Antologia Nowe Legendy

Nowe Legendy

Wyboru dokonał

GREG BEAR

Przy współpracy Martina Greenberga

(New Legends)

Data wydania oryginalnego 1995

Data wydania polkskiego 1997


GREG BEAR

WSTĘP


Kilka lat temu moja żona Astrid i ja wydaliśmy doroczne przyjęcie nad brzegiem jeziora dla uczestników kursów literackich w Clarion West. Organizowaliśmy te przyjęcia od roku 1988, w połowie kursu, aby dać uczestnikom chwilę wytchnienia po trzytygodniowej ciężkiej pracy. Dzień był chłodny i pochmurny, co latem nie należy w Seattle do rzadkości. Jezioro przypominało taflę mlecznego szkła sięgającą aż po drzewa i zabudowania na przeciwległym brzegu. Siedziałem na pomoście z jednym ze studentów; w pewnej chwili powiedziałem żartem:

- Jeśli chcesz, to wyjawię ci tajemnicę, w jaki sposób stać się wielkim pisarzem.

Spojrzał na mnie całkiem poważnie i zapytał:

- W jaki?

Miałem już wybuchnąć śmiechem, kiedy podeszła do nas niespełna czteroletnia jasnowłosa dziewczynka, córka dobrych znajomych, usiadła między nami, a następnie, zapatrzona gdzieś daleko, oświadczyła:

- Nie wiem, jak po litewsku będzie “drzewo”.

Student spojrzał na nią ze zdziwieniem, rozmowa zeszła na inny temat, a tajemnica pozostała tajemnicą.

W roku 1993 wykładałem w Clarion przez szósty, ostatni tydzień. Uczestnicy kursu byli wymagający, krytycznie nastawieni, zahartowani po wielogodzinnych zajęciach z licznymi pisarzami. Trudno im było dogodzić. Ostatniego dnia dyskusja w ogóle się nie kleiła. Wszyscy siedzieli wpatrzeni w blaty stolików, myśląc o tym, że już niedługo będą musieli wrócić do innego, rzeczywistego świata. Niespodziewanie ktoś zapytał:

- Co jest potrzebne, żeby zostać wielkim pisarzem?

- Wielka dusza - odpowiedziałem bez wahania.

Zastanawiali się przez chwilę, po czym skinęli głowami.

Tajemnica przestała być tajemnicą. I co najważniejsze, jest to prawdą.

W naszym społeczeństwie science fiction zawsze odgrywała istotną rolę. To jedyny gatunek literacki wyraźnie i nieprzerwanie krytykujący świętości zachodniego świata: dociekania naukowe i rozwój technologii. Przez “krytykowanie” rozumiem sprawdzanie, dialog oraz... cóż, właśnie krytykowanie, to znaczy wychwytywanie problemów, zanim zdążą przybrać groźne rozmiary, i przygotowywanie nas na nieuniknione zmiany. Ów krytycyzm niekiedy sięga jądra tych świętości, ponieważ science fiction nigdy nie była do końca pronaukowa ani postępowa.

Mimo to, na przekór faktom, przez całe dekady SF była potępiana przez niektórych jako antyliteratura, gatunek całkowicie pozbawiony duszy. Nawiasem mówiąc, identyczne zarzuty wysuwano w swoim czasie wobec jazzu.

Te kłamliwe opinie nie zdołały mnie jednak powstrzymać przed poświęceniem fantastyce naukowej całego twórczego życia. Ignorując science fiction, tracimy znakomitą okazję do ostrzegawczego wymachiwania rękami i wykrzykiwania rozpaczliwych upomnień, których teraz trzeba nam więcej niż kiedykolwiek.


Pewnego dnia zadzwonił do mnie Martin Greenberg, jeden z najpracowitszych i najbardziej doświadczonych twórców antologii, i zapytał, czy zechciałbym przygotować wybór opowiadań science fiction. W mojej głowie natychmiast zapaliło się zielone światełko. Oczywiście. Ale to nie będzie zwyczajny wybór, jeden z wielu, jakie co roku ukazują się na rynku.

To będzie coś w rodzaju drogowskazu, zbiór zupełnie nowych tekstów autorstwa najwspanialszych pisarzy, którzy udowodnią niedowiarkom, że na naszym podwórku wciąż znajduje się sporo umysłowych gigantów, silniejszych i sprawniejszych niż kiedykolwiek przedtem. To będzie coś wspaniałego i ekscytującego...

Science fiction z wielką duszą.

Musiałem tylko sprawdzić, czy znajdzie się wystarczająco wielu twórców, szczególnie młodych, którzy zechcą wspiąć się na podwyższenie, by ostrzegawczo wymachiwać rękami i wykrzykiwać rozpaczliwe upomnienia, którzy odważą się skorzystać z możliwości dialogu, jaką daje fantastyka, którym będzie się chciało na serio bawić fantastycznymi pomysłami.

- Wiesz co, Marty? - odparłem. - Pójdziemy na całość. Zrobimy antologię nigdzie nie publikowanych tekstów, grubą i ciężką. Każde opowiadanie musi być świetnie napisane, musi mieć wyraźnie zarysowaną akcję, wiarygodne postaci, a przede wszystkim, musi być stuprocentową science fiction. Żadnych historii “z pogranicza”, żadnej baśniowej fantastyki, ale też nie nazwiemy tego hard SF, bo ten termin był zbyt wiele razy nadużywany. Najważniejsze, żeby w tych tekstach aż wrzało od silnych emocji. Nie wiem, jak jest z tobą - dodałem - ale we mnie najsilniejsze emocje wywołuje zdziwienie.

Marty z entuzjazmem przyklasnął memu pomysłowi. Przeczucie podpowiadało mu, że pora jest odpowiednia. I oto, proszę bardzo: zarówno nasz wydawca, John Jarrold, jak i wydawnictwo, czyli brytyjski oddział Random House, wyrazili zgodę, dzięki czemu już kilka tygodni później, w poczekalni na jakimś lotnisku, mogłem sporządzić listę ewentualnych tytułów antologii. Na pierwszym miejscu tej listy znalazły się “Nowe legendy”.

Legendy określają charakter cywilizacji. Legendy są rodzajem mitu, często zaś tworzą je jednostki tak wybitne, że ich imiona towarzyszą nam przez wieki, nie poddając się niszczącemu działaniu czasu.

Na tym samym lotnisku przygotowałem list, który potem został rozesłany do ponad stu pisarzy; jego najważniejszą częścią była moja osobista definicja science fiction. Brzmi ona mniej więcej tak: Każda opowieść science fiction musi pokazywać, w jaki sposób czytelnik bez pomocy magii może znaleźć się w przedstawionej tam rzeczywistości. Akcja utworu SF musi dziać się we wszechświecie urządzonym zgodnie z przewidywaniami nauki, wszystko jedno, dzisiejszej czy przyszłej. Czytelnikowi powinno towarzyszyć przekonanie, że wszystko to może się naprawdę zdarzyć, nawet jeśli nie jemu, to jego dzieciom albo wnukom.


Początkowo reakcja była powściągliwa. Mijały miesiące, opowiadania napływały w ślimaczym tempie, aż wreszcie, kupiwszy zaledwie cztery teksty, musiałem przesunąć termin nadsyłania utworów.

Przekonałem się na własnej skórze, co to znaczy być autorem wyboru. Cieszyłem się, akceptując teksty, czułem się fatalnie za każdym razem, kiedy musiałem jakiś odrzucić. Niektóre opowiadania podobały mi się tak bardzo, że odkładałem je na bok i wracałem do nich po jakimś czasie, z chłodną głową. Okazało się jednak, że pierwsza ocena zawsze była słuszna.

