GRASS Gunter Wrozby kumaka

Günter Grass

Wróżby kumaka







Przełożył SŁAWOMIR BUŁAT


Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1992











Tytuł oryginału Unkenrufe

Projekt okładki i strony tytułowej JAN MISIEK

Grafika na okładce Günter Grass

Copyright © 1992 by Gunter Grass

Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Morskie. Gdańsk 1992

ISBN 83-215-5779-1

























Helenie Wolff


1





Przypadek postawił wdowca obok wdowy. A może przypadek nie miał nic do rzeczy, ponieważ ich historia zaczęła się w Zaduszki? W każdym razie wdowa była już na miejscu, kiedy wdowiec potknął się, stracił na chwilę równowagę, ale nie upadł.

Stanął obok niej. Numer butów czterdzieści trzy obok numeru butów trzydzieści siedem. Przy straganie chłopki, który oferował zebrane w ko­szyku i rozpostarte na gazecie grzyby, do tego cięte kwiaty w trzech wia­drach, wdowiec i wdowa znaleźli się nawzajem. Chłopka przysiadła z boku hali targowej między innymi chłopkami i plonem ich małych ogródków: selerem, brukwią wielkości dziecięcej główki, szczypiorkiem i burakami.

Jego dziennik potwierdza, że było to w Zaduszki, i wyjawia numery bu­tów. O potknięcie przyprawił go brzeg chodnika. Ale słowo „przypadek” u niego nie występuje. „Tego dnia i o tej godzinie — z wybiciem dziesiątej — zetknęło nas chyba zrządzenie losu...” Jego starania, żeby ukonkretnić trzecią, niemo pośredniczącą osobę, dają mglisty efekt, podobnie jak podejmowane kilkakrotnie próby określenia koloru jej chustki na głowie: „Nie była to właściwa umbra, raczej brunatność ziemi niż czerń torfu...” Lepiej wychodzą mu cegły klasztornego muru: „Całe w strupach...” Resztę muszę sobie wyobrazić.

Zaledwie parę gatunków ciętych kwiatów stało jeszcze w wiadrach: dalie, astry, chryzantemy. Koszyk wypełniały podgrzybki brunatne. Cztery czy pięć nadgryzionych przez ślimaki prawdziwków leżało rzędem na tytułowej stronie starego egzemplarza lokalnej gazety, „Głosu Wybrzeża”, ponadto pęczek pietruszki i papier do zawijania. Kwiaty były trzeciej ja­kości.

Nic dziwnego”, pisze wdowiec, „że stragany pod Halą Dominikański wydawały się tak marnie zaopatrzone, ostatecznie w Zaduszki kwiaty mają wzięcie. Już poprzedniego dnia, na Wszystkich Świętych, popyt jest często większy od podaży...”

Chociaż dalie i chryzantemy wyglądały okazalej, wdowa zdecydowała się na astry. Wdowiec pozostawał niepewny: „Nawet jeśli do tego właśnie straganu zwabiły mnie zaskakująco późne prawdziwki i podgrzybki, to przecież po krótkim przestrachu — a może było to bicie dzwonów? — uległem szczególnego rodzaju pokusie, nie, sile przyciągania...”

Kiedy wdowa z trzech lub czterech wiader wyciągnęła pierwszego, po­tem następnego, niezdecydowanie trzeciego astra, odłożyła kwiat, żeby wymienić go na inny i z kolei wyjąć czwarty, który także trzeba było odło­żyć i zastąpić, wdowiec zaczął też wyciągać astry z wiader i wymieniać je wybrednie jak wdowa, przy czym wyciągał rdzawoczerwone, jak ona od początku wyciągała rdzawoczerwone; bądź co bądź do wyboru były jeszcze bladofioletowe i białawe. Ta kolorystyczna zgodność otumaniła go: „Ja­każ cicha harmonia! Podobnie jak ona szczególnie lubię rdzawoczerwone astry, które płoną sobie spokojnie...” W każdym razie oboje zawzięli się na rdzawą czerwień aż do chwili, gdy w wiadrach nie było już po niej śladu.

Ani wdowie, ani wdowcowi nie starczyło na bukiet. Ona miała już wrzucić swoją skąpą wiązkę do jednego z wiader, kiedy zaczęło się coś, co zowie się akcją: wdowiec odstąpił wdowie swą rdzawoczerwoną zdo­bycz. On podał, ona wzięła. Milczące przekazanie. Już nie do cofnięcia. Nieugaszenie płonące astry. Tak skojarzyła się para.



Z wybiciem dziesiątej: był to kościół Świętej Katarzyny. To, co wiem o miejscu ich spotkania, stanowi mieszaninę mojej po części zatartej, to znowu nader wyrazistej znajomości topografii i dociekliwej pilności wdowca, której plonem okraszał po trochu swoje notatki, choćby informacją, że wzniesiona na planie ośmiokąta siedmiopiętrowa wieża obronna jako północnozachodnia baszta narożna wchodziła w skład wielkich mu­rów miejskich. Nazwano ją zastępczo „Nosem w Garach”*, kiedy niższa wieża, nosząca dawniej to miano, ponieważ przylegała do klasztoru Do­minikanów i pozwalała dzień w dzień zaglądać do garnków klasztornej kuchni, popadała w coraz większą ruinę, pozbawiona dachu, była poro­śnięta przez drzewa i krzaki, wobec czego zwała się jakiś czas „Doniczką”, i pod koniec dziewiętnastego wieku wraz z pozostałościami klasztoru mu­siała zostać zburzona. Na uprzątniętym terenie wybudowano po roku 1895 halę targową w stylu neogotyckim, zwaną Halą Dominikańską, która prze­trwała pierwszą i drugą wojnę światową i do dzisiaj pod szeroko sklepioną konstrukcją dachową w sześciu rzędach budek występuje z czasem obfitą, często nader ubogą ofertą: z nićmi i wędzoną rybą, amerykańskimi pa­pierosami i polskimi ogórkami konserwowymi, makowcami i o wiele za tłustą wieprzowiną, plastykowymi zabawkami z Hongkongu, zapalnicz­kami z całego świata, kminkiem i makiem w torebkach, serem topionym i perlonami.


* Baszta Jacek {przyp. tłum.)


Z klasztoru Dominikanów pozostał tylko ponury kościół Świętego Mikołaja, którego wewnętrzny przepych opiera się całkowicie na czerni i złocie; poblask dawnych trwóg. Ale do hali targowej wspomnienie mni­szego zakonu przylgnęło tylko w nazwie, podobnie jak do letniego jar­marku, zwanego Dominikiem, który od późnego średniowiecza przetrzy­mał wszelkie polityczne zmiany i obecnie tandetą i starzyzną przyciąga miejscowych i turystów.

Tam więc, między Dominikańską Halą Targową a Świętym Mikołajem, naprzeciw ośmiokątnego „Nosa w Garach”, znaleźli się wdowiec i wdowa w czasach, kiedy to ręcznie wymalowany szyld z napisem „Kantor” ob­wieszczał, że na parterze wieży obronnej mieści się punkt wymiany walut. Ciągły ruch licznej klienteli i łupkowa tablica przy wejściu, na której dolar amerykański w stosunku do miejscowej waluty co godzina drożał i drożał, świadczyły o powszechnej bryndzy.

Czy wolno mi? — Tak zaczęła się rozmowa. Wdowiec chciał za­płacić nie tylko za swoje, również za jej astry, teraz już jeden bukiet,

i wyciągał banknoty z portfela, niepewny wobec tak zasobnych w ze; pieniędzy. Wdowa odpowiedziała z polskim akcentem: — Nic panu n wolno.

Być może fakt, że odezwała się w obcym języku, przydał owemu zakazowi dodatkowej ostrości, i gdyby dorzucone zaraz spostrzeżenie: -Wyszedł z tego jednak całkiem ładny bukiet — nie otworzyło właściwe rozmowy, przypadkowe spotkanie wdowca z wdową można byłoby porów nać ze spadkiem kursu złotówki.

Pisze on, że jeszcze podczas gdy wdowa płaciła, wywiązała się rozmowa grzybach, zwłaszcza o późnych, spóźnionych prawdziwkach. Lato, które nie chciało się skończyć, i łagodną jesień wymieniono jako przyczyny „Ale kiedy powołałem się na globalną zmianę klimatu, ona po prosi mnie wyśmiała”.

W bezchmurny lub lekko zachmurzony listopadowy dzień stali obój zwróceni ku sobie i nic nie mogło oderwać ich od straganu z kwiatami i od prawdziwków. On zapatrzony w nią, ona w niego. Wdowa śmiała często. Jej z polska akcentowane zdania poprzedzał lub kończył śmiech, zdawało się: nieuzasadniony, zwykły dodatek przed albo po. Wdowcowi spodobał się ten nieomal przeraźliwy śmiech, bo w jego papierach figurują zdania: „Jak dzwonnik*! Nieraz aż strach bierze, pewnie, jednakże lubię słuchać, jak się śmieje, nie pytając o przyczyny jej częstego rozbawienia. Być może śmieje się ze mnie, wyśmiewa mnie. Ale i to, że jestem dla niej śmieszny, podoba mi się”.

Tak stali i stali. Albo: tak stoją pozując dla mnie, jedną i drugą chwilkę, żebym się przyzwyczaił. O ile ona była ubrana modnie — on uznał, że jest „za bardzo wysztafirowana” — o tyle jemu tweedowa marynarka do kordowych spodni nadawała wygląd swobodny, pasujący do torby z ka­merą: turysta lepszej kategorii, z ambicjami. — Jeśli kwiaty odpadają, to czy wolno mi ofiarować pani przedmiot naszej dopiero co nawiązanej rozmowy, wybierając kilka prawdziwków, tego tutaj, tego, tego i jeszcze tego! Prawda, że wyglądają apetycznie?


* Niem. Glockelwogel. Właściwie: miękkodziób nagoszyjny (Procnias nudicollis) (przyp. tłum.).


Wolno mu było. A ona pilnowała, żeby nie odliczył straganiarce zbyt wielu banknotów. — Tutaj wszystko szalenie drogie! — zawołała. — Ale dla pana z niemieckimi markami wciąż jeszcze tanio.

Zadaję sobie pytanie, czy on rachując w pamięci porównywał swoją walutę z liczbami o wielu zerach na złotowych banknotach i czy poważnie, nie lękając się jej śmiechu, zastanawiał się nad wypowiedzeniem późnego ostrzeżenia przed Czarnobylem i jego skutkami. Pewne jest, że przed kupnem sfotografował grzyby i powiedział, iż jego kamera jest japoń­skiej produkcji. Ponieważ zrobił to migawkowe zdjęcie ukosem z góry, a w kadrze znalazły się czubki butów przycupniętej straganiarki, fotogra­fia świadczy o zdumiewającej wielkości prawdziwków. U obu młodszych brzuchate łodygi są szersze od wysoko sklepionych kapeluszy; mięsistą, skręconą w sobie kibić starszych ocieniają rozłożyste, grubo wywinięte do wewnątrz, to znów na zewnątrz ronda. Kiedy tak leżąc w czwórkę zwracają ku sobie wysokie i szerokie kapelusze, a przy tym tak są przez fotografa ułożone, że bodaj nie nakładają się na siebie, tworzą martwą na­turę. I prawdopodobnie to wdowiec dał odpowiedni komentarz; a może to ona powiedziała: — Piękne jak martwa natura. — W każdym razie wdowa znalazła w torebce siatkę na zawinięte w gazetę grzyby, do któ­rych straganiarka dołożyła ekstra pęczek pietruszki.

On chciał nieść siatkę. Ona mocno trzymała. On prosił o to. Ona odmawiała: — Najpierw zrobić prezent, a potem jeszcze taszczyć.

Drobna sprzeczka, owo droczenie się, w trakcie którego zawartość siatki nie mogła doznać uszczerbku, trzymała parę pod halą targową, jak gdyby oboje nie chcieli, jeszcze nie chcieli porzucić miejsca spotkania. Raz on jej odbierał siatkę, to znów ona jemu. Nie wolno mu było nieść również astrów. Sprzeczali się jak dobrze zgrana, znająca się od dawna para. W każdej operze mogliby zaśpiewać duet, już bym wiedział, pod czyją muzykę.

A widzów nie brakowało. Niemo przyglądała się straganiarka. Wo­koło świadkiem było wszystko: ośmiokątna wieża obronna, jej najnowszy sublokator zatłoczony kantor walutowy, z boku rozłożona szeroko, jakby rozdęta od wyziewów hala targowa, posępny Święty Mikołaj, chłopki z są­siednich straganów i potencjalna klientela; bo pomiędzy tym wszystkim kłębił się i przewalał biednie wsłuchany tylko w powszednie kłopoty tłum ludzi, których nieduże pieniądze co godzina traciły na wartości, pode gdy wdowa i wdowiec dojrzeli w sobie nawzajem dodatkowy zysk i chcieli od siebie odstąpić.

Muszę jeszcze pójść gdzieś indziej.

Gdyby wolno mi było towarzyszyć pani.

No, to spory kawałek.

Byłaby to dla mnie prawdziwa przyjemność...

Ale ja muszę na cmentarz...

Jeżeli nie będę zbytnio przeszkadzał...

No, to chodźmy.

Ona niosła bukiet astrów. On w siatce na zakupy niósł grzyby. Oni chudy, pochylony. Ona stawiająca krótkie, rozbrzmiewające twardym stukotem kroki. On ze skłonnością do potykania się, lekko powłóczący nogami i o dobrą głowę wyższy od niej. Ona niebieskooka w odcieniu farbki, on dalekowidz. Jej włosy ufarbowane na tycjanowski blond, jego szpakowaty wąsik. Ona zabrała ze sobą zapach swych natarczywych perfum, on j przytłumiony sprzeciw swojej wody po goleniu.

Oboje zniknęli w ciżbie pod halą targową. Nie było już też widać baskijskiego beretu wdowca. Na krótko przed wybiciem jedenastej z wieży Świętej Katarzyny. A ja? Ja muszę podążyć za parą.



Od kiedy nosił się z zamiarem przysłania mi do domu swoich obwiąza­nych sznurkiem papierzysk? Nie mógł mu przyjść do głowy adres jakiegoś archiwum? Musiał, dureń, we mnie upatrzyć sobie usłużnego durnia?

Tę stertę listów, przedziurkowane rachunki i datowane zdjęcia, jego brulion prowadzony raz jako dziennik, to znów jako silos czasochłon­nych spekulacji, bezład gazetowych wycinków, kasety magnetofonowe — wszystko to lepiej byłoby złożyć u archiwariusza niż u mnie. Powinien był wiedzieć, jak łatwo popadam w opowiadanie. Jeśli już nie do archiwum, to czemu nie posłał tego jakiemuś skwapliwemu dziennikarzowi? I co mnie zmusiło do gonienia za nim, nie, za nimi obojgiem?

Tylko to, że pół wieku temu siedzieliśmy jakoby razem, tyłek w tyłek, na szkolnej ławie? On twierdzi: „W rzędzie pod oknami”. Nie mogę sobie przypomnieć, żebym go miał obok siebie. Gimnazjum realne Świętego

piotra. Może i tak. Ale ja chodziłem tam ledwie dwa lata. Za często musiałem zmieniać szkołę. Raz tak, raz siak zmieszany pot uczniaków. Raz tak, raz siak obsadzone drzewami szkolne podwórza. Naprawdę nie pamiętam, kto gdzie i od kiedy obok mnie gryzmolił ludzików.

Kiedy otworzyłem paczkę, na wierzchu leżał jego list przewodni: „Na pewno potrafisz coś z tym zrobić, właśnie dlatego że wszystko graniczy z niepodobieństwem”. Zwracał się do mnie per ty, jak gdyby czasy szkolne pozostały dla niego czymś nieprzemijającym: „W innych przedmiotach z pewnością nie byłeś tuzem, ale Twoje wypracowania już wcześnie po­zwalały dostrzec...” Powinienem był odesłać mu jego rupiecie, ale dokąd? „W gruncie rzeczy wszystko to mogłoby być wymyślone przez Ciebie, ale myśmy tym żyli, myśmy przeżyli to, co stało się już przed dziesiątkiem lat...”

Jego list jest postdatowany: napisał go jakoby 19 czerwca 1999. A pod koniec, przy skądinąd klarownym toku wywodów, pisze o powszechnych przygotowaniach do uczczenia przełomu tysiącleci: „Jaki niepotrzebny wydatek! Kończy się przecież stulecie, które związało się całkowicie z ni­szczycielskimi wojnami, masowymi wypędzeniami, nieprzeliczoną śmier­cią. Ale teraz, z początkiem nowej epoki, życie będzie znów...”

I tak dalej. Dajmy temu spokój. Tylko tyle się zgadza: spotkali się 2 listopada przy słonecznej pogodzie, na kilka dni przed runięciem ber­lińskiego muru. Kiedy mogłaby się była zacząć historia, jakich wiele, świat albo część tego niezmiennego świata zaczęła się faktycznie zmieniać, i to nie robiąc ceregieli, świńskim truchtem. Wszędzie obalano pomniki. Mój dawny kolega szkolny w swym brulionie przyjmował do wiadomości te często zwalające się równocześnie fakty, ale traktował je jak zwyczajne twierdzenia o faktach. Wręcz niechętnie w nawiasowych zdaniach użyczał miejsca wydarzeniom, które wszystkie razem chciały, by nazywać je histo­rycznymi, a jego zbijały z tropu, ponieważ, jak pisze, „odwracają uwagę od tego, co istotne, od idei, od naszej wielkiej, jednającej narody idei...”

I już jestem w środku jego, jej historii. Już gadam, jak bym przy tym był, o jego tweedowej marynarce, o jej siatce na zakupy, i wciskam mu beret na głowę, ponieważ ten beret istnieje, jak kordowe spodnie i jej pantofle na wysokich obcasach, mianowicie na czarno-białych i koloro­wych zdjęciach, jakie mam przed sobą. Podobnie jak numery ich butów godne przekazania były też dla niego jej perfumy i własna woda po go­leniu. Siatka na zakupy to nie wymysł. Później z upodobaniem, ba, ma­niacko opisuje każde oczko tego przedmiotu codziennego użytku, jak gdyby chciał podnieść go do rangi przedmiotu kultu; ale wczesne, już przy okazji kupna prawdziwków, wprowadzenie szydełkowej pamiątki ro­dzinnej — wdowa znalazła siatkę w spuściźnie po matce — jest moim dodatkiem, tak samo jak antycypowane wprowadzenie baskijskiego be­retu.

Jako historyk sztuki i w dodatku profesor nie mógł zachować się ina­czej: jak posadzkowe płyty grobowe i kamienie nagrobne, sarkofagi i epi­tafia, szkieleciarnie, krypty i zżarte przez mole chorągwie pogrzebowe, należące wokół Morza Bałtyckiego do tradycyjnego wyposażenia gotyc­kich kościołów z wypalanej cegły, które oczyszczał i uczytelniał, oznaczał heraldycznie i emblematycznie, wreszcie czynił wymownymi przez zwię­złe historie rodzinne sławnych ongiś patrycjuszowskich rodów, tak teraz wdowie siatki na zakupy — odziedziczyła ona nie tylko tę jedną, lecz pół tuzina siatek — były dla niego świadectwami minionej kultury, wypartymi przez brzydkie torby ceratowe i skasowanymi radykalnie przez plastykowy worek. Pisze on: „Cztery z siatek na zakupy są szydełkowej natury, dwie są wiązane, jak kiedyś wiązało się ręcznie sieci rybackie. Z szydełkowych tylko jedna jest jednobarwna, mszystozielona, trzy pozostałe i siatki wią­zane mają wielobarwne wzory...”

I jak w swej pracy doktorskiej objaśnia trzy osty i pięć róż w herbie teologa Aegidiusa Straucha z płaskorzeźby nagrobka u Świętej Trójcy, gdzie Strauch pod koniec siedemnastego wieku był proboszczem, i wiąże ze zmiennymi kolejami wojowniczego życia — Strauch spędził lata na od­siadywaniu twierdzy — tak też próbował objaśniać odziedziczone przez wdowę siatki na zakupy. Ponieważ w przewieszonej przez ramię torebce z cielęcej skóry nosiła stale dwie z sześciu siatek, tłumaczył tę przezorność panującą we wszystkich krajach bloku wschodniego gospodarką niedobo­rów: „Nagle pokazują się gdzieś świeże kalafiory, ogórki na mizerię albo jak ostatnio latający handlarz z bagażnika polskiego fiata sprzedaje ba­nany i już ma się pod ręką praktyczne siatki, bo torby plastykowe na Wschodzie wciąż jeszcze należą do rzadkości”.

A potem przez dwie strony ubolewa nad upadkiem wyrobów ręko­dzielniczych i zwycięstwem zachodniego worka ze sztucznego tworzywa jako nad kolejnym symptomem ludzkiej samozagłady. Dopiero pod ko­niec jego ubolewań wdowie siatki na zakupy stają mu się na powrót miłe, po brzegi wypełnione znaczeniami. I taką siatkę, mianowicie jed­nobarwna, szydełkową, przypisałem im z wyprzedzeniem przy zakupie grzybów.

Pozwalam wdowcowi nieść pamiątkę rodzinną i muszę przyznać, że kiedy lekko pochylony człapie u boku stukającej obcasami wdowy, nie tylko beret baskijski, ale i siatka na zakupy pasuje do niego jak ulał, jak gdyby nie ona, lecz on ją odziedziczył, jak gdyby japońska kamera była tylko wypożyczona, jak gdyby odtąd u siebie, w drodze na uniwersytet Ruhry, nosił literaturę fachową, grube tomiska traktujące o barokowej emblematyce, w szydełkowej bądź wiązanej siatce na zakupy.

Nawet jeśli nie mogę sobie przypomnieć kolegi szkolnego o jego na­zwisku, to ze swymi zakorzenionymi dziwactwami i początkami starczych dolegliwości jest mi już dobrze znany; a również wdowa, stawiająca obok niego krok za krokiem w kierunku cmentarza, dzięki samej tylko sile woli rysuje się wyraziściej: już ona odzwyczai go od człapania.

Długa, jednakże przyjemna piesza wędrówka, bo wdowa dzieliła ją na krótsze odcinki, objaśniając go zwięzłymi, wszystko uzwięźlającymi zda­niami i od czasu do czasu zanosząc się swym śmiechem dzwonnika. Mię­dzy kościołem Świętej Katarzyny a Wielkim Młynem, w pobliżu których w Kanale Raduni prawie nie ma wody, powiedziała: — Już cuchnie! Ale co tutaj nie cuchnie! — a koło hotelowego wieżowca „Heveliusa” domy­śliła się: — No, szanowny pan to pewnie będzie miał pokój z widokiem na miasto z samiusieńkiej góry.

Dopiero pod boczną ścianą biblioteki, a potem przed portalem daw­nego gimnazjum realnego Świętego Piotra — obie te prusko-neogotyckie budowle zostały przez wojnę oszczędzone — do głosu doszedł wdowiec. Wyznał, że we wczesnej młodości był przesiadującym w bibliotece mo­lem książkowym, nazwał służący nadal za szkołę gmach „moją dawną budą” i zawile tłumaczył jej genezę tego uczniowskiego wyrażenia. Do­piero kiedy mieli za sobą kościół Świętego Jakuba, poniechał opowiadania o tym, co go w młodzieńczych latach kształtowało: jakie to lektury w czytelni biblioteki miejskiej zarażały go i jednocześnie uodparniały. — Nie wyobraża pani sobie, jaki byłem żarłoczny. Na przykład w stosunku do wszystkich monografii artystycznych Knackfussa. Połykałem każdy tom...

A potem przed bramą stoczni Lenina — wkrótce później zmieniono jej nazwę— rozciągał się plac z trzema sterczącymi wysoko krzyżami, na których wiszą trzy ukrzyżowane kotwice. Wdowa powiedziała: — Dawno temu była sobie Solidarność — a potem dorzuciła jednak jeszcze jedno zdanie, które miało trochę złagodzić szorstkość jej pośmiertnego wspo­mnienia: — Ale pomniki to my, Polacy, wciąż umiemy budować. Wszędzie męczennicy i pomniki męczenników! — Tych słów nie poprzedzał i nie kończył śmiech.

Wdowiec dosłuchał się w wypowiedzi wdowy „goryczy graniczącej z rozpaczą”. Pozostały jej tylko milczące gesty. Potem wyciągnęła z bu­kietu jednego astra, dołożyła go do kwiatów leżących u stóp muru pa­mięci i na prośbę wdowca przetłumaczyła mu, linijka po linijce, wyryty na pomniku wiersz poety Czesława Miłosza: słowa składające hołd darem­ności. Następnie znienacka powiązała samą siebie i swoją rodzinę z poetą i jego rodziną jako „uciekinierów wypędzonych ze Wschodu na ziemie za­chodnie” i natychmiast zatoczyła kolejny łuk: — My wszyscy musieliśmy wynosić się z Wilna, jak wy wszyscy musieliście wynieść się stąd.

Jeszcze na placu, ale już na odchodnym, sięgnęła po papierosa.



Żeby skrócić dalszą drogę obojga na cmentarz: paląc wdowa popro­wadziła wdowca ze śródmieścia przez wiadukt, który od czasu zburzenia obwarowań i zbudowania Dworca Głównego ma pod sobą wszystkie tory kolejowe prowadzące z Danzigu lub Gdańska na zachód bądź biegnące z zachodu do Gdańska lub Danzigu. Jako że w notatkach wdowca prze­platają się dowolnie nazwy polskie i niemieckie, trzymam się jego nie­zdecydowanego nazewnictwa, nie mówię: Brama Oliwska, tylko: wdowa poprowadziła go ze śródmieścia do przystanku tramwajowego Olivaer Tor, potem ze skręcającej w lewo szosy do Kartuz w górę łagodnie wzno­szącym się stokiem Hagelsbergu* do stacji benzynowej dla jeżdżących na benzynie bezołowiowej turystów, naprzeciw której leży stary, ocieniony przez buki i lipy cmentarz służący dawniej parafianom Bożego Ciała, wyżej Świętego Józefa i Świętej Brygidy, a na zachodnim skraju kilku pozakościelnym wspólnotom. Będąc już od lat przepełniony, zdawał się nieczynny. Żadna otwarta brama nie dawała przystępu. Szli wzdłuż ob­rosłego krzakami płotu. Naprzeciwko sąsiedniego cmentarza wojskowego na wznoszącej się łące z pomnikiem ku czci Armii Czerwonej, na którego przedpolu grał w piłkę tuzin wyrostków, znajdowała się znana wdowie dziura w płocie.


*Pol. Grodzisko (przyp. tłum.).


I wtedy — ledwie stanęli pod drzewami i pośród pojedynczych i po­dwójnych grobów — wdowiec formalnie przedstawił się wdowie: — Po­zwoli pani, że się pani przedstawię, naturalnie o wiele za późno: nazywam się Aleksander Reschke.

Jej śmiech potrzebował czasu i musiał, zwłaszcza między rzędami gro­bów, wydać mu się niestosowny, wyjaśnił się jednak, kiedy ona, wciąż jeszcze się śmiejąc, odwzajemniła się: — Aleksandra Piątkowska.

W brulionie Reschkego ten zapis przypieczętowuje zrządzenie losu. Cóż z tego, że jego relacjonującemu tylko koledze szkolnemu — musieli nas wcisnąć na jedną ławę w przedostatniej klasie — ta równobrzmienność wydaje się zbyt harmonijna, odpowiednia co najwyżej dla śpiewogry według znanego pierwowzoru, stosowna dla baśniowych postaci, ale nie dla tej skojarzonej przez przypadek pary; trzeba jednak pozostać przy Aleksandrze i Aleksandrze, ostatecznie jest to ich historia.

Ale również wdowca i wdowę, jak ich dotychczas nazywałem, nawet jeśli nie mogli być świadomi tego, że spotkali się jako ludzie owdowiali, bliskość imion zapewne wystraszyła. Chcąc zaznaczyć swą niezależność, Aleksandra Piątkowska ruszyła w drogę między kwaterami. Zniknęła za nagrobkami, wyłoniła się ponownie, znów zginęła z oczu, oddalała się; a Aleksander Reschke również zachowywał odstęp. Człapał po omszałych ścieżkach, gdzie szeleściły jesienne liście. Jego baskijski beret zasłonięty, znów widoczny. Jakby bez celu zatrzymywał się przy tym, przy owym nagrobku: dużo diabazu i wypolerowanego na wysoki połysk granitu, mało piaskowca, marmuru i muszlowca.

Wszystkie nagrobki pod polskimi nazwiskami podawały daty śmierci od końca lat pięćdziesiątych, z wyjątkiem owych licznych, ciągnących się rzędami w położonej na uboczu kwaterze grobów dziecięcych z roku 1946, roku zarazy: drewniane krzyże i kamienie nagrobne w kształcie poduszek. Ciszy pod cmentarnymi drzewami nie mąciły dalekie wrzaski grających w piłkę wyrostków, nie docierały nawet odgłosy ze stacji benzynowej. Czytam: „Tutaj na nowo uświadomiłem sobie sens wyrażenia „cmentarny spokój”.

Jednakże Aleksander Reschke prowadził poszukiwania. Znalazł na skraju cmentarza dwa przekrzywione nagrobki, później dwa dalsze, cał­kowicie zarośnięte, i miał kłopoty z odczytaniem na nich czegokolwiek. Odległymi w czasie datami śmierci — od początku łat dwudziestych do po­łowy czterdziestych — i inskrypcjami nad nazwiskami — „Tutaj spoczywa w Bogu”, „Śmierć jest bramą życia” albo „Tu leży nasza kochana Mama i Babcia” — przypominały o czasie zaprzeszłym tego miejsca wiecznego spoczynku. Reschke odnotowuje: „Także te nagrobki ze zwykłego tu ma­teriału: diabaz i czarny granit szwedzki”.

Na chwilkę zostawiam go przy ocalałych nagrobkach. Pani Piątkowska pewnie tymczasem wstawiła bukiet astrów do wazonu na grobie swych ro­dziców. Twierdzę, że ta podwójna mogiła, okolona bukszpanem, jest mniej zarośnięta niż mogiły sąsiednie. Ojciec zmarł w pięćdziesiątym ósmym, matka w sześćdziesiątym czwartym. Oboje nie dożyli siedemdziesiątki. We wszystkich kwaterach mogę zaobserwować zaduszkowy ruch: tu i ów­dzie zapalone znicze na grobach świadczyły o tym, że odwiedził je ktoś, kto już sobie poszedł.

Ale wdowa i wdowiec nie rozglądali się wokoło.

Byłam u mamy i taty. Mój zmarły mąż leży na leśnym cmenta­rzu w Sopocie. — Powiedziała to Aleksandra Piątkowska stając obok Aleksandra Reschkego, którego ocalałe nagrobki oderwały od teraźniej­szości; głos rozbrzmiewający z boku i zza pleców pewnie go przestraszył, w każdym razie przywołał do rzeczywistości.

Znowu para. Ponieważ ona wyjawiła mu swoje wdowieństwo, powi­nien był i on powiedzieć o śmierci żony, a również o wczesnej, zbyt wcze­snej śmierci rodziców, ale zaczął mówić o swoim zawodzie, poinformował, że jest doktorem historii sztuki i profesorem wykładającym w Zagłębiu Ruhry, w imię dokładności nie pominął tematu napisanej dziesiątki lat temu pracy doktorskiej, „Płyty nagrobne i epitafia w gdańskich kościo­łach”, i dopiero teraz, znienacka, wspomniał o śmierci żony: — Edith zmarła pięć lat temu.

Wdowa milczała. Potem podeszła bliżej, jeszcze o krok bliżej do prze­krzywionych nagrobków, które były dla wdowca godne uwagi. Nagle i jak na to miejsce zbyt głośno wybuchła: — To wstyd dla Polaków! Usunęli wszystko, gdzie było coś napisane po niemiecku. Tutaj i wszędzie. Także na leśnym cmentarzu. Nie chcieli zmarłych zostawić w spokoju. Wszy­stko po prostu zrównali z ziemią. Już wkrótce po wojnie i później. Gorsi jeszcze niż Rosjanie. I to, zbrodniarze, nazywają polityką!

Śledząc zapiski Reschkego widzę, że próbował on uspokoić wzburzoną wdowę podając jako przyczyny, w tej mniej więcej kolejności, najazd na Polskę, konsekwencje wojny i ze wszystkich stron przesadnie akcentowany nacjonalizm: Naturalnie niszczenie cmentarzy graniczy z barbarzyństwem. Również jemu, musi to przyznać, na widok takich zapomnianych nagrob­ków robi się smutno. Z pewnością należy sobie życzyć bardziej ludzkiego obchodzenia się ze zmarłymi. W końcu grób to ostateczny wyraz czło­wieka. Ale bądź co bądź w dużej mierze uchroniono przed wandalizmem płyty na grobach patrycjuszowskich rodów niemieckiego pochodzenia we wszystkich ważniejszych kościołach, także w kościele szpitalnym pod we­zwaniem Bożego Ciała. Nie, nie, on rozumie jej trudny do uśmierzenia gniew. Bliskie mu jest pragnienie pewności, że groby najbliższych znaj­dują się w dobrym stanie. Za pierwszą po wojnie bytnością w Gdańsku

To było wiosną pięćdziesiątego ósmego, kiedy siedziałem nad moją pracą doktorską” — chciał odwiedzić grób dziadków ze strony ojca na ongiś Zjednoczonych Cmentarzach. O tak, to było straszne: zobaczyć to spustoszone, nawiedzone jakby przez nieokiełznaną złośliwość miejsce.

Ten widok! Niech mi pani wierzy, pani Piątkowska, że rozumiem pani oburzenie. Mnie stać było tylko na smutek, który został zrelatywizowany przez fakty z czasem już historyczne. W końcu to my pierwsi dopuścili­śmy się tego barbarzyństwa. Nie mówiąc o wszystkich innych ogromnych zbrodniach...

Para zdawała się stworzona do takich rozmów. On opanował wysoki ton podniosłej mowy; ona potrafiła wiarygodnie wpadać we wściekłość. Pod sterczącymi wysoko, wyrosłymi na przekór wszelkim politycznym perturbacjom bukami i lipami, które pozbywały się liści, i w obliczu obu przekrzywionych nagrobków wdowa i wdowiec zgodzili się, że gdzieś, a już z całą pewnością na cmentarzach, musi kończyć się przeklęta polityka. Mówi się przecież — zawołała ona — że ze śmiercią wróg przestaje być wrogiem.

Nazywali się wzajem panem Reschke i panią Piątkowską. Odprężeni po obustronnych wyznaniach spostrzegli nagle, że w pobliżu i w oddali inni jeszcze ludzie składając kwiaty i zapalając znicze czcili pamięć swoich zmarłych. I dopiero teraz wdowa powiedziała to, co brulion wdowca i utrwalił dosłownie: — Oczywiście mama i tata o wiele bardziej woleliby leżeć na cmentarzu w Wilnie, nie tutaj, gdzie wszystko było obce i obce pozostało.




Czy było to już owo elektryzujące zdanie? Czy też nad ich cmentarną rozmową nadal dążyły usunięte kamienie nagrobne? Mój dawny kolega szkolny, który zrobił doktorat i dochrapał się profesury, Reschke, ten mistrz wzniosłych tyrad, przekazał mi co prawda zbiór uszeregowanych! nastrojowych obrazów — „Jesienne drzewa stanowią niemy komentarz? do tego siedliska przemijalności...” albo: „Tak to wybujały bluszcz przetrzymał przymusową likwidację cmentarza i w stosowny dla siebie sposób! pozostał zwycięski, jeśli nie nieśmiertelny...” — ale dopiero po krytycznej uwadze: „Czy koniecznie musiała palić na cmentarzu!”, wyznaje: „Czemu ociągałem się z opowiedzeniem Aleksandrze o z pewnością wielkich nadziejach moich rodziców, które — rzadko wypowiadane — miały tylko ten cel: dostąpić pogrzebania w rodzinnych stronach, móc kiedyś jedna spocząć w ojczystej ziemi; aczkolwiek oboje nie spodziewali się powrotu za życia? Jak rodzice Aleksandry musieli oswoić się z obczyzną”.

Para pozostała. Jej cmentarna rozmowa nie miała końca. Wreszcie znaleźli ławkę z lanego żelaza, której udało się przetrwać wraz z bluszczem. Siedzieli osłonięci cisowym gąszczem. Według zapisków Reschkego jedynie pobliska wielka stacja benzynowa była z tego świata, wyrostkom gra w piłkę na przedpolu cmentarza żołnierzy sowieckich nie sprawiała już przyjemności. I paląc, ciągle paląc, jak gdyby kurzenie papierosów sprzyjało wspominaniu, Aleksandra tak teraz nazywa się oni w jego papierach opowiadała o swym dzieciństwie i latach młodzieńczych w Wilnie, jak zwie się po polsku Vilnius czy Wilna. — To wszystko, odebrane przez Piłsudskiego Litwie, znów należało do Polski. Było białe od baroku. A wokół pięknego miasta rósł las, nie kończący się las…

Potem, po zabawnych historyjkach szkolnych, w których była mowa o przyjaciółkach, w tym dwóch Żydówkach, o wakacjach na wsi i o zbieraniu stonki ziemniaczanej, raptownie urwał się jej wątek: — Tylko w czasie wojny było w Wilnie strasznie. Widzę jeszcze zabitych leżących na ulicy.

Znów zgiełk wielkiej stacji benzynowej. Cmentarne drzewa bez ptaków. Palaczka, niepalący. Para na ławce z lanego żelaza. A potem nagle, ponieważ nagłość leżała w jej naturze i ponieważ do równobrzmienności imion i wspólnego obojgu stanu owdowienia chciała dorzucić jeszcze parzystość, zaskoczyła go jej deklaracja zawodowa: — Jestem z tej branży co pan. Ale historię sztuki studiowałam tylko sześć semestrów i gdzie mi tam do profesury. Za to mam praktykę, dużą praktykę! Reschke dowiedział się, że Piątkowską od dobrych trzydziestu lat pracuje jako konserwatorka wyspecjalizowana w pozłotnictwie. — No, robię wszystko. Pozłacanie matowe i błyszczące folią z dukatowego złota. Nie tylko barokowe anioły, także polimentacyjna pozłota na marmurowych stiukach. I dobrze sobie radzę z rzeźbionymi w drzewie rokokowymi ołtarzami. W ogóle z ołtarzami. Mam ich za sobą już ze trzydzieści w kościele Dominikanów i wszędzie. Materiał dostajemy z Drezna, z VEB Blattgold, gdzie jest upaństwowiona wytwórnia złotej folii...

Pod cmentarnymi drzewami, które ogołacały się w oczach, musiało dojść do fachowej wymiany zdań między emblematykiem a pozłotniczką przyozdobionych zawijasami emblematów! Kiedy on opowiedział o trzydziestu ośmiu wymienionych przez Curickego epitafiach u Marii Panny, ona zdała sprawę ze swej pracy nad pozłacaniem dawno zatartego epitafium z roku 1588. On mówił o niderlandzkim manieryzmie, ona jako godne pozłocenia wymieniała pół konia na czerwonym polu i trzy lilie na niebieskim tle w herbie Jakobusa Schadiusa. On chwalił anatomię szkieletów, które na reliefie powstały z grobów, ona przypominała mu złote na czarnym tle w dolnym podłużnym owalu. On zwabiał ją po schodach w dół do krypty, ona prowadziła go u Świętego Mikołaja od ołtarza do ołtarza.

Nigdy między nagrobkami nie mówiło się tyle o złotych tłach, złocie polerskim, ręcznym pozłacaniu i rzemieślniczych przyborach, poduszce złotniczej, nożu złotniczym. Zdaniem Reschkego, który sięgnął aż do gro­bów faraonów, należałoby obwołać złoto właściwą barwą zmarłych: złoto na czarnym. To mieniące się pomiędzy czerwonym a zielonym złotem rozpromienienie. — Złoty odblask śmierci! — zawołał i wciąż było mu mało.

Dopiero gdy Piątkowska opowiedziała o pracy sprzed lat, dzięki której szczegółowo zaznajomiła się z prospektem organów z kościoła Świętego Jana, wywiezionym w czasie wojny i w ten sposób ocalałym, znów rozbrzmiał jej śmiech: — Takich rzeczy powinno być więcej. Wy kupujecie za marki niemieckie nowiutkie organy do kościoła Marii Panny. My upięk­szamy stary prospekt złotą folią, co nie kosztuje dużo.

Potem milczeli. A raczej: to ja przypuszczam, że między obojgiem zapadło milczenie. Ale powołanie się na niemiecko-polską współpracę w sprawie organów i organowego prospektu miało znów elektryzujący walor. W brulionie Reschkego jest napisane: „Tak powinno być! Dlaczego nie jednako sensownie w innej dziedzinie?”

Możliwe, że palaczka i niepalący jeszcze przez dwa, trzy papierosy chłonęli cmentarny nastrój. Może ich idea przybrała pierwszy kształt, aby ulotnić się z papierosowym dymem. W każdym razie wisiała w powietrzu, chciała, żeby ją pochwycić.

Reschke informuje, że Aleksandra potem jeszcze zaprowadziła go, nie, zaprosiła na grób swoich rodziców: — Będę rada, jeśli zechce pan pójść na grób mamy i taty.

Wobec dwóch zniczy po obu stronach wazonu z rdzawoczerwonymi astrami przed szeroką granitową tablicą — nawiasem mówiąc ze świeżo pozłoconym napisem — to znowu wdowa znienacka dała impuls akcji. Jak gdyby otrzymawszy przy grobie rodziców matczyną radę, Piątkowska wskazała na szydełkową pamiątkę rodzinną, w dalszym ciągu niesioną przez profesora, zaśmiała się krótko i powiedziała: — Teraz przyrządzę nam grzyby z siekaną pietruszką.

Przez dziurę w cmentarnym płocie przenieśli się do teraźniejszości wczesnego popołudnia. Tym razem wdowa niosła siatkę z zakupami. Wdo­wiec musiał się podporządkować i ponownie nie odważył się wspomnieć o Czarnobylu i jego następstwach.



Wsiedli do tramwaju i pojechali mijając Dworzec Główny do Hohes Tor, która nosi nazwę Bramy Wyżynnej. Aleksandra Piątkowska mie­szkała przy ulicy Ogarnej, która biegnąc z prawej strony równolegle do Długiej podąża śladem dawnej Hundegasse. Ta ulica, podobnie jak całe śródmieście wypalona pod koniec wojny do resztek fasad, została w la­tach pięćdziesiątych łudząco wiernie odbudowana i jak wszystkie główne i boczne ulice zmartwychwstałego miasta domaga się gruntownego odno­wienia: z gzymsów sypie się skruszały stiuk. Reschke widział, jak łuszczą się pęcherzowate tynki. Nawiewane z portu opary siarki zeszpeciły wszy­stkie wykute w kamieniu figury ze szczytów. Przedwcześnie postarzyły. Przy kilku szczególnie zniszczonych fasadach stały już znowu rusztowa­nia. Czytam: „Temu wielce podziwianemu, kosztownie podtrzymywanemu złudzeniu nie ma końca”.

Jako że mieszkania w historycznym obrębie Starego i Głównego Mia­sta z uwagi na swą atrakcyjność były przydzielane nie bez stronniczości, Piątkowskiej na pewno przydało się utrzymane do początku lat osiemdzie­siątych członkostwo Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, a jeszcze bardziej jej praca jako wyróżnianej odznaczeniami konserwatorki. Mie­szkała tam od połowy lat siedemdziesiątych. Przedtem z synem i mężem, aż do jego przedwczesnego przejścia na emeryturę — Jacek był w ma­rynarce handlowej — zajmowała dwa pokoje w nowym osiedlu między Sopotem a Orłowem, w związku z czym miała daleko do pracy w śródmiej­skich warsztatach; zrozumiałe, że skarżyła się w partii. Jako długoletnia członkini — należała już w pięćdziesiątym trzecim, podczas światowego festiwalu młodzieży w Bukareszcie — uważała, że może żądać mieszkania w pobliżu. Wówczas pracownie konserwatorów i pozłotników znajdowały się w Bramie Zielonej, renesansowej budowli, która zamyka ulicę Długą i Długi Targ od wschodu, wychodząc na rzekę, na Motławę.

W parę lat po przeprowadzce na Ogarną jej mąż umarł na białaczkę. A kiedy Witold, późno urodzony jedyny syn, zaraz na początku lat osiem­dziesiątych — ledwie generał ogłosił stan wojenny — uciekł na Zachód, aby studiować w Bremie, w ciasnym dawniej, obecnie przestronnym trzy­pokojowym mieszkaniu wdowa była sama, ale nie nieszczęśliwa.

Podwójnej kamienicy przy Ogarnej 78/79, jak poza tym żadnej przy tej ulicy, dzieje zabudowy przyznały taras w postaci przedproża. W stanie wo­jennym na samym dole, mając osobne wejście, zainstalowała się rządowa agencja „Interpress”, która szukała teraz prywatnego statusu. Obszerne przedproże oddzielały od ulicy kute w piaskowcu reliefy: amorki bawiące się z Amorem. Reschke ubolewał nad ich stanem: „Należałoby sobie ży­czyć, żeby te wesołe świadectwa kultury mieszczańskiej były chronione przed grzybem i omszeniem”.

Mieszkanie na trzecim piętrze leżało u końca ulicy, która jak wszyst­kie biegnące na wschód ulice Głównego Miasta kończy się bramą, Bramą Krowią, wychodzącą na Motławę. Patrząc z bawialni widziało się smukłą wieżę ratusza i płaską wieżę kościoła Marii Panny, obie w górnej jednej trzeciej jakby ucięte przez szczyty przeciwległego ciągu kamienic. Z po­koju syna, obecnie pracowni Piątkowskiej, roztaczał się widok na południe ponad trasą szybkiego ruchu. Tam w zwanej niegdyś Żabim Krukiem czę­ści przedmieścia pozostał tylko kościół Świętego Piotra. Wdowa pokazała także wdowcowi wychodzącą również na południe sypialnię z przylegającą łazienką. A w kuchni obok bawialni Aleksandra Piątkowska powiedziała: — No i widzi pan, że żyję sobie w luksusie, jeśli to porównać z ogólną sytuacją.



Dlaczego, do diabła, poszedłem razem? Co mnie zmusza do gonienia za nimi? I co miałem do roboty na cmentarzach albo przy Ogarnej? Dlaczego w ogóle daję się nabierać na jego spekulacje? Może dlatego, że wdowa...

W swoich notatkach Reschke, zaraz po opisaniu trzypokojowego mie­szkania, spoglądając wstecz raz jeszcze poddał się działaniu jej oczu: „Pod cmentarnymi drzewami farbkowata niebieskość jej spojrzenia za­mieniła się w jasnoniebieskość, przy czym promieniejącą jasność potęgowały czarne, jak sądzę, zbyt czarno powleczone tuszem rzęsy. Niczym bezładnie sterczące włócznie ogradzały one górne i dolne powieki. Do tego po wielekroć rozgałęzione zmarszczki od śmiechu...” I potem do­piero zacytował swoje dane co do sytuacji mieszkaniowej na Zachodzie: — Ja też po śmierci żony — to był rak — i odkąd córki są poza domem, zamieszkuję rzeczywiście obszerne trzypokojowe mieszkanie, coś w ro­dzaju apartamentu, jednakże w niepozornym nowym bloku z niezbyt im­ponującym widokiem. Przemysłowy krajobraz, urozmaicony stosunkowo licznymi terenami zielonymi...

Tu docierające do kuchni, długotrwałe i tragicznie brzmiące kuranty z wieży ratusza przerwały ich porównywanie mieszkań na Wschodzie i na Zachodzie; często jeszcze będzie im przerywała ta wpadająca w ucho melodia. Po ostatnim dźwięku wdowa skomentowała: — Trochę głośno. Ale można się przyzwyczaić do tego dzwonienia.

Z jego brulionu wiem, że do siekania pietruszki przypasała mu fartuch. Oczyściła cztery grubobrzuche, osłonięte wypukłym kapeluszem z sze­rokim rondem prawdziwki, których nóżki nie były ani zdrewniałe, ani robaczywe. Mało odpadków: poza mszystym spodem grzybich kapeluszy drobne ślady ślimaczej żarłoczności. Potem on nalegał, że pomoże jej obierać ziemniaki. Idzie mu to jak z płatka, ponieważ od śmierci żony nabrał wprawy.

Wypełniająca kuchnię woń grzybów zmusiła oboje do poszukiwania najtrafniejszych określeń. Nie mogę doczytać się u Reschkego, kto z nich, on czy ona, zaryzykował wyrażenie „podniecający zapach”. Jemu praw­dziwki przypominały dzieciństwo, kiedy to z babcią ze strony matki w la­sach mieszanych wokół Zaskoczyna zbierał kurki. — Takie wspomnienia zapadają głębiej niż wszystkie potrawy z grzybów, jakie trafiają na stół we włoskich gospodach, ostatnim razem w Bolonii, kiedy z żoną...

Ona ubolewała nad tym, że jeszcze nigdy nie była we Włoszech, ale dłuższe pobyty w Niemczech Zachodnich i w Belgii stanowiły jakąś re­kompensatę: — Polscy konserwatorzy przynoszą dewizy. No, jak polskie tuczone gęsi, są dobrzy na eksport. Pracowałam już w Trewirze, Kolonii i Antwerpii...

Ona niekiedy wykorzystuje kuchnię jako warsztat”, pisze Reschke i wskazuje na regał pełen butelek, puszek i narzędzi. Grzyby przytłumiły dominujący początkowo zapach pokostu „i ponadto perfumy Aleksan­dry”.

Wstawiwszy ziemniaki wdowa rozpuściła masło na patelni i pokro­iła grzyby na plasterki grubości małego palca, które smażyła na średnim ogniu. Wdowiec uczył się wymawiać po polsku „masło”. Ona znowu te­raz paliła, nad kuchenką, co jemu przeszkadzało. Godne odnotowania było dla niego, że nie tylko on przy obieraniu ziemniaków, ale i ona przy czyszczeniu grzybów musiała sięgnąć po okulary: „W domu nosi swoje na plecionym jedwabnym sznurku na szyi”. Widzę go, jak otwiera fute­rał, wyjmuje okulary, otwiera uszka, chucha na szkła, przeciera, wkłada, zdejmuje, składa, chowa i zamyka w solidnie staromodnym futerale. Jej oprawka — „Zrobiłam sobie piękny prezent w Antwerpii” — rzuca się podobno w oczy dzięki obramowaniu ze strasu. Jego okrągłookie okulary w orzechowej rogowej oprawce pozwalają patrzeć uczenie. Teraz oboje zdejmują okulary. Później, po datowanej antycypacji przełomu tysiącleci, napisze on: „Chodzę o lasce, prawie oślepły...”

Najpierw wdowa chciała nakryć powleczony ceratą stół kuchenny: — Zjemy już tutaj. W kuchni zawsze jest przyjemnie. — Potem jednak mieli przejść do bawialni. Meble z lat sześćdziesiątych, parę rzeczy w stylu ru­stykalnym. Kanapa z dwoma fotelami. Przeładowany, lekko przechylony regał z książkami. Na ścianach oprawione w ramki reprodukcje staroflamandzkich mistrzów, ale też upiorny Ensor: Wjazd Chrystusa do Brukseli. Na desce do przypinania fotografie: Porta Nigra, ratusz w Antwerpii, ka­mienice cechowe. Między kryminałami i powieściami z polskiej literatury powojennej wielgachne tomy o tematyce morskiej. Stół przykrywa ka­szubskie płótno z wyszytym tulipanowym wzorem. Zdjęcia na oszklonym kredensie ukazują męża wdowy w marynarskim mundurze, ją z mężem na sopockim molo oraz matkę i syna przed portalem oliwskiej katedry: matka śmiejąca się, jak pisze Reschke, „oczami jak gwiazdki”, syn ponuro zamknięty w sobie, oficer w służbie administracyjnej marynarki handlowej spokojnie spogląda przed siebie.

No, widzi pan — powiedziała Piątkowska wnosząc parujące pół­miski — mój mąż był jeszcze wyższy. Prawie o dwie głowy większy ode mnie.

Wdowiec trochę za długo mitrężył z oglądaniem zdjęć z mola. — Niech już pan przyjdzie, bo będzie zimne.

Siedzieli naprzeciwko siebie. Poszła im butelka bułgarskiego czerwo­nego wina. Wdowa na koniec wymieszała grzyby ze śmietaną, całość lekko popieprzyła i posypała mączasto rozpadłe ziemniaki siekaną pietruszką. Dolewając Reschke zabrudził obrus. Skwitowana śmiechem plama z czer­wonego wina. Posypana solą. Znowu elektroniczne kuranty z ratusza: tra­giczne, heroiczne. — To melodia do sławnego tekstu Marii Konopnickiej

powiedziała wdowa. — Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród...

Z grzybów nie miało prawa nic zostać. I dopiero przy kawie w małych filiżaneczkach, z fusami, jak lubią Polacy, niepalącego i palaczkę dopędziła cmentarna rozmowa.

Z początku tylko szkolne historyjki. Wilno ciążyło: — Nie wolno nam było uczyć się w liceum. Zabrali obie moje przyjaciółki. A tata stracił cukrownię...

Potem dopiero wtrącił się Reschke, z banalnego raczej przypadku czy­niąc wyznanie: Z rodzicami i braćmi mieszkał kiedyś po drugiej stro­nie Ogarnej w domu o prostym szczycie, bez przedproża, ściślej mówiąc: w jego oryginale. Ojciec był urzędnikiem pocztowym, już za czasów Wol­nego Miasta. Pracował na Poczcie Głównej, tylko dwie przecznice stąd.

Nawiasem mówiąc grób rodzinny moich dziadków ze strony ojca, po­łożony w środkowej części Zjednoczonych Cmentarzy, był już wtedy za­strzeżony dla moich rodziców...

Jak u mamy i taty! — zawołała wdowa. — Oni zawsze wiedzieli, gdzie na cmentarzu w Wilnie będzie miejsce ich ostatniego spoczynku...

I teraz dopiero zaświtało, rozjaśniło się w głowach, narodziła się, bez bólu, myśl, wdowcowi i wdowie udało się dostroić ideę, której prosta melodia miała się okazać samograjem, gdyż do tak ogólnoludzkich odczuć odwołuje się po polsku i po niemiecku.



To długa rozmowa przy coraz to na nowo zaparzanej kawie po kilka­krotnym wysłuchaniu pobliskich kurantów „krótko przed wybiciem dzie­wiątej” musiała rozniecić tę ideę, uznać ją za swoją i wreszcie podnieść do rangi idei służącej pojednaniu narodów. Ona była zdolna do entuzja­zmu, on wykorzystał swój temat, „Stulecie wypędzeń”, i wyliczał wypędzo­nych lub przymusowo przesiedlonych. Wszystkich, którzy musieli uciekać, Ormian i Tatarów krymskich, Żydów i Palestyńczyków, Bengalczyków czy Pakistańczyków, Estończyków czy Łotyszy, Polaków i wreszcie Niemców z całym dobytkiem podążających na Zachód. — Widu zostało na szlaku, nieprzeliczone trupy. Tyfus, głód, zimno. Miliony. Nikt nie wie, gdzie leżą. Pogrzebani na skraju drogi. Pojedyncze i masowe groby. Albo pozostał tylko popiół. Fabryki śmierci, ludobójstwo, zbrodnią wciąż jeszcze niepo­jęta. Dlatego powinniśmy dzisiaj, w Zaduszki...

Potem Reschke mówił o właściwej człowiekowi potrzebie spoczęcia na wieki tam, gdzie przed ucieczką albo wymuszonym przesiedleniem miał swoje miejsce, przypuszczał, że ma, szukał i znalazł, odnalazł na nowo, miał je zawsze, od urodzenia. Powiedział: — To, co nazywamy ziemią ro­dzinną, jest przez nas doświadczane mocniej aniżeli same pojęcia ojczyzny czy narodu, dlatego tak liczni, z pewnością nie wszyscy, ale w miarę sta­rzenia się coraz liczniejsi ludzie żywią pragnienie, żeby być pogrzebanym niejako u siebie, pragnienie zresztą, które przeważnie pozostaje gorzko niespełnione, bo często okoliczności stoją mu na przeszkodzie. My jednak powinni byśmy mówić o prawie naturalnym. W katalogu praw człowieka należałoby wreszcie zagwarantować również i tę zasadę. Nie, nie mam na myśli postulowanego przez działaczy naszych uciekinierskich związków prawa do ziemi rodzinnej — właściwą nam ziemię rodzinną utraciliśmy w sposób zawiniony i ostateczny — ale o prawo zmarłych do powrotu w swoje strony można by było, powinno by się, należałoby się upominać!

Przypuszczam, że profesor doktor Reschke wygłaszał ten wykład jak i dalsze myśli o śmierci i człowieczym miejscu ostatniego spoczynku prze­chadzając się tam i z powrotem i jakby zwracając się do większego audy­torium. Miał skłonność do przechodzenia do rzeczy dopiero po dłuższej mowie, przy czym ledwie wypowiedziane zuchwałości natychmiast stawiał na powrót pod znakiem zapytania.

Ona przeciwnie. Aleksandra Piątkowska chciała jednoznaczności. — Co to ma znaczyć: mogłoby, powinno by, należałoby! To ładny koniunktyw. Uczyłam się go. Ale lepiej jest: może, powinno, należy! My to zro­bimy natychmiast. I powiemy głośno, gdzie się kończy polityka i zaczyna człowiek, mianowicie kiedy jest martwy i nic już nie ma w kieszeni, tylko jeszcze ostatnie życzenie, jak mówili mama i tata, do samego końca, bo pozostali obcy, nawet jeśli mama na wycieczce w kaszubskie górki wołała nieraz: Pięknie tu jak w domu!

Tylko będąc wzburzona — a w toku wieczornej rozmowy przy zbyt dużej ilości kawy pewnie ją raz za razem, zwłaszcza po dłuższych koniunktywnych zdaniach profesora, ogarniało wzburzenie — wdowa czę­ściej niż zwykle pomijała rodzajniki i potykała się w niemieckiej składni. Dosłownego cytowania jej tutaj wymaga relacja, którą obarczył mnie Re­schke. Teraz, kiedy idea się wykluła, nie mogę już się wycofać. Poza tym w jego liście, który przyszedł z papierzyskami, roi się od kompromitują­cych mnie przytyków. Na przykład miałem jakoby, budząc podziw jego i innych uczniów, połknąć żywą ropuchę. Więc połykam powtórnie, zgod­nie z życzeniem.



Reschke pewnie już na targu, a najpóźniej na cmentarzu zapytał Piąt­kowska, skąd zna niemiecki, nie szczędząc oczywiście komplementów. Dokładne informacje przynosi jego brulion dopiero później: „Matka nie, ale ojciec mówił po niemiecku. W Poznaniu mogła ona obok historii sztuki jako drugi kierunek studiować germanistykę. A jej mąż, który ponadto podobno płynnie mówił po angielsku, musiał być jak belfer: »Poprawiał każdy błąd, taki był!« Skorzystał na tym Witold, jej syn. Tylko mówi on, jak twierdzi Aleksandra, o wiele za skomplikowanie. O niej tego nie można powiedzieć. To prawda. Ostatecznie nie sposób nie zauważyć, że mojej eksportowanej za dewizy pozłotniczce pomogło kilka pobytów za granicą. Mówi ona: »Trzy miesiące w Kolonii, cztery w Trewirze, za każdym razem coś człowiekowi zostanie w pamięci«. Niedawno śpiewała nawet kolońskie karnawałowe przeboje, kiedy pojechaliśmy nagrywać na Żuławy”.

To było później, kiedy ich idea szerzyła się już niejako samoczynnie. Ale gdy za pierwszym podejściem chodziło o prawo zmarłych, Piątkowskiej brakowało słów. Między polskie okrzyki wdzierały się jej uwolnione od rodzajników niemieckie zdania główne i poboczne: — Miejsce ostat­niego spoczynku musi być święte... Przyjdzie wreszcie pojednanie... Nau­czyłam się niemieckiego słowa: Friedhofsordnung... Niemiecki porządek!

No, zróbmy niemiecko-polski porządek cmentarny,,. Skoro musimy się już uczyć, że nie może być polskiej gospodarki, tylko niemiecka.

Przypuszczam, że w kuchennym kredensie wdowy znalazła się druga butelka bułgarskiego czerwonego wina. W każdym razie dziennik Reschkego poręcza kilkakrotny śmiech Piątkowskiej. On zaczął już liczyć jej zmarszczki towarzyszące śmiechowi: „Ta aureola!” Co prawda ledwie idea stanęła na nogi, mówiło się już tylko o zakładach pogrzebowych, ter­minowych pochówkach, transporcie zwłok i spodziewanych trudnościach z przewożeniem trumien i urn, ale Aleksandra uznawała to wszystko, łącz­nie z nazwą ich wspólnej idei, którą zaproponował Aleksander, za godne śmiechu, jej śmiechu dzwonnika.

Jego propozycja brzmiała: „Polsko-Niemieckie Towarzystwo Cmen­tarne”. Ona, „bo Niemcy są bogaci i zawsze muszą być pierwsi”, za ko­rzystniejszą uważała swoją kontrpropozycję: „Niemiecko-Polskie Towa­rzystwo Cmentarne”.

W końcu para, jako że trzeba było uwzględnić Wilno, zgodziła się na umieszczenie bogatych i pierwszych pośrodku: Polsko-Niemiecko-Litewskie Towarzystwo Cmentarne, zwane wkrótce PNLTC, zostało 2 listopada 1989 roku wprawdzie nie założone, ale jednak proklamowane; brakowało jeszcze takich niezbędnych elementów, jak dalsi członkowie-założyciele, umowa między członkami, statut i regulamin, rada nadzorcza i — ponie­waż na tym świecie nie ma nic za darmo — kapitał zakładowy z numerem konta.

Jeśli założyć, że w domu nie było już więcej czerwonego wina ani też wódki, to z pewnością w jakiejś butelce znalazła się, jakby zaoszczędzona na tę okazję, resztka krupniku — akurat na dwa kieliszki. Tym się stuknęli. On podobno spróbował z polska pocałować ją w rękę. Ona nie śmiała się. Potem wdowiec poszedł sobie pożegnany przez wdowę: — Teraz prześpimy się z tym wszystkim — po raz pierwszy nazwany po imieniu: — prawda, Aleksandrze?

Tak, Aleksandro — odrzekł w drzwiach — dobrze się z tym wszy­stkim prześpimy.








2





Być może jeden jedyny raz, dla fasonu albo z dobrego serca, bo znu­dzona zgraja chciała to zobaczyć, połknąłem ropuchę. Na koloniach albo gdzie indziej. Ja jednak przypominam sobie tylko żabki, które na boi­skach albo nad Strzyżą łykałem na życzenie, wyrzygiwałem z powrotem i puszczałem potem wolno. Czasem trzy, cztery naraz. Ale on rzekomo widział, jak połknąłem dorosłą ropuchę, nie, kumaka, kumaka czerwono-brzuchego, nie dławiąc się, przełknąłem, zjadłem, na dobre, bez zwraca­nia.

