone niewolnicze nawyki, że trudno jej się nawet na chwilę rozstać z osobnikiem, którego uważa za swego pana.
— Jakie tam „nawyki” — zamruczał sennie docent — za mądrze tłumaczysz: jasne jest, że najzwyczajniej w świecie zakochała się w Niku i zachowuje się jak wszystkie zakochane dziewczyny wszystkich czasów i pod wszystkimi szerokościami geograficznymi. Dobranoc!
Niku! Dominiku!
— Co… co się stało?
To profesor budził go trącając w ramię.
— Miałem wyjść do nawigatorni, by spojrzeć przez peryskop. No i nie mogę, bo mała śpi na korytarzu pod naszymi drzwiami!
Zaspany Dominik niewiele zrozumiał, usiadł na posłaniu przecierając oczy. Profesor powtórzył swoją skargę.
— No, naturalnie — dorzucił obudzony docent — powiesz może, profesorze, że to „niewolniczy nawyk” nie pozwolił jej spać w laboratorium.
— Ja nic nie mówię — tłumaczył się profesor — tylko nie mogę przejść.
Dominik zeskoczył z łóżka i wyjrzał na korytarz: rzeczywiście, tuż pod drzwiami, na materacyku zajmującym całą szerokość korytarza, spała Deutera. Jej czarne włosy wyglądały spod narzuconego jasnego płaszcza. Nachylił się i dotknął jej ramienia. Wzdrygnęła się przestraszona, ale otworzywszy oczy, rzekła: „Kyrios Dominikos” i spiesznie wstała, otulając się płaszczem, gdyż nic pod nim na sobie nie miała.
Dominik z profesorem zaprowadzili ją z powrotem do laboratorium, zanosząc tam również materacyk.
— Najwidoczniej boi się tam spać — tłumaczył profesor — gdyż wisiały tam przedtem te spreparowane głowy gadów, które zresztą, jeszcze przed kolacją, schowałem do składów na górze.
Kiedy umieścili materacyk z powrotem na szerokiej podnoszonej półce w laboratorium i Dominik kazał się jej znów położyć, zaczęła gestykulując coś mówić, z czego dało się tylko uchwycić deinon oneiron i znów powłóczone już tyle razy „kyrios Dominikos”.
— Deinos czy dinos — tłumaczył profesor — , to znaczy „straszny” a oneiron znaczy „sen”, czyli, .rozumiem że miała straszny sen, że ty, „kyrios” Dominikos, ją opuściłeś i dlatego wolała się przespać pod naszą kajutą, by zapobiec spełnieniu się tej, w jej mniemaniu, złej wróżby.
Dominik zaczął, jak umiał, uspokajać dziewczynę, ale niewiele to skutkowało. Wreszcie energicznym gestem kazał się jej położyć i poszedł z powrotem do kajuty. Kiedy się jednak na korytarzu obejrzał, zobaczył, że Deutera stoi we drzwiach laboratorium śledząc, dokąd on idzie.
Wreszcie położył się spać, ale trudno było mu już zasnąć. , — Widzisz, jakiego nawarzyłeś sobie piwa — rzekł Segar, który też widocznie wybił się ze snu. — No, cóż — dodał — ale zdobyłeś sobie za to pozycję: kyrios Dominikos, pogromca smoków, za którym szaleją kobiety — to już nie jakiś skromny, nieśmiały Nik.
W tej chwili otworzyły się drzwi i weszła Monika.
— Czy mi się zdawało, Niku, że słyszałam twój głos na korytarzu? Czy się coś stało?
— Nic — odparł docent — tylko piękna Deutera przeniosła się tu z posłaniem na korytarz, więc Nik odprowadził ją z powrotem do laboratorium.
— Ależ to okropne! — rzekła Monika. — Ta mała nie daje ci się, Niku, wyspać. Gdybym to przewidziała, wzięłabym ją do naszej kabiny, już jakoś byśmy się pomieściły. Zresztą zrobię to nawet i teraz.
— Nie bądź taka czuła, Moniko. Przyznaj się, że po prostu chcesz roztoczyć kontrolę nad! Nikową Greczynką — rzekł docent. — Idź spać — dodał — i nie martw się o nas.
— Ach, co za podejrzenia! — broniła się Monika. — Robisz aluzje, jakbyś sądził, że jestem zazdrosna. Ja i zazdrość, i to o kogo? O dziewczynę, która z pewnością Nika obchodzi nie więcej niż nasz Totek!
Docent mruknął, chcąc coś odpowiedzieć, ale Monika już wyszła, zasuwając za sobą dość głośno drzwi.
Rano po śniadaniu odbyło się’ zebranie. Porządek dzienny składał się z dwu zasadniczych punktów: 1 — sprawa dalszej chronomocji, 2 — sprawa Deutery. Jednak na samym początku postanowiono zmienić kolejność, gdyż miejsce i czas chronostartu uzależnił się poniekąd od tego, co postanowią — zrobić z Greczynką.
— Kwestia, którą mamy rozstrzygnąć — zaczął profesor — wcale nie jest prosta. Z jednej strony bowiem musimy uwzględnić fakt, że ekspedycja nasza ma zadania wyłącznie paleontologiczne i mieszanie się do spraw okresów historycznych przekracza nasze kompetencje, z drugiej zaś strony powinniśmy się postarać o zabezpieczenie osobistej wolności kobiety, która znalazła się pod naszą bezpośrednią opieką. Otóż uważam, że wysadzenie jej na ląd dziś czy innego dnia w pobliżu Ostii, sprzeciwiałoby się najelementarniejszym zasadom humanitarnym, gdyż niewątpliwie trafiłaby z powrotem w niewolę. Ale równie z naszej strony niewłaściwe byłoby zabranie jej z sobą w dwudziesty pierwszy wiek.
— Zdaje mi się jednak — rzekł na to kapitan — że i Deutera miałaby w tej sprawie coś do powiedzenia.
— Właśnie — potwierdził profesor — i dlatego proszę koleżankę Helenę, by powtórzyła nam treść wywiadu, jaki miała przeprowadzić dziś rano z Greczynką.
— Deutera — zaczęła mówić Helena zaglądając do notatnika — urodziła się w Oxyrynchos w Egipcie jako córka Egipcjanki Lampratychy, niewolnicy Greka Entychosa, syna Heraklesa, i jego żony Theonii. Jej właściciele na skutek długów musieli wyprzedać cały swój majątek i wówczas Deuterę kupił Fenicjanin Hefren i przywiózł do Ostii:
— Przepraszam — przerwał docent — nie rozumiem. Czy Theonia była żoną Entychosa, czy Heraklesa?
— Naturalnie, że Heraklesa… to jest chciałam powiedzieć, że Entychosa, a Herakles był ojcem Entychosa.
— Czyli Herakles był teściem Theonii — podchwycił Segar — tylko kim był w takim razie ten Oxyrynchos? Zięciem Theonii, czy Lampratychy?
— Czekaj — przerwał mu profesor — bo teraz już ja przestaję rozumieć. Oxyrynchos był przecież bratem Lampratychy, czyli wujem naszej Deutery.
— Nic nie zrozumieliście — rzekła Helena — mówiłam wyraźnie, że Oxyrynehos to miasto w Egipcie, gdzie Deutera się urodziła, a Lampratyche…
— Wszystko to jest bardzo zajmujące — zaczął Niekrasicz — ale te dane byłyby nam chyba potrzebne tylko wówczas, gdybyśmy mieli wystawić Deuterze metrykę urodzenia, a tak wystarczy nam, że pochodzi z Egiptu, i będzie najracjonalniej tam właśnie ją odwieźć, do matki.
— Więc właściwie Deutera nie jest Greczynką — dorzucił Dominik — lecz rodowitą Egipcjanką.
— Ja też tak sądziłem — rzekł docent wycierając nos — gdyż klasyczne Greczynki miały włosy rudawe, a ona ma czarne.
— Czy rodowita, tego nie wiemy — wyjaśniła Helena — gdyż jej ojciec mógł być równie dobrze Grekiem.
— Egipcjanka, na pewno Egipcjanka! — zawołał Niekrasicz. — Czyż nie zauważyliście jej podobieństwa do słynnej rzeźby królowej egipskiej Nefretete?
— Prędko okaże się Kleopatrą — mruknął docent — ale nie posuwamy się naprzód w ustaleniu pierwszego punktu.
— Właśnie — potwierdził profesor — zupełnie słuszna uwaga i dlatego, sądzę, będzie najlepiej przyjąć wniosek Piotra odstawienia jej do Egiptu. Tylko czy wystarczy nam paliwa na taką podróż?
— Wystarczy? — rzekł kapitan — lokomocja zużywa bardzo mało uranu w porównaniu z chronomocją. Poza tym i tak nie możemy jeszcze od razu wyruszyć w przyszłość, gdyż Ernest i Nik będą musieli pomóc mi skonstruować zastępczy chronograf, który obmyśliłem. Więc na razie jest obojętne, czy będziemy stali na kotwicy, czy też odbędziemy rejs do Egiptu.
— Przychylam się również do wniosku kapitana — rzekł Segar — tylko przed powzięciem decyzji powinniśmy jeszcze zapytać kolegę „kyriosa”, jak się na to zapatruje, bo może sobie życzy zabrać Deuterę z sobą w swoje czasy?
Wszyscy spojrzeli na Dominika, który milcząco przyglądał się swoim paznokciom. Czuł się bardzo zakłopotany. Ta myśl już i jemu przychodziła do głowy, ale tylko jako luźna refleksja. Jednak powziąć decyzji od razu w tak ważnej sprawie nie był w stanie.
— Wprawiasz tylko Nika w kłopot — rzekła Monika nieco zaczerwieniona — jestem przekonana, że nigdy nawet o tym nie pomyślał. Stwarzacie sytuację — dodała — jakby na nim ciążył obowiązek opiekowania się tą małą do końca życia, zapominając, że jego intencją było tylko i jest wyzwolenie dziewczyny z niewolnictwa, a z tego „powodu chyba nikt nie może mu czynić zarzutów.
— Trzeba było wyrobić jej jakiś dokument — zauważył profesor — mieliście przecież w Ostii znajomego adwokata.
— Niestety, nie dało się tego zrobić — wyjaśniał docent — gdyż niedługo po wykupieniu Deutery musieliśmy się ukrywać przed władzami, a prawo rzymskie stanęłoby z pewnością po stronie jej właściciela — Fenicjanina.
— Deutera najwięcej obawia się tego, że ma na lewym ramieniu „myszkę”, dzięki której może być łatwo rozpoznana, gdyż ta plamka figuruje w jej rysopisie jako szczególna oznaka — wyjaśniła Helena.
— A od czego mamy tutaj znakomitego lekarza? — rzekł Niekrasicz. — Myślę, że dokonanie kosmetycznej operacji usunięcia tej plamki nie przedstawiałoby dla ciebie, Heleno, specjalnych trudności?
— Wiesz, że to jest myśl! — zawołała Helena. — Zaraz po zebraniu wezmę się do tego. Doprawdy, żal mi naszej miłej dziewczynki i chciałabym, by nigdy już nie miała kłopotu z władzami. Tylko ten zabieg wymaga trochę czasu.
— Ile?
— Przynajmniej kilku dni, nim ranka się zagoi.
— Sporządzenie chronografu zajmie też kilka dni — powiedział kapitan — więc czasu w sam raz wystarczy, nim dojedziemy do Egiptu.
— A gdzie przewidujesz nasz start? — spytał jeszcze profesor.
— Teraz już wybór miejsca chronomocji nie odgrywa większej roli — odparł Niekrasicz — sądzę, że będziemy mogli wystartować na’ jakimkolwiek odludnym miejscu na brzegu morza, w samym Egipcie lub w pobliżu Egiptu, na zachód od ujścia Nilu.
— Czemu tak posmutniałeś, Erneście? — spytała Helena, gdy zebranie zakończono powziętymi uchwałami.
— A niby z czego mam się cieszyć? — odparł docent wzdychając.
— Martwisz się, że już niedługo będziesz oglądał naszą Egipcjankę?
— I to jest bardzo przykre, i w ogóle, a najgorzej, ze przez tych kilka dni, które się mogą przeciągnąć do kilku tygodni albo miesięcy, będę nadal zmuszony łowić ryby dla tego ohydnego pteranodona. Łudziłem się, że raz dwa wrócimy w nasze czasy i znów zostanę astronomem; niestety, bogowie olimpijscy skazali mnie na dożywotnie rybołówstwo.
Zastępczy chronograf, wymyślony przez kapitana, okazał się skomplikowanym aparatem, który miał rejestrować na taśmie zmiany natężenia światła wpadającego przez wyzierniki podczas przebywania dni i nocy. Pomysł był doskonały, ale wykonanie trudne, tym bardziej że najlepiej technicznie wykwalifikowany Niekrasicz nie mógł sam majstrować. Za podstawową część konstrukcji miała posłużyć jedna z szybkobieżnych filmowych kamer, jednak jej przeróbka musiała być gruntowna. Najpierw należało zwęzić kilkakrotnie taśmę, aby jej niewielki już zapas wystarczył, oraz w związku z tym zwęzić „oczywiście i wszystkie łożyska, przez które przechodziła. Następnie trzeba było przerobić cały mechanizm kamery tak, by taśma przewijała się nie skokami, lecz równomiernie. Jednak najtrudniejszym problemem do rozwiązania miało być skonstruowanie urządzenia zmieniającego automatycznie zwoje taśmy, gdyż rejestracja przebywanych dni i nocy powinna się odbywać przez cały okres chronomocji bez przerwy.
Już pierwszego dnia Dominik pracował w warsztacie reperacyjnym przez osiem godzin bez przerwy, a kapitan wciąż stał nad nim, tłumacząc mu najdrobniejsze szczegóły. Chronomobil płynął przez ten czas powoli na południe, sterowany na przemian przez docenta i Monikę. Profesor kilkakrotnie odwiedzał warsztat, interesując się postępami w robocie. Zachodziła też i Monika, opowiadając o statkach, które widziała przez peryskop, i Segar, który proponował, że zastąpi Dominika, ale Niekrasicz twierdził, że Nik już się wprawił, i woli, aby sam wykonał całe urządzenie. O szóstej po południu przyszła Helena mówiąc, że już skończyła operację na ramieniu Deutery.
Dominik był wzruszony jej dobrocią.
— Nie wiem jeszcze, jaki będzie rezultat — mówiła — ale mam nadzieję, że ślad wkrótce zupełnie zniknie. — Po czym energicznie zażądała, by Dominik przerwał robotę.
— Zamęczysz, Piotrze, naszego Nika — mówiła — spójrz, jakie ma wypieki. Nie rozumiem, jak można do tego stopnia nie mieć litości nad chłopakiem.
— A czyż tak długo pracujemy? — zdziwił się kapitan. — Przecież zaledwie zaczęliśmy robotę.
— Ładnie zaczęliście; minęło bitych osiem godzin, a Nik nie jest przyzwyczajony do tego rodzaju pracy.
— Osiem godzin? Co ty mówisz? A mnie się zdawało, że najwyżej trzy — cztery.
— Zapaliłeś się do realizacji swego wynalazku — mówiła Helena — jest to zrozumiałe, ale nie mogę pozwolić, by miało to marnować chłopca, który z pewnością umiera z głodu i wycieńczenia.
— Doprawdy, nie jestem tak bardzo znów zmęczony — rzekł Dominik ocierając spocone czoło.
Zeszli do laboratorium, gdzie czekał na nich nakryty stół.
— Mój Nik za swoją pracę dostanie dziś podwójną porcję! — zawołała Moniica podsuwając mu konserwowe pieczyste z pieczarkami.
— Bardzo ci dziękuję — odparł — pozwól tylko, że pójdę umyć ręce.
Na korytarzu spotkał Deuterę,
— Kyrios! — zawołała i zaczęła coś szybko mówić pokazując na swe opatrzone ramię.
— Tak, tak — odparł Dominik — bardzo dobrze — i pogładził jej czarne włosy. Zachwycona; chciała go pocałować w rękę, ale nie pozwolił i poszedł do swojej kajuty. Kiedy wrócił do laboratorium, zastał tam docenta, który widocznie wyczuł, że zanosi się na dobre jedzenie.
— Korzystając z płytszego miejsca zakotwiczyłem wóz — mówił Segar — abyśmy za prędko nie przyjechali do Egiptu. Ale ty, Niku, wyglądasz nieszczególnie, czy ze zmęczenia, czy też ze zmartwienia, że zdecydowaliśmy odwieźć twoją Deuterę do jej mamusi?
W tej chwili wbiegł Totek i zaczął się wdrapywać na kolana docenta.
— No, chodź już, chodź — rzekł Segar biorąc go na ręce — niech i Tutuś ma raz święto i pobawi się z wujkiem.