Odrzuciłem kilka bardzo dobrych opowiadań, a to dlatego, że albo nie miały nic wspólnego z science fiction, albo była to nie ta science fiction, o jaką mi chodziło. Kilku pisarzy - zaskakująco niewielu - wyraziło swoje niezadowolenie z tego powodu.

Wydawcy zaczęli się niecierpliwić. Po obu stronach Atlantyku palce bębniły nerwowo w lśniące blaty biurek.

Wreszcie cienki strumyk wyraźnie wezbrał. Nie była to jeszcze powódź, ale co tydzień otrzymywałem pięć lub sześć nowych opowiadań, spośród których z trudną do opisania radością wyławiałem autentyczne perełki. Po pewnym czasie uświadomiłem sobie z niepokojem, że wśród moich autorów dominują Gregowie oraz że są tylko trzy kobiety. Czyżby w ten sposób dawała o sobie znać prawidłowość polegająca na tym, że SF najchętniej piszą mężczyźni o imieniu Greg, najrzadziej natomiast czynią to kobiety, być może znużone trwającą od dziesięcioleci walką o równouprawnienie? Poświęciwszy sprawie nieco namysłu, doszedłem jednak do wniosku, iż nadmiar Gregów oraz niedobór kobiet zawdzięczam wyłącznie przypadkowi. Kupowałem przecież to, co najlepsze, a nie jest moją winą, że tak niewiele kobiet zareagowało na mój list z prośbą o nadesłanie opowiadania.

W styczniu 1994 roku, po dziewięciu miesiącach, antologia przybrała ostateczny kształt. Ułożyłem teksty w wysoką stertę i uśmiechnąłem się od ucha do ucha. Koledzy po piórze nie zawiedli moich oczekiwań. Nowe legendy są różnorodne i eleganckie. To antologia z wielką duszą.


Opowiadania, które mają Państwo przed sobą, zmuszają do myślenia i odczuwania w nowy, intensywny sposób. Nie ułożyłem ich według jakości, co często spotyka się w antologiach, gdzie teksty, które najbardziej przypadły do gustu autorowi wyboru, trafiają na początek książki. Nie odważyłbym się dokonać takiej oceny, w związku z czym poukładałem je w grupy tematyczne. Niektóre dzieją się w bliskiej nam rzeczywistości, akcja innych rozgrywa się w trudnej do wyobrażenia przyszłości, niektóre są bardzo poważne, autorzy innych wyraźnie puszczają do nas oko, wszystkie jednak świadczą dobitnie o tym, że na naszym podwórku science fiction aż huczy od plotek i dyskusji, że wciąż ze sobą rozmawiamy, czy to za pośrednictwem naszych utworów, czy osobiście. Dysponujemy przeogromnym bogactwem pomysłów nie ustalonego autorstwa. Każdy może z nich korzystać do woli, obowiązuje jednak zasada, że trzeba spożytkować je lepiej, niż uczynili to poprzednicy.

Jednak po naszym podwórku włóczą się nie tylko marzyciele. Nowe legendy stanowią część jakże ważnego dialogu między marzycielami i ludźmi czynu, między ludźmi wykonującymi pracę fizyczną i politykami, fizykami, biologami, socjologami, psychologami, inżynierami, lekarzami, specjalistami od komputerów, twórcami oprogramowania, a także niezamożnymi studentami, którzy niebawem zasilą szeregi wymienionych powyżej grup. Między ludźmi, których obchodzi nasza przyszłość ł którzy pragną nie tylko myśleć, ale także marzyć.

Podwórko science fiction sięga od krańca do krańca wszechświata, od początku czasu do jego końca.

Dokładnie tak samo jak te opowiadania.



CZĘŚĆ PIERWSZA


Wybory


Mary Rosenblum


ELEGIA


(ELEGY)


Tłumaczyli Grażyna Grygiel i Piotr Staniewski


Mary Rosenblum opublikowała trzy życzliwie przyjęte

powieści SF - Drylands, Chimera i The Stone Garden

- a także wiele opowiadań. Utwory jej wyróżniają się

wyczuciem stylu, wrażliwością oraz pietyzmem,

z jakim traktuje szczegóły naukowe.

Elegia to klasyczne w formie opowiadanie o rozterkach,

braniu i dawaniu. Co winniśmy przyrodzie w zamian

za jej hojność? Czy zdołamy się jej kiedykolwiek odwdzięczyć?



Amanda Carnack przepisowo przechyliła się do tyłu z burty zakotwiczonej motorówki. Jedną ręką przyciskała do twarzy maskę. Butle akwalungu stuknęły ją w plecy, wokół wybuchnął gejzer srebrzystych bąbelków, a nad jej głową zamknęła się powierzchnia wody. Chłodnej, ale nie zimnej. Otoczyły ją dźwięki morza; słyszała swój chrapliwy oddech i bulgotanie wypuszczanego powietrza. Spoza tych odgłosów docierało do niej brzmienie oceanu - jakby wrażenie dźwięku poniżej poziomu słyszalności, prawie dotykalne. Przekręciła się na brzuch i płetwami z rozmachem zagarniała wodę. Sunęła na dół ku niebieskozielonemu mrokowi. Jej zdenerwowanie powoli ustępowało.

Operacja pójdzie doskonale, mówiła sobie w duchu. Neurony kałamarnicy zróżnicują się tak jak trzeba. I to ona tego dokona.

Czy media podadzą jej nazwisko, czy też określą ją jako “córkę Roberty Guilliam”?

Jakie to ma znaczenie? W przypływie złości Amanda mocno wyrzuciła nogi i napinając mięśnie ud, popruła przez wodę jak orka. Roberta nauczyła ją nurkowania, polowania na ryby z harpunem, objaśniła, jak prawidłowo zaplanować wszystkie czynności związane z eksperymentem. Po czym odwróciła się do niej plecami. Na zawsze.

Łodygi wodorostów falowały łagodnie w rozproszonym świetle; morze pieściło ją swą pieśnią, pulsowaniem życia, bardziej wyczuwalnym niż słyszalnym. Życie. Taka cenna rzecz. Amanda rozwarła palce, rozkoszując się wodą opływającą dłonie. Usiłowała ratować coś ważniejszego niż życie. Życie to mięsień sercowy i komórki krwi bezrozumnie koziołkujące między ściankami naczyń. Lekarze pogotowia świetnie potrafią utrzymywać ten ruch.

Jak matka mówiła? Życie to coś więcej niż tkanka i krew. Te sprawy pozostawiam internistom. Kiedy to powiedziała? Wspomnienia znikły równie nagle, jak przedtem napłynęły, pozostawiając po sobie wątpliwości. Czy Roberta rzeczywiście tak powiedziała? Amanda unosiła się w wodzie, usiłując to sobie przypomnieć. Na pewno pamięta, musi to pamiętać. W mroku dostrzegła srebrzysty błysk i ruszyła w tamtą stronę, z ulgą uciekając od własnych myśli. Kałamarnica. Amanda zastygła bez ruchu, patrząc, jak ławica mknie w jej kierunku. Małe głowonogi poruszały się zygzakiem pulsującymi skurczami. Gonatus fabricii. W laboratoryjnym zbiorniku nie zawadzi kilka dodatkowych sztuk. Powoli, by nie spłoszyć zwierząt, odpięła od pasa sieć. Te małe krewniaki wielkich kalmarów potrafiły wykonywać błyskawiczne ewolucje dzięki szczególnemu układowi nerwowemu. Duże, prymitywne neurony przewodziły sygnały z niewiarygodną szybkością. Amanda, mocą swej biochemicznej magii, potrafiła przekształcić te neurony, zmienić je w srebrne nici do zszywania porwanego ludzkiego mózgu.

