Bulyczow Kir Wybiła północ

Autor: KIR BUŁYCZOW

Tytul: Wybiła północ


(Czas połnocznyj)


Z "NF" 4/99



Telewizor powiedział groźnie:

- Uszkin, a ty co, nie masz zamiaru oglądać wiadomości?

- Mam zamiar - odrzekłem. - Zjem i przyjdę.

Telewizor pomyślał chwilę i zaprotestował:

- Zjesz potem.

- Potem to mi wystygnie.

- Jak nie przyjdziesz mnie obejrzeć, to na ciebie doniosę. Wiesz, że to zrobię!

Skląłem go, wyszedłem z kuchni i poszedłem przed to pudło do pokoju.

Właśnie zaczynało się ostatnie wydanie dziennika.

Najpierw były wiadomości zza granicy - nasi oddali Tomsk, za to zajęli prawie cały Symferopol. Rzeź białych w RPA.

Program prowadził ekstrasens Kałużenko, Parfen Kałużenko. Przez cały czas wytrzeszczał oczy, żebym nie zasnął. Byłem zbyt najedzony i za mało głodny, żeby spać; dla telewizora w sam raz. Potem pokazywali palenie wiedźmy na stosie w Sachalinie. W Sachalinie z powodu radioaktywnej wody było sporo wiedźm. Czarownica broniła się, wołając, że zostanie niewolnicą każdego, kto tylko zechce, ale ludzie woleli popatrzeć na jej agonię. Odwróciłem się w stronę Wasyla, ale on nie patrzył na telewizor. A tymczasem na ekranie pokazywano cudowne dziecko, które wszystkich chętnych popieliło spojrzeniem. Chętnych nie było, więc przywieziono z więzienia zarośniętego, siwego demokratę. Dziecko bez przeszkód zamieniło go w popiół.

Później znowu były wiadomości z kraju: konferencja telepatów. Telepaci milczeli, przekazując sobie bezgłośne informacje. Spiker również nie wiedział, o czym rozmawiają.

Potem pokazano dyskusję dwóch przepowiadaczy - jeden przepowiadał trzęsienie ziemi w Moskwie na szóstego września, drugi - wybuch wulkanu na ulicy Twerskiej, mniej więcej pod koniec czerwca. Zrobiło mi się żal Twerskiej. Później radzono, co trzeba zrobić ze sceptykiem, jeśli się go dorwie. Okazuje się, że najpierw trzeba mu odrąbać prawą rękę, potem lewą, a jeśli nie będzie się sprzeciwiał, to i głowę. Do studia przyprowadzono sceptyka - ciotecznego wnuka jakiegoś tam ateisty - i zaczęto odrąbywać mu prawą rękę. Wnuczek, całkiem jeszcze młody, rzucał się i wył. Widownia biła brawo.

Pod koniec były wiadomości kulturalne - "Sen nocy letniej", premiera telewizyjnego teatru miniatur. Tańczyły w nim sylfidy, rozebrane, ale ze względów przyzwoitości w czadrach. Potem astrologowie małżonki Dogroby przedstawili prognozę pogody i życia na dzień następny. Dowiedziałem się, że do godziny 10.30 nie powinienem zakładać skarpetek, a do pracy najlepiej iść boso i uważać, żeby nie zamoczyć lewej pięty. O godzinie 12.20 czeka mnie nieprzyjemne spotkanie - jeśli chcę go uniknąć, muszę schować się pod stół. Do domu powinienem wrócić pełzając i nie jeść kolacji. Odniosłem wrażenie, że Wasyl westchnął, ale to było przecież niemożliwe. Miałem ogromną ochotę wyłączyć telewizor, ale nie dał się - uciekł w kąt i bił we mnie małymi błękitnymi piorunkami. No i musiałem patrzeć na ucztę wampirów, które rządzą się na drugim ogólnorosyjskim programie. Najpierw plemię wampirów wysysało krew z ładniutkiej spikerki, a gdy już z nią skończyli, wzięli się za członków chóru chłopięcego. Zdążyłem się ucieszyć, że program się skończył, gdy telewizor sam przełączył się na kanał moskiewski i znany czarownik zaczął opowiadać, co zrobić, żeby pozbyć się teściowej, nie zostawiając śladów. A inny demonstrował, jak uzyskać lubczyk z kompozycji gadów i ziół. Potem zaczęła się komedia z życia czartów. Telewizor zaczął chichotać i parskać, i zapomniał o mnie. Odszedłem od ekranu i wtedy usłyszałem, że coś skrobie w drzwi.