Totek zapiszczał z radości, potem powąchał swoją stopę i dał ją do powąchania docentowi.
— Co ten brzdąc taki wytworny? — zdziwił się Segar. — Słowo daję, że czuć go jakimś pachnidłem.
— Ach, bo nie wiecie, jak to było — zaśmiała się Helena. — Pamiętacie zapewne, że powiedziałam Deuterze, iż Totek jest moim dzieckiem. Ona musiała sobie to jakoś w głowie ułożyć, by zrozumieć przyczynę jego dziwnego wyglądu. Więc wykombinowała, że jest to półbożek mający za ojca egipskiego Totha, no a za matkę — śmiertelniczkę, mnie — Helenę.
— Aa! Winszuję — zaśmiał się Segar — zawsze mówiłem, że jesteś podobna do bogini.
— Kiedy to nie ja mam być boginią — tłumaczyła Helena — tylko bóg Toth miał mnie uszczęśliwić i z tego związku narodzić się miał Totek, którego Deutera nazywa Tothapi czy Tuthapi*.
— A widzisz! — wykrzyknął Segar. — Jednak wyszło na moje, że mały nazywa się Tutek, a nie Totek.
— Czekaj, Erneście, bo nie skończyłam — ciągnęła Helena — otóż wchodzę dziś do naszego gynaeceum i zastaję Deuterę, jak klęcząc ze czcią namaszcza nóżki naszego „półbożka” swoim pachnidłem. Stąd zapach, który poczułeś.
— A jak się zachował Totek? — spytał Dominik mając pełne usta jedzenia.
— Totek? Łaskawie podstawiał nóżki i bardzo był zadowolony, czego najlepszym dowodem jest, że przybiegł tu pochwalić się Ernestowi. Oj, Totuniu, Totuniu — dodała — nareszcie się doczekałeś, że ktoś poznał się na na tobie, mój śliczny malutki.
Docent przy okazji też się najadł do woli.
— No, chodź, „kyrios” — rzekł wycierając usta — pójdziemy pogadać z twoją Kleopatrą. Może nam coś ciekawego opowie. Ostatnio bardzo polubiłem mitologię.
— Jakżeż się z nią rozmówicie — zapytała Monika — kiedy nie umiecie po grecku ani po egipsku? Zostawcie ją w spokoju, niech się kuruje po operacji.
— Wielka mi operacja! — zaśmiał się Segar. — Wobec tego chodź, .Niku, dowiemy się o zdrowie pacjentki z usuniętą „myszką”. ,
Zastali Deuterę w damskiej kajucie. Czesała przed lustrem włosy. Najwidoczniej ucieszyła się na widok Dominika, prędko schowała grzebień i stanęła ze spuszczonymi oczami w pozie pełnej szacunku.
— Co za stylowa pokora — mruknął Segar. — Spytaj, czy ją bolało.
— Skąd mogę wiedzieć, jak po grecku „ból”? Może by pan ją zapytał?
— „Ból” po łacinie: dolor, a po grecku?.;. Zaraz, zaraz… może pathos, mówi się przecież „pacjent”, czyli „chory” — cierpiący na ból, „patologia” — nauka o cierpieniach. Więc Deutera pathos? — spytał wskazując na opatrunek na jej ramieniu.
Zaczęła coś szybko mówić, z czego Dominik zrozumiał tylko imię „Helena”.
— Niewiele się dowiedzieliśmy — rzekł Segar rozsiadając się wygodnie — ale w każdym razie spełniliśmy nasz obowiązek. Teraz — dodał — porozmawiamy z nią o mitologii.
— W jaki sposób?
— Sądzisz, że to będzie trudne?
— Oczywiście.
— Wobec tego pokażę jej magiczną sztuczkę — zdecydował Segar i poprosił Dominika, by kazał dziewczynie usiąść naprzeciw niego.
— Czy ma pan zamiar wyciągać pieniądze z jej nosa, czy z mojego? — spytał Dominik trochę zaniepokojony, że dzięki tym praktykom może stracić autorytet w oczach Deutery.
— Nie, nie — uspokoił go docent — zaprodukuję coś zupełnie innego. — I mówiąc to pokazał jej monetę, po czym zaczął wcierać pieniądz w swój lewy łokieć, aż zniknął. Ale Deutera przyglądała się tym manipulacjom z roztargnieniem, spoglądając na przemian to na Dominika, to na Segara, i nie było widać, by zniknięcie monety zrobiło na niej większe wrażenie.
— Marna z niej publiczność — rzekł Segar — widocznie uważa to za drobiazg wobec tylu niezwykłości i cudów, z jakimi się zetknęła w chronomobilu. No i właściwie ma rację; niegłupia z niej dziewczyna. Wobec tego nakaż jej, by poszła z nami: zobaczy, jak się karmi naszą menażerię. Uważam, że to powinno ją zainteresować i jednocześnie bardzo się przyda, gdy się nauczy tej funkcji. Bo jakże to wygląda, by zdrowa szesnastoletnia panienka nic innego całymi dniami nie robiła, tylko czesała się przed lustrem.
Zastali właśnie Helenę karmiącą kredowe ssaki.
— Mis* — rzekła Deutera. — Mikro* mis, mega* mis — ale na jej twarzy nie było widać ani specjalnego zachwytu, ani obawy.
Z kolei Helena zaczęła karmić niedawno wykłute z jaj stegozaury.
— Sauros* — powiedziała dziewczyna i spytała o coś Helenę.
— Ona się pyta, czy my hodujemy te zwierzęta, by je potem jeść! — objaśniła Helena.
— Ładne ma o nas mniemanie — zaśmiał się Segar.
— Bo ona twierdzi, że barbaros jedzą wszystko.
— Barbaros! — krzyknął docent oburzony. — Czy słyszysz, Niku? Doczekaliśmy się, ani słowa. Ta mała uważa nas za barbarzyńców. Nas — światowej sławy chrononautów, kwiat inteligencji dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku. No i co ty na to?
— Zapominasz, że ona jest pół — Greczynką — mitygowała Helena — a Grecy…
Dyskusję przerwało jednak dalsze karmienie Strutka, którego trzyniano w klatce, gdyż ostatnio bardzo zanieczyszczał chronomobil. Deutera spytała, co to za zwierzę.
— Struthiominus — objaśnił Dominik, więc powtórzyła:
— Struthiomimus — dodając, że widocznie mało mu dają jeść i dlatego jest taki chudy.
— Swoją drogą, mogliście przywieźć ze setkę kurzych jaj z Ostii dla naszego biednego Strutka — rzekła mimochodem Helena.
W końcu docent przyniósł kilka ryb, otworzył okienko komory, z którego wyjrzał dziób pteranodona, i rzucił mu jedną rybę, którą gad chwycił w powietrzu i momentalnie połknął. Deutera zaczęła okazywać lęk i trzeba było dłuższych perswazji i wyraźnego rozkazu Dominika, by się zdecydowała rzucić sama rybę w gardziel skrzydlatego jaszczura.
— Nie szkodzi, przyzwyczai się — mówił Segar — my też z początku baliśmy się tego pra–żarłoka.
Rzeczywiście, dziewczyna rzuciwszy drugą rybę zaśmiała się i wyciągnęła rękę po trzecią, ale ryb już zabrakło.
— Skąd on jest? — spytała wskazując na pteranodona. Segar za pośrednictwem Heleny Zaczął jej objaśniać, że świat jest jak ogromny płaska talerz, naokoło którego płynie szeroka rzeka Okeanos, a za nią jest ziemia zamieszkała przez Cyklopów* i straszne potwory i że oni właśnie z tej ziemi przywieźli te zwierzęta. Zrobiło to na dziewczynie wielkie wrażenie.
— Dlaczego wprowadza ją pan w błąd? — spytał Dominik.
— Wcale jej w błąd nie wprowadzam, tylko ją kształcę.
— Jakież to kształcenie?!
— Oświecam ją — mówił Segar — zgodnie z panującym w jej czasach światopoglądem i to może się jej kiedyś przydać. A na co by się jej zdały wiadomości, które by każdy z jej współczesnych wyśmiał?
— I kyrios Dominikos jak Odysseos i Herakles zabijał tam wielkie potwory? — pytała Deutera zaciekawiona.
— Tak — odparł Segar otwierając szafy z spreparowanymi głowami gadów — oto tego morskiego węża zabiłem ja, a ta głowa z kolcami i grzebieniem należała do najokropniejszej dziesięciogłowej Hydry* i nieustraszony Dominikos ściął jej te głowy i jedną zachował na pamiątkę.
Dziewczyna słuchając aż rozchyliła usta i patrzyła w Dominika jak w obraz, po czym nieśmiało dotknęła kolca głowy ceratozaura drakona, jakby się chciała przekonać, że nia jest złudzeniem.
— Po co te przechwałki? — rzekła Helena. — Robiąc Nika bohaterem na miarę Heraklesa sprawisz tylko, że dziewczyna jeszcze bardziej się w nim rozkocha.
— Kiedy ja nic a nic nie przesadzam — zawołał docent w zapale — gdyż Nik jest właśnie takim bohaterem w wielkim stylu legend, bo któż jak nie on rzucił się wówczas w nocy na tyrannozaura w obronie naszego kapitana?
Wieczorem docent zawołał Dominika do kajuty.
— Napisałem sprawozdanie — rzekł — i chciałem ci przeczytać.
— Proszę bardzo, słucham — odparł Dominik siadając.
— Więc początek jak zwykle… a dalej:
…odpowiednio przebrani dla uniknięcia anachronizmu. Nad ranem wylądowaliśmy wraz z kolegą Konarczykiem na południe od Ostii i udaliśmy się do miasta. Tam się dowiedziałem, że rtęć można dostać jedynie u pewnego astrologa, który na jeden dzień udał się do Rzymu. Wskutek tego musiliśmy w Ostii nocować czekając na jego powrót. Następnego dnia rano udało mi się kupić u wyżej wymienionego astrologa piętnaście uncji rtęci za ekwiwalent złota pożyczonego u kolegi Konarczyka, po czym odszukaliśmy miejsce, gdzie była schowana nasza łódź, i wróciliśmy do chronomobilu.
— No, jak ci się to sprawozdanie podoba? — spytał docent, gdy skończył czytać.
— Czy nie za krótkie? — spytał Dominik. — Nie ma ani słowa o naszej przeprawie z władzami ani o Deuterze.
— A po co mielibyśmy o tym się rozpisywać? — mówił Segar. — To przecież, nie są sprawy związane z naszą ekspedycją. Pojechaliśmy po rtęć, przywieźliśmy rtęć, i kropka, to jest kwintesencja całej wycieczki, a reszta nikogo nie powinna obchodzić. Bo niby co ma wspólnego z paleontologią, że jedliśmy bób czy polewkę, że astrolog pędził… jak ty to nazywałeś?
— Bimber.
— Właśnie — bimber, albo że ty się dałeś oszukać chcąc wyzwolić niewolnicę i że w związku z tym musieliśmy pobić ich strażnika. Uważam, że moje sprawozdanie powinno być zupełnie wystarczające i radzę ci napisać takie samo, to będziemy mieli obydwaj spokój i powaga całej ekspedycji nie ucierpi. Bo wyobraź sobie na przykład, że opiszesz wszystko szczegółowo i potem będą to publicznie odczytywać na sesji Akademii Nauk; przecież ośmieszyłbyś tym i siebie, i wszystkich nas — swoich kolegów. A jeszcze pomyśl, że na takiej sesji mogą być i z pewnością będą przedstawiciele prasy, telewizji etc. i cały świat zacząłby w końcu mówić, że znakomici chrononauci upijali się samogonem i uganiali za portowymi dziewczętami. Więc jeszcze raz proszę cię i radzę szczerze, napisz tak jak ja: krótko i węzłowato, że tak a tak kupiliśmy rtęć i… kropka.
— A czemu profesor domagał się ode mnie takiego szczegółowego sprawozdania wtedy z tej tragicznej przeprawy z triceratopsami i tyrannozaurami?
— Bo dotyczyło to spraw leżących w ramach planu naszej ekspedycji, a nadto chodziło jeszcze i o coś innego: wiesz, że interesuje się teorią paleoengramów, z której wynika, że lęk i wstręt przed gadami ma być przez nas dziedziczony po naszych czworonożnych jurajskich i kredowych przodkach. Natomiast czasów rzymskich, w których znaleźliśmy się tylko przypadkowo, nie wolno nam ani badać ani interpretować. W tym celu przyjadą tu w przyszłości inne chronoekspedycje, odpowiednio wyposażone, z, załogami składającymi się z historyków specjalistów, a nie z „takimi tumanami pod tym względem jak my, którzy nie umiemy rozróżnić zwykłego strażnika od pretorianina. Tylko jedna Helena — trzeba przyznać — udała się nam: no, bo pierwszy raz w życiu słyszę, żeby ktoś z naszych czasów, nie będący fachowym filologiem–lingwistą*, mówił swobodnie po grecku. A ona gada z tą twoją Deuterą, jakby się urodziła w Atenach. Muszę jej za to koniecznie wygrawerować medal z wizerunkiem boskiego Poliglotesa w otoczeniu wieńca z sagowcowych liści.
— A kto to był ten Poliglotes? — spytał Dominik. — Czy to postać historyczna, czy mitologiczna?
— W ogóle takiego nie było — odparł śmiejąc się docent — ale okazało się, że jest nim właściwie Helena, bo poliglotos znaczy „wielojęzyczny”.
Następnego dnia przed południem przepływano w pobliżu wysepki Capri. Cała załoga wyległa na pokład. Wysoko, na szczycie stromej skały, jarzyły się w słońcu marmurowe ściany i kolumnady koronkowego pałacu imperatora Tyberiusza*. Widok tak był piękny, że wszyscy wprost oniemieli z zachwytu. Od strony lądu widniał dymiący stożek Wezuwiusza.
— Gdybyśmy się tu znaleźli o sto lat wcześniej — mówiła Helena — ujrzelibyśmy coś niecoś z uroczej Pompei*. Ale teraz już jest po katastrofie i resztki ruin tego luksusowego osiedla odsłonią archeologowie dopiero w dziewiętnastym wieku.
Zbliżało się kilka żaglowców i chronomobil trzeba było zanurzyć.
Dominik nadal pracował przy konstrukcji chronografu. Jego ręce nabierały wprawy i szło mu coraz łatwiej. Deutera dowiedziawszy się, gdzie przebywa, przesiadywała teraz godzinami przy nim w warsztacie. Oczywiście nie rozumiała, co on konstruuje, ale starała się mu w miarę możności być .pomocna: przytrzymując niektóre części podczas obróbki, podając potrzebne narzędzia i odnosząc je po użyciu na miejsce. Dominik lubił jej cichą obecność.
Poza tym na jego polecenie pomagała docentowi w połowach ryb. Do tej roboty wkładała swe stare łachy, w których zresztą wyglądała niemniej stylowo, tylko że już nie jak klasyczna dama, ale jak niewolnica. Dominik sfotografował ją swoim aparatem w chwili, kiedy wyciągała z morza sieć, gdyż przy czynności tej wyglądała prześlicznie.
— Widzisz, jaki ty jesteś — rzekła Monika, która właśnie wyszła na pokład — fotografujesz Deuterę, a ja nie mogę się doczekać, kiedy zdejmiesz nas razem. Powiesz potem, że zabrakło ci błony. W ogóle nie rozumiem, co wy wszyscy widzicie w tej dziewczynie. W naszych czasach spotyka się takich tysiące. Nawet nie ma w niej właściwie nic szczególnie egzotycznego.
Monika stała oparta o poręcz, w swojej ulubionej pozie. Wiatr igrał jej złotymi kędziorami.
„Piękna jest istotnie — myślał Dominik. — Ma rację. Piękniejsza niż Deutera, ale…”
Kiedy spojrzał na Egipcjankę, znów się zawahał w ocenie: ile wdzięku miała w każdym ruchu przy robocie! Jakie smukłe, śniade ramiona i nogi o złotawym połysku! A wpadające w błękit włosy, a rysy drobnej twarzy, mające w sobie rzeczywiście coś z rzeźb krainy sfinksów i piramid nad Nilem.
— Piękna jest — powtórzył, ale tym razem myślał o Deuterze.
— Kyrios — zawołała dziewczyna pokazując mu złowioną rybę — mega ichtios*!
Dominik rzucił okiem na rybę, potem na białe zęby dziewczyny lśniące w słońcu jak klejnoty i na jej dziewczęcą postać, rysującą się pod brunatnawą, postrzępioną chlamidą.
„Co tam Monika opowiada! — pomyślał. — Deutera jest wspaniała i egzotyczna”.
— Zdaje mi się, że tym razem wpadłeś — odezwał się docent biorąc się pod boki — dokąd była tylko Monika, no to jeszcze, ale z dwoma babami, nie wiem, jak dasz sobie radę.