A może do przywracania zagubionej przeszłości?

Czy ktokolwiek potrafiłby tego dokonać?

Niewykluczone.

- Chodźcie do mnie - nuciła. - Chodźcie. Kocham was.

Jakby ją usłyszały. Cała ławica znieruchomiała - całkowicie i w jednej chwili. Obracały się ku niej w niesamowitym, zsynchronizowanym balecie. Skierowały przed siebie macki, jakby wskazując Amandę. Miała wrażenie, że patrzą na nią wielkimi ciemnymi oczami, a przez ławicę falami przechodziły pasma barw: brązowej, rdzawoczerwonej i czarnej. Amandzie wydawało się przez chwilę, że te wzory, zlewając się, utworzyły jakiś rozpoznawalny kształt...

Śmignęła siecią. Nie był to wprawdzie ruch tak błyskawiczny, jak ruch kałamarnicy, ale ta szybkość wystarczyła. Ławica odpłynęła w zielonkawą szarość, zostawiając za sobą ciemne chmury atramentu. W jej sieci dryfowały złapane kałamarnice, teraz prawie bezbarwne, z poplątanymi mackami. Nie stawiały oporu. Nigdy nie stawiały oporu. Amanda energicznie płynęła ku powierzchni ze swą nieoczekiwaną zdobyczą. Ale dlaczego czuła się tak nieswojo?


- Zeszłej nocy miałam dziwaczny sen - Amanda, zamknięta w niesterylnej kabinie, obserwowała, jak na głównym ekranie doktor Ahmed kiwa głową. - Byłam chyba... rybą. - Była maleńka, szamotała się przerażona w błonkowatych, pętających ją bezkształtnych pasemkach chaosu. Dusiły, wpijały się, miażdżyły ją wraz z tysiącami innych szamocących się ciał. Czuła... wszyscy czuli... jak nadchodzi śmierć. Umierały jedna po drugiej, jak wyłączane kolejno światła, iskierki strachu i bólu, a potem nic. I powoli morze stawało się niebieskie i przejrzyste. Sterylne. Pozbawione życia. - Przestraszyło mnie to. - Amandę ścisnęło coś w gardle na wspomnienie tamtego spustoszenia.

- Ryby to symbol freudowski. - Ahmed, niemal naturalnej wielkości na dużym ekranie, wyszorowana do czysta, w fartuchu, trzymała teraz wyciągnięte dłonie z rozstawionymi palcami, czekając, aż pielęgniarka nałoży jej rękawiczki. Zajmowała się chirurgią zgrubną, przygotowując teren dla delikatnych wirtualnych palców Amandy. - Mnie śnią się ogrody. I pająki. Pająki oznaczają chyba matkę.

- A mnie zawsze śni się morze. - Sieć, te okropne splątane włókna to sieć. Czyżby trał? W każdym razie coś olbrzymiego. - Chyba byłam kałamarnicą - rzekła Amanda. - Gdy nurkuję, krążą przy mnie, jakby chciały, bym je łapała.

Śmiech uwiązł jej w gardle. Przypomniała sobie nagle, jak ławica kałamarnic unosiła się w wodzie, jak patrzyły na nią z wycelowanymi w jej kierunku setkami ramion. Czekały, by złapała je w sieć?

- Jesteś chyba zdenerwowana.

Amanda nie potrafiłaby powiedzieć, czy na osłoniętej maską twarzy Ahmed pojawił się uśmiech. Do diabła, jest naprawdę zdenerwowana. Czując przypływ adrenaliny, ponownie przebiegła myślami całą listę: neurony gotowe, programy awaryjne załadowane do komputera. Gerald, jej asystent, dwukrotnie wszystko sprawdził. On nigdy o niczym nie zapomina. Tylko spokojnie, napominała się. Nigdy tak się nie denerwowała od czasu swej pierwszej operacji. - Ciśnienie? - spytała szybko.

- Dziewięćdziesiąt na siedemdziesiąt. Stabilne - anestezjolog spojrzał gniewnie w jedną z kamer. - Masz to na ekranie.

Rzeczywiście, rzeczywiście. Jak on się nazywa? Przeszukiwała swą pamięć po omacku, czując ukłucie trwogi. Roberts? Robertson? Nie pamięta. Więc dobrze, nie pamiętam, masz złożyć to na karb zdenerwowania, jasne? Na ekranie owinięte ciało w jaskrawym świetle lamp wyglądało nierealnie. Ahmed i pozostali członkowie zespołu operacyjnego tłoczyli się u wezgłowia. Otwierali czaszkę. Arthur Montagne. Trzydzieści dwa lata, Murzyn, wyjątkowo skrępowany w obecności lekarzy... a przynajmniej w jej obecności. Aktor, umiarkowanie popularny, grywał w sztukach, o których Amanda nigdy nie słyszała. A zresztą, nie chodziła zbyt często do teatru z prawdziwymi aktorami.

Pewnego zwykłego popołudnia, gdy wracał ze sklepu z torbą jedzenia, z przejeżdżającego samochodu ktoś otworzył ogień. Dziennik poranny często donosi o podobnych okropnościach. Słucha się tego jednym uchem. Kula trafiła Arthura Montagne’a w głowę. Krwawienie podczaszkowe od rany postrzałowej. Miejsce uszkodzenia oczyszczono z krwi, ale niefortunny wylew spowodował częściowy paraliż twarzy.

Amanda widziała na kilku ekranach okryty zielonym prześcieradłem wzgórek, ukazywany z różnych stron. Usiłowała wyobrazić sobie zamiast wzgórka ciemną skórę, wiotkie mięśnie, kępkę włosów łonowych - ale nie potrafiła. Tamto morze ze snu było takie błękitne. Jałowy kolor. Niczym pustynia, pomyślała Amanda. To poczucie rozpaczliwej pustki dusiło ją, chwytało za gardło, jak czyjaś zaciskająca się dłoń. Kabina na chwilę zniknęła, rozpuściła się w niebieskiej wodzie, głos, jakieś zawodzenie z oddali... Dosyć! Amanda z trudnością odpędziła tę wizję. Do diabła, co się tu dzieje? Otrząsnęła się, skupiła wzrok na ekranie. W jej brzuchu wiercił się strach.

To nic groźnego, tylko dreszcz emocji. Ahmed miała rację. Na pewno. Amanda sięgnęła po okulary. Zaraz wejdzie do mózgu mężczyzny, bezprawnie wkroczy w jego wspomnienia: o pocałunku kochanki, o piątych urodzinach, o umiejętności kiwania małym palcem u nogi czy czesania się. Pracowała w rzeczywistości wirtualnej, ale na prawdziwym ciele, więc oczywiście denerwowała się. Jasne, że nie może chodzić o nic innego. Powiesiła okulary na szyi, wmawiając sobie, że jest tego całkowicie pewna. Na ekranie Ahmed pochyliła się nad zielonym wzgórkiem, który był mężczyzną. w jego mózgu umierały neurony, każdego dnia coraz więcej, w miarę jak krew sączyła się z uszkodzonych naczyń. Naczynia krwionośne załatać nietrudno, ale mężczyzna nigdy nie będzie się uśmiechał. Ludzkie nerwy nie regenerują się. Amanda naciągała miękkie rękawiczki do wirtualnej operacji.

