Autor: Kir Bułyczow
Tytul: Czy mogę rozmawiać z Niną?
(Możno poprosit' Ninu?)
Z "NF" 11/97
- Czy mogę rozmawiać z Niną?
- To ja, Nina.
- Tak? Dlaczego masz taki dziwny głos?
- Dziwny głos?
- Nie twój. Cienki. Jesteś czymś zmartwiona?
- Nie wiem.
- Może nie powinienem dzwonić?
- A kto mówi?
- Od kiedy przestałaś mnie poznawać?
- Kogo poznawać?
Głos był młodszy od Niny o dwadzieścia lat. A w
rzeczywistości głos Niny był od niej młodszy o pięć lat.
Jeśli się kogoś nie zna, to po głosie trudno odgadnąć jego
wiek. Głosy często starzeją się wcześniej niż ich
właściciele. Albo długo pozostają młode.
- No dobrze - powiedziałem. - Słuchaj, dzwonię do ciebie
poniekąd w pewnej sprawie.
- Pan chyba pomylił numer - powiedziała Nina. - Ja pana
nie znam.
- To ja, Wadim, Wadik, Wadim Nikołajewicz! Co się z tobą
dzieje?
- No właśnie! - Nina westchnęła, jakby żal jej było
kończyć rozmowę. - Nie znam żadnego Wadika i Wadima
Nikołajewicza.
Odczekałem chwilę, zanim wykręciłem ten numer jeszcze
raz. Zdaje się, że po prostu dodzwaniałem się gdzie indziej.
Moje palce nie chciały dzwonić do Niny. I wykręciły inny
numer. A dlaczego nie chciały?
Odszukałem na stole paczkę kubańskich papierosów. Mocnych
jak cygara. Robią je pewnie z obrzynków cygar. A jaką ja
mogę mieć sprawę do Niny albo poniekąd sprawę? Żadnej. Po
prostu chciałem się dowiedzieć, czy jest w domu. A jeśli jej
nie ma, to też niczego nie zmienia. Może być na przykład u
mamy. Albo w teatrze. Wieki całe nie była w teatrze.
Zadzwoniłem do Niny.
- Nina? - zapytałem.
- Nie, Wadimie Nikołajewiczu - odpowiedziała Nina. -
Znowu się pan pomylił. Jaki numer pan wykręca?
- 149-40-89.
- A mój to Arbat. Jeden - trzydzieści dwa - pięć trzy.
- Oczywiście - powiedziałem. - Arbat to cztery?
- Arbat to G.
- No cóż - powiedziałem. - Przepraszam, Nino.
- Proszę - powiedziała Nina. - I tak nic nie robię.
- Postaram się więcej do pani nie dzwonić - powiedziałem.
- Gdzieś się zaklinowało i dodzwaniam się do pani. Telefon
źle działa.
- Tak - zgodziła się ze mną Nina.
Odłożyłem słuchawkę.
Trzeba poczekać. Albo wykręcić setkę. Zegarynka. Coś się
tam połączy w zaplątanych liniach na centrali. I dodzwonię
się. "Dwudziesta zero zero" - powiedziała kobieta w
zegarynce. Nagle pomyślałem, że jeżeli jej głos nagrali
dawno, dziesięć lat temu, to ona wykręca "setkę", gdy jej
nudno, gdy jest sama w domu i słucha swojego młodego głosu.
A może ona umarła. Wtedy jej syn albo człowiek, który ją
kochał, wykręca "setkę" i słucha jej głosu.
Zadzwoniłem do Niny.
- Tak, słucham - powiedziała Nina młodym głosem. - To
znowu pan, Wadimie Nikołajewiczu?
- Tak - powiedziałem. - Najwidoczniej nasze telefony
połączyły się na amen. Tylko niech się pani nie gniewa,
niech pani nie myśli, że ją żartuję. Bardzo uważnie
wykręcałem numer.
- Oczywiście, oczywiście - powiedziała szybko Nina. -
Nawet przez chwilę tak nie pomyślałam. Bardzo się panu
spieszy Wadimie Nikołajewiczu?
- Nie - powiedziałem.
- Ma pan ważną sprawę do Niny?
- Nie, po prostu chciałem się dowiedzieć, czy jest w
domu.
- Stęsknił się pan?