Odkąd opuściła mnie hrabina Niecziporionok, nikt nie skrobał w moje drzwi. Podszedłem do nich na palcach. W drzwi ciągle coś skrobało i stukało.

Pomyślałem, że może to siła nieczysta, która uciekła z ekranu. Teraz nie brakuje jej również na mieście.

Od czasu, gdy zabrakło papieru na książki i gazety, gdy zamknięto szkoły, ponieważ przestały być potrzebne, a teatry i filharmonie z braku energii elektrycznej, telewizja była wszystkim. Ja i tak miałem szczęście - dostałem stary, leniwy i pasjonujący się telewizor. Pozwalał mi spać i nawet wyłączał się, gdy jadłem śniadanie czy kolację. Inni mają nowiutkie telewizory, ruchliwe i bardzo groźne. Nie dają się wyłączyć nawet na chwilę. A jeśli już się je wyłączy - kopią prądem.

Przywarłem do drzwi i szeptem zapytałem:

- Kto tam?

- Ja - zaszeleściło w dziurce od klucza. - Proszę mnie wpuścić. Nie mogę stać na schodach. Mogą mnie zobaczyć.

- Nie kłamie pan?

- Słowo honoru, że nie.

Uchyliłem drzwi. Przez szczelinę wcisnął się człowiek, przykryty szarą kołdrą. Na pierwszy rzut oka trudno było się domyślić, że to człowiek: wyglądało to tak, jakby pełzła sama kołdra - a co, nie może? Teraz tyle rzeczy pełza po ulicy. I tak nie ma nic do jedzenia.

- Niech pan wejdzie - powiedziałem, bo jestem dobrze wychowany. Moją mamę spalono na stosie (za to, że nie chciała latać na sabat) dopiero sześć lat temu i nie zdążyłem jeszcze zapomnieć tego, czego mnie nauczyła.

- Nie mogę. Nie chcę, żeby on mnie zobaczył - zaszeptał mój gość. - Lepiej niech pan zrobi głośniej. Wtedy nas nie usłyszy.

Wszedłem do pokoju i zrobiłem głośniej, prawie maksymalnie. Teraz nie usłyszałby nas nawet, gdybyśmy zaczęli krzyczeć.

Człowiek zrzucił kołdrę. Był dużo starszy ode mnie, łysy, z podbitym okiem, jednym wąsem dłuższym od drugiego i siwizną na skroniach.

- Pan pozwoli, że się przedstawię . Jakow Miakow, dyrektor telewizji.

- Pamiętam, oczywiście - powiedziałem. - Niedawno udzielał pan wywiadu i prezentował pan nową latorośl wampirów redakcji sportowej.

- Ciiicho - wyjęczał Jakow Miakow. - Oni są wszędzie. Pilnują. Jestem zmuszony udawać, że też wierzę w czarną i białą magię.

- A przecież u mnie nie ma tego plugastwa.

- Otóż to! - Jakow Miakow usiadł w kucki, opierając się plecami o wieszak. - Chodźmy do łazienki - powiedział. - Ma pan łazienkę razem z toaletą? Tak? Niech pan odkręci wodę.

Abstrahując od jego tragicznej sytuacji, Jakow Miakow miał w sobie coś z przywódcy.

Gdy tylko zamknąłem drzwi od łazienki, w przewodzie wentylacyjnym coś zaszeleściło, kratka upadła na podłogę, a w otworze pojawiła się czarnowłosa główka komentatorki sportowej, Żanny Akułowej.