— A ty wciąż coś insynuujesz z uporem godnym lepszej sprawy — wtrąciła Monika. — Mój Nik nie jest przecież taki naiwny, by się miał przejmować Deutera, tak jak ty. Jestem przekonana, że zapomni o tym epizodzie na drugi dzień po szczęśliwym odprowadzeniu dziewczyny, do matki. Zastanów się, cóż może łączyć psychiki dwojga ludzi, których dzieli blisko dwa tysiące lat rozwoju kultury? Poza tym, w ogóle, gdybym ja była mężczyzną, denerwowałaby mnie kobieta przez cały dzień wpatrzona we mnie bezmyślnie i posłuszna na moje każde skinienie.
— Właściwie mówiąc, denerwuje to tylko ciebie — odparł Segar, rzucając ponownie w morze wypróżnioną sieć.
— Wcale mnie nie denerwuje — zaśmiała się Monika — najwyżej czasem drażni, że wy wszyscy robicie z niej jakieś cudo. Ale najlepiej chodźmy stąd, Niku — dodała biorąc go pod rejkę — po co mamy się sprzeczać z Ernestem.
— Co za czuła para! — rzekł profesor, kiedy schodzili do laboratorium. — Ale dobrze, że sobie przypomniałem: czy napisałeś, Niku, sprawozdanie z bytności w Ostii? Bo Ernest już mi swoje złożył?
— Napisałem; zaraz przyniosę.
— Czy tak samo zwięzłe, bez szczegółów?
— Mniej więcej tak. A może by pan profesor wolał, by było obszerniejsze?
— Nie. Zgadzam się z Ernestem, że opisywanie waszych tam przygód byłoby zbyteczne, to sprawy osobiste, nie należące do rzeczy.
Rano wiatr znacznie się wzmógł, przechodząc nieomal w sztorm. Przepływali przez Cieśninę Messyńską, między Sycylią a cyplem Półwyspu Apenińskiego. Ogromne fale rzucały chronomobilem we wszystkie strony, uderzając z łoskotem o pancerz wozu. Sterował Segar, a kapitan, stojąc przy nim, przez cały czas udzielał mu wskazówek. Deutera, przywykła do słabej konstrukcji drewnianych statków, zdradzała zaniepokojenie i ani na krok nie oddalała się od Dominika.
— Przejeżdżamy teraz między autentyczną Scyllą i Charybdą — mówiła Helena.
Deutera usłyszawszy słowa „Scylla” i „Charybda” zbladła.
— Czego się ona znów lęka? — spytała Monika wchodząc po marynarsku szerokimi krokami.
— Boi się biedne dziewczątko, że się chronomobil rozbije, boi się Scylli i Charybdy, o których wspomniałam.
— Nasz wóz się z pewnością nie rozbije — zaśmiała się Monika — ale tylko tego brakuje, byśmy natrafili na innych rozbitków, jakichś piratów, musielibyśmy, oczywiście, zabrać ich na pokład, a potem odwozić każdego z osobna gdzie indziej — na miejsce jego urodzenia. To byłaby ładna historia. Za rok nie wrócilibyśmy w nasze czasy.
Po południu wiatr ścichł i falowanie znacznie osłabło. Dzięki temu Dominik mógł znów kontynuować pracę nad chronografem.
Jednocześnie rozmyślał nad losem Deutery.
„Gdybym mógł ją poduczyć pisać — dumał — pozostawiłbym w jej umyśle coś, co mogłoby się jej w życiu przydać”.
Podczas kolacji spytał Helenę, jakie pismo było używane w Egipcie w czasach Trajana.
— Greckie. Nawet urzędowe dokumenty były pisane po grecku.
Na jego prośbę napisała mu grecki alfabet z łacińskimi odpowiednikami liter i ich nazw. Kiedy skończyli jeść, Dominik skinął na Deuterę, by poszła za nim do męskiego apartamentu, i tu zaczął ją uczyć kilku pierwszych liter wymawiając ich nazwy i brzmienie: alfa — a, beta — b, gama — g, delta — d. Dziewczyna słuchała uważnie, powtarzając jak potrafiła. Potem nauczył ją jeszcze pisać wyuczone litery, co, oczywiście, nie poszło od razu gładko. Monika i inni zaglądali do kajuty, ale nikt nie wszedł i nie robił żadnych uwag, by nie przeszkadzać uczącej się dziewczynie.
Noc spędzono na pełnym morzu bez kotwicy. Nazajutrz przy śniadaniu nastrój był pogodny.
— Zabieram zaraz Dominika do roboty — mówił Niekrasicz — pierwszorzędny z niego majster. Nasz chronograf będzie niedługo gotów. Poza tym — dodał — pracujemy teraz nad sporządzeniem wzmocnionego wywoływacza, który będzie umieszczony w samej kamerze chronografu, aby było od razu widać na taśmie wyświetlone kreski dni i nocy.
— I wówczas będziemy już mogli spokojnie jechać w przyszłość w nasze czasy — rzekła Helena z westchnieniem. — Nieraz wydaje mi się — dodała — że ta cała nasza długa podróż była snem.
— Wiecie, co mi się dziś śniło — rzekł nagle Dominik. — Błądziłem po lesie sagowców, były tam też i jakieś inne zarośla — a wokoło mnie krążyły dwa ni to gady, ni to jakieś inne stworzenia, które wyglądały niewinnie, ale trochę się ich bałem. Skądś wiedziałem, że jeden to jakiś „monozaur”, a drugi „deutozaur”.
Wybuchnął ogólny śmiech. Dominik speszył się, gdyż dopiero w tej chwili spostrzegł, że początki nazw sennych mar odpowiadały imionom’: Monika i Deutera.
— Ładnie je urządziłeś, te swoje kobiety — zaśmiewał się docent — przedstawiając je w swoim śnie jako… gady!
— Ale z tego by wynikało — śmiała się również Helena — że on się ich obu trochę boi.
Kończąc śniadanie Dominik poprosił Monikę, by w jego zastępstwie powtórzyła z Deuterą wczorajszą lekcję, na co Monika zgodziła się bez sprzeciwu. Kazał więc Deuterze iść z „Monikę” do gynaeceum, sam zaś poszedł z kapitanem do warsztatu.
Po godzinie Deutera przybiegła rozradowana, pokazując Dominikowi z dumą, jak pięknie napisała pierwsze cztery litery alfabetu. Pocałował ją w policzek.
— Doskonały miałeś pomysł, by ją poduczyć czytania i pisania — rzekł Niekrasicz — a może jeszcze lepszy, by skorzystać przy tym z pomocy Moniki. Może się w trakcie tych lekcji przekona, że Deutera nie jest wcale taka „straszna”.
Tymczasem dziewczyna zaczęła półgłosem nucić jakąś powolną, monotonną, lecz bardzo melodyjną pieśń.
— Po jakiemu ona śpiewa? — zainteresował się Dominik pytając szeptem. — Bo nie mogę uchwycić ani jednego greckiego słowa i nawet końcówki są inne.
— Należy się domyślać, że po egipsku — odparł Niekrasicz — piękna melodia, zupełnie odrębna od wszystkich znanych nam. Jaka szkoda, że nie mogę jej zanotować.
— Pan pisze nuty ze słuchu?
— Pisałem… ale teraz, bez ręki… pomyśl, jaka szkoda, że pokroiliśmy wszystkie taśmy. A można by przecież jej śpiew nagrać.
Dominik przerwał robotę i zasłuchany wyobrażał sobie, że śpiewa ona o palmach odbijających się w Nilu, o czerpaniu wody, owocach granatu, kojących pragnienie w upalne egipskie wieczory…
Przed snem docent spytał Dominika, czy Deutera wie o tym, że ma być wysadzona na brzeg w Egipcie.
— Nie, nie mówiłem jej tego — odparł wzdychając — ale może się domyśla, gdyż pani Helena wypytywała ją wówczas, gdzie się urodziła.
— A ja sądzę, że się wcale nie domyśla, gdyż nie byłaby taka wesoła.
— Może to i lepiej?
— Wcale nie lepiej — zaczął znów Segar. — Czy ty sobie wyobrażasz, że ona da się tak spokojnie wysadzić? Do widzenia i kwita? To będzie dla niej okropny wstrząs i najzupełniej słusznie będzie miała do ciebie żal.
— Więc, według pana, jak powinienem postąpić?
— Powinieneś ją do tego jakoś przygotować; rozumiem, że to bardzo przykro, ale musisz się na to zdobyć.
— Jeżeli jej powiem, że mamy ją wysadzić, to będzie jeszcze gorzej.
— Bo też musisz przedtem dobrze obmyślić, jak to zrobić, czym motywować.
— A czy pan myślał coś na ten temat?
— Myślałem — odparł Segar — i sądzę, że najlepiej jej będzie powiedzieć, że wybieramy się znów za Okeanos, by tam walczyć i pokonywać potwory i cyklopów.
— To ona, mimo wszystko, zechce z nami jechać.
— Powie się jej, że na takie wyprawy kobiet się nie zabiera.
— No, a Helena i Monika?
— Możemy powiedzieć Deuterze, że także je wysadzimy, w innym jakimś miejscu, na przykład w Dacji.
— Tak, może to najlepsze wyjście — zgodził się Dominik i nagle zrobiło mu się ogromnie przykro; nie dość, iż oczekuje go rozstanie z Deuterą, aie że ta chwila ma jeszcze bye uwikłana w kłamstwa i wykręty.
— A jeżeli Deutera zechce koniecznie jechać razem z Heleną i Moniką do rzekomej Dacji — spytał — żeby tam razem z nimi czekać na nasz powrót? Przecież to bardzo prawdopodobne?
— Słusznie — odparł docent. — Nie wiem już sam, jaką by na to można znaleźć radę.
Przez chwilę obaj milczeli.
— Trzeba by w takim wypadku przedstawić tę Dację…
— …w jak najczarniejszych barwach — podchwycił Segar — mówiąc, że Dakowie zabijają wszystkich cudzoziemców albo zmuszają ich do ciężkich robót jako niewolników. Tak, coś w tym rodzaju — dodał zamyślony — w każdym razie radzę ci z tym nie zwlekać, gdyż po „myszce” Deutery prawie nie ma już śladu, wasz chronograf niemal gotów, a przy szybkiej jeździe za dzień, dwa będziemy u ujścia Nilu.
Dominik nie mógł zasnąć męcząc się rozważaniem, jakby najlepiej przygotować dziewczynę do rozstania. W wyobraźni widział jej zapłakane oczy, jak się go trzyma kurczowo, jak nie chce słuchać żadnych wyjaśnień, i wreszcie z ciężkim sercem zasnął…
Nazajutrz w obecności całej załogi przeprowadzono pierwszą próbę działania nowego, zastępczego chronografu. Zamiast Hiigających dni i nocy użyto reflektorka, przed którym obracała się okrągła tarcza z odpowiednim wycięciem. Dominik stopniowo przyśpieszał obrót tarczy, co miało odpowiadać w przyszłości chronomocyjnemu przyśpieszeniu. Aparat działał sprawnie i równoległe kreski na taśmie widoczne były wyraźnie aż do szybkości trzydziestu obrotów na sekundę. Przy szybszych jednak obrotach rysunek się zamazywał. Wynikało z tego, że chcąc dokładnie kontrolować przebywany czas będzie można odbywać chronomocję z szybkością nie przekraczającą trzydziestu dni, czyli jednego miesiąca na sekundę.
— Strasznie się będziemy wlec — rzekła Monika — cóż to jest jeden miesiąc wobec szybkości dziewięćdziesięciu lat na sekundę, z jaką pędziliśmy ku kredzie i z powrotem.
— Oczywiście, że szybkość będzie niewielka — odparł Niekrasicz — ale za to i okres niespełna dwu tysięcy lat, który nam pozostał do przebycia, nie jest długi.
Zaczęto obliczać, ile to zajmie czasu. Helena pierwsza wykonała rachunek z pamięci i wypadło jej sześć godzin i trzydzieści minut.
— Tylko tyle? — spytała Monika. — Ale z pewnością nie uwzględniłaś przyśpieszania i hamowania?
— Zajmie nam to najwyżej trzy, cztery godziny — odparł Niekrasicz — więc jeżeli wszystko pójdzie gładko, to po dziewięciu czy dziesięciu godzinach od chwili startu znajdziemy się w naszych czasach.
Tymczasem chronomobil, płynąc na południo–wschód, szybko zbliżał się do Egiptu. Deutera robiła postępy w nauce greckiego alfabetu, a Dominik wciąż nie mógł się zdecydować na zaczęcie z nią rozmowy o rozstaniu. Nie chodziło mu już tylko o to, że ta rozmowa będzie dla niej bolesna, gdyż czy prędzej, czy później i tak dowie się prawdy, ale wchodziły też w grę jego egoistyczne uczucia: wyobraził sobie, że po tej rozmowie Deutera już do samego końca drogi będzie zamknięta w sobie i smutna i że widok jej w takim stanie będzie dlań niesłychanie przygnębiający.
„Może jednak nie jest to egoizm? — myślał w rozterce. — Gdyby mnie mało obchodziła, tobym się tak nie przejmował tym, nie obawiałbym się, że będzie cierpieć i że będzie smutna?”
I uświadomił sobie nagle, że bardzo się do niej przyzwyczaił, że ten tydzień ciągłego z nią obcowania sprawił swoje i że jej miłość ku niemu pełna ufności i oddania nie pozostała w nim bez echa. Przypomniał sobie słowa docenta, który z początku pokpiwał, że to niby wyłącznie z litości usiłował ją wykupić.
„Czemu, rzeczywiście, nie próbowałeś wykupić innych, bardziej bitych niewolników? — pytał wtedy Segar i kto wie, czy nie miał racji. Może to jej widok naprawdę tak od pierwszego wejrzenia mnie oczarował? Może kocham się w niej, sam o tym nie wiedząc?… A Monika?… Ale z Moniką mam jeszcze zwiedzić przyszłość, będę jeszcze z nią przez dwa tygodnie lub więcej, a Deuterę, moją czarnowłosą Deuterę, stracę lada godzina, może już jutro…” — rozważał Dominik.
Spostrzegł, że pomyślał o dziewczynie jako o swojej. I to nie tylko w banalnym, potocznym znaczeniu, jak się na przykład mówi „moja sympatia”. Tu słowo „moja” miało zabarwienie rzeczywistego poczucia własności, jakby akt wykupienia, żartobliwie przez wszystkich traktowany jako kupno, był dla niego czymś istotnym.
„W każdym razie to ja ją odkryłem — myślał — ja ją znalazłem, sam, bez — udziału i sugestii Segara, spostrzegłem ją, wyróżniłem spośród wielu innych i sprawiłem, że znalazła się tu ze mną w tym fatalnym chronomobilu. A z Moniką? Było inaczej: to ona mnie znalazła i to oni namówili mnie, żebym się przyłączył do ich ekspedycji… Jeżeli więc ja pokierowałem losem Deutery, to ja też jestem odpowiedzialny za jej dalsze życie”.
Rozmyślanie to nie doprowadziło go jednak do niczego konkretnego. Ile razy znalazł się z dziewczyną sam na sam, nie było wówczas Heleny niezbędnej jako tłumaczki, kiedy zaś widywał Helenę, nie było Deutery lub zajęcia nie pozwalały na rozpoczęcie rozmowy. W końcu zaczął rozumieć, że widocznie nie chce tej rozmowy…
Zauważono właśnie płynącą naprzeciwko flotyllę dziesięciu okrętów wojennych. Były to duże triery*. Musieli szybko zanurzyć chronomobil. Wszyscy po kolei zaglądali do peryskopu, mówiąc innym, co widzą. Statek dowódcy eskadry lśnił rzędem srebrnych, okrągłych tarcz i był ozdobiony purpurowym baldachimem na pokładzie; musiał nim płynąć jakiś dygnitarz, a może nawet i sam imperator.
Dominik, który już widział wiele okrętów w porcie Ostii, nie chciał zabierać kobietom miejsca przy peryskopie i w ogóle nie zobaczył przejeżdżającej floty.
W nocy jechano dalej, kierując się kompasem i radarem. Dominika obudził sygnał: Monika meldowała przez głośnik, że widzi w oddali światełko. Mógł to oczywiście być przepływający okręt, niemniej jednak Dominik i docent wyszli przez ciekawość na pokład. Przechodząc przez sterownię stwierdzili na ekranie radaru, że znajdują się w odległości sześćdziesięciu kilometrów od lądu.
— To bardzo daleko — mówiła Monika — ale kto jednak wie, może to i światełko z portu.