Tylko ona jedna potrafiła przywrócić mężczyźnie uśmiech. Tak jak matka przywróciła jej własny uśmiech...

- Czaszka otwarta - Ahmed wrzuciła zakrwawiony kawałek kości do rynienki z solą fizjologiczną. Nie spoglądała na kamery w górze. - Gotowe.

Jej głos brzmiał cholernie spokojnie. Amanda wzięła głęboki oddech.

- Włączyć jednostkę pierwszą. Co z zupą, Geraldzie?

- Czeka na ciebie - głos Geralda w słuchawkach brzmiał równie spokojnie jak głos Ahmed.

Amanda zmarszczyła brwi, gdy mikrochirurgiczne urządzenie opuszczało się powoli, jękliwie z prowadnicy pod sufitem. Gerald, z własnej oddzielnej kabiny, kierował ją na właściwe miejsce. Z prawie niesłyszalnym westchnieniem przyrząd zawisł delikatnie nad głową Arthura, przesłaniając Amandzie ostatnie widoczne spod prześcieradeł centymetry kwadratowe ciała.

- Jednostka mikrochirurgiczna ustawiona - oznajmiła Ahmed dla dokumentacji wideo. - Pacjent przygotowany. Teraz należy do ciebie, Amando.

W porządku.

- Dostęp systemowy.

Żebym tylko znowu się nie odłączyła, modliła się bezgłośnie, wkładając okulary. Nerwy czy nie nerwy, nie czas na to. Zamknęła oczy, by nie odczuć dezorientującego przeskoku i weszła do rzeczywistości wirtualnej.

Gdy otworzyła oczy, stała w dzikości barwnej pajęczyny, czerwonej, srebrzystej, żółtej i bladoturkusowej. Mikro kamery przekazywały do jej systemu obrazy poszczególnych komórek pacjenta, barwiąc je na odpowiednie kolory. Pulsujący srebrny oznaczał zdrowe neurony, czerwony - uszkodzone. Ciemna purpura oplatała srebrny i zielony od dołu z lewej strony. Amanda zwróciła się w tamtym kierunku, wyciągnęła prawą rękę, by umieścić tę barwę w centrum pola widzenia. No, tak. To właśnie tutaj, jak w modelu. Przyciągnęła bliżej uszkodzony purpurowy węzeł. Ludzki mózg nie został jeszcze całkowicie poznany. Mimo dużego wysiłku przy budowie tego trójwymiarowego odwzorowania, mogła znajdować się o całe wirtualne mile od właściwego miejsca. Ujęła pulsującą plątaninę, odsunęła od siebie rozwarte dłonie, by powiększyć pole widzenia. Kilka martwych komórek i Arthur Montagne przestał być aktorem. Mózg to taka krucha rzecz. Pechowy powrót z zakupów, kilka mikrolitrów cieknącej krwi. Upadek... Tyle można stracić. Garść obumarłych neuronów i biochemiczka, laureatka Nagrody Nobla stała się czym? Zdziecinniałą staruszką. Nie. Zanim jeszcze te neurony uschły, Roberta Guilliam przestała być nagradzaną biochemiczka. A także matką.

Plątanina neuronów utworzyła na chwilę rozmazaną plamę. Amanda usiłowała się uspokoić. Nie myśl teraz o Robercie. Nie tutaj. Nie możesz przegrać. Szybko nabrała powietrza i pstryknęła palcami. Koniuszek jednego palca rozżarzył się na biało. Amanda pogładziła grubą, łuskowatą ściankę uszkodzonej żyłki. Ostrożnie... Postrzępiony otwór powoli zamknął się. Pod sterylnym mikrochirurgicznym kapturem w sali operacyjnej, laserowy skalpel naśladował ruchy jej palców, wykonując taniec nieskończenie bardziej subtelny. Tak... Gdy uszczelniła miejsce wycieku, usunęła przesączoną krew, po czym zaczęła ciąć dokoła uszkodzonych neuronów. Wyciągała je po kolei (pod kapturem, włókna sztywnego silikonu, uprzędzione w stanie nieważkości na stacji orbitalnej, wyciągały z kłębu wycięte neurony).

- Teraz zupa.

- Gotowe.

Głos Geralda brzmiał radośnie. Do diabła z nim.

- Przełączyć na system B.

Nie zamknęła oczu na czas, musiała pokonać przypływ nudności, gdy sieć neuronowa zamigotała, stała się mozaiką świecącego srebra. Amanda tak przybliżała pole widzenia, aż zobaczyła poszczególne neurony zanurzone w swym płynie pokarmowym. Neurony kałamarnicy były wspaniale prymitywne. Gdy zrozumiało się zasady ich chemicznego sterowania, można było im kazać tańczyć tak, jak się zagrało. Jeśli przy pomocy retrowirusów pomajstrowało się trochę przy DNA, można było dostać porcję prymitywnych, przyswajalnych przez człowieka neuronów, gotowych w razie potrzeby do zróżnicowania się w mózgu Arthura Montagne’a. Ryzyko odrzutu - minimalne; regeneracja sprawności - maksymalna.

Tak przynajmniej wyglądało to na modelu.

W rzeczywistości wirtualnej - działało.

Amanda przełknęła ślinę, gdyż nagle poczuła suchość w ustach.

- Transfer. Przełączyć na system A, nakładka B.

Zaczynała się najtrudniejsza część. Obraz rozmazał się; Amanda znowu patrzyła na splątaną sieć mózgu, ale teraz jasna ławica neuronów pływała w prawym dolnym rogu jej pola widzenia. Przez niepokojącą chwilę neurony wyglądały jak maleńkie kałamarnice, jak ławica w jej zatoczce. W każdej chwili mogą odpłynąć, wyrzucając za sobą smugę atramentu... Amanda zamrugała i przegnała natrętną wizję. Skoncentruj się, na miłość boską. Neurony miały fioletowe kontury, co oznaczało, że nie zajęły jeszcze właściwych pozycji. Chodźże, Geraldzie. Zacisnęła zęby, ponownie przerażona własnym brakiem skupienia. Czy to tylko zdenerwowanie, czy... coś więcej?

- Gotowe.

Gdy Gerald odezwał się, fioletowy obrys zniknął.

- Równomiernie - rzuciła i czekała, a kałamarnicze neurony stawały się większe. Gdyby tak człowiek miał czas reakcji kałamarnicy? Nagła wizja tych głowonogów odwracających się jak na komendę, by na nią spojrzeć, nałożyła się na sieć neuronową. Amanda potrząsnęła głową, oszołomiona tym przelotnym obrazem błękitnego pustkowia. Ręce w rękawicach już miały zadrżeć. Spokojnie, spokój. To nie różni się od modelu. I niewiele od procedury, dzięki której Roberta Guilliam dostała nagrodę Nobla. Tylko że ona używała komórek płodu, zanim decyzja Sądu Najwyższego położyła kres wszystkim badaniom z komórkami ludzkiego płodu.

Amanda wyciągnęła obie dłonie i objęła delikatnie neuron. Poruszał się z łatwością, wślizgując się w malutką przestrzeń, którą dla niego wcześniej przygotowała, zaszedł na srebrzystą siatkę zdrowych neuronów. Z zapartym tchem, delikatnie, drobnymi pchnięciami wprowadziła następny na właściwe miejsce. Jeśli to się uda, nowe neurony osiądą uszczęśliwione w swym nowym domu, przyjmując sygnały, jak gdyby tkwiły tam od urodzenia, i wypełnią lukę powstałą po uszkodzeniu mózgu.

Jeśli się uda.