- Jakby to pani powiedzieć...
- Rozumiem, jest pan zazdrosny - powiedziała Nina.
- Pani jest zabawna - powiedziałem. - Ile pani ma lat?
- Trzynaście. A pan?
- Czterdzieści kilka. Jest między nami grubaśny mur z
cegieł.
- I każda cegla to jeden miesiąc, prawda?
- Nawet jeden dzień może być cegłą.
- Tak - westchnęła Nina. - Wtedy to naprawdę gruby mur. O
czym pan teraz myśli?
- Trudno powiedzieć. W tej chwili o niczym. Przecież
rozmawiam z panią.
- A gdyby miał pan trzynaście lat albo nawet piętnaście,
moglibyśmy się poznać - powiedziała Nina. - To by było
bardzo śmieszne. Powiedziałabym: "Niech pan przyjedzie jutro
wieczorem pod pomnik Puszkina. Będę na pana czekać punkt
siódma". I byśmy się nie rozpoznali. Gdzie się pan spotyka z
Niną?
- Jak kiedy.
- I pod Puszkinem?
- Niezupełnie. Jakoś tak wyszło, że spotykaliśmy się pod
"Rosją".
- Gdzie?
- Pod kinem "Rosja".
- Nie znam.
- No, na Puszkińskiej.
- I tak nie wiem. Pan pewnie żatruje. Dobrze znam plac
Puszkina.
- Nieważne - powiedziałem.
- Dlaczego?
- To było dawno.
- Kiedy?
Dziewczynka nie chciała odkładać słuchawki. Z jakiegoś
powodu z uporem ciągnęła rozmowę.
- Jest pani sama w domu? - zapytałem.
- Tak. Mama jest na wieczornej zmianie. Pracuje jako
pielęgniarka w szpitalu. Zostanie na noc. Mogłaby wrócić
jeszcze dzisiaj, ale zostawiła w domu przepustkę.
- Aha - zgodziłem się. - Dobrze, kładź się spać,
dziewczynko. Jutro idziesz do szkoły.
- Powiedział pan to jak do dziecka.
- Nie, coś ty, rozmawiam z tobą jak z dorosłą.
- Dziękuję. Tylko sam niech się pan kładzie o siódmej. Do
widzenia. I niech pan więcej nie dzwoni do tej swojej Niny.
Bo znowu się pan do mnie dodzwoni. I obudzi mnie, małą
dziewczynkę.
Odłożyłem słuchawkę. Potem włączyłem telewizor i
dowiedziałem się, że pojazd księżycowy przeszedł odcinek 337
metrów. Pojazd księżycowy pracował, a ja się obijałem.
Postanowiłem, że ostatni raz zadzwonię do Niny po
jedenastej. Całą godzinę zajmowałem się głupstwami.
Zdecydowałem, że jeśli jeszcze raz trafię na dziewczynkę, to
od razu odłożę słuchawkę.
- Wiedziałam, że pan jeszcze raz zadzwoni - powiedziała
Nina, gdy odebrała telefon. - Tylko niech pan nie odkłada
słuchawki. Strasznie się nudzę, słowo honoru. I nie mam co
czytać i za wcześnie na spanie.
- No dobrze - powiedziałem. - Rozmawiajmy. Dlaczego pani
jeszcze nie śpi? Już późno.
- Dopiero ósma - powiedziała Nina.
- Późni się pani zegarek - powiedziałem. - Już prawie
dwunasta.
Nina roześmiała się. Miała ładny, miękki śmiech.
- Strasznie chce się pan mnie pozbyć - powiedziała. -
Teraz październik, dlatego zrobiło się już ciemno i wydaje
się panu, że to noc.
- Teraz pani żartuje? - zapytałem.
- Nie, ja nie żartuję. Nie tylko zegarek, ale i kalendarz
panu kłamie.
- Dlaczego kłamie?
- Zaraz mi pan powie, że u pana jest nie październik,
tylko luty.
- Nie, grudzień - powiedziałem. I z jakiegoś powodu sam
sobie nie uwierzyłem, spojrzałem na gazetę leżącą obok, na
kanapie. Dwudziesty trzeci grudnia - było napisane pod
nagłówkiem.
Pomilczeliśmy trochę, miałem nadzieję, że ona zaraz powie
"Do widzenia". Ale ona nagle zapytała:
- Jadł pan kolację?