Przez lornetkę światełko wydawało się jaśniejsze, ale poza nim niczego nie było można dojrzeć. Wówczas Segar przyniósł telemetr o dwumetrowym rozstawieniu obiektywów, ale i to niewiele pomogło, gdyż odległość światła przekraczała widocznie dystans, jaki tym przyrządem można było zmierzyć. Tymczasem na pokład zaczęli się po kolei schodzić i inni. Morze było spokojne, noc gwiaździsta. Chronomobil z szumem szybko płynął w kierunku światła, które, po kwadransie wydawało się już nieco jaśniejsze. Deutera stała koło Dominika, patrząc również na dziwną gwiazdę na horyzoncie.
— Światło nie zmienia kierunku — rzekł Segar manipulując znów telemetrem.
— Aleksandria — powiedziała Helena — nie ulega już chyba wątpliwości, że to latarnia morska na Pharos.
Profesor był tego samego zdania i nie odejmował od oczu lornetki.
— To nadzwyczajne — mówił — że dojrzeliśmy Pharos z tak potężnej odległości.
— Pharos? — spytała Deutera zaniepokojonym głosem. Helena zaczęła do niej coś mówić po grecku. Deutera odpowiadała robiąc przeczący ruch głową.
— Co ona mówi? — spytał Dominik domyślając się, że była to próba uświadomienia dziewczyny, że się ją tam odwozi.
— Wspomniałam Deuterze, że w Egipcie mieszka jej matka, a ona mówi, że jej matka nie żyje.
— Nie żyje! — podchwycił profesor. — Więc właściwie do kogo my ją tam odwozimy?
Helena znów zaczęła mówić z Deutera. Okazało się, że nie ma ona tam nikogo bliskiego.
— Gdy wspomniałam, że Deutera ma wrócić do swego miasta Oxyrynchos — mówiła Helena — powiedziała, że nigdzie nie będzie wracać i nie opuści swego pana, chyba że on ją sprzeda lub wypędzi.
— Widzisz, zaczyna się! — rzekł docent. — A mówiłem ci, Niku, byś ją wcześniej do tego przygotował.
Powrócono do wnętrza wozu. Monika zwolniła bieg chronomobilu do minimum. W laboratorium zaczęły się rozmowy o tym, co robić i jak postąpić z Deutera.
— Przykra sytuacja — mówił kapitan — dziewczyna nie da się wyprowadzić w pole, zresztą wszyscy życzymy jej jak najlepiej i nie chcielibyśmy jej skrzywdzić.
— Nie (powiedziałeś nic nowego — rzekł profesor. — Wątpię jednak, czy zdobyłbyś się na powiedzenie jej stanowczo, że musi nas opuścić.
— Nie chodzi tu o opuszczenie przez nią nas, tylko Dominika — odparł Niekrasicz — bo reszta załogi z pewnością mniej ją obchodzi. I dlatego uważam, że Dominik musi jakoś sam tę sprawę załatwić.
— Łatwo ci powiedzieć „Dominik” — rzekła Helena. — Chciałabym ciebie, Piotrze, widzieć teraz na jego miejscu, gdyby Deutera ciebie kochała.
— Niestety, mnie nie kocha… — powiedział kapitan bez uśmiechu — ale, ostatecznie, ktoś musi tę sprawę z nią omówić.
Docent przez ten czas przemierzał laboratorium tam i z powrotem, wreszcie zatrzymaj się i wezwał Helenę i Dominika, by wzięli z sobą Deuterę i poszli z nim do andronitis.
— Będziesz, Niku, powtarzać wszystko, co powiem, Helenie, ona zaś będzie’tłumaczyć to na grecki, a potem znów tłumaczyć nam odpowiedzi Deutery.
Kiedy usiedli, zaczął od opisu czekającej ich rzekomej podróży za rzekę Okeanos do kraju cyklopów i potworów.
Dziewczyna wysłuchała tłumaczenia, zbladła i nic nie odpowiedziała.
— Powiedz teraz — ciągnął Segar — że w tej podróży nie mogą wziąć udziału kobiety.
Dominik powtórzył to Helenie, a ta po grecku Deuterze. — Ja się nie boję — odparła dziewczyna — mój kyrios będzie zabijać cyklopów, a ja mu będę podawała broń.
— Nie wolno, zrozum, nie wolno brać z sobą na taką wyprawę kobiety. Mąż, który pójdzie na cyklopa wraz z kobietą, zginie ukarany za to przez bogów.
— Helena i Monika pójdą z wami — odparła Deutera — i bogowie za to was nie ukarzą, a mnie chcecie się pozbyć, bo mówię innym językiem.
— Zanim wyruszymy w krainę potworów, odwieziemy Helenę i Monikę do Dacji, do ich rodzin, i ciebie musimy odwieźć, tak rozkazał Petros, nasz wódz bez ręki.
— Dokąd chcecie manie odwieźć? — spytała dziewczyna i zaczęła płakać.
— Tu, do Aleksandrii, a stamtąd udasz się, gdzie zechcesz.
— Ja nie słucham Petrosa, tylko mego pana, a kyrios Dominikos nie mówi od siebie, tylko powtarza to, co mu mówi Ernestes.
— Powiedz jej, że mówisz od siebie — rzekł docent. Deutera patrzyła na Dominika błagalnie. Czuł, że nie może wykrztusić słowa.
— Więc może chcesz ją zabrać w swoje czasy? — Spytał Segar. — Jeżeli tak, to przedstawimy sprawę profesorowi i Piotrowi i może się na to zgodzą?
Dominik nadal milczał, nie mogąc się uporać ze sprzecznymi uezuiciami. Było mu tak strasznie żal dziewczyny, że sam powstrzymywał się z trudem od płaczu.
— Proszę jej powiedzieć, pani Heleno — rzekł wreszcie — że za pół roku wrócimy z tej wyprawy i wówczas zabiorę Deuterę z powrotem.
— Nareszcie ruszył konceptem — mruknął docent.
— Nie wysadzajcie mnie w Aleksandrii — prosiła Deutera szlochając — bo w Egipcie mnie poznają nawet bez tego znamienia na ramieniu i znów zostanę niewolnicą.
— A gdziebyś się nie bała wysiąść?
— Nigdzie.
— Wszystko jedno, nasze kobiety muszą opuścić nasz okręt — rzekł Segar stanowczo — więc namyśl się i powiedz, gdzie wolisz, i wówczas poproszę Petrosa, aby pozwolił tam ciebie odwieźć. Deutera spazmatycznie płacząc nic nie odpowiadała.
— Przepraszam, ale nie mogę dłużej prowadzić tej rozmowy — rzekł Dominik zdławionym głosem i wyszedł.
— To się nazywa, że ty rozmawiasz? — powiedział Segar wychodząc za nim. — Wszystko zwaliłeś na mnie i jeszcze narzekasz.
Weszli do laboratorium.
— No i jak tam konferencja? — spytał profesor. — Czy doszliście do porozumienia?
— Skąd! — żachnął się docent wzruszając ramionami. — Cóż to za konferencja. Ja przez cały czas musiałem mówić, Helena tłumaczyła na grecki, Deutera beczała, a Nik milczał jak pień, bo nie mógł ranić serca dziewczyny.
— Więc na czym ostatecznie stanęło? — zaśmiał się kapitan.
— Na tym, że zwaliliśmy wszystko na ciebie, Piotrze, że ty niby jesteś tym naszym groźnym dowódcą, który każe wszystkim kobietom opuścić statek przed czekającą nas wyprawą na cyklopów i inne straszne potwory.
— No, a co Deutera na to?
— Beczy.
— Biedne dziecko — szepnął współczująco Niekrasicz. Weszła Helena, a za nią zapłakana Deutera.
— Powiedziałam jej, że nic nie pomoże i gdy słońce wzejdzie, ty, Piotrze, wysadzisz ją w Pharos. Wówczas prosiła, bym ją zabrała z sobą do Dacji.
— Do jakiej Dacji? — spytał profesor.
— Bo Ernest jej mówił, że ja i Monika będziemy odwiezione do naszej rodzinnej Dacji, a ja wtedy zaczęłam opowiadać, że do Dacji nie wpuszczają cudzoziemców. Więc ostatecznie powiedziała, że ma jeszcze w Heraklion na Krecie siostrę, wyzwoloną, która jest przy świątyni Demetry, i że mogłaby tam u siostry przeczekać, aż Nik po nią wróci.
— W Heraklion! — wykrzyknął kapitan. — Ładna historia! Więc wynikałoby, że teraz znów trzeba by ją odwozić na Kretę! Kawałek drogi!
Na dworze było już dość jasno. W odległości może dwóch kilometrów na płaskiej, skalistej wysepce, w błękitnej poświacie brzasku rysowała się smukła sylwetka niebotycznej wieży z płonącym na szczycie ogniem.
— Pharos! — rzekł docent.
— Pharos! — powtórzyła Helena i było słychać jej głęboki oddech. — Jeden z siedmiu cudów antycznego świata.
— Jak wysoka jest ta wieża? — spytał wchodząc Niekrasicz.
— Sto sześćdziesiąt siedem metrów — odparła z dumą Helena, jakby sama przyczyniła się do wzniesienia tej nieporównanej w swoim czasie budowli.
Słońce zaczęło się wychylać zza horyzontu i jego pierwsze promienie zabarwiły na jasnoróżowo marmurową wieżę’. Zwężała się ona ku górze, tworząc jakby trzy wydłużone kondygnacje, i zdawała się cała fosforyzować delikatnym blaskiem na tle jeszcze ciemnego fioletu nieba. A za wieżą, za portem pełnym masztów i żagli rozpościerało się miasto ze wspaniałymi kolumnadami gmachów i świątyń, spowite jakby w woal złocistoróżowej mgły.
— Aleksandria! — westchnęła Monika. — Druga po Rzymie stolica świata…
Na Dominiku słowa te wywarły duże wrażenie.
„Warto było przebyć całą tę ciężką podróż do kredy i z powrotem — pomyślał — by ujrzeć choćby ten jeden tylko cudowny widok”.
Mówiono o ogromie tego świetnego miasta, liczącego sześćset tysięcy mieszkańców, co przy niskich domach sprawiało, że zajmowało wielką przestrzeń. Helena przypominała wiele szczegółów, opowiadając o panującym tam kulcie Serapisa*, którego wspaniała świątynia wyraźnie odcinała się na tle mniejszych budowli, o nie istniejącej już za panowania Trajana sławnej Bibliotece Aleksandryjskiej liczącej około miliona zwojów papirusów i o ucisku niewolników panującym w siedzibie Ptolemajosów, władców zhellenizowanego Egiptu.
„Tam dalej — myślał Dominik — w górę szerokiej rzeki przecinającej miasto, w górę Nilu; leży pradawny kraj Ramzesów” — i wydało mu się w tej chwili, że ujrzał z prawej strony na samym krańcu horyzontu ledwie dostrzegalne trójkątne zarysy odwiecznych piramid…
Kilka statków wypływało zza wyspy Pharos. Kapitan polecił Dominikowi zejść do nawigatorni i zwróciwszy wóz o sto osiemdziesiąt stopni, ruszyć na północo–zachód.
Długo jeszcze, sterując, widział Dominik przez peryskop oddalającą się strzelistą wieżycę wiekopomnej morskiej latarni. Żegnał ją na zawsze, tak jak żegnał w ciągu tej podróży już tyle innych widoków, miejscowości, epok…
„Powinienem być szczęśliwy — pomyślał — że oglądam własnymi oczami tyle rzeczy, jakich żaden współczesny mi człowiek nigdy nie widział i nie ujrzy” — ale wnet zaczęła w nim znów nurtować gorycz, związana z bliskim pożegnaniem Deutery.
Rozwinął nakazaną mu przez Niekrasicza szybkość siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Chronomobil skakał z szumem po falach, aż trudno było się utrzymać na nogach.
— Co ci się stało?! — zawołała Monika wchodząc z Segarem do sterowni. — Chciałam usnąć po męczącym dyżurze, a ty prowadzisz wóz tak, że nie można wytrzymać.
— Kapitan kazał mi jechać z tą szybkością — odparł Dominik spoglądając na velometr — zresztą cóż to jest siedemdziesiąt kilometrów na godzinę?
— Pewno, że to nic — odparł docent — ale nasze płaskodenne pudło tak się przy tym zachowuje, że już nawet i ja zaczynam odczuwać mdłości.
— Może by pan wobec tego poszedł porozmawiać w tej sprawie z kapitanem?
— Co za los! — mruknął Segar wychodząc. — Nie dość mieliśmy kredy, a tu trzeba nam jeszcze jechać na Kretę.
Wkrótce Dominik dostał telefoniczny rozkaz kapitana, by zwolnić szybkość do czterdziestu kilometrów na godzinę. Po godzinie znów odwiedził go docent.
— No i cóż? — spytał. — Jak tam twoje rozdarte na dwoje serce?
— Chciałem właśnie pana poprosić, by pan zastąpił mnie przez jakiś czas przy sterze.
— Chcesz pogadać z Deuterą?
— Nie. Chciałbym tylko przetopić resztę tych bryłek złota na sztabki.
— By jej to oddać?
— Tak. To, co nam pozostało z Ostii, to bardzo niewiele. Docent chętnie się zgodził i Dominik wziął się do roboty. Mimo że Segar niby bagatelizował tragizm sytuacji Deutery,
Dominik wciąż czuł się winny i nie wiedział, jak zadośćuczynić mimowolnie wyrządzonej krzywdzie. Dręczyły go wyrzuty i było mu żal dziewczyny, która oddała się pod jego opiekę z taką ufnością.
„Może trzeba było — myślał — od samego początku postępować z nią inaczej, gdybym był dla niej bardziej szorstki i zimny, nie przywiązałaby się tak do mnie”. — Ale szorstkość i bezpodstawna oziębłość nie leżały w jego charakterze i nie przychodziło mu wówczas nawet na myśl, by miał grać rolę oschłego, a poza tym — w ogóle nie znosił wszelkiego udawania.
— Czyż doprawdy nie można postępować uczciwie i nie krzywdzić ludzi będąc otwarcie sobą?
Gdy wszyscy zebrali się w laboratorium na obiad, zauważono brak Deutery.
— Idź po nią — rzekła Helena — jest przygnębiona czekającym ją rozstaniem, ale nie możemy dopuścić, by przez to nic nie jadła. Nie powinna też myśleć, że jej unikamy; przeciwnie, powinniśmy być dla niej wszyscy równie mili jak przedtem, dziewczyna przecież nic nie zawiniła, raczej — odwrotnie…
Dominik znalazł Deuterę w gynaeceum. Szyła coś małego z wielkim staraniem. Kiedy go ujrzała, prędko schowała robótkę i znieruchomiała, nie podnosząc oczu.
Poszła za nim posłusznie. Z początku nie chciała jeść, ale kiedy Dominik kazał, zjadła nawet dość dużo. Po obiedzie Dominik zabrał ją do andronitis na lekcję. Starała się wymawiać i pisać litery jak dotychczas, ale była roztargniona i zapomniała przynajmniej połowę tego, czego się już poprzednio nauczyła. Totek, siedząc obok, uważnie śledził jej niewprawne ruchy przy pisaniu. Od czasu do czasu wycierała ręką łzę. Dominik wciąż odczuwał pragnienie przytulenia jej, pocałowania, pocieszenia, ale jakąż mógł jej dać pociechę?
— Daj spokój z tą lekcją — rzekł wchodząc Segar — i tak dziś Deutera niczego się nie nauczy. Chodźcie lepiej pomóc mi nałapać ryb, gdyż mój biedny podopieczny jest w tragicznym położeniu i gdyby natura obdarzyła go strunami głosowymi, na pewno by wył z głodu.
Deutera zrozumiała, o co chodzi, i poszła przebrać się w starą chlamidę. Wkrótce znalazła się na pokładzie. Ledwo jednak zdążyli zarzucić sieci iz przynętą, gdy od północo–zachodu zaczęły się zbliżać dwa żaglowce i trzeba było zanurzyć chronomobil.
Przy kolacji Monika była spokojna, rozmowna i dla wszystkich bardzo miła. Wypytywała Deuterę za pośrednictwem Heleny o jej dotychczasowe życie w Oxyrynchos, czym się zajmowała, jak była traktowana przez swych właścicieli. Okazało się, że umie prząść bardzo cienkie nici, a oprócz tego ostatnio, na polecenie swej eks–pani, uczyła się gry na lutni u jednej kapłanki. Nadmieniła, że może dzięki siostrze uda jej się w Heraklion uzyskać możność śpiewania w świątyni. Zamierzała jednak zająć się tym tylko do czasu, aż powróci po nią kyrios Dominikos.
— Nareszcie dzięki Monice dowiedzieliśmy się czegoś więcej o Deuterze — rzekł docent — i jak się okazuje, jest ona roztropniejsza, niż przypuszczaliśmy.