Wywołało to podziw, pisze Reschke. Ten pozer ze swoją pozerską ideą jakoby pamięta mnie dokładniej, niżby mi zależało: miałem rozda­wać w klasie prezerwatywy zwane balonikami. Teraz, kiedy z pozostałymi mi słowami zmierzam całkiem gdzie indziej, on wciąga mnie z powro­tem w szkolny zaduch. „Pamiętasz, jak wtedy, krótko po Stalingradzie, profesor Korngiebel pojawił się nagle bez odznaki partyjnej...” Być może w początkach czterdziestego trzeciego często, i to — on wie dokładnie — przed głównym wejściem do Dominikańskiej Hali Targowej, spoty­kałem się z jedną z jego kuzynek, miała się nazywać Hildchen. Zawsze po szkole: Hildchen i ja. Ale tu trzeba opowiedzieć historię Aleksandra i Aleksandry: Właśnie pożegnała go przy drzwiach wejściowych, po dwóch kieliszkach krupniku...

I oto stoi on samotnie na przedprożu. Ale ponieważ już w uczniow­skich czasach nachodziłem się tam i z powrotem po wszystkich poda­wanych przez Reschkego szlakach, wobec czego to łudząco prawdziwie odbudowane z ruin miasto pozostało mi znane jak własna kieszeń i jego droga okrężna przez Kaletniczą do Marii Panny mogłaby być moją drogą okrężną, podążam za nim do orbisowskiego hotelu „Hevelius”, dopaso­wuję się do jego człapania, jestem jego nocnym cieniem i echem.

Aleksander Reschke nie miał ochoty przechodzić koło hali targowej. Jej opuszczenie i utrzymujący się zapach mogłyby obrócić wniwecz jego podniosły nastrój. Szedł rozważnie i pewnie. Słyszę jego nucenie: coś mię­dzy „Eine kleine Nachtmusik” a „Suitą z czasów Holberga”. Okrążył ol­brzymią późnogotycką budowlę zataczając łuk w prawo, przystanął z ocią­ganiem, kiedy otworzyła się przed nim Mariacka ze swymi przedprożami, brała go pokusa, żeby w otwartym jeszcze barze wychylić jeden i drugi kie­liszek, choćby w klubie aktora, który był czynny, o czym świadczył śpiew dochodzący z otworzonych szeroko podwójnych drzwi, oparł się pokusie i pozostał wierny uczuciu radosnej podniosłości: kierunek hotel.

W „Heveliusie” nie chciało mu się jednak potem iść do pokoju na czternastym piętrze. Z wahaniem przemierzał hol tam i z powrotem, nie zdecydował się jednak na hotelowy bar. Raz jeszcze przeszedł obok obo­jętnego portiera i zanurzył się w pachnącą siarką noc. Zdecydowany te­raz, choć nie bez nieodłącznych wątpliwości, poczłapał dziarsko w stronę knajpy, która czekała na niego zaraz za stojącym na sztorc hotelem w po­staci stylowo odnowionego domku z pruskiego muru, zabawnie wciśnię­tego w zarośla nad brzegiem Raduni.

Profesor bywał tu już często: podczas wcześniejszych odwiedzin w tym biednym, ale jakże bogatym w wieże mieście, kiedy jego dyscyplina do­starczała mu jeszcze przyjemności, a kilka budowli sakralnych, na przy­kład uwolniony na ostatku od gruzów kościół Świętego Piotra, miało do zaoferowania płyty nagrobne, które należało odkryć na nowo.

Na moment tylko zaleciał go zapach Raduni. — Nie, Aleksandro, ona cuchnęła tak zawsze, w każdym razie za moich szkolnych czasów.

W bardzo umiarkowanie odwiedzanym domku z pruskiego muru było miejsce przy barze. Aleksander Reschke odnotował później „natarczywą, chociaż nieostrą pewność, że ten niezrównany dzień nie mógł jeszcze się skończyć. Miał coś w programie, co przyjemnie lub bulwersujące do­magało się scenicznego występu. W każdym razie odczuwałem lękliwą ciekawość. Moja znajomość rzeczy, a raczej mój wcześnie ukształtowany dar widzenia tego, co nadchodzi, niejako w lusterku wstecznym był na­stawiony na konsternację”.

Jednakże nawiązaną w knajpie znajomość ocenił początkowo jako „tylko osobliwą”. Ponad trzema pustymi barowymi stołkami zagadnął go z lewej ubrany w stylu południowowschodnioazjatyckich dyplomatów pan, którego dziwnie gulgocząca angielszczyzna pozwalała domyślać się wy­kształconego Pakistańczyka lub Hindusa. Drobny, ale kryjący w sobie znaczne zasoby energii mężczyzna w niebieskoszarej, wysoko zapinanej marynarce przedstawił się jako ktoś z brytyjskim paszportem, kto, urodzony w Pakistanie, po ucieczce stamtąd dorastał w Bombaju, ale szeroko rozgałęzioną rodzinę ma częściowo w Dakcę, część w Kalkucie, zatem w większym czy mniejszym stopniu uważa się za Bogatczyka, nawet jeśli studiował, prócz literatury angielskiej dziewiętnastego wieku, ekoomię w Cambridge i zbierał w Londynie pierwsze doświad­czenia w interesach, szczególnie intensywne w dziedzinie komunikacji. Przysunął się o stołek bliżej i — w swobodnym tłumaczeniu Reschkego — powiedział: — Proszę widzieć we mnie kogoś, za kim stoi dziewięćset pięćdziesiąt milionów ludzi; niedługo będzie ich okrągły miliard.

Również Reschke przysunął się o stołek bliżej, tak że dzielił ich już tylko dystans jednego pustego miejsca. Liczbom obywatela świata brako­wało jeszcze namacalnego dowodu. Ale ponieważ wdowiec w ciągu dnia i w trwającej do nocy rozmowie z wdową skupiał się wyłącznie na zmar­łych i ich ostatnich życzeniach, ucieszyła go, przy całym przerażeniu, ta nowa znajomość z tylu żywymi w tle. Pomiędzy ciasnymi ścianami knajpy miał pewnie przed oczyma ową zapowiedzianą na bliską przyszłość ciżbę.

Z kolei to on przedstawił siebie i swoją zawodową działalność, nie bez powoływania się na różnorodność barokowej emblematyki. Jako swe wzory wymienił wielkie nazwiska: Cassirer, Panofsky i tak dalej, wspo­mniał też Instytut Warburga jako źródło swoich londyńskich studiów. Po­tem próbował popisać się dowcipem nawiązując do najnowszych zmian politycznych i nazywając możliwe zjednoczenie wszystkich Niemców „nie­miecką jednogarnkową potrawą”. Zarazem przyznał, że skupienie bądź co bądź osiemdziesięciu milionów zapobiegliwych współobywateli trochę go niepokoi, zwłaszcza że do skoncentrowania tej siły dojdzie w środku Europy. — W porównaniu z pańskimi imponującymi liczbami może to niewiele, jednakże: nie do wyobrażenia!

Mister Chatterjee, który jak Reschke pił dortmundzkie piwo ekspor­towe, potrafił z miejsca rozproszyć obawy znajomego z knajpy: — Do­póki jeszcze obowiązuje stary europejski system hierarchizacji, na pewno będą problemy. Ale on się nie utrzyma. Wszystko płynie, o czym wie­dzieli już Grecy. My przyjdziemy. Musimy przyjść, bo u nas zrobiło się cokolwiek za ciasno. Każdy popycha każdego, aż z tego popychania zrobi się wielkie, niepowstrzymane wędrowanie. Kilkaset tysięcy zresztą jest już w drodze. Nie wszyscy docierają do celu. Ale dalsi już pakują manatki. Proszę widzieć we mnie zwiastuna bądź kwatermistrza przyszłej społecz­ności światowej, w której zatracą się egocentryczne stany lękowe pańskich rodaków. Nawet Polacy, którzy zawsze chcą być tylko Polakami, niczym innym jak tylko Polakami, będą musieli się nauczyć, że obok czarnej Ma­donny z Częstochowy jest dość miejsca dla innej czarnej bogini; bo naszą równie kochaną co budzącą strach matkę Kali zabieramy oczywiście ze sobą — w Londynie już się zadomowiła.

Unosząc szklankę piwa Reschke od razu temu przytaknął: — Ja to wi­dzę podobnie! — Co więcej, przemawiało z niego oczekiwanie, ponieważ przeczucie tego, co nazywał „bezgłośną inwazją Azji”, zostało potwier­dzone tak obrazowo. — Ą jakże! — zawołał. — Nie ma rzeczy bardziej pożądanej aniżeli symbioza Kali z Marią Panną, aniżeli przywołany przez pana podwójny ołtarz.

Chociaż wiedza fachowa czyniła profesora specjalistą od posadzko­wych płyt nagrobnych, orientował się wśród hinduistycznych bóstw, znał nawet boginię Kali pod imieniem Parwati. Nie tylko z uprzejmości powie­dział, że widzi, jak to wszystko nieuchronnie nadchodzi. Spodziewa się, że za sprawą stapiających narody procesów nastąpi ostateczna wymiana kul­tur. Przepowiadanej przez pana Chatterjee społeczności światowej będzie odpowiadała przyszła kultura światowa.

Ale na razie niepoprawna angielszczyzna Reschkego i bengalska odmiana niegdyś panującego języka kolonialnego jeszcze się ze sobą nie oswoiły. Dopiero kiedy młoda, przez Reschkego nazwana ładną dziew­czyna za kontuarem wykazała się szkolnym angielskim zapytując panów, czy życzą sobie „morę German beer”, a Chatterjee odpowiedział po pol­sku i zaraz potem poprosił w dziwacznej niemczyźnie, żeby mu było wolno zaprosić profesora na kolejne piwo, dźwięcznie, bulgocząc, twardo jak ka­mień, wargowo, podniebiennie i z użyciem głosek syczących, które nawza­jem się zasykiwały, zaczęła się zaznaczać wymieszana na nowo Europa.

Śmiano się w trójkę. Ładna barmanka śmiejąc się nie przestawała być ładna. Wąska dłoń Chatterjee jakby zrośnięta ze szklanką piwa. Lekko przechylona wydłużona głowa Reschkego. Zapomniał beretu u wdowy. Dziewczyna za kontuarem, imieniem Iwona, przedstawiła się jako stu­dentka medycyny, która tylko dwa razy w tygodniu może pracować w ba­rze. Chatterjee chwalił eksportowe piwo. Reschke oznajmił, że pochodzi ono z Zagłębia Ruhry. Potem poprosił, żeby dwie następne butelki wolno mu było wziąć na swój rachunek. Studentka medycyny dała się zaprosić na jedną whisky. Ja, nie zaproszony i oddalony o pół tuzina barowych stołków, zamówiłbym wódkę.

Rozmawiali teraz o sprawach raczej małej wagi, o pogodzie, kursie do­lara, permanentnym kryzysie stoczni. Było już po wielkim temacie, Azji nie dało się niczym przebić. Nawet kiedy Chatterjee mówił, jego oczy niejednakowo przesłonięte górnymi powiekami pozostawały obojętne, we­dług Reschkego „smutno nieobecne”. Jednakże nie zapadało milczenie. Podobno cytowali nawet wiersze: Bengalczyk deklamował Kiplinga; pro­fesorowi przypomniały się strofy Poego.

Zapytawszy nawzajem o wiek panowie pozwolili najpierw zgadywać Iwonie. Na koniec czterdzieści dwa lata bengalsko-brytyjskiego przed­siębiorcy, który urodził się, kiedy dokonano podziału subkontynentu in­dyjskiego, zostały przyjęte z większym zdziwieniem niż sześćdziesiąt dwa lata mojego dawnego kolegi szkolnego, który jak ja przyszedł na świat, kiedy wieżę kościoła Marii Panny ze względu na groźbę zawalenia oto­czono rusztowaniami aż po płaski czubek. Przerzedzone włosy Chatter­jee kontrastowały ze szpakowatą co prawda, ale wciąż jeszcze gęstą czu­pryną bliskiego już emerytury profesora; swymi gestami natomiast, które z powolnym zaklinaniem, to znów z nagłą gwałtownością — i z pomocą wszystkich palców — opowiadały epizody przebiegającej pierścieniowato orientalnej historii, przedsiębiorca się odmładzał. W porównaniu z tym uczony znał tylko parę zawsze jednakowo smutnych gestów, choćby nieme unoszenie i opuszczanie dłoni na sposób starzejących się mężczyzn; tak w każdym razie zestawiam ich ze sobą.

Poprzestali na trzeciej butelce eksportowego. Gdy Chatterjee stwier­dził, że uprawia sport, by utrzymać się w formie, Iwona uznała to za śmieszne. Widać znała Bengalczyka nie tylko z knajpy. Jej śmiech, który raz za razem zarażał sam siebie, czynił ją teraz mniej ładną. Kiedy na­zwała go „kolarskim mistrzem świata” i przy tym „pogardliwie pstryknęła palcami”, co Reschke odnotował jako „obraźliwe”, Chatterjee to zniósł, ale zaraz zapłacił i nie bardzo chciał czekać, aż zapłaci Reschke.

Wkrótce po pomocy panowie pożegnali się przed domkiem z pru­skiego muru. — Jeszcze się spotkamy! — zawołał nieduży wzrostem, znów naładowany energią Bengalczyk z brytyjskim paszportem i ruszył brzegiem Raduni znikając w nocnej ciemności. Wzdłuż hotelowego par­kingu Reschke miał króciutką drogę.


Bułgarskie czerwone wino, kieliszek krupniku i trzy butelki dortmundzkiego eksportowego nie przyprawiły jednak wdowca o wystarcza­jącą senność, w każdym razie Reschke był na tyle rześki, żeby z kra­marską drobiazgowością poświadczyć siebie w swym brulionie. Odtworzył wszystkie rozmowy minionego dnia. Nie pominął żadnego z przelotnych nastrojów. Ważny był dla niego lekki ból głowy i możliwość wystąpienia zgagi; miał na to w walizce tabletki, krople, pastylki: podróżna apteka Reschkego.

Nie chcę raz jeszcze pozwalać mu, żeby wyjmował okulary z futerału, rozkładał, chuchał na nie, przecierał. Pisał płynnie. Ilekroć wydawał się sobie zbyt rozwlekły, choćby przy chwaleniu smażonych grzybów w per­spektywie możliwych późniejszych następstw, streszczał swoje wątpliwości jak wprawny protokolant: „Znów postąpiłem wbrew przekonaniu”. Na­wet zapowiadaną przez mister Chatterjee wędrówkę ludów, która miała następować w niepohamowanych falach imigracyjnych i właściwie uspra­wiedliwiałaby serie dramatycznych wyobrażeń, ujął zwięźle: „Ten podający się za Brytyjczyka Bengalczyk plastycznie opisał azjatycki basen przele­wowy. Dopóki powoływał się na subkontynent indyjski, nie sposób było mu zaprzeczyć. Grozi nam nieszczęście czy też — co byłoby pożądane — stara Europa zostanie poddana równie radykalnej jak zbawiennej kuracji odmładzającej?”

Dziwne, że na czoło przebiegu dnia Reschke wybił to, co przeżył na ostatku. Zwyczajna znajomość z knajpy zyskuje u niego miano „wieńczą­cego wszystko spotkania”. Lubił wyolbrzymiać i nazwał Chatterjee, który przedstawił mu się jako przedsiębiorca działający w dziedzinie komuni­kacji, „ekspertem komunikacyjnym”, w dodatku „uprzejmym”.

Potem dopiero można było przeczytać o potknięciu się przy wiadrach z kwiatami, o rdzawoczerwonych astrach, o wdowie i zrządzeniu losu. Pani Piątkowska przeobraziła się wkrótce w Aleksandrę. Uznał ją za witalną, skłonną do sarkazmu, zainteresowaną polityką, choć rozgoryczoną, nie wolną od apodyktyczności, przy tym obdarzoną życiową mądrością i ser­deczną. „Mam wrażenie, że Aleksandra chce swój niekiedy wręcz dzie­cinny upór powetować wdziękiem. Zabawny pojedynek, któremu chętnie sekunduję. Ona bardzo chce być »dzisiejsza« i pewnie dlatego maluje się trochę za krzykliwie. Kilka razy nazwała mnie staroświeckim czy, używając jej słów, »ze starej szkoły«, ale widać, że podobają się jej moje, przyznaję, czasem przesadne maniery”.

Po długim korowodzie „wtopionej” w obraz ulicy „polskiej biedy”, dewaluacji złotówki i powszechnej drożyzny, popartym przykładami dys­proporcji między płacami a cenami, po utyskiwaniach na wywołujący wiele narzekań handel czarnorynkowy, żebraninę dzieci pod hotelem, stan chodników, niekompletne oświetlenie ulic i przybierającą na sile „od czasu rozkładu władzy komunistycznej” przestępczość, jak i na wzrost po­tęgi katolickiego duchowieństwa, przy czym nie zostały zapomniane ani fetor siarki, ani chmura spalin nad miastem, w polu jego widzenia po­nownie znalazła się Aleksandra Piątkowska. Nazwał ją czarującą”. Przy­trafiały mu się takie wyrażenia jak „równa babeczka” i „mała, ale ho, ho!” Mieszkanie przy Ogarnej zacieśniło się w jego oczach do wymiarów „w sumie przytulnego gniazdka”. Czytam: Przy niej znów żyję”.

Dopiero po szczegółowym opisaniu cmentarza na Grodzisku prze­chodzi do rzeczy, ważne staje się dla niego zaproponowane przez wdowę

Polsko-Niemiecko-Litewskie Towarzystwo Cmentarne”. Nazywa je „na­szą ledwie spłodzoną, a już narodzoną ideą”. Składnik litewski uważa za „przekonujący i pożądany”, zarazem jednak „trudny do wprowadzenia w czyn”. A przecież ufa w dynamikę przedsięwzięcia: „Projekt wileński trzeba będzie sfinansować. Musi udać się odparcie wszystkich zastrzeżeń, jakie mogłyby zostać wysunięte w Vilniusie. Ostatecznie jedno wiąże się z drugim, na dobre i na złe. Jak nam, Niemcom, tak i Polakom należy przyznać prawo do powrotu zmarłych na ziemię rodzinną. To prawo czło­wieka nie zna granic!”

Same gromkie słowa. Przyznaję: ta nadająca sobie pozory szlachetno­ści zawziętość w służbie zmarłym od początku mi cuchnęła. „Posłuchaj, Reschke”, nagryzmoliłem jego piórem na marginesie, „to jest poroniony pomysł!” A potem jednak się ruszyłem. Jedno zdanie wdowy, z którym można się tylko zgodzić: „Na cmentarzu trzeba skończyć z polityką!”, sprawiło, że poszedłem za nimi w trop. Teraz ciekaw jestem ich niepowo­dzenia.

I jeszcze coś dodało mi bodźca: fakt, że oboje byli owdowiali, prze­mawiał za nimi. Gdyby ich historia była przesycona pospolitym cudzołó­stwem, gdyby w papierach Reschkego żałośnie domagał się miejsca je­den z wyeksploatowanych do cna romansów, gdyby chodziło o podstępne oszustwo mężatki czy wprawne przyprawianie rogów, to wierz mi, Re­schke, nie mógłbym ci oddać przysługi; a tak, od lat owdowiali, po śmierci małżonków mający ponownie wolną rękę i niezależność, oboje, zwłaszcza że dzieci dorosły i wyszły z domu, są dla mnie poręczni i zawsze w zasięgu wzroku: mogę za nimi podążać.

Pod koniec zapisków Reschkego „w Zaduszki” raz jeszcze nabrała dla niego ważności wdowia siatka na zakupy. W kilkakrotnie ponawianych podejściach przypisywał znaczenie tej pamiątce rodzinnej: Jak chętnie niósł wypełnioną Siatkę u boku Aleksandry. Jak porusza go ten wyszły z mody przedmiot codziennego użytku. Ile pragnień, w tym tęsknych, znalazłoby w takiej siatce miejsce. No cóż, także to jeszcze: „Mam wra­żenie, że już wpadłem w jej sieci...”

I tak, dokonując w myślach przeglądu wiązanych i szydełkowych oczek wszystkich siatek na zakupy, odziedziczonych przez wdowę po matce, wdowiec pewnie zapadł jednak w sen; a może Reschke zaczął liczyć od le­wej do prawej dziewięćset pięćdziesiąt milionów ludzi stojących za panem Chatterjee? Co do Aleksandry Piątkowskiej należy przyjąć, że rachując w pamięci próbowała ustalić koszty Towarzystwa Cmentarnego. Dopiero po zbilansowaniu kapitału wyjściowego — „Musi tego być z pół miliona marek” — pogrążyła się pewnie w senny rachunek z jeszcze większą liczbą zer.



Przed szeroką oszkloną ścianą frontową filary, których betonowe rdze­nie pokryte są wokół chropowatą ceramiczną okładziną. Od strony kuchni dalsze filary z licówką w kolorze starej cegły. Poza tym gładka boazeria. W głębi płaskorzeźba, chropawa jak filary.

Na śniadanie, znalazłszy krótko przed dziewiątą wolny stolik w hote­lowej restauracji, Reschke chciał zamówić herbatę, gdyż wolał ją od kawy z fusami, do tego dżem i biały ser. Z wielkim ociąganiem, jakby pokonu­jąc wewnętrzne opory, zbliżyła się kelnerka w białych falbankach. Ledwie zamówił, przysiadł się do jego stolika — jak się okazało — rodak, który jednak nie należał, jak przeważnie starsi panowie i panie przy sąsiednich stolikach, do grupy turystów, lecz przyjechał w sprawach prywatnej kasy chorych mającej główną siedzibę w Hamburgu. Ucięli sobie rozmowę.

Ów pan, który w dzienniku Reschkego pozostał bezimienny, usiłował z pomocą czarodziejskiego zaklęcia ,joint venture” nawiązać kontakty, szukając atrakcyjnie położonych domów wypoczynkowych i oferując wej­ście z kapitałem jak też zainteresowaną klientelę. Powiedział, że jego towarzystwo planuje umożliwienie swym ubezpieczonym dłuższych i krót­szych pobytów kuracyjnych w Europie Wschodniej, zwłaszcza w dawniej niemieckich prowincjach. Nie brakuje chętnych. Jako właściciele dużej liczby średniej wielkości domów okazują co najmniej zainteresowanie państwowe związki zawodowe: — No, mowa! Oni przecież ledwie zipią!

Jednakże sąsiad Reschkego przy stoliku narzekał na niedostateczną wolę współpracy strony polskiej. Nie może zrozumieć, że kwestia wła­sności stanowi na razie temat drażliwy, ale przy całej, zrozumiałej skąd­inąd nieufności możliwe powinny być długoterminowe umowy dzierżawne z prawem pierwokupu. — W przeciwnym razie niedługo wszystko utknie tu na martwym punkcie. Oni muszą to wreszcie zrozumieć. Nie można z jednej strony chcieć kapitalizmu, a z drugiej udawać pierwszej naiwnej. Polak wciąż jeszcze tu wierzy, że dostanie coś w prezencie.

Reschke — od wczoraj zajmujący się pokrewnymi planami — chciał wiedzieć, czy generalnie są widoki na sfinalizowanie takich przedsięwzięć typu joint venture.

To jest przede wszystkim kwestia polityczna. Musimy im w końcu uznać ich granicę na Odrze i Nysie. I to bez żadnych jeśli i ale. Nie zwra­cając też uwagi na paru pozostałych zawodowych uciekinierów. Wtedy powstanie tu masa możliwości. Polak nas przecież potrzebuje. A odkąd NRD staje sztorcem, ci tutaj wpadają w panikę. Kto inny ma im pomóc? Może Francuz? No więc. Powiadam panu: za dwa, trzy lata będziemy tu zaangażowani na całego. Oni bez naszych marek nie uciągną. A jak Polak nie zechce, zwrócimy się do Czechów i Węgrów. Ci są bardziej otwarci...

Wstając, skory do inwestowania pan, pod pięćdziesiątkę, który za dużo sobie zamówił i prawie nie tknął swoich dwóch jajek w szklance, po­wiedział: — Ale tutaj byłoby najpiękniej, nawet jeśli Bałtyk nie jest już tym, czym był kiedyś. Obejrzałem sobie parę ich domów związkowych. Na Mierzei Wiślanej, na Helu. Te nadmorskie sosnowe lasy! Albo tak zwana Szwajcaria Kaszubska. Wszystko znakomicie położone, poza tym znajome, pełne wspomnień dla tej części naszych klientów, którzy musieli się stąd wynieść. A nie jest ich mało. Moja rodzina zresztą też. Pocho­dzi z Kwidzyna. Dobrze pamiętam ucieczkę, chociaż byłem wtedy bardzo mały...

Kiedy Reschke wyszedł z hotelu, nadal zbyt ciepła jesienna pogoda przeczyła początkowi listopada. Dokładał starań, żeby nic nie dać żebrzą­cym dzieciom. Od chłopca, który trzymał za rękę młodszą siostrę, kupił po zawyżonej cenie sześć widokówek. Niezdecydowany, czy ostatniego dnia pobytu w Gdańsku jeszcze raz odwiedzić kościół Marii Panny, czy wybrać się bez celu na przedpołudniową włóczęgę po mieście, za długo ociągał się przed wejściem do hotelu; bo ledwie zdecydował się na płyty nagrobne u Marii Panny, został zagadnięty po nazwisku ową szczególną angielszczyzną, którą posługiwał się poznany o północy w barze Bengalczyk z brytyjskim obywatelstwem..

Czytam o tym w notatkach Aleksandra Reschkego: „W pewnej odle­głości od rzędu czekających taksówek stał mister Chatterjee koło rowe­rowej rikszy. Z naturalnością trzymał rękę na kierownicy. Stał nawiasem mówiąc w dresie koło pojazdu, który choć nie zaliczał się do osławionych, ciągniętych przez kulisów riksz, wydawał się jednak nie na miejscu, z pew­nością na pierwszy rzut oka. On przywołał mnie, żebym mógł podziwiać jego rikszę, bo była to jego własność. Wszystko lśniące. Składany dach w biało-czerwone pasy dla osłony pasażerów przy złej pogodzie. Ciem­noniebieska stabilna konstrukcja, ani śladu rdzy, nigdzie ani odrobiny łuszczącego się lakieru. Chatterjee objaśniał: Raz stoi pod tym, raz pod tamtym hotelem. Przypadek, że się nie spotkali już wcześniej. Nie, nie przywiózł rikszy z Dakki czy Kalkuty, ten pojazd holenderskiej produkcji odpowiada europejskim wymogom. Marka Sparta gwarantuje jakość. Wy­myślny — »sophisticated!« — system zmiany biegów. On posiada jeszcze sześć dalszych riksz, wszystkie fabrycznie nowe. Ale tylko dwie kursują po mieście na objazdowych trasach. Tak, on ma licencję na obszar komu­nikacyjny śródmieścia łącznie ze strefą dla pieszych i od niedawna nawet na całą Aleję Zwycięstwa i Grunwaldzką. Początkowo napotykał trud­ności, ale potrafił zjednać sobie odpowiednie władze. Tak i nie inaczej odbywa się to na całym świecie. Niestety brak kierowców czy rikszawalas, jak się mówi w Kalkucie, chociaż taksówkarze, jak widać, są niemal bez­robotni. Zbyt wybujała, jak sądzi, duma uniemożliwia jeszcze Polakom powierzenie swej siły roboczej jego przedsiębiorstwu komunikacyjnemu. On dobrze płaci. Całość ma przed sobą perspektywy rozwojowe. Toteż on sprowadza z Holandii dwanaście dalszych riksz. »Bo do rikszy rowerowej«, zawołał mister Chatterjee, »należy przyszłość. Nie tylko w biednej Polsce, nie, w całej Europie!«“

Reschke natychmiast dostrzegł dużą skalę projektu Bengalczyka i z tego względu uznał, że warto o nim wspomnieć. Mało tego: w swych notatkach potraktował planowane przez sąsiada przy śniadaniowym stole pobyty kuracyjne i tak przyjazny dla środowiska środek lokomocji jak riksza rowerowa jako dążenia paralelne do Towarzystwa Cmentarnego. „Wszystkie trzy projekty jedno mają wspólne. Służą ludziom, w szczegól­ności ludziom starszym. Są niejako przyjazne dla seniorów”.

Dopingowany pytaniami Reschkego Chatterjee wypowiedział się szczegółowo na temat rychłego załamania się komunikacji samochodowej we wszystkich europejskich skupiskach i zalet zwrotnej, cichej i oczywiście wolnej od spalin rikszy rowerowej w ruchu wielkomiejskim, potem ogól­nie na temat witalizacji Europy przez azjatyckie przymieszki, w końcu, choć ironicznie, przywołał kapitalistyczną ideę luk na rynku; a tymcza­sem rzeczywistość potwierdziła jego wizje: na hotelowy podjazd wtoczyła się prowadzona przez jedynego dotychczas polskiego kierowcę riksza ro­werowa tego samego typu, którą wrócił z porannego objazdu po mieście uśmiechnięty staruszek; po czym dwie szykownie ubrane panie — obie w wieku Reschkego — zechciały skorzystać z usług Chatterjee: z trudem pomieściły się obok siebie okazując dziecięcą uciechę.

Profesor zapisuje dla mnie: „Przeważnie to klienci zachodnioniemieccy nie mają oporów przed korzystaniem z rikszy. Większość tutaj wyrastała i wraca, żeby, jak to się mówi, odświeżyć dawne wspomnie­nia. Z paplaniny kobiet dowiedziałem się, że pragnęły one po króciutkiej rundce w śródmieściu przejechać się Wielką Aleją z Gdańska do Wrze­szcza i z powrotem, jak przed laty, w czasach szkolnych. Najwidoczniej dwie przyjaciółki. Kiedyś przemierzały tę trasę na rowerze. Nawiasem mówiąc sypały dawnymi nazwami ulic i dzielnic jak z rękawa; a mister Chatterjee rozumiał”.

Bengalczyk włożył kolarską czapeczkę. Reschke życzył przyjemnej ja­zdy. Obie przyjaciółki ze szkoły wołały: — Możemy tę przyjemność naj­goręcej panu polecić! Pan przecież też jest stąd, prawda? — I naciskając mocno na pedały, jakby wożenie rikszą dwóch korpulentnych pań na­leżało do jego treningu kondycyjnego, Chatterjee zawołał ponownie: — Jeszcze się spotkamy, mister Reschke!



Dobrze więc, jako uczeń na życzenie połykałem ropuchy. Być może w zaciemnionym mieście na parkowych ławkach obściskiwałem kuzynkę Reschkego Hildchen, nawet w trakcie alarmu przeciwlotniczego i po jego odwołaniu. Reschke i ja w jednej ławce i to, że mogłem odpisywać od niego matmę, łacinę — pewnie tak było; że muszę teraz podążać za nim krok w krok, to jednak zbyt duże wymaganie. Wiadomo, że on człapie.

Nie wszystkie jego drogi okrężne muszą być moimi. Tak, więc pozwalam mu iść, bez beretu i torby z kamerą, podczas gdy moje myśli podążają jeszcze chwilkę za ową rikszą, która, gdziekolwiek się znajdując, toczy się w kierunku przyszłości...

Nieliczni turyści i kilkoro modlących się Polaków niknęli w halowym kościele, którego rozpięte na nowo sklepienie wspiera się aż do następnego zniszczenia na dwudziestu sześciu wolno stojących ośmiokątnych filarach. Kiedy sklepienie runęło po raz ostatni, pod gruzami popękało kilka posadzkowych płyt nagrobnych. Jednakże idąc drogą wzdłuż bocz­nych kaplic, przez nawę środkową lub poprzeczną, koło prezbiterium, ma się pod nogami znakomite nazwiska i wieloznaczne teksty. Według relacji Reschkego, mimo pęknięcia, w Neuwergowym herbie wyrastający z lato­rośli pies nadal połyka kamienną kość, i to od roku 1538, kiedy położono płaskorzeźbioną płytę Sebalda Rudolfa von Neuwerga.

Raz jeszcze, jak gdyby chcąc pożegnać się ze zdeptanymi obiektami swego badawczego zapału, profesor obchodził posadzkowe płyty, których wypukłe pismo, ledwie jeszcze czytelne, podawało nazwiska i daty śmierci niegdyś potężnych patrycjuszów oraz, w barokowej niemczyźnie, cytaty z Biblii. Rodowe herby i heraldyczne akcesoria, wszystko to przez po­kolenia trzymanych w strachu bywalców kościoła, później przez turystów zdeptane, starte, płasko zniwelowane; spotkało to też — nie opodal Pięk­nej Madonny — płytę nagrobną w posadzce pomocnej bocznej nawy, której reliefowa ozdobna tarcza na pionowo podzielonym na pół polu ukazuje z lewej jedna pod drugą dwie gwiazdy i drzewo, z prawej koronę na klepsydrze, z trupią czaszką pod spodem i łabędziem powyżej tarczy, w nawiązaniu do „śląskiego Łabędzia”, jak w kręgu Towarzystwa Owocodajnego nazywano poetę i nadwornego historiografa, Martina Opitza z Bolesławca, którego w sierpniu roku 1639 dżuma przywiodła pod tę kutą w kamieniu płytę.

Reschke po raz kolejny zżymał się na dodatkowo „z lokalnopatriotycznej tępoty” wykutą w roku 1873 inskrypcję: „Poecie — rodacy”, aż na płycie nagrobnej małżonków Mattiasa i Lovisy Lemmanów ucieszył go umieszczony w roku 1732 napis: „Ich szczątki nadal się zielenią, a nazwi­sko chwalone w dzieciach jest, które je odziedziczyły...”

Potem jednak napisane jest coś dziwnego: „Natknąłem się na swój grób, i to w środkowej nawie. Na szarej, całkowicie zdeptanej granito­wej płycie klinowym pismem było świeżo wyryte moje nazwisko, aczkol­wiek wedle dawniejszej pisowni i uzupełnione imionami moich braci, tak że odczytałem siebie jako Aleksandra Eugena Maksymiliana Rebeschke, raz po raz i jeszcze raz, w końcu półgłosem, żeby się upewnić. Wszelako bez daty. Nie poświęcono mi też epitafium, nie mówiąc o umieszczeniu herbu. Jak gdybym nie mógł znieść świadomości, że to ja leżę pod gra­nitem, zacząłem uciekać jak szalony, dudniąc krokami po płytach, tak że wystraszyłem modlących się i ściągnąłem na siebie ich spojrzenia. Mnie, któremu zasada przemijalności znana jest od wczesnych lat studiów, nie chciało trafić do przekonania, że to omamienie. Biegłem więc, uciekałem, uciekałem przed sobą, przez południowe boczne wejście, biegłem, jak już dawno mi się to nie zdarzyło, biegłem i byłem w końcu rad wiedząc, dokąd biegnę...”

Bo z wybiciem dwunastej Aleksander Reschke był umówiony z Ale­ksandrą Piątkowską: na Długim Targu, przy Fontannie Neptuna. Wdowa wzięła sobie pół dnia wolnego. Chcieli znaleźć odpowiedni teren i do­pomóc idei w nabraniu realnego kształtu, zwłaszcza że wdowiec musiał nazajutrz ruszać w drogę powrotną.

Zdyszany przybył punktualnie, nie powiedział jednak, co przyprawiło go o siódme poty, lecz zawołał, jeszcze w biegu, jakby ucieczce nie było końca: — Najlepiej będzie, jak weźmiemy wóz...

Reschke jako kierowca. Żadne zdjęcie nie ukazuje go za kierownicą. Jakkolwiek często się fotografowali, nie stanęli nigdy przed maską sil­nika, w kadrze wraz z nimi nie znalazła się gwiazda mercedesa. Jego dziennik nie udziela informacji. Zawsze podaje tylko: „Wzięliśmy wóz...” albo „Kiedy zostawiliśmy wóz na strzeżonym parkingu...”

Mogę więc jedynie zgadywać lub typować na chybił trafił. Czy jeź­dził jedną z tych limuzyn Śkody, które na zachód od Łaby sprawiają eg­zotyczne wrażenie? Jako że Reschke pozwalał sobie na ekstrawagancje, choćby na aksamitny kołnierz u wciętego w talii płaszcza, nostalgicznie mógłby do niego pasować peugeot 404. ze skórzanymi obiciami, ale i kosztownie wmontowanym katalizatorem. Bo tankując Reschke tankował benzynę bezołowiową. W żadnym razie nie widzę go zajeżdżającego pod „Heveliusa” porschem.

Trzeba poprzestać na jego peryfrazie: „Najlepiej będzie, jak weźmiemy wóz...” Ponieważ do głównych kościołów śródmiejskich, gdzie przeprowa­dzał badania, chodził pieszo, zostawił wóz na strzeżonym parkingu ho­telowym. Kiedy wdowa i wdowiec spotkali się pod wygiętym trójzębem boga Neptuna, Piątkowską miała zapięty na ostatni guzik plan na popo­łudnie, który można było zrealizować tylko samochodem. Przed pójściem na parking Aleksandra otarła pot z jego czoła: — Ale pan jest zmachany, Aleksandrze! — i dopiero potem włożyła mu zapomniany poprzedniego wieczora baskijski beret.



Reschke stwierdza, że teren między Brętowem a Matarnią wydał mu się początkowo odpowiedni na cmentarz leśny, zwłaszcza że „wysoko­pienne buki zachowują należyty odstęp i nadają projektowi naturalne ramy. Tylko parę okazów należy ściąć. Karczunek nie ominie natomiast wielu drzew niskiego drzewostanu. Bo zmarli, którzy wrócą na rodzinną ziemię, powinni znaleźć spoczynek nie w ukryciu, lecz raczej w zaciszu, pod dachem liści”.

Przeciwko temu idealnemu położeniu cmentarza przemawiała zbyt­nia bliskość gdańskiego lotniska, którego pasy startowe zajmowały płaską przestrzeń tam, gdzie dawniej zagrody wsi Bysewo gromadziły wokół sie­bie lekko pagórkowate pola. Naturalnie lotnisko Rębiechowo miało za­gwarantowaną możliwość rozbudowy aż po Matarnię. Do tego dochodził hałas startujących i lądujących samolotów; kto by chciał spoczywać pod korytarzem powietrznym?

Niestety wydłużona dolina na południowy zachód od Oliwy również okazała się nieodpowiednia. Tam, gdzie Reschke zapamiętał leśne po­lany i niedzielne wycieczki rodzinne, tłoczyły się skonstruowane na podo­bieństwo namiotów drewniane domy, otoczone przez działkowe ogródki. Choć wypielęgnowane i pożyteczne szczęście działkowiczów odgradzało się płotami, choć wzdłuż doliny ciągnęły się nadal gęste i bodaj nie tknięte chorobą mieszane zasoby leśne Lasu Oliwskiego, Reschke zaproponował odwrót. Tutaj nie było miejsca. Piękna okolica spaskudzona zabudową...

Wrócili już wczesnym popołudniem. Wyobrażam sobie, że kierowca i pasażerka zrobili się milczący, jeśli nie rozczarowani i mocno zamy­śleni: ich idea nadwerężona, ich postanowienie, ledwie podjęte, już za­stopowane, a ich entuzjazm, który jeszcze wczoraj rozpłomienił się jasno, wyraźnie przygaszony.

Kiedy Wielką Aleją, która w tym miejscu nazywa się Aleją Zwycięstwa i łączy przedmieście Wrzeszcz z centrum miasta, na wysokości dawnej hali sportowej jechali w kierunku śródmieścia i strzeżonego parkingu, Reschke wskazał, zwalniając tempo, na leżący po prawej rozległy park: — To były dawniej Zjednoczone Cmentarze, na których moi dziadkowie ze strony ojca...

Piątkowska powiedziała mu, nie, kazała, żeby się zatrzymał: — No to znów będą cmentarze jak dawniej...

Ależ Aleksandro...

Co to znaczy: ależ? Wysiadamy.

Chodzi mi o to, że tymczasem ten park...

Przecież powiedziałam. Tymczasem to jest tylko tymczasem...

Ale przecież historii nie można...

Zobaczymy, co można, a czego nie.

Podczas gdy Reschke parkuje wóz i oboje dyskutują jeszcze chwilę o odwracalności historycznych faktów, ja muszę wstecznie określić usy­tuowanie i przybliżoną wielkość zniwelowanych na mocy uchwały Zjed­noczonych Cmentarzy, tak jak leżały obok siebie i jeden za drugim; na terenie zwanym później Parkiem Akademickim między Polikliniką a Wyż­szą Szkołą Techniczną, biegnącą równolegle Wielką Aleją i prowadzącą do krematorium ulicą Świętego Michała rozciągał się mniej więcej półtorahektarowy cmentarz katolickich parafii Świętej Brygidy i Świętego Józefa, który, jak dalsze cmentarze, był od roku 1966 niwelowany; przy­legły dwuhektarowy ewangelicki cmentarz Marii Panny, na którego czę­ści od strony Świętego Michała wybudowano Szpital Studencki; około trzyipółhektarowy ewangelicki cmentarz Świętej Katarzyny, na którego wschodniej części stanęło kilka nowych budynków dawnej Wyższej Szkoły Technicznej, późniejszej Politechniki Gdańskiej; katolicki cmentarz para­fii Świętego Mikołaja i Kaplicy Królewskiej liczący sobie dwa i pół hektara oraz położony po drugiej stronie ulicy Świętego Michała na przestrzeni jednego i trzech czwartych hektara cmentarz krematoryjny, gdzie wciąż je­szcze stała imponująca klinkierowa budowla krematorium z halą żałobną i dwoma kominami. Również ten urnowy cmentarz został do końca lat sześćdziesiątych zniwelowany i później jako skwer publiczny pod nazwą „Park XXV-lecia PRL” oddany do powszechnego użytku.

Więcej dałoby się powiedzieć o zniwelowanych także cmentarzach po przeciwnej stronie Wielkiej Alei; bo za Małym Placem Ćwiczeń — zwa­nym później Łąką Majową — i parkiem Steffensa ciągnęły się Zjedno­czone Cmentarze Świętego Jana, Świętego Bartłomieja i Świętych Piotra i Pawła z sąsiadującym cmentarzem menonitów — dalej tory kolejowe, osiedle Nowe Szkoty, stocznia, port. Ponieważ jednak Reschke miał na myśli wyłącznie ów teren, na którym podwójny grób jego dziadków ze strony ojca zastrzeżony był dla rodziców, zaparkował wóz tam, gdzie wy­budowany na przełomie wieków ceglany budynek z pruskiego muru jako siedziba zarządu cmentarza strzegł kiedyś głównego wejścia na cmentarz i w tej roli utkwił mu w pamięci.

Wdowa też sobie przypominała: — To za Gomułki zrównali z zie­mią ostatnie niemieckie cmentarze. Dlaczego już wtedy nie wystąpiłam z partii, tylko grubo za późno, jak wprowadzili stan wojenny?

Sprzed ceglanego budynku wysadzana równomiernie lipami aleja pro­wadziła wciąż jeszcze do Świętego Michała, gdzie na zniwelowanym cmen­tarzysku czy, jak powiedziała wdowa, „na szczątkach zmarłych” wznie­siono nowy, płaskodachy gmach szpitala specjalistycznego dla studentów. W połowie wzniesienia aleja lipowa tworzyła rondo, z którego w lewo i w prawo odchodziły również lipowe aleje, tak że pozostały wyobrażalne cztery duże kwatery cmentarne, porosłe pojedynczymi drzewami i kępami drzew. Uroczyście, jak mają to do siebie cmentarne aleje, zakreślały one krzyż, od którego odgałęziały się dalsze drogi i dróżki. Wysokie, obie­cujące cień kasztany, wiązy, wierzby płaczące. Mniej czy bardziej łam­liwe ławki, na nich mężczyźni zajęci butelkami piwa albo matki z małymi dziećmi. Tu i ówdzie ludzie czytający gazety, tam para, a tam samotny student, który, jak twierdzi Reschke, czytał półgłosem francuskie wiersze. Kiedy wdowa i wdowiec przemierzyli biegnącą poprzecznie aleję od podjazdu do Politechniki po przylegającą od strony miasta Poliklinikę i upewnili się co do wymiarów Parku Akademickiego, przy czym Piątkowska dłuższe kroki Reschkego głośno liczyła w metrach, on, spoglą­dając na zbudowaną w początku lat dwudziestych klinikę, powiedział: — Tam w dzieciństwie wycięli mi migdałki. Mogłem po tym jeść tylko lody waniliowe. — A ona na to: — Zabawne, mnie też wycięli oba migdałki, kiedy byłam już podlotkiem.

Przemierzywszy wszystko Aleksander i Aleksandra oszacowali wiel­kość zamienionego na park cmentarza. Ona przesadziła. On mówiąc o dziesięciu, może dwunastu hektarach zbliżył się do urzędowych da­nych. Para entuzjazmowała się leżącą odłogiem użytkową powierzchnią. Reschke, zaprawiony w przewidywaniu, widział już kwaterę cmentarną za kwaterą. Kiedy po drugiej stronie ulicy Świętego Michała — noszącej dzisiaj imię powstańczego przywódcy Traugutta — wokół krematorium wyobrazili sobie dalszą przestrzeń na groby i urny, ich entuzjazm wzrósł o dobre półtora hektara. Także ten teren przemierzyli licząc kroki. Za­raz za krematorium, w którego hali żałobnej, jak wiedział Aleksander, odprawiano nabożeństwa według prawosławnego obrządku dla osiadłej w Gdańsku od końca wojny białoruskiej mniejszości, teren parku koń­czył się nadwerężonym ogrodzeniem przechodząc w ogródki działkowe. „Dalej”, pisze Reschke, „leżą wciąż jeszcze rozległe obiekty sportowe, podporządkowane wszystkie stadionowi piłkarskiemu”.

W swoim dzienniku chce mi przypomnieć, że wkrótce po włączeniu miasta do Rzeszy w trzydziestym dziewiątym przebudowano boiska Heinricha Ehlersa i nadano im później imię gauleitera z Frankonii, któremu dostał się okręg Gdańsk-Prusy Zachodnie.

Tak, Reschke, zgadza się: „My, uczniowie od Świętego Piotra, kil­kakrotnie braliśmy udział w dorocznych zawodach młodzieży Rzeszy na stadionie Alberta Forstera. Pot, gwizdki, komendy i nuda. Okropne te wspomnienia...”

Mogę je tylko uzupełnić: Pamiętam mecze piłkarskie gdańskiej dru­żyny, która reprezentowała raczej średnią klasę, z przyjezdnymi klubami — z Wrocławiem, Fürth, nawet z Schalke. Przypominam sobie nazwiska sławnych wówczas piłkarzy, jak Goldbrunner, Lehner. I że 21 czerwca 1941 roku, w niedzielę, kiedy wraz z komunikatami nadzwyczajnymi zaczęła się kampania rosyjska, oglądałem tam, z miejsc stojących, mecz we wklęsłej misie stadionu — nie wiem już, z kim.

To będzie tutaj! — zawołała Aleksandra Piątkowska, gdy oboje znów stanęli na rondzie. Miała na uwadze wszystkie cztery kwatery i wska­zała krótką ręką w każdą stronę. Aleksander Reschke był pod wrażeniem jej zaborczych gestów: „Nie tylko ja, również Aleksandra widziała przed sobą to, co jest dotychczas tylko ideą. Mówiła o rzędach grobów i nie­mieckich nazwiskach na uszeregowanych nagrobkach. Nawet inskrypcje w rodzaju »Śpij snem błogim« czy »Tutaj spoczywa w pokoju« wymawiała jak zaklęcia. W jej oczach odbijało się to, o czym mówiła: »To tutaj, do­kładnie tutaj będą wracać na rodzinną ziemię Niemcy, jak już umrą!« Jakkolwiek bardzo bym chciał, żeby jej nazbyt głośny okrzyk — oglądano się za nami — doczekał się potwierdzenia, to jednak przestraszyło mnie jej wizjonerstwo”.

Wdowa pewnie go uspokajała. Przekonana o prawie zmarłych do po­wrotu na ziemię rodzinną i pewna wykonalności ich idei, powiedziała, kiedy ruszyli wreszcie do wyjścia z parku: — Dlaczego ma to być stra­szne, Aleksandrze? Że my, Polacy, równaliśmy z ziemią, to było straszne. Dlatego że polityka ciągle wtrąca się do wszystkiego, a ja za późno skapowałam, co nazywało się, ale nie było komunizmem, wszędzie działy się straszne rzeczy. Może pan już teraz wierzyć: to, co tu powstanie, sprawi przyjemność, bo jest ludzkie. Ale rachunek musi się zgadzać. Rozumie pan: Rechnung!

Jeszcze na terenie dawnego cmentarza, między zachowującymi rów­nomierny odstęp lipami, potem po drodze do zaparkowanego wozu Ale­ksandra Piątkowska mówiła o utargu swej niemal bezsennej nocy, o pie­niądzach, które będą potrzebne jako kapitał wyjściowy. To wybiegała na­przód na wysokich obcasach, to znów przystawała. Krótkie, mocne palce pozłotniczki wyliczały mu praktycznie i wymownie: Jako że złotówka nic nie jest warta, fundamentem ich przeobrażonej w projekt idei winna się stać waluta zachodnioniemieckiego państwa. Tak to już jest, że wszystko, nawet śmierć, ma swoją cenę. — Z marką niemiecką to się uda. Już troszeczkę widzę, jak będzie pięknie...

Podczas jazdy w stronę śródmieścia zaczęło się ściemniać. Jechali ra­chując w pamięci. Tytułem próby wyobrażam sobie oboje w saabie. Ona powiedziała: — Na początek musi być milion niemieckich marek. — Sta­bilny wóz, który gwarantuje bezpieczeństwo. Oboje przypięci pasami, łącz­nie ze swoją euforią. Teraz milczeli. Na krótko przed Bramą Oliwską wy­dawało się Reschkemu, że wyprzedził nie jakiś tam pojazd, lecz rikszę rowerową z dwójką pasażerów. Odnotował to i kolarską czapeczkę Chatterjee: „... i jestem pewien, że to on naciskał mocno na pedały. Chociaż to my z naszymi cmentarnymi planami nabraliśmy takiego rozpędu...”



Saab czy volvo, a może jednak peugeot? Zostawiam sprawę marki samochodu. Zaparkował wóz na hotelowym parkingu. Ale trzeba z opóź­nieniem poinformować o uścisku, zanim akcja ponownie przyspieszy ich historię. Wdowa, jak donosi Reschke, rzuciła mu się na szyję, kiedy pa­trząc z ronda ujrzała przyszły cmentarz. Przeżył uścisk nie wolny od stra­chu. Stając na palcach krzepka, nieduża osoba była mu prawie równa. On czuje się odtąd jakby przebudzony i przywołany do życia nawet tam, gdzie życia już nie oczekiwał. Zarzuciła mu na szyję ręce ze zbyt wielu bezustannie szczękającymi bransoletkami, ucałowała go z lewej, z prawej i zawołała: — Ach, Aleksandrze! Teraz brakuje nam już tylko miejsca w Wilnie! — Jemu ręce nie chciały być posłuszne. „Stałem jak kołek,, wstrząśnięty wprawdzie, ale sztywny, jakbym kij połknął”.

Cielesne uniesienie wdowy przypuszczalnie speszyło wdowca, ale wstrzymał napór ciała odzianego w spódnicę i żakiet kostiumu, poczuł bli­skość i przeniesionemu na siebie entuzjazmowi co najmniej się nie sprze­ciwił. Później — już w Bochum, pod datą 9 listopada — skwitował nawet wzmiankę Aleksandry o wystarczającej sumie niemieckich marek niefra­sobliwym, jak przyznaje, zdaniem: „To, droga Aleksandro, niech będzie całkowicie moim zmartwieniem. Śmiechu byłoby warte, gdyby nie udało mi się wycisnąć potrzebnych funduszy. W dzisiejszych czasach, kiedy wszy­stko się chwieje, liczy się w życiu podejmowanie ryzyka. Nie będziemy co prawda szarżować, ale łamać się też nie. W każdym razie nasz podwójny projekt wymaga pełnego zaangażowania!”

Kiedy Reschke parkował wóz koło „Heveliusa”, miasto spoczywało w listopadowych ciemnościach. Nie było już riksz, ale taksówki, jak zwy­kle, czekały pod hotelem. Znajoma była mu gorzko-słodka mieszanina zapachu spalin i siarki. Niezdecydowany, co począć z wczesnym wieczorem, wdowiec zaprosił wdowę na drinka do baru, zaraz za recepcją. Ponieważ orbisowskie autokary z uczestnikami tanich wycieczek nie wróciły jeszcze z Malborka i Pelplina, Elbląga i Fromborka, oboje — przez pierwszą, drugą whisky — pozostawali jedynymi gośćmi przy długim kontuarze. Po tak dużej bliskości jeszcze niedawno pewnie byli sobie trochę obcy. Lód brzęczący w szklance przemawiał zastępczo.

Kiedy bar zapełnił się szybko następującymi po sobie falami, po czym zapanowała hałaśliwa wesołość, Reschke natychmiast zapłacił, nie chcąc narażać Piątkowskiej na taki ścisk. Panowie ubrani raczej swobodnie, pa­nie w podróżnych kostiumach z dużą ilością biżuterii. Posłuchawszy tro­chę mowy wycieczkowiczów Reschke uznał, że może im przypisać tutejsze pochodzenie: „Nader wyraźnie wykazywali się znajomością miasta. Więk­szość nie młodsza od nas, a więc w wieku, który prędzej czy później uczyni z nich użytkowników naszego projektu”.

Nie tylko on, wdowa też to pojęła i szepnęła zbyt głośno: — Wszyscy będą wkrótce naszymi klientami.

Proszę panią, Aleksandro...

Na pewno mają dosyć niemieckich marek...

Nie chcemy przecież na wolnym rynku...

No, już nic nie mówię.

Potem jej śmiech. Aleksandry nie można było powściągnąć. Kto wie, czy nie przystąpiłaby — po tylko dwóch szklaneczkach whisky — do bez­pośredniego werbowania klientów, gdyby on ceremonialnie nie zaprosił jej na kolację do hotelowej restauracji.

Piątkowska odmówiła: — Potwornie drogo i niesmacznie! — aby zaraz zaprosić jego: — No to chodźmy.

Zupełnie blisko, za kościołem Świętego Jakuba, w małej prywatnej restauracji zamówiła wcześniej stolik na dwie osoby. Jedli przy świecach to, co obiecywała Piątkowska: — Oryginalna polska kuchnia, taka, jaką mama prowadziła w Wilnie.

Przy jedzeniu — przekąska, danie główne, deser — tworzyli parę, która ma sobie dużo do powiedzenia. Nie znaczy to, że on mówił o zmar­łej żonie, ona o przedwcześnie zgasłym mężu, nie rozpamiętywano niczego prócz dobrze dobranych wspomnień. Tylko krótkich wzmianek doczekali się: jej syn studiujący w Bremie filozofię i jego trzy pracujące i w większym czy mniejszym stopniu zamężne córki. — Widzi pani we mnie dwukrot­nego dziadka...

W rozmowie przeskakiwali z tematu na temat, pokrótce dotknęli po­lityki — Mur niedługo padnie — zatrzymali się chwilę na wymianie naro­dowych stereotypów, typowych cech, jakie przypisuje się Polakom i Nie­mcom, i raz za razem zagłębiali się w kwestie fachowe, zwłaszcza że praca Aleksandry jako pozłotniczki często całymi miesiącami skupiała się na pozłacaniu napisów i ornamentów drewnianych i kutych w kamieniu epi­tafiów, ostatnio u Świętego Mikołaja. Nazwiska i herby wymarłych patrycjuszowskich rodów, od ławnika i rajcy Angermundego przez kupca Schwartzwaldta, którego w Londynie malował Holbein i którego herb, mimo czerwieni języka i niebieskości hełmu, opierał się na czerni i zło­cie, aż po herb Johanna Uphagena, na którym srebrny łabędź trzymał w garbatym dziobie złotą podkowę — wszyscy oni, również Ferber i jego trzy świńskie łby, byli jej znani, ba, blisko znajomi aż po najwymyślniejszy zakrętas i najdrobniejszą ozdobę hełmu. Mniej pewnie poruszała się pozłotniczka w dziedzinie zdeptanych posadzkowych płyt nagrobnych, wobec czego nie tylko przez grzeczność poprosiła go, żeby przy okazji przysłał jej swoją pracę doktorską: — Wie pan, panie profesorze, kiedy jest się w naszym wieku, uczucie nie wystarcza. Trzeba wiedzieć. Nie wszystko. Ale dużo drobiazgów.

To, że go tytułowała, sprawiło mu przykrość, jeśli wolno mi wierzyć jego brulionowi. Dopiero gdy w trakcie kolacji, przy tym razem węgier­skim winie, wdowa z pomocą zdrobnienia spieściła jego uniwersytecki sto­pień, w ferworze rozmowy — w danym momencie chodziło o to, czy po­chodzącego z Gdańska grafika Daniela Chodowieckiego należy podziwiać jako Polaka, czy trzeba potępić jako pruskiego urzędnika państwowego — mówiąc do niego kilkakrotnie: „profesorku”, potem sponad kieliszka: „mój drogi profesorku”, nawet szepcząc, Reschke, jak wynika z później­szych notatek, uwierzył, że „wolno mu być trochę bardziej pewnym sym­patii Aleksandry”.

Nawiasem mówiąc o Chodowieckiego omal się nie pokłócili. Piątkowska była zdolna do wzburzenia na tle narodowym. Nazwała rysownika i miedziorytnika, który pod koniec życia zreformował królewsko-pruską Akademię, „zdrajcą sprawy polskiej”, gdyż po rozbiorach, gdy Polska była w najwyższej opresji, świadczył swoje usługi w Berlinie, akurat w Berlinie.

Reschke zaoponował. Uznał jej spojrzenie za „zbyt wąskie”, a grafika, „jako że wykraczał poza rokoko, za wybitnego, o europejskiej randze”. Chociaż wyznania reformowanego, Chodowiecki pozostał związany z pol­skim — ze strony ojca — pochodzeniem. Z pewnością bardziej ufał hugenotom, którzy wyemigrowali do Prus, niż katolickiemu duchowieństwu. — Jednakże powinna pani, droga Aleksandro, być dumna z tego polskiego Europejczyka! — zawołał i uniósł kieliszek. Na to wdowa trąciła się z nim i po raz pierwszy uległa: — Pojednał mnie pan z wielkim polskim artystą. Dziękuję panu, profesorku! Jest pan bardzo miłym profesorkiem!

Byli wtedy już przy deserze. Widać to nic specjalnego, bo w zapiskach Reschkego mowa jest o czerwonym barszczu, pierogach i karpiu w sosie piwnym, ale nie o wetach.

Potem zaczęły się ceregiele. Ona upierała się, że zapłaci. On musiał ustąpić. Ale kiedy później odprowadziła go do pobliskiego hotelu i potem chciała samotnie, przy złym oświetleniu ulic, iść na Ogarną, on postawił na swoim, wziął ją pod rękę i poczłapał obok niej, podczas gdy ona stu­kała wysokimi obcasami, aż do stopni wysuniętego przed drzwi wejściowe jej kamienicy przedproża, którego wykute w piaskowcu reliefy ledwie po­zwalały się domyślić zabawy puttów i amorków.

Z każdym mijanym rogiem mówili coraz mniej. On tylko odnotował jej nagły niepokój, że jeśli padnie mur między Zachodem a Wschodem, wszystko może stać się inne, trudniejsze: — Nie będzie już w Dreźnie upaństwowionych zakładów Blattgold. Zaczną się dla nas kłopoty z ma­teriałem...

A potem po spiesznym pocałunku i pożegnalnej formułce: — Niechże pan napisze, jeśli będzie pan miał ochotę — wdowa zostawiła wdowca przed drzwiami do sieni, a ten, teraz sam ze swoim człapaniem, ruszył w drogę powrotną.

Nie, Reschke nie zamierzał chronić się w domku z pruskiego muru nad Radunią. Krótko po jedenastej zażądał klucza, wjechał windą na czternaste piętro, otworzył swój pokój, zamienił buty na towarzyszące mu w każdej podróży ranne pantofle, umył ręce własnym mydłem, usiadł, pochylił się nad brulionem, otworzył futerał i włożył okulary do czytania. Potem zamknął futerał i sięgnął po wieczne pióro, jak gdyby odczuwając potrzebę upewnienia się co do samego siebie.

Być może płyta nagrobna u Marii Panny, na której wyryte było jego nazwisko skłoniła go do przywołania na piśmie patrona czworograniasto sterczącego w górę hotelu, astronoma Jonanna Hewelke, zwanego Heveliusem, i jego żony Cathariny z domu Rebeschke, zwanej też Rebeschkinią, aby—jak to daremnie czynił już jego ojciec — prześledzić aż po wiek siedemnasty linię spokrewnioną z rodziną piwowarów Rebeschków i w ten sposób nadać sens pojawieniu się jego nagrobka, gdy rozległo się pukanie: najpierw dwa razy cicho, potem głośno

To znowu ja — powiedziała wdowa Aleksandra Piątkowska, nawie­dzając krótko przed północą wdowca Aleksandra Reschkego.



Przyszła zdyszana niosąc prócz torebki wypełnioną pamiątkę rodzinną, odziedziczoną po mamie siatkę na zakupy. Tym razem była to brązowo--niebieska w ząbkowany wzór. W pośpiechu, jakby się za nią paliło, spako­wała dla profesora to i tamto i jeszcze parę drobiażdżków, aby potem, nie odsapnąwszy, podążyć za nim, Aleksandrem, który tymczasem był pewnie na wysokości Dominikańskiej Hali Targowej, i to krótkimi, niosącymi się dalekim echem po wszystkich ulicach krokami na wysokich obcasach.

Całkiem zapomniałam. To do wzięcia na drogę!

Słoik zawekowanych buraków, nanizane na długi sznurek, związany jak łańcuch, suszone grzyby i kawałek bursztynu wielkości włoskiego orze­cha — Z komarem w środku! — wypełniały siatkę na zakupy. Zdjęła myszaty płaszcz od deszczu, żakiet kostiumu, stanęła przed nim w ja­snoniebieskiej, jedwabiście błyszczącej, pod pachami ciemno przepoconej bluzce i wciąż jeszcze była zdyszana.

Czy mam być przy tym i mimo hotelowego oświetlenia trzymać lampę? Ona zobaczyła go w rannych pantoflach. On zobaczył jej plamy od potu. Ona upuściła siatkę z zawartością na pokrytą wykładziną podłogę. On zdjął okulary i znalazł jeszcze czas na futerał. Ona zrobiła mały krok. On krok-potknięcie. Potem ona jeszcze jeden, równocześnie on. I już przy­padli do siebie, rzucili się sobie w ramiona.