- Nie pamiętam - powiedziałem szczerze.
- To znaczy, że nie jest pan głodny.
- Nie, nie jestem.
- A ja jestem głodna.
- W domu nie ma nic do jedzenia?
- Nic! - powiedziała Nina. - Pusto jak wymiótł.
Śmiesznie, co?
- Nawet nie wiem, jak pani pomóc - powiedziałem. -
Pieniędzy też nie ma?
- Są, ale bardzo mało. I wszystko jest już zamknięte. A
poza tym co by można kupić?
- No tak - zgodziłem się. - Wszystko już zamknięte. Chce
pani, to zajrzę do lodówki, zobaczę, co mam?
- Ma pan lodówkę?
- Starą - powiedziałem. - "Siewier". Zna pani taką?
- Nie - powiedziała Nina. - A jeśli pan coś znajdzie, to
co potem?
- Potem? Złapię taksówkę i podwiozę pani. A pani zejdzie
na podwórko i weźmie.
- A daleko pan mieszka? Bo ja na Siwcewom Wrażku, 15/25.
- A ja na Mosfilmowskiej. Przy Lenińskich Górach. Za
uniwersytetem.
- Znowu nie wiem. Ale to nieważne. Dobrze pan to
wymyślił, dziękuję panu. A co pan ma w lodówce? Ja tylko tak
pytam, niech pan sobie nie myśli.
- Żebym to ja pamiętał - powiedziałem. - Zaraz przeniosę
telefon do kuchni i zobaczymy.
Przeszedłem do kuchni, a sznur od telefonu ciągnął się za
mną jak żmija.
- No więc - powiedziałem - otwieram lodówkę.
- Może pan nosić telefon ze sobą? Nigdy o takim nie
słyszałam.
- Oczywiście, że mogę. A pani telefon gdzie stoi?
- W przedpokoju. Wisi na ścianie. No i co ma pan w
lodówce?
- To znaczy, tak... co my tu mamy w tej torebce? Jajka,
nic ciekawego.
- Jajka?
- Aha, kurze. O, chce pani, przyniosę kurę? Nie, to
francuska, mrożona. Zanim ją pani ugotuje, zgłodnieje pani
na dobre. I mama wróci z pracy. Wezmę lepiej kiełbasę. Albo
nie, znalazłem marokańskie sardynki, sześćdziesiąt kopiejek
za puszkę. Mam do nich pół słoika majonezu. Słyszy pani?
- Tak - powiedziała Nina cichutko. - Dlaczego pan tak
żartuje? Najpierw chciałam się roześmiać, ale potem zrobiło
mi się smutno.
- A to dlaczego? Naprawdę pani tak zgłodniała?
- Nie, pan wie.
- Co wiem?
- Wie pan - powiedziała Nina. Przez chwilę milczała,
potem dodała: - No i dobrze! Niech mi pan powie, ma pan
czerwony kawior?
- Nie, ale za to mam filety z pałtusa.
- Nie trzeba, wystarczy - powiedziała Nina twardo. -
Zmieńmy temat. Już wszystko zrozumiałam.
- Co zrozumiałaś?
- Że pan też jest głodny. A co pan widzi z okna?
- Z okna? Domy, fabrykę lalek. Akurat wpół do dwunastej.
Koniec zmiany. Sporo dziewcząt wychodzi z portierni. Poza
tym widzę jeszcze "Mosfilm". I straż pożarną. I kolej. O,
właśnie jedzie pociąg.
- I widzi pan to wszystko?
- No tak, pociąg jedzie daleko. Widać tylko łańcuszek
ogników, okien!
- No i kłamie pan!
- Nie należy tak rozmawiać ze starszymi - powiedziałem. -
Nie mogę kłamać. Mogę się mylić. A więc gdzie się pomyliłem?
- Pomylił się pan mówiąc, że widzi pan pociąg. Nie można
go zobaczyć.
- A co on niewidzialny, czy co?
- Widzialny, tylko okna nie mogą się świecić. No i w
ogóle, pan nie wyglądał przez okno.
- Dlaczego? Stoję przy samym oknie.
- A pali się u pana w kuchni światło?
- Oczywiście. Przecież po ciemku nie zaglądałbym do
lodówki. Spaliła mi się w niej żarówka.