W tym cholernym świecie nie można było na nic liczyć. Ani na życie, ani na sławę, ani na umysł. Do diabła, jak nazywa się ten anestezjolog? Kolejno wsuwała neurony na swoje miejsce, tkając od nowa lśniącą sieć, która była wirtualną metaforą dla mocnego uścisku dłoni, uśmiechu, kwestii wypowiedzianej na scenie. Sto, tysiąc... ceruje porwaną przyszłość tego człowieka. Amanda sięgała, wskazywała, znowu sięgała. Kiedyś jej własna przyszłość była porwana w taki sam sposób. Roberta Guilliam naprawiła ją... Czyjej się to udało? Jak się też zwie ten anestezjolog? Skąd przychodzą te zalewające umysł wizje? Amanda zamrugała, pot szczypał w oczy, ręce teraz naprawdę drżały. Skończone? Tak.

- System, zakończ - słowa wychodziły z ust wraz z przyśpieszonym oddechem.

- Ciśnienie krwi stabilne, dziewięćdziesiąt na sześćdziesiąt dziewięć.

Z ekranu dotarło do niej ciche brzęczenie cofającego się manipulatora.

- Zamykam - rzekła Ahmed.

O Boże, zaraz zacznie się trząść...

- Wyjście - Amanda ściągnęła okulary.

- Bingo, doktorze - Gerald uśmiechał się z ekranu. - Pierwszorzędna robota.

- Taa, dzięki - potarła zaczerwienioną skórę, gdzie okulary dotykały ciała, i zaczęła zdejmować rękawice. - Będzie pierwszorzędna, kiedy nasz pacjent uśmiechnie się przed lustrem, i spodoba mu się to. - Nie patrzyła na główny ekran, gdzie Ahmed z zespołem kończyła robotę. - Wracam do laboratorium.

- Tak, jasne.

W głosie Geralda pobrzmiewało coś zagadkowego.

Teraz dalsza obserwacja nie miała sensu. Amanda opuściła salę operacyjną i skierowała się do windy. Ahmed nie powinna mieć żadnych kłopotów z pacjentem. Skończą, wyślą go na Oddział Reanimacji, a w końcu z powrotem do jego pokoju. Jutro rano pójdzie go odwiedzić, ale to i tak zbyt wcześnie. Drzwi windy rozsunęły się błyskawicznie; Amanda weszła, nie zwracając uwagi na młodą pielęgniarkę z tacą igieł do pobierania krwi, strzykawek i probówek. Roberta też zajmowała się uszkodzeniami pourazowymi. Jej metody - pierwotne mikromanipulatory i rzeczywistość wirtualna - były prymitywne. Ale działały. Dzięki Bogu. Amanda dotknęła na swej czaszce drobnej, wybrzuszonej, zakrzywionej blizny, niewidocznej pod włosami.

Sunęła palcami po kości policzkowej. Wyczuwała drobne nierówności swej trzydziestoośmioletniej skóry, świadoma nacisku opuszków palców przygniatających epidermę i mięśnie do twardej kości, świadoma unoszenia się skóry i mięśni w czasie uśmiechu. By mogła to poczuć, milion cząsteczek acetylocholiny przepływało przez malutką przerwę między kilkuset tysiącami neuronów.

Kolejne setki tysięcy pozwalały jej pamiętać swe własne nazwisko czy miejsce, gdzie zaparkowała wczoraj samochód. Dopóki te neurony nie umrą. Czuła się tak dziwnie, zanurzona w tamtej niebieskiej pustce. Zupełnie jakby to nie była ona... Drzwi otworzyły się z szelestem i Amanda odjęła rękę od twarzy, zdając sobie sprawę, że pielęgniarka dziwnie na nią patrzy. Minęła ją i ciężkim krokiem poszła holem do laboratorium. Znajome brzęczenie przyrządów oraz nieokreślony zapach chemikaliów i ryb otoczyły ją pocieszająco. Na wielkim ściennym ekranie Ahmed wyprostowała się nagle, wzięła jakiś instrument z tacy i znowu pochyliła się nad stołem. Masywne kłębowisko aparatury manipulatorów wyłaniało się nad nią jak złośliwy robot z podrzędnego filmu SF.

- Światło - Amanda pstryknęła palcami.

Pasma nad głową rozjaśniały się z wolna, zaćmiewając Ahmed i jej zespół w zielonych fartuchach. W wielkich zbiornikach pod ścianami dziesiątki kałamarnic unosiły się w uporządkowanych szeregach. Amanda podeszła i zerknęła przez szybę. Zwierzęta w każdym zbiorniku patrzyły w tym samym kierunku, macki wiły się powoli w łagodnie zmąconej wodzie morskiej, ciała połyskiwały falującymi smugami delikatnego brązu i pomarańczy. Dawcy neuronów pochodzili z tego zbiornika. Amanda zanurzyła rękę we wnętrzu zbiornika. Poruszała palcami w chłodnej wodzie. Jak na komendę, wszystkie kałamarnice we wszystkich zbiornikach odwróciły się ku niej.

To dziwaczne. Wzdłuż ciał kałamarnic układały się pstre wzory, delikatnie pulsując barwami: pomarańczową, brązową i żółtą. Przez moment ogarnęła Amandę myśl, że każda kałamarnica to pojedynczy kawałek wielkiej układanki. Gdyby umieściła je w jednym zbiorniku, sprzęgłyby się i utworzyły obraz. Obraz czego? Amanda zadrżała i szybko wyjęła dłoń z wody. Luźny rękaw bluzki zmoczył się prawie do łokcia, wzory na tkaninie - zygzakowate złote i zielone pasy - ściemniały od wody. Na ściennym ekranie Ahmed odchodziła od stołu, pozostawiając swemu zespołowi ostatnie szczegóły operacji.

Zabieg chirurgiczny skończył się. Za parę minut cały personel wpadnie tutaj, chcąc to uczcić. Tłumiąc nagły przypływ strachu, Amanda zerwała z wieszaka swój płaszcz i torbę. Nie mogła brać w tym udziału, jeszcze nie teraz - Arthur Montagne nie dojechał przecież nawet na Oddział Reanimacji. Sam zabieg chirurgiczny znaczył tyle co nic. Uciekła holem do toalety, przebrała się w jednej z kabin i wyślizgnęła ze szpitala służbową windą. Gdy skręciła za róg, usłyszała szelest drzwi windy i pierwsze podniesione głosy.

Jakże się nazywa ten anestezjolog?


W Kompleksie, mieszkanie jej matki pachniało lekko sosną. Nie drzewem, lecz zapachem sosny używanym w środkach czyszczących i odświeżaczach powietrza. Sosna i siki, ilości śladowe, ale wyczuwalne. Żołądek Amandy poruszył się niespokojnie.

- Cześć, Roberto - Amanda zamknęła za sobą drzwi. - Jak się czujesz?

- Gdzie jest mój sok? - prawie zagubiona w głębokim fotelu, Roberta Guilliam wychyliła się do przodu. - Proszę cię o niego od godziny - powiedziała. Głos miała wysoki, dziecięcy. - Powiem Brentowi, jeśli nie dasz mi soku.

Amandę ogarnęły wspomnienia - Roberta w ich małej motorówce strząsa wodę z włosów, odpinając akwalung, głowę odrzuciła do tyłu, śmieje się do błękitnego nieba. Ze ściśniętym gardłem Amanda odwróciła wzrok. Przypominała matkę, wszyscy jej to mówili, przez całe życie. Ta krucha, zagubiona twarz była przerażającym lustrem.

- To ja, Amanda - rzekła. - Chciałaś soku?