- No to jesteśmy w komplecie - stwierdził Jakow. - Zaczynamy zebranie.

- Do mnie tak goście nie przychodzą.

- A kiedy ostatnio byli u pana goście? - zapytała z góry Żanna.

- Przecież pani wie, że teraz nikt do nikogo nie chodzi.

- Właśnie dlatego do pana przyszliśmy - wyjaśnił Jakow Miakow. Kłęby pary unosiły się nad wanną, kryjąc twarz Żanny.

- Niech pani zejdzie na dół - zaproponowałem.

Razem z Jakowem wyciągnęliśmy ją z przewodu i postawiliśmy na podłodze. Żanna była lekka, giętka i zwinna. Spodobało mi się to.

- Potrzebna nam pana pomoc, Uszkin - powiedział Jakow Miakow. - Władzę w telewizji przejęły diabły, wampiry, astrolodzy, przepowiadacze i inne diabelstwo.

- Jutro przejmą kontrolę nad całym państwem - dodała Żanna.

- Zgadza się - przytaknąłem. - Z radością nie oglądałbym tego ścierwa, ale telewizor się złości. Jest u nich na służbie.

- Tak, wiele osób się skarży - westchnął Jakow. - Wczoraj w sypialni prezydenta znaleziono wampirka. Trzeba było przetaczać krew.

Żanna chlipnęła. Chwyciła mnie za rękę i mocno ścisnęła. Para coraz gęściej wypełniała łazienkę. Wyglądało to tak, jakby moi goście pływali we mgle.

- Normalni ludzie zostali pozbawieni władzy i zdrowego rozsądku - ciągnął Jakow Miakow. - Kraj pogrąża się w nędzy. Na placach płoną stosy, wampiry bezkarnie piją krew w domach dziecka, a nawet zabijają noworodki; wiedźmy robią szynkę z rokujących nadzieję młodzieńców, a rusałki znęcają się seksualnie nad małoletnimi.

- W telewizji też? - zdziwiłem się.

- Mówimy ogólnie - powiedziała szybko Żanna. - Może pan odkręcić zimną wodę?

Przyznałem jej rację i woda zrobiła się chłodniejsza. Jakow Miakow tymczasem kontynuował z zapałem.

- Nie dziś, to jutro resztki cywilizacji legną w gruzach. I wtedy świat powróci do stanu pierwotnego.

- Sami jesteśmy sobie winni. - Żanna Akułowa wpatrywała się we mnie czarnymi oczami.

- Oczywiście, że wy - zgodziłem się. - Pamiętam, jak się to wszystko zaczęło. Na początku prowadziliście jakieś tam astrologiczne dyskusje, potem z ekranów zaczęli wytrzeszczać oczy ekstrasensi i przepowiadacze, potem pojawili się pierwsi czarownicy...

- Dosyć, dosyć! - przerwał mi Jakow Miakow. - To wszystko wydarzyło się, zanim mianowano mnie dyrektorem telewizji...

- W płonnej nadziei - podchwyciła Żanna - że uda się powstrzymać ten potok mistyki i czarnoksięstwa.

- Zostałem oblężony we własnym gabinecie - westchnął Jakow Miakow. - I dzisiaj nawet musiałem wydostawać się z niego przez okno, po drabince sznurowej.

- Którą przyniosłam pod spódnicą - wyjaśniła dzielna Żanna.

- Musi nam pan pomóc! - wykrzyknął Jakow Miakow, rzucając mi się do nóg.

Ciężko było to wykonać - w mojej łazience z trudem mieszczą się trzy osoby i jeśli jedna z nich zacznie się rzucać do nóg, to pozostali muszą się rozpłaszczyć na ścianach. Żanna musiała wejść na muszlę klozetową. Dzięki temu zobaczyłem, jakie ma zgrabne nogi.

- Ale jak ja mógłbym pomóc? - zdziwiłem się.

- A zastanawiał się pan kiedyś, dlaczego u pana w domu nie ma ani jednego wampira czy wilkołaka? - zapytała Żanna.