- No i proszę, już trzeci raz pana przyłapałam.
- Nina, kochanie, wytłumacz mi, na czym mnie przyłapałaś?
- Jeśli patrzy pan przez okno, to odchylił pan
zaciemnienie. A jeśli odchylił pan zaciemnienie, to zgasił
pan światło. Zgadza się?
- Nie zgadza się. Po co mi zaciemnienie? Wojna czy co?
- Ojejej! Jak można się tak zapomnieć! A co, może pokój?
- No, jak rozumiem, Wietnam, Bliski Wschód... Ja nie o
tym.
- Ja też nie o tym... Chwileczkę, czy pan jest kaleką?
- Na szczęście, wszystko mam na swoim miejscu.
- Ma pan broń?
- Jaką broń?
- To dlaczego nie jest pan na froncie?
Właśnie w tym momencie zacząłem podejrzewać coś
niedobrego. Wyglądało na to, że dziewczynka robi sobie ze
mnie żarty. Ale była przy tym tak naturalna i poważna, że
omal mnie nie przestraszyła.
- Na jakim froncie powinienem być, Nino?
- Na najzwyklejszym. Gdzie są wszyscy. Gdzie tata. Na
froncie niemieckim. Mówię poważnie, nie żartuję. To pan tak
dziwnie ze mną rozmawia. A może pan nie kłamie o kurze i
jajkach?
- Nie kłamię - powiedziałem. - I żadnego frontu nie ma.
Może ja naprawdę do pani przyjadę?
- Ale ja naprawdę nie żartuję! - prawie krzyknęła Nina. -
I niech pan też przestanie. Na początku to było ciekawe i
wesołe. A teraz zrobiło się jakoś dziwnie. Przepraszam. To
tak jakby pan nie udawał, tylko mówił prawdę.
- Słowo honoru, dziewczynko, że mówię prawdę -
powiedziałem.
- Nawet się przestraszyłam. Nasz piec prawie nie grzeje.
Jest mało drzewa. I ciemno. Tylko kaganek. Dzisiaj nie ma
światła. I strasznie mi się nie chce siedzieć samej.
Powkładałam na siebie wszystkie ciepłe rzeczy.
I w tym momencie ostro i jakoś tak gniewnie powtórzyła
pytanie:
- Dlaczego nie jest pan na froncie?
- Na jakim ja mogę być froncie? - Rzeczywiście, żarty
zaszły za daleko. - Jaki może być front w siedemdziesiątym
drugim roku!
- Śmieje się pan ze mnie?
Głos znowu zmienił ton, stał się nie dowierzający,
malutki, trzy wierszyki od podłogi. I przed moimi oczami
pojawił się niesamowity, zapomniany już obrazek: to, co
działo się ze mną wiele, trzydzieści albo więcej lat temu.
Gdy ja też miałem dwanaście lat. A w pokoju stała burżujka.
A ja siedzę na kanapie z podwiniętymi nogami. I pali się
świeczka, a może to była lampa naftowa? A kura wydaje się
nierealnym, bajkowym ptakiem, który jedzą tylko w
powieściach. Chociaż ja wtedy nie myślałem o kurze...
- Dlaczego pan zamilkł? - zapytała Nina. - Niech pan
lepiej mówi.
- Nino - powiedziałem. - Jaki mamy teraz rok?
- Czterdziesty drugi - powiedziała Nina.
Zacząłem układać sobie w głowie kawałeczki
niedorzeczności, które były w jej słowach. Nie zna kina
"Rosja". I numer telefonu ma tylko sześć cyfr. I to
zaciemnienie...
- Nie mylisz się? - zapytałem.
- Nie - powiedziała Nina.
Wierzyła w to, co mówiła. A może głos mnie oszukał? Może
ona nie ma trzynastu lat? Może to czterdziestoletnia
kobieta, która zachorowała jeszcze wtedy, będąc dziewczynką
i wydaje się jej, że została tam, gdzie wojna.
- Niech pani posłucha - powiedziałem spokojnie. Przecież
nie odłożę słuchawki. - Dzisiaj jest dwudziesty trzeci
grudnia 1972 roku. Wojna skończyła się dwadzieścia siedem
lat temu. Wie pani o tym?
- Nie - powiedziała Nina.