Tak to musiało być. Albo tak ja widzę ich sprawę, choć Reschke po­wierzył swemu dziennikowi bardzo niewiele szczegółów. Zaraz po przera­żającym widoku własnej płyty nagrobnej i wzmiankach o wykoncypowanym pokrewieństwie —„Niestety pierwsze małżeństwo Heveliusa pozo­stało bezdzietne...” — następowały suszone grzyby, wek, bursztyn z koma­rem w siatce na zakupy i ciemnoniebieskie plamy od potu. To, że wdowa, jak wdowiec zauważył nazajutrz rano, przyniosła ze sobą szczoteczkę do zębów, nazwał on „zdumiewającą, ale roztropną przezornością”. A jej ze śmiechem wypowiedziane po północy czy wczesnym rankiem zdanie: „Mieliśmy szczęście, Aleksandrze, bo ja mam już klimakterium za sobą” zapisał niczym wielką nowinę: „Jak otwarcie Aleksandra nazywa wszystko po imieniu”.

Potem są jeszcze wzmianki o zbyt wąskim jednoosobowym łóżku i wy­kładzinie podłogowej, która była dla nich zbyt poplamiona. A po zasygna­lizowaniu krótkiej utarczki — on chciał zgasić światło, ona nie — przy­chodzi jego wyznanie: „Tak, kochaliśmy się, mogliśmy, mieliśmy prawo się kochać. I ja — o Boże — byłem zdolny do miłości!”

To jest wszystko. I nie chcę kłaść na wąskim hotelowym łóżku więcej, niż mój szkolny kolega wyjawił. Spoglądając przy świetle czy w ciemności: on chudy, ale nie starczo wychudzony, ona krągła i krzepka, lecz nie otyła; oboje tworzyli możliwą parę.

Niewiele snu zaznali Aleksandra i Aleksander. Podołali pewnie swej miłości jak zadaniu. W ich wieku potrzebna była cierpliwość, owa odmiana humoru, która wyklucza klęski. Jak mogli zapewniać się wzajem przy śniadaniu w hotelowej restauracji, w trakcie krótkich faz wyczerpanego snu ani on, ani ona nie chrapali. Później jednak, w innym miejscu ich historii, odnotował on umiarkowanie przeszkadzające mu chrapanie; ona była chyba podobnie tolerancyjna. Jej wezwaniu, by wreszcie zasnęli, to znaczy odwrócili się plecami do siebie, zawdzięczam notatkę: „Zróbmy dwugłowego orła”.

Czy rozmawiali chwilami o swej idei? Czy była mowa, przynajmniej mimochodem, o cmentarzach w Gdańsku i Wilnie, o wystarczającej ilości niemieckich marek? Czy też miłość na wąskim łóżku nie pozostawiała miejsca na cmentarze tutaj i tam? A może ich idea, której wciąż jeszcze brakowało hubki, została ożywiona przez miłość? Na pytanie przy śnia­daniu, czy dowiadywała się w recepcji o numer jego pokoju, Reschke otrzymał okraszoną śmiechem odpowiedź: — Ależ to ty mi podałeś nu­mer i które piętro, no, kiedy troszkę się kłóciliśmy o wielkiego polskiego artystę w pruskiej Akademii.

Z pożegnaniem uporali się szybko. Zapłaciwszy za pojedynczy pokój Reschke powiedział: — Bądź pewna, Aleksandro, że odezwę się do ciebie. Mnie się już nie pozbędziesz.

A ona, kiedy jego walizka stała już przy nim w pogotowiu, miała po­wiedzieć: — Wiem, Aleksandrze. I na szosie nie pędź tak szybko. Ja już nie jestem wdową.



Piątkowska poszła sobie, zanim Reschke zaniósł swój bagaż na par­king, tak się umówili. Napiwek dla portiera, któremu nie pozwolił nieść walizki. Poranne słońce: zachmurzenie małe lub umiarkowane. Wiatr z północnego zachodu niósł siarczany fetor portowych wyładowni gdzie indziej.

Kiedy Reschke krótko po ósmej wyszedł przed hotel, nie było jeszcze taksówek, ale naprzeciwko trzy riksze w słońcu zapraszały na przejażdżkę. Lśniły lakier i chrom. Trzej rikszarze zajęci rozmową, między nimi Chat­terjee w czapeczce. Trzeci rikszarz miał cudzoziemski wygląd. Na widok wdowca z walizką Chatterjee po paru krokach był przy nim i oznajmił, że Pakistańczyk został świeżo zaangażowany: — Dalsi stoją pod „Novotelem”.

Mój szkolny kolega pogratulował, zwłaszcza że drugi Polak przełamał swą dumę.

Chatterjee powiedział: — Kiedy znów pan przyjedzie, mister Reschke? Już teraz zapraszam pana na przejażdżkę po mieście. Zna pan moją tezę: jeśli w ogóle cokolwiek ma przyszłość, to właśnie riksza rowerowa.

Z tego pożegnania pozostała kilkakrotna wzmianka o smutno umyka­jącym w bok spojrzeniu Bengalczyka. Dał on Reschkemu plik prospektów — „Chatterjes Sightseeing-Tours” — na drogę: — Dla pańskich przyjaciół w Old Germany! Wszędzie korki, stres, hałas! Jest tylko jedna rada: proszę zapytać Chatterjee. Ten wie, jak miastom pomóc.

Aleksander Reschke włożył prospekty do schowka na rękawiczki. Na miejscu obok kierowcy ulokował inny prezent: szydełkową siatkę na za­kupy z gościńcami, w tym z suszonymi grzybami.






3



Teraz mogłaby się zacząć powieść epistolarna, owo szeleszczące prze­rzucanie się to tu, to tam, które zwierza się zmienionym głosem, pozo­stawiając wolne miejsce i ciągle zaprzątając czytelnika wymownymi lu­kami. Otwartość, która uznaje tylko granice wytyczone przez znaki prze­stankowe. Wygłodzone zdania pytajne i namiętność, zacieśniona ściśle do dwóch osób, która dochodzi do głosu na papierze, bez wtrącania się z zewnątrz...

Ale para wypuściła swą ideę w świat; już chodzi sobie i przywołuje na plan osoby, które zgodnie ze statutem chcą mieć coś do powiedzenia, nie tylko szeptać za czyimś pośrednictwem. Niedługo będą się domagać regulaminu.

Jako że mój dawny kolega szkolny pomiędzy doręczone mi przez po­cztę rupiecie włożył swoje wieczne pióro, mogę — w przeciwieństwie do wybranego przezeń auta — określić przyrząd do pisania: czarny Mont-blanc, gruby jak brazylijskie cygaro, ze złotą stalówką, napełniony na mój użytek drogą wessania niebieskoftoletowym atramentem. Ach, Reschke, piszę, czegoś Ty mi nawarzył...

Jeszcze w Polsce, w Poznaniu — hotel „Merkury” — gdzie z powodu przemęczenia zrobił przerwę w podróży, napisał pierwszy list. Nie chcę ułatwiać sobie sprawy, przytaczając tu jego kilkunastostronicowe odręczne pismo, które zachowuje równomierny margines i którego kaligrafowane

litery wciąż jeszcze zasługiwałyby na świadectwie na stopień „bardzo do­bry”. Nie ma co zaczynać powieści epistolarnej. Ponadto publikacja bez skrótów mogłaby się nie spodobać, bo na trzech z pięciu zapisanych obu­stronnie arkuszy papieru listowego Reschke w coraz to nowych podej­ściach przeżywa noc w jednoosobowym pokoju, która podsuwa mu po części niedorzeczne, po części oryginalne peryfrazy, odnoszące się bez wyjątku do narządów płciowych dwojga kochanków. Co prawda spływają muz pióra hymniczne wybujałości, ale z rzeczywistych wysiłków w zbyt wą­skim łóżku ujawnia mało co, jeśli nie liczyć zrozumienia, że starszego pana wzięło późno i zarazem w stylu dojrzewającego chłopaka. Niby z pękniętej rury leją się nieprzyzwoitości, które — nazbyt długo tamowane — wypeł­niają niezmącenie spokojnym pismem kartkę za kartką; przy tym muszę przyznać, że przesada profesora co najwyżej tam przemawia do przeko­nania, gdzie on, po serii barokowych przymiotników, nazywa na koniec swego penisa „zapóźnionym w rozwoju półgłówkiem”. Wręcz korci go, żeby pójść na całego, być ordynarnie nieobyczajnym i w dwóch, trzech miejscach użyć wyrażeń, jakie w uniesieniu wyszeptała mu Aleksandra, choćby kiedy zaraz po miłosnym spełnieniu, co zdradza jego list, prosi go — Zostań jeszcze trochę w mojej rupieciarni.

Zrozumiałe, że w odpowiedzi, której za sprawą polskich krętych dróg trzeba było dziesięciu dni, by dotrzeć do Bochum, wnosi sprzeciw. Co prawda noc w wąskim łóżku jest dla niej niezapomniana i również ona życzy sobie „pięknego i rychłego powtórzenia”, ale w liście nie chce nigdy więcej czytać tego nagromadzenia dosadności, spisanych słowo w słowo, zwłaszcza takich, jakie podyktował jej żar chwili. „Nigdy więcej ze względu na przyzwoitość, nie dlatego, że nadal boję się cenzury”.

Potem przechodzi ona do ostatniej jednej trzeciej listu, której treść brzmi bardziej rzeczowo i bodaj obywa się bez wykrzykników. Ostrożnie, obwarowując się kilkoma „jeśli” i „ale”, Reschke wypłacił wspólnej idei pewną zaliczkę na przyszłość: „Po wszystkich krzywdach, jakie ludzie so­bie wyrządzili, powinno by być rzeczą możliwą, teraz, odkąd horyzonty się przejaśniają i spełnia się tyle z tego, co jeszcze przed rokiem zdawało się niewyobrażalne, nie tylko otwarcie lepszej przyszłości przed żywymi, lecz także dopomożenie zmarłym w uzyskaniu należnego prawa. Słów »cmentarny spokój« często używano pejoratywnie, teraz należałoby — nie, Aleksandro, słyszę, jak marszczysz czoło — należy wypełnić je no­wym sensem. Stulecie wypędzeń dobiegnie kresu pod znakiem powrotu na rodzinną ziemię. Tak, tylko tak wypada uczcić jego koniec. Żadnego więcej ociągania się! Jak Cię, Najdroższa, zapewniłem, nawiążę po po­wrocie kontakty z osobami i grupami osób, w tym z kręgów kościelnych, i zarazem stworzę podwaliny pod kartotekę...”

Podobne zamiary żywiła Piątkowska: „Trzeba Ci wiedzieć, że w Gdań­sku i w Gdyni, nie, w całym województwie przeszło jedna trzecia ludności pochodzi z Wilna i chciałaby tam leżeć, kiedy przyjdzie pora. Nie wszyscy, ale dosyć. W kościele Świętego Bartłomieja, bardzo blisko Twojego ho­telu „Hevelius”, często odbywają się spotkania przyjaciół Wilna i Grodna. Napiszę do biskupa, który rezyduje w Oliwie. Zapytam, ale ostrożnie, bo z Kościołem zawsze trzeba być ostrożnym, gdyż w Polsce Kościół to wszy­stko...”

W następnych listach Reschke trzymał się w ryzach. Jednakże ro­mans Aleksandra i Aleksandry, nazwany przez niego „naszą nieporów­naną miłością”, zajmował dużo miejsca. Reschke nie odziewa już geni­taliów obojga kochanków w zmieniające się kostiumy, mówi natomiast o ich „ponadzmysłowym złączeniu”, które niesie się echem to huczącego dźwięku organów, to znów instrumentu strunowego. „Nasze późne unisono, to radosne Gloria, to przytłumione Credo rozbrzmiewa we mnie i rozbrzmiewa. I nawet Twój śmiech, o którym często sądziłem, że mnie wyśmiewa, znajduje coraz to nowe przestrzenie rezonansowe, chociaż to boleśnie mi uświadamia Twoją nieobecność i staje się moim, podszytym cierpieniem, motywem przewodnim — więcej w nim cierpienia niż prze­wodzenia”.

Jeśli przedtem wypadało pochwalić kaligraficzne pismo Reschkego, to teraz trzeba przyznać, że z trudem przychodzi mi odcyfrowanie listów Piątkowskiej aż po ostatni kulfon. Kłopotów przysparza mi nie jej składnia czy oszczędne obchodzenie się z rodzajnikami, które generalnie odrzuca jako „typowo niemieckie udręczenie”, lecz swoistość jej pisma, które raz wali się na plecy, to znów pędzi pochylone do przodu. Ma się wrażenie, jakby jej słowa, a z nimi poszczególne litery cierpiały na padaczkę. Dep­czą sobie po piętach, zahaczają się, popychają, trącają, nie dopuszczają do odstępów ani między wierszami, ani między słowami: litery tańczące w ekstazie, dla oka nie pozbawione wdzięku.

Tymczasem to, co z tego miotania się można wyczytać, brzmi nader rozsądnie i konkretnie, choćby wówczas, gdy stara się kanalizować wy­nurzenia swego Aleksandra: „Chyba mieliśmy troszeczkę szczęścia, że spotkaliśmy się przypadkiem na targu i od razu musieliśmy się pospierać o kwiaty i o pieniądze. Ale ja już wtedy wiedziałam, że zabawny pan obok mnie to coś specjalnego...”

Przyznaję: Aleksandra staje mi się bliższa, niż to relacjonującemu może być dozwolone, ale moja ocena, że trzeba by jej było życzyć in­nego chłopa niż Reschke, nie liczy się.

Od pierwszego do ostatniego listu ona trzyma się polskiej pisowni ich imion. Zawsze „Aleksandra” pisze do „Aleksandra”. Na piśmie nigdy nie nazwała go „Aleksem” czy „Alexem”. Nie wiadomo, czy nadawała mu ja­kieś przezwiska. Bądź co bądź można by sobie wyobrazić „Człapa”. Tylko od czasu do czasu, ilekroć jego fachowe wywody domagają się potwier­dzenia, przywołuje „kochanego Profesorka”.

Z listów wymienionych przez parę w adwencie, potem na Boże Naro­dzenie i koniec roku, można zorientować się w ogólnych zarysach, w ja­kim kierunku zmierzają ich wysiłki. Ona informuje, że Kościół katolicki, w osobie biskupa z siedzibą w Oliwie, nie tylko okazał zainteresowanie, lecz „naszą ideę”, przy wszystkich przewidywalnych trudnościach, nazwał „miłą Bogu”. „To ważne”, pisze, „bo w Polsce Kościół jest zawsze, a rząd raz jest, raz go nie ma”. U swych rodaków polsko-litewskiej proweniencji spotkała się z dużą dozą sceptycznego zdziwienia, ale i ze słowami popar­cia: „Dużo osób chce leżeć na cmentarzu w Wilnie. A niektóre płakały, bo myśl jest piękna”.

Reschke pisze o pierwszych kontaktach ze zorganizowanym ziomko-stwem. „Ci ludzie są mniej reakcyjni, niżby to chciały wmówić niektóre artykuły wstępne w ich pisemku”. Kilka oddziałów, mających siedziby w dolnosaksońskich i szlezwicko-holsztyńskich miastach, odpowiedziało pozytywnie, inne nie bez nieufności. W jednym z listów wyrażono „ży­wotne zainteresowanie powrotem na ziemię rodzinną, choćby tylko zmar­łych”. Po rozmowach z dostojnikami Kościoła luterańskiego — „Rozmowy z duchowieństwem katolickim jeszcze nie było” — można odnotować wstępne sukcesy. „Pewien radca konsystorialny rodem z Elbfąga, który chce aktywnie się włączyć, powiedział mi, że taki cmentarz już teraz, jako obietnica, nastraja go radośnie. Widzisz, kochana Aleksandro, nasza idea, aczkolwiek związana ze śmiercią, kryje w sobie element afirmacji życia, który u wielu ludzi wzbudza nadzieję; jak średniowieczny motyw tańca śmierci okazuje umieraniu jako zasadzie równości szacunek na sposób nie tylko makabryczny, nie, także radosny; pomyśl, proszę, o lubeckim Tańcu śmierci, który niestety zniszczyła wojna, i o zachowanym w Tallinie dziele mistrza Bernta Notkę: ten nie kończący się korowód stanów, od patrycjatu po pospólstwo, wszyscy, król czy żebrak, tańcząc zdążają do grobu, i tak po dziś dzień. A wszystko to, Najdroższa, dzieje się w cza­sach wielkich przemian, które nie wiadomo co przyniosą. Widzę nadciąga­jące ku nam okrężnymi drogami i wprost przeobrażenia o barbarzyńskiej gwałtowności, niektóre mogą być zbawienne. Jednakże nie mogę bez za­strzeżeń podzielić obecnego entuzjazmu, jego przejście w rozgoryczenie jest jakby przesądzone z góry. Aczkolwiek koniec czasów muru przynosi mi satysfakcję, mam złe przeczucia. Tak, jestem w rozterce, robi mi się zimno i gorąco, cieszę się, że u nas nie doszło, jak w Rumunii, do rozlewu krwi, nie wykluczam jednak brutalności szczególnego rodzaju, ponieważ w Niemczech zawsze...”

To tylko świadczy, w jak rosnącej mierze na korespondencji mię­dzy Aleksandrem a Aleksandrą ciążyły aktualne wydarzenia. W jednym z grudniowych listów — z każdej strony było ich po cztery — Reschke donosi. Wprawdzie szczegółowo o „dalszych wstępnych sukcesach, które powinny wesprzeć naszą cmentarną ideę”, potem jednak oznajmia: „Za­rysowuje się jedność, która — aczkolwiek upragniona — zaczyna przej­mować mnie lękiem...”

Temu Piątkowska przeciwstawia się z taką stanowczością, jak gdyby wszystkie polskie lęki o przyszłość ulotniły się wraz ze spadkiem na łeb, na szyję wartości złotówki: „Nie rozumiem Cię, Aleksandrze! Jako Polka mogę tylko serdecznie pogratulować Twoim rodakom. Kto chce mieć nie podzielony naród polski, ten musi też chcieć jednego narodu niemiec­kiego. A może chcesz urządzić w Gdańsku dwa cmentarze, dla tych ze Wschodu i dla tych z Zachodu?” Potem jednak przychodzi jej jeszcze myśl, że trzeba by zagwarantować granicę między obu przeciwstawnymi narodami: „W przeciwnym razie jedność będzie niebezpieczna, jak już często zagrażała całemu światu”.

Można by sądzić, że ten napór brzemiennej w wydarzenia rzeczywisto­ści będzie niekorzystny dla ledwie rozgorzałej miłości między dwojgiem: wścibskie wtrącanie się polityki, ten wdzierający się nawet w sny „tętent cwałującego ducha świata”, te napisy na transparentach. Czy spotęgowane przez wzmacniacze wołanie: „Jesteśmy jednym narodem!”, nie zagłuszyło szeptu kochanków, ich cichego zapewnienia: „Jesteśmy jednym ciałem”?

Sceny z lipskich poniedziałków obiegły świat. Kiedy na Bramie Bran­denburskiej i u jej stóp świętowano sylwestra, kiedy współświętować mogli wszyscy, aż po indyjskie i brazylijskie slumsy, ogromna rodzina narodów przyglądała się i zdumiewała. Również w Gdańsku i w Bochum Aleksan­der i Aleksandra patrzyli na to, co im przynosiła do pokoju telewizja. Któż by wyłączył wtedy odbiornik i tu oglądał fotografię przedstawiającą grzyby, tam trzymał pod światło grudkę bursztynu wielkości włoskiego orzecha?

Ich miłość nie doznała uszczerbku. W liście na Boże Narodzenie i Nowy Rok to skądinąd zaprzysięgła zwolenniczka rzeczowości Piątkow­ska wspomina chude ciało na, pod i obok swojego ciała. Wszystko po­zostało dla niej namacalne, kiedy zapewnia, jak miło było jej dotykać, liczyć żebra swego „kochanego Aleksandra”. „Masz ciało jak chłopiec!” — woła. Skąpe owłosienie na piersi zapisuje mu na plus. W jednym z frag­mentów listu Piątkowska używa wyrażenia, które zasłyszała pewnie jako eksportowa pozłotniczka w Trewirze albo w Kolonii: „Wymłóciłeś mnie jak się patrzy i chciałabym jeszcze wiele razy...”

Reschke natomiast odmawia sobie wszelkich cielesnych aluzji i ujmuje ich miłość drogocennie we wzniosłe kategorie, jakby chciał ją postawić na cokole. Nawet wielkie zdarzenia polityczne zaprzęga do ich kruchego we­hikułu. Na samym początku nowego roku pisze: „I to, co się tam działo w sylwestrową noc, co zdarzyło się na i pod ową klasycystyczną, długo zamurowaną, nareszcie otwartą budowlą, co z wybiciem dwunastej, kiedy minęło krwawe, do ostatka pobrzękujące bronią dziesięciolecie, raptownie wybuchło, co potem, ledwie nowa dekada, na której rozpoczęcie patrzy­łem z obawą i nadzieją, nieodwołalnie się rozpoczęła, wzięła początek we wrzasku — bo lud w Berlinie i gdzie indziej był jakby nieokiełznany — wszystko to wysokonakładowa gazeta, która codziennie przemawia do na­szego ludu, sprowadziła do jednego słowa-nagłówka: »Szaleństwo!« Tak, Aleksandro, tym słowem zaczęło się nowe dziesięciolecie. Ludzie tak się ostatnio pozdrawiają: »Czy to nie szaleństwo?« »Tak, to szaleństwo!« We wszystkim, co się dzieje, musi mieć udział szaleństwo. Gdy zdarzy się coś niewytłumaczalnego, ten okrzyk od razu wszystko tłumaczy. Dla każ­dego otwartego garnka szaleństwo jest odpowiednią pokrywką. I nawet nas, Najdroższa, to chyba szaleństwo, wszelako owo lube, zetknęło przy straganie z kwiatami, zawiodło na cmentarz, skusiło na aromatycznie sma­żone grzyby, doprowadziło do ponownego spotkania i zespoliło w wąskim łóżku. Ale temu szaleństwu, sensowi tego szaleństwa, naszemu sensow­nemu szaleństwu mówię: tak, tak, raz po raz tak...”



Potem, gdzieś od połowy stycznia, wiele spraw staje się nieprzejrzy­stych. Nie widzę już pary albo widzę jeszcze tylko jako sylwetki. Co prawda w stercie leżących przede mną papierzysk nie brakuje ani jednego listu, ale jakkolwiek zabawna może być dla człowieka z zewnątrz lektura tu wy­pełnionej gruchaniem, tam wałkowaniem idee foce korespondencji, rzadko trafia się coś uchwytnego. Muszę czepiać się zdań pobocznych lub wyci­skać, ile się da, z jednego jedynego słowa, żeby ich sprawa posuwała się nadal.

Chcę wyjaśnić ten niedostatek: Reschke i Piątkowska dużo rzeczy omawiali przez telefon. Po tych rozmowach nie ma właściwie śladu, co najwyżej w listach i jego dzienniku trafiają się wzmianki o trudnościach z telefonowaniem między Wschodem a Zachodem. Te bynajmniej nie naturalne, lecz oddzielające zło od dobra strony świata odciskają się na ich papierze listowym jak znaki wodne. Kiedy ona narzeka na wschodnią biedę, drożyznę, kuchnie dla ubogich — w Polsce teraz za okazaniem kwitka biedni dostają porcję zupy, „kuroniówkę”, nazwaną tak od na­zwiska ministra spraw socjalnych Jacka Kuronia — on lamentuje nad zachodnim nadmiarem i bezlitosną twardością zachodnioniemieckiej wa­luty, którą wzorem Aleksandry nazywa już tylko „niemiecką marką”; a kiedy ona potępia jako hańbę swoją zbyt długo trwającą przynależ­ność do partii, aby natychmiast obarczyć komunizm odpowiedzialnością za wszystkie przyszłe nieszczęścia — nawet upieranie się Kościoła kato­lickiego przy dogmatach miał on spowodować swoimi antydogmatami dla niego kapitalizm jest jucznym osłem, którego można obarczyć wszyst­kimi trudnościami, także własnymi: kupiwszy ze względów podatkowych — „u nas takie rzeczy się odlicza” — komputer, czuje się przymusowo poddany kapitalistycznej zasadzie przyrostu. „Przy tym uniwersytet ma aparatów do gromadzenia danych aż za dużo...”

Jest to napisane jakby na marginesie, a przecież ten komputer, z któ­rym potrafi sobie radzić „bardzo po partacku”, będzie mu pomocny przy wcielaniu ich idei w czyn. Tak zwany PC, prawdopodobnie marki „Apple”. Znów brak dokładnych danych, on skąpi technicznych szczegółów, których ja. uparcie obywając się bez komputera, nie umiem wyczarować z kapelusza.

W każdym razie „pożyteczny nabytek”, jak już wkrótce określa swój bezimienny aparat, wypluwał szacunkowe wyliczenia, które opierały się na danych statystycznych i uwzględniały informacje dostarczane mu przez co­raz większą liczbę oddziałów zorganizowanego ziomkostwa. Po raz pierw­szy mówi on, zupełnie bez ironii, o „amatorach pochówku”. Można już te­raz wyjść z założenia, że blisko trzydzieści tysięcy osób jest gotowych, poza dalszymi świadczeniami własnymi i należnymi później dopłatami z kas chorych i kas pogrzebowych, wpłacić zaliczkowo do tysiąca marek, tak że mając gwarancję zatwierdzonego cmentarza można uznać za pewny kapi­tał zakładowy w wysokości dwudziestu ośmiu milionów. Wszelako trzecią część tej sumy trzeba wydzielić na cmentarz w Wilnie i przechowywać na zablokowanym koncie, bo z pewnością należy oczekiwać, „że Litwa będzie chciała, by za powrót chętnych do pochówku Polaków płacić w dewizach. Tak to już jest, kochana Aleksandro. Tylko z pomocą niemieckiej marki możemy nadać naszej idei okazały kształt...”

Dawni mieszkańcy wolnego do roku trzydziestego dziewiątego, po­tem wcielonego do Rzeszy miasta Gdańska i okolic znaleźli przeważ­nie w Szlezwiku-Holsztynie, Hamburgu, Bremie i Dolnej Saksonii jeśli nie ziemię ojczystą, to przecież znośne schronienie; skoro tylko Reschke wprowadził do komputera dane z terenów osiedleńczych w zachodnich i południowych Niemczech, wynikło z szacunkowych obliczeń, że dochodzi dodatkowo piętnaście tysięcy „amatorów pochówku”. Mój dawny kolega szkolny nie wykluczał, że po sfinalizowaniu zjednoczenia należy się liczyć z dalszym przyrostem, „aczkolwiek wówczas będzie można w najlepszym razie spodziewać się stawki podstawowe; w wysokości pięciuset marek. Ostatecznie Niemcy Wschodnie muszą jęczeć pod podobnymi zadawnio­nymi ciężarami jak Polska, nawet jeśli tutaj podźwignięcie się miałoby nastąpić szybciej niż u Was; Wy nie macie starszego brata, który na wszy­stko zna odpowiedź”.

Zabawy z komputerem musiały Reschkemu sprawiać przyjemność. Do jego listów wkradały się takie słowa, jak network, monitor czy digipad. Skrót ROM został objaśniony Aleksandrze jako Road Only Memory, określenie naszpikowanej instrukcjami pamięci operacyjnej. Jako że ich idea spotkała się ze znakomitym przyjęciem, do jego. domu napływało j mnóstwo materiału do zabawy, który wprowadzał przez keyboard i gro­madził na dysku magnetycznym. Choć domowy komputer nie zastępował mu dalekiej ukochanej, mówi on z czułością o nowym nabytku: „... i jak: mi niedawno szepnęło moje brzęczące, zacinające się w sposób wyuczony, a przecież jakże dyskretne vis-a-vis, możemy założyć towarzystwo cmen­tarne z kapitałem wyjściowym, który — jak się zanosi — sięgnie dużo i wyższej sumy, niż tego pozwalały się spodziewać moje pierwsze oblicze­nia...”

Nigdy bym go nie posądził o takie swobodne podejście do oprogramo­wania. Początkowo Reschke sądził jeszcze, że musi uzasadniać posiadanie PC wymogami naukowymi. Godnymi utrwalenia w komputerowej pamięci nazywał cytaty z literatury przedmiotu, zawijasowaty melanż barokowej emblematyki, potem jednak już tylko Polsko-Niemiecko-Litewskie To­warzystwo Cmentarne i jego planistyczne warunki przyciągały profesora do „kapitalistycznego wytworu”.

Uzyskawszy przez bibliotekę uniwersytecką wgląd do kilku roczników miesięcznika „Unser Danzig”, karmił domowy komputer — widzę go, jak w rannych pantoflach siedzi przed „Applem” — informacjami wy­czytanymi na ostatnich stronach tego pisemka. Znajdował tam nekrologi, gratulacje z okazji okrągłych urodzin, srebrnych, złotych, diamen­towych wesel i przejścia „w zasłużony stan spoczynku”. Opatrzone ko­mentarzem zdjęcia ze zjazdów koleżeńskich mówiły mu, ilu pozostałych przy życiu, sędziwych już uczniów wciąż jeszcze skorych było do podróży. Do tego dochodziły fotografie rozmaitych szkół powszechnych i średnich, liceów i gimnazjów, z listą nazwisk przykucniętych z przodu, potem siedzących, z kolei stojących, za nim ustawionych na podwyższeniu uczniów

i uczennic. Ich przedziałki i warkocze, kokardy i schillerowskie kołnie­rze, ich podkolanówki i pasiaste skarpetki, ich szczerzenie zębów, pło­chliwy uśmiech i jakże dużo skrzywionej powagi, w otoczeniu dyrektora szkoły i wychowawcy: dobrze podszykowane dla Reschkego źródła wiedzy, bo te i dalsze informacje zdradzały coś niecoś na temat długowieczności dawnych uciekinierów. Mój szkolny kolega waha się między kategoriami j mówi „przesiedleńcy” mając na myśli „wypędzonych” oraz wykonuje ła­mańce wpisując w swoje rubryki naszych coraz starszych ziomków jako „przesiedlonych uciekinierów”.

Na dowód ponadprzeciętnej żywotności przysłał Piątkowskiej fotoko­pie takich urodzinowych i jubileuszowych ogłoszeń, do tego nekrologi, wedle których na przykład niejaki pan Augustin Habernoll obchodził nie tylko 95 urodziny, lecz także jubileusz 75-lecia pracy jako organista, pani Frieda Knippel w najlepszym zdrowiu ukończyła 86 lat, a pan Otto Maschke w wieku 91 lat „po długiej chorobie zasnął na wieki”.

Aleksandra czytała: „Czy nie jest tak, że zaawansowany wiek daw­nych przesiedleńców usiłuje napominając dać nam do zrozumienia, że na utworzenie towarzystwa cmentarnego czeka się z niecierpliwością, ba, z utęsknieniem? I co więcej: przypuszczam, że to lęk przed uwarunkowaną czasem pewnością, iż będzie się musiało leżeć w obcej ziemi, zmieszany z nadzieją, iż kiedyś jednak spocznie się na rodzinnym poletku Pana Boga, przedłużył wieczór życia moich ziomków. Rośnie liczba stulatków. Ława czekających robi się coraz dłuższa. Ma się wrażenie, jakby starzy i bardzo starzy wołali do nas: Pospieszcie się! Nie każcie nam dłużej czekać! Jak to dobrze, że w moim skądinąd obskurnym ziomkowskim pisemku, którego redakcja nadal uważa, że można odwrócić bieg historii, podaje się dawne adresy, na przykład: »Dawniej Gdańsk, Wartka 13 b«, i obecne miejsce za­mieszkania, »teraz 2300 Kilonia 1, Lornsenstr. 57«, wszystkich jubilatów. Dzięki temu udało mi się zgromadzić ponad tysiąc adresów. A codziennie moje doprawdy łatwe do utrzymania zwierzę domowe dostaje nowy po­karm. Większość oddziałów zorganizowanego ziomkostwa odpowiada na moje pismo okólne z zainteresowaniem. Zaopatrują mnie w podstawowe dane. I prawie wszystkie oddziały, co zasługuje na wdzięczność, puściły w obieg mój kwestionariusz. Siedemdziesiąt dwa procent odpowiadają­cych zgłasza chęć pochowania zgodnie z założeniami naszego towarzystwa cmentarnego. Z tego 51 procent chce jak najszybciej wnieść podstawową opłatę, tylko 35 procent woli zaproponowane wpłaty ratalne, reszta nie może się jeszcze zdecydować. Wielokrotnie sprawdzałem te liczby i raz po raz jestem zdumiony, co potrafi zdziałać technika komputerowa, która przez długi czas jako bezduszna wydawała mi się podejrzana. Wkrótce za­instalujemy taką czarodziejską skrzynkę przy Ogarnej. Jestem pewien, że moja Aleksandra prędzej niż ja nauczy się ją obsługiwać”.

Ona zareagowała na pojawienie się nowego mebla: „Już wiem, dla­czego pan z Niemiec ciągle powtarza, ile to Polacy muszą się nauczyć, żeby wszystko grało...”

To było pod koniec lutego, kiedy pojawiło się niebezpieczeństwo, że państwo wschodnioniemieckie wycieknie na Zachód, i kiedy Reschke oszacowywał w swoim PC codzienne liczby wychodźców, po czym apa­ratura wypluwała rezultat, budzący obawy, że w niedalekiej przyszłości landy mające przed sobą perspektywę przyłączenia wyludnią się. Czytam: „Aktualne wydarzenia martwią mnie w coraz większym stopniu, ponieważ nasza idea mogłaby ucierpieć wskutek niemieckich dysonansów...”

Na to odwrotną pocztą przychodzi odpowiedź, która ma być pocie­szeniem, gdyż Piątkowska porównuje zatroskaną twarz swego premiera ze standardową miną zachodnioniemieckiego kanclerza: „Czemu ty bia­dolisz, Aleksandrze! Kiedy biedna Polska ma rycerza smętnego oblicza, Wy macie grubego Sancho Pansę, co musi ciągle szczerzyć zęby w uśmie­chu...”



Teraz miałbym chęć dać upust swojej irytacji. Co mnie obchodzą ich listy! Co mnie zmusza do udziału w jego zabawach komputerowych? Co , mnie jeszcze pociąga w ich historii? Czy ich miłość nie jest już teraz czymś j zwyczajnym, ich przedsięwzięcie ze zmarłymi — sprawą przesądzoną? Ile ropuch muszę jeszcze połknąć?

Lutowe listy starannie i kulfoniasto usprawiedliwiają moją niechęć. Piątkowska donosi, że jej studiujący w Bremie syn wszystkie plany matki i jej ukochanego dotyczące towarzystwa cmentarnego zjechał jako „typowy produkt drobnomieszczańskiego chciejstwa”. „Witold mówi, bo zawsze musi mnie złościć, że nasza idea bierze się z fałszywej świadomości i że on jest teraz trockistą, bo ja za długo byłam w partii, i że nie chce mieć przyjaciółeczki, czego ja zawsze sobie życzę”.

W rewanżu Reschke użala się na „samolubne niezrozumienie” ze strony dwóch z jego trzech córek, z których jedna zarzuciła mu „ana­chroniczny kult rodzinnych stron”, druga — „nekrofilski rewanżyzm”. „Najmłodsza córka nie zabiera głosu, najwidoczniej nasza idea nie ma w jej oczach żadnej wartości”.

Dalej ubolewa on nad biurokratycznymi błahostkami na niwie uniwer­syteckiej, klęską wyborczą sandinistów w Nikaragui, pogodą i neonarodowymi tonami swych kolegów; ona natomiast bez skargi zdaje sprawę ze swej pracy, obecnie w kościele Marii Panny: „Gdzie stoi duży zegar astro­nomiczny, który skonstruował, jak wiesz, niejaki Hans Düringer. Wszystko jednak, jak głosi legenda, na powrót popsuł, bo rada patrycjuszy wykłuła mu oczy oślepiając go, aby nie mógł robić cudownych zegarów gdzie in­dziej. A teraz ja muszę naprawiać...”

Praca pozłotniczki polegała na zabezpieczaniu śladów pierwotnego stanu, na przykład na cyfrach świąt kościelnych. Kiedy pisała ten list, były to grudniowe: Święta Barbara, Święty Mikołaj, Poczęcie Marii Panny i Święta Łucja. Złota Liczba, obwód księżyca biegnący od 1 do 19, potem dwanaście złotych cyfr godzinowych na kole zewnętrznym zegara i nie­liczne ślady złota w uszeregowanych na wewnętrznym obwodzie znakach Zodiaku nadal ją czekały. „Zwłaszcza Lwu sporo jeszcze zostało z pierw­szego pozłocenia. No, cieszę się z góry na to, że przyjdzie kolej na Lwa, bo mam urodziny, kiedy Lew panuje...”

Nasza czynna zawodowo para. Już mnie na nowo zaciekawia. Na szczęście oboje mieli nie tylko swą ideę w głowie. Podczas gdy Piątkow­ska pozłacała zatrzymany czas, Reschke obmyślał ćwiczenia dla swoich studentów. „Miły prezent, jaki dostałem z Twoich rąk”, pisze, „natchnął mnie myślą, żeby irytację uniwersytetem i ciągłymi intrygami wyłączyć poprzez pracę, organizując seminarium o przedmiotach użytkowych słu­żących kupnu i sprzedaży. W rachubę wchodzi wszystko, co pokazane zostało w dziełach sztuki. Rzecz dotyczy koszyków, koszy na plecy, kies, worków, siatek, toreb, modnych dziś znowu wśród młodzieży plecaków, niestety również żałosnych toreb plastykowych. Dużo oferują naturalnie holenderscy mali mistrzowie. Noszone na widoku sakiewki, często przed­niej roboty, znajdują się na drzeworytach od późnego gotyku. A sztuka współczesna, aż po Beuysa, wręcz celebruje te przedmioty; żaden filcowy pantofel nie jest przed nią bezpieczny. Nawiasem mówiąc nasz wspólny przyjaciel Chodowiecki — pamiętasz drobny spór — w swoich sztychach i rysunkach utrwalił wiele tych pożytecznych utensyliów, na przykład w ry­cinach powstałych podczas jego podróży z Berlina do Gdańska i tamże, choćby w zachwycającym szkicu dziewczyny z koszykiem. Te oryginalne rysunki budzą entuzjazm moich studentów. A już całkiem wychodzili z sie­bie, kiedy ja — mam nadzieję: z Twoim przyzwoleniem — przyniosłem na seminarium ów miły prezent od Ciebie. Przy tym wszystkim chodzi mi o plastyczność i o przerzucenie mostu między sztuką a dniem powszed­nim. Nic dziwnego, że dwie studentki, a wkrótce po nich jeden student zaczęli szydełkować siatki na zakupy w ząbkowany wzór. Inspiruje ich Twoja siatka, którą obecnie dane mi jest nazywać moją...”

Możliwe, że to codzienna styczność pozłotniczki z astronomicznym ze­garem nakłoniła rzeczową zazwyczaj Piątkowską do rozmyślań, bo w pier­wszym marcowym liście pisze ona: „Musimy przyspieszyć tempo. Bo czas ucieka. Nie tylko dlatego, że Niemcy wkrótce się zjednoczą i nie zechcą już myśleć o cmentarzu, w ogóle wszystkiego jest za mało. Rozumiesz! Za mało czasu, jak dawniej było za mało mięsa albo za mało cukru. W sklepach jest teraz dużo, tylko za drogo, bo za mało pieniędzy. A czas ucieknie, jeśli niedługo nie przyspieszymy tempa...”

Odpowiadało to obawom Reschkego, który wszakże mniej przejmował się upływającym czasem, dużo więcej pogodą: „Już 25 stycznia pierwsza wichura, nadciągająca znad Anglii przez Belgię i północną Francję, wy­rządziła znaczne szkody. Byli zabici. Ale po tym orkanie nastąpiło pięć dalszych, które w i tak chorych lasach pozostawiły chaos nie do rozpla­tania. Szerzy się przestrach. W Düsseldorfie i gdzie indziej trzeba nawet było odwołać pochód karnawałowy w zapustny poniedziałek; tego jeszcze nigdy nie było. Przy tym pomiędzy wichurami pogoda jest łagodna, zbyt łagodna jak na luty. Prawdziwej zimy dawno już nie mieliśmy. Od połowy miesiąca w ogródkach i parkach kwitną krokusy i inne kwiaty. Wierz mi, proszę, Aleksandro, nie tylko mnie niepokoi zarysowująca się zmiana klimatu, również kilku prowadzących badania w tej dziedzinie kolegów z mojego uniwersytetu, przy całej obowiązującej naukę powściągliwości, w tak zwanym efekcie cieplarnianym upatruje sprawcy gwałtownych orka­nów. Wysyłam Ci tą samą pocztą kilka artykułów na ten temat, ponieważ

nie wiem, czy i jak dalece Wasze gazety piszą o zmianach klimatu. Tutaj w każdym razie ludzie żywią poważne obawy, ale domyślam się, że Wy macie inne kłopoty...”



Reschke i uniwersytet. Może powinien bym był przedstawić mojego dawnego kolegę szkolnego obszerniej, niż to wynika z jego listów. Trochę informacji daje pozostawiony mi materiał. O resztę musiałem się dopy­tać. Majaczy mi się nasz wspólny szkolny czas: my — dwaj członkowie Hitler-Jugend, w jednej ławce co prawda, ale nie w tej samej drużynie maszerujący w kolumnach na porannym apelu albo przed trybuną na Łące Majowej, jak nazywał się później Mały Plac Ćwiczeń tuż koło hali sportowej...

Studiował w Heidelbergu, a doktoryzował się w Hamburgu, gdzie jego ojciec wkrótce po ucieczce zaczepił się na poczcie. Późno dopiero, jako czterdziestolatek, Aleksander Reschke dochrapał się profesury. Stało się to w Bochum, na uniwersytecie Ruhry. Polityczne zmiany pod koniec lat sześćdziesiątych mogły w tym dopomóc; niejeden asystent, docent czy pro­fesor bez katedry zakrzątnął się wtedy koło swej kariery. W każdym razie jego idące z duchem czasu tezy, czy to w odniesieniu do reformy uniwersy­tetu, czy do sensu studenckiego współdecydowania, szczególnie jednak do rozumienia historii sztuki, tchnęły pewnym radykalizmem. Domagał się badań nad światem pracy, nad jego odzwierciedleniem w produktach pla­stycznych artystycznego i pospolitego rodzaju. Już jego pracę doktorską o posadzkowych płytach nagrobnych czyta się jak zarys późniejszych tez. Sporo miejsca poświęca się w niej zwyczajom grzebalnym i ich społecz­nemu stopniowaniu: rozpiętości między cmentarzem biedaków a książęcą kryptą.

Reschke był jednakże umiarkowanym radykałem. Jako członek grona profesorskiego i jako jednostka podczas częstych wówczas siedzących de­monstracji odrzucał nazbyt rewolucyjne cele. Po pewnym szamotaniu się to tu, to tam, które na krótki czas zbliżyło go nawet do grupki komuni­stycznych odchyleńców, przyjął postawę lewicowo-liberalną, która w ciągu dwóch dziesięcioleci musiała ulec stonowaniu, ale pozostała rozpoznawalna. Podobnie jak on wielu sprowadziło swoje protesty do jednego mianownika, a ten brzmiał: życie toczy się dalej.

W latach osiemdziesiątych za sprawą coraz to nowych studenckich roczników doszło do wzbogacenia jego postawy, tak że do resztek lewico­wego i liberalnego zrębu mógł domieszać poglądy ekologiczne. Ta szeroka skala przekonań doprowadzała go często do dysputy z samym sobą. Skar­żył się na ciasnotę i zaduch, bo podobnie jak innym profesorom również jemu wykłady gościnne za oceanem jak i dłuższe pobyty studyjne w Lon­dynie i Uppsali nadały ów stopień światowości, który pozwala w domu wietrzyć już tylko zapach prowincji.

Lubiany przez studentów, ale przez niektórych, pragnących większego autorytetu, traktowany z uśmieszkiem jako weteran roku sześćdziesiątego ósmego, Reschke, kiedy zaczęła się korespondencja między wdowcem a wdową, czuł się „do głębi rozdwojony, pozbawiony wszelkiej perspek­tywy”. Uniwersytet i — jak pisze Piątkowskiej — „bardziej jeszcze jego dydaktyczny kołowrót” budziły w nim wstręt. Nic dziwnego, że zrodzona na opuszczonym cmentarzu idea od razu trafiła mu do przekonania. To był cel — w dodatku godny człowieka. Na razie ograniczony do jed­nego regionu, zwiastuje jednak znaczenie globalne. Później Reschke mó­wił o „epifanii”; lubił nie tylko rzeczy, lecz także uczucia, sny na jawie, zwyczajne przypadki, nawet miraże podnosić do rangi pojęć z piedestału.

Studentka, która uczestniczyła w seminarium na temat koszyków, sia­tek na zakupy, plastykowych toreb, powiedziała mi: „W swoim nieodłącz­nym baskijskim berecie robił smętne wrażenie, nie był jednak niesympa­tyczny, tylko cokolwiek staroświecki, kiedy przesuwał tysiąc swoich szcze­gółów to tu, to tam, no, jak przy układance. Właściwie lubiliśmy go. Co mam jeszcze powiedzieć? Czasami stał jak kołowaty i ciągle wyrzekał, no, na przyszłość, pogodę i chaos komunikacyjny, na zjednoczenie i tak dalej. Mniej czy bardziej miał rację — może nie?”

Czego nie wiedziałem: profesor doktor Aleksander Reschke miał, na­dane przez studentów, przezwisko: Kumak.



Taki więc miał być: rozdwojony, niezdolny do zdecydowanego dzia­łania, rozpraszający się w różne strony Reschke, w którym każdy temat wywoływał niepewne trzepotanie: toteż w sprawie jedności potrafił prze­ciwstawić sobie tyle samo argumentów na tak i na nie: jeśli z jednej strony rozwiązanie kwestii niemieckiej przez zjednoczenie wydawało mu się ..czysto uczuciowo pożądane”, to z drugiej obawiał się narodowej eg­zaltacji i —jak pisze w liście do redakcji — „ciążącego jak koszmar kolosa

w środku Europy”.

Fakt. że po zakończeniu drugiej wojny światowej miliony Niemców musiały opuścić swoje ziemie rodzinne, Śląsk i Pomorze, Prusy Wschod­nie, Sudety i — jak jego i moi rodzice — miasto Gdańsk, podzielił również jego umysłowość nie rozdzierając go jednak; bo Reschke bolał wpraw­dzie nad tym, że ma w piersi dwie dusze, ale po operacyjnym usunięciu jednej lub drugiej czułby się martwy. Dlatego wyznawał w liście, że jest „hamletowsko niemiecki”, dlatego wydawało mu się dozwolone mówie­nie tego i zarazem tamtego, dlatego mówił na przemian o „wypędzo­nych” i „przesiedleńcach”; podczas gdy Piątkowska Polaków i Niemców, czy musieli opuścić Wilno, czy Gdańsk, nazywała „wszystkich biednymi uciekinierami”.

Natknąwszy się na te sprzeczności w prowadzonym jako dziennik brulionie i w jego nie ogłoszonym dotąd drukiem memoriale „Stulecie wypę­dzeń”, wypada zapytać: Jak rozdwojony Reschke mógł obstawać przy idei, która napominała go codziennie, żeby był przebojowy, stanowczy, ba, głu­chy na wątpliwości? Co z niego, kunktatora, Kumaka, zrobiło człowieka czynu?

Z moich badań wynika, że już raz przedtem — i to jako profesor — wystąpił z pewną ideą i forsował ją uparcie wbrew oporom kolegów z innych dziedzin, forsował nawet dość bezwzględnie. Chodziło wówczas o powiązany z praktyką tok studiów dla historyków sztuki. Reschke na podstawie danych statystycznych wykazał, ilu studentów opuszcza uniwer­sytet nie będąc przygotowanymi do późniejszego życia zawodowego. Jego argumenty głosiły, że brakuje odniesienia do praktyki. Jako że w mu­zeach miejsc pracy jest niewiele, wydawnictwa książek o sztuce z reguły oszczędzają na redaktorach, przy obsadzaniu stanowisk referentów kul­turalnych we władzach miejskich decydują najczęściej kryteria polityczne, przyszły historyk sztuki powinien mieć możliwość obrania innych dróg zawodowych.

Jego tok studiów przewidywał więc Kursy z dziedziny oświaty doro­słych, turystyki masowej, zagospodarowania wolnego czasu i opieki nad ludźmi starszymi. Do wygłoszenia wykładów zaproszono fachowców, ni przykład kierownika biura podróży, szefową odwiedzanego przez miliony parku wypoczynkowego, dyrektora programowego tak zwanej Akademii Letniej. Zapytywano o popyt na kulturę w sieciach hoteli, na polach gol­fowych z pomieszczeniami klubowymi i w domach seniora.

Odniósł sukces. Jego powiązane z praktyką programy studiów na­zwano przykładowymi. Kiedy idea Reschkego znalazła dobrze dotowane miejsce w uniwersyteckim budżecie, odpowiedzialna za naukę w kraju związkowym Nadrenia Północna-Westfalia pani minister mówiła o „kroku odpowiedzialnym społecznie”. Dużo pochwał w prasie i odpowiednio dużo zarzutów: To wszystko obniża poziom studiów. Uniwersytet nie może wyrodzić się w biuro pośrednictwa pracy. I tak dalej.

Jednakże Reschke się przebił. Na innych uniwersytetach kopiowano jego „powiązany z praktyką tok studiów dla historyków sztuki”. Mój dawny kolega szkolny, którego, spoglądając wstecz, zaczynam teraz wi­dzieć wyraźniej — czy to nie on w latach wojny organizował obowiązkowe akcje zbierania stonki ziemniaczanej i dzięki efektywnym metodom za­pewniał im sukces? - - Reschke, rozdwojony Aleksander Reschke, potrafił działać konsekwentnie, stwarzać fakty i czystą ideę wprowadzić w czyn.

Toteż nie jestem zaskoczony czytając w napisanym na początku marca liście, że ze swymi komputerowymi wyliczeniami „wypowiadanych i skry­wanych życzeń pochówkowych” dawnych wypędzonych znalazł posłuch, to znaczy odbył spotkania w Bonn, Düsseldorfie i Hanowerze. Okazano zainteresowanie. Już w samej idei dostrzeżono szansę rozładowania niemiecko-polskich napięć Uznano jego plany na konstruktywne i godne poparcia. Mówiono, że takie długoterminowe przedsięwzięcie jako działa­nie flankujące może nawet okazać się pożyteczne dla niemieckiej jedności. W układzie granicznym z Polską, którego podpisanie jest obecnie sprawą pilną, nie powinno zabraknąć odnośnego ustępu. Rzecz teraz w tym, żeby z zadeklarowanej rezygnacji wyciągnąć korzyść.

Pisma urzędowe potwierdzają, że Reschkemu udało się uzyskać obiet­nicę zwolnienia od podatku podstawowej opłaty wnoszonej przez wszy­stkich „amatorów pochówku”. Do listu dołączył odpowiednie podkładki.

Widzisz, kochana Aleksandro, że nasza sprawa się rozkręca. Nawet moja korespondencja z centralą gdańskiego ziomkostwa w Lubece pozwala obecnie na otwartość. Tam i gdzie indziej: żadnej już rezerwy. Ponadto z rozmów z kierownictwem dwóch znanych zakładów pogrzebowych do­wiedziałem się, że te wielkie przedsiębiorstwa gotowe są pójść nowymi drogami; jedno z nich już teraz przeprowadziło pertraktacje z fabryką w NRD, która zgodnie z tamtejszym nazewnictwem nosi miano »Meble Ziemne, przedsiębiorstwo upaństwowione« i produkuje tanie trumny. Wkrótce i ona będzie musiała walczyć z trudnościami ze zbytem; gdyby nasze towarzystwo cmentarne już istniało, mógłbym się skusić na zaan­gażowanie się w produkcję mebli ziemnych. Nigdy bym nie pomyślał, że praktyczna realizacja naszej idei, a więc kalkulowanie kosztów prze­wozu, projektowanie przyszłego regulaminu cmentarza, wertowanie ka­talogów trumien i przygotowywanie rozmów z tak zwanymi zawodowymi wypędzonymi, może sprawiać tyle przyjemności, nie, raczej wewnętrznej radości. Nawiasem mówiąc oba zakłady pogrzebowe są zainteresowane współpracą z zakładem polskim w sensie joint venture. Również — jeśli któregoś dnia do tego dojdzie — przewozami z Gdańska do Wilna...”

Stamtąd Piątkowska dostała złą wiadomość. Co prawda w zasadzie okazano zainteresowanie transakcjami za dewizy, uznano jednak całą sprawę za nie do zrealizowania. Aleksandra pisze: „W Wilnie nie wy­chodzi, bo Litwa chce najpierw mieć własne państwo. Mogę nawet zrozu­mieć, że oni chcą się oderwać od Związku Radzieckiego. Ale to smutne, że wciąż jeszcze jesteśmy zależni od przeklętych Rosjan. Ty masz piękne sukcesy na początek, a ja muszę czekać, aż polityka powie: tak. No, zróbmy najpierw niemiecko-polskie towarzystwo cmentarne. Tutaj dużo ludzi chce z Tobą rozmawiać. Takich z województwa i z Kościoła. Ale i wicedyrektor Banku Narodowego też nie chce już dłużej czekać. Mu­sisz przyjechać, mój Aleksandrze. Ja też serdecznie pragnę, żebyś był tu szybko...”



Ale zanim on ponownie pojechał do Gdańska, oboje spotkali się na hamburskim lotnisku Fuhlsbüttel. Po zajechaniu utykającą w korkach ta­ksówką na Dworzec Główny wsiedli w najbliższy pociąg do Lubeki. Tam Reschke zamówił wcześniej w hotelu „Kaiserhof” dwa sąsiadujące ze sobą pokoje z widokiem na pobliską Mühlentor i wieże miasta. Wyczytuję to z fotokopii hotelowego rachunku, który wraz z biletami lotniczymi i kole­jowymi oraz kilkoma pokwitowaniami taksówkarzy należy do dokumen­tacji leżącej na moim biurku. On na wszystko brał pokwitowania, nawet na to, co zjedli na stojąco na hamburskim Dworcu Głównym.

Para umówiła się na spotkanie przez telefon. Poza datą, 15 marca, niewiele wiem. Tylko na podstawie później pisanych listów można snuć przypuszczenia. Pewne jest, że w dzień po przybyciu i przenocowaniu w hotelu — pokój obok pokoju — odbyli spacer po mieście, obejrzeli katedrę, a w niej astronomiczny zegar, potem w restauracji „Towarzystwo Szyprów” zjedli obiad, a po południu byli umówieni w „Domu hanzeatyckiego miasta Gdańska” i siedzibie zorganizowanego ziomkostwa przy Engelgrube, i to „z kilkoma nadającymi tam ton panami i paniami”.

Może między obiadem a umówionym spotkaniem pozostał jeszcze czas na zwiedzenie kościoła Marii Panny. Tam Reschke mógłby opowie­dzieć Piątkowskiej historię fałszerza obrazów Malskata i objaśnić jej zmyte wysoko w prezbiterium, szyderczo puste powierzchnie po malowidłach. Słyszę go, jak gada i gada. Jego staroświecki, zawsze jakby trochę urażony sposób mówienia, jego dygresje... Potwierdzona na piśmie jest tylko jej późniejsza opinia w sprawie Malskata: „Dlaczego usunęli wszystko, skoro to było piękne? Myśmy na fasadach wymalowali różności, których nigdy przedtem nie było. Czy sztuka nie jest zawsze po trosze fałszerstwem? Ale rozumiem, że niemiecka sztuka musi być na sto procent”.

O obiedzie w „Towarzystwie Szyprów”, restauracji, w której goście siedzą na drugich ławach, pod wiernie otaklowanymi modelami statków, przy drugich stołach, świadczy, prócz pokwitowanego rachunku, jadło­spis ze sporządzoną na marginesie drobnym i starannym pismem notatką Reschkego: „Aleksandra chciała zjeść coś egzotycznie północnoniemieckiego: labskaus*, potrawę marynarską. Mój maties, którego spróbowała. bardziej jej smakował, tak samo kisiel na deser...”

Przypuszczam, że nasza para rozmawiając przy stole bodaj nie dopu­szczała polityki do głosu, chociaż w owym czasie przez bliską, otwarta teraz granicę przybywało wielu odwiedzających ze Schwerina i Wismaru, bardziej żeby popatrzeć niż kupować — bo za co?


* Puree z peklowanego mięsa, ziemniaków, ryby, cebuli, kiszonych ogórków lub buraków (przyp. tłum.).



Właściwie życzyłbym sobie, żeby dwójka przy długim stole rozmawiała mniej prywatnie, zwłaszcza że już wtedy gazety donosiły o wrogości wobec cudzoziemców: nienawiści, szczególnie wobec przybyszów z Polski. Ale nie, oni raz jeszcze rozpamiętywali noc w hotelu „Kaiserhof, odwiedziny z pokoju do pokoju, powrót wezbranego żaru; i chyba dopiero po kisielu Aleksander i Aleksandra mogli przejść do omawiania politycznej codzien­ności — on wspominał o czekających wyciekające państwo wyborach do Izby Ludowej, ona o polskiej drożyźnie — a następnie wyznaczonego spotkania w „Domu hanzeatyckiego miasta Gdańska”.

Jeśli późniejsze listy nie kwapią się do wyjawiania szczegółów ich dru­giej wspólnej nocy — bo cóż znaczy pochwała hotelu, który zachował się w jej pamięci jako „czyściutki i ładnie pachnący” — to popołudniowe spo­tkanie oboje poddają ocenie. Po szczegółowej prezentacji witryny, w któ­rej wystawiono stare sztychy, weduty i pożółkłe dokumenty, pisze on: „Zrobiliśmy niebagatelny krok naprzód”, a ona: „Nie przypuszczałam, że Wasi działacze potrafią być tacy uprzejmi i że nie usłyszę z ich ust odwetowych wypowiedzi...”

To niewiele mówi, ale pewne jest jedno: Reschke mógł przedłożyć nie tylko świadczące o pilności jego komputera tabele i szacunkowe ob­liczenia, lecz także zapewnienia zakładów i kas pogrzebowych, do tego przychylne pisma wysokich rangą urzędników ministerialnych, ekspertyzy fiskalne i plan sytuacyjny przyszłego cmentarza. Piątkowska przedstawiła pisma województwa, Narodowego Banku Polskiego, oddział w Gdańsku, dwóch posłów na Sejm i kurii biskupiej. Doszedł do tego właściwy Reschkemu dar wykładania: elokwentnie zasiedlał zjednoczone ongiś cmentarze rząd za rzędem, wszystko według niemieckiego regulaminu cmentarnego. Z późniejszych informacji wiem, że ze strony związku uciekinierów — noszącego oficjalnie nazwę „Związku Gdańszczan” — obiecano dyskretne poparcie. Powiedziano, że zapewni się wgląd do kartoteki. Rozważy się kwestię osobowego uczestnictwa, przy czym Związek nie będzie stawiał dalej idących wymagań. Humanitarne wspólne dzieło Niemiecko-Polskiego Towarzystwa Cmentarnego nie powinno stawać się podstawą do wysu­wania jakichkolwiek żądań. Niejaka pani Johanna Dettlaff powiedziała:

Chodzi tylko o ten wymarzony skrawek rodzinnej ziemi. — Zgodzono się: Wszystko to będzie służyć pokojowi i porozumieniu między narodami. Reschke zaprotokołował nawet podaną w trakcie kawę, odnotował cia­steczka Bahlsena i parę kieliszków kminkówki, wspomniał, że pani Dettlaff, krzepka kobieta po sześćdziesiątce, była w bursztynowym naszyjniku z oszlifowanych na okrągło grudek. Wreszcie prezent Piątkowskiej dla Związku: kopia kutego w srebrze i częściowo pozłacanego pucharu gdań­skiego cechu piwowarów z dedykacją z roku 1653; i w rewanżu prezent Związku: najwidoczniej chytrze zaproponowany przez Reschkego egzem­plarz wydanej w roku 1907 u Velhagena i Klasinga monografii artystycznej „Z miedziorytów Daniela Chodowieckiego”.



Wyjechali późnym popołudniem. Jak wykazuje rachunek, noc z 17 na 18 marca spędzili w hamburskim hotelu „Prem”, tym razem w dwuosobo­wym pokoju. Pewna jest również jej bytność na cmentarzu ohlsdorfskim, rozległym, zbliżonym do parku obiekcie, bo później Piątkowska zachwyca się: „Że ja to zobaczyłam! Taki piękny jak Ohlsdorf musi być niemiecki cmentarz w Gdańsku. Oczywiście nie taki duży, ale wypielęgnowany, że chciałoby się iść na spacer i już teraz wyszukać sobie miejsce wiecznego spoczynku...”

Potem para przez kilka dni aklimatyzowała się w Bochum. Nie ma ani słowa o bytności na innych cmentarzach. Zwięzła notatka o wynikach wyborów do Izby Ludowej, które Reschke nazywa „pyrrusowym zwycię­stwem zblokowanych partii”. Ani słowa o Zagłębiu Ruhry, ale mieszkanie wdowca musiało spodobać się wdowie, gdyż zaraz po powrocie pisze ona: „To była rzeczywiście niespodzianka, że mój Aleksander ma w domu taki porządek, nie tylko książki, wszystko poukładane, ręczniki, bielizna po­ścielowa. Trudno uwierzyć, że prowadzi kawalerskie gospodarstwo...”

Z tej pierwszej wizyty w Bochum są ich zdjęcia — we dwójkę i w szer­szym gronie. Reschke zabrał ją na uniwersytet i zapoznał tam z kolegami i swym powiązanym z praktyką programem studiów. „Zaimprowizowany wykład Aleksandry o pozłotnictwie jako rzemiośle i jej tezy o potrze­bie odbudowywania zniszczonych przez wojnę starych miast spotkały się z uznaniem moich studentów. Nic dziwnego: całym swoim wdziękiem po­krywała leżące u podstaw każdej rekonstrukcji fałszerstwo...”

Dużo podróżowali i żyli nie tylko przyjemnościami. W obecności urzę­dnika ministerialnego z Bonn poświadczono notarialnie w Düsseldorfie umowę wstępną, która pozwalała na założenie zablokowanego konta w Deutsche Bank. Odbyło się to bez biurokracji, ale poważnie. Jako że bońskie ministerstwo spraw ogólnoniemieckich uznało już, że nie po­wstałe jeszcze towarzystwo cmentarne zasługuje na wsparcie, znalazły się środki, pomyślane jako pomoc na starcie, dla których otworzone zostało specjalne konto; i w pierwszym raporcie kasowym Reschkego wynoszą one 20 tysięcy marek. Wspomina się o szeroko rozprowadzanych formu­larzach członkowskich, które pozwalały na wpłacanie podstawowej sumy w pełnej wysokości lub na raty. Gwarantowano też zwrot wpłaty, jeśli do końca roku miałoby nie dojść do założenia towarzystwa cmentarnego.

Na fotografii, która ukazuje ich oboje, stoją przed drzwiami domu, obok których notariusz na mosiężnej tabliczce utrwalił jakby na wieczność godziny otwarcia swego biura. Ona ma na sobie kupiony w Essen i często w dzienniku wspominany kostium: w kolorze bordo. On w nieodłącznym berecie. Oboje bez siatki na zakupy. W jego dłoni aktówka.