- Ani jednego kosmity lub ekstrasensa? - dodał Jakow.

Jakow wstał z podłogi, a ja pomogłem Żannie zejść z klozetu.

Przez szparę w drzwiach zajrzał Wasyl. Psyknąłem na niego, żeby wrócił do pokoju przed telewizor, bo inaczej ten zauważy moją nieobecność.

- A w innych domach? - zapytałem.

- Niech pan nie udaje głupiego, Uszkin - rozzłościł się Jakow Miakow. - Pana dom jest jedynym domem w Moskwie, którego unika siła nieczysta. I pan dobrze wie dlaczego.

- Nie wiem.

- Wie pan.

Nie zdążyłem ponownie zaprzeczyć, gdy poczułem na policzku dotyk gorących ust Żanny Akułowej.

- Kochany - wyszeptała - pomyśl o dzieciach, zamęczonych zjawami, o ludziach, utopionych przez rusałki, okłamanych przez ekstrasensów, ogołoconych z pieniędzy przez wróżki! O tych, którzy ukrywają się w lasach, bojąc się wrócić do swoich domów. Pomyśl o losach ludzi, którzy musieli zrezygnować z podróży samolotami, bo samoloty przeszkadzają latającym wiedźmom, którzy musieli zamknąć szkoły, bo duże grupy dzieci przyciągają stada wampirów...

- Ale jak? - Wzruszyło mnie zaufanie, jakie okazywali mi tacy ważni ludzie.

- Tak samo, jak zrobiłeś to u siebie w domu. Tylko musisz to zrobić w studiu, w Ostankinie, gdzie te potwory gnieżdżą się, rozmnażają i skąd wylatują na Moskwę i cały świat.

- Kiedy? - zapytałem. Chciałem to odroczyć. Byłem przerażony.

- Dzisiaj - odpowiedział Jakow Miakow. - Dzisiaj oni wszyscy zbierają się w telewizji, żeby ustalić, kiedy zadać ludzkości ostateczny cios.

- A może jutro?

- Kochany - Żanna objęła mnie gorąco. - jeśli tego dokonasz, będę twoja.

- Ależ ja nie dlatego - obraziłem się. - Tego by jeszcze brakowało!

Jakow Miakow dyskretnie się uśmiechnął, najwidoczniej wierząc, że wygrał.

Zegar wybił 21.30.

Nie powiedzieliśmy telewizorowi, że wychodzimy. Prawie na pewno zawładnęła nim już siła nieczysta. Wzięliśmy moją rudą walizkę.

Na dach wyszliśmy przez strych, potem szliśmy wśród anten telewizyjnych i kominów. Gdy schodziliśmy po schodach przeciwpożarowych w dzielnicy Małomoskiewskiej, zauważył nas jakiś astrolog w obszernej, długiej szacie. Stał na dachu sąsiedniego domu i gapił się na gwiazdy. Gdy byliśmy już na ulicy, zobaczyłem, że podtrzymując poły chałatu, biegnie do budki telefonicznej.

Jakow Miakow chciał go dogonić i przydusić, ale Żanna zaproponowała, żeby biec podwórkami aż do skrzyżowania, a potem między nowymi domami za kinem "Kosmos".

Jeśli nawet widział nas jakiś diabeł, to my i tak tego nie zauważyliśmy. Szliśmy przez podwórka, wśród topoli, osik i nowych domów. Gdzieniegdzie paliło się jeszcze światło i nawet kątem oka dostrzegłem na pierwszym piętrze telewizor, z którego na widzów groźnie patrzył ogolony na łyso joga. Na jego ramieniu zasiadła śpiewająca tenorem wrona.

Biegliśmy, przekazując sobie walizkę. Byliśmy zmęczeni. Pod nogami chlupał mokry śnieg. Pierwszy sygnał alarmowy odebraliśmy, gdy widać już było światła ośrodka telewizji. Zjawa, podobna do świecącej meduzy, wypłynęła zza rogu i zamachała krótkimi łapkami. Chciała nas śmiertelnie przerazić. Nie udało jej się to, ale widok był paskudny. Tyle się już człowiek naoglądał tych zjaw, a i tak się do nich nie przyzwyczaił.