- Mówię ci i mówię. Jeśli nie zamkniesz drzwi inkubatora, stracimy to całe cholerne stado - słowa zostały wypowiedziane ostrym, pewnym siebie głosem doktor Roberty Guilliam i przez moment jej twarz okrzepła. Potem jej wargi zadrżały i przelotne wrażenie siły i zdecydowania znikło. - Brent nie żyje, prawda? - osunęła się jeszcze raz w niepewne drżenie. - Amanda? Kiedyś tu przyszła?

Brent był asystentem w laboratorium Roberty i krótko, bardzo krótko, jej mężem.

- Tak, Roberto, tatuś nie żyje. - Już od bardzo dawna. - Przyniosłam ci żonkile - Amanda podeszła do lady kuchennej, zajmującej część ściany, i pogrzebała w szafkach, poszukując wazonu. Wazony były plastikowe, podobnie jak talerze, nietłukące i bezpieczne dla niesprawnych umysłowo starców, których stać było na mieszkanie w Kompleksie. Roberta Guilliam nie cierpiała wyrobów z plastiku. - Śliczne, prawda? - Puściła wodę, włożyła gęsty bukiet kwiatów do wazonu i ustawiła go na stole. Czuła do siebie odrazę za ten świergotliwy fałszywy głos, za to, że w ogóle tutaj jest, za poczucie, że musi tutaj być. - Implantowaliśmy dzisiaj pacjentowi nasze pierwsze neurony z kałamarnic. Nie wiem jeszcze, czy działają, czy nie.

- To miło, kochanie - oczy Roberty stały się szkliste i senne. - Są bardzo ładne.

Dlaczego jej o tym powiedziała? - Amanda wepchnęła niesforny żonkil na miejsce. Kiedyś dzieliła ze swą wiecznie zajętą, zdolną, ogarniętą naukową pasją matką dużą część życia - pracę w szkole, kłopoty, wszystko. Wtedy, przed zakazem stosowania komórek płodowych. Wtedy, zanim Roberta odcięła się od niej... obarczyła ją winą.

- Muszę już iść - radosne słowa jak odłamki szkła upadły na gruby dywan. - Wpadnę jutro.

- Doskonale - Roberta spojrzała na nią, marszcząc się nieco. - Dziękuję za cukierki. Och, to nie były cukierki, prawda? - odwróciła wzrok. - Przepraszam. Ja... zapominam różne rzeczy.

Czy to właśnie tak się zaczęło? Zapominaniem drobiazgów, na przykład nazwiska anestezjologa? Czy też może nieoczekiwanymi nawrotami snu na jawie, jak jej wizja niebieskiego morza na sali operacyjnej?

- Do widzenia - Amanda wzięła płytki oddech, smakując tani, przyprawiający o mdłości zapach sosny. - Zobaczymy się jutro.

- Żonkile - Roberta wyjrzała przez okno do ogrodu, który w rzeczywistości był hologramem. - Przyniosłaś mi żonkile. Na zewnątrz nie ma żonkili - odwróciła się nagle, jej wzrok spotkał się ze wzrokiem Amandy. - Lubię żonkile.

Jej oczy miały kolor wody na torfowisku, czystej i płytkiej, tak płytkiej, że widziało się dno. Znowu naszła ją tamta wizja - Roberta, pełna energii, śmieje się, przemoczona morską wodą. Amanda poczuła ból. Co stało się z tym wszystkim - ze wszystkimi wspomnieniami, wyobraźnią, z jej szybkim kojarzeniem faktów? Co stało się z jej temperamentem, jej niecierpliwością i nieustępliwą, egocentryczną, obsesyjną energią? Czy nadal pozostała? Zamknięta gdzieś tam, za ścianą skurczonych neuronów? A może odeszła na zawsze?

Ile neuronów kurczyło się w jej własnym mózgu?

- Do widzenia, mamo - głos Amandy zadrżał. - Wpadnę jutro.

Otworzyła drzwi i uciekła.

Hol wyłożony dywanami również pachniał sosną i moczem i był tak samo czysty jak pokój. Roberta Guilliam nigdy nie miała u siebie porządku. W jej pomieszczeniach zawsze walały się sterty czasopism, nie ukończonych artykułów, brudnych ubrań, resztki obiadów na wynos. Tutaj porządek utrzymywały pracownice. Może również ją ubierały. Amanda nie pytała, lecz z każdym miesiącem pracownice robiły nieco więcej dla Roberty Guilliam.

Alzheimer. Zawsze można było znaleźć dotacje na badania w tej dziedzinie. Średnia wieku ludzi wzrastała z każdym rokiem i wszyscy chcieli, by ich umysły żyły tak długo jak ciała. Część jej własnych pieniędzy pochodziła z Amerykańskiej Fundacji Alzheimera. Zogniskowanymi falami dźwiękowymi potrafiono skruszyć płytki formujące się w mózgu. To pomagało, lecz obumarłe neurony były na zawsze stracone. Amanda dotarła do westybulu, który swym wystrojem przypominał hol luksusowego hotelu, i zatrzymała się przy recepcji. Czekał tu na nią Daniel, który siedział na sofie, rozłożywszy długie ręce na oparciu. Recepcjonistka zerkała na niego ukradkiem, gdyż był wspaniały - ciemnowłosy i szczupły. Zbyt wspaniały na asystenta biologii w miejscowym college’u. Mimo ponurego nastroju, Amanda uśmiechnęła się.

- A ty co tu robisz? - wyciągnęła do niego ręce, w przypływie przyjemnego zaskoczenia. - Wyrzucili cię z pracy?

- Dziś przecież środa. W tym semestrze prowadzę tylko jedną grupę. Przechodziłem obok laboratorium. Gerald powiedział, że wyszłaś natychmiast po operacji - wziął ją pod rękę i poprowadził ku drzwiom. - Wszystko w porządku, Manda? Gerald mówił, że operacja poszła doskonale.

- Och, poszła. Tak jak na modelu - odparła. Patrzył na nią uważnie. Odwróciła wzrok. - Jest jeszcze cholernie wcześnie na świętowanie - poczekała, aż drzwi westybulu otworzą się, i przekroczyła je. - Dlaczego właśnie tutaj mnie szukałeś? - spytała przez ramię.

Daniel wzruszył ramionami.

- Domyśliłem się, że tu przyjdziesz - ujął jej dłoń, gdy szli razem na parking. - Chcesz, żeby była z ciebie dumna.

- Doprawdy? - Amandę chwycił nagły gniew. - Nie baw się ze mną w czytanie myśli, Danielu. Nie masz żadnych podstaw. - Wyrwała mu dłoń i szukała kluczyków. Gniew uleciał równie nagle, jak nadszedł, zostawiając ją niczym wyrzuconego na brzeg delfina. - Och... Nie wiem. Przepraszam. Przestałam chcieć, by była ze mnie dumna, mniej więcej wtedy, kiedy mi powiedziała, co myśli o moich badaniach - szarpnęła drzwiczki. - W każdym razie, jest już za późno.

- Chyba tak. Manda? - Daniel delikatnie dotknął jej ramienia. - Chcesz, żebym poprowadził?

- Czuję się świetnie - wcisnęła się za kierownicę. - Jadę dzisiaj do domku.

- Też chciałbym tam pojechać - westchnął. - Muszę jednak skończyć sprawdzanie tych ostatnich sprawozdań laboratoryjnych. Czy możesz wyrzucić mnie przy kolejce?