21 marca Aleksandra odjechała. Przedtem na zablokowane konto wpłynęły pierwsze wpłaty. Komputer trafnie obliczył: tylko jedna trzecia wpłacających skorzystała z zaproponowanej możliwości wpłat ratalnych. 31 marca stan konta wynosił 317 400 marek. Niezły start. Idea robiła kasę. Wkrótce mieli dojść do pierwszego miliona.



Nasuwa się pytanie, czemu wdowiec i wdowa nie spotkali się wcze­śniej, choćby już na Boże Narodzenie. Jeśli jej nie poszłoby tak szybko z wizą, to dla niego przyjazd samochodem czy samolotem nie stanowiłby problemu. Mogliby oboje umówić się w trzecim, niejako neutralnym miej­scu, na przykład w Pradze. W jego dzienniku nie ma śladu spontanicz­nego spotkania. Jakkolwiek gwałtownie pożądali się w listach i znajdowali oboje dla swego pożądania żarliwe słowa, to jednak niczego nie chcieli przyspieszać. Kaligraficzne pismo głosi: „W naszym wieku doświadczenie nakazuje rozsądek”.

Z jej bazgraniny wyczytuję: „Nasza miłość to nie fraszka — nie uciek­nie nam”.

On w grudniu: „Lata czekaliśmy na siebie; cóż znaczy parę miesięcy...”

Wiesz”, pisze pozłotniczka, „kiedy siedzę na rusztowaniu i mam przed sobą wielki astronomiczny zegar, czas upływa niepostrzeżenie”.

On chce być niczym komar w grudce bursztynu wielkości włoskiego orzecha: „Jestem przecież zamknięty w Tobie...”

A ja w moim Aleksandrze...”

Tak, Aleksandro, każde z każdym...”

Ale wielkie jest już pragnienie...”

Nie możemy, Najdroższa, jeszcze nie!”

W dodatku para miała obowiązki rodzinne. Do niej na Boże Naro­dzenie przyjechał syn Witold — „Był bardzo miły i rozpieszczał mnie jak dziecko” — on spędził święta u najmłodszej córki, wydając się jako dziadek przez trzy dni na pastwę wnuków: „Jednakże obaj chłopcy mniej mnie wymęczyli aniżeli ich opętani ciągłym konfliktem rodzice”.

Nie wiem, czy już w Gdańsku, może przy śniadaniu w „Heveliusie”, przysięgli sobie, że nagrodzą się nawzajem ponownym spotkaniem do­piero wtedy, kiedy ich idea nabierze samodzielności, ale było rzeczą po­stanowioną, że w wypadkach wątpliwych pierwszeństwo zawsze przypad­nie Polsko-Niemiecko-Litewskiemu Towarzystwu Cmentarnemu. „Służba to służba, a wódka to wódka”, głosi jeden z jej kwietniowych listów. Toteż przepuścili ferie wielkanocne i wyznaczyli sobie trzecie spotkanie dopiero na połowę maja. Do tego czasu powinny były zakończyć się przygotowania do założenia towarzystwa.



On pojechał samochodem, trzy dalsze osoby odleciały z Hamburga: pani Johanna Dettlaff, 65 lat, żona emerytowanego dyrektora powiatowej kasy oszczędności w Lubece, pan Gerhard Vielbrand, 57 lat, średni przed­siębiorca z Brunszwiku, i doktor Heinz Karau, radca konsystorialny północnopołabskiego Kościoła luterańskiego. Te osoby przyrzekły, że w wy­padku założenia towarzystwa zajmą trzy przypadające Niemcom miejsca w radzie nadzorczej, pani Dettlaff na propozycję Związku. Ponadto przy­był radca prawny, którego nazwisko nie zostało przekazane.

Oczywiście to w centralnie położonym hotelu „Hevelius” Piątkowska zarezerwowała pojedyncze pokoje i salę konferencyjną na siedemnastym piętrze. Mam przed sobą kopie rozliczeń kosztów pokrytych z owego konta, które ogólnoniemieckie ministerstwo zasiliło funduszem starto­wym. Dwukrotnie opłacono z tej kasy obiad na czternaście osób. Kola­cję na zakończenie drugiego dnia pertraktacji, o której Reschke pisze, „że przebiegła w swobodnej atmosferze, z wygłaszaniem toastów”, najwi­doczniej wziął na siebie gdański Urząd Wojewódzki albo Narodowy Bank Polski, nie znajduję bowiem żadnego załącznika.

Wiele spraw pozostaje niejasnych: Dlaczego Reschke i Piątkowska chcieli być tylko zarządzającymi członkami bez prawa głosu w radzie nadzorczej? Na jakiej podstawie prawnej pertraktowano? Nie dyspo­nuję kopią umowy między członkami. Ale pewne jest jedno: Cały teren dawnych Zjednoczonych Cmentarzy, a zatem Park Akademicki, w su­mie kompleks jedenastoipółhektarowy, z wyłączeniem areału kliniki stu­denckiej, został wydzierżawiony na 60 lat przez nazwane obecnie zwię­źle niemiecko-polskim towarzystwo cmentarne, z zagwarantowanym na piśmie prawem pierwokupu. Trzymając się limitów niemieckiego regula­minu cmentarnego, można było przy pełnym obłożeniu liczyć się z 20 ty­siącami miejsc grobowych, łącznie z mniejszymi grobami urnowymi. W ja­kikolwiek sposób wyliczona, suma dzierżawy wynosiła 484 tysiące marek i miała być płatna co roku do 2 listopada. Dodatkową opłatę za użyt­kowanie przez cały czas trwania umowy dzierżawnej ustalono na sumę 6 milionów marek, która powinna była być wniesiona w ciągu dwóch lat. Wszystkie koszty uboczne obciążały towarzystwo.

Przypuszczam, że oboje przeszwarcowali do tekstu umowy swoją li­stopadową datę, nie powołując się na dodatkowe znaczenie Zaduszek. Oczywiście koszty pogrzebów i pielęgnacji wskrzeszonego cmentarza nie­mieckiego, który oficjalnie miał się nazywać „Cmentarzem Pojednania”, spoczywały na użytkownikach. Opracowany przez Reschkego regulamin cmentarny został zaakceptowany. Po ostatnich korekturach ze strony rad­ców prawnych — chodziło o terminy spoczywania i prawo do anonimo­wego pochówku — Aleksandra Piątkowska i Aleksander Reschke podpi­sali umowę jako członkowie zarządzający. Litewski składnik idei, „cmentarz polski w Wilnie” i zapewnienie mu finansowych podstaw w markach, został umieszczony w dodatkowym paragrafie - kompromis, na który Piątkowska musiała się zgodzić.

Reschke pisze: „Obradowaliśmy w skąpo wyposażonej sali posiedzeń, ale widok z siedemnastego piętra na odrodzone ze wszystkimi wieżami miasto uprzytomnił obecnym wymiar omawianej sprawy. Zakończenie było uroczyste. Nie wiem, kto zamówił szampana i zapłacił...”




Rada nadzorcza składała się z siedmiorga członków: Dettlaff, Vielbranda i Karaua jak też ze strony polskiej z Mariana Marczaka, Ste­fana Bierońskiego, Jerzego Wróbla i Erny Brakup, która będąc pocho­dzenia niemieckiego miała relatywizować nierównomierność układu trzy na cztery; był to, jak pisze Reschke, „przyjazny gest Polaków, zwłaszcza że to kobieta szczególnego kalibru. Grubo po osiemdziesiątce, mamrocze bez ustanku...”

Nazajutrz sprawa nabrała rozgłosu. Mój dawny kolega szkolny, który swą okrzepłą w umowie ideę nazwał „dziełem stulecia”, reagował drażliwie, kiedy nie wszyscy chcieli się z nim zgodzić. Od skarg prasy, że dziennikarzom dopiero po podpisaniu umowy pozwolono zadawać py­tania, opędza się jak od much: „Będziemy musieli przywyknąć do tego natrętnego wtrącania się”.

Na koniec nazywa przebieg konferencji prasowej jednak zadowalają­cym. „Raczej prostoduszne niż złośliwe pytania. Kiedy redaktor naczelny studenckiej gazety wypomniał, że wciąż jeszcze nie doszło do jednoznacz­nego uznania polskiej granicy zachodniej, mogłem powołać się na ów passus w umowie, według którego w wypadku nieuznania wszystko bierze w łeb. Klauzula, którą przyjęto bez głosów sprzeciwu, tylko przy jednym wstrzymującym się...”

Pomocny wobec prasy, jak wspomina Reschke, okazał się wymieniony uprzednio Marian Marczak, który jako wicedyrektor Banku Narodowego z „łagodną surowością” obstawał przy tym, że wskazane przeorientowa­nie gospodarki na prawa rynku, w interesie Polski, nie dopuszcza żadnych połowiczności, chyba że zamierza się wskrzesić komunistyczną zasadę nie­doboru. „Podoba mi się ten pan Marczak, aczkolwiek nie mogę w pełni podzielić jego gospodarczego liberalizmu...”

Przychylnie przyjęto słowa Piątkowskiej o Wilnie jako celu perspek­tywicznym i cmentarzu, jaki należałoby tam wziąć w dzierżawę. Może on również nazywać się Cmentarzem Pojednania, bo między Litwą a Polską potrzeba pojednania. Najpierw w swoim języku, potem w swojej niemczyźnie miała ona powiedzieć: „Wszyscy dość już wycierpieliśmy!”

A jednak Reschke uważał za stosowne wyrazić ubolewanie nad jej gwałtownymi, on pisze: „brutalnymi”, antyrosyjskimi wypadami, które rozbrzmiały nazbyt głośno, co prawda nie w czasie konferencji prasowej, ale po niej: „Boli mnie, kiedy słyszę, że Aleksandra tak mówi. Jakkolwiek wytłumaczalna może być nienawiść wielu Polaków do Rosjan, nasza idea nie dopuszcza ryczałtowych sądów. Przynajmniej przez wzgląd na mnie powinna z nich zrezygnować...”

Poza tym nic nie mąciło maja naszej pary. Aleksander Reschke prawie nie korzystał ze swego pojedynczego pokoju w „Heveliusie”: trzypokojowe mieszkanie przy Ogarnej stało przed nim otworem. Przywieziony przezeń z Zachodu podarek, poręczny, przenośny komputer osobisty, bardzo się Aleksandrze spodobał; rychło umiała go obsługiwać.

Musiały to być szczęśliwe dni. Członkowie Dettlaff, Vielbrand i Karau wyjechali po uchwaleniu przez radę nadzorczą statutu i regulaminu oraz wybraniu wicedyrektora Banku Narodowego na przewodniczącego. Mimo pewnych problemów organizacyjnych, które należało jeszcze rozwiązać, był czas na wycieczki na Kaszuby i na Żuławy aż po Nowy Dwór. Jeździli samochodem. Ale kiedy mój dawny kolega szkolny chciał króciutką trasę do dzierżawionego już terenu cmentarza przebyć rikszą rowerową, doszło do sprzeczki, która mogłaby zmącić ich szczęście.

Wedle dziennika Reschke ustąpił. A mister Chatterjee, którego firma eksploatowała tymczasem ponad trzydzieści riksz, obiecał późniejszą prze­jażdżkę.

Krótki spór między Aleksandrem a Aleksandrą rozgorzał zresztą nie o jeżdżenie rikszą samo w sobie. Gdyby tylko Pakistańczycy i Bengalczycy czy też Rosjanie pozostawali w służbie Chatterjee, Piątkowska zaryzyko­wałaby małą egzotyczną przygodę, ponieważ jednak to Polacy, z biegiem czasu wyłącznie Polacy utrzymywali w ruchu trzy tuziny riksz, sprzeciw wdowy był podyktowany narodową dumą i z tego względu wywołał iryta­cję wdowca. — Już do tego dochodzi — wołała Aleksandra — ze Polak musi być kulisem!









4




Mój dawny kolega szkolny z myślą o mnie odnotował wiele osób: ubranego jak z igły wicedyrektora Mariana Marczaka, księdza w dżinsach Stefana Bierońskiego, urzędnika miejskiego Jerzego Wróbla, o którym wspomina, że w nieodłącznej wiatrówce prowadzi zabezpieczające ślady badania terenowe, i Ernę Brakup w garnkowatym kapeluszu i śniegow­cach, która już teraz staje mi przed oczyma jak żywa.

Z panami Karauem i Vielbrandem wyjechała pani Johanna Dettlaff. według słów Reschkego wyróżniająca się w toku pertraktacji wytwornym uśmiechem i umiejętnością błyskawicznego liczenia w pamięci, aby powró­cić, skoro tylko Marczak zwoła radę nadzorczą. Będąc obstawieni przez osoby, które chcą głosować, wtrącać się, pilnować, Aleksander i Aleksan­dra mogą jeszcze troszkę pożyć dla siebie; dużo czasu naszej parze nie pozostało.

Piątkowska zaczęła zabezpieczać ślady złota na najbardziej zewnę­trznym obwodzie astronomicznego zegara. Reschke prowadził rozmowy z polskimi członkami rady nadzorczej, szczególnie często z Marczakiem, który obiecywał liberalne potraktowanie przez swój bank mieszczący się w starej budowli koło Bramy Wyżynnej. Kasetonowy sufit wsparty na granitowych filarach mamił tam stałością; za sprawą ornamentu, całego z majoliki — pola zewnętrzne utrzymane w zieleni, bieli i ochrze, pole środkowe podcieniowane brązowo, ochrowo i biało — stanowił dla zmieniających się walut solidną obudowę, często teraz odwiedzaną przez Re­schkego.

Od czasu do czasu trzeba było karmić komputer Aleksandry nagro­madzoną w Bochum pilnością. Z biura Interpressu przy Ogarnej Reschke mógł prowadzić zamiejscowe rozmowy, a później nawet faksować. Ktoś, prawdopodobnie Wróbel, doradzał ostrożność — starym zwyczajem może tam być podsłuch — ale Reschke się nie przejął: — My nie mamy nic do ukrycia. — Jego zapiski donoszą codziennie o nowych działaniach; niemniej jednak udokumentowane są dwie weekendowe wycieczki: sa­mochodowa jazda na Żuławy przez most na Wiśle i wypad nad jezioro.

Od początku maja, wcześnie jak na tę porę roku, wszędzie kwitł rze­pak. „Za wcześnie!”, pisze Reschke. „Jakkolwiek to wspaniałe wrażenie, kiedy żółtość chce samej sobie składać hołd, nie przestaję podejrzewać, że ta wiosna, obwołana za wcześnie, już w lutym, orkanopodobnymi wichu­rami, mami wszystkich. Niech sobie Aleksandra wyśmiewa mnie i jednobarwne upojenie kwitnieniem nazywa darem niebios, na który nie wypada utyskiwać, ja obstaję przy swoim: za nasze czyny i zaniechania otrzymamy rachunek jeśli nie jutro, to pojutrze. Już widzę nas w przyszłości, choćby na przełomie tysiącleci, wkrótce po tym, gdy riksza rowerowa, jak mówi Chatterjee, wyprze z miast samochód. Zapanują surowe prawa. Wiele z tego, co dzisiaj się pyszni, zmarnieje pod hasłem: to było kiedyś. Prze­żyty luksus! Ale naszej idei, która ma już stały adres, gwałtowne prze­obrażenia nie dotkną, ponieważ służy ona zmarłym, nie żywym. Wsze­lako dbając o zieleń cmentarza, którego przywołującą pojednanie nazwę zawdzięczamy radcy konsystorialnemu Karauowi, zatem osobie duchow­nej, przemawiającej chętnie alegoriami, powinniśmy pomyśleć o roślinach, które zdołają wytrzymać przyszłe ocieplenie powierzchni ziemi. Niestety za mało na ten temat wiem. Chcę to nadrobić. Co wytrzyma brak wody, nawet dłuższe okresy suszy? Przejeżdżając po drodze przez okrzyczane jako piaszczyste i mało uwodnione Bory Tucholskie zwróciłem tym razem uwagę na ów kulisty krzak jałowca i z miejsca wyobraziłem sobie, że jest mało wymagający, w sam raz na nasz cmentarz...”

Ale nie tylko za wcześnie rozkwitły rzepak dawał pożywkę jego prze­czuciom; mój kolega szkolny, któremu już podczas cotygodniowych po­dwójnych lekcji wychowania estetycznego w pelikanowym bloku wychodziły zastraszająco prorocze gryzmoły — gdzieś w połowie roku czter­dziestego trzeciego machnął rysunek, na którym miasto, dotychczas nie tknięte, ze wszystkimi wieżami stało w płomieniach pod gradem bomb — znalazł dla swego talentu szersze pole do popisu: czy to na równinnych Żuławach, czy u brzegów kaszubskich jezior, tu w rowach odwadniających obwałowanej krainy, tam w przybrzeżnej trzcinie, wszędzie hałasowały ro­puchy, z których godowych dźwięków Reschke wyławiał głosy kumaków czerwbnobrzuchych, tak zwanych kumaków ognistych. Pisze: „Tutaj one jeszcze są! A w wyżej położonych jeziorach i bajorkach są nawet kumaki żółtobrzuche”.

Kiedy Piątkowska, dumna ze swego zasobu słów, wykrzyknęła: — Istny żabi koncert wszędzie! — profesor historii sztuki był dobrze przygotowany do nie tylko przyrodniczego wykładu o płazach bezogonowych, żabach wszelkiej wielkości, ropuchach zwyczajnych i zmiennych, grzebuszkach, ropuszkach, więc także o kumakach: — Nie słyszysz, jak wyraźnie odcina się ich wołanie? Brzmi jak uderzanie w szklany klosz. Znowu i znowu. Po krótkim uderzeniu ten podwójny dźwięk. Ten ciągły lament wieszczący: „O, biada!” Nic dziwnego, że wołanie kumaka, jeszcze bardziej niż pu­szczyka czy sowy, sprzyjało zabobonom. W wielu niemieckich baśniach — jestem pewien, że w polskich też — wołanie kumaka wróży nieszczę­ście. Mówi się, że kumak nieszczęście przywołuje. Znajdujemy go w bal­ladach Burgera, u Vossa i Brentano. Natomiast w czasach dawniejszych kumakowi przypisywano mądrość; dopiero później, pod naporem coraz gorszego biegu wydarzeń, jemu, nie na przykład ropusze zwyczajnej, przy­pada rola wieszczka, który zwiastuje nadciągające nieszczęście.

Nikt nie mógłby być z tym tematem bardziej za pan brat niż Re­schke. Na porosłym trzciną brzegu jeziora niedaleko Kartuz i przy szosie z Nowego Stawu do Nowego Dworu, kiedy zaparkowali wóz między przy­drożnymi drzewami, aby sfotografować wierzby głowiaste stojące rzędem nad brzegiem Świętej albo wzdłuż rowów odwadniających, profesor, jako że ton nadawały kumaki, cytował wiersze romantyków i ostatnim cytatem z Achima von Arnima — „... i kumaków, i żab roje wyśpiewują jutrz­nie swoje w świętojańskich ogni skrach...” — powrócił do przedwcześnie wybuchłej wiosny. Jeśli Arnim kojarzy wołanie kumaków ze skrami świę­tojańskich ogni, to chce zaznaczyć, że to schyłek czerwca, czas sobótek; natomiast słyszane tutaj, w połowie maja, wołanie kumaków jest niepoko­jąco antycypowane. — Wierz mi, Aleksandro, podobnie jak rzepak kwit­nie za wcześnie, tak za wcześnie wołają czerwonobrzuche i żółtobrzuche kumaki. One chcą nam coś powiedzieć...

Po przedstawieniu tego spotkania ze zbyt wcześnie zbudzoną naturą Reschke pisze, że ona po początkowym śmiechu i okrzykach w rodzaju:

Nie możesz powiedzieć po prostu: jak pięknie kwitnie rzepak! — i:

Sam jesteś kumak! — kurzyła papierosa za papierosem, cichła coraz bardziej i na koniec zamilkła. „Nigdy jeszcze nie widziałem Aleksandry tak małomównej”. Zdobyła się już tylko na jedną prośbę: — Jedźmy z powrotem. Tutaj wszystko jest trochę niesamowite.

Dziennik nie mówi, czy wypowiedziała tę prośbę nad brzegiem je­ziora, czy między głowiastymi wierzbami. Tylko na taśmie głos Reschkego informuje, dokąd to się wybrał z magnetofonem i czułym mikrofonem, żeby nagrywać wyraźne i delikatne jak pobrzękiwanie szklanego klosza wołania kumaka. Na Kaszubach, niedaleko Chmielna, ponad kumaczym podzwanianiem słyszę Aleksandrę. — Komary mnie tu zjedzą! — woła i jest zdania: — Już dosyć tych głosów natury, Aleksandrze. Niedługo

będzie wieczór.

Zaraz, jeszcze tylko kwadransik, żebym wiedział, jak interwały mają

się do siebie...

Cała jestem już pogryziona...

Przykro mi, najdroższa, ale...

Wiem, wiem, wszystko musi być zrobione dokładnie.

Tak szczegółowo, z pomocą techniki dźwiękowej, zmieszały mi się w trio jego informacje o miejscu i czasie, jej narzekania i wołania ku­maka. Odtąd wiem, że kumaki ogniste wołają w dłuższych odstępach niż kumaki żółtobrzuche, wiem, jak ciepło, miękko brzmi jego bliski baso­wemu dudnieniu, ale zawsze trochę zakatarzony głos, jak ona stanowczo akcentuje swoje słowa i miesza z podzwanianiem kumaków.



Tą samą techniką Reschke utrwalił potok wymowy kobiety, która we­szła do rady nadzorczej Niemiecko-Polskiego Towarzystwa Cmentarnego jako obywatelka polska pochodzenia niemieckiego. Zarazem była Erna Brakup rzeczniczką mniejszości niemieckiej w Gdańsku, która do tej pory musiała milczeć; nie mogło być żadnych mniejszości.

Magnetofonowe nagranie, które zaraz po wołaniach kumaka uwiecz­nia gadaninę Erny Brakup, odgrzewa wspomnienia. Tak mówili dziadek i babka ze strony ojca. Tak szwargotali sąsiedzi, woźnice rozwożący piwo, robotnicy ze stoczni, rybacy w Brzeźnie, robotnice z fabryki margaryny Amada, służące, w soboty straganiarki, we wtorki śmieciarze, z powścią­ganą rozlewnością nawet profesorowie gimnazjalni, urzędnicy pocztowi i funkcjonariusze policji, a w niedziele pastor z kazalnicy.

Ni telko zwierzchnoszcz gnietła nasz i cisła..." Potok słów Erny Bra­kup, po prawie pięćdziesięcioletnim zatamowaniu — mało kto z władają­cych jej gwarą pozostał — przynosi ze sobą osobliwości, że tak powiem: rarytasy, którym grozi zaginięcie: któż wie, co to są peluszki? Mówiła ona językiem wymierającym, „toteż słusznie", pisze Reschke, „przyznano jej miejsce w radzie nadzorczej towarzystwa cmentarnego. Kiedy które­goś dnia zaniosą ją do grobu, a ma już blisko dziewięćdziesiątkę, wraz z nią pogrzebana zostanie ta ocalała mowa; jeszcze jeden powód, żeby nagrywać Brakup na magnetofon".

Dysponuję pół tuzinem kaset. Ale zanim puszczę pierwszą do spisywa­nia, muszę, dla lepszego zrozumienia starej, zboczyć na główny szlak wiel­kiej polityki: ledwie rozpoczęły się pertraktacje o założeniu towarzystwa cmentarnego, zapowiedziano wizytę państwową — najpierw w Warszawie, potem w Gdańsku. Prezydent republiki zachodnioniemieckiej przybywał, aby wyważonymi przemówieniami pokryć pół tuzina niezręczności urzę­dującego kanclerza i stworzyć dobry klimat dla przyszłego sąsiedztwa obu wypominających sobie tyle cierpień narodów.

Erna Brakup podążała w ślad za dostojnym gościem, kiedy ten, po­śród świty, przechadzał się po Długiej, zdawał się słuchać naszpikowanych historią objaśnień, to tu, to tam rzucał bystre spojrzenia, znosząc przy tym wewnętrzny i zewnętrzny krąg ochroniarzy i fotoreporterów jako coś natu­ralnego, wreszcie wprowadzony został na schody Ratusza Głównego Mia­sta, aby — pomachawszy ze schodów równie przyjaźnie jak powściągliwie — zniknąć w Ratuszu; miano mu tam pokazać drogocenne rzeczy, mię­dzy nimi takie, które w rękach Piątkowskiej pozłocone na nowo nabrały przed laty blasku. Pomiędzy miejscowymi widzami i turystami, którzy musieli wszyscy wytrzymać spojrzenie prezydenta, Erna Brakup pozostała na zewnątrz.

I tak powiedziała później Reschkemu do mikrofonu: „A ja tam bym rada beła z nim pogadacz. Bym jemu rzekła, co mnie frajdę zrobił, tero, jak wiek są do końca zbliża. I co bym doczekacz chciała, jak niemiecki frydhof tam bandze, gdzie dawniej beł. I moja młodsza siostra, co zaro po wojnie na Zachód wyjechała i już pięćdziesiąt lat w Bad Segeberg mieszka, na Georg-Fock-Strasse pod czwartym, bandze mogła tutaj leżecz, jak już na nią czasz przyjdzie. Chciałam tylko rzec: Serdeczne dzięki, panie prezydencie, cośmy niemiecki frydhof dostali i co chęcz gorąca mojej siostry Frydy są spełniła. Ja też, bym mu rzekła, co tak długo za Polkę bełam, jak już Pan Bóg do siebie mnie powoła, na niemieckim frydhofie leżecz bym chciała, nie z tymi wszystkimi Polakami, co tak nasz wymieszały, aż nic ni zostało. Ale ciżba beła taka, com są do niego ni dopchała..."

Nie tylko Erna Brakup, także Aleksander i Aleksandra stali przed schodami Ratusza z kamiennymi kandelabrami po bokach. Turyści kla­skali, kiedy mąż stanu troszeczkę z góry pomachał, a jego srebrzyste włosy dzięki korzystnemu położeniu słońca zalśniły. Mieszkańcy odwiedzanego miasta podziwiali wspaniały widok, ale nie chcieli klaskać; nawet Reschke się powstrzymał, chociaż zdawał sobie sprawę, że już sama zapowiedź prezydenckiej wizyty postawiła przedsięwzięcie „Cmentarz Pojednania" w korzystnym świetle. Podobnie jak Erna Brakup o pomocy z najwyż­szego szczebla przekonany był wicedyrektor Narodowego Banku. A Ale­ksandra Piątkowska zapewniała Jerzego Wróbla, że jej Aleksander nie zaaranżował co prawda krótkiej wizyty głowy państwa, ale postarał się, żeby wypadła w terminowej bliskości pertraktacji.

Później, kiedy po wizycie dużo wody już upłynęło, słyszę ją, jak sto­jąc nie opodal przybrzeżnych trzcin ponad wołaniami kumaków mówi do magnetofonu: „Ładne oczy ma ten twój prezydent. Nie musi nosić ciem­nych okularów jak nasz. To dobrze, że przyjechał we właściwym czasie. W przeciwnym razie może by nic nie wyszło z cmentarza dla Niemców".



Z łatwo zrozumiałych względów, również z tego, że i tak miał uniwer­sytetu po dziurki w nosie, profesor Reschke postarał się o urlop. Zaraz po powrocie do Bochum przekazał asystentom bieżące seminaria i zwią­zany z praktyką tok studiów i na nadchodzący semestr całkowicie zawiesił wykłady. Nie musiał ograniczać się z tego powodu. Rada nadzorcza To­warzystwa Cmentarnego jeszcze na posiedzeniu założycielskim przyznała członkom zarządzającym ryczałtowe wynagrodzenie; mając takie zabez­pieczenie łatwo pożegnał się z uniwersytetem i jego profesorskim gronem. Pewnie, chichotano, ale Reschke nie dał się zbić z tropu drwinom kolegów, śmiał się nawet, kiedy pewien badacz literatury, czyniąc aluzję do znanego zakładu pogrzebowego, nazwał go „profesorem Grieneisenem”. Utwierdzono się w przekonaniu, że starannie skatalogowana kolek­cja ręcznie kutych gwoździ trumiennych, którą zawdzięczał długoletnim badaniom barokowych nagrobków na północnoniemieckich cmentarzach, była czymś więcej niż kaprysem: to, co mu znosili grabarze i zakrystianie

krzywe i proste, często zżarte przez rdzę i takie z pękniętymi łebkami, ale też nie naruszone i nadal graniaste gwoździe trumienne, przeważnie długości wskazującego palca, z dawnych czasów: od wczesnego baroku po późny biedermeier — wskazywało na obecne plany Reschkego. Pisał do Aleksandry: „Nigdy bym nie pomyślał, że ten zwyczajny produkt uboczny mojej pracy habilitacyjnej może mieć jakieś znaczenie...”

W swym kawalerskim mieszkaniu urządził sekretariat, którego metraż i opróżnione regały przeszły wkrótce we władanie jego uniwersyteckiej se­kretarki. Wraz z książkami do holu musiała się przenieść kolekcja ręcznie kutych gwoździ trumiennych.

I teraz dopiero Reschke przejrzał swoją garderobę i kupił sobie, co po­świadczają leżące przede mną kwity, czarny kamgarnowy garnitur, czarne buty, czarne skarpetki, szare krawaty w szary wzór, czarny borsalino oraz

pasujący do parasola — asfaltowoszary płaszcz od deszczu również włoskiej produkcji; bo w drugiej połowie czerwca miało nastąpić uro­czyste poświęcenie Cmentarza Pojednania: zaplanowane były pierwsze pogrzeby.

Przywiezionym przezeń podarunkiem była tym razem porcelanowa umywalka z armaturą. Jak Reschke troszczył się o wszystko, tak Piątkowska uzupełniała przezorne planowanie: podczas gdy on i jego obsadzony na razie tylko na pół etatu sekretariat przewidująco utrzymywali kon­takt z wydziałem wizowym polskiej ambasady, ona przez biuro turystyki

Orbis” zapewniła wystarczającą liczbę jedno- i dwuosobowych pokoi dla spodziewanych niebawem żałobników.

Przewozem zwłok miał się zająć zakład pogrzebowy, który szukał kon­taktu z odpowiednim zakładem w Gdańsku i wkrótce zawarł umowę koo­peracyjną. Ze wschodnioniemiecką firmą „Meble Ziemne, przedsiębior­stwo upaństwowione” nie ubito interesu, ponieważ produkowane przez nią trumny nadawałyby się co najwyżej do kremacji; te wszakże, jeśli po­żądane, miały odbywać się w miejscu zamieszkania zmarłych. O ponow­nym uruchomieniu starego krematorium przy Świętego Michała na razie

nie można było myśleć.

Dobrze, że Reschke odnotowywał w swoim brulionie także codzienne pospolitości: „Nareszcie można wymienić uszkodzoną umywalkę przy Ogarnej; Aleksandra jest rada, że przy wszystkich zajęciach nie zapo­mniałem o jej życzeniu”.

Potem nadszedł oczekiwany dzień. Jako że biskupowi z Oliwy, który obiecał przybyć, nagle coś podobno stanęło na przeszkodzie, poświęcenia Cmentarza Pojednania dokonali w ekumenicznym duecie ksiądz Bieroński, kapłan z kościoła Świętego Piotra, i radca konsystorialny Karau, dok­tor teologii; w osobach obu duchownych, katolickiego i ewangelickiego, odzwierciedlał się nie tylko mieszany wyznaniowo skład rady nadzorczej, lecz również jej zamiar niedopuszczenia do powstawania odrębnych kwa­ter wedle wyznawanej wiary, jak to było za czasów Zjednoczonych Cmen­tarzy.

Sprawie nie nadano wielkiego rozgłosu. Mało kto przybył z prasy, nie było telewizji, Reschke jednak widać zamówił w jakiejś prywatnej firmie nagranie uroczystości poświęcenia cmentarza i — z należytego dystansu — pierwszych pogrzebów. Kaseta video, bądź co bądź półgodzinna, znaj­duje się w dostarczonych mi materiałach. Po kilkakrotnym puszczaniu kasety, która wszelako leci bez ścieżki dźwiękowej, mógłbym powiedzieć:

Byłem przy tym.

Na początku lata odbyło się poświęcenie, a potem dwa pogrzeby w prawym tylnym rogu rozległego terenu, tam, gdzie aleja wiodąca do głównego gmachu Politechniki wyznacza granicę Cmentarza Pojednania. Mimo ładnej pogody, zachmurzenie małe lub umiarkowane, przyszło dzię­ki Bogu niewielu ciekawskich: nieśmiało stojące z boku stare kobiety, paru bezrobotnych. W każdym razie w kadrze znaleźli się tylko żałobnicy i Reschke, naturalnie w nowym kamgarnowym garniturze, trzymający z boku borsalino, ze złożonym parasolem pod pachą. Obok niego pozłotniczka w żałobnej czerni i kapeluszu z szerokim rondem, nie pozbawiona ele­gancji. Do tego Brakup: mała, pomarszczona, w filcowym nakryciu głowy w kształcie garnka, na nogach śniegowce. A za parą Jerzy Wróbel. Na środku głowy już łysy, ale po bokach jeszcze faliście długowłosy, ma minę wciąż zdumionego artysty. Jego wiatrówka, którą Reschke przypisuje mu za każdym razem, musi pasować do danej okazji.

Ponieważ 21 czerwca jednocześnie, choć w innym miejscu, działo się coś w wielkiej polityce, mówiono później, że para Reschke-Piątkowska po­trafi powiązać ważne terminy ze swoimi interesami: oboje kuci są na cztery nogi. Jednakże w jego dzienniku jest napisane, że to nie zamiar, lecz przy­padek, a jeśli nie przypadek, to zrządzenie losu wchodziło w grę przy usta­laniu terminu pierwszych pogrzebów, wszelako zrządzenie, które uczyniło go radosnym i wdzięcznym. „Fakt, że tego samego dnia, ba, w godzinie poświęcenia Cmentarza Pojednania, w Bonn i w Berlinie Wschodnim, w Bundestagu jak i w Izbie Ludowej oznajmiono o wiążącym z punktu widzenia prawa międzynarodowego uznaniu polskiej granicy zachodniej, był dla dalszej realizacji naszej idei korzystny: już od sierpnia wolno nam było wykorzystywać dawną halę krematorium na nabożeństwa żałobne. Wspólnota białoruska wypełniła suchą pustkę niegdyś użytkowego tylko pomieszczenia prawosławnym przepychem...”

Potem stało się nad otwartymi grobami. Jak gdyby nasza para wy­szukała sobie pierwszych nieboszczyków: starego mężczyznę wyznania luterańskiego i starą kobietę wyznania katolickiego pochowano jedno za drugim w tak krótkim odstępie, że obydwa orszaki żałobne uczestniczyły w jednej jak i w drugiej ceremonii. W dodatku pogoda zachęcała do pozostania. Blask słońca przefiltrowany przez liściaste drzewa padał na żałobników; poświadcza to film video.

W ziemi spoczęli: Egon Eggert, dawniej Gdańsk, Kramarska 8, ostat­nio zamieszkały w Böblingen, 82 lata, i Auguste Koschnick, dawniej Mo­kry Dwór, powiat Gdańskie Niziny, ostatnio zamieszkała w Peine, 91 lat. Jedna trumna czarna, druga orzechowa. Bieroński i ministranci w bieli i fiolecie. Karau w koloratce i todze. Według relacji Reschkego obecni byli nie tylko członkowie rodzin i przyjaciele zmarłych; kilka oddziałów terenowych zorganizowanego ziomkostwa przysłało obserwatorów, Związek — panią Johannę Dettlaff. Chciano sprawdzić, czy w polskim otoczeniu zapewniony jest godny prze­bieg niemieckich uroczystości pogrzebowych. Miano zapoznać się z poło­żeniem cmentarza i zasięgnąć informacji o pielęgnowaniu grobów. Poza tym było duże zainteresowanie podwójnymi grobami. Ponieważ obecna była pani Martha Eggert, wdowa po Egonie Eggercie, mogła zagwaran­tować sobie późniejsze miejsce u boku męża. O to wszystko pytano półgło­sem. I cichym, zawsze dbałym o właściwą intonację głosem Jerzy Wróbel odpowiadał jak osoba urzędowa.

Reschke jeszcze w swych zapiskach jest poruszony pierwszymi po­chówkami. Sądzę, że na filmie video zdołałem dostrzec, iż Piątkowska w kapeluszu z szerokim rondem płakała w trakcie jednej jak i drugiej cere­monii. Wzruszające, jak młodzieńczo kanciasty ksiądz z kościoła Świętego Piotra na początku zwięzłej przemowy nad grobem przepraszał za swą, jak powiedział, „kaleką niemczyznę”. Trochę przydługie kazanie radcy konsystorialnego Karaua, który z przesadnym naciskiem faszerował swoje wciąż szukające alegorii zdania takimi słowami, jak „ziemia ojczysta” i „powrót”. Pani Dettlaff, którą — jak mi się zdaje — rozpoznaję jako postawną, ze smakiem ubraną na czarno damę, chciała właściwie po poświęceniu wy­głosić w imieniu Związku przygotowaną mowę, ale Reschkemu udało się jej to odradzić: niechże zechce łaskawie zabrać głos przy innej, mniej wystawionej na nieporozumienia okazji.

Z takim taktem to się odbywało. Prasa uznała, że pierwsze pogrzeby na Cmentarzu Pojednania przebiegły w sumie godnie i na szczęście bez politycznych zakłóceń. Podczas składania kondolencji kamerzysta filmu vi­deo powoli przejeżdżając obiektywem ukazał biegnące w kształcie krzyża lipowe aleje, duże rondo, poszczególne kępy drzew, tutaj wiązy i kasztany, tam wierzbę płaczącą, ówdzie buk czerwony, i wprowadził trochę polskich akcentów, prezentując użytkowników parku, kobiety z małymi dziećmi, emerytów, ludzi pogrążonych w lekturze, samotnego pijaka i grających w karty bezrobotnych, którzy nie zwracają uwagi na pogrzeby. Potem pojawia się w kadrze mający w sobie coś z domku czarownicy ceglany budynek u wejścia do parku bądź na cmentarz, a wraz z nim zamon­towana na żółtym klinkierze mosiężna tabliczka, która po polsku i po niemiecku obwieszcza, że teren parku będzie w przyszłości użytkowany jako „Cmentarz Pojednania” — „Versohnungsfriedhof”.

Starsi żałobnicy byli zgorszeni, że kilkoro młodszych żałobników, wśród nich prawnuki zmarłej, przyjechało z hotelu na cmentarz, a po­tem odjechało rikszami rowerowymi Chatterjee, „aczkolwiek”, jak pisze Reschke, „nie zdarzyło się nic niestosownego, bo riksze przemierzają tę samą co taksówki trasę, różniącą się tylko ceną za przejazd, przybrane z boku powiewającym kirem”.

To, co nazywano dawniej stypą, odbyło się w „Heveliusie”. Uczest­nicy obu pogrzebów zasiedli w zarezerwowanej hotelowej restauracji przy długich stołach. W zapiskach Reschkego jest wzmianka, że przy tej spo­sobności pani Johanna Dettlaff wygłosiła jednak swoją na ogół umiar­kowaną mowę. Niestety nie dysponuję ani tekstem, ani nagraniem. Ale kiedy w dalszym toku podwójnej uroczystości rozkrochmaliła się członkini rady nadzorczej Erna Brakup, magnetofon był puszczony w ruch. Pośród szumów i trzasków słyszę: „No, wezmę se jesz sztuk szwininy i ni dam są prosicz, kiej mnie Pan Bóg ręce dał, co bym se brała... Ale pogrzeb mnie są widział, lubo nie beło jak dawniej, kiej to są zwało Zjednoczone Frydhofy. Tako mnie chęcz wzięła, co bym i ja rychło w ziemi legła. Jezus, Maria! No, ździebko se jesz poczekam...”



Co też myślał sobie Reschke, opatrując stypę w „Heveliusie” nekro­logiem, przywołując w swoim brulionie dla porównania obrzędy grze­balne Meksykanów i Chińczyków i wyliczając na koniec zalety hinduistycznego palenia zwłok? Chwali „minimalizację zwłok” i ryzykuje wyra­żenie „oszczędność miejsca”. Czy obawiał się, że Cmentarz Pojednania może okazać się któregoś dnia za ciasny, wykorzystany do ostatka, prze­pełniony? Czy on, który zdecydowanie odrzucał groby masowe — „Nigdy więcej nie może do tego dojść!” — przeczuwał możliwość zbiorowych pochówków?

W nowym garniturze — a w deszczu pod parasolem — towarzyszył dalszym pogrzebom, wspólnie z Piątkowską składał kondolencje, miał przy tym na oku należyty przebieg ceremonii i ostrożnie nim kierował, po czym przerwał pobyt w Gdańsku, aby ze swego mieszkania w Bochum zapew­nić regularne obsyłanie Cmentarza Pojednania. W krótkim, napisanym jakby w pośpiechu liście można przeczytać: „Słuszne było, Najdroższa, tak wczesne zorganizowanie sekretariatu, nawet jeśli wskutek tego moje mieszkanie zrobiło się małe. Pani von Denkwitz okazuje się w wykonywa­niu nowych zadań pomocna. Jako mojej długoletniej sekretarce mogę jej całkowicie zaufać. Pomyślny jest stan konta. Niedługo osiągniemy czwarty milion. Liczba amatorów pochówku rośnie. Do tego dochodzi fakt, że na otwarte w początkach czerwca specjalne konto obok wielu drobnych dat­ków wpłynęły znaczne sumy, w tym kilka wpłat zza oceanu. Pani von Den­kwitz jest tutaj teraz przez cały dzień...”

Sprawa rozkręcała się, ale sukcesy mojego kolegi szkolnego nie pozo­stawały niezamącone: dużo obelżywych listów w stertach korespondencji. Komentarze gazetowe lubowały się w mnożeniu „złośliwych dowcipów i cynicznych inwektyw”. Reschke czytał uszczypliwe uwagi z taką drażliwością, że zadaję sobie pytanie, czy mój sąsiad ze szkolnej ławy to nie był ów wyrośnięty, pryszczaty chłopak, którego najlżejsza krytyka dopro­wadzała do płaczu. Prawie we wszystkich przedmiotach nieprzeciętnie dobry, pozwalał wprawdzie odpisywać od siebie, chciał jednak, żeby go za to chwalić, żeby chwalili go wszyscy. A kiedy ten niezdarny rysunek, na którym miasto pod gradem bomb stało w płomieniach, spotkał się z przyganą, przyganą z ust wszystkich nauczycieli i uczniów, stanął we łzach; przy tym on wszystko trafnie przewidział.

W każdym razie Reschke uznał za śmieszne, że akurat jemu wymy­ślano od „zatwardziałych rewanżystów”. Pomawiano go o „nieczyste inte­resy na zmarłych”. Na jeden z komentarzy, który ukazał się pod nagłów­kiem „Niemiecki spokój cmentarny zapewniony!” i którego kulminacją był zarzut dążności do „rewindykacji przy pomocy zmarłych”, odpowie­dział z miejsca jako wprawny autor listów do redakcji i nazwał swoje organizatorskie wysiłki „ostatnią z możliwych form porozumienia między narodami”.

Według tego Reschke nie mógł jednak być pryszczatym, wyrośnię­tym, chciwym pochwał chłopakiem; raczej widzę mojego dawnego są­siada z ławki jako gorliwego drużynowego, który poza organizowaniem akcji przeciwko stonce ziemniaczanej odznaczył się urządzeniem, podczas pierwszej czy drugiej rosyjskiej zimy wojennej, punktu zbierania i pako­wania swetrów i wełnianych ocieplaczy, długich kalesonów i futrzanych palt, do tego nauszników i nart dla żołnierzy na froncie wschodnim. Ale także straszny rysunek musiał być dziełem drużynowego Reschkego; tylko on przewidział...

Duża liczba aprobujących artykułów i entuzjastycznych listów kom­pensowała zresztą obelgi. Nawet z Ameryki i Australii pisali ziomkowie. Cytat z jednego listu niech wystarczy za wszystkie: „... i niedawno dozna­łem radosnej satysfakcji czytając w naszym ciągle opóźnionym biuletynie, że Zjednoczone Cmentarze przy Alei Hindenburga znów są czynne. Gra­tuluję! Przy moich niebawem 75 latach jestem co prawda jeszcze krzepki i pracuję przy strzyżeniu owiec, rozważam jednak możliwość skorzysta­nia z wielkodusznej oferty Państwa. Nie. Nie chcę leżeć w obcej ziemi...” Później dochodziło do przewożenia zwłok zza oceanu.

Na ten list Reschke odpowiedział osobiście. Ale większą część kore­spondencji mógł pozostawić swojej sekretarce, od lat jego listowy styl był jej stylem. Poza tym między obojgiem nic nie było, żadnych sekretnych historii, które mogłyby wysadzić Aleksandrę z siodła; w dodatku ja bym się wzdragał przed wprowadzaniem tu akcji ubocznej.

Erika von Denkwitz, której zdjęciem nie dysponuję, miała pięć lat, kiedy jej matka z nią i trojgiem rodzeństwa jak też rządcą majątku i jego żoną dwoma wyładowanymi furmankami zdecydowała się uciekać ze Sztumu na Zachód. Dwoje z rodzeństwa i żona rządcy zmarli w drodze. Tylko jedna furmanka wytrzymała do końca. Denkwitz straciła wszystkie lalki.

Reschke w swych zapiskach podziwia „za sprawą szczegółów życia na zachodniopruskiej wsi jakże głęboko zakorzenione dziecięce wspomnie­nia” sekretarki, która wszelako nie chciała wciągnąć samej siebie do kar­toteki zebranych w komputerze amatorów pochówku. Utrzymuje on, że rozumie jej skrupuły, nie chce jej do niczego namawiać, chwali nieza­chwianą „mimo zasadniczych wątpliwości” lojalność Denkwitz i po ledwie dwóch tygodniach pozostawia jej sekretariat. Mój dawny kolega szkolny umiał podrzucać zadania innym; w przeciwnym razie nie siedziałbym nad tą relacją.



Powróciwszy do Gdańska Aleksander musiał uspokajać swoją Ale­ksandrę, z racji niedawno przeprowadzonej unii walutowej pełną niepokoju o biedną Polskę, która musi odtąd żyć drzwi w drzwi z niemiecką marką. — Co my mamy zrobić, kiedy wy przyjdziecie z wypchanym port­felem i nas wykupicie?

Reschke był pewien, że marka niemiecka będzie miała dostatecznie dużo roboty ze stawianiem na nogi wschodnioniemieckiej gospodarki. — Wobec tego na Polskę niewiele zostanie. A mimo to wskutek zmienionej sytuacji marki Towarzystwo Cmentarne raczej nie ucierpi. Przezorność na wypadek śmierci jest niezależna od zmienności koniunktury. Wierz mi, Aleksandro, na pogrzebach się nie oszczędza!

Ta rozmowa odbyła się w czasie weekendu, wkrótce po jego powrocie z Bochum. Para pojechała samochodem na Kaszuby. Rzepak już prze­kwitł, ale utrzymywała się piękna letnia pogoda. Tutaj były jeszcze maki i chabry, byli chłopi chodzący za pługiem zaprzężonym w konia. Na kupie gnoju piał kogut z książki z obrazkami.

Aleksandra zrobiła zakupy na piknik, które nad brzegiem jeziora nie­daleko Żukowa rozłożyła na ładnym, ozdobionym czerwono-niebieskim haftem obrusie: grubą czosnkową kiełbasę, twaróg wymieszany z cebulą i szczypiorkiem, słoik konserwowych ogórków, rzodkiewki, za dużo ugo­towanych na twardo jajek, grzyby w occie i oleju, do tego masło i chleb, nie zapominając o solniczce. Cztery butelki piwa wstawiła do cmoktającej przybrzeżnej wody. Pośród trzciny znaleźli piaszczystą zatoczkę, w sam raz dla dwojga. Oboje siedzieli boso na składanych krzesłach, on z pod­winiętymi nogawkami.

Nie, ropuchy nie hałasowały. Raz zawarczał w oddali motocykl. Ważki nad wodą, trzmiele, biełinki kapustniki, co jeszcze? Tak nadszedł wieczór. Od czasu do czasu wyskoczyła ryba. Papierosowy dym przeciwko koma­rom. I nagle wołanie jednego jedynego kumaka — raczej podzwanianie niż wołanie. „Kiedy już zarzuciliśmy nadzieję, ten po trzykroć uderzony klosz: krótko, długo, długo... Od nieporuszonej powierzchni wody takie dzwonienie odbija się szczególnie. Skąd dochodziło? Nie potrafiłbym po­wiedzieć: z bliska czy z daleka. Poza tym nic się nie odzywało, chyba że skowronki, które wysoko ponad wcześnie dojrzałymi polami aż do wie­czora miały swą scenę. I białe, napływające z północnego wschodu worki chmur należały do kaszubskiego lata. Wołanie kumaka nie chciało się skończyć...”

I w ciszy, ponad nie kończącym się kumkaniem, odezwała się Piątkowska: — Powinniśmy się teraz wycofać.

Reschke chyba nie od razu odpowiedział: — Myślisz, że to, cośmy zaczęli, nie może się udać?

Ja tylko mówię, żebyśmy się wycofali, póki jest fajnie.

Ale myśmy dopiero zaczęli...

Ja mówię: mimo to.

Nie ma jeszcze pełnych trzech rzędów grobów...

Wierz mi, Aleksandrze, fajniej nie będzie.

To znaczy pozostawić sprawę swojemu biegowi, bo nikt zatrzymać jej już jej nie zdoła...

Tylko dlatego, że to nasza idea?

Która nie doprowadzona do końca jest zwykłą fuszerką... Tę wymianę zdań, przeplataną wołaniami kumaka, zakończyła Aleksandra: nagranie Reschkego utrwaliło jej śmiech.

Naturalnie oboje ciągnęli sprawę dalej — teraz nawet ja chcę, żeby ciągnęli dalej, do jasnej i niespodziewanej! — ale propozycja, żeby się wycofać, póki jest fajnie, zaznaczyła w ich historii punkt węzłowy. Później znajduję zapiski, które potwierdzają tę cezurę: „To jeden jedyny kumak poradził Aleksandrze, żebyśmy uprzedzili koniec naszych wysiłków. Czy powinienem był tego posłuchać?”

Co do owego pikniku wypada jeszcze powiedzieć, że cztery butelki piwa nie chciały się ochłodzić w ciepłej wodzie jeziora. „Powinniśmy byli, jak radziłem, wziąć stroje kąpielowe”, pisze Reschke. Ale ja je­stem rad z tego zaniedbania, ponieważ w ten sposób relacjonującemu zo­staje oszczędzone zadanie sportretowania historyka sztuki i pozłotniczki, wdowca, wdowy, bladego, kościstego Reschkego i tu sprężystej, ówdzie nazbyt pulchnej Piątkowskiej, Olka i Oli, późnej pary jaku kąpiących się.

Tylko z podwiniętymi nogawkami spodni, w podkasanej spódnicy we­szli do płytkiej przybrzeżnej wody. On ogląda swoje stopy pod wodą, jak się zamazują, ustawione raz tak, raz siak, są mu dalekie, obce. Ona w lewej dłoni trzyma papierosa, prawą zadziera spódnicę.

Potem Reschke unosił z piaszczystego dna płaskie, dość oblepione kamienie. — Za moich młodych lat były tu raki — powiedział, kiedy pod ; kamieniami nic się nie ruszało.

Ona odrzekła: — Kiedy byłam tu z mamą i tatą, zaraz jak skończyła się wojna, nadal było dużo raków.

Gdy Aleksandra dorzuciła: — To się już skończyło — Aleksander potwierdził: — To się skończyło na zawsze.



Nazajutrz Reschke musiał wbić się w garnitur na uroczyste okazje. Trzy pogrzeby były w programie, po dwóch protestanckich jeden kato­licki. A każda grupa żałobników przybyła ze swoim pastorem, ze swoim księdzem, na co zezwalały przepisy.

Chowano leciwe kobiety, odprowadzane do grobu przez licznych krew­nych. Pogrzeb według obrządku katolickiego miał zapoczątkować czwarty rząd grobów. Sądząc z fotografii, jakie pstryknął Reschke i opatrzył na od­wrocie datą, polscy karawaniarze mogliby też być niemieckimi. Z biegiem czasu zaangażowano na stałe, prócz grabarzy, dwóch ogrodników cmen­tarnych. Od strony Wielkiej Alei w ceglanym budynku siedziała sobie por­tierka, która w ciągu dnia udzielała informacji odwiedzającym cmentarz, poza tym miała w swojej pieczy karawan, sprzęt ogrodniczy i narzędzia

grabarzy.

To na razie jeszcze spokojne stanowisko chętnie objęłaby Erna Bra­kup. Z trudem tłumaczył jej Jerzy Wróbel sprzeczność nie do pogodzenia między przynależnym do cmentarza miejscem pracy a jej zasiadaniem w radzie nadzorczej, ale dopiero gdy uprzytomnił Brakup wysoki stopień jej odpowiedzialności jako rzeczniczki mniejszości, Reschke zaś zapro­ponował jej dobrą zapłatę za nagrywane na magnetofon monologi, stara była zadowolona: „No, jak są ni da, to są ni da. A jużem se tak myślała, co by mnie w tym domeczku jak u Pana Boga za piecem beło. I w noc, jak na dworzu je ciemno. I bym uważała, co by rabuszniki ni przyłaziły i ni buchały czego. No, to są mówi trudno. Alem se tak imer marzyła, co by za stróżkę być na frydhofie...”

Nie tylko Reschke słuchał jej, jeśli się dało, z puszczonym w ruch ma­gnetofonem; Jerzy Wróbel, który pochodził z Grodna, trafił po wojnie w ruiny miasta Gdańska, wyrastał pod rusztowaniami i był teraz chciwy dawniejszych historii, gdyż ślady przeszłości powstałego z ruin miasta znajdował w najlepszym razie w urzędzie katastralnym. Nauczyciele i księża zaszczepili mu przekonanie, że Gdańsk zawsze był polski, prapolski. Nie nasyciły go związane sznurkiem akta pełne prawowania się w języku niemieckim o granice posesji i prawo przejazdu, przedawnione tytuły wła­sności i miejsca w kolejności do spadku, zatęchłe sterty dziedziczonego od wieków pieniactwa; ale szczegółów, które miały smak i zapach, mu dostarczyć Brakup. Jej powiedzenie — „Obce ziemie idzie chwaliczj ale życz ni idzie, gdzie je obco” — było świadectwem nieprzerwanej zasiedziałości. Z zamierzchłych wspomnień wydobywała plotki i politycznej zachmurzenia. Wiedziała, kto mieszkał w mieszczańskich superwilla wzdłuż Alei, a więc w sąsiedztwie Zjednoczonych Cmentarzy: „Same rechtory to beły, bogate, że strach. Miały niańki i stróże. No, tutaj, na Alei Hindenburga aże do ulicy Adolfa Hitlera, jak musieła potem zwać są Główna. Ja to dobrze pamiętam, bom w willi dochtora Citrona z moui sercem beła. Rzekę panu, panie Wróbel, fajny to beł dochtór, jeźle nawel Żyd. Zrobili go fertik i do Szwecji musieł uciekacz, bo tu nie dawali mi już bycz za dochtora...”

Wszystko, co dla Wróbla było ważne, nawet przebieg linii tramwajowych i to, kto w jakim kościele krótko albo długo głosił kazania, po­trafiła zapytana wyrecytować Brakup. Będąc zamężna za robotnikiem ze stoczni, który w czterdziestym drugim poległ na Krymie, wiedziała, kto z kim nienawidził się za czasów Wolnego Miasta: „Mogę panu rzeknącz, panie Wróbel! Tu, u Schichaua, i w fabryce wagonów zdrowo są kotło­wało. Czerwone z brunatnymi za łby są brały, brunatne z lagami na Czerwony Front. No, aże potem Adolf przyszedł i wszystko za twar wziął...”

Wróbel wciąż tego nie miał dość. Jeśli z Reschkem takim nie mającym końca historiom asystowała Piątkowska, to dokonywała porówna z cioteczną babką, która ilekroć wspominała dawne czasy, zawsze dochodziła do marszałka Piłsudskiego i jego wkroczenia do Wilna: że mu oko błyszczało, że wąs miał nastroszony, że jego wierzchowiec, siwek, sypną końskimi jabłkami. Aleksandra śmiała się: — Nie we wszystko trzeba wie rzyć. — A Reschke napisał w dzienniku: „Nie powinniśmy zbyt chciwie odgrzebywać starych historii, bo jak powiada Brakup: »Kto bagno kijem trzepie, ten błotem są ochlepie«. Zresztą cmentarz to wystarczające danie. Nasza idea zwraca się ku przyszłości, nawet wówczas, gdy obiecuje zmarłym skąpo odmierzony skrawek rodzinnej ziemi”.

To odwołanie się do zapełnionych grobów mogło dotyczyć tylko prak­tykowanych dotąd pochówków ziemnych; już w końcu lipca trzeba było na Cmentarzu Pojednania założyć kwaterę urn, ponieważ rosnącej licz­bie „amatorów pochówku” zależało na spaleniu zwłok. Wiele zgłoszeń z landów niemal już nie istniejącego jako państwo wschodnioniemieckiego tworu domagało się spopielenia i rezygnowało z chrześcijańskich obrzę­dów grzebalnych. Nie nazywając się ateistami wnioskodawcy ze Stralsundu, Neubrandenburga czy Bad Doberan chcieli „tylko skromnego po­chówku bez pastora i mów nad grobem”. Za tymi życzeniami przema­wiały pewnie poza tym niższe koszty, w szczególności przy przewożeniu urn, zwłaszcza że nowej, zachowującej dawny blask waluty, tylko w ogra­niczonym zakresie wymienionej jeden do jednego, zrobiło się mało.

Jako że uruchomienie na nowo starego krematorium przy Świętego Michała nie było możliwe — w jego piwnicznych pomieszczeniach uloko­wała się składnica kaset video — pierwszą kwaterę urn założono również w zachodniej części Cmentarza Pojednania, równolegle do Wielkiej Alei. Przy pogrzebach urnowych grono żałobników było mniejsze, często ograniczone tylko do bliższej rodziny. To zmniejszone uczestnictwo tłu­maczy się także przyjętą wkrótce praktyką przywożenia popiołów ludzi dawno zmarłych. Na pewno opierano się przy tym na wyrażanych za ży­cia życzeniach, które szukały spełnienia w zawsze tym samym zdaniu: żeby spocząć na wieki tam, tylko tam, gdzie się człowiek urodził. Takie cofanie się w przeszłość miało już wkrótce przysporzyć kłopotów radzie nadzorczej Niemiecko-Polskiego Towarzystwa Cmentarnego; ale nie chcę

uprzedzać faktów.

Jeszcze wszystko szło jak po maśle. Tylko Reschke, bo to esteta z za­wodu, był zaniepokojony przywożeniem urn. Toteż powołując się na regu­lamin cmentarza rozesłał pismo okólne do wszystkich zarejestrowanych w komputerze. Wprowadził zakaz używania naczyń ze sztucznego two­rzywa i dzięki temu utorował drogę stosowaniu urn dobrze wypalonych, uformowanych z gliny garncarskiej.

Wkrótce potem tematem stał się charakter przyszłych nagrobków; przyjdzie na nie pora, kiedy groby osiądą. Za pośrednictwem Piątkowskiej Reschke przeprowadził rozmowy z kilkoma kamieniarzami, którzy w miejskich warsztatach wykonywali zamówienia konserwatorskie. Odkąd zrekonstruowano przedproża, ostatnio na Chlebnickiej, skarżyli się, że mają mało pracy. Po wypłaceniu bezprocentowego kredytu, przyznanego przez radę nadzorczą po krótkiej, częściowo prowadzonej przez telefon dyskusji, na terenie dawnego krematorium otworzono zakład kamieniar­ski, który zaczął pracować na zapas dla Cmentarza Pojednania.

Reschke rygorystycznie pilnował, żeby żaden kamień nagrobny nie był na bakier z przepisami cmentarnego regulaminu. W paragrafach zostało ustalone: „... każdy nagrobek musi być ustawiony stabilnie i połączony koł­kami z cokołem lub fundamentem. Zabrania się umieszczania fotografii, sztucznych wieńców i tablic ze szkła lub emalii...” Po dalszych zakazach figurował zakaz sztucznego kamienia.

Ale Reschke nie poprzestawał na przepisach; kilka z polecanych przez warsztat kamieniarski wzorów, których kopie leżą przede mną, miało wskrzesić barokowy kształt nagrobków. Proponował on tradycyjne emble­maty i ornamenty. Według cytatów z jego rozprawy habilitacyjnej płaskie i wypukłe reliefy miałyby przedstawiać motywy biblijne: grzech pierwo­rodny, przypowieść o synu marnotrawnym, cudowne przebudzenie Łaza­rza, złożenie Pana Jezusa do grobu, zmartwychwstanie zmarłych... Nie brakowało liści akantu i girland owocowych.

Więcej kłopotów nastręczały proponowane inskrypcje nagrobne. Po­nieważ wiele trzeba było odrzucić, pociągało to za sobą często uciążliwą korespondencję z krewnymi. Kilka nie wyrytych w kamieniu sentencji znajduję w zapiskach mojego nader skrupulatnego kolegi szkolnego, na przykład tę: „Co Ci odebrał wróg, po śmierci oddał Bóg”. Albo: „W ro­dzinnej ziemi niemieckiej spoczywa nasz kochany ojciec i dziadek Adolf Zóllkau”. Albo: „Wypędzona i powrócona spoczywa tutaj w Bogu i ro­dzinnej ziemi Elfriede Napf z domu Zeidler”. Albo krótko i węzłowato: „W ziemi niemieckiej spoczywa...”

Trzeba było sprawą zaprzątnąć radę nadzorczą, przy czym doszło do różnicy zdań między reprezentującym stan średni przedsiębiorcą Gerhardem Vielbrandem a wicedyrektorem Marianem Marczakiem, kiedy oma­wiano inskrypcję: „Bezprawia minął czas, prawo nastało, ojczysta ziemia ojczystą została”. Po krótkim starciu, w którym niemieckiej apodyktyczności dorównywała polska drażliwość, to obiekcja Erny Brakup — Ja tutaj ni chcę gadać o sprawiedliwoszczy, co to jej ni ma, ale co je hajmat.musi hajmatem zostacz! — miała doprowadzić do kompromisu, w myśl którego pierwszy wers inskrypcji nagrobnej skreślono, zezwalając na wy­kucie w kamieniu drugiego.

Vielbrand przepraszał na piśmie, że w trakcie telefonicznej interwencji użył słowa „cenzura”; Marczak prosił, żeby nie brać zbyt dosłownie pew­nych opryskliwości, jakie mu się wymknęły. Piątkowska podobno śmiała się z tego sporu: — Po co jakieś sentencje? Czy nazwisko w kamieniu nie wystarczy?