Żanna i Jakow klapnęli w śniegową papkę i dalej się czołgali - nie wytrzymali nerwowo. Biegłem, dźwigając walizkę i opędzając się od zjawy, która wezwała na pomoc latającego ekstrasensa, a ten wił się nade mną i wykonywał taneczne pas.

Jakow Miakow pełzł pierwszy, przez cały czas skręcając w lewo.

- Przez wejście główne się nie przebijemy! - krzyknął. - Ptrzcie, wszystko pozamykane! Przestraszyli się, dranie!

Rzeczywiście, przed wejściem głównym kręciły się jakieś postacie, świeciły się jakieś przedmioty, może latarki. Żanna wpadła w głęboką kałużę, wyciągnąłem ją. Przy okazji jeszcze raz przekonałem się, jakie ma ładne nogi.

- Ktttóra ggggodddzina? - zapytała, szczękając zębami.

- Za dwadzieścia dwunasta - odpowiedziałem.

- Będą próbowali zatrzymać czas - stwierdził Jakow Miakow. Leżał w śniegu i prawie nie było go widać. - Ale na Spaskiej wieży stoją żołnierze straży pogranicznej, chłopy na schwał, bezrobotni, z nimiim tak łatwo nie pójdzie.

Od wejścia rzucił się na nas tłum. Było ciemno, ale w mdłym świetle rzadkich latarni widziałem wyszczerzone zęby wampirów i świecące oczy Obserwatorów latających talerzy.

- A teraz za mną! - Dyrektor telewizji i nadzieja demokracji skoczył na równe nogi jak prostująca się sprężyna i rzucił się do niewidocznych drzwi w budynku techników.

Pobiegliśmy za nim.

Plugastwo nie spodziewało się po nas takiego zrywu i dzięki temu zdążyliśmy zatrzasnąć za sobą drzwi i zasunąć zasuwę, zanim nas dopadli. Drzwiami wstrząsały uderzenia i wycia, ale my biegliśmy już po korytarzach.

Po dziesięciu minutach stanęliśmy przed schodami przeciwpożarowymi, które prowadziły na pierwsze piętro, do gabinetu Jakowa Miakowa.

Jako pierwszy zaczął się wdrapywać Jakow. Za nim Żanna Akułowa. Przed moimi oczami migały jej śliczne nogi. Walizka była potwornie ciężka.

- Wszystko w porządku - powiedział Jakow.

Wyszliśmy na korytarz i zobaczyliśmy drzwi do jego gabinetu. Jak na złość na klamce drzemało małe diablątko, jedna z tych swołoczy, którymi wysługują się klany mafijno-zaświatowe.

- Aha! - pisnęło diablątko i odskoczyło, zanim Jakow Miakow zdążył je złapać. - Doniosę, doniosę, doniosę!!!

Żanna rzuciła się za nim, ale nie udało się jej go dogonić.

Jakow Miakow otworzył drzwi gabinetu. Niepotrzebnie zresztą trudził się zamykaniem ich na klucz. Na kanapie wylegiwała się roznegliżowana przepowiadaczka, z otwartą na środku księgą losu, i paliła kalian; dwie stare Cyganki grały na podłodze przed stołem kartami do tarota, a obok monitora wił się korzeń mandragory.

Jakow podszedł do selektora i włączył go.

- Studio numer jeden?! - zawołał. - Odpowiedzcie!

Na monitorze pojawiła się zaniepokojona twarz mojej ulubionej spikerki Tanieczki.

- Trzymamy się ostatkiem sił! - krzyknęła. - Gdzie są obiecane posiłki?

W tym momencie w kadr weszła dłoń szkieletu i zacisnęła się na ustach spikerki. Tania straciła przytomność.

- Która godzina? - zapytał Jakow.