- Jasne - stłumiła nieoczekiwany przypływ rozczarowania i zamaskowała je krzątaniną przy uruchamianiu samochodu. Daniel oferował pocieszenie, a w zamian nie prosił o zbyt wiele. Czasami jego bezinteresowna akceptacja jej osoby niecierpliwiła ją. Czasami... była jej potrzebna. - Jesteś biologiem - powiedziała nagle. - Co wiesz o kałamarnicach?

- Kałamarnicach? - Daniel wybałuszył na nią oczy. - Jestem tylko nauczycielem. To ty jesteś ekspertem od kałamarnic.

- Wiem jedynie, jak pracują ich neurony. - Wjeżdżając na autostradę, zerknęła na przejeżdżający samochód z trzema przyczepami. - Umiem utrzymywać je przy życiu w zbiornikach. Umiem zmieniać ich neurony w dość dobre przybliżenie ludzkich komórek. Nie są zagrożonym gatunkiem. - Chociaż mogą się nim stać. Te sny o pustej, sterylnej, niebieskiej wodzie wciąż ją nawiedzały. - Nie wiem zbyt wiele o ich zachowaniu. Każda kałamarnica robi tę samą rzecz w tym samym czasie.

- Wibracje - skinął mądrze głową. - Jak u stadnych ryb. Wibracje, wywołane ruchem innej kałamarnicy w ławicy, mówią jednostce, co się dzieje, i ona reaguje tak samo.

- Nie, nie robią tego w ten sposób. - Wibracje nie przenoszą się przez powietrze między zbiornikami. - A co z kolorami?

- Właśnie tak to robią. Pamiętaj, że to ty sama uważasz mnie za eksperta - uniósł jedną brew. - Kolor to kamuflaż, ale gdzieś chyba czytałem, że może on również służyć jako rodzaj pewnej prymitywnej komunikacji - palcem dotknął jej policzka. - Co cię gryzie, Mando?

- Nie wiem. - Zabuczał alarm, ostrzegając ją, że za bardzo zbliżyła się do poprzedzającego ją samochodu i Amanda wcisnęła hamulec, klnąc pod nosem. - Roberta zaczęła z kałamarnicami. Opracowała procedurę, którą dzisiaj stosuję - w każdym razie w przybliżeniu - z neuronami kałamarnic, zanim przeszła do tkanki płodów. Wiesz, obecnie jesteśmy mniej więcej na takim samym stopniu zaawansowania, jaki osiągnęła Roberta, kiedy zapadła decyzja Sądu Najwyższego: eksperymentalne zastosowanie u żywych pacjentów - zaśmiała się krótko. - Chyba właśnie to mnie przeraża. Sądzę, że dlatego mam te wszystkie sny i wizje. Jestem przesądna.

- Jakie sny i wizje? - rzucił jej szybkie, badawcze spojrzenie.

- Nic szczególnego - Amandę niepokoił jego przenikliwy wzrok. - Po prostu nie sypiam dobrze.

Była to prawda, więc co ją w takim razie niepokoiło? Że wszystkie jej sny dotyczyły morza albo nurkowania z Roberta? Może jednak tkwiły w tym jakieś freudowskie przesłania?

- Wiesz, zawsze zastanawiałem się... - dzięki Bogu, Daniel zmienił temat - jak to się stało, że twoja matka nie przeniosła swych badań do Europy? Francja nadal finansowała prace z komórkami płodów.

- Nie pytaj mnie o to - Amanda wjechała na rampę zbyt szybko, opony zaprotestowały z piskiem. - Mogła. Nie zrobiła tego. Po prostu przestała to robić.

Znowu opanował ją gniew. Gniew na siebie, że tak dużo opowiada Danielowi, gniew na niego, za jego milczenie. - Do diabła. Wiesz, to naprawdę jest reakcja po zrobieniu operacji - wjechała na ogromny parking przy peronie kolejki magnetycznej i zahamowała przy ścieżce dla wysiadających. - Więc przepraszam, że zwaliłam ci to na kark, i do zobaczenia wkrótce.

- Taa - otworzył drzwi ze swojej strony, twarz miał zatroskaną. - Może byś dzisiaj została w mieście? Dokończenie tych sprawozdań nie potrwa zbyt długo.

- Nie - targana sprzecznymi uczuciami, odwróciła wzrok. Potrzebowała samotności. Albo morza? Schronienia. - Nie, dziękuję - zdołała uśmiechnąć się do niego. - Zobaczymy się wkrótce.

Patrzyła, jak z wdziękiem przesuwa się wśród pieszych, mimo tej swojej tyczkowatości. Łagodne pocieszenie, Daniel, tak dobrze czujący się w swej skórze. Skąd to poczucie swojego “ja” się bierze? Czy tkwi ono w złożonych arrasach neuronów - krucha obecność, którą może zniszczyć jakaś kula, rozrywająca naczynia krwionośne?

Albo więdnące neurony, albo upadek? Dotknęła głowy, znalazła tamtą starą bliznę, wspomniała ziemię i niebo mknące obok, pamiętała szok uderzenia, który nie był bólem, lecz chwilą... zdziwienia.

Mózg, taka krucha rzecz. Amanda opuściła szybę, chcąc przywołać Daniela, powiedzieć, że mimo wszystko pójdzie z nim do domu. Ale zniknął już w budynku stacji. Wzruszyła gwałtownie ramionami, podniosła okno i uruchomiła samochód.

Rathbone. Przypomniała sobie, gdy odjeżdżała od krawężnika. Nazwisko anestezjologa brzmiało Rathbone.


Do domku na plaży jechało się długo, lecz warto było. Roberta przepisała go na Amandę na trzydzieste urodziny córki, niedługo przed przeniesieniem się do Kompleksu. Amanda utrzymywała go, chociaż podatki i niezbędne naprawy nadwerężały czasami jej budżet. Kręta droga wznosiła się i przecinała wzgórza, potem wiła się w dół, schodząc w mały, wiodący ku wybrzeżu wąwóz ze strumieniem. Amanda zostawiła za sobą chaos przedmieść i przejeżdżała przez uporządkowany krajobraz zraszanych, uprawianych automatycznymi maszynami pól. Większość dni roboczych spędzała w swym mieszkanku obok szkoły medycznej lub z Danielem. Czemu dziś nie? - zastanawiała się, hamując przed zakrętem. Ponieważ potrzebowała samotności.

A może potrzebowała oceanu?

Droga zeszła na brzeg leniwie płynącego strumienia, wypadła nagle na roztaczające się trawiaste wybrzeże. Domek stał po zawietrznej stronie przylądka, przy drodze prowadzącej przez nieużytki między dwoma malutkimi miasteczkami. Minęło ją kilku miejscowych w poobijanych półciężarówkach i na pordzewiałych rowerach. O tej porze roku nie było tu zbyt wielu turystów. Wjechała na kamienisty, porośnięty trawą podjazd pod nasmołowanym molem, podpierającym dom od urwiska. Gdy wysiadała z samochodu, wilgotna solna bryza głaskała ją po twarzy, odgarniała krótkie włosy, powiewała połą długiej bluzki. Przybój huczał i załamywał się, ciemnozielony i biały, nie sterylnie niebieski. Jego rytm stawał się jakby przyzywającym głosem, czy też może głos rzeczywiście tam był, za szumem wody na piasku.