Sierpień na wiele sposobów dawał dowód swych skłonności, które przyniosły mu miano miesiąca kryzysów. W Gdańsku i gdzie indziej nie dopisali turyści. Złotówka co prawda gdzieś niziutko, jak to się nazywało z perspektywy Warszawy, ustabilizowała się i była już wymienialna, ale ceny nadal rosły jak na drożdżach i miały w pogardzie pensje i zarobki. Daleko stąd, ale z pomocą telewizji w przybliżeniu, napaść Iraku na szejkat naftowy Kuwejt wywołała kryzys, zwany wkrótce kryzysem w Zatoce Perskiej. Nie należy zapominać o i tak zaostrzonej sytuacji w Gruzji, na Litwie, w Jugosławii. Ale również bez wyzierania poza granice sprawy nie wyglądały dobrze: Niemiecko-Polskie Towarzystwo Cmentarne czekał

spór.

Pytanie, czy noszący nazwę Cmentarza Pojednania teren parkowy mię­dzy Politechniką a Polikliniką należy ogrodzić, pojawiło się wcześnie, za­raz po założeniu Towarzystwa, lecz jako nie naglące zostało odroczone. Kiedy jednak ze świeżo usypanych mogił ginęły wiązanki i wieńce, a w do­datku twierdzono, że złodziejski łup, wprawdzie bez szarf, ale wciąż je­szcze prezentujący się okazale i świeżo, można na drugi dzień nabyć u sprzedawców kwiatów i wieńców obok Hali Dominikańskiej, kiedy mimo odszkodowania za straty skargom dotkniętych kradzieżami rodzin zmarłych nie było końca, kiedy potem nawet przewrócono urnę, prze­wrócono z chuligańską brutalnością, choć nie rozbito, rada nadzorcza obradując na pograniczu kworum — ze strony niemieckiej brakowało członków Karaua i Vielbranda — po zbyt krótkiej dyskusji i na wniosek pani Johanny Dettlaff, która wszystko to nazwała „oburzającym” i „nie do przyjęcia”, postanowiła ogrodzić teren cmentarza płotem i ponadto zaangażować nocnych stróżów, oczywiście na koszt Towarzystwa Cmentarnego.

Teraz zemściło się to, że Piątkowska i Reschke jako członkowie zrządzający nie mieli głosu w radzie nadzorczej. Ich zastrzeżenie, że narobi to bigosu, pozostało bez znaczenia. Nawet Wróbel głosował za płotem.

Już w połowie sierpnia, kiedy codzienne doniesienia o kryzysie w Zatoce Perskiej były już tylko kroplą w morzu innych kryzysowych doniesień. wzdłuż Alei Zwycięstwa postawiono słupy pod wysokie na człowieka ogrodzenie z siatki, którą miano później obsadzić zielenią. Prasa natychmiast podchwyciła sprawę. Takie sformułowania, jak „cmentarny kacet” i „Niemcy kochają płoty”, zostały przebite przez komentarz, który kończył się zaleceniem, żeby oszczędzić na drogiej siatce i bez cła sprowadzić do Polski elementy podlegającego od niedawna rozbiórce berlińskiego muru a następnie postawić go ponownie dla ochrony niemieckiego cmentarza „Sprowadzić mur!”

W sumie więcej było wyśmiewania niż łajania. Części płotu tuż postawieniu zostały rozebrane. Postępowano przy tym ostrożnie, oszczę­dzano materiał, by siatka i betonowe słupy znalazły zastosowanie gdzie indziej, na przykład między ogródkami działkowymi albo przy ogradzaniu kurzych ferm. Demontaż przerodził się w festyn ludowy.

A mimo to”, pisze Reschke, „paskudny widok!” Bo codziennie można było doliczyć się sześciu do dziesięciu pochówków. Już siódmy rząd grobów został kompletnie zapełniony, a kwatera urn domagała się powięk­szenia. Cmentarz prosperował w najlepsze, kiedy przytrafił się ów spór o płot; nic dziwnego, że zmieniający się żałobnicy zaczęli zadawać pytania o bezpieczeństwo swoich zmarłych. Jedna z rodzin wyjechała oburzona z prochami ojca i dziadka. Kiedy w końcu przy resztkach ogrodzenia odbywały się manifestacje protestacyjne i skandowane okrzyki zakłócały cmentarny spokój, rada nadzorcza po telefonicznej naradzie odwołała j swoje postanowienie. Tego, politycznych swarów, nikt nie chciał.

Resztki płotu zniknęły przez noc. Przeciwko zasadzeniu szybko rosnącego żywopłotu — Reschke proponował jałowiec — nie było żadnych zastrzeżeń. Rada nadzorcza wyraziła publicznie swe ubolewanie a sprawa przestała bawić dziennikarzy. Chociaż kradzieże kwiatów i wieńców, mimo dyżurów nocnych stróżów, nigdy całkiem nie ustały, to przynaj­mniej powrócił cmentarny spokój. Inaczej rzecz się miała ze światowymi kryzysami: jeśli tutaj na pustyni arabskiej miały zostać wypróbowane nowe systemy broni, to tam Związkowi Radzieckiemu groził rozpad na odległe od siebie części składowe. Sierpień cierpiał na przeładowanie programu; i tylko z Niemiec nadchodziły wiadomości brzmiące pomyślnie: z wyprze­dzeniem ustalono termin dnia zjednoczenia.



Ostatni podarunek Reschkego z Bochum, chromowany komplet pry­sznicowy z regulowaną armaturą, został uroczyście oddany do użytku — z dala od wszelkich kryzysów — już 7 sierpnia: tak mokro i radośnie za­częły się sześćdziesiąte urodziny Aleksandry. Pisze on: „Jak ona potrafi się cieszyć. »To jest luksus!« wołała. Musieliśmy koniecznie wejść razem pod nowy nabytek, jakbyśmy byli dziećmi...”

Potem para stanęła u Marii Panny przed miejscem pracy Aleksandry, zegarem astronomicznym. Wszystko wyglądało na gotowe. Ona nie bez dumy w kręgu zwierząt i zodiakowych postaci pokazała mu Lwa, który z Rakiem i Strzelcem, Bykiem i Panną nie błyszczał pozłocony na nowo, lecz połyskiwał matową ziemistością. — To jest mój znak. Lew sprawia, że lubię przygody i jestem trochę lekkomyślna. Lew chce oczywiście pano­wać, ale jest zawsze wielkoduszny, marzą mu się dalekie podróże i wesołe biesiadowanie z przyjaciółmi...

Biesiadowali w bardzo małym gronie. Jedna z jej koleżanek i Jerzy Wróbel przyszli na kolację przy Ogarnej. Na stole pojawił się wędzony węgorz, potem filety z sandacza. Rozmawiano na wszystkie możliwe te­maty, na koniec o bliskich i dalekich kryzysach. Ale przedtem para wmie­szała się między turystów i tubylców: na wszystkich uliczkach, jak zawsze od początku sierpnia, odbywał się Jarmark Dominikański. O ich prze­chadzce we dwoje świadczą sylwetki z czarnego papieru przedstawiające jedno i drugie razem na tym samym arkuszu: z profilu i lekko przesu­nięci, Aleksandra przed Aleksandrem. Jej nosek, jego nos. Jej pełne usta, jego cofnięta dolna warga. Jej podbródek tworzący podwójną wypukłość przed krótką szyją, jego wysokie i strome czoło, w zbyt małym stopniu sprzeciwiające się podbródkowi. Tył jego głowy, który wystaje jak — już u nasady — jej biust. Biedermeierowska para, której odpowiadał drugi prezent Reschkego: tom ilustrowany wieloma sylwetkami.


W mojej dokumentacji brak wzmianek o podróżach. Mając za sobą tak duży bagaż przeżyć oboje zaczęli odkrywać siebie. Jednakże nie sądź. żeby czynili sobie wyznania, żeby się wywnętrzali. Ani wdowa, ani wdowiec wiec nie mieli powodu skarżyć się na zmarłego męża, na zmarłą żonę; nie tylko w mieszkaniu przy Ogarnej, także w bochumskim apartamencie zachowano oprawione ramki i zebrane w albumach z fotografiami pamiątki z normalnie szczęśliwych dni. Nie było potrzeby grzebać w przeszłości, bo nieliczne przygody na boku stanowiły bardzo niewyraźne albo źle za­szeregowane wspomnienia. A to, że on mając czternaście i pół roku był drużynowym w Hitler-Jugend, a ona jako siedemnastoletnia dziewczyna została pełną entuzjazmu członkinią komunistycznej organizacji młodzieżowej, oboje wybaczali sobie jako wady wrodzone swego pokolenia; nie musieli sondować przepastnych głębin; nawet jeśli on w chwilach zwątpie­nia w siebie uważał, że musi stale zwalczać w sobie członka Hitler-Jugend,, a ona wolałaby, żeby do jej wystąpienia z partii doszło wcześniej, już i w sześćdziesiątym ósmym albo w dwa lata później: — Kiedy milicja strzelała tutaj do robotników...

Na pogrzeby od końca sierpnia chodzili bardzo rzadko. Pozostawili to Wróblowi i Ernie Brakup, którzy nie przepuszczali żadnego pochówku i żadnej stypy w „Heveliusie”. Cmentarz Pojednania funkcjonował te­raz bez zakłóceń. Piątkowska była zaprzątnięta ostatnimi pracami przy zegarze: Słońce między Rakiem a Bliźniętami i Księżyc między Wagą a Skorpionem domagały się złota. Reschke skupiał się na obowiązkach organizacyjnych.

Ponieważ komputer w Bochum był połączony z tym przy Ogarnej. wo­bec czego obydwa karmiły się i wypytywały nawzajem, rzadko dochodziło do wpadek i zatorów przy obsługiwaniu Cmentarza Pojednania. Prasa uspokoiła się zarówno po polskiej, jak i po niemieckiej stronie. Inne wia­domości miary pierwszeństwo, choćby codzienne zwiększanie liczebności wojsk i sprzętu w rejonie Zatoki Perskiej, najnowsze wydarzenia na Litwie i nużące napięcie między wciąż smętnym premierem a osiadłym w Gdań­sku przywódcą robotniczym, który — jak wielu ludzi małego wzrostu — czuł się powołany do rzeczy wielkich. Stan konta Towarzystwa Cmentar­nego wykazywał jednak, że napięta sytuacja na świecie nie zaszkodziła niemiecko-polskiemu dziełu pojednania.

Mimo znacznych kosztów utrzymania i wydatków dodatkowych konta rosły do nieoczekiwanych wysokości. Dobrze ulokowane szesnaście milio­nów niemieckich marek przynosiło tak wysokie miesięczne oprocentowa­nie, że przypadające koszty transportu i użytkowania — resztę pokrywały kasy chorych i kasy pogrzebowe — w niewielkim tylko stopniu uszczu­plały kapitał. Nie mówiąc o koncie datków, z którego opłacano pogrzeby biedaków; oni, jak też członkowie mniejszości niemieckiej w Gdańsku, mieli mieć zagwarantowane miejsce spoczynku na Cmentarzu Pojedna­nia; NPTC działało na zasadzie użyteczności publicznej.

Mimo pomyślnego stanu kont trzeba powiedzieć, że jedna trzecia ka­pitału wraz z procentami była zarezerwowana na litewską część programu; ale dążenie Litwinów do narodowej niezawisłości wykluczało pragnienia mniejszości. Osobnemu cmentarzowi dla zmarłych Polaków, którzy kie­dyś mieszkali w Wilnie, nie przydzielono lokalizacji, w każdym razie, jak mówiono, jeszcze nie przydzielono. Najpierw trzeba być gospodarzem we własnym państwie. Może później, kiedy pójdą sobie Rosjanie, będzie można pertraktować w oparciu o dewizy, ale obecnie...

W brulionie mojego kolegi szkolnego czytam: „Aleksandra boleje z powodu tej nieprzejednanej postawy. Żeby robić cokolwiek, wy­syła ostatnio za pośrednictwem swojego Towarzystwa Przyjaciół Wilna i Grodna przez granicę polskie podręczniki. Oboje uważamy, że to jest mało, za mało. Jednakże ona nie dopuszcza, by to zmartwienie rzucało cień na nasze nieustanne letnie szczęście...”



Potem zostały pstryknięte owe zdjęcia, które Reschke zinterpretował nazbyt prosto. Motyw nadarzył się w początku września, podczas week­endu. Jako że na zdjęciach wbrew stosowanej na ogół praktyce nie podano miejsca, gdzie je zrobiono, mogę tylko snuć przypuszczenia. Pewne jest, że przeprawili się przez ujście Wisły promem ze Świbna do Mikoszewa; migawka ukazuje Piątkowska w jasnoniebieskiej bluzce przy relingu sa­mochodowego promu. Więc jechali pewnie szosą równoległą do wąskotorówki w kierunku Sztutowa i Mierzei Wiślanej. Liściastym tunelem przy­drożnych drzew wzdłuż nadbrzeżnych lasów. Moje przypuszczenie opiera się na zapisku w dzienniku: „W drodze przez nizinę rzuca się w oczy, jak rakowato rozrastające się na wschód od miasta tereny przemysłowe wże­rają się w płaską, tylko nadwiślańskim wałem ograniczoną okolicę. »To zaczęło się już za Gierka«, zawołała Aleksandra. Nad wszystkim unosi się odór siarki...”

Na czterech zdjęciach połyskuje asfaltowa nawierzchnia szosy. Wy­raźnie zaznaczają się na niej kontury rozgniecionych ropuch. Nie jest to jedna i ta sama ropucha. Cztery ropuchy zostały nie tylko raz, lecz, je­stem pewien, kilka razy przejechane. Może podążały równocześnie, całą grupą, może parami. Możliwe też jednak, że dostały się pod koła w kilkukilometrowej odległości od siebie. Dopiero zdjęcia zbliżają je ku sobie. Przypuszczam, że więcej niż cztery ropuchy tu czy tam, czy też wszyst­kie w jednym miejscu próbowały przeciąć szosę. Kilka miało szczęście, innym się dostało. Po prostu rozgniecione, zamienione w płaski relief, pozostały mimo wszystko rozpoznawalne jako ropuchy. Jedna z typowych szos, które są z obu stron porosłe Kpami i kasztanami i tworzą latem ciemnozielony tunel, stała się dla ropuch pułapką.

Na fotografiach można wyraźnie dojrzeć wszystkie cztery palce koń­czyn przednich i również cztery kończyn tylnych wraz z błoną pływną, a nawet zaczątek piątego palca z przodu jak i z tyłu. Płaskie głowy i oczne wypukłości wciśnięte w ciało. Mimo to wyraźnie odcina się brodawkowaty grzbiet. Odsączone ciało pofałdowało się. Na dwóch zdjęciach wnętrzno­ści zaschły obok ciała.

Według mojej wiedzy o ropuchach, która — przyznaję — nie jest duża, powinny to być ropuchy zwyczajne; ale Reschke napisał na odwrocie zdjęć: „To był kumak” — „Ten kumak już nie woła” — „Spłaszczony kumak” — i — „Jeszcze jeden rozgnieciony kumak, to niedobry znak!” Być może on ma rację. Jako że kumaki czerwono- i żółtobrzuche są mniejsze od ropuch zwyczajnych, a on podaje, iż rozpłaszczone ciała miały pięć, dwa razy po pięć i pół oraz sześć centymetrów długości, pewnie jed­nak były to ropuszki, a więc kumaki, nie zaś ropuchy zwyczajne, których długość dochodzi do piętnastu centymetrów. Ponieważ zostały rozjechane na Żuławach, były to z pewnością kumaki nizinne. Gdyby Reschke ten czy ów relief ostrożnie oderwał od asfaltu, odwrócił i sfotografował pęknięty bokiem spód, mógłbym teraz mówić na pewniaka o kumakach czerwbnobrzuchych. Ale jemu wystarczył widok z góry. Taki pewny swego był

profesor.

Przypuszczam, że nie pojechali dalej do Sztutowa i do muzeum na te­renie dawnego obozu koncentracyjnego w Stutthofie. To pewnie Aleksan­dra życzyła sobie, żeby zawrócili. Chociaż lubiła wygadywać bezbożności — przy innej okazji powiedziała: „Tu pozostaję komunistką, nawet jeśli wystąpiłam z partii” — to jednak była przywiązana do swoich przesądów.



Tu nie ma protokołów posiedzeń. Ani zestawienie wydatków, ani zdję­cia nie dokumentują kilkakrotnych spotkań. Tylko jego dziennik wyjawia rzecz skrywaną nawet przed Aleksandrą: od początku września Reschke spotykał się kilka razy z Chatterjee, „ponieważ”, jak uzasadnia swoje se­krety, „ten bywały w świecie i obrotny Bengalczyk potrafi nieprzerwanie budzić nadzieje, prawdziwie dwuznaczne nadzieje. Ze wszystkiego, co nas przytłacza cetnarowym ciężarem, wyciska coś pozytywnego. Na przykład radośnie nastraja go fakt, że zwiększone ceny ropy czynią benzynę coraz droższą, co szczególnie odczuwa się w krajach biednych, zatem i w Pol­sce, toteż jego rikszarskiemu przedsiębiorstwu stale przybywa klientów. To się zgadza. Każdego dnia widzę, jak sprawdzają się jego rachuby na drożyznę. Nie tylko po Starym Mieście kursują zwinne, z biegiem czasu bez skrępowania poruszane przez młodych Polaków riksze, widzi się je na Grunwaldzkiej w tę i we wtę, z kompletem pasażerów w Sopocie i Oli­wie, a nie są już nimi wyłącznie turyści. Inżynierowie od budowy statków, pracownicy zarządu miejskiego, duchowni, a nawet oficerowie milicji do­jeżdżają tym niedrogim środkiem lokomocji do pracy albo z pracy pod dom. Chatterjee powiada: »My jesteśmy nie tylko przychylni dla środo­wiska, my jesteśmy autonomiczni. Niezależnie od zażartych walk, jakie będą się niebawem toczyć o pola naftowe, gwarantujemy uczciwą cenę. Ale będzie jeszcze lepiej, bo wszystko się pogorszy. Zna pan moją tezę: Tylko riksza rowerowa ma przed sobą przyszłość! Nie zaprzeczyłem mu, jakże bym mógł...”

Mój dawny kolega szkolny często pewnie widywał się z Bengalczykiem w miejscu ich pierwszego spotkania, w domku z pruskiego muru, i pił z nim dortmundzkie piwo eksportowe, Ich rozmowy przy barze: sły­szę Reschkego, którego postawę utwierdziły rozgniecione ropuchy, jak wróży najgorsze następstwa każdemu ekologicznemu grzechowi pierwo­rodnemu, od brazylijskich tropikalnych lasów po wydobywanie węgla bru­natnego na Łużycach, i słyszę, jak Chatterjee przyszłościowym pasem ru­chu ratuje zapchane samochodami wielkie miasta, Rzym i Paryż. Jedyna troska, jaka go nurtuje, wiąże się ze zbyt długimi terminami przywozu holenderskich riksz, a w dodatku z ciągłymi przeprawami na cle.

I logicznie znajduję wzmianki o najnowszych inicjatywach Bengal­czyka z brytyjskim paszportem. „Wkupił się do dawnej stoczni Lenina. Nowe liberalne ustawy pozwalają na to. Chce produkować w dwóch śred­niej wielkości halach, które od początku stoczniowego kryzysu stoją pu­ste. Ma już w kieszeni licencję firmy z Rotterdamu. Pokrywane ma być nie tylko polskie zapotrzebowanie, jego celem jest eksport. Chatterjee mówi, że zaangażował dwudziestu ośmiu wyjątkowo sprawnych robotni­ków stoczniowych i powierzył na przeszkolenie dwom holenderskim maj­strom. Ich fachowa wiedza jest podstawą planowanej taśmowej produkcji, która wkrótce rusza...”

Między dwiema butelkami dortmundzkiego profesor w Reschkem wskazał Bengalczykowi na to, że miasto Gdańsk przez stulecia, kiedy je­szcze nazywało się Dantzik, utrzymywało stosunki handlowe z Holandią i Flandrią i sprowadzało stamtąd artystów, tak że pochodzący z Mechelen budowniczy Anthony van Obbergen na zlecenie magistratu mógł wznieść w stylu późnego renesansu pobliski Ratusz Starego Miasta, Wielką Zbro­jownię przy Tkackiej jak i domy kaznodziejów koło kościoła Świętej Ka­tarzyny; a Chatterjee chyba przypomniał sobie, że nad rzeką Hooghly znajdowały się osady handlowe Holendrów, zanim Kalkuta padła łupem Anglików, a również że około roku 1870 franciszkanie holenderskiego pochodzenia wysłani jako misjonarze do Japonii wynaleźli rikszę i że to słowo wywodzi się z japońskiego „jin riki shaw”, co znaczy: pojazd cią­gnięty przez biegacza.

To są tylko przypuszczenia, ale na pewno podczas takiej rozmowy przy barze doszło do spisania pierwszej umowy finansowej między przedsię­biorcą a członkiem zarządzającym, tak wcześnie bowiem obaj ubili interes; wszelako trzydziestoprocentowy udział kapitałowy Niemiecko-Polskiego Towarzystwa Cmentarnego w wytwórni riksz rowerowych S. Ch. Chat­terjee wyszedł na jaw dopiero przy okazji zwołanego dużo później po­siedzenia rady nadzorczej. W każdym razie Reschke był na tyle śmiały i dalekowzroczny, żeby inwestować w projekt rokujący sukces. Stan konta Towarzystwa Cmentarnego pozwalał na tę transakcję.

W dzienniku nie pada żadna suma. Ryzykownej samowoli nie doku­mentują wyciągi z konta. Tylko „przyszłościowe rozważania” można wy­czytać w jego brulionie. „Ten mister Chatterjee potrafi sprawić, że moje często ponure przeczucia rozpływają się w powietrzu; albo zabarwia je czyniąc z nich w mgnieniu oka różowe obłoczki. Gdybyż udało mi się przekonać Aleksandrę o humanizmie jego idei. Jakże chętnie przybliżył­bym jej trochę Bengalczyka jako kogoś podobnego do nas. Ja w każdym razie mam przed oczyma możliwość skoordynowania naszej pracy, po­święconej człowiekowi obróconemu w proch, z jego zamierzeniami. O ile my jesteśmy zobowiązani wobec zmarłych, o tyle on chce ludzkości za­pewnić przeżycie. O ile my dbamy o koniec, o tyle jego czeka początek. Jeśli wielkie słowa mają jeszcze sens, to tutaj, na polu naszych wspólnych dążeń. Powrót zmarłych w swoje strony, jaki dzień w dzień odbywa się na naszym Cmentarzu Pojednania, i riksza rowerowa jako środek trans­portu, z którego nader chętnie korzystają nasi młodzi żałobnicy, są — wypowiadam to — liczącymi się dowodami na odwieczne »umieraj i po­wstawaj”...”

Aleksandra zachowała dystans. Choćby najśmielej zataczane łuki nie zdołały doprowadzić jej do Chatterjee. Nie tylko odrzucała propozycje przejażdżek melodyjnie dzwoniącymi rikszami, ale oburzała się na ich właściciela, człowieka dla niej niepojętego. On jest niesamowity. Od niego zalatuje obcością. Jemu ona nie ufa ani za dnia, ani w nocy. — Zawsze ma półprzymknięte oczy! — wołała. Już dawno, jeszcze przed pierwszymi po­grzebami, Reschke utrwalił jej opinię: — To fałszywy Anglik! My, Polacy, poradzimy sobie z takimi, jakżeśmy zwyciężyli Turków pod Wiedniem...

Nieufność Aleksandry, jeśli chodzi o pochodzenie Chatterjee, nie była nieuzasadniona. W trakcie jednej z rozmów przy barze doszło jakby mi­mochodem do wyznania, że „rikszarz”, jak Piątkowska nazywała pogar­dliwie Subhasa Chandrę Chatterjee, tylko ze strony ojca był pochodze­nia bengalskiego. Nie bez zakłopotania oznajmił, że jego matka najzwy­czajniej w świecie wywodzi się z kasty handlarzy marwari, że ci marwari z północy, z Radżasthanu, przywędrowali do Bengalu, że w krótkim czasie opanowali tam rynek nieruchomości, potem w Kalkucie objęli w posia­danie wiele fabryk juty i że nie zyskali sobie zbyt wielkiej sympatii. Ale tacy już są marwari: obrotni w interesach. I on, Chatterjee, wdał się cał­kowicie w matkę, podczas gdy ojciec był miłośnikiem poezji, opętanym marzeniami o władzy, w związku z czym nadał jedynemu synowi odpo­wiednie imiona. Ale on nie chce iść śladami manii wielkości legendarnego Subhasa Chandry Bose, który jako przywódca Indii musiał zawieść tak żałośnie, lecz stawia, maminsynek, na przedsiębiorczą moralność marwarich. — Proszę mi wierzyć, mister Reschke, jeśli chcemy przyszłości, to musimy udzielać jej kredytów!

O tym wszystkim przy Ogarnej oczywiście się nie mówiło. Reschke zagnieździł się tam w rannych pantoflach. Jestem pewien, że Aleksandra wywąchała jego sekrety. Ale ponieważ rozmowy przy barze pozostawały wyjątkiem, a para rzadko przyjmowała zaproszenia na wieczór, można powiedzieć, że żyli po domowemu. Tylko na niewiele minut pozwalali telewizji zajmować bawialnię kryzysowymi wydarzeniami. Gotowali dla siebie nawzajem — zgodni i w tym — według włoskich przepisów. On nauczył się kilku polskich słów. Na zmianę bawili się małym komputerem. Kiedy ona w kuchni gruntowała suto rzeźbioną ramę obrazu i sięgając do pozłotniczej poduszki pozłacała na nowo listek po listku, Reschke przyglądał się. A kiedy on nawiązywał do emblematyki i odkrywał przed nią podwójne znaczenia barokowych nagrobków, ona chciwie słuchała. Czasem Olek i Ola wspólnie przesłuchiwali kasety magnetofonowe; to, co pozostało z weekendowych wycieczek na Żuławy lub na trzciną porosłe brzegi kaszubskich jezior: chóralne i pojedyncze podzwanianie kumaków.









5





Na zdjęciach widzę ich trzymających się za ręce albo pod rękę. Kul­tywowanie tego zwyczaju, któremu w weekendy odpowiadał dostosowany strój, zostało przerwane przez wyjazd Reschkego do Bochum. Prócz zapisków w dzienniku i skopiowanych rachunków zdają z tego sprawę listy, które tylko nawiasem zapewniają o miłości. On pi­sze skrzętnie o „nieodzownych transakcjach” i „należnej reorganizacji kont”. Pośród wzmianek o zyskach giełdowych kilku koncernów ubezpie­czeniowych oznajmia, że wskazane byłoby „tworzenie tu i ówdzie cichych rezerw”. Ale zdania: „Wysokie oprocentowanie, dopasowane do trendu politycznego, pozwala obecnie na korzystne lokaty”, nie powierzył listowi, lecz wykaligrafował je w brulionie tylko po to, żebym mógł wysnuć wnio­sek: Reschke umie obchodzić się z pieniędzmi.

Aleksander Reschke zawsze umiał obchodzić się z pieniędzmi, na przykład w latach wojny, kiedy organizował przymusowe wówczas akcje zbierania stonki ziemniaczanej i przemianowywał je na kampanie walki z amerykańskim chrząszczem colorado. Po dziarskim raporcie złożonym kreisbauernführerowi udało mu się zwiększyć premię za wypełnioną po brzegi litrową butelkę o dziesięć fenigów do blisko marki, po czym zawia­dywał dodatkowym zarobkiem jako „cichą rezerwą”, żeby nasza kolumna — ja brałem udział w „Akcji Chrząszcz Colorado” — na końcowym festynie w stodole majątku Kiełpino mogła sobie pozwolić na parę rzeczy ekstra: placek z kruszonką, lizaki i ciemne piwo.

I stosownie do tych wczesnych wprawek profesor historii sztuki za­czaj obracać kapitałem Niemiecko-Polskiego Towarzystwa Cmentarnego. Nie oglądając się na radę nadzorczą wykazywał intuicję, dzielił konta, tu w porę się pozbywał, tam osiągał zysk i w efekcie stwarzał podstawy dla inwestycji, z których pomocą NPTC stawało się przedsięwzięciem rozgałęzionym, jak myślę: nieprzejrzystym. Tylko jego sekretariat w Bochum zachował przejrzystość, „...aczkolwiek tam”, pisze Reschke, „przestało już być naprawdę przytulnie. Denkwitz musiała przyjąć maszynistkę i kogoś do pomocy w księgowaniu, które zrobiło się skomplikowane”.

Jego podróż w interesach przypada na koniec września i początek października. Spotkania we Frankfurcie nad Menem, Düsseldorfie i Wuppertalu nazywa on pilnymi, w swym brulionie pominął jednak wydarzenia polityczne owych dni, tylko w liście z 4 października czytam: „No i mamy jedność na papierze. Dla ludzi z Zagłębia Ruhry, których, przyznaję, mało znam, niewiele to znaczyło i co najwyżej skłoniło ich do wrzasku przy­jętego na stadionach. Chyba masz rację, Aleksandro, my, Niemcy, nie umiemy się cieszyć...”

Potem znów jest mowa o pieniądzach „amatorów pochówku”. Zostały mu powierzone. Trzeba gospodarować nimi rozważnie i przezornie. Pie­niądze, które tylko leżą, nie pracują. Toteż on chce dyskretnie pomnażać ich wartość. „Niech tam polityka dając niezbite dowody życia raz po raz wdziera się na pierwszy plan, my, Najdroższa, w ciszy pozostajemy zo­bowiązani wobec naszych zmarłych; nareszcie na uboczu żądnej zmian historii powinni leżeć sobie bezpiecznie”.

Tyle co do chęci Reschkego, które obok prezentów innego rodzaju, w tym lampy stojącej o ładnym kształcie, zaliczał do bagażu na drogę powrotną. A przecież parze przy Ogarnej nie udało się żyć tylko swo­imi sprawami i swoją związaną z ziemią ideą pojednania. Jeśli w listopa­dzie dominował jeszcze cmentarny ruch, to w grudniu również w Polsce tłoczyły się wielkie wydarzenia. Ów premier, którego Piątkowska lubiła porównywać do hiszpańskiego rycerza smętnego oblicza, kiedy w dwóch turach wyborów ubiegano się o najwyższy urząd w państwie, odpadł już w pierwszej, pokonany, pozostawiając pole dwom takim, co dużo obiecy­wali. O zwycięzcy Aleksandra powiedziała: — Był kiedyś dobry na robot­nicze strajki. Zachciało mu się być małym marszałkiem Piłsudskim. Już teraz śmiech mnie bierze...



Nieomal podziwiam, jak oboje, unoszeni przez swoją ideę, żyli coraz bardziej i bardziej na uboczu swych narodów albo czuli się na tyle wy­wyższeni, że spoglądali na nie z ukosa i zarazem z góry. Z cowieczornego gadania dyskutującej pary mogę wyłowić pół tuzina ocen Niemców i Po­laków, w tym takie oto świadectwo: Jedni, bogaci, nie są wystarczająco dojrzali, żeby po osiągnięciu jedności zachowywać się jak dorosły naród; drugim natomiast, biednym, którzy zawsze, nawet pozbawieni własnego państwa, byli pewni swego narodu, brakuje, jako że doświadczonym tylko w oporze, demokratycznej dojrzałości, tak że odtąd po sąsiedzku będzie się pienić niedojrzałość biedna jak i bogata. — To wyjdzie bokiem — mówił Reschke. — Już bokiem wychodzi! — wołała Piątkowska.

Ocenianie tak posępnych diagnoz nie należy do zadań, jakie posta­wił mi mój dawny kolega szkolny, trudno by też było poprawić podwójne świadectwo niedojrzałości lepszymi stopniami, zwłaszcza że czarnowidze, w miarę rozwoju sytuacji, przeważnie mają rację: ale można by łagodząco powiedzieć, że nasza niemiecko-polska para dawała dowody dojrzałości, codziennie stając na nowo przed zadaniem przezimowania w trzypoko­jowym mieszkaniu Aleksandry. Ona, nie mówiąc: ,.typowe”, wybaczała mu przemądrzalstwo: on znosił jej nienawiść do Rosjan, relatywizując ją tak długo, aż stała się jako zawiedziona miłość znośna. Może to kryzy­sowa sytuacja na świecie, która potokiem obrazów nawiedzała każdy dom, nastawiła parę tak ustępliwie, w każdym razie ona nie gorszyła się jego rannymi pantoflami, on zaś zrezygnował z prób zaprowadzenia ładu w jej wymieszanej jak groch z kapustą bibliotece. Mało tego: ona kochała nie tylko jego, lecz i jego ranne pantofle z wielbłądziej wełny. A jemu wraz z jej osobą miły był bałagan na przekrzywionym regale z książkami. Ona nie chciała odzwyczajać go od człapania, on jej — od kurzenia papie­rosów. Polka i Niemiec! Mógłbym wypełnić nimi książkę z obrazkami: wolną od kłótni, pełną ustępliwości, zbyt piękną, żeby była prawdziwa.

Bardzo rzadko przychodził ktoś w odwiedziny. Zachowała się wzmian­ka o księdzu z kościoła Św. Piotra i jego jedynym temacie: brakującym sklepieniu we wciąż jeszcze spustoszonej przez wojnę środkowej nawie jego świątyni. Dwukrotnie byli z wizytą Erna Brakup i Jerzy Wróbel. Aleksandra podobno spróbowała swoich sił piekąc świętomarcińską gęś nadziewaną jabłkami i bylicą. Datowane na połowę listopada magneto­fonowe nagranie dopuszcza do głosu Brakup: „Tako gąseczka z apflami to mnie są dawno ni trafiła. Ale se przypominam, jak za czasów Wol­nego Miasta...” W taki to sposób Wróbel dowiedział się ceny kaszubskich gęsi w guldenach i kto też to jesienią trzydziestego drugiego siedział przy stole na weselu Friedy Formella, najmłodszej siostry Erny Brakup, z Otto Prillem, brygadzistą w fabryce margaryny Amada.

Rok z ociąganiem zbliżał się do końca. Jesień nie chciała ustać, a zima zapowiadała się na tak łagodną, że Cmentarz Pojednania, jeśli ziemia nie zamarznie głębiej niż na jedno pchnięcia szpadla, będzie się rozra­stał jakby samoczynnie: rząd za rzędem grobów, kwatera za kwaterą urn. Mógłbym ograniczyć się do stwierdzenia, że poza pogrzebami nie działo się nic, gdyby nie notatka: „Przy skądinąd normalnym funkcjonowaniu cmentarza na posiedzeniu rady nadzorczej w dniu 5 listopada doszło do burzliwej dyskusji. Odtąd niepokój...”

Już Zaduszki, które chciało się obejść spokojnie na cmentarzu na Grodzisku, przebiegły niespokojnie: „Więcej odwiedzających, niż przewi­dywano, nie ulękło się dalekiej podróży. Z zapewnieniem wszystkim pokoi hotelowych były trudności, bo na Cmentarz Pojednania przyszły tłumy. Co prawda Denkwitz ostrzegała mnie przez telefon i faksem, ale ten napór... Podniosły się skargi. Mizerny wybór kwiatów pod Halą Dominikańską musiał być rzeczywiście denerwujący. Tylko astry i chryzantemy. Do tego wyśrubowane ceny. Musiałem przyrzec, że to się następnym razem po­prawi, i wysłuchać zarzutów w rodzaju »polskiej gospodarki«. Dopiero po południu znaleźliśmy czas na grób rodziców Aleksandry, godzinkę tylko, na krótko przed zmrokiem. Towarzyszył nam Wróbel. On, któremu znane są wszystkie dawno polikwidowane cmentarze między Oliwą a Orunią, za­prowadził nas później na przyległy teren dawnego cmentarza garnizono­wego. Zobaczyliśmy tam prawdziwe rarytasy, które Jerzy odsłaniał przed nami z zawstydzoną dumą odkrywcy jak rzeczy z zamierzchłej przeszłości.

Na przykład: pośród gąszczu świadczący o dobrej kamieniarskiej robocie krzyż z muszlowca, a na nim napis wspominający jeńców francuskich, któ­rzy w latach 1870-71 zmarli w obozach. Trójlistne końce krzyża. Wiedział, że w innym miejscu, skryta za zielskiem, wznosi się stela z wapienia, przed nią leży zardzewiała kotwica. Tym razem śmierć kilku marynarzy z krą­żownika SMS »Magdeburg« i jednego jedynego marynarza z torpedowca numer 26 była datowana na wojenny rok 1914. I dalsze pozostałości, które nasz przyjaciel zarezerwował dla nas: choćby owa wpuszczona w wolno stojący ceglany mur płyta z trawertynu, na której w wypukłym reliefie po­nad liśćmi dębowymi widać profil policyjnego hełmu z czasów Wolnego Miasta, poniżej uszkodzony uderzeniami napis: »Naszym Zmarłym«. Ale­ksandrę zdziwił ponad tuzin polerowanych czarnych granitowych nagrob­ków, na których wraz z półksiężycem i gwiazdą wyryte są nazwiska i daty życia spolonizowanych Tatarów. Ani jednej daty śmierci sprzed pięćdzie­siątego siódmego. »Skąd oni się wzięli na wojskowym cmentarzu?«, zawo­łała. Wróbel, który miewa niekiedy, jak i Aleksandra, przypływy szowini­stycznej ciasnoty, nie wiedział, jak to wytłumaczyć; stał w swojej wiatrówce zakłopotany między nagrobkami i uznał, że musi wyjaśnić obecność tatar­skich grobów faktem, iż były to »dzikie pochówki«. Nie opodal przerażały drewniane krzyże na dziecięcych grobach, na których już przed rokiem pod niemieckimi i polskimi nazwiskami odczytaliśmy rok zarazy: 1946. Odezwałem się: »Pamiętasz, Olu...« — »No, jakże bym nie pamiętała, Olku...« — »Niosłem siatkę z grzybami... — »I przy grobie mojej mamy i mojego taty wpadliśmy na piękny pomysł...« Tak obeszliśmy Zaduszki. Dopędził nas czas. Daremnie szukałem ogarniającego wszystko sformu­łowania, ale nawet Jerzy i Aleksandra stali jak wryci, kiedy na skraju ogrodzonego nadwerężonym płotem terenu, gdzie zaczynają się ogródki działkowe, przeraził nas po chuligańsku powalany farbą grób jeńców ro­syjskich z pierwszej wojny. Tyle pisanej śmiercią historii i barbarzyństwa! Tylu zmarłych w obcej ziemi! Tyle okazji do pojednania! A wciąż ze sta­rych i posadzonych później drzew opadały liście. Liść szybujący swobod­nie w powietrzu. Jakże wszelka wyrażająca śmierć emblematyka pozostaje przyporządkowana naturze. Nagle ujrzałem Aleksandrę i siebie, jak szu­kamy swoich grobów w obcej ziemi... Kiedy w zapadającym zmierzchu Wróbel wyprowadzał nas ze spustoszonego terenu, zaproponowałem, że polecę zaprowadzić tu porządek, oczywiście na koszt Towarzystwa. Jerzy obiecał postawić wniosek na najbliższym posiedzeniu rady nadzorczej. Aleksandra zaśmiała się. nie wiem czemu”.



Posiedzenie miało co prawda przebieg zadowalający — wicedyrektor Narodowego Banku potwierdził terminowe przekazanie opłat za dzier­żawę i użytkowanie — ale potem strona niemiecka przez samo wylicza­nie życzeń wywołała zasadniczą dyskusję. Raz po raz sędziwi żałobnicy po pogrzebach równie sędziwych zmarłych wyrażali pragnienie spędzenia wieczoru życia jeśli nie w bezpośredniej bliskości Cmentarza Pojedna­nia, to przecież w jego przyjemnym krajobrazowo otoczeniu. I już Vielbrand, poparty przez panią Johannę Dettlaff, postawił wniosek o urzą­dzenie komfortowych domów seniora — pożądane byłyby: nadmorskie położenie, sosnowe lasy i brzegi kaszubskich jezior.

Podczas gdy pani Dettlaff miała bardziej na uwadze względy uczu­ciowe, Vielbrand wymieniał argumenty, które uznawał za rzeczowe. — Nasi sędziwi ziomkowie są nawet skłonni zamieszkać w opustoszałych lub zagrożonych bankructwem związkowych domach wczasowych, oczy­wiście po gruntownym remoncie. — Potem zaproponował, żeby już teraz, „wybiegając w przyszłość”, planować budowę nowych obiektów. Zainte­resowanie położonymi w ojczystych stronach domami seniora rośnie. Wi­dać wyraźną, choć nie manifestacyjną gotowość krewnych do spełnienia tych pragnień rodziców, dziadków i pradziadków. Kwestia kosztów od­grywa przy tym drugorzędną rolę. Koncerny ubezpieczeniowe gotowe są do współfinansowania. Można liczyć się z zapotrzebowaniem na dwa do trzech tysięcy miejsc w domach seniora. Potrzebny będzie liczny personel do opieki. Stworzy to miejsca pracy. Mogłoby wesprzeć zakłady rzemie­ślnicze, a więc stan średni. — Bo czego Polsce brakuje, to zdrowego stanu średniego! — zawołał Vielbrand. Jeśli jednak do życzeń ludzi sta­rych podchodzi się z nieufnością i — jak wnosi on z okrzyku wielebnego księdza Bierońskiego — żywi się lęk przed niebezpieczeństwem nie kon­trolowanej reemigracji i z tego względu sądzi się, że trzeba się zamknąć, zamknąć na cztery spusty, to program „Wieczór życia w ojczystych stro­nach” można zrealizować całkowicie w ramach Niemiecko-Polskiego Towarzystwa Cmentarnego, bo w gruncie rzeczy chodzi o urządzenie umie­ralni, których naturalnie tak nie należy nazywać. W przedłożonym opisie projektu używa się wyłącznie wyrażenia „domy seniora”.

Pani Dettlaff sugestywnie cytowała fragmenty listów. Radca konsystorialny doktor Karau nazwał wieczór życia „czasem wejrzenia w siebie, a więc i powrotu do siebie”. Ksiądz Bieroński zaczął nagle i nie w porą mówić o zniszczonym przez wojnę sklepieniu kościoła Świętego Piotra. — Proszę do rzeczy! — zawołał przewodniczący Marczak, po czym urzęd­nikowi miejskiemu Wróblowi przyszły zaraz na myśl związkowe domy wypoczynkowe wzdłuż obłożonej zakazem kąpieli Zatoki, jak też na pół­wyspie Hel, gdzie w Jastarni jest odpowiedni dom wczasowy. I Wróbel zaoferował się, że pokaże zgromadzonej radzie kilka obiektów przy Po­lankach, choćby pałacowatą letnią siedzibę rodziny Schopenhauerów albo już dawniej użytkowany jako dom starców dwór Polanki. Mówił jak ma­kler zachwalający korzystną ofertę i wskazywał na wielopokojowe oficyny, portyk i jesionowe rondo na wewnętrznym dziedzińcu, ponadto na stawy z karpiami u stóp Lasu Oliwskiego

Jak należało się spodziewać, Bank Narodowy w osobie swego wicedy­rektora okazał zainteresowanie, wniosek zyskał poparcie strony polskiej, a w końcu doczekał się zatwierdzenia: umowę między członkami uzu­pełniono o sformułowanie, z którego wynikało, że strona niemiecka nie ulęknie się żadnej finansowej ofiary.

Proponowane obiekty oglądano, odrzucano lub akceptowano, tak jak dwór Polanki z przybudówkami i rybnymi stawami, chociaż kompleks ten po długoletnim stacjonowaniu jednostek wojskowych był mocno zdewa­stowany.

W oględzinach uczestniczyli Aleksander i Aleksandra. Reschke, który wszędzie widział upadek, chciał pewnie widzieć upadek, odnotował tylko upadek: „Absurdalny ten wybebeszony trolejbus między dworem a budyn­kiem gospodarczym. Jedynie zegar słoneczny działa. Jeszcze gorzej z pa­łacem Schopenhauerów: jak gdyby letnia siedziba ojca chciała po latach potwierdzić filozofię syna. Ach, i te nowe bloki! Jak powiedziała Aleksan­dra: »Są z czasów Gomułki...« Ruiny od samego początku. Byłoby lepiej, gdyby poczciwy Wróbel trzymał swą katastralną wiedzę pod kluczem. To po prostu wstrętne, jak ten Vielbrand wszystko mierzy, tu opukuje tynk.

tam ogląda drewnianą podłogę szukając grzyba. A Bieroński milczy, po­nieważ Karau obiecał mu sfinansowanie »prawdziwie późnogotyckiego-sklepienia...”

Jeszcze przed końcem roku podpisano pierwsze umowy na dzier­żawę i użytkowanie; było to bolesne dla Reschkego, który dla uregulo­wania pierwszego rzutu wpłat musiał uszczuplić kilka kont, w tym „ciche rezerwy”. Dodatkowy kapitał wyłożyły prywatne ubezpieczenia, później opieka społeczna. W Bochum Denkwitz musiała zaangażować dalszą siłę biurową.

Wkrótce potem rozpoczęły się prace remontowe w pół tuzinie do­mów wczasowych, w tym i takich z widokiem na morze. Przy Polankach wydzierżawiono i z miejsca obstawiono rusztowaniami kilka dużych willi i tak zwanych dworów. Udało się uniknąć przeprawy z dotychczasowymi lokatorami; otrzymawszy hojne odstępne znaleźli sobie nowe mieszkania.

Wszystko to działo się zgodnie z podjętą uchwałą. Tylko komentarz Erny Brakup uznano za wstrzymanie się od głosu: „A co bandze, jak mnie są ni chce spędzacz wieczoru życia w hajmacie, tylko bym gemitlich przebalowała se parę latek na jednej wyspie, co po niemiecku zowie są Machorka?”

Decyzje rady nadzorczej nie wywołały poważniejszego sprzeciwu za­rządzającej pary. O ile mogę się zorientować, oboje byli zadowoleni, po­nieważ zgłoszony przez Jerzego Wróbla wniosek w sprawie „dawnego cmentarza garnizonowego” został przyjęty bez głosów przeciwnych: pie­niądze, wystarczająca ilość niemieckich marek, miały tam zaprowadzić porządek.

Może uznali domy seniora za możliwe do przyjęcia, a nawet godne po­chwały uzupełnienie swej idei. W każdym razie umieralnie nie były tema­tem wieczornych rozmów przy Ogarnej. Para była zdania, że po fajerancie ma prawo myśleć o sobie, tylko o sobie. Kto późno się kojarzy, ten nie ma czasu do stracenia. Trzeba dużo nadrobić. I temu podobne postano­wienia. U Reschkego jest napisane: „Rzadko się zdarza, żeby Aleksandra życzyła sobie czegoś, co tylko jej dotyczy. Wszystko chce przeżywać ze mną, wspólnie...”

Niebawem Piątkowska zażyczyła sobie jednak czegoś, co mogło być celem tylko jej marzeń: — Chciałabym kiedyś przejechać się wzdłuż, wło­skiego buta i, jak się da, zobaczyć Neapol.

Dlaczego Neapol?

Bo tak się mówi.

I Umbrię, śladami Etrusków...

Ale potem Neapol.

Ponieważ na zwichrowanym regale Aleksandry z książkami między fa­chową literaturą morską albo pod stertą kryminałów na pewno znajdował się atlas, widzę oboje pochylonych nad włoskim butem. — Naturalnie Asyż. Także Orvieto. Nie możemy pominąć Florencji. — Ona przecież chce jechać w dół buta nie sama, lecz razem z nim. On tak dużo wie. On wszystko widział już kilka razy: — Wobec tego możesz mi pokazywać.

Takich widzę oboje: zadowolonych. Lubię ich widzieć takimi. Po pie­czeni wieprzowej z przyprawioną kminkiem kiszoną kapustą wspólnie i przykładnie zmywali w kuchni. Zawieszona płachtami czeka na nowe pozłocenie rama lustra. Kiedy po raz kolejny przebrzmią elektroniczne kuranty z wieży pobliskiego ratusza, jest czas na papierosa. Aleksandra pali teraz w cygarniczce. Nowa stojąca lampa o ładnym kształcie znala­zła swoje miejsce. Siedzą, nie trzymając się za rączki, na kanapie, oboje w okularach. Atlas ze spuścizny oficera marynarki handlowej składa pro­pozycje. — No, jak już zobaczę Neapol, to mogę zaraz umrzeć. — Potem jej śmiech.



Czy para musiała koniecznie pokazywać się rodzinie? Wolałbym móc ograniczyć tę relację do ich pięknej idei i jej okropnego wcielenia.

Czy w ogóle można było od nich wymagać tej podróży? Moim zda­niem, które — wiem — nie liczy się, w ich wieku nie powinni byli zmuszać się do składania pierwszych wizyt. Te nieprzyjemności, te zakłopotane słowa proszące o wyrozumiałość.

Czy zdjęcia, które przedstawiają parę jako parę — choćby oboje na promie wiślanym albo, utrwaleni na migawce z pomocą samowyzwalacza, na pikniku nad jeziorem — nie powiedziałyby dosyć o ich późnym związku? I czy tę forsowną podróż rodzinną trzeba było koniecznie, jeśli już, zaliczyć między świętami, etap po etapie?

Wigilię spędzili jeszcze w Bochum, wszelako bez choinki. On dał w prezencie dyskretniejsze perfumy, ona krzykliwe krawaty. Po po­łudniu w pierwszy dzień Bożego Narodzenia przyjechali — samochodem — do Bremy. Już na drugi dzień świąt zamówiony był dwuosobowy pokój w Getyndze, w hotelu Gebharda. W dwa dni później mają potwierdzoną rezerwację hotelu w Wiesbaden. 30 grudnia w programie jest Limburg nad Lahn, gdzie chcą zostać na sylwestra i zwiedzić Stare Miasto. Do tego nie dochodzi. Tylko z wiaduktu autostrady Aleksandra widzi katedrę w dole. Znowu we dwójkę piją za nowy rok w pełniącym funkcje sekre­tariatu mieszkaniu Reschkego: oboje wyczerpani, zgnębieni i urażeni do żywego, ale przecież radzi, że mają ten wysiłek za sobą. „Jak to dobrze, że Aleksandra przezornie wstawiła choinkowe gałązki ze świeczkami do wazonu”.

Cztery pierwsze wizyty układają się u Reschkego w lamento. Tym ra­zem nic z hymnicznych wynurzeń. Kiepsko musiało im się wieść, cho­ciaż z etapu na etap bardziej albo mniej kiepsko. Nie znaczy to, że syn Aleksandry Witold wprost, niejako wytykając palcem, obraził mężczyznę u boku matki; ani że córki Aleksandra, Sophia, Dorothea i Margaretha, potraktowały kobietę u boku ojca arogancko, lekceważąco, szorstko: obojgu jako parze zgotowano obojętne przyjęcie. Tylko trzej zięciowie, pi­sze Reschke, okazali zainteresowanie Niemiecko-Polskim Towarzystwem Cmentarnym: jeden drwiąco, drugi protekcjonalnie, trzeci udzielając na wskroś cynicznych rad. Żadnych skarg najadło i picie. Nie zabrakło gwiazdkowych prezentów dla ojca, dla matki

Na temat pierwszego etapu. Bremy, zostało napisane: „Aleksandra musiała być urażona, że Witold wzdragał się rozmawiać z nami - choćby najogólniej — o Cmentarzu Pojednania. Jego zdanie: »To jest wasze piwo!« dowodzi bądź co bądź. jak swobodnie włada potoczną niemczy­zną. Na moje pytanie, w jakiej fazie znajdują się jego filozoficzne studia, odpowiedział wyjaśniająco: »Rozbieramy teraz Blocha na czynniki pierw­sze. No. to utopijne gówno. Nic z tego nie zostaje«. I tak. w tej tonacji, przebiegała kolacja w — przyznaję — prowokująco solidnej restauracji naszego hotelu Dawał do zrozumienia, że wolałby zwykłą smażalnię. Już przy zupie ostro, po polsku, nawymyślał matce. Ja byłem dla niego jak powietrze. Zrywał się, siadał z powrotem. Kilku gości oglądało się Ale­ksandra, która z początku próbowała oponować, coraz bardziej cichła. Później, kiedy Witold, jeszcze przed deserem, poszedł sobie, płakała, nie chciała mi jednak powiedzieć, jakimi słowami syn jej dopiekł. Tylko tyle zdradziła, już znowu się uśmiechając: »No, nareszcie ma małą przyjaciółeczkę«. Prezent gwiazdkowy od niego, z pewnością drogi pędzel z borsuczego włosia dla pozłotniczki, leżał obok talerza matki, zapakowany w plastykową torebkę”.

O pobycie w Getyndze Reschke pisze: „Jedynie dzieci Sophii zachowy­wały się naturalnie: zrazu nieśmiałe, potem serdeczne, także wobec Ale­ksandry. Moja najmłodsza córka dopuszczała tylko do rozmów na temat swojej półetatowej pracy w charakterze pedagoga społecznego, to znaczy narzekała na wszystko: samo zajęcie, podopiecznych, kolegów, zarobek. Kiedy zapytałem, czy mogę jej pokazać zdjęcia z Cmentarza Pojednania, które zbieram dla bieżącej dokumentacji, odmówiła: »Boże Narodzenie i cały ten świąteczny rejwach są już wystarczająco deprymujące«. Jej mąż, który jako księgarz uskarżał się na »o wiele za wielu Ossich«* i z wysiloną swobodą wykpiwał ich zachłanność na poradniki z dziedziny przedsiębior­czości i prawa pracy, zdobył się tylko na jedno zdanie: „Bardzo zachęca­jący ten wasz cmentarz!” Do tego jego szyderczy uśmiech. Cynik, który był dawniej skrajnym lewicowcem, a teraz już tylko sili się na dowcipy, na przykład z ruchu pokojowego i jego protestu przeciwko groźbie wojny w Zatoce.


*W potocznej niemczyźnie mieszkańcy byłej NRD (przyp. tłum).


Jako że oboje są od niedawna namiętnymi niepalącymi, Ale­ksandra, ilekroć miała chęć na papierosa, musiała wychodzić na balkon. On zrobił mi prezent z kieszonkowego wydania książki o starczej potencji, dowcipny, strasznie dowcipny! Sophia podarowała ranne pantofle, które nazywała papuciami, okropne. Jedynie dzieci sprawiały radość”.

W związku z pierwszą wizytą w Wiesbaden czytam: „Co to się zro­biło z Dorothei! Zrezygnowała z pracy lekarza pediatry. Wszędzie stoją słodycze: tłuścieje w oczach, robi się przy tym opryskliwa i małomówna, tylko o swoich chorobach rozprawia z upodobaniem: duszność, swędzenie skóry i tak dalej. Ani razu Dorothea nie odezwała się do Aleksandry. Jej

mąż, który jest tymczasem naczelnikiem wydziału w ministerstwie ochrony środowiska, zajął się co prawda naszą ideą i jej, Bóg świadkiem, trudną realizacją, jednakże, tak jak go znam, z wysoka: “Powinniście byli od­kupić to od Polaków dużo taniej. Umowa dzierżawna nic przecież nie daje. Teraz, po uznaniu ich granicy, domaganie się własności byłoby jak najbardziej uprawnione, zwłaszcza w odniesieniu do terenu cmentarza. Ostatecznie wszystko to kiedyś należało do nas«. Aleksandra milczała. Ja powiedziałem: »Zapominacie, że my — a także nasi zmarli — jesteśmy tam gośćmi«. Potem była mowa o składowiskach odpadów w Hesji, co­raz bardziej małostkowych kłótniach partyjnych i bliskich wyborach do landtagu. Ja dostałem w prezencie album, który już mam: »Kościół Marii Panny« Drosta, Aleksandra zaś zmywak do garnków ze sklepu Trzeciego Świata. Wszystko to skwitowaliśmy milczeniem”.

Wreszcie ostatni etap tej drogi przez mękę, którą mój szkolny ko­lega uszeregował tak kompletnie jak swoje posadzkowe płyty nagrobne. Godne podziwu, że Piątkowska była zdecydowana wytrzymać aż do Limburga nad Lahn i znosić jego trzy córki oraz ich partnerów; już w Getyn­dze powinna była położyć krzyżyk. Nawet Reschke tak to widzi: „Moja najukochańsza! Na co ja cię naraziłem. Ta oziębłość! Ta impertynencja! Właściwie chcieliśmy spędzić sylwestra z Margarethą i jej Fredem. To było jej życzenie. Kiedy jednak moja najstarsza córka wcale nie pytana wyraziła swoją opinię o naszej idei, było tego za wiele nawet dla Aleksandry. Gret, jak dawniej na nią mówiłem, pstryknęła palcem w rozłożone zdjęcia i mlasnęła językiem. »Toście odkryli prawdziwą lukę na rynku!«, zawo­łała. I: »Ile na tym wyciągacie? A potem jeszcze: »No cóż, trzeba mieć pomysły«. Ten Fred, który uważa się za aktora, w rzeczywistości jednak od lat pozostaje na utrzymaniu mojej głupiej Gret, wtrącił swoje trzy gro­sze: »Właśnie! trzeba wpaść na taki numer. Dorwać się do dojnej krowy. Musicie w każdym razie dopuścić do przeflancowywania umarlaków. To wam zapewni zaopatrzenie do, powiedzmy, końca tysiąclecia. Powinienem był strzelić go w pysk. Aleksandra wszakże sądzi, że to byłby zbyt wielki honor. Wyjechaliśmy z miejsca. Nie tknęliśmy przeznaczonych dla nas gwiazdkowych prezentów — praliny dla Aleksandry, dla mnie bardzo ładny secesyjny futerał na okulary. A Margarethą, profesorka gimnazjalna z zamiłowania, zachowała się na koniec, już przy otwartych drzwiach wej­ściowych, ordynarnie: »Wy chyba nie znosicie żadnej krytyki? Odstawiać tutaj obrażonych! Możecie się pochować na tym swoim cmentarzu, je­śli o mnie chodzi. Cmentarz Pojednania! Śmiechu warte. To po prostu żerowanie na trupach!«“

Nieco później Reschke pisze: „Nie wiem, skąd Aleksandra bierze siły, żeby po tym wszystkim zachować spokój, ba, odzyskać pogodę ducha. Kiedy wreszcie wróciliśmy i wypiliśmy u nas za nowy rok, poprosiła mnie, żebym puścił dobrą muzykę. Podczas gdy ja szukałem czegoś odpowied­niego, ona zapaliła obie świeczki na jodłowych gałązkach i powiedziała: »Rozumiem twoje córki. Witolda trochę też. To jest inne pokolenie. Oni nie przeżyli nigdy wypędzenia i ucieczki na zimnie. Mają wszystko i nic nie wiedzą«“.

Mogę tylko domniemywać, jaką muzykę puścił, jestem pewien, że kla­syczną. W jego dzienniku muzyka występuje tylko w tle. Nigdy nie wymie­nia kompozytora, nawet Szopena. Poza tym można jeszcze przeczytać, że pogoda podczas świąt była za łagodna, o wiele za łagodna: „Znowu nie mieliśmy białego Bożego Narodzenia...”



Kiedy nasza para po zakończeniu pierwszego tygodnia stycznia znów zamieszkała w trzypokojowym mieszkaniu przy Ogarnej, zrobiło się jed­nak zimno. Padał śnieg, który zalegał, coraz więcej śniegu, śnieżny pył na śnieżnym pyle. Reschke komentuje: „Jest tak, jak gdyby natura chciała się usprawiedliwić za zbyt długi brak opadów śniegu. Na wszystkich ozdob­nych szczytach czapy. Jak bardzo brakowało mi tego dźwięku: chodzenia po skrzypiącym śniegu, pozostawiania śladów w śniegu. Pantofle Aleksan­dry na wysokim obcasie muszą pauzować...”

To, o czym jest mowa w dzienniku, uzasadnia zakup podbitych fu­trem „okropnie drogich botków” dla Piątkowskiej; on sprawił sobie rów­nież mocne buty. Tak wyposażeni chodzili razem na przykład po wałach obronnych przy Bramie Nizinnej albo z Wróblem na stary cmentarz Sal­wator powyżej Raduni, gdzie pod zwałami śniegu można było wciąż je­szcze domyślić się zdewastowanego półtorahektarowego cmentarnego te­renu; albo widzę ich, jak we dwójkę, ponieważ Wróblowi zajęcia służbowe stanęły na przeszkodzie, kroczą lewą stroną wysadzanej drzewami Wiel­kiej Alei w kierunku Cmentarza Pojednania, widzę tę narzuconą mi parę ona beczułkowato okrągła w futrzanej czapce, on w czarnym, wiszącym płaszczu pochylony do przodu jakby przy przeciwnym wietrze, chociaż jest mroźno i bezwietrznie. Jako że i on ma na głowie futrzaną czapkę, zadaję sobie pytanie: czy włożył rzecz nowo na ten sezon nabytą, Czy też Aleksandra znalazła zabezpieczoną przed molami czapkę z minionych małżeńskich lat? Zdjęcia wywołują domysły. Oboje w drodze i później na Cmentarzu Pojednania dali się sfotografować, kilkakrotnie w kolorze.

Trzeba było wstrzymać pogrzeby. Głęboko zamarznięta ziemia nie po­zwalała na wykopy. Przy minus siedemnastu stopniach nie można było nawet należycie składać urn. Reschke pisze: „Byliśmy radzi widząc, że między rzędami grobów jesteśmy sami. Pagórek przy pagórku. Zadziwia­jące, jak szybko uformowały się pierwsze kwatery. Wiosną zapełni się prawa górna ćwiartka cmentarnego terenu. Dolną ćwiartkę, zarezerwo­waną dla urn, również widzę do tego czasu jako zamkniętą całość. Jakkol­wiek indywidualnie może przedstawiać się na życzenie rodzin ogrodnicza pielęgnacja poszczególnych grobów, śnieg wyrównał wszystko. W dodatku proste krzyże nagrobne, które podają tymczasowo nazwiska i daty życia zmarłych, zostają potwierdzone w swej jednolitości: wszystko spoczywa pod grubą bielą, świeżo obsadzone bukszpanowe ocembrowania. wszyst­kie przykrywające groby na zimę jodłowe gałęzie. Na widok śniegowych czap na urnach Aleksandra nie mogła wstrzymać się od śmiechu. Po raz pierwszy słyszę ją, jak śmieje się pośród śniegu. Jaka jest znów pogodna. »Zabawnie wyglądają te wasze garnki. Na polskim cmentarzu czegoś ta­kiego nie ma. My wszystko robimy po katolicku«. Później nie byliśmy już sami. Grubo opatulona, w kapcach, przyturlała się Brakup i gadała bez ustanku...”

Jestem mu wdzięczny, że zaraz po powrocie z cmentarza spisał rzekę słów starej kobiety, nie ujmując jej mamrotania w ramy literackiej niem­czyzny. „No, widzieło pańsztwo w telewizjorze, jak one wojnę robią z Ara­bami na pusztyni?”