- Za osiem dwunasta - odpowiedziała Żanna Akułowa. Widać było, że drży.

- Nie mamy innego wyjścia, musimy biec do pierwszego studia.

- Mogą wyłączyć energię - wtrąciłem się.

- Na szczęście są analfabetami i nie mają pojęcia o technice. Im się wydaje, że nauki i techniki nie ma, że światło pali się samo z siebie. - Jakow Miakow zaśmiał się powściągliwie, mimo że wcale nie było mu do śmiechu.

Nie bawiła mnie perspektywa biegania tam i z powrotem po korytarzach wypełnionych plugastwem, ale wiedziałem, że moim obowiązkiem jest pomóc ojczyźnie powrócić do normalnego życia. Przez siedemdziesiąt pięć lat żyliśmy pod panowaniem wilkołaków, zwanych komunistami, potem, po krótkim okresie demokracji, znowu nastąpiło panowanie wilkołaków, tym razem prawdziwych. I teraz one, nie przestając się rozmnażać, żerują jak pasożyty na naszych zabobonach, lękach i nadziejach. Nie przypadkiem najwięcej wszelkiego rodzaju astrologów, ekstrasensów, przepowiadaczy i wampirów kręci się wokół szpitali - im gorzej czuje się człowiek, tym lepiej powodzi się wszelkiego rodzaju kaszpirowszczyźnie.

Szliśmy po korytarzach telewizji udając, że właściwie nic takiego się nie dzieje. Oto idzie dyrektor Jakow Miakow, pogodzony z tym, że władzę przejęły wampiry. Obok niego czarująca, szczuplutka Żanna Akułowa z nowym mężnym wielbicielem, niosącym w ręku walizkę.

Mijali nas inni pracownicy telewizji, każdy gdzieś się spieszył, każdy miał coś do załatwienia. W telewizji muszą przecież pracować zwykli ludzie, w przeciwnym razie staną maszyny, bo diabelstwo nie ma pojęcia, jak zbudowany jest parowóz.

Z przeciwka szedł jakiś diabeł wyższego zaszeregowania, jego rozłożyste poroże unosiło się nad łbem. Obok niego, z ożywieniem szczebiocząc, dreptała podstarzała brunetka Dżunna. Za nią biegli ochroniarze, od czasu do czasu strzelając gdzie popadnie. Musieliśmy uważać, żeby nie nadepnąć na trupy.

Myśleliśmy, że dotrzemy do studia bez przygód, ale plugastwo nas oszukało.

Gdy tylko Jakow Miakow otworzył drzwi, ze wszystkich stron rzuciły się na nas wampiry, astrologowie, wilkołaki, drapieżne rusałki i przepowiadacze z żółtą watą wystającą z owłosionych uszu. Napadem kierowała, nie wychodząc z moździerza, ohydna wiedźma, z braku miotły wymachująca szczotką do podłogi.

Zostaliśmy związani i zawleczeni na scenę, nad którą ciągle wisiał napis TĘCZA TWÓRCZOŚCI LUDOWEJ.

- Niech wszyscy to zobaczą! - zawyła wiedźma. - Włączyć wszystkie programy! Słyszycie mnie?

- Słyszymy - odpowiedzieli smętnie zniewoleni operatorzy i reżyserzy.

- Włączyć Interwizję i Eurowizję! Włączyć wolne miasto Brześć! Niech cały świat zobaczy, co robimy ze zdrajcami i wrogami wielkiego mistycznego bractwa!

Z prawej strony wieszała się na mnie młoda, śmierdząca zdechłymi rybami rusałeczka; z lewej trzymał mnie wilkołak, który to zaczynał zmieniać się w wilka, to, przyłapując się na tym, znowu przybierał rysy człowieka.

Zapłonęły monitory.

- Cisza w studio! - wrzasnął astrolog ze znanej bandy grabiącej w wolne dni turystów na wielkiej drodze Smoleńskiej.