O dziewiątej wieczorem na ekranie radaru ukazał się oddalony o osiemdziesiąt kilometrów zarys brzegów Krety. Dominik oddał Deuterze cały zapas sztabek złota.
— Jest to dla ciebie — tłumaczył przez Helenę — abyś miała z czego żyć i w co się ubierać. Chowaj to złoto dobrze pod tuniką, by nikt o nim nie wiedział, bo mogliby cię okraść. Wymieniaj po kilka sztabek u złotnika na sestercje. A gdyby cię pochwycił Hefren Fenicjanin, to nie żałuj pieniędzy i natychmiast się wykup. Czy wiesz, jak się to robi?
— Wiem — odparła dziewczyna drżąc cała — moja siostra sporządziła papirus z podpisami sześciu świadków i ja tak zrobię, jeżeli będzie trzeba. Dałeś mi, kyrios, dużo złota i jak wrócisz, zobaczysz, że nie wydałam nawet dziesiątej części: zachowam dla ciebie. Oby Isisoth, Osarapis i wszyscy bogowie strzegli ciebie w drodze i bronili podczas walki… i sprawili… byś o mnie nie zapomniał… — to mówiąc schyliła się wtulając głowę w jego kolana. Podniósł dziewczynę, nie mógł patrzeć w jej załzawione oczy. Odszedł pozostawiając płaczącą w ramionach Heleny.
O północy chronomobil płynął już wzdłuż brzegów wyspy. Naradzano się, kto ma rano odwieźć Deuterę na ląd. Niekrasicz miał wielką ochotę, ale mu odradzono. Helena była niezbędna jako tłumaczka, a Dominik — ze zrozumiałych względów.
Czas do świtu wydał się Dominikowi nieskończenie długi i ciężki. Rozmawiał z Heleną mimo woli szeptem. Niekrasicz jak mara chodził po chranomobilu, prosząc od czasu do czasu Helenę, by powtórzyła Deuterze praktyczne rady, które mu przychodziły do głowy. Profesor .i docent zasnęli w męskiej kajucie. Monika spała w gynaeceum. Deutera siedziała milcząc ze wzrokiem utkwionym w kąt laboratorium.
— Nie będę trzymała złota pod tuniką — odezwała się nagle. — Kyrios jest mądry i słusznie mówi, że mogą mnie okraść. Złożę je u trapezyty* za pokwitowaniem i po roku odbiorę więcej, niż mu dałam.
Milczała znów przez chwilę, po czym jeszcze dodała: — Nie będę odbierała wszystkiego od trapezyty, tylko nadwyżkę i wtedy majątek mego pana się zwiększy.
Rano Helena zaczęła się przebierać do wyjścia. Włożyła szlafrok, przyszyła tasiemki do nocnych pantofli, obwiązując je dookoła nóg.
— Będę wyglądała jak wasza niewolnica — mówiła — ale to nie szkodzi; obyśmy tylko znaleźli uczciwych ludzi, którym można by było powierzyć Deuterę.
Chronomobil stał na kotwicy niedaleko od nie zamieszkanego brzegu wyspy. W dali widniał łańcuch gór. Niekrasicz obudził docenta. Wyciągnęli z Dominikiem łódkę na pokład. Słońce zaczęło już przygrzewać.
— Musimy przedtem znaleźć jakieś osiedle — rzekł kapitan, i kazał podnieść kotwicę i prowadzić chronomobil wzdłuż brzegu na zachód.
Wkrótce dostrzeżono przez lornetkę nadbrzeżną wioskę, składającą się z kilkudziesięciu domków o płaskich dachach. Wóz szerokim łukiem minął osiedle, aby się zbytnio nie przybliżać i przepłynąwszy jeszcze kawałek stanął znów na kotwicy w pobliżu brzegu.
— Jeszcze się nie przebrałeś, Niku? — rzekł Segar. — Nie rozumiem, na co czekasz.
Dominik włożył tunikę i sandały. Jakże przykro i głupio czuł się teraz w tym stroju. Zupełnie nie tak jak w Ostii.
Wydawało mu się, że zaczyna na wszystko jakoś obojętnieć, spełniając automatycznie polecenia docenta i kapitana. Ale była to obojętność powierzchowna, maskującą przed nim samym wewnętrzne cierpienie.
— I właściwie do kogo mamy się zwrócić w tym osiedlu? — mówiła Helena wsiadając do łodzi.
— Jak to: do kogo? — żachnął się docent. — Chodzi przecież o to, by ułatwić Deuterze przedostanie się do Heraklion. Widzę, że beze mnie nie dacie sobie absolutnie rady, bo Nik jakiś otumaniony, .a ty zadajesz takie pytania! Zaczekajcie, przebiorę się i pojadę z wami.
Czekali na niego milcząc. Deuitera weszła do łodzi bez sprzeciwu i siedziała nieruchomo, skulona. Nagle wyszła znów z łódki mówiąc coś o Tothapi.
— Ona się chce pożegnać z Totkiem — przetłumaczyła Helena.
Dominik poszedł z Deuterą do gynaeceum. Monika już wstała,
— Jeszcze nie pojechaliście? — spytała.
Deutera wzięła na ręce małego i ucałowała jego nóżki. Zjawił się profesor.
— I cóż — rzekł — Ernest jedzie z wami? Może to i dobrze.
Wrócili na pokład. Wkrótce zjawił się Segar w swojej wspaniałej tunice i sandałach.
— No, jedziemy — zakomenderował — kto się ma z kim żegnać, niech się żegna.
Monika ucałowała Deuterę. Potem kapitan i profesor, ale dziewczyna odwracała przy tym głowę.
— Czekajcie — rzekł jeszcze docent — nie omówiliśmy przecież sprawy, jakie odtąd imię ma nosić Deutera, gdyż nie na to chyba Helena usunęła jej znamię, by miała zdradzić się imieniem.
— Jakbyś się chciała teraz nazywać? — spytała Helena dziewczyny.
Zdawała się nie rozumieć pytania.
— Jakie chciałabyś odtąd nosić imię, aby cię nikt nie poznał? — powtórzyła Helena.
— Aurelia — odparła Deuitera prawie bez wahania.
— Będziecie ją wobec tego tam nazywać Aurelią — rzekł docent — imię może trochę pretensjonalne, ale niech je nosi, jeżeli się jej podoba. Pamiętajcie: Aurelia, córka powiedzmy Aristogenesa, to będzie jedno do drugiego pasowało; rodem z… Rhodos.
Mówiąc to wsadził dziewczynę i Dominika do łodzi, wsiadł sam i zapuścił motorek.
Lądowanie odbyło się bez trudności.
— Wiecie co? — rzekł nagle Segar. — Po co właściwie mamy tam iść piechotą, kiedy możemy sobie podjechać łódką. Chodzi tylko o to, by pod koniec zamknąć motorek i trochę powiosłować dla niepoznaki.
Deutera przez chwilę nie wiedziała, czy już ją chcą tu zostawić na brzegu, czy też w ogóle się rozmyślili, ale Helena zaraz rozproszyła jej zaniepokojenie objaśniając, że popłyną łódką dalej.
Po dziesięciu minutach dopłynęli do ujścia rzeczki, na której Brzegach mieściło się osiedle. Płynąc w górę, spłoszyli gromadkę półnagich dziewcząt piorących bieliznę. Wysiedli nieco wyżej, gdzie pastuch poił krowy. Wyglądał jednak na umysłowo chorego czy niedorozwiniętego, więc woleli go nie zaczepiać. Przechodzili koło płotu, za którym mieścił się ogród otaczający jeden z niskich domków. Dwie kobiety krzątały się w nim przy warzywach. Widząc przechodniów przerwały robotę i przyglądały się im zdziwione. Ponieważ przybysze też przystanęli, jedna z kobiet spytała, skąd ich prowadzą bogowie i czego chcą.
— Spytaj — rzekł docent do Heleny — czy nie ma tu kogo we wsi, kto by się dziś wybierał do Heraklion.
Kobieta weszła do domku i zaraz wróciła ze starszym mężczyzną w niezbyt czystej chlamidzie.
Na pytanie Heleny Grek wyjaśnił, że do miasta jeżdżą stąd rzadko, ale niech się dowiedzą, może Kafizjasz wyprawi tam wkrótce osły z partią wełny, to może przewieźć i pismo. —
— On myśli, że chcemy wysłać list — rzekł Segar, — w każdym razie chodźmy poszukać tego Kafizjasza.
Dom Kafizjasza okazał się większy, z pięterkiem. Segar i Helena weszli do środka, Dominik z Deuterą czekali w ogródku. Rozczochrana dziewczyna czerpała wodę ze stfcudmi, przyglądała się im z ciekawością i uspokajała przywiązanego psa, który szczekał zajadle. Deutera zaczęła coś mówić do Dominika, który, nie rozumiejąc, tylko potakiwał głową. Po pewnym czasie Segar wyjrzał przez drzwi, przywołując ich ręką.
— Zasadniczo sprawę omówiłem — rzekł — pojutrze Kafizjasz wysyła do Heraklion swoich ludzi z pięciu osłami i Aurelia, pamiętaj — Aurelia — może z nimi pojechać za opłatą. Niech ona teraz tam wejdzie ze mną, a ty możesz tu poczekać, bo i tak się z nimi nie rozmówisz,
Dominik polecił Deuterze iść z docentem. Był poniekąd wdzięczny Segarowi, że go zastępuje w tej przykrej misji. Deutera spojrzała jeszcze raz na niego wchodząc do domu.
Chodził jakiś czas, patrząc bezmyślnie na grzędy kapusty i cebuli. Prawie że nie zdawał sobie sprawy z tego, gdzie się znajduje, tylko wewnętrzny ciężar przygniatał go bezlitośnie i minuty dłużyły się okropnie.
Wreszcie Helena, docent i Deutera wyszli w towarzystwie gospodarzy. Łysy Kafizjasz i jego żona zaczęli coś mówić do Dominika, przy czym gruba Greczynka trzymała opiekuńczo rękę na ramieniu Deutery. Weszli razem do stajenki, gdzie stały osły. Kury, gdakając, zatrzepotały w ciemnym rogu. Pachniało nawozem. Gdy wyszli, Dominik zauważył młodego Greka o klasycznych rysach i rudawych włosach, który przyglądał się im przez płot z, sąsiedniego ogrodu. .Zaczęli wracać do łodzi. W połowie drogi Kafizjaszowie pożegnali ich. Deutera poszła dalej, odprowadzając Dominika. Segar zaczął odwiązywać łódź.
— Pocałujcie się na pożegnanie i odpływajmy! — rzekł prawie rozkazująco.
Wówczas Deutera wyjęła z zanadrza swoją małą, wypalaną z terakoty boginkę i podała Dominikowi, coś przy tym” szepcząc.
— Ona ci to daje — rzekła wzruszona Helena — by Izyda miała cię w swej opiece.
Lecz Dominik nie przyjął figurki, tłumacząc, że pragnie, aby Izyda nadal się opiekowała Deuterą.
Wówczas dziewczyna, mówiąc błagalnie, podała Dominikowi coś bardzo drobnego, zaszytego w płócienko.
— Mówi, że są w tym jej paznokcie i włosy — tłumaczyła Helena. — A teraz powtarzam ci jej słowa: „Jeżeli zechcesz, bym umarła, spal to, a jeżeli zawołasz mnie trzymając to w ręku, to usłyszę, choćbyś był wtedy za rzeką Okeanos”.
Dominik, też wzruszony do łez, wziął paczuszkę i przytrzymał rękę dziewczyny w swych dłoniach.
— Powiedz jej — rzekł Segar — że jeżeli za pół roku nie wrócisz, to znaczy, że zginąłeś, i by dłużej nie czekała.
Dominik pomilczał chwilę, by nie wyglądało, że powtarza za docentem, i poprosił Helenę, by jej to powiedziała.
— Nie zginiesz, kyrios — odpowiedziała ufnie — złożę ofiarę Izydzie i będę jej „służyć i ona sprawi, że wrócisz po mnie.
Teraz Helena ucałowała dziewczynę i zaczęła odciągać Dominika do łodzi.
— Niech ci się szczęści — rzekł obejmując Deuterę.
Ze wzruszenia nie słyszał, czy Helena powtórzyła jego słowa. Przytuliła się doń na jedną chwilę całym ciałem i całując ją czuł na policzku i ustach wilgoć jej łez… , Nie zdawał sobie sprawy, kiedy się znalazł w łodzi. Docent pchnął wiosłem. Stojąca na brzegu smukła sylwetka dziewczyny „zaczęła się oddalać…
Podeszła do niej Kafizjaszowa i coś mówiła dotykając jej . ramienia. Potem wydało się mu jeszcze, że zbliżał się do nich ów młody Grek. Wreszcie przybrzeżne drzewa przesłoniły wszystko…
Kafizjasz zrobił na mnie wrażenie porządnego człowieka — rzekł Segar, kiedy wypłynęli na morze — mówił mi, że już od lat przewozi wełnę do Heraklion i ani razu się nie zdarzyło, by ich ktoś po drodze napadł. Miałem jeszcze trochę złota i srebrników, które mi pozostały z Ostii, więc zadatkowałem osła i zapłaciłem za mieszkanie i utrzymanie dziewczyny przez dwie doby, choć nie chciał nawet za to brać. Resztę oddałem Deuterze.
— Widziałem gynaeceum, w którym Deutera ma tymczasem zamieszkać — dodała Helena — czyściutko tam, dwie dziewczyny przędły, a i ta Kafizjaszowa wydała mi się też dobrą kobietą, przy tym Ernest tak jakoś wszystko zręcznie wytłumaczył, że chyba uwierzyli, dali nawet Deuterze adres prawnika w Heraklion, który będzie się mógł dla niej wystarać o jakiś dokument. Ale wiesz, Niku — rzekła nagle z uśmiechem — udało mi się kupić dziesięć kurzych jaj dla Strutka. Popatrz!
Dopłynęli do ledwo wynurzającego się z wody pokładu chronomobilu.
— No i?… — spytał Niekrasicz wychylając się ze środkowego luku.
— Jak widzisz, wróciliśmy prędko — odparł Segar, pomagając wraz z Dominikiem wysiąść Helenie.
— A Deutera?
— Dziewczyna się spłakała, ale obawiałam się, że będzie gorzej — rzekła Helena.
W laboratorium musieli wszystko opowiedzieć szczegółowo kapitanowi, profesorowi i Monice. Tylko Dominik przez cały czas milczał, a potem poszedł się przebrać do andronitis.
„Andronitis — pomyślał — to Deuitera nauczyła mnie tego słowa”.
Chronomobil zakołysał się i ruszył. Dominik, przebrany już w sek, siedział nadal w kajucie, podpierając głowę rękami. Nie chciał nikogo widzieć ani z nikim rozmawiać… . Nie spostrzegł się, kiedy zasnął oparty o stolik.
Śniło mu się, że w podartym kombinezonie brodził przez sagowcową puszczę Gondwany. Wtem ujrzał biegnącą w panice gromadkę dziewcząt. Były to te same dziewczęta, które prały bieliznę. Chciał zastąpić drogę niewidocznemu jeszcze potworowi: wiedział, że uciekają przed tyrannozaurem — ale nie miał pistoletu ani żadnej innej broni. Zamiast tego zaczął pośpiesznie zbierać porzuconą bieliznę licząc każdą sztukę. Gdy doliczył do jedenastu, zza pnia sagowca wychyliła się jego kuzynka Ala. „Czy pamiętasz — rzekła — kiedy byliśmy mali, obiecałeś się ze mną ożenić?” Głos Ali brzmiał żartobliwie, jednak wyczuł w nim wyrzut, że o niej zapomniał. Podała mu rękę jakby na zgodę i ujrzał, że brak na niej paznokci. Nie była to już w tej chwili Ala, lecz Deutera…
— Czy ty śpisz? — usłyszał znajomy głos kobiecy. Ocknął się z drzemki. Monika siedziała przy nim, obejmując go. Jej jasne włosy dotykały jego twarzy.
— Spałeś — mówiła — a ja myślałam, że tak rozpaczasz.
— Zdrzemnąłem się. Byłem bardzo zmęczony i rozstrojony — odparł siadając prosto — nawet mi się coś śniło…
— Czy Deutera?
— I ona też, ale wszystko razem jakoś bez sensu,
— Czyżbyś się tym aż talk przejął? A co będzie, kiedy z kolei my będziemy się rozstawać?
— Ach, staram się nie myśleć o tym i w ogóle nie myśleć o niczym. Świat, życie jest takie koszmarne.
— Jesteś wrażliwy jak mimoza. Nie spodziewałam się tego po tobie.
Nagle weszła Helena.
— Przepraszam — rzekła cofając się o krok — ale chciałam, żebyście zobaczyli, jak nasz Strutek zajada jajka. Uciecha patrzeć.