Brakup zawołała to na powitanie. Dopiero przez nią trafiła do dzien­nika Reschkego wiadomość o rozpoczęciu wojny w Zatoce Perskiej. „Tako to już imer beło. Kiej te panowie na górze ni wiedzą co i jak, glajch wojnę robią. Najprzód myślałam se, co nam fajerwerki pokazują, jak to dawniej belo, kiej są Dominik kończył. Alem potem zobaczyła, co one na całego chcą wszystkie Araby zrobić kaput. I wtedym są zapytała, czemu to tak. Przecie taki Arab to też człowiek. Jeźle nawet możliwe, co źle zrobił. Kto na świecie ni robi źle! To ja są pytam pana, panie profesor. To jesz imer żadnego zmiłowania ni ma?”

Nie wiem. czy ktoś z nich, on lub ona, wytłumaczyli starej, pozosta­łej z dawnych czasów kobiecie sens wojny w Zatoce. Reschke w swym dzienniku nie mówi wprost. Jego zdania: „Brakup znów trzymała rękę na pulsie. Zdumiewające, ile zainteresowania wykazuje stara coraz to nowymi aktualnymi wydarzeniami...” — niewiele mówią na temat oceny nowych, wysławianych w telewizji systemów niszczenia. Czytam tylko, że on, jak zwykle, miał dwa zdania i uznawał masakrę z jednej strony za usprawiedliwioną, z drugiej za barbarzyńską. Zanim ultimatum dobiegło końca, niemieckie dostawy broni do Iraku jednoznacznie go oburzały, ale skoro tylko nazwie broń chemiczną „niemiecką trucizną”, jego oburzenie rozpływa się w ogólnikach: „Jest tak, jak gdyby ludzie chcieli z rozmysłem wytępić się nawzajem, żeby nic nie pozostało...”

Sfotografował Brakup na śniegu, a stara pewnie sfotografowała parę między zaśnieżonymi mogiłami, na tle urn w białych czapach i pod po-lukrowanymi cmentarnymi lipami. Wszystkie leżące przede mną zdjęcia opowiadają o styczniowym mrozie, o zimowym słońcu, o niebiesko za­cienionym śniegu. Jak prezentowała się para w zaśnieżonym otoczeniu, już wiemy, nowa jest Brakup. Małą, już skurczoną głowę owinęła kilka­krotnie chustą tak szczelnie, że w okutanej kulce ledwie widać ciasno osadzone oczy, zaczerwieniony haczykowaty nos i zapadnięte usta. I to te sfotografowane usta powiedziały w cmentarnej ciszy: „A jak zechcą z wojną zrobicz szlus, bandze tako, jako beło tutaj, w Dancygu. Wszystko kaput. I trupów tyle, co nikt ni mógł zliczycz...”

Czymś obcym, a z pewnością nieodpowiednim dla dokumentacji Re­schkego wydaje się zdjęcie, które musiała pstryknąć Piątkowska. Widzę jego i Brakup pośrodku cmentarnego ronda, oboje w gwałtownym ru­chu. Lekko zamazani obrzucają się śniegiem. W kapcach, jakie nosiło się w czasach wojny, stanąwszy w rozkroku rzuca Erna Brakup. Trafia, aż śnieg rozprószą się na wszystkie strony, Aleksandra Reschkego, który za­mierza się do rzutu i któremu przekrzywiła się futrzana czapka. Nazywa się to bitwą na śnieżki.



Do połowy lutego trzymał mróz. Cmentarz jak martwy. Ale ten spo­kojny czas był wypełniony aktywnością: pierwsze dawne domy wczasowe zostały zasiedlone jako domy seniora. W innych domach postępowały prace remontowe. Wolniej szło z wielkopańskimi willami i dworami przy Polankach. Reschke odnotował to raczej mimochodem; oboje nie widzieli powodów, które by przemawiały przeciwko dodatkowym umowom dzier­żawnym; członkowie zarządzający i tak nie mieli głosu w radzie nadzor­czej.

Przedsięwzięcie pod hasłem „Wieczór życia w ojczystych stronach”, za­chwalane w lśniących prospektach reklamowych, było samograjem. Zgło­szeń przybywało. Konieczne okazało się sporządzenie list oczekujących. Na osiem dalszych domów, wśród których były hotele zagrożone ban­kructwem, trzeba było zawierać umowy dzierżawne, oczywiście z prawem pierwokupu. Vielbrand zainwestował dużo czasu w nowe zadanie; jego średniej wielkości przedsiębiorstwo, specjalizujące się w ogrzewaniu pod­łogowym, dawało możliwości fachowej współpracy.

Przez jakiś czas działania te absorbowały Reschkego i Piątkowską. Pod wrażeniem radości życia dużej liczby starych ludzi — w pierwszych pię­ciu domach zdołano pomieścić ponad sześciuset seniorów — zaaprobo­wali z opóźnieniem uchwałę rady nadzorczej. On poświęcił nawet dalsze kwoty ze swych surowo strzeżonych „cichych rezerw”, kiedy trzeba było zdecydować się na utworzenie wyposażonej według zachodnich standar­dów kliniki dla seniorów. Po krótkiej, odmładzającej radości z przybycia w te strony odzywały się u starców i staruszek niedomagania podeszłego wieku, co gorsza: pod wpływem chcianej, ba, gorąco upragnionej zmiany miejsca zwiększała się słabowitość seniorów. Klinika była potrzebna, bo nie chciano zdawać się na polskie szpitale. Z nich można było od biedy korzystać w okresie przejściowym. W każdym razie liczba zgonów w do­mach seniora rosła. W końcu lutego powstała, jak musiał przyznać nawet Vielbrand, krytyczna sytuacja. Reschke, którego wcześniej wypowiadane zastrzeżenia zostały po­twierdzone przez zwiększoną śmiertelność, podjął jednak polemikę z za­mieszczonym w zachodnioniemieckim magazynie napastliwym artykułem, który dochodził do wniosku, że w wypadku „intratnego interesu robionego na tęsknocie starych ludzi do rodzinnych stron chodzi o żałosne przy­tułki i prawdziwe umieralnie, które należy pozamykać”. W nadesłanym sprostowaniu członek zarządzający wskazywał na podeszły, jak napisał: „matuzalemowy”, wiek zmarłych: na trzydzieści osiem zgonów od chwili otwarcia domów seniora przypada siedmiu dziewięćdziesięcio- bądź nieomal stulatków, żaden z nieboszczyków nie miał poniżej siedemdziesiątki. „Można zresztą przyjąć, że we wszystkich wypadkach spełnione zostały starcze życzenia. Wypowiadane w wielu listach, życzenia te dają się spro­wadzić do kilku słów: Chcemy umrzeć na rodzinnej ziemi”.

W imieniu rady nadzorczej Vielbrand podziękował za to pole­miczne wyjaśnienie. A u Reschkego znajduję wzmianki, które przedsta­wiają przedsiębiorcę w łagodniejszym świetle: „Rozmawialiśmy niedawno w cztery oczy. Byłem zaskoczony słysząc, jak bardzo mu zależy na gos­podarczym uzdrowieniu Polski. To ujmujące, jak się zapala. Stałe powie­dzenie Gerharda Vielbranda: »Czego Polsce brakuje, to zdrowego stanu średniego!« skłania nie tylko Marczaka i księdza Bierońskiego do gwał­townego kiwania głową, wraz z Wróblem kiwa głową Aleksandra, kiwają wszyscy — a czasem kiwam nawet ja”.



Jednakże doszło do kontrowersji. Już posiedzenie na początku marca odbyło się w nerwowej atmosferze. Na swój podający koszta i pożytki spo­sób, który per saldo zawsze obiecywał zysk, Vielbrand przedłożył propozy­cję, która tylko u wicedyrektora Narodowego Banku znalazła zaintereso­wanie. Odtąd należałoby torować drogę przenosinom zwłok i szczątków z innych cmentarzy. Marczak, który natychmiast przychylił się do tego, podał 1 grudnia 1970 roku jako datę graniczną; w Warszawie spisano wówczas pierwsze niemiecko-polskie porozumienie. Wszystkim zmarłym po tej dacie przesiedleńcom powinno się obecnie stworzyć możliwości powrotu drogą przenosin z cmentarza na cmentarz. Vielbrand kończąc powiedział: „Można spokojnie przyjąć liczbę przeszło trzydziestu tysięcy wniosków o przenosiny. Można to odpowiednio przeliczyć. Oczywiście umożliwię też przenosiny moim rodzicom zmarłym w połowie i pod ko­niec lat siedemdziesiątych. Proszę naszych polskich przyjaciół, aby zrozu­mieli, że jesteśmy świadomi ogromnych kosztów. To, co służy pojednaniu naszych narodów, może spokojnie mieć swoją cenę”

Podano sumy w twardej walucie, wszelako z wieloma zerami. Powie­dziano, że w wypadku powtórnych pochówków trzeba będzie znacznie podnieść podstawową opłatę. Jednakże, przy całym zainteresowaniu wice­dyrektora, strona polska zachowała rezerwę. Stefan Bieroński jako ksiądz powiedział zdecydowanie nie. Cicho, lecz z wyraźnym wzburzeniem Je­rzy Wróbel wykazał „nieludzki wymiar” planowanej akcji. Piątkowska po­dobno zaśmiała się głośno i następnie spytała Vielbranda, czy jego propo­zycja mą uzdrowić polską klasę średnią. Gwałtownie, gniewnie reagowali zebrani przy stole obrad. I prawdopodobnie nazwane przez Vielbranda „Akcją Przenosiny”, a przez Marczaka określone mianem „poszerzonej działalności cmentarnej” przedsięwzięcie zostałoby zagadane bez szans na uzyskanie większości i pogrzebane pod rumowiskiem kontrowersji, gdyby w Reschkem nie wziął góry profesor.

Coś go podkusiło, żeby przed zgromadzoną radą nadzorczą wygłosić wykład naszkicowany w brulionie w postaci „zwięzłego ekskursu”. Nu­żąco dzielił się swoją wiedzą na temat praktyki pogrzebowej w kościołach. Długo wałkował kwestię wyrytych na posadzkowych płytach nagrobnych terminów użytkowania, a potem przenoszenia szczątków z grobów rodzin­nych do szkieleciarni danego kościoła parafialnego, którego ograniczone wnętrza nie dopuszczały do trwałego użytkowania, pozwalając tylko na urządzenie krypt, wypełnionych czaszkami i kośćmi, tym według Resch­kego „najplastyczniejszym przedstawieniem śmierci”.

Jestem pewien, że swój psujący wszystko wykład wzbogacił dodatkowo o owe znaleziska, na które zwrócił mu uwagę Jerzy Wróbel w zrujnowanej nawie kościoła Świętego Jana, i to na krótko przedtem, w połowie lutego, kiedy zelżał mróz.

Przez prowizoryczny płot i byle jak zastawione przegrodą z desek 3oczne wejście do prawej nawy dostali się do środka, Wróbel przodem. Zachwycone przerażenie Reschkego: „Jakiż widok! W mrocznie załama­nym świetle leżą tam pod rusztowaniami i belkami podpierającymi, między popękanymi płytami nagrobnymi i gruzem gotyckiego sklepienia świa­dectwa naszej przemijalności: sterty kości, fragmenty czaszek, miednice i obojczyki. Widziałem pojedyncze części stosu pacierzowego i kosteczki, jak gdyby wojna dopiero wczoraj wydobyła je na światło dzienne, kiedy pod gradem bomb i granatów miasto waliło się w ogniowej burzy... Ob­raz, który mam przed oczyma, aczkolwiek opuściłem miasto, kiedy jeszcze było całe... W środkowej nawie, co godne pochwały, porządkująca ręka zaczęła zbierać szczątki do skrzyń. Na takiej skrzyni napisane jest, jak mi przetłumaczył Jerzy, »Ostrożnie, szkło!« Co z tym zrobić? Tak, między niedopałkami papierosów i butelkami po piwie, nie wolno tego zostawić. Trzeba by, ponieważ nie ma co myśleć o szkieleciarni, wykopać specjalny dół i przykryć. Choćby u stóp wieży... Potem w gruzie, po prawej stro­nie zniszczonego głównego ołtarza, znalazłem kilka bardzo fragmenta­rycznych, na poły zapadniętych do wnętrza grobowców płyt nagrobnych, w tym jedną dla dwóch kapitanów statków — Święty Jan był kościołem żeglarzy, takielarzy i rybaków — i płytę z wapienia, na której pod nieczy­telnym nazwiskiem dwie dłonie w płaskim reliefie trzymają klucz. Także

tam kości i czaszki...”

I te szczegóły, każde wskazanie Reschkego na szczątki i szkieleciarnię, podchwycił Vielbrand, aby się nimi, uwolnionymi od barokowej grozy, po­służyć: Oczywiście przy planowanych przenosinach trzeba mieć na wzglę­dzie problem przestrzeni. Duża liczba wniosków wymaga skoncentrowa­nia. On może sobie w pełni wyobrazić groby zbiorowe i proponuje mogiły na pięćdziesiąt wtórnych pochówków każda, przy czym nazwiska i daty przeniesionych z innych cmentarzy mogłyby się znaleźć w porządku alfa­betycznym na prostym kamieniu nagrobnym. Postępując całkowicie w du­chu szanownego pana profesora doktora Reschkego dałoby się tę czy inną posadzkową płytę nagrobną opatrzyć kutym w kamieniu napisem. Byłoby nawet miejsce na tradycyjne symbole, choćby na dopiero co wspo­mniany klucz. Każdy problem ma właściwe sobie rozwiązanie. Musi się tylko chcieć, a znajdzie się sposób

Ale na razie nikt nie był gotów musieć chcieć. Reschke zaprotestował przeciwko nadużyciu swoich naukowych danych i wspomniane przez sie­bie szkieleciarnię nazwał „wyczerpanym modelem”. Radca konsystorialny Karau przyznał, że jest „targany sprzecznymi uczuciami”. Pani Joanna Dettlaff powiedziała: — Ja nie mogę jeszcze oswoić się na dobre z ma­kabryczną stroną planowanej akcji. — Bieroński i Wróbel pozostali przy swoim „nie”. Marczak, zbity z tropu, powiedział: — Może później... — Po raporcie Reschkego Aleksandrze udało się zakończyć tę dyskusję; powo­łując się na podwójny grób swych rodziców na cmentarzu na Grodzisku sprzeciwiła się zdecydowanie przenosinom, choćby nawet, gdyby to było możliwe, do Wilna: — Kto już leży w ziemi, powinien w niej pozostać!

Na razie więc nic z tego nie wyszło. Marczak odroczył głosowanie. W ostatnim punkcie porządku dziennego, „Różne”, mówiono o niektó­rych reakcjach publicznych. Z satysfakcją stwierdzono, że debata w Sejmie przebiegła pomyślnie dla Towarzystwa Cmentarnego. Były poseł komu­nistyczny podejrzewał niemiecko-polskie dzieło pojednania o „zamasko­wany rewanżyzm”. Kulminacyjnym momentem polemicznego wystąpienia był okrzyk: „Armia niemieckich trupów rusza na podbój naszych ziem za­chodnich!” Marczak relacjonował, że kilku posłów na Sejm odrzuciło tę insynuację, zdemaskowało ją, jak powiedział, jako „stalinowski straszak”; potem zaprosił zebraną radę nadzorczą na drinka do hotelowego baru.



Salę posiedzeń na najwyższym, siedemnastym piętrze „Heveliusa” trzeba sobie wyobrazić jako połączenie dwóch hotelowych pokoi. Eks­kluzywny był tylko widok z okien na wszystkie wieże Starego i Głównego Miasta. Dzięki urokowi Marczaka wypowiedzi zgromadzonych członków rady, nawet w toku burzliwej dyskusji, nie przeradzały się prawie nigdy w obraźliwą wymianę ciosów, chociaż spór w dwóch językach, do tego po angielsku, często dostarczał dość materiału zapalnego. Ten zawsze staran­nie ubrany pan po czterdziestce, którego czoło, wskutek łysienia sięgające daleko, błyszczało jak wypolerowane, potrafił jako wielojęzyczny przewod­niczący obrad pozbawić ostrości każdą przybierającą zbyt gwałtowny ton mowę czy replikę, niczym dyrygent orkiestry tu uspokajając gestami, tam powściągając, niekiedy również po francusku. Skracał rozwlekłość Wróbla wtrącanymi pytaniami. Kaznodziejskiemu zapałowi Karaua cytatem z Bi­blii sugerował rychłe zakończenie. Kilkakrotnie wysuwany przez panią Dettlaff postulat generalnego zakazu palenia łagodził ogłaszając z myślą o Piątkowskiej przerwy na papierosa. Nie uciekając się do ironii przywo­ływał czasem zapadłą w drzemkę Ernę Brakup do wydarzeń związanych z punktami porządku dziennego. Udawało mu się redukować wnioski Vielbranda co do regulaminu i drobnym, zachęcającym gestem zaintere­sować Stefana Bierońskiego, którego często nawiedzało znudzenie, nawet wtedy, kiedy Reschke po raz kolejny korzystał z okazji, aby powrócić do pierwotnej idei Cmentarza Pojednania. Marczak panował nad nimi, rów­nież podczas owego posiedzenia rady nadzorczej, które nie dopuściło do żadnej decyzji w kwestii przenosin. Bieroński przysłuchiwał się, Brakup nie spała, kiedy Reschke wzbogacił swój odwieczny temat „Stulecia wypę­dzeń” o nowy wariant, prowokując sprzeciw panów Vielbranda i Karaua twierdzeniem: „Przenosiny też są wypędzeniem”. Wróbel bił brawo. — To idzie zdecydowanie za daleko! — zawołała pani Dettlaff. Vielbrand groził przerwaniem posiedzenia. Brakup mamrotała pod nosem, chociaż nie puszczono magnetofonu. Mimo że nie ogłoszono przerwy, Piątkowska zapaliła. Ale Marian Marczak rozbroił wszystkich bezradnie ujmującym uśmiechem.

Później, w hotelowym barze, było swobodnie, niemal wesoło. Wyobra­żam sobie Brakup na barowym stołku.



W niespełna tydzień po tym posiedzeniu Reschke znów odbył roz­mowę z Chatterjee, tym razem nie w domku z muru pruskiego nad Radunią, lecz konspiracyjnie na terenie zarosłego cmentarza za kościołem Bożego Ciała, gdzie miejscem spotkania stał się, zapomniany lub jakby oszczędzony, grobowiec rodziny Klawitterów.

Na szarym cokole czarny, wypolerowany na wysoki połysk granit. Rozległy grób otoczony jest pordzewiałym żelaznym ogrodzeniem. Na­zwisko ostatniego z Klawitterów, prezesa Izby Handlowej, wyryte jest na samym dole. Naturalnie zawdzięczam to znalezisko Wróblowi. A Chat­terjee słuchał uważnie, kiedy mu opowiadałem o Johannie Wilhelmie, założycielu pierwszej tutejszej stoczni...”

Mój dawny kolega szkolny powierzył to potajemne spotkanie swemu dziennikowi; w mojej, uzwięźlonej wersji nie trwało ono dłużej niż pół go­dziny: „Czekał oparty o ogrodzenie grobowca. Ten żywy, często męcząco ożywiony, ba, spontanicznie cieszący się życiem i czynnie afirmujący życie człowiek, któremu nasze działania, służące jedynie śmierci, muszą pozostawać obce, fascynuje mnie wciąż na nowo. Grzebanie zmarłych w ziemi nazywa on zwyczajnym marnotrawieniem miejsca. Mógłbym się z nim przyjaźnie, gdyby udało mi się nie odczuwać z jego strony zagrożenia Jakkolwiek jego wizje nowego ładu komunikacyjnego bardzo mi przemawiają do przekonania i jakkolwiek jako kierowca gotów jestem bez strzeżeń wyrzec się samochodu i widzieć w jego rikszy rowerowej wehikuł, który wielkim miastom przyniesie ocalenie, to nie mogę wcale zgodzić się z jego oceną obecnej wojny i jej globalnych następstw. Nie, jego konkluzje przerażają mnie! Chatterjee uważa, że wojna w Zatoce Perskiej jest potrzebna, aby pauperyzację, na przykład w Azji i Afryce, uczynić odczuwalną aż nie do zniesienia. Przekonujący dowód militarnej siły pozwala; jednocześnie dostrzec bezsilność zachodniego myślenia. Tego, co teraz zaczyna się ruszać, nikt nie zdoła powstrzymać. Kości zostały rzucone. Początek nowej ery i związane z nią przewartościowanie wszystkich wartości chciał mi nawet osłodzić cytatem z Nietzschego. »My jesteśmy już w drodze. Na razie tylko paręset tysięcy, z małym bagażem, ale z bogac­twem pomysłów. Jak wyście przyszli do nas, żeby nauczyć nas podwójnej buchalterii, tak teraz my przychodzimy i ubijemy z wami interes na zasa­dzie wzajemności«. I tym sposobem przeszedł do swej zasady rikszy, której sukces faktycznie mówi za siebie. Po nagłym skoku, śmignięciu bokiem nad bądź co bądź sięgającym do pępka ogrodzeniem z żelaznych prętów, przypisał duże znaczenie uzyskanym za moim pośrednictwem środkom finansowym na rozruch i wskazując na nagrobek założyciela stoczni obie­cał ożywić jego przedsiębiorczego ducha. Po następnym skoku z udawaną podniosłością sypał liczbami, znów przemknął nad metalowym ogrodze­niem nie podpierając się ani lewą, ani prawą ręką i przysiągł, na Klawittera, zrobić ze stoczni kopalnię złota. Dużo teatralności, pewnie, ale to prawda: produkcja riksz Chatterjee idzie w trzech stoczniowych halach na wysokich obrotach. Najpierw ma być obsłużony rynek krajowy, potem zapowiedziany jest eksport. Poświęcając dużo czasu planowaniu mój kon­trahent nieco się zaokrąglił. Nie ma on już niestety okazji, żeby jako swój własny pracownik prowadzić rikszę, na czym cierpi jego trening kondy­cyjny, toteż musi wspomagać się ćwiczeniem skoków. I jeszcze raz śmignął na ogrodzony czworokąt grobowca, potem znów na moją stronę, aby mi się zwierzyć, że chcąc się odciążyć uzyskał zgodę na przyjazd i — w za­mian za niewielką grzeczność — pobyt dla sześciu spośród swych licznych kuzynów — czterech z Kalkuty, dwóch z Dakki. Trzej ze spodziewanych niebawem krewnych to mają być marwari, ludzie nadzwyczaj pracowici”. Tego wszystkiego wysłuchał zapomniany i ocalały grobowiec założy­ciela stoczni Klawittera, którego okazałe obramowanie posłużyło Bengalczykowi za przyrząd gimnastyczny: jeszcze i jeszcze ćwiczył skok bokiem z miejsca. Dokoła zarośla, rdzewiejące żelastwo, resztki drewnianej szopy, dalej ogródki działkowe. Klawitter działał jeszcze przed Schichauem. Jego pierwszy statek parowy. Dopiero później, dużo później przyszedł Lenin, który nie budował statków, tylko miał idee.

I znów hop! I hop! Po dwunastym skoku — Reschke je liczył — Chat­terjee wskazał na wypolerowany granit i dotknął lekko wyrytego na samej górze nazwiska, potem dat 1801-1863: — Tego to chciałbym mieć za wspólnika! — I Reschke, biedny Reschke, który nie odważył się na żaden skok, ale zamiast Klawittera chciał być wspólnikiem, zaofiarował dalsze finansowanie ze swych ukrytych zasobów. Wymieniano liczby i adresy ban­ków. Mając za plecami nagrobek wysokości mężczyzny, przedsiębiorstwo rikszowe i towarzystwo cmentarne, a więc ruch i bezruch, żywi i martwi ponownie dobijali targu, jak powiedział Chatterjee, na zasadzie wzajem­ności.

Kiedy Reschke dopytywał się, jak interes idzie w okresie zimowym, usłyszał, że nawet w styczniu, kiedy trzymał tęgi mróz, korzyści płynące z dogodnej taryfy rikszowej dostrzegało wielu Polaków, między nimi wi­cedyrektor Narodowego Banku. — Mister Marczak jest wiernym i zawsze uprzejmym pasażerem — powiedział Bengalczyk po ostatnim skoku po­nad kutym z żelaza ogrodzeniem.



Także Erna Brakup lubiła jeździć rikszą. Kiedy zbierała się rada nad­zorcza, ona podjeżdżała pod samo wejście do hotelu, czemu zwykle przy­glądali się widzowie. To ona zresztą naprowadziła Chatterjee na pomysł wykorzystania rikszy rowerowej jako środka transportu do małych przeprowadzek. Wkrótce w programie znalazło się doręczanie paczek w śródmieściu i usługi kurierskie.

Kiedy z nadejściem przedwiosennej pogody ruch na Cmentarzu Pojed­nania wzrósł, często widywało się Brakup jadącą Wielką Aleją aż do sta­rego budyneczku przy wejściu. Nie opuszczała żadnego pogrzebu. Wszy­stkim żałobnikom składała kondolencje sprowadzone do jednego tylko zdania: „Niechaj szpoczywa w szpokoju wiecznym”. Do Chatterjee, który kazał ją wozić według obniżonej taryfy, stara miała powiedzieć: „My dwoje jeszteszmy tutaj w minderhajcie. Dlatego muszymy są gegenzajtik wszpieracz. No, przeczywko Polaczkom i Niemcom sztamtąd. One by nasz chczały pognębicz...” Potem zmusiła Reschkego, który wcale się do tego nie kwapił, żeby przetłumaczył jej gadaninę na angielski: „i to z wżajemnoszczą”. Wprowadzone za jej namową drobne przewozy cieszyły się takim wzięciem, że Chatterjee polecił produkować w swoich halach montażowych specjalne riksze i uhonorował swa doradczynię bloczkiem biletów wolnej jazdy.

Również przy wejściu na cmentarz, skoro tylko zajeżdżała Brakup, znajdowali się widzowie. Z ceglanego domku, gdzie grabarze i cmentarni ogrodnicy przechowywali sprzęt i gdzie pełnił portierską służbę zaangażo­wany na stałe personel, brała potem swą konewkę i łopatkę, która z dru­giego końca nadawała się do grabienia.

Mam przed sobą zdjęcie, na którym Brakup siedzi w rikszy rowero­wej z podniesioną budą, chociaż fotografia świadczy o pięknej pogodzie. Siedzi jak w muszli, jest w garnkokształtnym filcowym kapeluszu i wciąż jeszcze zimowych kapcach z czasów wojny. Palce splecione na kolanach. Nie uśmiecha się.

Jako że kierowca nie jest Pakistańczykiem, lecz jasnym blondynem, mógłby być Polakiem, a jeśli nie Polakiem, to Kaszuba. Niestety jest bar­dzo mało zdjęć dokumentujących rikszowe przedsięwzięcie Chatterjee. To wydaje się autentyczne jak owe odbitki, które leżą czarno-białe przede mną i dowodzą, że w Warszawie w czasie niemieckiej okupacji, kiedy wszy­stko było zabronione i żaden Polak nie miał prawa jeździć samochodem prywatnie czy jako taksówkarz, istniała utrzymywana przez Polaków dla Polaków regularna komunikacja rikszowa, do przewozu osób i towarów. Rowery i doczepione do nich skrzynie mają wygląd obskurny, kierowcy — ponury, pasażerowie — zatroskany. Na innej odbitce kierowca pcha załadowaną skrzynię. Pisarz Kazimierz Brandys wprowadza ten uwarun­kowany czasem pojazd w swej powieści „Rondo”. Także u Szczypiorskiego występuje prowizoryczna riksza...

Natomiast kolorowe zdjęcie, na którym postacią centralną jest Erna Brakup, ukazuje nowiusieńki rower wyprodukowany w stoczniowych ha­lach. Liściowozielony napis na białym lakierowanym tle z boku rowe­rowego siedzenia unika miejscowego języka i chce być powszechnie zrozumiały: „Chatterjees Ricksha-Service”. Postawiona buda jest wy­malowana w pasy o barwach narodowych tego kraju: biało-czerwone, biało-czerwone. Kierowca ma na sobie podobny do munduru, jednakże sportowy strój: kolarska czapeczka, luźna opadająca koszulka bez kołnie­rza, spodnie przypominające przedpotopowe pumpy, wszystko jednolicie szaroniebieskie. Napis na piersiach obejmuje nazwę firmy i numer rikszy. Ta kursuje jako numer 97.

Jak na czarno-białych zdjęciach z czasów wojny warszawscy pasażero­wie mają zastygłe miny, tak i Erna Brakup nieruchomo patrzy w kamerę, jakby była zrośnięta z rikszą. Tę migawkę pstryknął pewnie Reschke, bo na odwrocie widnieje jego adnotacja: „Tak po pańsku przyjeżdża ostatnio na Cmentarz Pojednania rzeczniczka mniejszości niemieckiej w Gdańsku”. Zdjęcie zostało zrobione w końcu marca. W tym czasie ustabilizo­wana na krótko waluta zaczęła znów nabierać inflacyjnych skłonności, i to przy rosnących cenach, malejącej produkcji i zamrożonych płacach. Nowy prezydent Rzeczypospolitej — o którym Piątkowska powiedziała: „Teraz elektryk chce być królem Polski”, wziął sobie premiera pozbawionego melancholijnej aury poprzednika, ale w całym kraju wszystko wyglądało dużo bardziej ponuro; tylko kościoły, wszędzie budowano bezkształtne kościoły.

Reschke pisze: „Już załamują się mamiące takim optymizmem przed­sięwzięcia typu joint venture. Jak przed rokiem Amerykanie wycofali się z przejęcia podupadłej stoczni Lenina, tak teraz Norwegowie ociągają się z wejściem do deficytowej stoczni Komuny Paryskiej w sąsiedniej Gdyni. W najlepszym razie robi się lewe interesy, na których obławiają się fik­cyjne firmy zagraniczne i miejscowi, zasiedziali dyrektorzy fabryk. Pewnie dlatego produkcja Chatterjee, aczkolwiek na razie to jeszcze przedsię­wzięcie średniej wielkości, cieszy się rosnącym poważaniem...”

I dlatego zdjęcie Erny Brakup jako pasażerki rikszy musi mówić mi więcej, niż taka migawka może dowieść. Bengalczyk z brytyjskim paszpor­tem usadowił się w Polsce. Sześciu jego kuzynów, w tym trzech marwarich, zastało rozlegle wytyczone pole działania i założyło filie w Warszawie, Ło­dzi, Wrocławiu i Poznaniu. Reschke postępował słusznie, lokując kapitał Towarzystwa Cmentarnego — nieznanej wysokości -— w produkcji riksz. Już teraz dałoby się snuć spekulacje, czy i kiedy dawna stocznia Lenina, przedtem stocznia Schichaua — a na samym początku był Klawitter — mogłaby otrzymać imię jeśli nie czarnej bogini Bengalu Kali, to bengalskiego bohatera narodowego Subhasa Chandry Bose.

W każdym razie z Chatterjee wkroczyła do Polski nadzieja.



Jeśli mam wierzyć Reschkemu, a muszę wierzyć, to Niemiecko-Polskie Towarzystwo Cmentarne cieszyło się też niemałym poważaniem, które jednak przez smutne doświadczenia raz po raz stawało pod znakiem zapy­tania; szanowano NPTC, podczas gdy Chatterjee kreowano mistyfikująco na dobroczyńcę. Jednakże Reschke czuł się równy rangą Bengalczykowi. Coraz częściej nazywa go „moim kontrahentem i partnerem w przyszłej sprawie”. Nie posądzałbym Alexa, jak mówiliśmy na niego w budzie i póź­niej w służbie pomocniczej lotnictwa, o tyle dalekowzroczności, wszelako muszę się zastrzec, że Reschke rozwijał działalność w korzystnym, sprzyja­jącym jego idei czasie, kiedy wszystko się zatrzęsło, świat wypadł z wiązań i nic już nie uchodziło za pewne: on jednak mógł być pewny swojej Ale­ksandry.

Występują już nie jako wdowiec i wdowa, lecz jako para. Widzę, jak sugestywnie uosabiają swoją ideę: na przyjęciu w ratuszu albo na zapro­szenie biskupa z siedzibą w Oliwie, na honorowych miejscach w Operze Bałtyckiej, podczas panelowych dyskusji na temat „Odwagi do pojedna­nia” czy we dwójkę pośród tłumu, kiedy Chatterjee na terenie stoczni podejmował gości piwem i pieczoną kiełbasą z okazji otwarcia czwartej hali montażowej. Cokolwiek było w programie, nasza para brała w tym udział: stając ramię w ramię i w razie potrzeby udzielając sobie wsparcia; bo na najbliższe posiedzenie, które miało odbyć się w początku kwietnia, zapowiedziana była walka.

Ponieważ na Jerzym Wróblu, który wciąż grzebał w przeszłości, i na Stefanie Bierońskim, dla którego liczyły się tylko sute datki na sklepie­nie jego kościoła parafialnego, nie bardzo można było polegać i w ra­chubę wchodziła co najwyżej pomoc ze strony Erny Brakup — jeśliby nie zasnęła pośród gadaniny — posiedzenie przebiegło tak, jak nie po­winno było przebiec. „Akcja Przenosiny” powróciła w postaci na nowo sformułowanego wniosku. Sporządził go Vielbrand. Ostrzyżony na jeża, w okularach bez oprawki, energicznie, rzeczowo przemawiał jak generał na krótko przed bitwą.

Przedsiębiorca średniego szczebla wykorzystał według swego uznania niedawny wykład profesora i często wspominane barokowe szkieleciarnie wziął za wzór nowych planów, tak że przenosiny śmiertelnych resztek wydawały się czymś praktycznym i już ani trochę nie gorszącym. Zapropo­nowano wspólne groby o dającej się ogarnąć wielkości i kamienie pamiąt­kowe w formie płyt nagrobnych. Powiedział: — To oszczędzające miejsca przedsięwzięcie wymaga absolutnie godnej oprawy.

Tak to pilność badawcza profesora stała się wodą na młyn Vielbranda. Słodka nuda uwiodła Bierońskiego. Wróbel wyruszył na poszukiwanie śla­dów. Brakup w kapeluszu spała. A Reschke przyznaje: „On pobił mnie moimi własnymi słowami. To ja, lekkomyślnie ja dostarczyłem mu argu­mentów za jego obrzydliwą akcją przenosin. On, ten zawsze poprawny rzecznik nie skrywanych interesów, zamknął mi usta. Nawet wyrażony w obu językach protest Aleksandry, zakończony pięknym zdaniem: »Do przenosin dojdzie tylko po moim trupie!«, przeszedł jak słowa rzucane na wiatr — nie, niezupełnie tak: zbudziła się Erna Brakup. Dobiera­jąc słowa w sposób sobie właściwy zrobiła nawet wrażenie. Kaznodziei w radcy konsystorialnym Karau wydawało się, że słyszy mówiące języki. Bieroński i Wróbel jak wywołani po nazwisku, pani Dettlaff zaszokowana i Vielbrand osłupiały...”

Brakup mówiła na stojąco, w kapeluszu, w swoich odwiecznych kap­cach: „Jeźle tutaj, moje pańsztwo, szczątki przenoszycz są bandze, to baldik dla prawdziwych umarlaków miejsca ni sztarczy. I kto odkopie wszy­stkie Niemce, co pomarły, kiej wojna są kończyła, i glajch po wojnie?

Żaden diabeł ni wie, gdzie leżą te, co ich dopadło w ucieczce. I kto za to wszysztko bandze płaczycz? Najn! To ni je szprawiedliwoszcz. Tylko jakeś bogaty Niemiec, bandzesz miecz przenoszyny. A Polak jesz na tym interes zrobi. Ale jakeś golec, lubo Niemiec, możesz se leżecz wajter, gdzie cię zakopały, damalik w złych czasach, kiej ni belo też szprawiedliwoszczy. Najn! To ja do tego nie przyłożę ręki. To mnie możeta pochowacz gdzie indziej. Choćby na pusztyni u Arabów, gdzie tylko co jesz beła wojna. Ale przedtem, moje pańsztwo, to ja, powiadam, odejdę z rady!”

Jeśli pominąć protest zarządzającej pary, to jedyny głos przeciw na­leżało zawdzięczać Ernie Brakup. Wróbel i Bieroński wstrzymali się. Trzema niemieckimi głosami i głosem Marczaka sprawa byłaby przesą­dzona, gdyby stara grożąc ustąpieniem nie doprowadziła do odroczenia decyzji. Następne posiedzenie miało odbyć się za dwa tygodnie, czas na­glił. Vielbrand, który zaczął działać nie powiadamiając zarządzającej pary. mówił o 37 tysiącach wniosków o przenosiny przy opłacie podstawowej podniesionej do wysokości ni mniej, ni więcej tylko 2000 marek niemiec­kich. Łatwo było liczyć wicedyrektorowi Narodowego Banku Polskiego. Oddział w Gdańsku.



Należy zdać sprawę z wyjazdów, które nie tylko Reschkego i Piątkow­ska, lecz także Chatterjee skierowały w przeciwległe strony, przy czym Bengalczyk podróżował według przygotowanego planu, natomiast nasza para wyruszyła w pośpiechu, jak gdyby trzeba było wykorzystać dni, ja­kie pozostały do następnego posiedzenia rady nadzorczej. Celem podróży Reschkego była Lubeka, wyprawa Piątkowskiej do Wilna przesunęła się o parę dni, ponieważ zaproszenie nadeszło z opóźnieniem, Chatterjee objeżdżał większą liczbę dużych miast. Każdy się spieszył i ruszył w drogę z niewielkim bagażem. Reschke pojechał samochodem, Piątkowska sko­rzystała z pociągu, a Chatterjee, no cóż, poleciał samolotem.

Choć trudno dopatrzyć się związku między zamiarami pary a planami producenta riksz, wszystkim osobom jedno było wspólne: podążały śla­dem swych idei, czy to aby je ratować, czy to aby dodać im skrzydeł. Europejska podróż S. Ch. Chatterjee służyła zakładaniu i rozbudowywa­niu filii; Piątkowska chciała podjąć ostatnią próbę utworzenia polskiego cmentarza w Wilnie; a zamiarem Reschkego było powstrzymanie „Akcji Przenosiny”.

Przedsiębiorcy towarzyszyło dwóch z sześciu kuzynów. O ile Chatter­jee chciał swoją koncepcją komunikacji dopomóc wszystkim dużym mia­stom zapchanym zmotoryzowaną blachą, przesyconym spalinami i ogłu­szonym hałasem, gwarantując od zaraz dostawę na razie jeszcze ogra­niczonej liczby fabrycznie nowych riksz rowerowych, o tyle Piątkowska szermowała obietnicą finansowych świadczeń, mającą pokrycie w jednej trzeciej majątku Towarzystwa Cmentarnego; tylko Reschke nic nie miał w ręku protestując w Lubece przeciwko, jak mówił, „niegodnej człowieka Akcji Przenosin”.

Jeśli wzięło się pod uwagę sytuację komunikacyjną zachodnio- i połud­niowoeuropejskich metropolii, to sukces Chatterjee był zaprogramowany: kompetentni politycy skwapliwie podchwycili jego koncepcję udzielając koncesji na wprowadzenie riksz na śródmiejskie szlaki w Amsterdamie i Kopenhadze od razu, w Paryżu i Rzymie po pewnym zwlekaniu, w Lon­dynie z ograniczeniami, a w Atenach dopiero po wyświadczonych uprzej­mościach.

Na Litwie ostatnie referendum i głośny sprzeciw mniejszości — nie­liczni Białorusini i Ukraińcy, liczni Rosjanie i Polacy, którym niepodle­głość, jakiej domaga się większość, dawała zbyt małe gwarancje — nie stwarzały dobrego klimatu dla życzeń Aleksandry: co prawda ofertę fi­nansową uznano za nęcącą, ale nie chciano przyrzec utworzenia cmenta­rza dla obywateli polskich, obojętne, skąd się wywodzących. Powiedziano: „Najpierw musimy się uwolnić spod dominacji Kremla!”

W Lubece wysłuchano trosk i skarg Reschkego. Panowie i panie ze Związku, w tym pani Dettlaff, nie widzieli możliwości przyjścia mu z po­mocą, ponieważ zadeklarowanej gotowości tak wielu ziomków do prze­niesienia szczątków swych krewnych na Cmentarz Pojednania w Gdańsku nie można przekreślić żadną uchwałą. Sprawa nabrała już biegu, powie­dziano.

Jeśli teraz powiem: miło mi widzieć, jak Reschke wraca z pustymi rę­kami —jego idea od początku wydawała mi się podejrzana — to z drugiej strony żal mi Aleksandry: nie chciała mówić o swej porażce za granicą, nawet jej wentyl — urąganie na Rosjan — pozostawał na razie zamknięty.

Tylko Chatterjee mógł na następnym spotkaniu — przy grobie Klawittera — wyliczać postępy, które Reschke nazwał „zapierającymi dech w pier­siach”. Profesor, poznający zawczasu smak każdego nieszczęścia, ślepo wierzył Bengalczykowi; i natychmiast staje mi przed oczyma obraz, w któ­rym nowiusieńka riksza rowerowa z kumakiem jako pasażerem toczy się w kierunku przyszłości...



Nie wiem, jak Aleksander i Aleksandra pocieszali się nawzajem. Ich miłość wytrzymywała wiele. Nie tylko częste uściski, również czułe słowa mogły być pomocne. W dzienniku jest napisane: „Z początku była jakby zapieczętowana, niezdolna nawet do łez. Później kilkakrotny okrzyk: »Przeklęta polityka wszystko psuje!« trochę jej ulżył. Ale wczoraj Ale­ksandra napędziła mi stracha. Złapała butelkę, ona, która co najwyżej sączy likier z maleńkich kieliszeczków, wlewała w siebie wódkę wyborową szklankami i spiętrzała swoje przekleństwa w kaskady słów, których nie chcę przytaczać. W każdym razie dostawali za swoje na zmianę Litwini, Rosjanie i Polacy. Gwoli sprawiedliwości zacząłem potem, nie musząc sięgać po butelkę z wódką, przeklinać nas, Niemców. Z ponadnarodową oceną Aleksandry: »Niczego nie nauczyli się z przeszłości, mnożą stare błędy«, mogłem się tylko zgodzić. Przeszła nam ostatnio ochota na oglą­danie dalszych terenów cmentarnych, jakkolwiek Wróbel bardzo nalega. Wręcz boję się, że Jerzy w swojej nadgorliwości wystara się o miejsce na przenosiny; sam Cmentarz Pojednania nie sprostałby gwałtownemu napływowi śmiertelnych szczątków”.

Stoczni natomiast wyprawa objazdowa Chatterjee wyszła na dobre. Produkcja riksz objęła w posiadanie dalsze hale montażowe. Niebawem groźba zapaści zmusiła wszystkie europejskie metropolie —a później średnie i małe miasta — do bezsamochodowego ruchu. Wytwarzany w warsztatach Chatterjee trójdźwięczny dzwonek rozbrzmiewał w wielu miejscach melodyjnym koncertem, który, jak pisze Reschke, „na moje po­lecenie wzorował się na podzwanianiu kumaków. Od tej pory to podzwanianie ze swym pięknym smutkiem wyparło agresywne ciągłe trąbienie, przynajmniej z obrębu śródmieścia”.

Wszystko to przysparzało miejsc pracy i ożywiało marniejącą stocznię, której światowy niegdyś rozgłos opierał się na pojęciu „solidarności”. Dla Chatterjee rzeczą samo przez się zrozumiałą było nazwanie modelu rikszy, który stał się później szlagierem eksportowym, imieniem, z biegiem czasu, historycznego już ruchu robotniczego: riksza rowerowa „Solidarność” we­szła do seryjnej produkcji i miała, poza Europą, pokryć zapotrzebowanie afrykańskich, azjatyckich i południowoamerykańskich miast. Także ten model poruszał się ze smutno pięknym kumaczym podzwanianiem.

Ale zanim do tego doszło, Chatterjee musiał ściągnąć dalszych bengalskich kuzynów, między nimi znów marwarich. Było ich co najmniej tuzin, a wnosili poza energią zmysł do interesów; Polska dostarczała siły roboczej. Według notatek mojego szkolnego kolegi, które często teraz wyprzedzają czas, prezydent Polski polecał swoje nazwisko, kiedy pro­sperujący zakład produkcyjny, wciąż jeszcze tradycyjnie zwany stocznią, domagał się dźwięcznego przemianowania. Reschke pisze: „Cała załoga wytwórni riksz odrzuciła tę ofertę”. Toteż na krótko przed końcem tysiąc­lecia miało dojść — „ponieważ Chatterjee umiał się powściągać” — do tego, że stocznię Schichaua, a potem Lenina nazwano imieniem legendar­nego bengalskiego bohatera narodowego Subhasa Chandry Bose; postaci — z mojego punktu widzenia — bardziej dwuznacznej niż przykładowej. Ale to już jest inna historia.



Pozostaje mi donieść, że .Akcja Przenosiny” ruszyła, zanim odbyło się następne posiedzenie rady nadzorczej. Jerzy Wróbel, ten zawsze po­mocny, uprzedzająco grzeczny, gorliwy, nadgorliwy człowiek, wypatrzył odpowiedni teren. Rozległe połacie parku po drugiej stronie Wielkiej Alei dawały lokalizacyjne możliwości. Po obu stronach sowieckiego czołgu — który jako pomnik ku czci stoi — jak długo jeszcze? — tam, gdzie za szkolnych czasów Reschkego i moich znajdowała się popularna kawiarnia „Cztery Pory Roku”, Wróbel odmierzał krokami powierzchnie, na które Towarzystwo Cmentarne mogło zawrzeć umowy o dzierżawę i użytko­wanie. Dawniej przylegał do nich, zaraz za parkiem Steffensa, cmentarz Marii Panny: trzy i pół hektara pod lipami, jesionami, brzozami i klonami a nawet pojedynczymi wierzbami płaczącymi, które stoją nadal. Nagrobki usunięto już w końcu lat czterdziestych i z leżącego na tyłach dworca to­warowego wyekspediowano w celu dalszego wykorzystania do Warszawy. Na ośmiu hektarach, wysunięte przed wszystkie tory kolejowe, domy robotnicze z czasów cesarza i Schichaua oraz stocznię z dźwigami i do­kami, rozpościerały się zjednoczone cmentarze Świętego Jana, Świętego Bartłomieja, Świętych Piotra i Pawła i cmentarz menonitów. Dopiero po­tem ciągnął się teren zabudowany barakami: dawna Łąka Majowa; za moich czasów zdatna na defilady przed trybunami, okrzyki „Sieg heil!”, muzykę marszową, komendy i przemowy gauleiterów.

I tutaj, trochę w bok od Wielkiej Alei, zaraz za ocalałym budynkiem gospodarczym kawiarni „Cztery Pory Roku”, w dwóch wspólnych grobach pogrzebano pierwsze transporty śmiertelnych szczątków: za każdym ra­zem w stu prostych drewnianych mini-pojemnikach. Nie było przy tym ani Reschkego w czarnym kamgarnowym garniturze, ani Piątkowskiej w ka­peluszu z szerokim rondem, ale przyszło wielu członków rodzin. Ponieważ nad grobami przemawiano krótko i z umiarem, polska opinia publiczna nie zgorszyła się tym niemieckojęzycznym zbiegowiskiem, zwłaszcza że ciżba po wtórnych pochówkach rozchodziła się szybko i podążała do zwy­kłych turystycznych zajęć.

Naszej parze, postawionej wobec faktów dokonanych, pozostało tylko przyjąć do wiadomości dokonane przenosiny, wszelako nie bez prote­stu. Mam przed sobą coś z jej gryzmołowatym i jego wykaligrafowanym podpisem, co przelała na papier ich wspólna bezsilność: „Spadła na nas hańba! Jeśli dotychczas dobrowolnie i za życia podejmowało się decyzję, czy chce się spocząć w rodzinnej ziemi, to odtąd ma się rozporządzać zmarłymi. Górę wziął brak szacunku skrzyżowany z żądzą zysku. Na po­rządku dziennym coraz więcej jest niemieckich roszczeń. Zwalczajcie to w zarodku!”

Wprawdzie z tekstu tej noty protestacyjnej przemawia bardziej Ale­ksander niż Aleksandra, ale to ona postawiła na swoim, to jej zdanie: „Jeśli wszystko nie zostanie zaprotokołowane, to ja z miejsca ustępuję!” — zostało przez Reschkego zanotowane. O replikach nie ma ani słowa. Bieroński i Wróbel milczeli. Za to jedna jedyna linijka informuje o ustą­pieniu Erny Brakup.

Nie nastąpiło to bez słowa. Podobno waliła pięścią w stół obrad, raz za razem. Mówiła przy tym donośnie: „To je wielkie szwajneraj! Widzia­łam ja, jak sztawiały te szkrzynki, no, takie, jak dawniej beły szkrzynki z margaryną, sztawiały rządkiem i jedna na drugiej. Porządniutko, jak pod sznurek. Bo ordnung mus sajn, jak mówią Niemce. Ale ja to już ni chcę bycz Niemka, prędzej chcę bycz Polaczka, co to i tak jesztem kato­liczka. I wszysztko za pieniundze! Najn! Za taki gelt to ja są ni szprzedam. A z rady zaro odchodzę. Tfu, do diabła!”



Reschke i ja, ja i Reschke. „My dwaj jako pomocniczy artylerzyści”, pisze on, „w superbaterii osiemdziesiątek ósemek Brzeźno/Jelitkowo...” W Brzeźnie już wtedy mieszkała Erna Brakup. Potem znalazła się wśród ledwie sześciuset Niemców, jacy pozostali w Gdańsku i okolicach. Może takich, co mieli się za Niemców, zebrało się ledwie pięciuset, a później stale ich przybywało. Kiedy setki tysięcy pakowały manatki, oni przez przypadek bądź z przemożnej zasiedziałości nie ruszyli się z miejsca albo też przegapili okazję powędrowania na Zachód: w resztkach domów pomię­dzy dymiącymi przez całe tygodnie ruinami śródmieścia albo w dzielnicach biedaków na przedmieściach, gdzie nikt im nie kwestionował sutereny czy klitki na poddaszu.

Erna Brakup była z końcem wojny czterdziestoletnią wdową; jej troje dzieci zmarło na tyfus w roku zarazy 1946. Szybko przyswo­iła sobie niezbędne minimum polszczyzny i utrzymywała swoją izbę w uzdrowiskowo-rybackiej wiosce Brzeźno jak bunkier, kiedy z prawej i le­wej strony jej chaty wyrosły pudełkowate nowe bloki. Dopóki stał grożący zawaleniem dom zdrojowy, zatrudniała się jako kelnerka, później znala­zła pracę w sklepie spożywczym. Od połowy lat sześćdziesiątych dorabiała do emerytury chodzeniem na posyłki, staniem w kolejce pod rzeźnikiem i podobnymi usługami. Tylko z takimi jak ona albo kiedy przychodzili turyści i pytali, gdzie się podziało molo i zakład kąpielowy, posługiwała się coraz osobliwszą odmianą ojczystej mowy.

Kiedy po zwrocie, jaki dokonał się w Europie Wschodniej, wszystkim pozostałym w Polsce Niemcom pozwolono, zrazu z ociąganiem, utworzyć własne stowarzyszenie, Erna Brakup nie poprzestała na biernym ucze­stnictwie. Wywalczyła przy Jaśkowej Dolinie salę zebrań dla około trzy­stu zorganizowanych, którzy starzy już i bezużyteczni nie wiedzieli, co to się z nimi nagle stało. Teraz wolno im było nawet śpiewać: Radość w lesie..., U studni przed bramą... albo w środku zimy: Nadszedł maj... W taki to sposób Erna Brakup uzyskała miejsce i głos w radzie nad­zorczej Niemiecko-Polskiego Towarzystwa Cmentarnego. Diety za posie­dzenia stanowiły teraz dodatek do jej emerytury, i to zasłużony: dzięki jej staraniom ludziom od dawna tu zasiedziałym zapewniono miejsce na Cmentarzu Pojednania za niewielką, wniesioną w złotówkach opłatą. To ona, wyduszając środki z konta datków, starała się też o śpiewniki, ilu­strowane czasopisma, katalogi Quelle i dalsze produkty na wysoki połysk. Jej głosu, kiedy obradowała rada, nie sposób było nie dosłyszeć.

Członkowie rady”, pisze Reschke, „często rzucają sobie spojrzenia, skoro tylko głos zabiera Erna Brakup”. Na zredukowaną niemieckość starej kobiety z irytacją i odrazą reagowała podobno pani Johanna Dettlaff, „jak gdyby w Lubece jej uciekinierski bagaż, gdańska hanzeatycka pycha, uległ podwojeniu”. O Vielbrandzie można przeczytać: „Ten hołdu­jący zwięzłości przedsiębiorca próbował początkowo kanalizować potok wymowy Brakup i w konsekwencji odczuł jej gniew: »Tero gadam ja!«“ Radca konsystorialny Karau uważał ją za ekscentryczkę.

Po drugiej stronie stołu obrad przyglądano się i przysłuchiwano Ernie Brakup również nie bez uprzedzeń. Jej istnienie przypominało Polakom o krzywdzie, której nie można było, jak to się zazwyczaj działo, zwalić na Rosjan. Marczak i Bieroński milczeli zakłopotani, kiedy stara wygadywała, „jak elendik tu po wojnie beło”.

Tylko Jerzy Wróbel niefrasobliwie i czasem z bukietem kwiatów jak kochanek demonstrował wobec starej kobiety swą żądzę wiedzy. Jej mam­rotanie było dla niego źródlaną wodą. Chciwy szczegółów słuchał, jak wyglądało Brzeźno przed zniszczeniem przez stawiane gdzie popadnie nowe bloki, którzy rybacy i po ile sprzedawali swój połów z włóków den­nych i jakie kawałki można było usłyszeć na popołudniowym koncercie z muszli orkiestrowej w ogrodzie zdrojowym; bo Brakup wiedziała, kto mieszkał w pozostałych chatach rybackich i w kamienicach o sypiących się fasadach w pobliżu przystanku tramwajowego, ile kosztowały świeżo złowione flądry, jak nazywali się kąpielowi. Opowiadała o spływie kry na zamarzniętym Bałtyku. „Takich zim to tero już ni ma!” I gwizdała albo śpiewała Wróblowi potpourri, melodie z „Carewicza” i „Pani Luny”.

Wraz z Jerzym Wróblem również Aleksandra Piątkowska interesowała się przebrzmiałą przeszłością swojego miasta, którego dzieje od średnio­wiecza po barok pozłotniczce drewnianych rzeźb głównych ołtarzy były znane aż po udrapowane fałdy ekstatycznych świętych; ale tego, jakie domy towarowe stały w dzisiejszym Wrzeszczu i jakie filmy z Astą Nie-lsen czy Harrym Pielem, z Zarah Leander czy Hansem Albersem były od kiedy pokazywane w dwóch kinach przedmieścia, dowiadywała się od Bra­kup. Do swego Aleksandra powiedziała: — To była przedtem luka. Teraz wiem, gdzie wznosił się dom towarowy Sternfelda i jakie tanie były tam ładne rzeczy. — Ale korzyści ze źródła Brakup, korzyści dla Towarzystwa Cmentarnego wyciągał jedynie Jerzy Wróbel.



Musiała to być połowa marca, kiedy przyjaciel zaprosił parę, jak pisze Reschke, na ekspresowy objazd polskim fiatem terenów polikwidowanych cmentarzy. Przyjęli zaproszenie bardzo niechętnie; oboje od rozpoczęcia „Akcji Przenosiny” stracili serce do swojej idei.

Najpierw Jerzy zawiózł parę do Oruni, na robotnicze przedmieście, którego dawny cmentarz jest użytkowany jako park, mało przydatny dla Towarzystwa, ponieważ usytuowany pomiędzy torami kolejowymi. Potem pojechali na Siedlce, gdzie tylko nieliczne fragmenty nagrobków przy­pominają o również zamienionym na park cmentarzu Świętej Barbary: główna aleja i cztery aleje poprzeczne na wznoszącym się terenie wy­sadzane lipami, do tego kasztany, pojedyncze klony, kępa brzóz na tle resztek cmentarnego ogrodzenia, łatanego zasiekami z podkładów kole­jowych.

Potem w górnej części Siedlec wspinali się zarosłym dziko zboczem: „Nad dolną trzecią częścią zniwelowanego dopiero w połowie lat siedem­dziesiątych cmentarza Świętego Józefa biegnie plątanina rur przewodów ciepłowniczych, które wiją się zygzakowato do pobliskich nowych osiedli”.

Dotarli od tyłu do Biskupiej Górki. Podążając za Wróblem prze­dzierali się — Aleksandra w zbyt lekkich miejskich pantoflach — przez kilka skasowanych, porosłych dziką roślinnością cmentarzy, na których bez ustanku wszystko objaśniający przyjaciel odsłaniał im zwalone, popę­kane albo jeszcze całe nagrobki. Takie nazwiska jak Auguste Wiegandt i Emma Czapp z domu Rodler, ledwie przesylabizowane, były wymazy­wane przez inne. Na żółto-brązowo nakrapianym granicie wykute było jak wiadomość nie wiadomo dla kogo przeznaczona nazwisko niejakiego Paula Stellmachera, którego życie trwało od roku 1884 do 1941.

I potem dopiero Jerzy Wróbel zaprowadził ich tam, gdzie opodal osie­dla Stolzenberg leżącego na tylnym garbie Biskupiej Górki, nazywanym przez Polaków Chełmem, teren parku przechodzi w gęsty las i wznosi się stromo aż do żałosnych resztek starego cmentarza żydowskiego, z któ­rego skraju można bardziej wyczuć niż zobaczyć ciągnące się u stóp góry miasto.

Wraz z Reschkem wdrapuję się pod górę. Już w trakcie wspinaczki granit użyty niewłaściwie jako próg wyjawia nazwisko Silberstein. Duże, zwalone w tył kamienie nagrobne, których hebrajskie i niemieckie inskryp­cje są omszałe, leżą porosłe zielskiem, tylko Wróbel wie gdzie. Zgadzam się z Reschkem, że te kamienie zostały zwalone „już za naszych czasów”. Wróbel nie oponuje. A Aleksandra powiada: „Ale myśmy ich nie postawili i nie doprowadzili do porządku”.

Stare nagrobki, które oznajmiają: Abraham Rollgerber urodził się w 1766. Alexander Deutschland żył od 1799 do 1870. Trzeba by wydrapać mech z wyrytych napisów, żeby usłyszeć więcej. Reschke mówi o hańbie, Piątkowska o podwójnej hańbie. Wiem, że gdańska gmina żydowska była po roku 1937 zmuszona sprzedać ten i inne cmentarze Wolnemu Miastu, aby sfinansować emigrację członków gminy do Palestyny. Reschke i ja mieliśmy wtedy dziesięć, jedenaście lat. Moglibyśmy byli pytać jak dzieci, dowiedzieć się wcześnie... Tylko jeśli zatkać uszy, jest to ciche miejsce.

Z boku, na pustym cokole, dwóch chłopaków ze słuchawkami w uszach. Pozostało bardzo niewiele zwalonych kamieni. Zawsze pozostają kamie­nie, o których powiada się, że mogłyby mówić...

Domyślam się, w jakim nastroju była para, kiedy wszyscy siedzieli znów w polskim nacie. — „Prawie się nie odzywaliśmy” — jednakże oboje bez słowa godzili się na to, ze Wróbel mijając cmentarz Salwator i kościół menonitów, który jest dzisiaj salą modłów i chrztów wspólnoty zielonoświąt­kowców, wiózł ich na dawny cmentarz Marii Panny; jego teren sąsiaduje z kompleksem więziennym Strzelnica, który wciąż jeszcze nadaje się na więzienie. Aleksandra powiedziała: — W grudniu siedemdziesiątego, jak był strajk, tutaj zamykali robotników

Nie chciała już oglądać cmentarzy. Jej zbyt lekkie pantofle nie nadają się do chodzenia po jeszcze jednym cmentarnym terenie. Wszystko to zmęczyło ją i wpędziło w smutek. — Muszę trochę posiedzieć i ochłonąć.

Nie odwiedzili więc grobu Klawitterów, tylko pobliski kościół Bożego Ciała, który od końca czternastego wieku był kościołem szpitalnym i — dawniej rzymsko-katolicki — od końca wojny stoi otworem dla polskiej mniejszości starokatolickiej. Jerzy w jednym z dawnych budynków szpi­tala odszukał księdza, który uprzejmie nam otworzył i między kościelnymi ławkami oznajmił, jak daleki jest papieżowi Jako chrześcijanin nie chce być poddany jego nieomylności. Jasny, niemal przytulny kościół. W do­brym stanie utrzymane wszystkie posadzkowe płyty nagrobne, które w po­łowie lat osiemdziesiątych zostały przeniesione z podłużnej nawy do le­wego bocznego skrzydła prezbiterium. Aleksandra usiadła w ławce”.

Opuszczam dygresje szkolnego kolegi na temat podwójnego grobu braci Mackensenów i dużej porfirowej płyty ze skaczącym jeleniem pośrodku, który pozwala snuć interpretacje; podobnie nie ma co zajmo­wać się jego notatkami o runicznym znaku domowym patrycjusza Georga Brothagena i cytatami z pracy doktorskiej. Wszystko to tylko odwracać uwagę, chce mi przeszkodzić w przejściu do rzeczy.

Kiedy Reschke, wobec przemieszczonych płyt posadzkowych, zapytał o szczątki przeniesionych zmarłych. Ksiądz zaproponował im zwiedzenie krypty pod lewym rzędem ławek. Z pomocą leżącego w pogotowiu bosaka Wróbel uniósł dwie deski z drewnianej podłogi. Ponieważ Aleksandra chciała znów słyszeć i widzieć, Reschke przecisnął się za nią przez lukę. Ksiądz został na górze.

Jerzy od razu znalazł wyłącznik światła. Chłodne, suche powietrze, brak uchwytnego zapachu. W dole pod murowanym sklepieniem otwie­rało się pomieszczenie, nie szersze od nawy kościoła. Stały w nim spię­trzone trumny: po lewej pod sklepieniem, na wprost schodów i u naszych stóp tylko do połowy wysokości krypty. Staliśmy ciasno, nie mając odwagi zapuścić się w wąskie przejście. Na każdej trumnie grubo nabazgrana liczba. Numery wymieszane bez składu. Jednakże niesystematyczne spię­trzenie pewnie odpowiadało liczbie około trzydziestu przemieszczonych posadzkowych płyt nagrobnych...”

Aleksandra dopytywała się: — Czy tam w środku jeszcze ktoś jest?

Wróbel był pewien, że trumny są zajęte; a Reschke stwierdził, że musi tu chodzić o Brothagena, braci Mackensenów, patrycjuszy Moewesa i Schmida, ponadto o Gralatha.

Nie można otworzyć tej tutaj?

Czy to konieczne?

No, jak już tu jesteśmy...

Nie wiem...

Tylko troszeczkę...