- Wie pani. Jest godzina dwunasta. No, jak ja mam to pani
wytłumaczyć?
- Dobrze - powiedziała Nina pokornie. - Ja też wiem, że
nie przywiezie mi pan tej kury. Powinnam się domyślić, że
francuskich kur nie ma.
- Dlaczego?
- Bo we Francji są Niemcy.
- We Francji od dawna nie ma żadnych Niemców. Chyba że
turyści. Ale niemieccy turyści przyjeżdżają również do nas.
- Jak to? Kto ich wpuszcza?
- A dlaczego mielibyśmy ich nie wpuszczać?
- Tylko niech mi pan nie próbuje wmówić, że fryce nas
zwyciężą. Pan pewnie jest szkodnikiem albo szpiegiem.
- Nie, pracuję w RWPG, w Radzie Wzajemnej Pomocy
Gospodarczej. Zajmuję się Węgrami.
- No i znowu pan kłamie! Na Węgrzech są faszyści.
- Węgrzy dawno temu przepędzili swoich faszystów. Węgry
są republiką socjalistyczną.
- Ojej, a już się bałam, że pan naprawdę jest
szkodnikiem. A pan to wszystko wymyśla. Nie, niech pan nie
zaprzecza. Lepiej niech pan opowie, jak będzie potem. Niech
pan wymyśli, co pan chce, żeby tylko było dobrze. Proszę. I
przepraszam, że tak niegrzecznie z panem rozmawiałam. Po
prostu nie zrozumiałam.
Przestałem się sprzeczać. Jak to wyjaśnić? Znowu
wyobraziłem sobie, że siedzę w czterdziestym drugim roku i
bardzo chcę wiedzieć, kiedy nasi zdobędą Berlin i powieszą
Hitlera. I chciałem się jeszcze dowiedzieć, gdzie zgubiłem
kartki na chleb za październik. Powiedziałem:
- Zwyciężymy faszystów 9 maja 1945 roku.
- To niemożliwe! Strasznie długo trzeba czekać.
- Słuchaj, Nino, i nie przerywaj. Ja wiem lepiej. Berlin
zdobędziemy drugiego maja. Będzie nawet taki medal - "Za
zdobycie Berlina". A Hitler popełni samobójstwo. Otruje się.
I da truciznę Ewie Braun. A potem esesmani wyniosą jego
ciało na dziedziniec imperialnej kancelarii, obleją benzyną
i spalą.
Nie opowiedziałem tego Ninie, lecz sobie. Posłusznie
powtarzałem fakt, jeśli Nina nie wierzyła, albo nie
rozumiała od razu. Powtarzałem, gdy prosiła o wyjaśnienie
czegoś i omal znowu nie straciłem jej zaufania, gdy
powiedziałem, że Stalin umrze. Ale potem je odzyskałem,
opowiadając o Juriju Gagarinie i nowym Arbacie. I nawet
rozśmieszyłem ją, gdy opowiedziałem, że kobiety będą nosić
spodnie - dzwony i bardzo krótkie spódniczki. Mówiłem też,
kiedy nasi przejdą granicę z Prusami. Straciłem poczucie
realności. Dziewczynka Nina i mały Wadik siedzieli na
kanapie i słuchali. Tylko, że byli głodni jak diabli. I
sprawy Wadika wyglądały jeszcze gorzej niż Niny: zgubił
kartki na chleb i do końca miesiąca on i matka będą musieli
żyć z jednej, robotniczej kartki. Dlatego, że Wadik zgubił
kartki gdzieś na podwórku i dopiero po piętnastu latach
przypomni sobie nagle, jak to było. I znowu się będzie
denerwował, bo kartkę można byłoby znaleźć już po tygodniu.
Ona pewnie wpadła do piwnicy, gdy Wadik rzucił palto na
kratę, chcąc poganiać za piłką. I gdy Nina zmęczyła się
słuchaniem tego, co brała za ładną bajkę, powiedziałem:
- Znasz Pietrowkę?
- Znam - powiedziała Nina. - Nie zmienią jej nazwy?
- Nie. No więc...
Wytłumaczyłem, jak wejść na podwórze pod arkę i gdzie w
głębi jest piwnica, zasłonięta kratą i jeśli to październik
czterdziestego drugiego roku, połowa miesiąca, to
najprawdopodobniej w piwnicy leży kartka na chleb. Zgubiłem
ją, gdy graliśmy tam, na podwórku, w piłkę.