Przechodząc przez laboratorium Dominik spostrzegł, że głowy ichtiozaura i ceratozaura, których tak się bała Deutera, wiszą już na miejscu.
Profesor uśmiechnął się do niego spoglądając ponad okularami.
— Dominiku, na pokład! — zawołał z góry kapitan. — Wysuwamy podwozie i zaraz lądujemy.
W nawigatorni docent stał przy sterze, był jeszcze ubrany w tunikę.
— Gdzieście poprzepadali?! — krzyknął. — Nie daliście mi się nawet przebrać.
Dominik uruchomił mechanizm wysuwający gąsienice chronomobilu. Następnie wynurzył wóz do normalnego poziomu.
— Miejsce dogodne! — zawołała Monika z pokładu przez głośnik. — Skręcać o dziewięćdziesiąt stopni na prawo!
— Masz, kręć — rzekł Segar oddając Dominikowi kierownicę. — Ale z wami to jak z dziećmi — narzekał — poprzepadali gdzieś wszyscy. Co ty robiłeś tyle czasu?
Dominik wstydził się przyznać, że się zdrzemnął, nie chciał też pokazać swej rozpaczy. Wziął się energicznie do roboty udając, że nie słyszy słów docenta.
Wkrótce chronomobil znalazł się na brzegu Krety i jechał pod górę, omijając pinie i nieliczne cyprysy. Kapitan wybrał odpowiednie miejsce na wzgórzu, o dwieście kilkadziesiąt metrów od morza, i kazał tam zatrzymać wóz.
— Czy stąd rozpoczniemy chronomocję? — spytała Helena wchodząc na pokład.
— Stąd.
— Wobec tego chodźcie coś zjeść.
— Zjemy w drodze — odparł Niekrasicz — okolica wygląda na nie zaludnioną, ale jednak może ktoś tędy przechodzić, lepiej nie ryzykować. Dominiku, wciągnij podwozie. Gdzie Ernest?
— Poszedł się przebrać.
Kapitan wywołał go przez mikrofon.
— Pali się, czy gonią nas pretorianie? — mruczał Segar wchodząc i jednocześnie zapinając swój sek.
— Proszę cię, odmontuj z Nikiem barierkę, pokład i peryskop. Moniko!
Przybiegła.
— Czy niedługo startujemy?
— Tak, zaraz. Odmontuj i schowaj reflektor i urządzenie mikrofonowe.
Nie było tym razem tradycyjnego pożegnania epoki, którą opuszczano. Ledwie wniesiono do środka wszystkie odmontowane zewnętrzne części, kapitan kazał zasuwać luki.
Docent musiał jeszcze włożyć ochronny strój i przelać kupioną rtęć do rurki integratora. Następnie Niekrasicz sprawdził nowy zastępczy chronograf, przytwierdzony do wyziernika „B”, i zwołał całą załogę, aby wszystkich pouczyć, jak się z tym przyrządem obchodzić.
— Jaką mamy w tej chwili datę? — spytał docenta.
— Siedemnasty luty roku sto ósmego naszej ery. — Czy jesteś tego zupełnie pewny?
— Obliczyłem bardzo dokładnie według kalendarza rzymskiego na podstawie danych, które otrzymałem od astrologa w Ostii, uwzględniłem też późniejsze zmiany w kalendarzu, włącznie z reformą gregoriańską*.
— Wobec tego — rzekł kapitan — na tobie, Erneście, ciąży teraz odpowiedzialność za doprowadzenie wozu dokładnie do dnia piątego czerwca roku 2048. Gdyby zaś miał powstać błąd w obliczeniu, lepiej przekroczyć termin o dzień, dwa niż zatrzymać się za wcześnie. Czy ma jeszcze ktoś coś do powiedzenia w sprawach ściśle związanych z chronomocją? Nikt się nie odzywał.
— Więc proszę się przygotować do startu. Helena rozdała tabletki chronicyny.
— Czy to konieczne? — spytał docent.
— Może i niekonieczne, ale lepiej przyjąć — odparła, dając również ćwiartkę pastylki Totkowi.
— Widzicie, jaki mój Totunio grzeczny — rzekła — zjadł tabletkę ze smakiem i nie kaprysił.
Niekrasicz z Dominikiem udali się do chrononawigatorni. Reszta załogi została w laboratorium zaciekawiona, jak będzie działać chronograf. Kapitan sprawdził wszystkie zegary i wskazówki.
— Mamy przed sobą ostatni odcinek chronomocji — rzekł Niekrasicz — gdyby teraz wydarzyła się awaria, nie osiągnęlibyśmy już celu. — Po czym sam palcem lewej ręki nacisnął pięciokrotnie sygnałowy guzik.
Dominik zapomniał o wszystkim, co nie dotyczyło chrononawigacji. Trzymał rękę na dźwigni i patrzył na kapitana.
— Startuj! — rzekł Nietkrasicz krótko. Dominik przechylił dźwignię.
Zabrzęczało w przewodach i światło lekko się przyćmiło, zmieniając barwę. Znany ucisk w skroniach i wrażenie, jakby serce podsuwało się pod gardło.
Ale te objawy trwały niedługo, gdyż Dominik miał dużą wprawę w regulowaniu chronoaparatury i nadał prądowi pozitrinów niezwykle powolne i równomierne przyśpieszenie. Nie obawiał się przy tym błędów, mając nad sobą baczną kontrolę kapitana. Po dziewięciu minutach Niekrasicz spytał przez mikrofon, jak działa chronograf.
— Przebyliśmy dopiero dwie doby — odparł głos docenta — znaki na taśmie są zupełnie czytelne. Przypuszczam, że i przy większej szybkości aparat spisze się dobrze.
Dominik poczuł lekką dumę: chronograf był wprawdzie pomysłem kapitana, ale on, Dominik, wykonał go przecież własnoręcznie.
„Oby moja maszynka i nadal nie zawiodła pokładanych w niej nadziei” — pomyślał.
Wkrótce docent sam zameldował, że chronograf działa sprawnie i przy wzrastającej szybkości; przebywają w tej chwili już siedemdziesiątą dobę od chwili startu.
Po godzinie chronomocji wóz osiągnął żądaną szybkość i Dominik, na polecenie Niekrasicza, wstrzymał dalsze . przyśpieszanie.
Wszedł profesor z Moniką.
— Minęliśmy — rzekł — rok dwusetny naszej ery. Twoja, Piotrze, maszynka działa wyśmienicie, gratuluję z całego serca, bo pomyśl, jakbyśmy mogli trafić w nasze czasy bez twego wynalazku.
— A Ja gratuluję Nikowi! — zawołała Monika całując go. — Przecież to on swoimi własnymi rękami zmajstrował ten przyrząd. Ernest z pewnością nie zrobiłby tego tak precyzyjnie.
— Nie wolno rozmawiać z kierowcą! — zwrócił jej uwagę Niekrasicz odsuwając ją od zaczerwienionego Dominika. — Wierz mi, że sam najlepiej doceniam jego pracę i zręczność.
W tej chwili weszła Helena niosąc posiłek.
— Przyniosłam wam krokieciki z ostatniej puszki i białą kawę — rzekła — nie ma chyba już sensu tego chować: za kilka godzin będziemy przecież w domu.
— W domu jak w domu — odparł profesor — ale w naszych czasach na Krecie.
— Właśnie — wtrąciła Monika — możemy nie dostać ani samolotu, ani helikoptera.
— Ale co ty mówisz? — rzekł kapitan. — Wciąż sobie wyobrażasz, że będziemy na bezludziu kredy czy pliocenu. O kilka kilometrów stąd powinno być miasto Sphaikia. Niemożliwe, byśmy tam nie dostali aerotaksówki, która nas zawiezie do Aten, a stamtąd przelecimy samolotem do Warszawy.
— Przepraszam cię — odezwał się z głośnika docent, który widocznie słyszał rozmowę — nie zgadzam się na taki pośpiech: jakże możemy zostawić menażerię, a zwłaszcza mego pteranodona. Możecie sobie lecieć, jeżeli wam tak pilno, ale ja zostaję w Sphaki i zaczekam na transportowiec.
— ; Ernest ma słuszność — rzekł profesor. — Powinniśmy zaczekać i przybyć wszyscy razem. — A ile czasu to może zająć? — spytała Monika.
— Nie tak znów długo — rzekł kapitan — wezwiemy telefonicznie jakiś AT–800 albo inną aerodwustotonówkę i za godzinę, dwie przybędzie… Jeżeli w Sphakii jest dla takiej machiny odpowiednie lotnisko. Zresztą możemy wezwać transportowiec — amfibię i startować z morza.
Pod wpływem tych rozważań Dominik zdał sobie dopiero teraz w pełni sprawę, że wkrótce znajdzie się w epoce nowożytniej i, co więcej, w wieku o prawie sto lat późniejszym od jego czasów. Zaczęło go ogarniać podniecenie.
— Halo! Czy słyszycie mnie? — zawołał Segar przez głośnik. — Chcecie sprowadzić transportowiec i to, i owo, ale przecież przede wszystkim należy zawiadomić o naszym przybyciu Akademię Nauk.
— Słusznie, ale to się samo przez się rozumie.
— Poza tym pamiętajmy — ciągnął Segar — że nie my będziemy decydować o szczegółach naszego powrotu do Warszawy. Zajmie się tym Komitet Przyjęcia Chronoekspedycji i on da mam dyrektywy, czy mamy czekać, czy jechać, i w ogóle zorganizuje cały ceremoniał, zapewne uroczysty.
— Tak, tak — mówił profesor — Ernest ma najzupełniejszą rację. Nasza funkcja, Piotrze, funkcja kierowników ekspedycji, skończy się z chwilą wyłączenia prądu w 2048 roku. Tylko niepokoi mnie myśl, że te ceremonie mogą potrwać dłużej. Wolałbym od razu złożyć sprawozdanie Akademii Nauk i mieć swobodną głowę.
— Nie łudźmy się, że to pójdzie tak raz dwa — odezwał się znów z głośnika docent. — Jestem pewny, że powitalna delegacja przyleci na nasze spotkanie tu na Kretę i że będą, ile się tylko da, zwlekać z odwiezieniem nas do Warszawy, aby Komitet zdążył zorganizować tam przyjęcie, a tłumy zdążyły przybyć na lotnisko. Sam montaż trybun na Okęciu dla miliona osób potrwa pewnie z tydzień, nie mówiąc już o dekoracjach, napisach świetlnych itp.
— Czy sądzisz, że to się odbędzie aż tak uroczyście? — rzekła Monika. — Pomyśl, Niku, będą nas witać, będziesz ze mną defilować z dostojną miną jednego z pierwszych w dziejach świata chrononautów. Jako znakomici podróżnicy, pogromcy kredy, powinniśmy wyglądać „terenowo”, zabłoceni, opaleni kredowym słońcem…
— Dużo tego słońca mieliśmy w kredzie!
— … Jaka szkoda, Niku, że się ogoliłeś, byłoby ci doskonale z brodą.
— Sama sobie przyklej brodę! — zawołał z głośnika, docent.
— Zamiast tych żartów, może byś lepiej zastąpiła Dominika przy aparaturze? — rzekł Niekrasicz.
Dominik poszedł do laboratorium.
— Czemu jesteś taki przygnębiony? — spytał docent,, odmierzając partiami lata rejestrowane na taśmie chronografu.
— Tak jakoś — odparł Dominik z westchnieniem. — Nie wiem, czemu drażni mnie wszystko, nawet czułości Moniki.
— Więc cóż? Chciałeś zdobyć jej względy i zdobyłeś.
— Kiedy ja się o to ostatnio wcale nie starałem.
— Nie chodzi o to, czy się starałeś, tylko o fakt. Od czasu historii z Deuterą widzę wyraźny zwrot Moniki ku tobie, powinieneś być szczęśliwy.
— Kiedy właśnie Deutera… Ciągle gdzieś w głębi… nieustannie nurtuje mnie myśl o niej.
— Tęsknisz za nią?
— Niepokoję się o jej los, obawiam się, czy się jej nie stało coś złego…
— Mój kochany — rzekł Segar — bądź o nią spokojny: dziewczyna była zaradna, miała niby oczekiwać na twój powrót, ale jednocześnie układała sobie życie zupełnie praktycznie.
Dominikowi mignęła w tej chwili przed oczami duszy sylwetka młodego Greka, który W ostatniej chwili zbliżał się do Deutery, ale wolał o tym nie wspominać…
— Poza tym — ciągnął Segar — musisz sobie uświadomić, że od chwili kiedy pożegnałeś Deuterę, minęło nie kilka godzin, ale już blisko dwieście pięćdziesiąt lat, gdyż wówczas był rok sto ósmy, a teraz, spójrz na taśmę, mijamy rok trzysta czterdziesty siódmy naszej ery, czyli…
— Czyli, że Deutera?…
— Nie tylko Deutera, ale wszyscy ludzie, których poznaliśmy w Ostii, po najdłuższych żywotach leżą już w grobach i tym samym już nic im nie grozi. Zapominasz ciągle, że nie jesteśmy w zwyczajnej podróży, że mijamy doprawdy trzy wieki co godzinę.
Dominik słuchał, z trudnością nadążając, za myślami docenta. Jedno utkwiło wyraźnie w jego świadomości: Deutera, a właściwie dni, w których z nią przebywał, oddaliły się dzięki tej złowieszczej maszynie z nieprawdopodobną szybkością… Ujrzał jej słodką twarzyczkę jakby coraz bardziej przezroczystą, rozpływającą się w mglistej dali… Było’ mu bezgranicznie smutno…
— Nie kłamałem — usłyszał znów głos Segara — mówiąc Deuterze, że wybieramy się za rzekę Okeanos, gdyż oceanem tym jest czas, szeroki jak świat, płynący stale jak rzeka…
Dominik wyjrzał przez wyziernik „C”. Przemijanie trzydziestu dni i nocy w ciągu sekundy było zbyt szybkie, aby mogło być dostrzegalne, widział za to, jak na jego oczach rozwijały się liście i młode pędy na tuż blisko rosnącym krzaku lauru. Dalsze natomiast drzewa wydawały się prawie nieruchome i różnicę w ich wzrastaniu można było spostrzec dopiero w odstępach kilku minut.
„Ostatni raz patrzę przez tę zaczarowaną lornetkę” — pomyślał starając się upamiętnić sobie dziwne zjawisko świadczące naocznie o ruchu machiny w czasie. Ale wnet sobie uprzytomnił, że za dwa, trzy tygodnie będzie musiał odbyć jeszcze jedną taką podróż: z dwudziestego pierwszego wieku w dwudziesty. Będzie to droga krótka: cóż to jest sto lat chronomocji? Nie wiadomo, kto go będzie odwozić, może obcy zupełnie ludzie. Pożegnanie z towarzyszami odbędzie się pewnie przed startem. Monika może mu wręczy kwiaty — tak jakoś sobie to wyobraził — i… do widzenia! na zawsze. Słowo „do widzenia” jest nawet w takim wypadku nieodpowiednie.
— Wiesz co — rzekł Segar, jakby zgadując jego myśli — nie zapomnij mi zostawić swego adresu w Warszawie. Bo kto wie… oczywiście jest to nieprawdopodobne… ale gdyby kiedyś talk się mimo wszystko złożyło, że zorganizowano by nową chronoekspedycję, przypuśćmy dla zbadania czasów historycznych, i ja albo ktoś z nas, z naszej paczki, wziąłby w niej udział i zatrzymałby się w twoich latach, tysiąc dziewięćset pięćdziesiątych czy nawet sześćdziesiątych, to może mógłbym się z tobą zobaczyć lub chociaż wymienić listy.
Dominik poczuł do docenta wdzięczność za ten przyjacielski odruch życzliwości.
— O, gdybyż tak rzeczywiście mogło się kiedy złożyć! — szepnął z westchnieniem.
— A cóż ty myślisz — ciągnął Segar — technika będzie wciąż postępować naprzód i sam chyba w to nie wierzysz, by nasza, tak świetnie udana, wyprawa była pierwszą i ostatnią chronoekspedycją.
— Tak, ale czasy i obszary do zbadania są niesłychanie rozległe — odparł Dominik — komu by się chciało zatrzymywać w Warszawie w moich latach… okres ten jest wam za bliski i za dobrze znany historii, by go specjalnie badać.