I Wróbel podniósł wieko stojącej najbliżej nich — nogami do przodu — trumny, tak że tworzyło ono kąt mniej więcej czterdziestu pięciu stopni, po czym Reschke, choć tym razem nie było to życzenie Aleksandry, sam, z własnej inicjatywy, „ponieważ trzeba to było udokumentować”, sfotogra­fował wnętrze trumny pod uchylonym wiekiem, kilka razy, z przerwami, jakich wymagało światło błyskowe. Po prostu tak: wieko w górę, pstryk, pstryk, wieko w dół. Jerzy Wróbel głośno oddychał unosząc wieko trumny.

Proszę jeszcze trochę wyżej.

Mam przed sobą dwa zdjęcia, kolorowe, ściśle mówiąc: brązowawo szare. Oba pokazują pod lekko odmiennym kątem jedną i tę samą mumię w rozsypującej się, niegdyś białej, teraz poplamionej pleśnią śmiertelnej koszuli, która trzyma złożone dłonie, prawą na lewej, gdzieś na wysoko­ści przyrodzenia. Są to męskie, długopalce dłonie, a ich kości, w prze­ciwieństwie do głowy, z której pozostała tylko czaszka, utrzymuje razem skóra, widoczna aż po fałdy rękawów śmiertelnej koszuli; zachowały się nawet trzy paznokcie prawej, leżącej na wierzchu ręki. Ani pierścienia, ani różańca, tylko na wszystkim pył barwy piasku. Stwardniała niczym piaskowiec poduszka unosi czaszkę, której broda uciska kryzę koszuli. W kolorze cielistym sfotografowana jest dłoń Wróbla, prawa, jak wespół z lewą, której na zdjęciu nie widać, podnosi w nogach wieko trumny. Wydaje mi się, że w prawej krawędzi trumny dostrzegam dwa ręcznie kute gwoździe trumienne, które już niczego nie trzymały; pasowałyby do kolekcji Reschkego.

Naturalnie ważne było dla niego uwiecznienie w dzienniku „ujmu­jącego piękna zmumifikowanego mężczyzny", jego lekko przechylonej w bok czaszki, wciąż jeszcze obfitych fałd śmiertelnej koszuli aż po zakryte stopy. „Jestem wdzięczny Aleksandrze", pisze, „że dane mi było spojrzeć na trwający dobre dwieście lat spokój, jeśli przeniesienie z kościelnej nawy do krypty uznać za krótkotrwałe tylko zakłócenie".

Stwierdziwszy, że tego spokoju nie da się zwiększyć i że jest on za­strzeżony jedynie dla śmierci, Reschke wysuwa przypuszczenie, że stał wobec śmiertelnych szczątków burmistrza Daniela Gralatha, który zmarł w roku 1767 i zasłużył się wysadzeniem drzewami Wielkiej Alei. „Mumii patrycjusza właściwa była pewna godność. Gralath należał do fundato­rów organów dla kościoła Bożego Ciała, z których wszelako zachował się tylko odrestaurowany prospekt. Organy, jak nam poskarżył się starokato­licki ksiądz, zaraz po zakończeniu wojny zostały wywiezione do Bytowa".

Potem jest napisane, że zejście do krypty i widok zmumifikowanego mężczyzny roznieciły ich już przygasły zapał i zachęciły, by na przekór wszelkim przeciwnościom działać dalej. Przed klasycystycznie rozczłon­kowanym portalem kościoła Aleksandra podobno znów się śmiała: — Już mi jest lepiej i znowu wiem, że idea jest słuszna. Tylko przenosiny są błędem, bo przenosiny zakłócają spokój zmarłych.



A potem ustąpiła Erna Brakup. Według mojej woli dopiero teraz ustępuje ona naprawdę, powiadomiwszy uprzednio o swojej decyzji radę nadzorczą Towarzystwa Cmentarnego. Wraz z ostatnim słowem zaczęła wkładać swoje kapce, które zazwyczaj nosiła od jesieni do kwietnia, ale w przegrzanej sali posiedzeń hotelu chętnie ściągała, wkładała więc lewy, potem prawy, nie bez postękiwania, ale poza tym w milczeniu.

Cały stół patrzył, jak się obuwała. I oto już w kapcach ruszyła ty­łem, krok za krokiem, do drzwi. Piętami do przodu sunęła raz za razem nie odrywając stóp od podłogi. Dla utrzymania równowagi uniosła obie ręce lekko w bok. Tak szła i ani na jeden kapcowy krok nie spuszczała z oka niekompletnej już rady nadzorczej. Tak miało się wryć w pamięć to, co ich spotkało; i wszyscy widzieli i słyszeli, człap, człap, jak Erna Brakup odsuwała się, nieubłaganie. Tak, w kapcach, które niekiedy ściągała, w garnkowatym kapeluszu, którego nie zdejmowała nigdy, wycofywała się jakby wymierzając karę.

I Wróbel jak też Aleksander i Aleksandra pewnie czuli się ukarani, kiedy Brakup trafiła do drzwi, otworzyła je tyłem i — rzuciwszy z kory­tarza ostatnie spojrzenie — zatrzasnęła. Reschke pisze: „Wszyscy długo milczeli. Na pewno milczelibyśmy jeszcze dłużej, gdyby Vielbrand nie za­wołał: »Do rzeczy!«"

Gdybym i ja chciał płynnie kontynuować moją relację, stwierdzając, że pozostali członkowie rady przeszli do rzeczy, zbyt prędko podążyłbym za suchym przebiegiem tego, co jest akcją. Ale nic z tego. Nie mogę tak szybko rozstać się z Erną Brakup.

Prócz sprawozdania z działalności — to do jego niezwłocznego przed­łożenia wzywał Vielbrand — dostarczono mi fotokopię odręcznego listu napisanego lekko drżącą dłonią przez starą kobietę w dniu jej pamiętnego ustąpienia ową pochodną pisma Sutterlina, którą w szkolnych czasach wbijano z powodzeniem do głowy również Reschkemu i mnie i której po zakończeniu wojny, dzięki demokratycznej reedukacji, pozbyliśmy się wraz z innymi złymi nawykami.

Czytam pisane spiczastymi, kanciastymi i brzuchatymi literami słowa, nie wyzbyte jednak całkowicie intonacji Brakup: „Wielce szanowna Rado! Jak do dymiszji podacz są muszałam i zdenerwowana bełam, to natural­nie ganc zapomniałam, co to ja jesz Pańsztwu powiedziecz muszę. Imer bełam szczerze za niemieckim frydhofem. Bo Niemce powinny leżecz z Niemcami, a Polaki z Polakami. Ale to, co są tero robi, to ni po ludzku są robi. To człowieka pomija, jak często beło. Przed wojną, we wojnę i po wojnie. Wiem, bom to sama przeżyła. Ale jak frydhof, co taki piękny są zrobił, prawie jak dawniej, ni dla człowieka ma bycz, tylko dla geszeftów, to ja ni chcę tam leżecz, jak przyjdzie pora. To mówię Pańsztwu wszysztkim, ale bezonders Panu Wróblowi, co z koszczami dobry je człowiek, z całego serca Erna Brakup z domu Formella”.



Być może to ten list skłonił urzędnika zarządu miejskiego do złożenia dymisji przy najbliższej okazji — a ta nadarzyła się w połowie kwietnia. Dopóki jednak trwa bieżące posiedzenie, będzie on z księdzem z kościoła Świętego Piotra i naszą parą, a również z Karauem żywił nadzieję, że Bra­kup po krótkich dąsach niedługo do nich wróci w garnkowatym kapeluszu i swoich kapcach. W każdym razie na wezwanie Vielbranda przeszło się zaraz do rzeczy.

Podpisane przez Reschkego i Piątkowską sprawozdanie z działalno­ści wyliczało sukcesy i wyrażało wątpliwości. Jako fakty pomyślne poda­wało założenie towarzystw cmentarnych i otwarcie cmentarzy pojednania w ongiś niemieckich miastach: Wrocławiu, Szczecinie, Gorzowie Wielko­polskim, Kostrzynie i Głogowie. Tylko z Poznania donoszono o trudno­ściach. Twarde „nie” nadeszło z Bydgoszczy. „Jednakże idea zatacza coraz szersze kręgi i wszędzie wschodzi zasiew. W najbliższym czasie można li­czyć się z otwarciem cmentarzy w Słupsku i Olsztynie, w Jeleniej Górze.

Bolesławcu i Gliwicach...”

Przyjęto to z aplauzem. Marczak i pani Dettlaff gratulowali parze. Jako że napływ wniosków od dawnych przesiedleńców ze Śląska, Prus Wschodnich i Pomorza osiągnął rozmiary, które sprowadziły wszystkie gdańskie liczby do rzędu średniej wielkości, Vielbrand i Marczak zasu­gerowali utworzenie nadrzędnej rady nadzorczej proponując Warszawę na jej siedzibę. W ten sposób wyszłoby się naprzeciw polskiej potrzebie

centralnego kierownictwa.

Radca konsystorialny Karau i ksiądz Bieroński w niemiecko-polskiej harmonii ostrzegali przed niebezpieczeństwami centralizmu. A z Wró­blem Reschke był przeciwny centralnemu nadzorowi. Ten problem wywo­łał dłuższą dyskusję, która rozgorzała wokół zalet i wad federalistycznych struktur państwowych, a w końcu zatraciła wszelki sens, nie ma jednak potrzeby przytaczać jej tutaj słowo w słowo.

Potem z zadowoleniem powitano wzrost liczby domów seniora, które na początku dyskredytowano w gazetach jako „zwykłe umieralnie”, z za­dowoleniem tym większym, że w niektórych z nich zaczęło się rozwijać coś na kształt działalności społecznej. Można było opowiedzieć o jadło­dajniach dla ludzi starych, którzy znaleźli się w biedzie. Strona niemiecka wzięła przykład z dawnego polskiego ministra spraw socjalnych, nie żą­dając wszakże od biedaków kwitka na tak zwaną „kuroniówkę”, zupę rozdaje się bez biurokracji.

Sprawozdanie z działalności miało dłużyzny. Uwaga słabła. Bieroń­ski i Wróbel, nawet Karau jakby nieobecni. Chodziło o uzupełnienie regulaminu, o brak pokoi hotelowych przy coraz liczniej przyjeżdżają­cych orszakach żałobnych i o cerkiew prawosławną w dawnym krema­torium. Regulamin cmentarny został wydłużony o dodatek: „skoncen­trowane przestrzennie wtórne pochówki” i określał wreszcie, na nalega­nie Piątkowskiej, prawo do bezimiennych pogrzebów. Rada postanowiła wspierać budowę nowych hoteli. Przywołany na pomoc Bieroński, który boczną kaplicę kościoła Świętego Piotra oddał do dyspozycji mniejszo­ści ormiańskiej, przyrzekł znaleźć wkrótce coś podobnego dla mniejszości prawosławnej. Z miejsca też poprosił o dotację na sklepienie w środkowej nawie swego kościoła. Bieroński otrzymał dotację. Odfajkowywano punkt po punkcie. Posiedzenie przebiegało dobrze, za dobrze.

Dopiero wniesienie nowego projektu wywołało zaniepokojenie po pol­skiej stronie, zwłaszcza że para poprzedziła tę część sprawozdania ostrze­żeniem: „Następujący wniosek jest bardziej niż problematyczny, ponieważ trudno go pogodzić z myślą o pojednaniu. Zalecamy decyzję odmowną”. Chodziło o pensjonaty i pola golfowe. Ponieważ przyjezdni wnukowie i prawnukowie zmarłych poznawali nie tylko wielowieżowe miasto, lecz także jego płaskie i pagórkowate okolice, u części tych jeszcze młodych ludzi, którzy dorobili się czegoś albo coś tam odziedziczyli, utwierdziło się pragnienie spędzenia urlopu tam, gdzie dziadkowie i pradziadkowie za pierwszym czy drugim pochówkiem znaleźli miejsce ostatniego spo­czynku. Łagodnie pagórkowate tereny między Kartuzami a Kościerzyną, tak zwane Kaszuby, spodobały się im. Nazywali okolicę uroczą, a że re­giony południowoeuropejskie były i tak przepełnione i spaskudzone przez prowadzone na całym wybrzeżu prace budowlane, chcieli wypoczywać czy — jak cytuje Reschke — „ładować akumulatory” tam, gdzie była kiedyś ziemia ojczysta, gdzie w miłym krajobrazie życie toczyło się jeszcze spo­kojnie i zwyczajnie.

Według sprawozdania wnioskodawcy przyrzekli, że przy budowie osie­dli bungalowów i przy urządzaniu pól golfowych uszanują naturę. Nie powtórzy się grzechów budowlanych popełnionych na śródziemnomor­skim wybrzeżu. We współpracy z polskimi architektami, których plany są dołączone, chce się ostrożnie zagospodarować region i tylko tam, gdzie rolnictwo i tak nie ma przyszłości, wspierać przyjazny środowisku natu­ralnemu sport golfowy, którego uprawianie musi oczywiście zostać umoż­liwione również polskim członkom klubów. Bóg świadkiem, że ani myśli się o ekskluzywności, „przeciwnie: oto można ideę pojednania przenieść na dziedziny, które są dostępne dla żywych...”

Przedłożono projekt pilotowy. Pierwsze osiedle bungalowów miało się wtopić w lesiście pagórkowaty brzeg jeziora. Przewidziany na golfowisko areał miał 75 hektarów, obejmował doliny i wzgórza, a plany zagospo­darowania zachowywały kępy drzew i na brzegu jeziora nie dopuszczały wysokich budynków, tylko płaską, wznoszącą się tarasowato zabudowę aż po ostentacyjnie prosty dom klubowy. Gontowe dachy miały wskrzesić

kaszubską tradycję.

Oferta finansowa była z polskiego punktu widzenia korzystna: blisko dwustu przyszłych członków klubu zadeklarowało płatny z góry udział w projekcie „Bungagolf” na sumę 30 tysięcy marek niemieckich każdy. Zapewniono, że nie chce się koniecznie wykupywać gruntów; wobec pol­skich zastrzeżeń można się zadowolić ograniczoną do stu lat dzierżawą wieczystą. Nawiasem mówiąc zanosi się na to, że jedność Europy uczyni bezprzedmiotowymi wszystkie dziś jeszcze drażliwe kwestie własności. A Polska — jak wolno przypuszczać — z pewnością chce należeć do Europy.

Dyskusja nad tym ostatnim punktem sprawozdania z działalności prze­biegła zgodnie z dotychczasową praktyką. Wszystkie przytoczone na wstę­pie przez Reschkego i Piątkowską wątpliwości zostały z początku podzielone, następnie przez Vielbranda zrelatywizowane, po czym wyraźne „nie” urzędnika zarządu miasta zostało przez wicedyrektora Banku Narodo­wego nazwane pochopnym i zamienione w „nie, ale”, a wreszcie w „tak, pod warunkiem, że”. Przy rozpatrywaniu wniosku „Bungagolf chodziło już tylko o krótszą dzierżawę wieczystą, ewentualny udział kapitałowy Towarzystwa Cmentarnego i zagwarantowane miejsca pracy dla wyłącz­nie polskich robotników budowlanych, ogrodników, pokojówek, kucharzy,

kelnerów...

Para milczała. W trakcie coraz bardziej drobiazgowej dyskusji Reschke wstał i stanął przy jednym z okien na siedemnastym piętrze „Heveliusa”. Spoglądał z góry na śródmieście i powoli przesuwał wzrokiem od prawej do lewej, jak gdyby chciał policzyć wieże w wieczornej mgle i sprawdzić ich kolejność: szczyt Wielkiego Młyna, ponad dachem Świętej Katarzyny czubek wieży Nosa w Garach i kościół Dominikanów za okrągłym dachem hali targowej. Plan pierwszy zajmował wraz z plebanią wydłużony kościół Świętej Brygidy. Na lewo od niego, płynąc w mglistym tle ponad szczy­tami kamienic, ciemniał Święty Jan z masywną wieżą i jej zgrabnym czub­kiem. Daleko stąd, tylko w domyśle: Święty Piotr na Starym Przedmie­ściu. Smukłą wieżę ratusza zasłaniała kolosalna budowla kościoła Marii Panny, która przewyższała wszystko. Na ciasnej przestrzeni wielowieżowe zgromadzenie. Ponad nim przeciągające nisko, atramentowe chmury. Ach tak, na samym dole, jakby u stóp stojącego na sztorc hotelowego pudełka maleńki jak zabawka domek z muru pruskiego nad brzegiem Raduni za­praszał do rozmów przy barze.

Kiedy Reschke lekko uchylił okno, już stanęła koło niego Piątkow­ską z papierosem. Jej dym ulatywał, wieczorne powietrze słodkawo pach­niało gazem. Później on zapisał w swoim brulionie: „Miałem wrażenie, że miasto jest ułudą, tylko powietrze napływające przez uchylone na sze­rokość dłoni okno i nasycone spalinami wydawało się rzeczywiste. Po­jawiło się pragnienie spokoju, jaki ujrzałem ostatnio w krypcie kościoła Bożego Ciała, tego ostatniego z możliwych spokoju. A potem miałem wrażenie, że kościoły wszystkie, wieże, Młyn, Zbrojownię i halę targową zajmuje wewnętrzny ogień, który zaraz rozsadzi wysokie okna i wszystkie dachowe okienka... po czym znów miasto w płomieniach... na wszystkich ulicach ogniowa burza... niebo już przybrało barwę... Jak to dobrze, że Aleksandra stała obok mnie. Powiedziała: »No i sprzedają nas, kawałek po kawałku«“.



Mój szkolny kolega i ja nie zawsze jesteśmy zgodni. On chce już tutaj umieścić wypowiedziane w Sejmie ostrzeżenie przed „niemieckim pod­bojem”, lecz krzyk kilku parlamentarzystów dopiero później, zbyt późno stał się powszechnie słyszalny, a ja byłem przeciwny wspominaniu o zano­towanym u niego, postawionym już podczas przedostatniego posiedzenia wniosku o pochówki w Zatoce Gdańskiej i obecnie uzupełniam: chociaż ten wniosek, z powołaniem się na marną jakość wody u wybrzeży, został odrzucony, dochodziło jednak później, z pokładu kutrów, do „dzikich po­grzebów morskich”, na których dorabiali sobie rybacy z Pucka i Jastarni. Dalej należy poinformować, że od lutego czarterowymi samolotami przy­wożono zwłoki, dla których trzeba było wybudować halę chłodniczą w to­warowej części lotniska Gdańsk-Rębiechowo.

Brak co do tego szczegółów. On niejedno przemilczał albo zawoalował: kupa papieru, jaką pozostawił mi mój dawny sąsiad z ławki, cechuje się lukami. Na przykład nie zostało wyraźnie powiedziane, od kiedy podjął pracę dla Towarzystwa Cmentarnego zaangażowany na stałe szef plano­wania w Düsseldorfskim biurze. Czy to Reschke go powołał? Czy też rada nadzorcza posłużyła się młodym człowiekiem do zaszachowania go? Nie wiem tego, nie jestem Reschkem.

Pewne jest, że nowe zadania stanowiły dla naszej pary zbyt duże ob­ciążenie. Tak jak dotychczas, utrzymując kontakt telefoniczny z arystokra­tyczną sekretarką w Bochum i po amatorsku faksując przez Interpress, nie dało się ciągnąć dalej. Co najmniej od rozpoczęcia przenosin zmarłych potrzebny był szef planowania. A że para wypowiedziała się przeciwko tej akcji, do działania przystąpiła rada nadzorcza, reprezentowana przez przedsiębiorcę Vielbranda; dopóki pani von Denkwitz siedziała w Bo­chum, Reschke mógł niczego nie zauważyć albo mało czego się domyślać.

Wiem tylko tyle: ów młody człowiek, niejaki doktor Torsten Timmstedt, zbierał menedżerskie doświadczenia w ubezpieczeniach na życie, mając trzydzieści cztery lata i nie będąc sam dzieckiem uciekinierów traktował dążenia ziomkostwa jako „prawdziwe wyzwanie” i niezbyt pogłębiony talent organizacyjny Reschkego zepchnął na bok, a w końcu profesjonalnie zakasował. Ostatni punkt sprawozdania z działalności zo­stał sformułowany już w Düsseldorfskim biurze, toteż filialne towarzystwo „Bungagolf” było wkupieniem się Timmstedta do NPTC. Dzięki niemu Towarzystwo Cmentarne widocznie się odmłodziło. Od końca marca, we­dług słów Vielbranda, wiał „świeży wiatr”.

Nasza jeszcze zarządzająca para pogodziła się z tym pozbawieniem władzy, a nawet mu sprzyjała, bo Reschke pochwalił wprowadzoną przez Timmstedta obsługę klientów i pisze: „Dyskretna piecza, z wizytami do­mowymi włącznie, od dawna leżała w moich zamiarach, ale byłem zwią­zany z Gdańskiem...”

Jakże słusznie! Tam było jego miejsce. Gdyby przechwycił zadania młodego menedżera, przeniósł swoje biurko do Düsseldorfu, zaaprobo­wał „Bungagolf i rozbudował obsługę klientów na cały kraj, skutkiem byłoby rozejście się, coś nie do wyobrażenia! Jednakże spuszczając z tonu i pozwalając się odciążyć nasza para oszczędziła sobie rozstania. Z drugiej strony ich występowanie w parze musiało wywołać zgorszenie. Ponieważ pozłotniczka przeniosła część swojej pracy zawodowej do kuchni trzypo­kojowego mieszkania, profesor zachowywał się tam jak gospodarz, a Jerzy Wróbel często przy Ogarnej 78/79 bywał, kilkoro członków rady nadzor­czej uznało: Tego jest już za wiele, to prowadzi do złośliwych plotek.

Przed zakończeniem posiedzenia — omawiano punkt „Różne” — pani Johanna Dettlaff wystąpiła z narzekaniami na zaniedbania zarządzających i zyskała poparcie Karaua, domagając się zaprotokołowania karcącego zdania: „Sprawy prywatne i sprawy Towarzystwa muszą być w przyszłości ściśle rozdzielone”. Podniesienie kwestii wątpliwego rozliczania kosztów byłej członkini rady, Erny Brakup, należy jednak przypisać Vielbrandowi.

O tych przykrych sprawach mówiono, kiedy para wróciła z ubocza przy jednym z okien z panoramicznym widokiem i usiadła ponownie przy stole obrad; Aleksandra już nie paliła. Na dodatek pani Dettlaff oznajmiła, że jest na tropie pewnych „cichych rezerw” — „Jako żona dyrektora powia­towej kasy oszczędnościowej wiem, o czym mówię” — ale Marczak, który wiedział więcej, niż uznawał za wskazane powiedzieć, uspokajał, klasy­fikując poczynania finansowe Reschkego jako „niekonwencjonalne, ale zyskowne”. A Wróbel poprosił, żeby drobne nieścisłości Brakup puścić w niepamięć i zarządzającej parze wyrazić zaufanie, jak to on czyni. — Wszyscy wiemy, komu należy zawdzięczać ideę i realizację dzieła pojed­nania...

Mówił cicho, jakby musiał prosić o wyrozumiałość: On nie bardzo zna się na finansach, ale nie mogło zdarzyć się nic podejrzanego, skoro nie brakuje żadnych pieniędzy, przeciwnie, pieniądze się pomnożyły, nieomal cudownie. On nie widzi powodu, dla którego mieliby być drobiazgowi. Tak samo uważa pan Marczak, który z pieniędzmi jest za pan brat.


I to przyjaciel Wróbel w parę dni później jednakowo cichym głosem obwieścił przy Ogarnej niepokojącą wiadomość. Akurat Piątkowska nało­żyła późnogotyckiemu klęczącemu aniołowi warstwę mastyksu w okolicy prawego skrzydła i poprosiła swojego Aleksandra, żeby nastawił wodę na kawę, kiedy przyszedł przyjaciel i opowiedział o chorobie Erny Brakup.

Z aniołem musiała zaczekać i kawa. Ponieważ Wróbel oszczędzał ostatnio na benzynie — o samochodzie Reschkego od tygodni nie ma żadnej wzmianki — na przystanku przy Bramie Wyżynnej wsiedli w tram­waj do Nowego Portu, aby wysiąść w Brzeźnie. Tam do zimna i dżdżu doszedł porywisty wiatr z północnego zachodu. Krótkotrwała ulewa sie­kła jak batem. Dawna wioska rybacka, odwiedzana kiedyś przez amatorów kąpieli i kuracjuszy, przedstawiała widok postępującej z każdym dniem ru­iny. Prędzej niż ocalałe domy rozpadały się nowe bloki. W odpowiednim stanie bruk i chodniki. Musieli skakać przez kałuże.

Wróbel wprowadził ich w boczną ulicę, po której lewej stronie między spróchniałymi drewnianymi szopami ciągnęło się kilka rybackich chat. Prawą stronę wypełniały zachodzące na siebie pudła nowych budynków, które także zamykały ulicę: była ślepa. W przeciwnym kierunku ulica biegła ku nadbrzeżnym wydmom. W wycinku przejścia widać było, jak Bałtyk tworzy małe fale.

Połówka maleńkiej chatki z pruskiego muru, z dachem krytym smoło­waną papą i z dobudowaną werandą, była domem Erny Brakup. Leżała w kapeluszu pod pękatą pierzyną i krzyczała: — Wchodźta! Wchodźta! Mnie już je lepiej! Baldik bandę wider chodzicz. — Jej kapce stary w no­gach przedpotopowego łoża, pod nim nocnik.

Potem swą potoczną polszczyzną rozmawiała już tylko z Wróblem, później oszczędniej z Piątkowska, do Reschkego nie zwracając się ani słowem.

To, co Aleksandra tłumaczyła swojemu Aleksandrowi na niemiecki, stanowiło powracanie w głąb czasu, tylko kaszel chorej był teraźniejszy; bo wszystko, co opowiadała Erna Brakup, działo się podczas wojen albo nastąpiło przed wojnami. Jej dzieciństwo, spędzone częściowo na wsi, częściowo na Dolnym Mieście, musiało być bogate w wydarzenia: raz za razem między Rębiechowem a Matarnią cieliły się krowy, nauczyciel w szkole powszechnej przy Łąkowej łamał trzcinkę, paliły się stodoły, groziła powódź, od początku pierwszej wojny światowej było o jednego brata mniej, a potem przyszła wywołująca biadania grypowa i brukwiana zima roku dziewięćset siedemnastego. Kilkakrotnie, między napadami ka­szlu, musiała być też mowa o stonce ziemniaczanej, bo Reschke porów­nuje w swym brulionie wspomnienia z dzieciństwa Brakup z własnymi: „Dziwne, że chrząszcz colorado miał występować tak masowo już pod­czas pierwszej wojny światowej. Nam opowiadano, że dopiero w połowie lat trzydziestych przekroczył Ren, ale potem dotarł aż na Ukrainę...”

Zgadza się! Od kampanii polskiej, najpóźniej od kampanii francuskiej musieliśmy zbierać je do butelek, nawet w deszczu, zgrabiałymi palcami. Te obrzydliwe robale w czarno-żółte paski. Mówiono, że to Anglicy zrzu­cają je w nocy z samolotów: masowo, całymi tonami. W każdym razie musieliśmy codziennie przynajmniej trzy pełniusieńkie litrowe butelki... Alex organizował zbieranie... I wtedy Reschke i ja... W każdym razie już Brakup musiała przy każdej pogodzie...

Męczył ją suchy kaszel. Sypialnia była zarazem bawialnią. Naprzeciw łoża wisiał na ścianie zegar, który stanął. Na oszklonej kiedyś wyłącznie żółtymi i zielonymi szybkami werandzie — kilka stłuczek zastąpiono czwo­rokątami z mlecznego szkła — stał piecyk gazowy, na którym Piątkowska nastawiła wodę. Miała napełnić wrzątkiem fajansowy dzbanek służący za butelkę do ogrzewania i zaparzyć czajniczek herbaty od kaszlu. Później stara piła grzecznie łyk po łyku.

Nad łożem, ściślej mówiąc: nad jego rozłożystym wezgłowiem, wisiał wielobarwny obraz Serca Jezusowego, przy czym to serce, skapujące do złotego kielicha, korespondowało z żarzącą się sercową czerwienią broszką, przypiętą do filcowego kapelusza Brakup. Jej widocznie zmalała, szeroka twarz. Wróbel ujął jej prawą dłoń, która przebierając palcami i unosząc się w bok z pierzyny szukała jego dłoni. Jej oddech teraz rów­nomierny. Ostry, kwaskowaty zapach. Wszyscy myśleli, że wreszcie usnęła, i stali już przy drzwiach, kiedy jeszcze raz zabrzmiała jej archaiczna niem­czyzna: — A co je z radą po mojej dymiszji? A na pusztyni? Imer wojna? Już idzieta? No to idźta.



Wróbel wrócił z nimi na Ogarną. Klęczał tam późnogotycki anioł, którego mastyksowy podkład na kredowym gruncie czekał na dalsze po­wleczenie złotą folią. Wróbel wpadł tylko na filiżankę kawy. Anioł klęczał na kuchennym stole: miał około metra wysokości. Podczas gdy Reschke parzył kawę, Piątkowska nakładała złoto cieniusieńkimi płateczkami, aby je zaraz docisnąć delikatnym włosianym pędzelkiem. Panowie mieli za­chowywać się spokojnie i siedzieć z boku ze swymi filiżankami kawy.

Z początku rozmawiali o Brakup — czy i jak długo to przetrzyma — potem przyszła kolej na radę nadzorczą. Obrabiali poszczególnych członków, porównywali dowcipnie Bierońskiego z Karauem, wspomnieli pokrótce nieszczęsny projekt „Bungagolf”, rozważali wspólną wiosenną podróż na Śląsk, aby odwiedzić tam nowo powstałe cmentarze pojedna­nia, wymienili dodatkowo Olsztyn i Słupsk jako cele podróży, chcieli na­wet zaryzykować ostatnią próbę w Bydgoszczy, chwalili darmowe kuchnie kilku domów seniora i uznali działalność Towarzystwa — abstrahując od akcji przenosin — ze sensowną, bo pojednawczą, aż raptem, podczas gdy Piątkowska płaskim teraz pędzelkiem rozprowadzała pozłotkę po skrzydle anioła, Jerzy Wróbel jakby od niechcenia wypowiedział słowo „dymisja”; i już na najbliższym posiedzeniu rady zgłosił dymisję. On nie chce już i nie może. Jako Polak ubolewa nad tym, że swoją znajomością topogra­fii i ksiąg wieczystych dopomógł nowemu niemieckiemu podbojowi. Jako patriota z tego względu podaje się do dymisji. Niestety za późno. Musi się wstydzić.

Stało się to na początku posiedzenia. Rada przyjęła dymisję Wró­bla. Nasza para ociągała się. A może oboje czekali ze względów taktycznych na uchwalenie projektu „Bungagolf i przejście do punktu trzeciego?

porządku dziennego? Chodziło w nim o tablice objaśniające na histo­rycznych budowlach i o tabliczki z nazwami ulic na Starym i Głównym Mieście. Ponieważ Wróbel, który opracował na piśmie ten wniosek ze wszystkimi szczegółami, zaraz po podaniu się do dymisji opuścił posiedze­nie, zreferowanie sprawy przypadło księdzu Bierońskiemu. Proponowano umieszczenie na tabliczkach z nazwami ulic i zabytków również tradycyj­nych nazw i objaśnień niemieckich, jak to już nastąpiło po prawej stronie portalu kościoła Świętego Bartłomieja. Tam na mszystozielonej, po brze­gach zdobniczo falistej tablicy można było przeczytać, jak kościół chciał być nazywany po polsku, angielsku, rosyjsku i niemiecku.

Wróbel podbudował swój wniosek przytaczając głosy kilku znanych historyków polskich, którzy już od dłuższego czasu domagali się uzna­nia dokonań kultury niemieckiej na zachodnich ziemiach Polski: „Minął czas rugowania, ba, zaprzeczania. Tylko nowa otwartość może odpowia­dać ogólnoeuropejskiemu rozumieniu kultury...”

Radca konsystorialny Karau podchwycił hasło „Europa” i zapropono­wał możliwie jak najbardziej wielojęzyczne napisy na obszernych i ładnych w kształcie tablicach: obok francuskich brak mu tekstów szwedzkich.

Sprzeciwił się temu wicedyrektor Banku Narodowego. Wskazał na niewielki udział turystów skandynawskich w ogólnym bilansie głównego sezonu. Ani Amerykanie, ani Francuzi nie są częstymi gośćmi. Z napisów rosyjskich można nareszcie, i to całkowicie, zrezygnować. Ksiądz Bieroński mógł temu tylko przyklasnąć. Na koniec Marian Marczak powołał się na dowody, wedle których przeszło siedemdziesiąt procent wszystkich zagranicznych turystów to ludzie posługujący się językiem niemieckim, a liczba ta wykazuje tendencję rosnącą.

Kiedy miano przystąpić do głosowania nad wnioskami w punkcie trze­cim porządku dziennego, Vielbrand zapytał o opinię członków zarządzają­cych, którzy dotychczas milczeli. Od złożenia dymisji przez Wróbla i jego wyjścia z sali oboje siedzieli jak pod szklanym kloszem. A może prze­zywali ucieczkę myśli: do domu, do kuchni Aleksandry, do klęczącego anioła?

Reschke — co nie było przyjęte — powstał, żeby przemówić, i mówił w imieniu obojga: Dwujęzyczne tablice nie budzą żadnych zastrzeżeń, acz­kolwiek on wnosi o napisy w czterech językach, łącznie z rosyjskim. Niechże wzajemny szacunek dla dokonań kulturalnych będzie częścią owego pojednania, które pani Piątkowska i on zaczęli przed rokiem wspierać. Od tego czasu dzieło pojednania zdobyło sobie rozgłos nie tylko w Gdań­sku, także na Śląsku i Pomorzu. Coraz więcej cmentarzy stoi otworem dla powracających. Toteż podziękowanie należy się przede wszystkim im, wielu zmarłym. Z ich niemej pomocy wywodzi się owa siła, która była po­trzebna Niemiecko-Polskiemu Towarzystwu Cmentarnemu. Ale od dłuż­szego czasu idea cierpi, gorzej jeszcze: łącząc ją z pospolitą zachłannością sporządza się kiepską mieszankę. Nie pachnie ona dobrze, nie, cuchnie pod niebiosa...

W tym miejscu swej przemowy Reschke musiał podnieść głos. W każ­dym razie czytając jego słowa słyszę, jak pobrzmiewają echem: „Tu i teraz osiągnięta została granica tego, co można znieść! Domy seniora mogli­śmy jeszcze zaakceptować, służą przecież po sąsiedzku przygotowaniu do śmierci; wszelako kwitnący interes z przenosinami zmarłych jest szcze­gólnie niegodziwy, jeśli nie plugawy. A teraz sięga się jeszcze po ziemię. Bulnąć ma za to generacja wnuków i prawnuków zaspokajając swój dosta­tecznie znany maniakalny pęd do zabawy. Całość stroi się w piękne słowa o pojednaniu, jak gdyby pola golfowe były tylko poszerzonymi cmen­tarzami. Nie! To już nie jest nasza idea. Co przepadło wskutek wojny, odbiera się tutaj dzięki sile ekonomii. Pewnie, wszystko to przebiega po­kojowo. Tym razem nie używa się czołgów, samolotów nurkowych. Nie ma dyktatora, rządzi jedynie wolna gospodarka rynkowa. Nieprawdaż, panie Vielbrand! Nieprawdaż, panie wicedyrektorze Narodowego Banku! Rzą­dzi pieniądz! Oboje zarządzający z ubolewaniem odcinają się od tego. Podajemy się do dymisji”.

Widzę, że Reschke, choć jako profesor otrzaskany z przemawianiem z głowy, usiadł wyczerpany; ale jak długie bądź krótkie było milczenie po jego pożegnalnym wystąpieniu, można tylko przypuszczać. Nie odno­towano szyderczego aplauzu, choćby w wykonaniu Vielbranda, ale za to występ Aleksandry: „Wbrew naszej umowie zabrała głos i na stojąco — jak przedtem ja — wyrzekała na niepowodzenie w realizacji litewskiej części programu Towarzystwa. »Zła sytuacja w Związku Radzieckim po­psuła wszystko«, wołała. Tylko dzięki mojej pomocy — »bo pan Aleksan­der zawsze dodawał otuchy« — była do niedawna pełna nadziei. Potem Aleksandra poprosiła o skreślenie ze statutu litewskich paragrafów i prze­kazanie środków z prowadzonego osobno konta »Cmentarz Pojednania w Wilnie« na cele społeczne: »Biednych ludzi jest dosyć!« Następnie ści­szyła głos, jak ja pod koniec mojej mowy głos podniosłem, podniosłem o wiele za bardzo. Jako że mówiła zdanie po zdaniu najpierw po polsku, następnie w swojej ujmującej niemczyźnie, mogłem zanotować jej koń­cowe słowa: »Teraz chodzi już tylko o Polskę. Nie znaczy to, że jestem choćby trochę nacjonalistką, znaczy, że się boję. Czego się boję, skoro ni­gdy nie bywam bojaźliwa? Pan Aleksander często mówił: Musimy uważać, żeby Polska nie znalazła się w niemieckim jadłospisie. Mówię, co widzę: Niemcy są zawsze głodni, nawet będąc już nasyceni. I tego się obawiam«. Potem moja Aleksandra usiadła, aby z miejsca sięgnąć po papierosy, lufkę. Paliła, nie zważając na Dettlaff, z zamkniętymi oczami. Jej liczne bransoletki szczękały...”

Ależ, szanowna pani Piątkowska! Skąd to czarnowidztwo? — To wtręt radcy konsystorialnego Karaua.

Reschke posłyszał jakoby półgłośny szept Johanny Dettlaff: — Ciągle widać po niej, że była kiedyś zagorzałą komunistką.

Także Vielbrand mówił na stojąco: — Wszyscy jesteśmy skonsterno­wani i odczuwamy rezygnację obojga państwa jako bolesną stratę. Mu­szę jednak zdecydowanie odeprzeć zarzuty dotyczące rzekomego wilczego głodu Niemców. Bóg świadkiem, że musieliśmy wyciągnąć naukę z histo­rii. Latami zmuszano nas do chodzenia w worku pokutnym i z głową posypaną popiołem. Występujemy raczej skromnie. Nikt nie musi się nas bać. Dlatego serdecznie państwa proszę: nie działajcie pochopnie. Po­winna pani, szanowna pani Piątkowska, wspólnie z naszym drogim panem profesorem, jeszcze raz przemyśleć swoją decyzję. Jak to tak porywająco głosi wasz hymn: „Jeszcze Polska nie zginęła...”



Potem rzecz robi się dziwna albo po prostu tylko śmieszna czy przykra. Niech cię, Reschke! Jaki diabeł opętał ciebie, naszą parę, że po gwałtow­nie wypowiedzianej rezygnacji, speszona, była gotowa przyjąć owo wy­czarowane z kapelusza „honorowe przewodnictwo”, które — choć nie przewidziane w statucie — zostało uchwalone przez pozostałą radę nadzorczą bez głosu sprzeciwu i zaproponowane obojgu? Czy spodziewali się, że zdołają odkopać swoją przysypaną łapczywymi interesami ideę? Do tego brakowało narzędzia. Honorowym przewodniczącym prócz ho­noru niczego nie dano do ręki. Ani prawa sprzeciwu, ani zgoła prawa veta. Nie mogli oboje składać bądź odmawiać podpisów. Odebrano im nadzór finansowy. Wkrótce zostały ujawnione „ciche rezerwy” Reschkego, wyszły na jaw jego transakcje.

Ledwie oni złożyli dymisję z funkcji zarządzających i zajęli miejsce ho­norowych przewodniczących, a już pani Johanna Dettlaff i Marian Marczak byli gotowi objąć zarządzanie i zaraz po kolejnej zmianie miejsc poprosili Vielbranda o uzupełnienie przerzedzonej rady nadzorczej do pełnej liczby, po czym ten sięgnął po telefon i wezwał czworo, dokładnie czworo, czekających w swych hotelowych pokojach kandydatów do sali po­siedzeń, gdzie zostali powitani, wypytani, potem powołani i przez pozosta­łych członków szczątkowej rady zatwierdzeni. Dwójka honorowych prze­wodniczących była pewnie zdumiona, że wszystko zostało tak zawczasu obmyślane i szło jak w zegarku.

Do czwórki świeżo upieczonych członków rady należał Torsten Timmstedt; o jego prowadzonych z Düsseldorfu planistycznych działaniach wspomniano jedynie mimochodem, była to oczywistość, która nie zasko­czyła nikogo z wyjątkiem naszej pary. Według zapisków Reschkego żadne z nich nie miało mniej niż trzydzieści lat, żadne też nie przekroczyło czterdziestki. Miejsce Brakup i Wróbla, którzy ustąpili, oraz Marczaka, który przeszedł obecnie do zarządzania, zajęli dwaj młodzi mężczyźni urodzeni i wyrośli w Gdańsku i młoda kobieta, która podała się za Niemkę z po­chodzenia, ale języka rodziców prawie nie znała. Jeśli Timmstedt, który wszedł do rady za panią Dettlaff, zbierał doświadczenia menedżerskie w koncernie ubezpieczeniowym, to dwaj inni młodzi mężczyźni mogli się wykazać doświadczeniami zawodowymi uzupełniającego rodzaju: jeden kierował biurem architektonicznym, które miało już na rajzbrecie plany dla „Bungagolfu”, drugi związany był z kurią biskupią mającą siedzibę w Oliwie. Nie znająca niemieckiego młoda kobieta niemieckiego pocho­dzenia przedstawiła się jako współwłaścicielka prywatnego biura podróży, które zaczęło konkurować z państwową agencją „Orbis”. Wszyscy nowi­cjusze byli przekonani: Tylko efektywność się liczy!

Reschke, głupiec, pisze w swoim dzienniku: „To orzeźwiające, z jakim brakiem uprzedzeń ci młodzi ludzie, ledwie objąwszy swe funkcje, przystąpili z miejsca do załatwiania pozostałych wniosków. Przeforsowali po mojej myśli czterojęzyczne tabliczki z nazwami ulic, chcieli wszakże, aby rosyjski zastąpić szwedzkim. Mniej nam się podobało, że wszyscy, z Timmstedtem na czele, domagali się prowadzenia „Akcji Przenosiny” z większym rozmachem. Timmstedt powiedział: Z wszystkich danych planistycznych można wyczytać, że groby zbiorowe należałoby obsyłać bardziej regularnie. Liczba opłaconych z góry wniosków pozostaje w niekorzystnej proporcji do stosunkowo niewielkiej liczby zrealizowanych wtórnych pochówków. Klientela — naprawdę mówił o klienteli! — reaguje zaniepokojeniem na zbyt długie okresy oczekiwania. Sekretariat w Bochum nie może już sprostać tym i przyszłym zadaniom. Pani von Denkwitz też tak to widzi. Jest gotowa z całą dokumentacją przenieść się do Düsseldorfu, prosi jednak o krótkie potwierdzenie tego przez honorowego przewodniczącego, którego zaufania nie chce zawieść... Cóż pozostawało Reschkemu, jeśli nie skinąć głową.

Potem Timmstedt zaproponował wydzierżawienie dalszych terenów cmentarnych, aby „Akcja Przenosiny” nabrała płynności. Nie wiem, jaką decyzję powzięła odnowiona rada nadzorcza. Ledwie Timmstedt wyja­wił swoje plany i rzucił hasło „pełzającej strategii”, Aleksandra poprosiła swojego Aleksandra, żeby wyszedł z nią przed końcem. Powiedziała: — Wiesz, czeka na nas anioł w kuchni.

W związku z tym nasza para dowiedziała się dopiero później, że po­między dawną Halą Sportową, przebudowaną w latach sześćdziesiątych na Operę Bałtycką, a dzierżawionym już areałem dawnych Zjednoczonych Cmentarzy Towarzystwo Cmentarne dysponowało obecnie rozległym tere­nem, nazywanym kiedyś Małym Placem Ćwiczeń, a potem Łąką Majową: gdzie przed laty maszerowały tłumy i z wyprzedzeniem świętowały osta­teczne zwycięstwo, gdzie pośród tłumów byliśmy w mundurach Jungvolku my, Reschke i ja, gdzie trybuna z flagami i przynależnościami rzucała poranny niedzielny cień, miały powstać już wkrótce jeden przy drugim zbiorowe groby.

Nawiasem mówiąc w owej Hali Sportowej krótko po zakończeniu wojny zrobiono proces gauleiterowi, którego imię nosił jakiś czas stadion sportowy na tyłach Cmentarza Pojednania; wówczas, kiedy Reschke i ja byliśmy jeszcze uczniami szkoły Świętego Piotra, potem zostaliśmy zmobilizowani do służby pomocniczej lotnictwa, następnie poszliśmy do Arbeitsdienstu, wówczas powyżej Zjednoczonych Cmentarzy czynne je­szcze było krematorium.



Metrowej wysokości klęczący anioł na przykrytym gazetami kuchen­nym stole. Muszę przyznać: rzemiosło swojej Aleksandry opisuje on z upodobaniem. Do jej narzędzi odnosi się z czcią niczym do przed­miotów sakralnych i pozłotniczą poduszkę, na której ona tnie złotą folię na odpowiednie kwadraty, nazywa „jej traktowanym jak paleta ołtarzem, z którego wyciętą z bukszpanu pęsetą podejmuje z uroczystą powolno­ścią cieniusieńkie płateczki, aby specjalnym pędzlem z miękkiego wiel­błądziego włosia nanieść je na kredowy grunt na starym drewnie anioła. Rozkładany pergaminowy parasol strzeże płateczki na pozłotniczej podu­szce przed gwałtownym powiewem...”

Raz po raz Reschke zaznacza, że pozłacać można tylko przy zamknię­tych drzwiach i szczelnych oknach. Jemu, bezczynnemu widzowi, który w najlepszym razie czyta bądź szepce z przyjacielem Wróblem, nie wolno wykonać jakiegokolwiek zamaszystego gestu; przeczytane strony trzeba przewracać ostrożnie, jak i ona pomału bierze i nakłada złotą folię. Wszy­stko dzieje się w zwolnionym tempie. Nigdy nie śmiała się przy pozłacaniu. Czasami „dobra muzyka” mogła podmalowywać tło kuchennej idylli.

On nie opuszcza niczego: jej kamienia polerowniczego z agatu, roz­maitych pędzli, którymi nanosi się jedna na drugą osiem warstw kredo­wego gruntu, pokrojonej na kawałki skóry cielęcej, z której Aleksandra przyrządza klej na palenisku, dodając później do niego korę chinową. Historyk sztuki wie i nie przemilcza, że rzemiosło pozłacania pozostało sobie wierne przez cztery tysiące lat. „Już Egipcjanie klepiąc cierpliwie uzyskiwali owe cieniusieńkie płatki, które jeszcze dzisiaj, zebrane po dwa­dzieścia pięć sztuk, tworzą bloczki złotej folii...”

Aleksandra wykorzystywała ostatnie zapasy z Drezna. — To jeszcze złoto z upaństwowionej wytwórni — mówiła.

Dla już tylko honorowych przewodniczących Towarzystwa Cmentarnego chroniona od przeciągów kuchnia, w której późnogotycki klęczący anioł przyjmował coraz więcej złotej folii, stała się miejscem centralnym. Oboje prawie nie wychodzili, jeśli nie liczyć odwiedzania chorej Erny Brakup która „pogrąża się w coraz bardziej dziecięcych wspomnieniach...”

Przy pozłacaniu piło się dużo kawy. On nazwał anioła „pracą anonimową, prawdopodobnie południowoniemiecką, jeśli nie czeską”. Ona powiedziała: — To typowa szkoła krakowska. — Wilgotność powietrza w kuchni trzeba było stale mierzyć i utrzymywać na tym samym poziomie.

Niewiele mówiło się przy pozłacaniu. Albo on puszczał płyty długogrające, albo słuchali stacji radiowej, która od rana do nocy nadawała muzykę klasyczną. Ponad tym kuranty z wieży ratusza, o każdej pełnej godzinie: „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród...”

Klęczący, wyrzeźbiony w lipowym drzewie anioł dął w trąbę: można go więc było przyporządkować scenie Sądu Ostatecznego. „Pierwotnie było ich wiele, był to pewnie chór aniołów, który, cały pozłacany, dźwiękiem trąb rozsadzał krypty, otwierał grobowce, odsłaniał szkieleciarnie, aby spełniło się to, co wyczytałem niedawno na posadzkowej płycie w środ­kowej nawie Świętej Trójcy: »Po trudach i znojach spoczywam w pokoju, aż z martwych powstanę ku wiecznej radości«. I do tego dawał sygnał anioł Aleksandry...”

Rzeźbioną w drzewie figurę wzięła do siebie z innego warsztatu. Kwadratowe wstawki, czopy w lipowym drewnie, spryskane i zaszpachlowane ślady czerwia świadczyły o długotrwałej renowacji. Klęczący na lewym ko­lanie anioł musiał w połatanym stanie wyglądać żałośnie: weteran zmie­niających się czasów. Nawet po skomplikowanym nałożeniu ośmiu wiąza­nych klejem warstw kredy, chociaż pozłotniczka nie zalepiła żadnej sub­telności późnogotyckiego udrapowania, pozostała mu tylko cząstka przy­puszczalnej urody.

Ale kiedy klęczący anioł w oczach oblekał się w złoto, lśniąc parą zło­tych skrzydeł, kiedy Aleksandra naniosła stopiony z białym i czerwonym złotem materiał warstwy mastyksu na kredowy grunt, kiedy wreszcie za­częła polerować agatowym kamieniem złotą powłokę od wylotu trąby po czubki palców u nóg, figura powstawała na nowo w nadanej jej przez ano­nimową rękę krasie. Jakby markotny przedtem wyraz dmącego w trąbę, długowłosego anioła, skrywającego pod draperią raczej młodzieńca niż dziewicę, nabrał owego cierpkiego powabu, jakim według słów Reschkego „odznaczają się wczesne anioły Riemenschneidera...”

Jednakże pod względem artystycznym ocenił przywróconą do życia rzeźbę niezbyt wysoko: „Anioł razem z innymi figurami był zapewne fragmentem ornamentyki ołtarza, którego motyw centralny stanowiło, jak przypuszczam, Zmartwychwstanie. Zdumiewające, ile to sfatygowane dzieło zyskało w rękach Aleksandry. Raz po raz — teraz przy polerowa­niu wyżej położonych partii — obiecuje ona sobie i mnie: »Zobaczysz, będzie jak nowo narodzony«”.

Tymczasem nadciągnęła wiosna. Kiedy kuchnię Aleksandry Piątkowskiej zamieszkiwał już całkowicie pozłocony na wysoki połysk anioł Zmar­twychwstania, urzędnik zarządu miasta Jerzy Wróbel przyniósł wiadomość o śmierci Erny Brakup.



Zanim spocznie w ziemi, muszę coś uzupełnić: w kwietniu, ściślej mó­wiąc: od 8 kwietnia szerzyła się gorączka podróżna, bo od tej daty Polacy mogli wreszcie jeździć bez wiz za zachodnią granicę przez Niemcy do Francji, Holandii, Włoch — o ile mieli dosyć złotówek, by wymienić je na waluty zachodnie. Pragnienia chciały dostąpić spełnienia. Na parę ty­godni czy tylko dni wszystkie polskie troski miały pójść w zapomnienie. Ale zaraz po przekroczeniu granicy nienawiść podniosła wrzask aż do ochrypnięcia. Spuszczona z łańcucha przemoc ruszyła do natarcia, ha­sła ze skarbnicy mowy, sceny z książki z obrazkami o niemiecko-polskiej historii powtarzały się wstrętnie, a wszystkie słowa ostatniego czasu mar­niały zdewaluowane. Było czego się lękać. Niemile widzianym Polakom przeszła ochota do podróżowania; i dlatego wcale to nie było dziwne, że wielu z tych, co właściwie chcieli już być w drodze na Zachód, przyszło na pogrzeb Erny Brakup.

Nabożeństwo żałobne odbyło się w kaplicy nie opodal cmentarza w Matami. To musiał jej obiecać Jerzy Wróbel: chciała leżeć nie na Cmen­tarzu Pojednania, lecz w Matern, jak ta wieś dawniej się nazywała. Przyszła ponad setka ludzi w czerni, młodych i starych; nie wszyscy zmieścili się w cmentarnej kaplicy. Na zdjęciach widzę ścisk u wrót.

Brakup leżała w otwartej jeszcze trumnie z sosnowego drzewa. Kato­lickie nabożeństwo przebiegało powoli i głośno. Leżała w czarnej wełnia­nej niedzielnej sukni. Wszyscy śpiewali chętnie i żałośliwie. Nie, na nogach miała nie zimowe kozaczki na futerku, tylko sznurowane trzewiki, w domu też musiała zostawić filcowy kapelusz: jakie rzadkie włosy pokrywały jej skurczoną główkę. Broszę z kapelusza jednak, w której środku żarzył się czerwony jak serce Jezusowe półszlachetny kamień, ktoś — może przyja­ciel Wróbel — przypiął jej do zapinanej pod szyję sukni, tuż pod brodą. Księża i ministranci w bieli i fiolecie. Wokół trumny ustawione tulipany i świece. Palce Erny Brakup, splecione ze sobą, trzymały różaniec i święty obrazek, na którym Reschke rozpoznał jakoby Czarną Madonnę.

I od niego wiem, że podczas mszy żałobnej spowiadano się i przyj­mowano Komunię. Jako że wielu sprawiało sobie ulgę, msza trwała prze­szło godzinę. Reschke nie był ani katolickiego, ani jakiegokolwiek innego wyznania; natomiast Piątkowska, która często go zapewniała, jak bezboż­nie oddawała się rzemiosłu pozłacania, a jednak dwom tuzinom ołtarzy przydała nowego blasku, odsunęła się nagle od niego w kościelnej ławce, wyszła z ławki, czekała w długiej kolejce przed jednym z konfesjonałów, w których księża nadstawiali ucha, na dany przez księdza stukaniem znak zniknęła w konfesjonale, wróciła stamtąd zatopiona w myślach, stanęła pomiędzy wszystkimi, którzy jak ona mieli za sobą spowiedź, w środ­kowym przejściu, czekała w pokorze na ostatnich grzeszników, uklękła później pomiędzy innymi w czerni przy balaskach, głowę w kapeluszu od­chyliła w tył, przyjęła hostię, wróciła ze spuszczonym wzrokiem do ławki, ponownie uklękła na oba kolana, poruszała wargami i nauczyła swego Aleksandra, że w Polsce praktykowana niewiara nie wyklucza katolickiego zachowania. Pisze on: „Nie będąc pytana czy zgoła molestowana pyta­niami Aleksandra, zresztą ze śmiechem, już w drodze do domu, oznajmiła mi: »No to znów mogę być troszkę bezbożna aż do następnego razu«“. W ogóle pogrzeb Erny Brakup musiał być też imprezą wesołą. Uśmiech starej w wyłożonej lśniącą bielą trumnie, uśmiech, który mam przed sobą na jednym ze zdjęć i o którym fotograf twierdzi, że był „bardziej drwiącym śmiechem niż uśmiechem ulgi”, przeniósł się na żałobników. Przyszło wielu autochtonów. I wszyscy potrafili opowiadać historyjki Erny Brakup. Kiedy żałobnicy tłoczyli się przy trumnie, żeby się poże­gnać, przy czym każdy i każda głaskali splecione palce, Reschke słyszał pożegnalne mamrotanie dalekie od wszelkiego smutku: „Tero je tobie już lepiej”, „Nie musisz już są męczyć”, ale też: „Dziękuje tobie, Erna”, „Trzymaj są, Erna!” i „No to do rychłego, Erna”.

Właściwy pogrzeb potoczył się szybko. Grunt tam gliniasty. Patrząc z cmentarnego wzgórza widziało się zaraz za wsią lotnisko Rębiechowo. Budynku dworca lotniczego i hal towarowych można było się tylko do­myślać. W trakcie pogrzebu nie wystartował i nie wylądował ani jeden samolot.

Kiedy zamkniętą trumnę wyniesiono z cmentarnej kaplicy, kiedy roz­winięto kościelne chorągwie z wizerunkami świętych, kiedy orszak żałobny

księża i ministranci na czele, Wróbel zaraz za trumną — uformował się w czarną ciżbę, która ruszyła przed siebie, pod bramę cmentarza zajechał taksówką S. Ch. Chatterjee, aby z wieńcem i szarfą dołączyć do orszaku: on też był ubrany na czarno, co nie zacierało jego obcości.

W Matami leżą prawie sami Kaszubi. Erna Brakup z domu Formella. która przeżyła dziewięćdziesiąt lat, znalazła swoje miejsce między Ste­fanem Szulcem a Rozalią Szwabe. Okrągłe urodziny starej świętowano jeszcze w styczniu, kiedy leżał śnieg, przy Ogarnej. Zdjęcie ukazuje Wró­bla i Brakup w tańcu.

Kiedy zaraz po pogrzebie Reschke przywitał się z Chatterjee, Bengalczyk uśmiechając się i umykając smutnym wzrokiem podobno powiedział:

Należała do moich najlepszych klientów. Szczególnie lubiła nasza przy­jaciółka jeździć na ten pański specjalny cmentarz. Dlaczego jej grób jest tutaj? Była za mało niemiecka?




Co najmniej w tym momencie uderza mnie, że w papiery mojego szkolnego kolegi coraz szerzej wdziera się zamęt. Na porządku dziennym są skoki w czasie. Przy niezmiennym kaligraficznym piśmie w środku zda­nia zmieniają się przebiegi. Nagle to, co stało się przed chwilą, odsuwa się daleko w przeszłość. Dopiero co jeszcze wprowadził Chatterjee, który zajechał na cmentarz taksówką, a już widzi go z wydłużonego w czasie dystansu, oglądając się wstecz jako człowiek stary, który nazywa się już nie Reschke, lecz jak przed niegdyś ogólnie przyjętym zniemczeniem nazwisk Reszkowski i w ileś tam lat po przełomie tysiącleci niejasno przypomina sobie pogrzeb Erny Brakup i przybycie Chatterjee na cmentarz: „... ale skoro tylko usiłuję przywołać na pamięć ów dzień i z przykrością uprzyta­mniam sobie, że wówczas jeszcze sądziłem, iż zgodnie z decyzją mojego ojca z roku trzydziestego dziewiątego muszę nosić zniemczone nazwisko, przychodzi mi na myśl mój stary przyjaciel Chatterjee, który pierwszy wypróbował praktykowany dzisiaj wszędzie system rikszowy...”

A tak Reschke jako Reszkowski opisuje mi obecną sytuację w retrospekcji: „Ach, jak złowieszczo wyglądał wówczas świat. Głód i wojny, niezliczeni zabici i fale uciekinierów już w drodze, wkrótce u celu... Na wszystkich ścianach Mane, tekel, fares... Któż wtedy mógł żywić nadzieję, że życie będzie znów warte życia. Któż ośmieliłby się wierzyć, że miastu i jego okolicom dane jeszcze będzie cieszyć się gospodarczym rozkwitem. Co prawda tymczasem wszystko trzymane jest mocno bengalską ręką, ale ta ręka nie uciska. Nawet Aleksandra uważa to za godne pochwały. Wkrótce zamierza się na dużą skalę podjąć próbę wykorzystania zmie­nionego klimatu, sadząc na Żuławach ryż, na Kaszubach uprawiając soję. Nowoniemcom trudno odnaleźć się w zmienionej sytuacji, podczas gdy dla Staropolaków azjatycka dominacja wydaje się znośna, zwłaszcza że hinduizm nie musi koniecznie być sprzeczny z katolicką praktyką...”

I już zaczynam wierzyć w jego zwidy: „Niedawno u Świętej Trójcy poświęcono nowy ołtarz. Zgodnie wzywają tam do modlitwy Czarna Ma­donna z Wilna w aureoli i patronka Kalkuty, czarna bogini Kali z czer­wonym językiem. Nawet Aleksandra znalazła teraz swoją wiarę, a u jej boku i ja staję się nabożny...”
























7




Aleksander i Aleksandra oglądali z kanapy, co świat miał do zaofia­rowania. On w rannych pantoflach, ona z papierosem w lufce patrzyli na wieści danego dnia: powodzie, pożogi i kurdyjskich uchodźców, zmienia­jące się jak w kalejdoskopie obrazy, które wymazywały wszystko widziane z kanapy przedtem: tak to para śledziła wojnę w Zatoce Perskiej, której zabitych nikt me chciał zliczyć.

Do kanapy i foteli należał stoliczek, na którym stało coś do pochrupania. Kiedy potem wybuchy wulkanu na wyspie Luzon zasypały popio­łem i szlamem dostarczone przedtem obrazy — płonące szyby naftowe i ucieczka Kurdów, obwieszczone zwycięstwo i oszacowana z grubsza liczba zabitych — skutki zdewaluowanych wydarzeń pozostały doniosłe dla następnych kalejdoskopowych serii. Reschke, który wszystko, co zo­baczył, przelewał kaligraficznym pismem na papier, wstał z kanapy i chru­piąc słone paluszki doszedł do przekonania: Nic nie znajduje końca.

O czymś przeciwnym mówi doniesienie z jesieni roku czterdziestego czwartego, które pomieszczam w mojej relacji: Uszliśmy z miasta Gdań­ska, zanim strawiły je płomienie. Zwolnionych z Arbeitsdienstu. wciśnięto nas na poligonach w mundury, wyszkolono: jego na radiotelegrafistę, mnie na celowniczego czołgu i na zachód od Odry rzucono do ostatecz­nej walki. I przez przypadek — słyszysz, Reschke! — tylko przez czysty przypadek, nie dzięki wyższemu zrządzeniu, ocaleliśmy, przeżyliśmy, nie licząc paru draśnięć pozostaliśmy nietknięci i uciekliśmy na Zachód; ale brat Aleksandry został rok wcześniej rozstrzelany jako partyzant, siedem­nastolatek jak my, a bracia Reschkego byli martwi od lata czterdziestego trzeciego: Maximilian spalił się jako kierowca czołgu pod Kurskiem, Eugena pod Tobrukiem rozerwała mina talerzowa; oni znaleźli swój koniec, my nie.



Te informacje o śmierci są wplecione w rozmowę, o której muszę w uzupełnieniu opowiedzieć. Zanim Erna Brakup ze splecionymi palcami spoczęła w ziemi na cmentarzu w Matami, para po raz ostatni odwiedziła rybacką chatę. Zaraz po tym, jak Wróbel przyniósł do kuchnio-warsztatu wiadomość o zgonie starej, pojechali, jak przy wszystkich poprzednich odwiedzinach, tramwajem do Brzeźna, trasą koło cmentarza na Zaspie, dawno objeżdżoną przeze mnie z okazji innej historii. Ale ani tramwaj, ani pożegnalna wizyta u złożonej na marach starej kobiety nie zmuszają do skoku w czasie; to spacer w kierunku Jelitkowa wzdłuż niemrawo pluszczącego Bałtyku rozciągnął się w brulionie Reschkego, wspominany przez niego kilkakrotnie, początkowo bezpośrednio, potem z siedmiolet­niego dystansu.