Wiedźma uderzyła moździerzem w scenę. Jupitery zwróciły w naszą stronę swoje oślepiające mordy. Wiedziałem, czułem, że studio jest dosłownie nabite plugastwem, które przybiegło świętować zgubę ostatniego ludzkiego dyrektora telewizji, nieulękłej Żanny Akułowej i mnie, skromnej ostoi sił trzeźwości w świecie szaleństwa.

- Dokładnie o północy - wyła wiedźma - pod moim przywództwem, na oczach miliardów telewidzów, kolektywnie rozszarpiemy tę złowieszczą trójcę...

Pozostała minuta...

Żanna popatrzyła na mnie.

- Jaka szkoda - powiedziała cicho - jaka szkoda, że spotkaliśmy się tak późno...

- To się jeszcze okaże.

- Panowie, towarzysze, obywatele - krzyknął Jakow Miakow, który nawet w takim momencie pozostawał nieulękłym demokratą. - Triumf ciemnych sił irracjonalizmu nie jest wieczny! Ludzkość zwycięży! A wy wszyscy skończycie w swoich tartarach!

- Kończ z nimi! - zawyła wzburzona sala.

Głośno i dźwięcznie wybił zegar.

Pierwsze uderzenie...

I wtedy przy akompaniamencie wyjącego tłumu podniosłem rękę z wiszącą na niej rusałką i palnąłem nią wilkołaka w łeb. Wilkołak wbił w jej ciało swoje wilcze kły.

Odskoczyłem.

Schyliłem się i otworzyłem walizkę.

Czując, że coś jest nie w porządku, wampiry i astrologowie rzucili się na mnie.

Ale było już za późno.

Zegar wybił po raz drugi, trzeci i czwarty. Wasyl, wypuszczony z walizki, wleciał na jakąś poprzeczkę i głośno, na całe gardło, zapiał.

- Kukurykuuu!!!

Jak rażone gromem zamarły wampiry, obwisły rusałki, westchnęły leśne licha, zadrżeli ekstrasensi...

Pięć, sześć, siedem...

- Kukurykuuu! - rozległa się triumfalnie zwycięska pieśń Wasyla.

Mój bohater i przyjaciel, który tak niezawodnie chronił moje mieszkanie od plugastwa, bojącego się jak śmierci koguciego krzyku... Teraz miał obronić telewizję i cały mój piękny kraj...

Osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście...

- Kukurykuuu!!! - zapiał po raz trzeci kogut.

I wszyscy zniknęli - i wiedźmy, i przepowiadacze, i wróżki, i czarownicy, i wampiry, i wodniki, i kandydaci nauk medycznych...

W sali było głośno i bardzo pusto... Na podłodze lśniła złota szpilka starej wróżki-akuszerki.

Ktoś nieśmiało zaklaskał. Pewnie któryś z techników.

Żanna odwróciła się do mnie i zapytała:

- Co pan robi dziś wieczorem?

- Co pani rozkaże - odparłem.

Kogut usiadł mi na ramieniu.

- Niech pan nie przecenia swoich osiągnięć, Uszkin - powiedział srogo Jakow Miakow. - To dopiero początek walki. Plugastwo jest praktycznie niezniszczalne.

Przełożyła Ewa Skórska



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bułyczow Kirył Wybiła północ
Bulyczow Kiryl Opowiadanie Wybila polnoc(z txt)
Bulyczow Kir Biala Smierc
Bułyczow Kir Miasto na Górze
Bulyczow Kir Listy z laboratorium
Bulyczow Kir Są wolne miejsca
Bulyczow Kir - Drugie dno baśni, Beletrystyka
Bulyczow Kir Jak zostac pisarzem fantasta
Bulyczow Kir - Cena krokodyla, Beletrystyka
Bulyczow Kir Stało się jutro XIX
Bulyczow Kir Guslar Neapol (zbior)
Bulyczow Kir Co dwa buty to nie jeden
Bulyczow Kir Osada
Bulyczow Kir Miasto na Gorze
Bulyczow Kir Kocioł
Bulyczow Kir Utwory wybrane 2