— Co tam będziemy się naprzód martwić — mówił Segar — cieszę się chociaż z tego, że na razie jedziesz z nami. Zobaczysz szeroko rozbudowaną Warszawę i inne miasta, architekturę i komfort przyszłości, tylko przeczuwam, że Monika weźmie cię w swe wyłączne posiadanie i niewiele będę miał z ciebie pociechy. Szkoda, bo chciałbym ci pokazać to, co mnie najbardziej interesuje: wyobraź sobie, że mógłbyś zwiedzić na kaukaskiej górze Elbrus obserwatorium wyposażone w refraktor o średnicy dwudziestu metrów. Dojrzałbyś przez tego kolosa niesłychane głębie gwiezdnego kosmosu, a na księżycu dojrzałbyś szczelinę, w którą się stoczyłem. Zobaczyłbyś też rakietę, którą leciałem, jest to olbrzym w porównaniu z naszym chronomobilem. Stoi ona teraz jako zabytek na placu przed wspaniałym gmachem Muzeum Techniki i Wynalazków. Mam album zdjęć teleskopowych z powierzchni Marsa — ciągnął Segar — i muszę ci go koniecznie pokazać; są tam szczegóły, które trudno jest inaczej interpretować niż jako konstrukcje zbudowane przez inteligentne istoty.
— A planeta Wenus? — spytał’ Dominik.
— Niestety, nic prawie tam nie można dojrzeć: nie sprzyjający kąt oświetlenia i chmury, stokroć gęstsze niż u nas w kredzie. Nawet filtry podczerwone nie na wiele się zdają. Mam jednak wrażenie, że całą lub przynajmniej prawie całą powierzchnię tej planety pokrywa woda, co zresztą nie wyklucza, że może tam istnieć życie.
Prąd pozitrinów brzęczał nadal w wielkiej cewce. Minęło już pięć godzin od startu. Dominik znów stał przy chronoaparaturze. Profesor w pobliżu rozmawiał z kapitanem i docentem.
— Halo, jak daleko jesteśmy? — spytał Niekrasicz przez mikrofon.
— W pobliżu roku tysiąc trzechsetnego — odparła Monika z laboratorium — jeżeli chcecie wiedzieć dokładnie, to przebywamy tysiąc dwieście dziewięćdziesiąty siódmy rok.
— Średniowiecze — rzekł profesor zamyślony — mroczne średniowiecze… Ciekaw jestem — dodał nagle się ożywiając — jakby Ernest dał sobie radę, gdyby mu przyszło teraz nagle wysiąść. Bo Nik, to wiadomo: wykradłby zaraz z litości jakąś przymusowo zamkniętą w klasztorze dziewicę, oczywiście piękną, młodą, nieszczęśliwą.
— Ernest? On z pewnością popisywałby się tak jak w Ostii wyciąganiem monet z nosów rycerzy — wtrącił Niekrasicz.
— Nie, Piotrze, nie zrobiłbym tego — odparł Segar poważnie — gdyż nie chciałbym, by mnie oskarżono o czary i spalono na stosie za utrzymywanie stosunków z nieczystą siłą.
— Więc co byś zrobił, gdybyś, przypuśćmy, natknął się na groźnego błędnego rycerza?
— Czy myślisz, żebym się go przeląkł? — roześmiał się docent. — Przyznałbym mu od razu, że jego Adelajda jest najpiękniejsza i najcnotliwsza ze wszystkich kobiet na świecie.
— A to ładnie! — odezwała się przez głośnik Monika. — I nie broniłbyś wcale pierwszeństwa mojej urody?
— Aniby mi się śniło, tym bardziej że ty byś od tego na pewno nie wypiękniała.
— No i co dalej? — pytał zaciekawiony profesor.
— Dalej… cóż sprzedałbym rycerzowi cokolwiek, wmawiając mu, że to są relikwie po świętym Igurze.
— Tym, co to w brydżu zaleca kłaść „figur na figur” — zaśmiał się kapitan.
— Podły oszust! — krzyknęła Helena wchodząc. — I za te wyłudzone pieniądze poszedłbyś oczywiście do najbliższej przydrożnej karczmy.
— Wcale nie — odparł Segar spokojnie — żałowałbym groszy zdobytych z takim trudem. Udałbym się do najbliższego klasztory gdzie jako pielgrzym opowiadałbym co dzień coraz bardziej sensacyjne historie o cudach, jakie na własne oczy oglądałem w Ziemi Świętej, za co, oczywiście, miałbym pieczone i warzone tak długo, jakbym tylko zechciał.
— Dobrze by się urządził! — roześmiał się Niekrasicz. — Czuję po prostu zapach wspaniałych wędlin, win i miodów, jakimi by Ernesta częstowano; jednak przypuszczam, że te rozkosze niedługo by trwały i skończyłyby się na interwencji Świętej Inkwizycji.
— Strach, co by było ze mną w takich okropnych czasach — wzdrygnęła się Helena.
— Wyrobiłbym ci posadę kucharki u jakiego feudała — uspokajał ją docent.
— Dlaczego kucharki, a nie lekarki? — spytała Helena.
— No, bo skąd ty możesz się znać na średniowiecznej medycynie? Chociaż, kto wie, może się kiedyś okaże, że studiowałaś magię, tak jak grekę.
W tej chwili kula ze zmiętego papieru uderzyła docenta w policzek. Rzucił ją Totek i teraz podskakiwał i piszczał z radości, że strzał tak mu się udał. Profesor odruchowo podniósł i rozprostował papier.
— O, zgrozo! — zawołał. — Czy wiecie, co to jest? Kartka wyrwana z Dziennika Ekspedycyjnego! I to właśnie twoje, Erneście, znakomite sprawozdanie z pobytu w Ostii.
— Nie szkodzi — rzekł Segar — wklei się z powrotem albo przepiszę je słowo w słowo. Tuthapi jest mądrym i rozkosznym bachorkiem; wykazał zdolność trafiania do celu, a może nawet poznał się na treści mego sprawozdania i jak umiał, chciał mi pogratulować. No, chodź do wujka na ręce, wysoko… o tak… hop, aż do sufitu! Czy widzicie, jaki zrobił się z niego przystojniaczek. I do tego dzielny. Tutek jest najdzielniejszym chrononautą z nas wszystkich, gdyż nigdy nie słyszałem, by narzekał.
— Nie nazywaj go Tutkiem, bo to imię dobre dla pieska, a nie dla takiego ślicznego pra–człowieczka — rzekła Helena.
— A „Totek” ma być ładniej? Przecież to skrót od słowa totalizator.
— Ciekawe, czy biedactwo wróci kiedy w swój pliocen? — westchnęła Helena.
— Czemu nie?! Wróci. Albo po co ma wracać? Przywiozą mu kiedyś z pliocenu taką śliczną, młodą małpoludkę, i co mm wtedy będzie więcej brakowało do szczęścia.
— Pamiętam — rzekł Dominik — jak we wrocławskim Zoo przydzielano młodemu lwu starszą dwukrotnie od niego małżonkę, a on ją w nocy zagryzł na śmierć.
Rozległ się serdeczny śmiech i Dominik nagle spostrzegł, iż wzięto jego opowiadanie za aluzję do tego, że Monika jest starsza od niego. Poczerwieniał, a Niekrasicz zgromił śmiejących się, zabraniając im peszyć chronokierowcę.
— Bardzo przepraszam — rzekł wesoło profesor — chciałbym dla zadośćuczynienia zastąpić naszego młodego lwa przy aparaturze.
— Chcesz spróbować, profesorze, swych zdolności nawigacyjnych na ostatnim odcinku podróży? — spytał kapitan. — Bardzo proszę. Stań tu na miejscu Nika i nic sam nie manipuluj, gdyż posuwamy się z jednostajną szybkością i niczego nie potrzeba ruszać, chyba że ci powiem, co przekręcić, kiedy i jak. A potem podkreśl w dzienniku, że od takiej to godziny do takiej samodzielnie prowadziłeś chronomocję.
Dominik z docentem poszli do laboratorium odwiedzić Monikę.
— Jak to dobrze, że przyszliście — rzekła — bo mam właśnie do ciebie, Erneście, prośbę: żebyś mnie przy tej maszynie zastąpił, gdyż chcielibyśmy z Nikiem zrobić kilka pamiątkowych zdjęć.
— Proszę bardzo — odparł Segar — podziwiam tylko twoją odwagę, kobieto, że nie boisz się oddalić sam na sam z tyra młodym lwem.
— Słyszałam, słyszałam z głośnika wasze śmiechy — rzekła — ale jestem przekonana, że Nik nie miał nic złego na myśli, tylko wy zrobiliście z tego wielkie halo. Chodź, Niku — dodała — pójdziemy po twój aparat — i mówiąc to wzięła go pod rękę.
Dominik ustawił aparat na statywie we drzwiach damskiej kajuty i usiadł, jak chciała, obok Moniki w głębi przy podnoszonym stoliku. W chwili kiedy samowyzwalacz miał dokonać zdjęcia, przytuliła twarz do jego twarzy. Później podała mu usta do pocałunku. Oszołomiony Dominik oczywiście nie odmówił, chociaż przyszła mu w tej chwili na myśl Deutera.
— A teraz zrobię ci niespodziankę — rzekła Monika włączając projektor do mikrofilmów. — Spójrz, kochany, przyjrzyj się dobrze tej fotografii.
Na ekranie widniała reprodukcja zdjęcia grupy kilkunastu starszych mężczyzn i kilku kobiet, pod którym znajdował się podpis: „Kongres paleontologów w Warszawie 1975”.
— Czy poznajesz tu kogoś znajomego? — spytała uśmiechając się.
Dominik milczał, nie mogąc nikogo rozpoznać.
— No, przypatrz się dobrze; kto to jest ten sympatyczny profesor w okularach?
— Nasz profesor?
— Ale skąd… No, no… nie poznajesz?
— Doprawdy, Moniko, że nie…
— Ach, Niku, jakiż ty jesteś niespostrzegawczy. To przecież jesteś ty sam, we własnej osobie, ty za dwadzieścia lat jako czterdziestoletni sławny paleontolog. Kiedy znalazłam ten film w naszej filmotece, nie masz pojęcia jak się wzruszyłam, bo pomyślałam sobie, że ja choć w cząstce może przyczyniłam się do wzbudzania w tobie zaimiłowania do naszej drogiej paleontologii, i w ogóle, popatrz, jaki tu wyszedłeś przystojny i poważny; niech się wszyscy inni schowają przy tobie. Niku, mój kochany, tak się cieszę, że zostaniesz głośnym uczonym! — i mówiąc to znów go pocałowała.
Dominik patrzył i patrzył na zdjęcie, czując w głowie zamęt.
— Skąd jednak wiesz, że to ja? — spytał wreszcie z niedowierzaniem.
— Jak to nie ty? Ten sam nos, te same usta… czekaj, czekaj, pokaż swe ucho… takie samo masz ucho! Po kształcie usznej małżowiny najłatwiej jest stwierdzić identyczność. To ty jesteś, ty, Niku, i w nagrodę, że odszukałam to zdjęcie, musisz mnie jeszcze raz pocałować.
Monika była niezwykle podniecona swym odkryciem.
— Chodźmy teraz — powiedziała poprawiając zburzone włosy — muszę wszystkim przedstawić przyszłego profesora Konarczyka… i — dodała szeptem! — mego najdroższego…
— Nie, nie, nie chcę — protestował Dominik — nie lubię się wystawiać na śmiech czy żarty. Wolałbym jeszcze na pamiątkę sfotografować się z Totkiem i ze Strutkiem, najlepiej w laboratorium na tle głów naszych gadów.
Zastali tam docenta i profesora, którego przy chronomocji zastąpiła Helena.
— Co to, chcecie robić zdjęcia? — spytał profesor. — Dobrze, róbcie. Ale pozwól, Niku, że skorzystam z okazji, iż cię widzę. Kiedy dojedziemy, będziemy wszyscy zajęci innymi sprawami; chciałem, byś mi szczerze powiedział, co z tej całej podróży zrobiło na tobie największe wrażenie, co cię najbardziej zainteresowało. Ostatecznie każdy człowiek przeżywa pewne rzeczy inaczej.
Dominik milczał, nie mogąc jakoś od razu skupić myśli.
— Usiądź, Niku, spokojnie — ciągnął dalej profesor — i nie czuj się jak na cenzurowanym. Rozumiem, że może chwila nie jest odpowiednia w tym podnieceniu przed końcem chronomocji. Wypytałem już jednak wszystkich po kolei i tylko ciebie nie zdążyłem jeszcze zapytać. A rzecz jest ciekawa, bo to, co przeżyliśmy, nie było przecież zwyczajną podróżą.
Ponieważ Dominik nadal milczał, profesor dodał jeszcze:
— Nie chodzi mi o twoje dramatyczne przeżycie z tyrannozaurem, tylko raczej o ogólne wrażenia z rozmaitych etapów; z tego, co widziałeś, z czym się stykałeś…
— Czy ja wiem — odparł wreszcie Dominik wzdychając — trudno mi jakoś odpowiedzieć, ale chyba… chyba pierwsze wrażenia najsilniej mi się wraziły w pamięć.
— Jakie „pierwsze”?
— Kiedy ujrzałem lądolód… pierwsze reny… potem — chciał powiedzieć: mamuty, ale się wstrzymał — . a potem ci dwaj pierwsi Neandertalczycy… i w ogóle, gdy tak przebiegam kolejno moje wrażenia, to właściwie wszystko… a zwłaszcza pamiętam w interglacjale wieczór, gdy ci nasi pitekantropoidalni pra–przodkowie przyszli po ogień… Tak, wówczas, pamiętani, pan profesor stwierdził, że są to prawdopodobnie nasi przodkowie w prostej linii i to zrobiło na mnie duże wrażenie… że oglądam ich na własne oczy.
— Tak się tym przejął — wtrącił docent — bo była wśród nich małpoludka płci babskiej.
— Ale skąd! — bronił się Dominik. — A w pliocenie…
— Kiedy całowałeś się z Moniką na drzewie — przerwał znów Segar.
„Skąd on to wie” — pomyślał ze złością Dominik.
— Przestań mu dokuczać — zawołała Monika — bardzo mi przyjemnie, że pamięta te chwile.
— Nie masz się czym cieszyć — odparł docent. — To nie Nik napomknął o tym drzewie, tylko ja. Nik chciał z pewnością wspomnieć o australopitecidach.
— Rzeczywiście — rzekł Nik trochę zmieszany — wspaniale było to ich polowanie na pawiany i jakże ciekawe były eksperymenty z nimi, ich reakcja na ogień.
— Tak, to było ciekawe i pouczająca — potwierdził profesor — no a w kredzie?
— W kredzie… to chyba odcisk szkielecika tego permskiego gado–ssaka…
— Nigdy w to nie uwierzę! — zawołał docent. — Czy to ładnie przechwalać — się, że niby tak się nadzwyczajnie znasz na anatomii?!
— Nie zorientowałem się może dostatecznie w anatomicznych szczegółach, ale z rozmów pojąłem, że to było niesłychanie ważne odkrycie, gdyż zwierzątko okazało się ogniwem łączącym gady ze ssakami.
Mimo to poczuł, że może trochę „przesolił”, więc zaczął szybko wymieniać rozmaite gatunki dinozaurów. Potem zamyślił się chwilę i rzekł:
— Wszystko to są ostatecznie tylko fragmenty, epizody. Ale najważniejsze, co najgłębiej — odczułem, to ogrom czasu, podczas którego świat uległ i z pewnością nadal będzie ulegać ustawicznym zmianom. Wiedziałem niby o tym, ale co innego jest wiedzieć, a co innego widzieć na własne oczy i zwiedzić samemu zamierzchłe epoki, być tam, stąpać po lądach pliocenu, kredy, oddychać ówczesnym powietrzem… Czas… nigdy dotąd nie zdawałem sobie sprawy z jego istotnej bezdennej otchłani, przy której życie ludzkie jest chwilką, a sam człowiek czymś niesłychanie małym, a jednocześnie wielkim, skoro zdołał ogarnąć umysłem kosmiczny ogrom przestrzeni i trwania.
— Słowo daję — mruknął Segar — mówi jak profesor filozofii ex cathedra*.
— Bo Nik zostanie profesorem! — zawołała Monika pokazując grupowe zdjęcie. Dominik miał ochotę temu przeszkodzić, ale już było za późno.
— Co to jest? — pytał profesor. — Któryś tam kongres paleontologiczny. Więc co?
— To, że ten profesor w okularach to jest Nik; tak będzie mój Nik wyglądał w 1975 roku.
— A skąd wiesz, że to on?
— Podobny jest przecież jak dwie krople wody. Włóż mu, profesorze, swe okulary, to będzie jeszcze podobniejszy.
— Ja tam nie widzę tak nadzwyczajnego podobieństwa.
— Jak to? A małżowina uszna, która decyduje o tożsamości?
— Ładna historia — zaśmiał się Segar — wobec tego Nik będzie mógł teraz siedzieć dwadzieścia lat z założonymi rękami wiedząc, że i tak, czy zechce, czy nie zechce, zostanie profesorem.