- To okropne! - powiedziała Nina. - Nie przeżyłabym tego.
Trzeba ją natychmiast znaleźć. Musi pan to zrobić.
Ją też wciągnęła ta gra, oderwaliśmy się od realności i
już ani ona, ani ja nie wiedzieliśmy, jaki jest teraz rok -
byliśmy poza czasem, bliżej jej czterdziestego drugiego
roku.
- Nie mogę odnaleźć kartki - powiedziałem. - Minęło wiele
lat. Ale jeśli ty będziesz mogła, wejdź tam, piwnica powinna
być otwarta. W razie czego powiesz, że to ty upuściłaś
kartkę.
I w tym momencie rozłączono nas.
Niny nie było. Coś zatrzeszczało w słuchawce. Kobiecy
głos powiedział:
- 143-18-15? Połączenie z Ordżonikidze.
- Pomyłka - powiedziałem.
- Przepraszam - powiedział kobiecy głos obojętnie.
Pojawiły się krótkie sygnały. Natychmiast wykręciłem
numer Niny. Chciałem ją przeprosić. Chciałem pośmiać się
razem z dziewczynką. Przecież to wszystko wyglądało na
absurd...
- Tak - powiedział głos Niny.
- To pani? - zapytałem.
- A, to ty, Wadim? Czemu nie śpisz?
- Przepraszam - powiedziałem. - Muszę porozmawiać z inną
Niną.
- Co?
Odłożyłem słuchawkę i znowu wykręciłem numer.
- Zwariowałeś? - zapytała Nina. - Piłeś?
- Przepraszam - powiedziałem i znowu odłożyłem słuchawkę.
Dzwonienie nie miało już sensu. Telefon z Ordżonikidze
wrócił wszystko na swoje miejsce. A jaki jest jej właściwy
telefon? Arbat - trzy, nie, Arbat - jeden - trzydzieści dwa -
trzydzieści... Nie, czterdzieści...
Dorosła Nina zadzwoniła do mnie sama.
- Przez cały wieczór siedziałam w domu - powiedziała. -
Myślałam, że zadzwonisz, wyjaśnisz, czemu wczoraj się tak
zachowywałeś. Ale ty najwidoczniej zupełnie straciłeś rozum.
- Pewnie tak - zgodziłem się. Nie chciało mi się
opowiadać jej o długich rozmowach z inną Niną.
- I jaka znowu inna Nina? - zapytała. - To ma być
przenośnia? Chcesz powiedzieć, że chciałbyś, żebym była
inna?
- Dobranoc, Nineczko - powiedziałem. - Jutro ci wszystko
wyjaśnię.
,..Najciekawsze, że ta dziwna historia miała nie mniej
dziwne zakończenie. Następnego dnia rano pojechałem do mamy.
I powiedziałem, że zrobię porządek na antresoli. Trzy lata
obiecywałem, że to zrobię, aż tu nagle przyjechałem. Wiem,
że mama nie wyrzuca niczego, co jak sądzi, może się przydać.
Przez półtorej godziny przekopywałem się przez stare
czasopisma, podręczniki, zdekompletowane tomy dodatków do
"Niwy". Książki nie były zakurzone, ale pachniały starym,
ciepłym kurzem. W końcu odnalazłem książkę telefoniczną z
1950 roku. Książka spuchła od włożonych w nią notatek i
zaznaczonych karteczkami stron o zatłuszczonych i
wystrzępionych rogach. Książka wyglądała tak znajomo, że
wydawało się dziwne, że mogłem o niej zapomnieć - gdyby nie
rozmowa z Niną, nigdy bym sobie nie przypomniał o jej
istnieniu. I zrobiło mi się wstyd, tak jak przed starym
garniturem, który służył wiernie, a który oddaje się
handlarzowi starzyzną na pewną śmierć.
Znalazłem cztery pierwsze cyfry. G-1-32... I wiedziałem,
jeśli nikt z nas nie udawał i jeśli nie zażartowano sobie ze
mnie, że telefon stał w zaułku Siwcew Wrażek 15/25. Nie było
żadnych szans na odnalezienie tego telefonu. Wyciągnąłem z
łazienki stołeczek i rozsiadłem się z książką w przedpokoju.