Z hasłowych zapisków wyczytuję, że w chacie Erny Brakup bawialnio-sypialnia jak i weranda były przepełnione, ani się przecisnąć, za mało krzeseł. Wokół łóżka zmarłej tłum stojących. Świece, kwiaty, zapach i tak dalej. Reschke pisze: „Na werandzie modląc się głośno siedzieli zgromadzeni przy stole sąsiedzi, do których przysiadł się Wróbel, żeby się włączyć, jak tylko zwolniło się miejsce. Rzuciły mi się w oczy trzy spodeczki, do połowy albo już tylko ledwie, ledwie wypełnione cukier­kami do ssania, po które sięgali modlący się i śpiewający, żeby zachować głos. Nieustanny różaniec pozwalał na modły bez końca, przerywane wy­śpiewywanymi żalami. Wróbel poczęstował się cukierkiem. Ja trzymałem się z boku. Bez filcowego kapelusza nasza droga Erna wyglądała trochę obco, zdawała się uśmiechać, ale podobnie jak ja Aleksandra dopatrzyła się raczej drwiny jako ostatniego wyrazu: »Ponieważ my wciąż jeszcze robimy za honorowych przewodniczących, a honoru to tam już nie ma, ona nas troszeczkę wyśmiewa”.

Potem bez przejścia para znajduje się nad morzem. Wróbel został przy cukierkach, których zapas w razie potrzeby uzupełniano. Poszli pew­nie koło starej szkoły powszechnej przez wydmy. Reschke opisuje Bał­tyk jako morze mętne, szare, nieporuszone, nie mówi nic o pogodzie. wspomina tylko krótko o obowiązującym od lat na wszystkich plażach Zatoki zakazie kąpieli i przechodzi potem do o wiele zbyt licznych ła­będzi u brzegu, którym złorzeczy jako „zatrutym pasożytom zatrutego morza”. „Ten agresywny napór! Dwa łabędzie mogą być piękne, ale spa­siona, mimo nasycenia żarłoczna horda łabędzi...”

Widzę oboje ze zmiennej perspektywy. Jakby przez właściwie trzy­maną, jakby przez odwróconą lornetkę: w oddali, w pobliżu. Raz jestem przed, to znów za nimi, depczę im po piętach, wyprzedzam ich, widzę. jak się zbliżają, powiększają, znów znikają: nierówna para w ruchu. Kiedy zawrócili na krótko przed Jelitkowem, nadal perorowali w otoczeniu ła­będzi, ona mimo niego, on ponad nią.

I tak Reschke odtwarza ich rozmowę: śmierć Erny Brakup odsłoniła śmierć braci. Powiązania między zabitymi w wojnie w Zatoce Perskiej a wczesną utratą rodzeństwa stały się wyraźne. Było się w towarzystwie. „Bo nic, powiadam, nawet życie nie znajduje końca. Rozstrzelany brat Aleksandry, moi bracia, jeden spalony, drugi rozerwany, żyją nadal. Acz­kolwiek gdzieś tam albo nigdzie pogrzebani, tkwią mimo to w nas. nie chcą przestać być obecni w naszym życiu...”

Następnie, nie zapowiadając skoku w czasie, donosi już tylko o rze­czach pomyślnych: „Któż ośmieliłby się żywić nadzieję, że te skażone wody znów będą obfitowały w ryby i przy niezmiennie łagodnej temperaturze zapraszały do kąpieli? Wówczas, gdy Erna Brakup leżała na marach, nie było co myśleć o wznowieniu działalności uzdrowiskowej. Bałtyk wydawał się martwy na zawsze. Również ja przewidywałem w owym czasie tylko po­nurą przyszłość, w związku z czym moja kochana Aleksandra dostatecznie często wykpiwała moją skłonność do dopatrywania się w najsolidniejszych nawet murach posępnych wróżb: »Kto wciąż tylko kracze, będzie żył długo i przekona się, że krakanie było niesłuszne...”

To typowe dla Reschkego, że skrócił odstęp między retrospekcją a teraźniejszością, skoro tylko uzmysłowił sobie złożone w pobliżu Brzeźna oświadczyny. Zaraz po zapisku: „Po południu, kiedyśmy szli zanieczy­szczoną plażą, oświadczyłem się Aleksandrze” — czuje się „już od sied­miu lat” szczęśliwie żonaty. „Czas nie przyniósł naszej miłości uszczerbku. Aczkolwiek rzadziej, wciąż jeszcze obejmujemy się jak za pierwszym razem... Kiedy moimi oświadczynami sprowokowałem jej spontaniczne »tak«, Aleksandra chyba przeczuwała, że czeka nas oboje szczęśliwe sta­rzenie się, że będziemy otaczać się wzajemną opieką, nieodzowną wsku­tek nieszczęśliwego wypadku i jego następstw...”; żeby od razu zbełtać osad zaołowionych wspomnień: „Przy tym niemal do samego wesela byli­śmy mocno zdeprymowani. Myśl o wspólnym końcu nasuwała się niejako sama przez się, bo powodów nie brakowało. Męczyliśmy się z niegodnym honorowym przewodnictwem. Do tego pogoda. Przypominam sobie: ani rusz nie chciała nadejść wiosna. Potem zaczęły się nieprzyjemności z sa­mochodem, to plugastwo złośliwych podejrzeń. Nic dziwnego, że pewnego dnia, nie, wkrótce po moich oświadczynach, rzuciliśmy cały ten gips, Bóg świadkiem, że nie bez słowa. Ach, ta ulga i pustka potem. Żadnej już perspektywy. Byliśmy bez idei...”

W dwóch miejscach dziennikowych zapisków różne plany czasowe, bliski i daleki, korespondują ze sobą, Reschke swobodnie obchodzi się z oświetleniem na werandzie Erny Brakup: „Jeszcze przed chwilą, kiedy rzuciłem okiem na modlących się nieustannie, potem znów żałośnie po katolicku śpiewających żałobników, ważne były dla mnie trzy spodeczki pełne różowych cukierków do ssania, a drugorzędne pozostawało zabar­wione, wyblakłe za sprawą oszklenia werandy światło; kiedy dzisiaj usiłuję uprzytomnić sobie tę scenę, mam w oczach głównie żółto-zielone szybki, które przenosiły stół i siedzących przy nim ludzi do akwarium. Nieme pozostają ich modlitwy i śpiewy. W zanurzeniu obchodziło się żałobę. Wszyscy oni byli użalającymi się członkami podwodnego towarzystwa, obecnymi i zarazem odległymi...”

W innym miejscu wiele, „zbyt wiele zachłannych łabędzi w płytkim ukropie Bałtyku” zamienia mu się po latach dystansu w jednego jedynego żarłocznego łabędzia, „który próbował wówczas swoją żebraniną zagęgać moje oświadczyny, Jak to dobrze, że Aleksandra pamięta dzisiaj nie łabę­dzia, tylko moje, przyznaję, staroświecko sztywne słowa: »Czy będziemy, najdroższa, również wobec prawa mężem i żoną?« A ja pamiętam jej odpowiedź: »Taktaktak!«“



Po załatwieniu wszystkich formalności 30 maja odbył się ślub. Ale w połowie maja nasza para musiała jeszcze raz honorowo uczestniczyć w posiedzeniu rady nadzorczej. Pani Johanna Dettlaff i Marian Marczak zdawali sprawę ze spotkania wszystkich zarządzających z obejmujących obecnie całą zachodnią i pomocną Polskę Towarzystw Cmentarnych. Ze­wsząd donoszono, widząc w tym sukces, o zawieraniu długoterminowych umów dzierżawnych. Zanosiło się na to, że liczba Cmentarzy Pojednania zaokrągli się niebawem do setki, odpowiednio rosły obroty. Na spotka­niu nieuniknione okazało się założenie centrali w Warszawie. Marczak zapewniał, że prócz Gdańska brano pod uwagę Kraków i Poznań, ale po burzliwej dyskusji palmę pierwszeństwa otrzymała Warszawa. — To już taka polska tradycja, którą my jako Niemcy musimy respektować — powiedziała pani Dettlaff.

Radca konsystorialny Karau i ksiądz Bieroński nazwali powołanie cen­trali „robieniem wody z mózgu” i „biurokratycznym absurdem”. Obaj, je­den wzburzony, drugi ostrym tonem, poprosili o zwolnienie i niezwłoczne obsadzenie ich miejsc w radzie nowymi ludźmi.

Abstrahując od tych przyjętych z ubolewaniem rezygnacji, „ekspan­sywne szerzenie idei pojednania” spotkało się z aplauzem, zwłaszcza że program „Wieczór życia na rodzinnej ziemi” z uruchamianiem domów se­niora, wtórnymi pochówkami w ramach „Akcji Przenosiny” i projektem „Bungagolf” wszędzie znajdował naśladowców.

Ostatnie sukcesy przedstawił jako członek rady nadzorczej szef plano­wania z Düsseldorfu Torsten Timmstedt: Na Kaszubach niedaleko Kar­tuz znaleziono rzeczywiście dogodny dla golfa teren nad jeziorem, nada­jący się na osiedle bungalowów. Przy zawieraniu umowy wytargowano tylko sześćdziesięcioletni termin dzierżawy, wszelako z zapisanym prawem pierwokupu. Podobny tryb postępowania przyjęto ostatnio w Olsztynie, gdzie Towarzystwo Cmentarne planuje zrealizowanie pierwszego projektu „Bungagolf” wśród jezior mazurskich. Istnieje zamysł zagospodarowania tak zwanego Wzniesienia Elbląskiego. O dalszym zainteresowaniu dono­szą z Dolnego Śląska i pomorskiego wybrzeża.

Reschke zacytował Timmstedta: „Na dłuższą metę nie ma rzeczy bar­dziej przekonującej niż korzyść... Nareszcie zaczyna się w Polsce liczyć, to znaczy myśleć po ogólnoeuropejsku… Ostatecznie własność gruntów będzie sprawą drugorzędną... O tym i jeszcze o czymś więcej zapewniamy naszych łaskawie tu obecnych honorowych przewodniczących, wobec któ­rych Niemiecko-Polskie Towarzystwo Cmentarne ma wszelkie powody do wdzięczności”.

Potem naglące stało się co innego. Duża liczba przyjezdnych żałob­ników, ta permanentna inwazja uczestników pogrzebowych uroczystości, niosła ze sobą ryzyko, ponieważ coraz więcej kobiet w zaawansowanej ciąży z pokolenia wnuków i prawnuków nie lękało się podróży: przed albo po pogrzebach dochodziło do nagłych porodów, do poronień. Pani Johanna Dettlaff, która zdawała z tego sprawę, powiedziała: — Co prawda jest to miłe, że na naszej starej ziemi rodzinnej znów rodzą się Niemcy, ale nie możemy dodatkowo obciążać i tak przeciążonego lecznictwa naszych polskich przyjaciół.

Natychmiast uzgodniono urządzenie oddziału położniczego z salą po­rodową w bocznym skrzydle obszernego domu seniora przy Polankach. Stwierdzono: „Naturalnie wyposażenie medyczne musi być na poziomie zachodnim, ale w Polsce na pewno nie zabraknie lekarzy i położnych, któ­rzy są na tyle wykwalifikowani, aby dopomóc w przyjściu na świat naszym nowogdańskim obywatelom Ziemi...”

Następnie przedłożono do wglądu wzory czterojęzycznych tabliczek z nazwami ulic i tablic na zabytkowe budowle. Odrzucono projekty, na których nazwy i objaśnienia kulturalno-historyczne figurowały jedno pod drugim wypisane pismem tej samej wielkości. Niemieccy członkowie rady uważali, że umieszczony na samej górze napis polski powinien być wyraź­nie większy niż teksty w trzech innych językach. Tak duża dawka okazanej delikatności dała asumpt do prawienia sobie komplementów. Nawet ho­norowi przewodniczący uczestniczyli odprężeni w tej paplaninie.

Kiedy jednak Aleksandra Piątkowska zapytała, czy wobec gospodar­czego rozwoju miasta należy liczyć się z piątym tekstem, mianowicie w ję­zyku i alfabecie bengalskim, uznano to za niezbyt dowcipne. — Już do tego dochodzi! — zawołał Vielbrand. Marczak zapewnił: — W Polsce to nie do pomyślenia! — Tylko Timmstedt zachował swobodę: — Czemu nie? W wolnym społeczeństwie wszystko jest możliwe.

U Reschkego pytanie Aleksandry i swobodna odpowiedź Timmstedta poprzedzają wypad w daleką przyszłość: „Poczciwi ludzie, z Marczakiem na czele, zdziwią się, kiedy pewnego dnia Grunwaldzka, nosząca dawniej nazwę Wielkiej Alei, potem Alei Hindenburga, następnie Alei Stalina, po zaledwie krótkim czasie, w którym nosiła imię swego twórcy, burmistrza Daniela Gralatha — nawiasem mówiąc jego herb wieńczy lew z dwoma srebrnymi kosturami na ramieniu — otrzyma wreszcie miano na cześć mego bengalskiego partnera w interesach, któremu cały świat zawdzięcza rozwój śródmiejskiej komunikacji rikszowej...”

Wszelako Reschke poprawia się już w następnym zdaniu, które — jak to się teraz często zdarza — zostało napisane z wyprzedzeniem: „Skrom­ność Chatterjee doprowadziła do tego, że dawna Aleja Grunwaldzka obecnie, na wniosek wpływowej mniejszości bengalskiej, nazywa się Aleją Rabindranatha Tagore. Nic nadzwyczajnego, jeśli Aleksandra i ja zwa­żymy, ile ulic, placów, miast, stadionów i stoczni musiało w ciągu naszego życia pozbywać się swoich nazw, zmieniać je, odświeżać, kilkakrotnie, po każdym zwrocie historii, jak gdyby to ciągłe przemianowywanie nie chciało się skończyć”.



Przebieg relacjonowanego tu posiedzenia należałoby sobie wyobrazić już nie na siedemnastym piętrze hotelu „Hevelius”. Urząd miasta oddał do dyspozycji Towarzystwa Cmentarnego utrzymaną całkowicie w stylu siedemnastego wieku salę w pobliskim Ratuszu Staromiejskim ze stołem obrad z masywnego dębu i tuzinem starogdańskich dębowych krzeseł.

Są zdjęcia z tego posiedzenia przy długim stole, u którego wezgło­wia przewodniczą zarządzający Dettlaff i Marczak, u przeciwległego zaś końca, bliżej drzwi, siedzi nasza para. sprawując wciąż jeszcze honorowe przewodnictwo. Przy podłużnych stronach stołu zajęła miejsca rada nad­zorcza, ale strona niemiecka nie siedzi sztywno naprzeciw polskiej; z prze­mieszania wyłania się układ, w którym Vielbrand jako przewodniczący siedzi między dwójką nowych członków: z lewej młoda szefowa agencji turystycznej jest uczesana z przedziałkiem na madonnę, jego poznaję po okularach bez oprawki i fryzurze na jeża, o których Reschke często wspo­mina. Wyprężony jak struna pan o srebrzystobiałych falujących włosach, które wyglądają jak dopasowana do stylowych mebli peruka, to, wkrótce po zgłoszonej rezygnacji, radca konsystorialny Karau; ten, co tam znu­dzony rozpiera się na krześle, to będzie zapewne, nie tylko przez wzgląd na sutannę, ksiądz Bieroński, który podał się również do dymisji. Po po­zostałych członkach rady nie mogę poznać, czy są narodowości polskiej, czy niemieckiej: stosunkowo młodzi, tchną nie tyle wyrazistością charak­terów, co znaczną ogładą, połączoną z ową niedbałą wolą efektywnego działania, która będzie odtąd robiła Towarzystwu Cmentarnemu kasę. Ten tutaj, młodzieńczo rześki, to chyba Torsten Timmstedt: właśnie posługu­jąc się modelami, nie większymi od pudełka zapałek, próbuje zapoznać radę z nową kulturą trumienną.

Przez lupę dostrzegam dostosowane kolorystycznie, jajowate, wielo-kanciaste, piramidowo spiczaste lub udziwnione na podobieństwo skrzy­piec trumny, które serwis Timmstedta będzie w przyszłości proponował klientom obok trumien tradycyjnych, zwężających się u stóp. Mają one dzięki postmodernistycznym kształtom uwolnić grzebalnictwo od zasty­głej rutyny. Chce się wprowadzić modę nawet na szklaną trumnę Śnieżki. U Reschkego jest w związku z tym napisane: „Zupełnie sensowny ten dal­szy rozwój artystyczny klasycznego, ale z czasem chełpliwie zmarniałego kształtu trumny. I łatwo przyszło mi zgodzić się z zaproponowanym przez Timmstedta zakazem używania trumien z drewna tropikalnego, jak tek, mahoń i palisander...”

Cóż wciąż jeszcze krzepka dama i elegancki wicedyrektor mogli po­wiedzieć na temat najnowszych „mebli ziemnych”? Oboje, mając za ple­cami rząd okien, tworzą parę tylko z racji zajmowanych miejsc, podczas gdy honorowi przewodniczący, nawet sfotografowani zza wysokich oparć krzeseł i bardziej wyczuwani niż widziani, sprawiają wrażenie złączonych w parę, chociaż jeszcze nie wzięli ślubu.

Zdjęcia mówią niewiele więcej. Obficie rzeźbione oparcia uroczyście wypolerowanych na czarnobrązowo krzeseł, choć zapewne kanciasto nie­wygodne, mamią barokową ostoją: astronom i piwowar Johann Hevelius, który w swoim czasie należał do staromiejskiej rady i mieszkał nieda­leko przy Korzennej, mógłby, spóźniony, zająć miejsce między przedsta­wicielami Niemiecko-Polskiego Towarzystwa Cmentarnego i opowiadać o fazach Księżyca albo kosztach pogrzebu swej niedawno zmarłej żony Cathariny z domu Rebeschke...



Kurczy mi się materiał, ale z boku leży sterta kartek ze wzmiankami, które pozostały bez następstw. Według jednej z notatek Reschke chce przeprowadzić z Timmstedtem rozmowę na temat nowej kultury trumien­nej, następnie zaproponować utworzenie nekropoli w pobliżu wschodnio-pruskiego miasta Rastembork, a ponadto zachęcić do urządzenia wystawy, na której „etruskie sarkofagi, rumby, szkieleciarnie i tradycyjne trumny zataczając historyczny łuk dochodzą do najnowszych tworów...” Nic z tego nie wyszło. A może Timmstedt wspierał później pokazy tego rodzaju?

Na innej kartce zostaje kaligraficznie udzielona rada, żeby Aleksandra udokumentowała wreszcie okres swego aktywnego członkostwa w Pol­skiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, i w wypadku oszczerczych posą­dzeń, mogła udzielić przygotowanej odpowiedzi. Nie mam przed sobą pisemnego wytłumaczenia. Pewne jest tylko tyle: jako młoda dziewczyna wstąpiła pełna wiary, jako pięćdziesięcioletnia kobieta wystąpiła rozczaro­wana. Podczas światowego festiwalu młodzieży w Bukareszcie w krótkim przemówieniu wysławiała Stalina jako wyzwoliciela Polski. Potem wątpli­wości, ociąganie się, współuczestnictwo, wstyd, milczenie, udawanie mar­twej. „No, byłam martwą duszą na długo przed sześćdziesiątym ósmym, kiedy w Warszawie zaczęło się antysemickie draństwo...”

Jest to zapisane w dzienniku Reschkego wraz z jego współczuciem: „Ona się oskarża, wylicza zaniedbania, ale aż do wystąpienia — »Stanu wojennego nie mogłam przełknąć« — miała nadzieję, że komunizm przyniesie coś dobrego. Cóż mogłem jej zaofiarować jako pocieszenie? Mój niejasny opór? Niezmąconą wiarę członka Hitler-Jugend? Będziemy chyba musieli z tym żyć. Wciąż jeszcze z tym żyjemy. A potem na domiar złego rozbiła się nasza idea...”



W następny weekend zrobili wycieczkę na Kaszuby. Co prawda poje­chali z Wróblem przy kierownicy, ale nie jego polskim fiatem. Na kartce z notatnika jest napisane: „Nareszcie nowym wozem na zieloną trawkę”.

To nie pogoda ich skusiła. Jeśli przed rokiem wszystko przyszło za wcześnie, o wiele za wcześnie — rzepak, kumaki — to tej wiosny wszystko było spóźnione, grubo spóźnione. Kwitnące drzewa owocowe ucierpiały od nocnego mrozu. Nie tylko chłopi narzekali, ogólny nastrój odpowiadał słotnemu i zimnemu majowi. Nasycone nieszczęściem doniesienia napie­rały wzajem na siebie, a politycy, jako że we własnym domu nic nie wycho­dziło, szukali ratunku w amfiladzie europejskiego myślenia. Zjednoczeni Niemcy byli dalsi od jedności niż kiedykolwiek; a wolna Polska poddała się obecnie dyktatowi Kościoła. Nic nie chciało zacząć się swobodnie. Nawet w połowie maja nie było co myśleć o kwitnieniu rzepaku.

Ale kiedy pojechali w trójkę na zieloną trawkę, pogoda musiała być zmienna: od czasu do czasu przebijało słońce. Wybrali się nad Jezioro Raduńskie, w kierunku Chmielna. Aleksandra przygotowała piknik: tym razem bez marynowanych polskich grzybów i jajek na twardo. Mieli widel­cami wyjadać z puszek grenlandzkie krewetki i norweskiego wędzonego łososia, do tego ser z Francji, mortadela i salami w plasterkach, duńskie piwo i hiszpańskie oliwki. Wszystko było przecież do kupienia, chociaż drogie, nawet owoce Nowej Zelandii o nazwie kiwi.

Nie doszło do pikniku. Przed i po zbyt krótkich przejaśnieniach prze­lotne ulewne deszcze nie dopuściły do ich późnego śniadania, jednakże oni gdzieś się zatrzymali. Przy schodzeniu z szosy na leżący w dole brzeg jeziora okazało się, że Aleksandra znów miała nieodpowiednie panto­fle. W nadbrzeżnych zaroślach znaleźli pośród trzciny małą zatokę, która była już odwiedzana, o czym świadczyły zwęglone, połyskujące deszczową wilgocią resztki ogniska, do tego półkole z kamieni, jakie często leżą na skraju pól. „Trafiają się tutaj tak duże jak owe głazy narzutowe, które, opatrzone prostą inskrypcją, znajdują zastosowanie na Cmentarzu Pojed­nania, ostatnio na grobach zbiorowych”.

Chyba z tuzin harcerzy przytoczyło polne kamienie do ogniska w poro­słej trzciną zatoce. Teraz siedzieli na nich w trójkę oni. Piątkowska od razu zapaliła, chociaż komary nie dawały pretekstu. Koszyk piknikowy został w samochodzie. Wszyscy troje milczeli na swoich kamieniach. Z daleka doleciały głosy ponad jeziorem, ostre, jak w kłótni, potem znów cisza. Wróbel puścił parę kaczek po wodzie i usiadł, kiedy nikt nie kwapił się pójść w jego ślady. Ponownie z daleka ostre głosy. Potem z drugiej strony szosy, gdzie zaparkowali nowy wóz, zaryczały ochryple krowy, jakby na krótko przed zarżnięciem. I znowu cisza, zwłaszcza że niebo nad jezio­rem było pozbawione skowronków.

Reschke opisał mi krajobraz, jak gdyby chciał mi go namalować akwa­relowym pędzlem: rzadki las mieszany po lewej, schodzące nad jezioro pola, drewnianą szopę z płaskim dachem na wysuniętym naprzód wzgó­rzu, ponownie las, potem znów pola, a pośród pól kępy drzew. Żadnej łódki, żadnego żagla, wymienia tylko dwie płynące w przeciwnych kierun­kach kaczki. „Wiatr rzadko marszczy jezioro”.

A potem, kiedy już wszystko porządnie odmalował, nawet ciemnobrą­zową szopę, przypisał jezioru odbicie, które mogę tylko przytoczyć do­słownie: „Jakkolwiek pagórkowata okolica nad jeziorem jest — jeśli po­minąć szopę — nie zabudowana i oferuje tylko przemienność pól i lasów, odczytuję odbity, odbity na gładkiej powierzchni, inny obraz: Na samym dole okalają jezioro ceglastoczerwone, nie na przykład gontowobrązowe, dachy osiedla, które tarasami wspina się pod górę, starannie wtapiając się w krajobraz, ale też obejmując go w posiadanie, tak że niewielkie połacie lasu i kępy drzew musiały ustąpić woli planującego architekta i realizu­jącego plany budowniczego, aby zazębiającej się zwartości tej zabudowy, w której dostrzegam odzwierciedlenie znanych mi projektów, nie stało nic na przeszkodzie. Jeśli się chce, to można by to osiedle, zwieńczone u góry, ale dla mnie na samym dole, budynkiem klubowym i obejmujące, pośród wzgórz i poza łagodnymi wzgórzami, rozległy teren, odpowiedni dla gry w golfa i stosownie zazieleniony, uznać za estetyczne, ba, na­zwać udanym, ponieważ stojący, odwrócony w moich oczach, kompleks zabudowy daje dowody dbałości o zachowanie krajobrazu; a przecież to odbicie, im dłużej patrzę, napełnia mnie smutkiem, który wzbiera, nawet teraz, kiedy podmuchy wiatru wzburzyły powierzchnię jeziora i zniszczyły obraz. Powinniśmy byli odejść, Aleksandro”.

Nie wiem, czy Reschke zwierzył się ze swego widzenia — może le­piej powiedzieć: wizji — Piątkowskiej i Wróblowi, jeśli tak, to wątpię, żeby oboje byli zdolni dojrzeć odbity obraz wyprzedzający zawiłe dzia­łania towarzystwa budowlanego „Bungagolf”. To potrafił tylko on! Tylko ty wykazałeś dalekowzroczność. Tylko on wyprzedzał czas. Ale rezygna­cję z honorowego przewodniczenia Niemiecko-Polskiemu Towarzystwu Cmentarnemu Aleksander i Aleksandra zgłosili wspólnie.

Oboje złożyli pisemne oświadczenie. Dodatkowo Reschke przesłał po­dobno radzie nadzorczej taśmę magnetofonową, na którą oboje nagrali swoje wypowiedzi, on dłuższą, ona krótszą. Stało się to na drugi dzień, tak im pilno było z powzięciem decyzji.

W momencie ich rezygnacji Towarzystwo Cmentarne, którego rada nadzorcza obradowała w staromiejskim Ratuszu, miało już własne biura, i to nie opodal terenów stoczni, na piętrze wieżowca wybudowanego za czasów Gierka. Pomieszczenia piętro wyżej wynajmowała firma Chatterjee & Co. Jako że przy sprawdzeniu wszystkich kont wyszło na jaw, w jak zyskowny sposób, ale bez wiedzy rady nadzorczej — tylko Marczak wie­dział i milczał — Reschke lokował rozgałęzione kapitały Towarzystwa, potem pomnażał, wkładał w każdą nową halę montażową i w ten sposób łączył produkcję riksz z interesami Towarzystwa Cmentarnego, można było przyjąć za rzecz samą przez się zrozumiałą, że zarządy ekspansywnej organizacji i nastawionej na eksport firmy wynajęły sobie lokale w tym samym wieżowcu, na sąsiadujących piętrach.

Tam Reschke oddał taśmę i zarazem komputer osobisty Aleksandry. W swoim oświadczeniu — i na taśmie — wskazuje on na to, że ten apa­rat, sprzężony z jego domowym komputerem w Bochum, oddawał wierne usługi w realizowaniu idei; dorzuca nawet żart: „Oczywiście przekazujemy nasz bank informacji absolutnie wolny od wirusa”.

Nagranie magnetofonowe było pracą nocną. Pierwszą, nieudaną próbę zrobiono już nad jeziorem: „Pogoda była zbyt zmienna. Nie nadawała się nawet na piknik. Tej wiosny wszystko przychodzi zbyt późno. Dlatego chyba nie odzywały się kumaki...”

Druga, nocna próba powiodła się dzięki manipulacji. „Podzwanianie kumaków, nagrane wiosną ubiegłego roku, która zaczęła się wcześnie, na pewno zbyt wcześnie, między wierzbami głowiastymi na płaskich Żu­ławach, okazało się pomocne. Wówczas uchwyciliśmy trwające dłuższy czas melodyjne, chociaż napawające głębokim smutkiem wołania godowe kilku kumaków nizinnych, które podłożyliśmy pod nasz mówiony tekst, albo powiem lepiej: nasze ostatnie słowo, wykorzystując pauzy między po­szczególnymi wołaniami, aby w ten sposób, z pomocą natury, dać wyraz naszym ostrzegawczym przewidywaniom”.

Mam przed sobą tylko kopie napisanych tekstów, ale jako że do spu­ścizny po Reschkem należy owa taśma z poprzedniego roku, na której nagrał kumakowe wróżby na zapas, domyślam się, jakie wrażenie zro­biła ta manipulacja na słuchającej nagrania radzie nadzorczej. Coś więcej niż rozbawione potrząsanie głowami pewnie tym jeszcze młodym ludziom nie przyszło na myśl. Vielbrand, jestem pewien, pukał się w czoło, a pani Dettlaff chyba półgłosem wzywała psychiatrę. Z pewnością Marczak, ze swoim zmysłem do teatralnych gestów, znalazł w tej audycji upodoba­nie. I przypuszczam, że Torsten Timmstedt wysłuchał całości jak udanego kolażu.

Pisany i mówiony po polsku tekst Piątkowskiej jest krótki: kazałem go sobie przetłumaczyć. Po zgłoszeniu rezygnacji stwierdza ona: „Jako że honorowa przewodnicząca ma robić honory, a ci wszyscy, którym prze­wodniczy, powinni jej honory oddawać, ja zaś mogę się dopatrzeć tylko chciwości i już ani krzty honoru, moja działalność ustaje”.

Oświadczenie Reschkego jest dłuższe, ponieważ raz jeszcze rzuca na szeroki ekran swój temat, stulecie wypędzeń, zaczynając od Ormian, nie pomijając żadnej kolumny uciekinierów, żadnego przymusowego przesie­dlenia i poprzez wypędzanych Kurdów nawiązując do aktualnych wyda­rzeń. Potem z powszechności utraty ziemi rodzinnej wywodzi swoją i Ale­ksandry pierwotną ideę, powrót zmarłych w ojczyste strony i myśl o pojed­naniu, woła: „Dwa i pół metra kwadratowego ziemi rodzinnej było i pozo­staje prawem człowieka!”, przyporządkowuje temu roszczeniu prawnemu ograniczoną ofertę cmentarną, następnie przechodzi do ogólnie proble­matycznej, zmniejszonej przez ścieki, substancje trujące i przenawożenie jakości ziemi, przy pomocy owego wybiegnięcia w przyszłość, jakie na krótko przedtem wypróbował nad jednym z kaszubskich jezior, odzwier­ciedla przestrzenne konsekwencje opracowywanych projektów „Bungagolfu”, rzuca takie słowa jak „zbójecki”, „poroniony pomysł”, „dzieło sza­tana”, odmalowuje przerażającą wizję butnego podboju, powiada: „ostat­nie słowo, nigdy więcej, oderwanie od świata”, aby potem nagle, bez przej­ścia, spojrzeć na działalność Niemiecko-Polskiego Towarzystwa Cmentar­nego z dziesięcioletniego dystansu: „Skoro nie mogę obecnie nie dostrze­gać, że z dawnych umów dzierżawnych na tereny cmentarzy wszędzie porobiły się tytuły własności, że — co dużo gorsze — brzegi odbijających kiedyś obłoki jezior na Mazurach i Kaszubach zostały zabudowane, zaba­rykadowane zabudową i wydane na pastwę żądzy posiadania, to ogarniają mnie wątpliwości, czy nasza idea była dobra i słuszna; nawet jeśli była słu­sznie pomyślana i w dobrej wierze poczęta, to jednak wyrodziła się w coś złego. Dzisiaj wiem, żeśmy zawiedli, jednakże widzę, jak wszystko teraz idzie ku lepszemu. To, co toczyło się fałszywie, bierze właściwy obrót! Niemieckiemu wilczemu głodowi nakryła do stołu wstrzemięźliwa Azja. Weselnie rozkwita polsko-bengalska symbioza. Dowodzi kramarskim du­szom, jak ograniczoną wartość mają tytuły własności. Wskazuje, jak po azjatycku wytyczona jest przyszłość Europy: wolna od ciasnoty państw na­rodowych, nie poprzegradzana granicami językowymi, wielogłosowo reli­gijna i niezmiernie bogata w bóstwa, do tego dobroczynnie spowolniona, bo na nowo przyhamowana i bezpieczna w ciepłym i wilgotnym klima­cie...”

I jak przy zwięzłych słowach Aleksandry słyszę podłożone pod wszyst­kie wywołane na koniec obrazy wołania kumaków nizinnych. Po każdym wybiegnięciu w przyszłość cezura stanowi ich smętne dzwonienie. Pięk­niejszego odejścia nasza para nie mogłaby sobie wymyślić.



Były to kumaki czerwonobrzuche, od dawna zadomowione na pła­skich, leżących nieco poniżej poziomu morza Żuławach. Ach, jakiego stracha napędzały nam, dzieciom, wierzby głowiaste w wieczornej mgle, coraz bardziej zbliżające się zjawy, do tego godowe wabienie wyposażo­nych w pęcherze głosowe samców, które pływały na powierzchni rozgałę­zionego systemu kanałów. Przy wyższych temperaturach wody interwały między wołaniami były krótsze. W ciepły majowy dzień kumak czerwono-brzuchy, zwany też kumakiem nizinnym lub ognistym, wydaje do czter­dziestu wołań na minutę. Jeśli wołało kilka naraz, to ich skarga — nio­sąca się ponad wodą szczególnym echem — wzbierała w nie kończącą się wróżbę...

Przypuszczam, że Reschke miał na taśmie chór tylko w charakterze uwertury, a potem pojedynczego kumaka nizinnego. Dzięki temu mógł pomiędzy wołaniami wybijać — ponad inne — poszczególne słowa, jak „niemieckostronnie” i „zbójecko” czy „prawo człowieka”, ale też „tuła­czy” i „nigdy więcej”. Tylko tak przyszłą symbiozę polsko-bengalską dało się uczcić wybitym przez kumacze podzwanianie słowem „weselnie”; na­wiasem mówiąc słowo to, w miarę jak zbliżał się termin zaślubin, coraz częściej trafiało do jego dziennika.



Ale zanim będę mógł postawić parę przed biurkiem urzędnika stanu cywilnego, trzeba jeszcze raz zająć się stosunkiem Reschkego do samo­chodów. Jako że mój szkolny kolega wyrażał się czasami nieprzychylnie o kierowcach mercedesów, na kartkach zaś z notatnika mówi pogardli­wie o kierowcach BMW, a ja ponadto domyślam się, że jego maniera ubierania się ze staroświecką elegancją mogła mieć też decydujące zna­czenie przy wyborze samochodu, przez długi czas, ilekroć kursował mie­dzy Zagłębiem Ruhry a Gdańskiem, Gdańskiem a Bochum, widziałem go za kierownicą starszych modeli; ale kiedy na krótko przed ustąpie­niem Erny Brakup przeczytałem w jego dzienniku: „mój wóz skradziony z nie strzeżonego parkingu”, byłem pewien, że złodzieje samochodowi, których paserzy jako pośrednicy obsługiwali rynek w całej Polsce, nigdy by nie próbowali rąbnąć i przefasonować jakiejś skody czy choćby nie wiem jak wypieszczonego starego grata, na przykład peugeota 404 z roku 1960; musiało to być coś drogiego i zachodniego. Czyżby Reschke sku­sił złodziei porschem? Ktoś mi radził, żeby przypisać mu alfa romeo. ja stawiam ostatnio na marki szwedzkie, saaba albo volvo.

W każdym razie od połowy marca był bez samochodu. Jak wspomi­nałem, w odwiedziny do chorej para jeździła tramwajem. Na dalsze trasy zabierał ich Jerzy Wróbel. Również do Matami, na pogrzeb, wybrali się polskim fiatem. Dopiero kiedy pojechali na Kaszuby, żeby nagrać na ma­gnetofon wołania kumaka — ale nie wołał żaden kumak — przedstawił w notatce „nowy wóz”.

Znów nie podał marki, ale musiało to być coś drogiego, bo wokół kupna zrobił się smród.



Ledwie złożyli honorowe przewodnictwo i usiłowali czuć się wolni, jakby wyzwoleni, zwołano nadzwyczajne posiedzenie rady nadzorczej To­warzystwa Cmentarnego. Ponieważ pani Johanna Dettlaff w swoim wnio­sku domagała się obecności byłych honorowych przewodniczących, Re­schke i Piątkowska musieli znieść cierpliwie kilka pytań. Chodziło w ogól­ności o postępowanie obojga w sprawach finansowych, a szczególnie o sfi­nansowanie nowego wozu.

Początkowo zachowywano ton umiarkowany, ponieważ Timmstedt chwalił „śmiałe i już teraz przynoszące zyski inwestowanie w firmę Chatterjee & Co.”, a Marczak „nie życzył sobie skandalu”, ale potem doszło do przesłuchania. Na zmianę atakowali Vielbrand i Dettlaff. Co prawda nie mogli wyłożyć na stół nic konkretnego, ale podejrzeń było pod do­statkiem: On, Reschke, od początku kryzysu w Zatoce Perskiej speku­lował na zmiennym kursie dolara; on, Reschke, uzyskał specjalne rabaty od zachodnioniemieckich zakładów pogrzebowych, nie deklarując jasno i wyraźnie ich wysokości; on, Reschke, nie może wykazać, z jakich źródeł zostało sfinansowane jego nowe auto, które musi obecnie uchodzić za samochód prywatny, kto wie, czy nie z pieniędzy ofiarodawców?

Tutaj wtrąciła się Aleksandra: — Czemu nie powiesz, że to twój rikszarz zrobił ci piękny prezent?

To nie ma tu nic do rzeczy.

A jeśli rozmawiają z tobą jak ze złodziejem?

Niech sobie rozmawiają.

Ale to inni ukradli z parkingu...

To prywatna sprawa.

No to ja powiem. On dostał drogi samochód za zasługi dla pro­dukcji riksz rowerowych.

Aleksandro, proszę cię...

Czemu nikt się nie śmieje? To przecież zabawne!

Podobno to Timmstedt pierwszy gruchnął śmiechem, a Marczak wtó­rując mu ten śmiech usankcjonował. Wszyscy nowi członkowie okazali się podatni na zaraźliwość śmiechu. W końcu nawet Vielbrand i pani Dettlaff odkryli komizm akcji prezentowej. On jakoby „zrazu chichotał, potem rechotał na cały głos”, ona zdobyła się tylko na „krzywy uśmiech”, który nagle zlodowaciał i położył kres ogólnemu śmiechowi.

I natychmiast grad pytań spadł na Aleksandrę. Kiedy prócz nie dość wyraźnie zadeklarowanej ofiary na sfinansowanie organów dla kościoła Bożego Ciała nie można było się do niej o nic przyczepić, Dettlaff przy­stąpiła do osobistego ataku. Grzebała w życiorysie Piątkowskiej, cytowała akta personalne, które ktoś — diabli wiedzą kto — jej podrzucił, mówiła: „Pani jako długoletnia komunistka powinna wiedzieć...” albo „Nawet od komunistki należałoby oczekiwać...” i traktowała przynależność partyjną Piątkowskiej jak przestępstwo. Miała pod ręką nawet jej hymn na cześć Stalina z roku pięćdziesiątego trzeciego i z rozmyślną niejasnością przy­wołała „zgubną bliskość stalinizmu i żydostwa”, „zgubną szczególnie dla Polski, prawda, panie Marczak?” I Marczak kiwnął głową.

Piątkowska milczała, nie milczał Reschke. Przedstawiwszy się zebra­nej radzie jako dawny drużynowy Hitler-Jugend zapytał Dettlaff o jej sto­pień służbowy w dziewczęcej organizacji tegoż HJ. — Nieprawdaż, wielce szanowna? Nasze pokolenie wtórowało aż miło! — Johanna Dettlaff za­czerwieniła się aż po srebrzyste zaczątki swej fryzury. A kiedy Marian Marczak pośród milczenia powiedział: — Każdy ma jakąś przeszłość — i zaraz spuścił oczy, wszyscy się z nim zgodzili.

Reschke pisze: „Ten pogląd mógł nawet podzielić Gerhard Vielbrand i zawołał: »Koniec dyskusji!« Młodzi członkowie rady i tak nic sobie nie robili ze starych historii. Drwiące wyznanie Timmstedta: »A ja mając dzie­więtnaście lat byłem u Młodych Socjalistów i trzymałem z superlewicą!«. ponownie wywołało śmiech, jednakże dysonans pozostał. A kontrower­syjny prezent od Chatterjee? No cóż, nie przyniósł nam szczęścia...”

Nikt nie został zdemaskowany, nadzwyczajne posiedzenie przebiegło bez następstw, para wyszła z opresji bez szwanku, a kiedy w końcu maja zaślubiny stały się okazją do świętowania, nowy wóz Reschkego stał na parkingu między Teatrem a Wieżą Więzienną, naprzeciwko Zrojowni.

Jednakże do urzędu stanu cywilnego pojechali nie seryjnym wyrobem szwedzkim, lecz rikszą rowerową bengalsko-polskiej produkcji. Było to - nie do uwierzenia — życzenie Aleksandry. Piątkowska, w której „ten ter Chatterjee” budził obawę, ona, która nazwała Bengalczyka „fałszywym Anglikiem” i w swej katolickiej bezbożności pomawiała go o czarnoksięstwo i gorsze rzeczy, „szatańskie sztuczki”, ona, pozłotniczka, chciała koniecznie zajechać pod Ratusz Głównego Miasta rikszą: „Chcę podjechać po królewsku, jeśli nie powozem, to tak”. Prawdopodobnie uległa kaprysowi, bo Chatterjee i jego kuzyni pozostali jej obcy. Jej typowe zdanie, zanotowane przez Reschkego wraz z innymi powiedzeniami, brzmiało: „Nigdy nie przyzwyczaję się do tego, ledwie pozbyliśmy się Ruskich, a już jest w Polsce tylu Turków”. Ilekroć on próbował objaśnić swojej Aleksandrze pochodzenie fabrykanta : — otwierał jej nawet atlas — ona upierała się przy swoim odrzucając Turków, wszystkich Turków, to znaczy wszystkich obcych, do których czuła jeszcze większą odrazę niż do znienawidzonych Rosjan. Piątkowska widziała to historycznie. Jako Polka miała skłonność do porządkowywania wszelkich zdarzeń martyrologu polskich dziejów. Przeważnie sięgała daleko wstecz i powoływała się na bitwę pod Legnicą, w której zginął wprawdzie książę ze sławnego rodu Piastów, ale zmusił on Mongołów do odwrotu. Po tym pierwszym ocaleniu Zachodu polskie bohaterstwo to król Polski Jan Sobieski pobił Turków pod Wiedniem. Zachód mógł ponownie odetchnąć. — Od czasu tej bitwy — i Aleksandra — wszyscy Turcy dyszą zemstą, twój mister Chatterjee Ostatnio zaczęła nawet wietrzyć spisek: — Już widzę, jak panowie z Niemiec przywożą swoich Turków, żeby zrobili z nas polskich kulisów. Często śmiała się po takich zwięzłych historycznych rozważaniach, jak jej śmiech chciał zażegnać nieszczęście: Chyba nie będzie tak źle. Wszelako Aleksandra musiała się przemóc do podjęcia tej decyzji, chociaż bały się jej liczne lśniące, ożywiające Stare i Główne Miasto riksze z ich trójdźwięcznym dzwonieniem. — Powietrze już jest dużo lepsze! — wołała.

U Reschkego jest napisane: „Nareszcie nadszedł ten dzień. Żal, że Chatterjee nie ma w mieście, chętnie zawiózłby nas do Ratusza osobiście. Ale prezent ślubny od niego, zgrabny, cały upleciony ze złotego drutu mo­del rikszy rowerowej, ucieszył nawet Aleksandrę. Jej dziecinne klaskanie w ręce, kiedy rozpakowała miniaturę i odkryła nas oboje jako laleczki na ławce dla pasażerów w złotej rikszy! »Śliczni jesteśmy!« zawołała. Ona i Chatterjee z biegiem czasu na pewno by się zbliżyli. Niestety wówczas, kiedy wymienialiśmy się obrączkami, musiał na krótko wyjechać do Pa­ryża i dalej do Madrytu, ponieważ także tam z pomocą rikszy rowerowej należało zaradzić śródmiejskiemu chaosowi komunikacyjnemu. Wiózł nas jeden z jego kuzynów. A kiedy dzisiaj, po tylu latach, przypominam sobie ów majowy dzień...”

Naturalnie ich przejażdżka rikszą była godna kilku zdjęć, które mam w kolorze przed sobą. Według opisów Reschkego chodziło tu o najnowszy model eksportowy produkowany w stoczniowych halach. Na odwrocie jednego ze zdjęć zostało wykaligrafowane: „Po gruntownym sprawdzeniu w próbnych jazdach i testach przeprowadzonych ostatnio poza Europą, w Rio, do tego modelu należy przyszłość”.

Riksza, w której na zdjęciach siedzą nowożeńcy, jest przystrojona kwiatami. Nie, tym razem to nie astry ani tulipany. „Piwonie są tej wiosny opóźnione, jak i wszystko inne”. W drugiej rikszy tego samego typu siedzą świadkowie, Jerzy Wróbel i Helena, koleżanka Piątkowskiej, jako pozłotniczka wyspecjalizowana bardziej w liternictwie. Na zdjęciach nie widać ani słońca, ani deszczu. Musiało być chłodno, bo Aleksandra narzuciła na kostium szeroki wełniany szal. Jednakże para prezentuje się w letnich strojach: on w lnianym garniturze koloru morskiego piasku i słomkowym kapeluszu z wąskim rondem; ona do kapelusza z szerokim rondem ka­zała sobie uszyć dopasowany kostium, którego kolor Reschke opisuje jako „ciepłą, skłaniającą się ku złotu neapolitańską żółtość”, do tego „fiołkowy” kapelusz.

Sprzed kamienicy przy Ogarnej, gdzie na przedprożu serwowano kok­tajle dla przyjaciół i sąsiadów, dwie riksze pojechały do Ujeżdżalni, koło Narodowego Banku, Wieży Więziennej, potem przez Targ Węglowy i Targ Drzewny dalej aż do Wielkiego Młyna, aby w znajomym otoczeniu Sta­rego Miasta — Nos w Garach, Hala Targowa, kościół Dominikanów — zawrócić. Stamtąd droga wiodła przez codzienny ruch targowy Tkackiej, koło Zbrojowni, w lewo w Długą, po której lewej stronie, na krótko przed kinem „Leningrad”, wciąż jeszcze noszącym nazwę Leningradu, od nie­wielu dni na szerokość dwóch kamienic stało otworem kasyno gry. Pod­czas gdy w górze niszczały podrobione do złudzenia renesansowe szczyty, na samym dole zachodni blichtr obiecywał trwałą świetność. „Try your luck!”, głosił zachęcający napis.

Długa jak zawsze była pełna turystów. Według notatki Reschkego przyjaźnie bito brawo, kiedy przystrojona kwiatami riksza ze ślubną parą toczyła się powoli w kierunku Ratusza. Wykrzykiwano gratulacje po pol­sku i po niemiecku. Jeden z nader licznych gołębi narobił na rondo jego kapelusza. — To na szczęście! Aleksandrze, to na szczęście! — wołała oblubienica.

Właściwie w Ratuszu tylko wyjątkowo udzielano ślubów, ale Aleksan­drze udało się cywilną ceremonię, a z nią naszą parę podnieść do rangi wyjątku; pracując latami we wnętrzu późnogotyckiej budowli zasłużyła się: mijając konsole, wspinając się po krętych schodach, przechodząc obok ba­rokowych draperii i luster w staroświecko przebogatych ramach — wszę­dzie mogła zawołać: — Wszystko to uczyniła złota folia z mojej pozłotniczej poduszki!

O zaślubinach Reschke pisze tylko, że dokonały się „z wybiciem je­denastej!” w Sali Czerwonej, w obliczu szerokiego na całą ścianę obrazu, nazwanego „Grosz czynszowy”, w środku którego Jezus z biblijnym orsza­kiem stoi na Długim Targu wiedząc, że ma za plecami Ratusz, w którym para właśnie mówi sobie: tak; dla historyka sztuki, który poślubia pozłotniczkę, odpowiednie ramy. Dopóki trwała urzędowa ceremonia, nie tylko oblubieńcom, także świadkom wydawało się, że jako pasażerowie skarbca zostali przeniesieni w inny czas.

Ponieważ na dworze nagle przedarło się słońce, robiono zdjęcia, które ukazują nowożeńców przy Fontannie Neptuna i Dworze Artusa, raz ze świadkami, raz bez. W beżowym lnianym garniturze, który już się gniecie, w neapolitańsko żółtym kostiumie, on w słomkowym kapeluszu z wąskim brzegiem, ona ocieniona rozrzutnie wysuniętym rondem wyglądają oboje, jak gdyby byli już w drodze i daleko stąd.

Pieszo poszli potem przez Długi Targ na ulicę Kotwiczników. Wszę­dzie wisiały wielojęzyczne tabliczki z nazwami ulic. W pobliskiej restau­racji Reschke zamówił stolik na cztery osoby. Nie zaproszono nikogo z krewnych, bo nasza para nie powiadomiła ani córek, ani syna; od czasu nieudanej podróży na Boże Narodzenie nie znajduję już żadnej wzmianki o rodzinie.

W dzienniku przeskok w czasie i retrospekcja: „Był filet z sanda­cza w sosie koperkowym, potem pieczeń wieprzowa. Aleksandra miała porywająco dobry humor. Jej dziewczęca swawola, która — jak dzisiaj wiem: z powodzeniem, starała się skojarzyć Wróbla i Helenę, i jej ówcze­sny śmiech pozostały sobie wierne. Jeśli dobrze pamiętam, powiedziała: »Czemu ja, głupia gęś, dawno już nie jeździłam rikszą!«“

Nic dziwnego, że Jerzy Wróbel i koleżanka Aleksandry łatwo nawiązali rozmowę. Śmiano się z prezydenta i jego dworu w warszawskim Belwede­rze. Była mowa o rychłej wizycie papieża, i jej wpływie na sytuację Polski; Wróbel więcej sobie po niej obiecywał, niż namiestnikowi Pana Boga chciała pozwolić Piątkowska. Potem zajmowano się S. Ch. Chatterjee. Przypuszczenia, wedle których niedawny mord na indyjskim polityku mógł był zmusić Bengalczyka do nagłego wyjazdu, zostały wyrugowane przez inne okropności: wybuchy Pinatubo. Ani słowa o Towarzystwie Cmentar­nym aż do kawy.

Nagle Wróbel zaproponował, żeby ktoś, obojętnie w jakim języku, spi­sał kronikę poświęconą Cmentarzowi Pojednania, nie zapominając przy tym o dawniejszych dziejach Zjednoczonych Cmentarzy Świętej Kata­rzyny, Marii Panny, Świętego Józefa, Świętej Brygidy i tak dalej, a także o ich brutalnym zniwelowaniu. W czarnym, jak przypuszcza Reschke: po­życzonym, garniturze uderzył w uroczysty ton: Jeśli się zważy, ile to rzeczy stało się możliwymi w ciągu jednego jedynego roku, to można przelać na papier ocenę Niemiecko-Polskiego Towarzystwa Cmentarnego, która przy wszelkiej koniecznej krytyce powinna w sumie wypaść pozytywnie: mówi to on, choć z nieszczęsnych powodów musiał złożyć rezygnację. Taka kronika przedstawiłaby wszystko we właściwym świetle. Zainteresowanych czytelników nie zabraknie ani wśród Polaków, ani wśród Niemców. Materiału jest pod dostatkiem. Potrzebne byłoby pióro z zamiłowaniem do detalu.

Czy urzędnik biura katastralnego widział siebie jako autora kroniki? Czy miał na myśli Reschkego i siebie ze swą znajomością ksiąg gruntowych chciał wysunąć na asystenta?

Aleksandra powiedziała: — My tkwimy o wiele za głęboko we wszystkim, co się zdarzyło i co się nie powiodło.

Reschke dodał: — Coś takiego można ogarnąć i ostatecznie ocenić tylko z czasowego dystansu.

Aleksandra: — Ale kronika powinna powstać teraz. Później będzie za późno. Ty, Aleksandrze, musisz napisać, jak to wszystko było”.

Tego zdania była też koleżanka Aleksandry, Helena. Ale mój dawny kolega szkolny nie chciał być autorem. Piątkowska twierdziła, że potrafi pisać tylko listy miłosne. Na wytrwałości Wróbla, jak sam przyznał, nie można było polegać. Czy Reschke zaraz po tej rozmowie zaczął szukać kogoś z ochotą do pisania; czy też on, kiedy Wróbel zaproponował kro­nikę, pomyślało mnie, swoim sąsiedzie z ławki, wyselekcjonowanym z jego uczniowskich wspomnień?

Jak gdyby przeczuwał, czym można mnie zwabić; w owym liście, który ; wkrótce potem wysłał mi ze wszystkimi papierzyskami, napisał: „Tylko Ty to potrafisz. Zawsze Cię bawiło bycie bardziej faktycznym niż wszelkie fakty...”

Potem Jerzy Wróbel podobno wygłosił na stojąco toast, z którego nic nie zostało zacytowane; Reschke zanotował tylko tyle: „Nasz przyjaciel mało mówił o ślubie, ale wzruszająco dużo o pożegnaniu z »Olkiem i Olą«, które sprawia mu ból...”

Ja też chętnie bym się teraz pożegnał i życzyłbym sobie zakończenia mojej relacji w tym miejscu. Czy wszystko nie zostało powiedziane? Nie­mal samoczynnie zapełniają się Cmentarze Pojednania. Niemcy wracają po śmierci w rodzinne strony. Przyszłość należy do rikszy rowerowej. Pol­ska nie zginęła. Aleksander i Aleksandra są szczęśliwie poślubieni. Mnie podobałby się ten koniec.

Ale oboje wybrali się w podróż poślubną. Dokąd? W jej ustach brzmi to tak: — Skoro Polacy mogą teraz jeździć wszędzie bez wizy, to ja chcę wreszcie zobaczyć Neapol.



Planowali podróż przez Słowenię i Triest, pojechali jednak, ostrzeżeni przez najnowsze doniesienia, wyjeżdżoną trasą przez Brenner w dół buta do Rzymu. Wiem, że nowy wóz, którym podążali na południe, to było volvo 440. Przejeżdżając przez Niemcy wschodnie nie zatrzymywali się nigdzie. Naturalnie byli w Asyżu i Orvieto. Volvo, jak wszystkie szwedzkie samochody, uchodzi za szczególnie stabilne. Już w niedługi czas po ślubie i na krótko przed przyjazdem polskiego papieża w burzliwą pogodę do Polski, gdzie zaraz ucałował betonowy pas na polskiej ziemi, Aleksander i Aleksandra wyjechali. Tylko z pobytów w Sienie, Florencji i Rzymie są zdjęcia, jedno podobne do drugiego; ona już nie w kapeluszu z szerokim rondem, lecz w białej kibucowej czapeczce. Jako że przysłał mi swój kram z Rzymu, nie jestem pewien, czy dojechali do Neapolu. Volvo zostawili chyba w hotelowym garażu.

Na zdjęciach, pstrykanych przez uczynnych turystów, para wyglądała na szczęśliwą, także przed Panteonem. On zażyczył sobie odwiedzenia tej kopułowej budowli. I pośrodku rotundy, ze wzrokiem zwróconym na półkulę aż po okrągły otwór na wierzchołku, poczuli, pisze Reschke, jak serce im rośnie. Nie grób Rafaela, ale budowla Hadriana uczyniła ich lekkimi i wyzwolonymi.

Naturalnie zbyt wielu zwiedzających, jednakże nie ma ścisku. Wznio­sła wielkość tej myśli, co oblekła się w kształt budowli, czyni nas, ludzi, małymi, a przecież spojrzenie na zwężające się kasetonowe pola wyzwala odwagę, bo jakiś starszy pan, najwidoczniej rodem z Anglii, nagle, po­środku uszczęśliwiającej przestrzeni, zaczął śpiewać. Jego piękny, aczkol­wiek z lekka drżący głos początkowo nieśmiało, potem ryzykownie wysta­wiał kopułę na próbę. Zaśpiewał coś z Purcella i dostał za to brawa. Potem brawurowo zaśpiewała młoda Włoszka, z wyglądu wieśniaczka, oczywiście Verdiego. Jej aria też została nagrodzona brawami. Ja długo się ociąga­łem. Aleksandra już mnie szarpała za rękaw, chciała iść, wtedy stanąłem pod kopułą, nie, nie po to, żeby śpiewać, tego nie umiem, ale zwracając się ku kręgowi otworu kopuły posłałem w górę wołanie pojedynczego kumaka: krótko, długo, długo-krótko, długo, długo. A kopuła Panteonu była jakby zbudowana dla wołania kumaka, może dlatego że wysokość jest równa średnicy. Mój występ, jak mi później powiedziała Aleksandra, nakazał ciszę wszystkim turystom w rozległej rotundzie, nawet Japończy­kom. Żadnego już brzęczenia kamer. Ale to nie ja byłem wieszczkiem, to raczej kumak z mego najgłębszego wnętrza... Co prawda stałem tam jak wykapany wieszczek: z zadartą głową, otwartymi ustami i kapeluszem u boku, ale wołanie kumaka unosiło się wysoko nade mną ku otworowi u wierzchołka i ponad otwór... Aleksandra swoimi słowami powiedziała wszystko: »Ludzie całkiem zamilkli i ani trochę nie chcieli klaskać«“.

Potem siedzieli w ulicznej kawiarni i do nikogo nie pisali pozdro­wień. Ostatnie zapiski Reschkego odzwierciedlają jego stan nawiedzenia skokami w czasie: „Dużo muzeów jest niestety zamkniętych. Jako że Ale­ksandra chce oglądać »najwyżej trzy kościoły dziennie«, aby wszędzie za­palać cienkie jak szparagi świece ofiarne, pozostaje dużo wolnego czasu na spacerowanie i jej ulubione espresso. Wciąż piękne są etruskie sarko­fagi. Oboje stoimy zachwyceni przed wykutymi w kamieniu, leżącymi na boku parami małżeńskimi na pokrywach kamiennych trumien. W niejed­nej parze odkrywamy siebie. Móc tak leżeć! Ale do katakumb Aleksandra za nic nie chce iść. »Nie mogę już słuchać o śmierci i kościotrupach!, woła. »Teraz będziemy już tylko żyć«. Więc przeżywamy nasze lata. Inte­resujące, jak zmienił się Rzym od naszej pierwszej bytności. Już wówczas wszystkie dłuższe drogi przemierzaliśmy rikszą, przez Tyber do Watykanu. Tam, przed siedmiu laty, kiedy postanowiła rzucić palenie, Aleksandra dokonała porównania: »Zabawna rzecz. Papież jest w Polsce, a ja stoję przed bazyliką Świętego Piotra«. Jeśli w owym czasie komunikacja śród­miejska, mimo riksz, była wciąż jeszcze zdominowana przez samochód, to dzisiaj można powiedzieć: Rzym jest wolny od smrodu, nie ma ciągłego trąbienia, jest już tylko melodyjne brzmienie trójdźwięcznych dzwonków. Przyjaciel Chatterjee wygrał — a my z nim...”



W skierowanym do mnie, napisanym na rzymskim hotelowym papie­rze liście przewodnim, mój szkolny kolega zrezygnował, jeśli pominąć datę w nagłówku, ze skoków w czasie. Rzeczowo informuje o wartości przesy­łanego materiału. Proponuje mi napisanie kroniki albo relacji: „Nie daj się porwać kilku zdarzeniom o powieściowym przebiegu; wiem, że wolisz opowiadać...” A potem angażuje mnie powołując się na nasze wspólne szkolne czasy: „Na pewno przypominasz sobie wojenne lata, kiedy musie­liśmy całą klasą zasuwać na kaszubskie pola. Nawet przy ciągłym deszczu człowiek mógł zejść z pola dopiero, jak zebraną stonką ziemniaczaną na­pełnił pod korek trzy litrowe butelki...”

Tak, Alex, przypominam sobie. Ty nas organizowałeś. Z tobą dobrze nam szło. Twój system zbierania uchodził za wzorowy. Opłacało się nam to. A za mnie, patentowanego lenia, który ciągle myślał o niebieskich migdałach, zbierałeś ty, nieraz ufundowałeś mi trzecią litrową butelkę i dopełniłeś drugą. Te wstrętne robale w czarno-żółte paski. To prawda, jestem twoim dłużnikiem. Dlatego, tylko dlatego dopisuję tę relację do końca. A jakże! Starałem się nie wtrącać. Powstrzymywałem się od na­zbyt powieściowych wycieczek. Ale czy koniecznie musieliście jechać w tę podróż poślubną, jasny gwint!

W jego liście przewodnim napisane jest na zakończenie: Jutro je­dziemy dalej. Mimo ostrzeżeń przed tym, co się tam dzieje, Neapol to nadal pielęgnowane od dawna marzenie Aleksandry. Obawiam się, że będzie rozczarowana. Jak tylko wrócimy, odezwę się...”

Nie odezwał się. Koniec, jeśli jakiś koniec istnieje, jest pewny. Stało się to w drodze do albo już z Neapolu. Nie, nie w Górach Albańskich. Między Rzymem ą Neapolem jest dużo miejsca.

Jako że stało się to na trzy dni przed odjazdem, przypuszczam, że Aleksandra zobaczyła Neapol, była zaszokowana i dlatego chciała czym prędzej wracać. Na krętym odcinku musiało — ale kim jest to coś? — wynieść ich z wirażu. Przeszło trzydzieści metrów w dół, tego nawet volvo nie wytrzyma. Przekoziołkowało kilka razy. Poniżej stromego stoku na krągłym siodle leży wioska, przed nią, w szczerym polu, ogrodzony murem i obsadzony cyprysami cmentarz.

Policja była chętna do pomocy, kiedy zacząłem pytać, szukać. Pro­boszcz, naczelnik gminy potwierdzili: wypalony wrak samochodu, zwę­glone ciała. Mimo to raport policyjny głosi: to było volvo. Wszystko spa­lone, także papiery w schowku. Ocalały, ponieważ wyrzuciło je z wozu, który koziołkował, koziołkował, jeden skórzany pantofel i szydełkowa siatkala, jak sam przyznał, nie M na zakupy.

Nie podaję nazwy wioski, na której cmentarzu leżą tuż pod murem. Na ile mogę być pewny, jestem pewny: Aleksander i Aleksandra leżą tam bezimiennie. Tylko dwa drewniane krzyże oznaczają podwójny grób. Nie chcę, żeby ich przenosić. Byli przeciwni przenosinom. Z wiejskiego cmentarza ma się rozległy widok na okolicę. Zdawało mi się, że dojrzałem morze. Dobrze im się leży. Pozwólcie im tak leżeć.


Wyszukiwarka