— Ależ skąd! — krzyknął profesor. — Skąd, Moniko, w ogóle wiesz, że ten obywatel na zdjęciu jest profesorem?
— No, bo to jest kongres paleontologów — stwierdziła już o wiele mniej pewnie.
— Brałem udział chyba w dwudziestu kongresach astronomów i innych — powiedział wolno Segar — i mimo to pozostałem tylko docentem.
— To znowu inna sprawa — odparł profesor. — Ale nie radziłbym ci się tym sugerować, Niku. Trzeba pilnie przysiadać fałdów nad nauką, jeżeli chcesz zasiąść na kongresie jako paleontolog.
— Ja przecież wcale nie miałem zamiaru polegać na tym zdjęciu — bronił się Dominik. — Pragnę się uczyć jak najwytrwalej i dla samej wiedzy, a nie dia zaszczytu zasiadania wśród członków jakiegokolwiek kongresu.
— Nik ma tu w porządku — rzekł Segar, stukając się palcem w czoło — i w ogóle zdolny jest do wszystkiego: chociażby ten chronograf; jak on go szybko zmajstrował!
— Widzisz, Nikusiu,? jak cię chwalą! — zawołała Monika z zachwytem.
— Proszę, nazywaj mnie Nikiem.
— Bo rzeczywiście, jak to brzmi? — śmiał się Segar. — Bez mała profesor Konarczyk, chluba światowych kongresów i raptem „Nikuś”!
— Śmiejcie się, a ja wiem, że się nie omyliłam. Nie doceniacie kobiecej intuicji.
— Chciałbym, panie profesorze, sfotografować się z panem na pamiątkę, tak jak teraz siedzimy przy stole — zwrócił się Dominik do profesora chcąc zmienić temat rozmowy.
— Bardzo proszę.
— Wobec tego nastaw, Moniko, mój aparat i zdejmij nas.
— Już nastawiam, Nikusiu, przepraszam: Niku.
— Pozwólcie, że i ja się przysiądę i poinformuję was, że w tej chwili przebywamy rok tysiąc sześćset pięćdziesiąty — rzekł Segar.
Do następnego zdjęcia Dominik usiadł z Totkiem na rękach i Strutkiem u boku, pod głowami ichtiozaura i ceratozaura.
— Trzeba przyznać — zauważył docent — że Dominik nie .jest snobem: raz fotografuje się z nami, innym razem z Tuthapi i Struthapi.
— A teraz zdejm mnie jeszcze przy aparaturze w nawigatomi.
— Dobrze, ale ze mną — prosiła Monika.
— Nie, z kapitanem.
— Pozostaje nam już zaledwie dwie godziny drogi — rzekł Niekrasicz, gdy weszli. — Ma nasz chronomoibiil wady, ale dobra maszyna. Sto milionów lat wstecz i tyleż z powrotem to kawał czasu, a jeszcze tyle podróży morskich, rzecznych i lądowych. Mocny pancerz, dobra robota, rzetelna konstrukcja. No, Niku, jak się czujesz po tym „spacerze”?
— Jestem bardzo wdzięczny panu kapitanowi, że mnie z sobą wziął tę jedyną w swoim rodzaju podróż.
— Ty wdzięczny? To my jesteśmy tobie wdzięczni, że zastąpiłeś zmarłego kolegę. Byłeś nam bardzo pomocny w każdej prawie dziedzinie, i jako pierwszorzędny operator, i jako nawigator morski, i tu przy chronomotorni… no, i co tu dużo mówić, mnie osobiście uratowałeś od tego okropnego gada, który niewątpliwie zmiażdżyłby mnie wówczas.
Gdy Dominik wrócił do laboratorium, zastał tam profesora, docenta i Helenę rozmawiających półgłosem, prawie szeptem.
— Tak — mówił profesor — wiem, że on miał rodziców i rodzeństwo… przyjadą na spotkanie, dowiedzą się o tym nieszczęściu…
Dominik zrozumiał, że mowa jest o zmarłym Rudolfie. Helena westchnęła.
— No a Piotr — rzekł Segar — on znowu ma żonę, podobno szalenie go kocha… dwoje dzieci. Oto ujrzą go… takie kalectwo… też będzie tragedia…
— Gdy wyruszaliśmy — szepnęła Helena po chwili — nikt z nas nie wiedział, jaki los kogo czeka… Cóż… — dodała zwracając się do docenta — was wówczas z wyprawy księżycowej wróciło tylko dwóch…
Dominik spostrzegł na twarzy Segara nerwowy skurcz. Docent otarł chusteczką kościstą dłoń.
— I wówczas — rzekł — i teraz, każdy musiał być przygotowany na najgorsze….
Zapanowała chwila milczenia.
— Przepraszam was — odezwała się Helena — ale słyszę, że Totek krzyczy, muszę dowiedzieć się o niego.
W niespełna godzinę potem Dominik dyżurował przy chronografie.
— Spakowałam już swoje rzeczy — rzekła Monika wchodząc — i razem z nimi również twoje ubranie. Nie gniewasz się o to? Taka jestem podniecona, tracę głowę, wciąż mi się zdaje, że coś zapomniałam, że mam jeszcze moc rzeczy do zrobienia. Wiem, ale jest mi trudno wprost uwierzyć, że za godzinę, półtorej dotrzemy do celu, że brzęczenie ustanie, otworzymy klapy i znajdziemy się już nie w jakichś archaicznych czy historycznych czasach, ale w naszym rodzimym świecie, w roku, a może nawet i w dniu, w którym wyruszyłam w tę podróż. Wyobrażam sobie zdumienie tych, którzy wówczas, na Żeraniu, obserwowali zniknięcie chronomobilu, gdy w tym samym jeszcze dniu dowiedzą się przez radio, że nasz wóz zjawił się znów gdzieś na Krecie i że zdążył przebyć w tym czasie sto milionów lat w przyszłość i tyleż z powrotem. Moc ludzi będzie w to wątpić, ale przekonają ich nasze filmy i menażeria.
Dominik westchnął. I on odczuwał podniecenie związane z ostatnimi chwilami podróży, jednak innego rodzaju: wóz, dążąc do wieku dwudziestego pierwszego, zbliża się tymczasem do jego rodzimych lat, do roku 1957. Nie będzie tam postoju, ale myśl, że drzewa widoczne za wyziernikiem rosną może już w latach jego dzieciństwa, wzruszyła go.
Gdyby wysiadł teraz czy za kilka minut… Tam w Polsce żyje już jego matka. Co za niesamowicie paradoksalna sytuacja! Wolał nie patrzeć na wysuwającą się taśmę chronografu.
— Moniko — rzekł w zamyśleniu. — Wydaje mi się, że byliśmy w drodze długo, bardzo długo, że wracamy skądś z zaświatów i że właściwie jeszcze mkniemy przez jakąś mglistą krainę sennych mar…
— Który rok przebywamy? — rozległ się z megafonu głos kapitana.
Dominik ocknął się z zadumy. Szybko odmierzył cyrklem ilość kresek na wysuniętej taśmie i dodał wynikającą stąd ilość lat do (poprzednio obliczonej daty.
— Tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty! — zawołał głośno do mikrofonu i w tej chwili zdał sobie sprawę, że przekroczył już rok rozpoczęcia swej podróży, a brzęczący w wielkiej cewce rój pozitrinów unosi go w przyszłość…
* Jerzy Cuvier (1769–1832) — wybitny przyrodnik francuski, twórca paleontologii.
* Chronosaurus polonus (łac.) — „chronozaur polski”, nazwa wymyślona przez autora.
* Kurtyzowany (z franc.) — pozbawiony ogona.
* Scylla i Charybda — niebezpieczna skała i równie niebezpieczny wir wodny w Cieśninie Sycylijskiej. Tu: miejsca szczególnie niebezpieczne dla żeglugi.
* Ssak łożyskowy — ssak posiadający w okresie płodowym łożysko, za pomocą którego płód czerpie soki żywotne z organizmu macierzystego; łożyskowce są grupą ssaków, stojącą najwyżej pod względem rozwojowym.
* Terapeuta (z grec.) — biegły w lecznictwie.
* Amalgamat (grec. łac.) — mieszanina rtęci z innym metalem.
* Cynober (grec. łac.) — związek siarki z rtęcią.
* Incognito (z łac.) — nie poznany. Tu: odkryć incognito — odkryć tożsamość.
* Termostat (z grec.) — cieplarka.
* Inkubator (z łac.) — sztuczna wylęgarnia.
* Prekluzyjny (z łac.) — ostateczny, nieprzekraczalny.
* Kwadryga (z łac.) — cztarokonny rydwan, rodzaj pojazdu kołowego.
* Petroniusz, Ligia — postacie literackie z książki „Quo vadis” Henryka Sienkiewicza, której akcja rozgrywa się w Rzymie w I w. naszej ery. Petroniusz, pisarz rzymski, jest postacią historyczną.
* Pantomima (z grec.) — widowisko, którego akcja wyrażona jest tańcem, gestami, mimiką, bez użycia słów. Tu: w znaczeniu żartobliwym.
* Pretorianin (z łac.) — członek gwardii cesarskiej w starożytnym Rzymie.
* Kustodia (z łac.) — straż, tu: do kustodii — do aresztu, na posterunek straży.
* Pretor (łac.) — wysoki urzędnik sądowy w starożytnym Rzymie. Pretor występował publicznie w asyście tzw. liktorów niosących pęki rózeg z zatkniętymi w nie toporkami.
* Tunika (z łac.) — u Rzymian szata wełniana do kolan na kształt koszuli bez rękawów.
* Neptun — rzymski bóg wody, później władca mórz, utożsamiany z greckim Posejdonem.
* Chlamida (z grec.) — prostokątny kawał wełnianej materii spiętej klamrą na prawym ramieniu lub na piersi.
* Eureka (grec.) — „znalazłem”, okrzyk przypisywany Archimedesowi przy odkryciu przez niego jednego z podstawowych praw fizycznych.
* Forum (łac.) — plac w Rzymie, na którym odbywały się zebrania ludowe, targi i sądy. Także place podobne w innych miastach.
* Sericum pulchrum sed humidum (łac.) — jedwab piękny, ale mokry.
* Ekspertyza (z łac) — zbadanie i rozwiązanie przy pomocy biegłych jakiegoś zagadnienia wymagającego wiadomości specjalnych.
* Curiosum (łac.) — rzecz ciekawa, ciekawostka.
* Liberata (łac.) — niewolnica obdarzona wolnością, wyzwolenica.
* Terakota (z włosk.) — artystyczne wyroby z wypalanej gliny nie pokryte szkliwem.
* Mithrae saxigenis, solis invicti (łac.) — Mitry zrodzonego ze skały słońca niezwyciężonego. Mitra — staroperski bóg światła, wróg ciemności i wszelkiego zła. Rzymianie przyjęli kult Mitry w r. 67 przed naszą erą.
* Calisia (łac.) — łacińska nazwa osady istniejącej w miejscu dzisiejszego miasta Kalisza. Jak wynika ze wzmianki Ptolemeusza, geografa żyjącego w II w. naszej ery, jest to jedna z najwcześniejszych osad na ziemiach polskich.
* Tamburyn (z franc.) — mały otwarty bębenek opatrzony błoną rozpiętą na metalowej lub drewnianej obręczy. Zazwyczaj naokoło bębenka umieszczone są blaszki lub dzwonki.
* Centurion (łac.) — setnik, kapitan.
* Trychiny (z łac.) — włosienie, nicienie pasożytujące w jelitach człowieka i innych ssaków; wywołują niebezpieczną chorobę zw. włosienicą. Najczęściej zakażone nimi jest mięso wieprzowe.
* Bonum vinum (łac.) — dobre wino.
* Sic (łac.) — tak.
* Ergo (łac. — zatem, więc.
* Dedal — wg podania greckiego praojciec rzemiosła; skonstruował skrzydła z piór zlepionych woskiem dla siebie i swego syna Ikara. Za pomocą tych skrzydeł uniósł się wraz z synem w powietrze.
* Merkury — rzymski bóg handlu, uważany też za opiekuna nowin i dziennikarstwa; pokrewny greckiemu Hermesowi.
* Gladiator (łac.) — szermierz lub zapaśnik biorący udział w zapasach publicznych na tzw. igrzyskach.
* Istar, Isztar — bogini babilońska, częściej nazywana Astarte.
* Minerwa — rzymska bogini rzemiosła, utożsamiana z grecką Ateną.
* Kaligula Gajusz Juliusz Cezar — cesarz rzymski (37–41), samowładny tyran, zamordowany w wyniku spisku.
* Domus (łac) — dom, mieszkanie. Tu: domek jednorodzinny, willa.
* Diana — rzymska bogini lasów, łowów i księżyca, utożsamiana z grecką Artemis.
* Scriba (łac.) — pisarz, przepisywacz.
* Litterator (łac.) — nauczyciel pisania i czytania.
* Jowisz — rzymski ojciec bogów utożsamiany z greckim Zeusem.
* Domicjan Tytus Flawiusz — cesarz rzymski (81–96) zmierzał do ugruntowania samowładztwa, zginął wskutek spisku.
* Kristos (grec) — grecka forma imienia Chrystus. Kult Kristosa — chrześcijaństwo, zyskujące sobie wówczas pierwszych zwolenników.
* Magnum opus (łac) — wielkie dzieło; w tekście użyto w drugim przypadku.
* Osarapis — bóstwo egipskie.
* Westa — rzymska bogini ogniska domowego utożsamiana z grecką Hestią. Sześć kapłanek Westy zwanych westalkami podtrzymywało wieczny ogień w świątyni Westy.
* Periscelidy (z łac.) — złote obręcze noszone przez kobiety na kostkach u nóg, połączone ze sobą kosztownym łańcuszkiem.
* Salve (łac.) — witaj.
* Kyria thea Isisothi (grec.) — pani bogini Izyda Izyda — bogini egipska, symbol wierności małżeńskiej i macierzyństwa.
* Vigi es (łac.) — wigilowie, strażnicy.
* Olitorium (łac.) — rzymskie targowisko.
* In Urbe (łac.) — w Mieście (Rzymie).
* Pecunia (łac.) — pieniądze.
* Aurum (łac) — złoto.
* Sabacjar (z łac.) — strażnik nocny.
* Salvete (łac.) — witajcie.
* Odys, Odyseusz — bohater mitów greckich i epopei Homera pt „Odyseja”.
* Panteon (z grec) — w starożytności świątynia poświęcona czci wszystkich bogów. Używa się także w znaczeniu zespołu wszystkich bogów czczonych w danym okresie.
* Wenus — rzymska bogini miłości, utożsamiana z grecką Afrodytą.
* Ave (łac.) — bądź pozdrowiony.
* Kamea (z franc.) — kamień wypukło rzeźbiony z wyobrażeniem głowy lufo całej postaci.
* Hekkaideka (grec.) — szesnaście.
* System heliocentryczny — odkryty przez Kopernika układ planetarny, w którym wszystkie planety, a między nimi Ziemia, obracają się dokoła Słońca.
* Aqua vitae (łac.) — woda życia. Tu w czwartym przypadku.
* Andronitis (grec.) — w domu starogreckim pomieszczenie przeznaczone dla mężczyzn.
* Gynaeceum (grec.) — w domu starogreckim pomieszczenie przeznaczone dla kobiet.
* Tuthapi — syn Totha, boga księżyca i mądrości w religii staroegipskiej, wyobrażanego często w postaci pawiana.
* Mis (grec.) — mysz.
* Mikro (grec.) — mały.
* Mega (grec.) — duży.
* Sauros (grec.) — jaszczurka.
* Cyklop — w podaniach greckich olbrzym z jednym, okrągłym okiem w środku czoła.
* Hydra — w mitologii greckiej wielogłowy potwór zabity przez Heraklesa.
* Filolog (z grec.) — badacz języków, literatur i kultur różnych narodów; lingwista (z łac.) — specjalista znający jeden lub kolka języków.
* Tyberiusz Klaudiusz Nero — cesarz rzymski (14–37).
* Pompeja — miasto w prowincji rzymskiej Kampanii zasypane w r. 79 p. n. e. wskutek wybuchu Wezuwiusza, W Pompei zachowało się wiele zabytków i przedmiotów codziennego użytku.
* Ichtios (grec.) — ryba.
* Triera (z grec.) — okręt poruszany za pomocą wioseł ustawionych wzdłuż burt w trzech rzędach.
* Serapis — bóstwo staroegipskie, którego kult rozpowszechnił się w całym świecie starożytnym.
* Trapezyta (z grec.) — bankier.
* Reforma gregoriańska — reforma kalendarza juliańskiego przeprowadzona w r. 1582 przez papieża Grzegorza XIII.
* Ex cathedra (łac.) — z katedry; tu: w znaczeniu żartobliwym.