Mama nic nie zrozumiała, uśmiechnęła się tylko przechodząc i
powiedziała:
- Z tobą to tak zawsze. Zaczniesz porządkować książki i
po dziesięciu minutach któraś z nich cię wciągnie. A z
porządkami koniec.
Nie zauważyła, że czytam książkę telefoniczną. Znalazłem
ten telefon. Dwadzieścia lat temu stał w tym samym
mieszkaniu, co w czterdziestym drugim roku. Właścicielką
była Frołowa K. G.
Przyznaję, że zajmowałem się głupotami. Szukałem tego,
czego być nie mogło. Ale przypuszczam, że około dziesięciu
procent zupełnie normalnych ludzi zrobiłoby to samo, gdyby
znaleźli się na moim miejscu. Pojechałem na Siwcew Wrażek.
Nowi mieszkańcy nie wiedzieli, gdzie wyjechali Frołowie.
I czy oni w ogóle tu mieszkali? Ale poszczęściło mi się w
administracji domu. Staruszka księgowa pamiętała Frołowów,
przy jej pomocy dowiedziałem się wszystkiego, czego
chciałem, w biurze adresowym. Ściemniło się. Po nowej
dzielnicy wśród identycznych wielkopłytowych wież hulał
przejmujący zimny wiatr. W standardowym jednopiętrowym
sklepie sprzedawano francuskie kury w przezroczystych
pokrytych szronem paczkach. Zapragnąłem kupić kurę i
przynieść jej, tak jak obiecałem, chociaż z
dwudziestodwuletnim opóźnieniem. Ale na szczęście nie
zrobiłem tego. W mieszkaniu nie było nikogo. Dzwonek
rozbrzmiewał donośnie i wyglądało na to, że nikt tu nie
mieszka. Wyjechali.
Już miałem odejść, ale stwierdziłem, że skoro zabrnąłem
już tak daleko, to zadzwonię do drzwi obok.
- Przepraszam, czy Frołowa Nina Siergiejewna to pańska
sąsiadka? - Chłopak w podkoszulku, z dymiącą lutownicą w
ręku, powiedział obojętnie:
- Wyjechali.
- Dokąd?
- Już z miesiąc będzie, jak wyjechali na północ. Przed
wiosną nie wrócą. I Nina Siergiejewna i jej mąż.
Przeprosiłem i zacząłem schodzić po schodach. Bardzo
możliwe, pomyślałem, że w Moskwie mieszka niejedna Nina
Siergiejewna Frołowa, rok urodzenia 1939. I wtedy drzwi
sąsiadów znowu się otworzyły.
- Niech pan poczeka - powiedział ten sam chłopak. - Matka
chce panu coś powiedzieć.
W tym momencie jego matka pojawiła się w drzwiach,
przytrzymując poły szlafroka.
- Kim pan dla niej jest?
- Tak po prostu - powiedziałem. - Znajomy.
- Nie Wadim Nikołajewicz?
- Wadim Nikołajewicz.
- No proszę - ucieszyła się kobieta - o mało co, a bym
pana przegapiła. Nie wybaczyłaby mi tego nigdy. Nina tak
właśnie powiedziała - nie wybaczę. Nawet kartkę przyczepiła
na drzwiach. Tylko pewnie dzieciaki zerwały. Już miesiąc
minął. Powiedziała, że pan przyjdzie w grudniu. Nawet
mówiła, że postara się wrócić, ale to tak daleko...
Kobieta stała, patrzyła na mnie, jakby czekając, że zaraz
wyjaśnię jej jakąś tajemnicę, opowiem o nie spełnionej
miłości. Pewnie i Ninę dręczyła: kim on dla ciebie jest? I
Nina też jej powiedziała: "Po prostu znajomy".
Po chwili zastanowienia kobieta wyjęła list z kieszeni
szlafroka.
Drogi Wadimie Nikołajewiczu!
Wiem oczywiście, że pan nie przyjdzie. Bo i jak można
wierzyć dziecięcym marzeniom, które nawet mnie samej wydają
się tylo mrzonkami. Ale kartka na chleb była w tej piwnicy,
o której zdążył mi pan powiedzieć...
Przełożyła Ewa Skórska