Wbiegła po chwiejnych, czekających na naprawę schodach, odemknęła frontowe drzwi. Zatęchły, znajomy, kojący zapach domu ścisnął jej gardło i wywołał nieoczekiwane łzy. Omal nie krzyknęła, by zawołać Robertę, jakby oczekując, że zobaczy ją zwiniętą na sofie z torbą płatków kukurydzianych i czasopismem albo laptopem. Amanda zerwała z siebie bluzkę, ściągnęła spodnie i majtki. Na drzwiach łazienki wisiał kostium kąpielowy, czerwono-biały, w kwiecisty wzór. Dostała gęsiej skórki, gdy go wciągnęła - lepił się od soli. Zapomniała go wypłukać ostatnim razem.

Drżąc, wybiegła przez tylne drzwi i ruszyła po ścieżce na plażę. Przeskakiwała z kamienia na kamień, przekroczyła linię przypływu oznaczoną martwymi wodorostami, potłuczonymi muszlami i plastikowymi śmieciami. Martwe ryby leżały w dziwacznie regularnych liniach - jedna za drugą. Pozbawione skóry plamy surowego mięsa pstrzyły ich srebrzyste boki. Zanieczyszczenia? Jakaś choroba? Przeskoczyła przez ryby, mając nadzieję, że przypływ je zabierze, zanim zaczną cuchnąć.

Morze wyszło jej na spotkanie pienistym napływem, schwyciło za nogi, aż się potknęła. Wymachiwała rękami, by złapać równowagę, i brnęła głębiej w przybój. Przeszła w zamaszysty kraul, przedzierając się na grzywę nadchodzącego bałwana, ześlizgnęła się po nim z tyłu, a z przodu fala załamała się, schodząc w pienistą otchłań. Kierunek przypływu zmieniał się i gnane wiatrem długie fale unosiły ją dość wysoko, tak że mogła z wody widzieć główną drogę.

Czy Daniel miał rację? Czy chciała, by Roberta była z niej dumna, by przyznała, że ona, Amanda, odniosła sukces, tam gdzie Roberta musiała ponieść porażkę?

Roberta mogła tego dokonać. Z kałamarnicą. W każdym razie mogła próbować. Łzy napływały znowu i Amanda machała nogami mocniej, z całych sił. Wiadomość o zdobyciu funduszy przyniosła jak dar, tak dawno temu. Hojny grant - przyznany częściowo dlatego, że była córką Roberty Guilliam, i to bolało, ale chciała tych pieniędzy. I była z tego taka dumna - ten grant pozwoli jej przynajmniej podjąć próbę kontynuacji tego, co Roberta musiała porzucić.

I opowiadała matce o tym wszystkim, ale słowa załamywały się, gdy oczy Roberty stawały się coraz zimniejsze, a twarz twardniała - żywe ciało zaczęło przypominać kamień. - A więc wydaje ci się, że osiągniesz to z kałamarnicami? - spytała, a gorycz jej słów paliła jak kwas. - Myślisz, że jesteś taka dobra? Wątpię w to.

Oszołomiona, tak oszołomiona, jak gdyby Roberta ją uderzyła, Amanda zdołała tylko wyszeptać: - Tak.

Od tamtego czasu nie powiedziała ani jednego słowa o swych badaniach, czekała, by Roberta ją zapytała, by się usprawiedliwiła, do cholery. Roberta nie pytała. Ani nie przepraszała. A potem... było już za późno.

- Udaje mi się to, Roberto - Amanda biła wodę. Dyszała, by złapać oddech, jej nagły przypływ energii wyczerpał się. - Myliłaś się, to będzie działać. Tak, jestem taka dobra.

Być może. Srebro migotało w wodzie. Pokręciła głową, strząsając z oczu włosy.

Kałamarnice. Pojawiły się w mgnieniu oka, tysiące, otaczając ją plamą nerwowego, połyskującego srebra. Powoli obróciły się ku niej w dziwacznym unisono, jak kałamarnice w zbiorniku. Amandę przeszedł dreszcz. Przez chwilę czuła się nieswojo, ponieważ nigdy nie widziała, by kałamarnice robiły tutaj takie rzeczy.

- Jesteście bardzo ważne - powiedziała, gdy wślizgnęły się na falę i pozostały z tyłu. To takie łatwe - znika ci kochanek czy dziecko, a w to miejsce z ich oczu wyziera ktoś obcy. Umysł tak łatwo wiądł i umierał. - Naprawimy to - szepnęła. - Wy i ja. Zwrócimy milionom ludzi ich życie.

Nagle pożałowała, że tu przyjechała, miała ochotę cichutko wejść do sali szpitalnej Arthura Montagne’a, dotknąć tego obwisłego policzka i poczuć w odpowiedzi poruszenie mięśnia.

Dookoła kałamarnice zwierały szyki, aż utworzyły ze swych ciał wokół Amandy ogromną kloszową spódnicę. Trochę przestraszona pomknęła do brzegu. Czuła na plecach pulsujący dotyk macek, drobne ukąszenia przyssawek, na krótko przywierających do jej skóry. Drżała i młóciła wodę, przestraszona, ale również rozbawiona, ponieważ było to takie zwariowane. Przez połączone ciała kałamarnic przepłynął kolor - burza jasnej czerwieni, przechodząca w biel w przypadkowych kleksach. Nie... nie przypadkowych.

Amanda dotknęła swego kostiumu - jasna tropikalna czerwień, zbryzgana białymi kwiatami. Ten sam wzór, tylko kałamarnice trochę go powiększyły. Oszołomiona wyciągnęła rękę i przesunęła po swej dobranej kolorystycznie, kałamarnicowej spódnicy. Małe ciała rozwierały się i zamykały za jej dłonią, tylko na chwilę zakłócając wzór.

Kwiaty pociemniały i zamazały się, rozpuściły w zieleń i ochrę. Pasy? Wzór pasów przyjął dziwny kształt - coś jakby prostokąt, plama czystej ochry, z jednego końca jasnobrązowa. Gdzie widziała...? Bez uprzedzenia kolory zamazaly się i ławica wystrzeliła w dół, znikając prawie natychmiast. Przy brzegu morświny wyskoczyły z wody w białych bryzgach. Polowały na kwieciste kałamarnice? Nagle ogarnął ją strach. Popłynęła do brzegu silnymi, nierównymi uderzeniami, mocno bijąc nogami. Skóra cierpła na wspomnienie drobnych macek kałamarnic głaszczących jej ciało i Amanda przyśpieszyła. Dyszała, patrząc cały czas na odległą, bezpieczną skalistą plażę.


Brała prysznic, gdy usłyszała bębnienie do frontowych drzwi.

- Kto tam?

Zakręciła wodę i schwyciła ręcznik.

- To ja. - Głos Daniela. - Ale para! - wsadził głowę w drzwi, odganiając rękami gęste obłoki. - Co to, prowizoryczna sauna?

- Zmarzłam. Myślałam, że oceniasz sprawozdania. - Amanda owinęła się szlafrokiem. Ucieszył ją widok Daniela, ale jednocześnie nie była pewna, czy nie wolałaby w tej chwili samotności. - Złapał mnie prąd i wyrzucił na południowej stronie przylądka.

- Skończę je jutro. Manda, martwi mnie to twoje samotne pływanie - Daniel chwycił ją za ramiona, gdy próbowała się przecisnąć obok. - Utopisz się tu gdzieś, i kto będzie wiedział?

- Kałamarnice będą wiedziały - słowa wypadły same i Amanda poczuła ukłucie lęku. - Skoro już jesteś, może mimo wszystko powinniśmy to uczcić. - Szybko wsunęła mu rękę pod ramię i pociągnęła do pokoju, zanim zdążył powiedzieć coś o kałamarnicach. - Mam merlota.

- Idę na to - głos miał trochę niepewny, lecz uśmiechał się. - Przywiozłem szampana, ale włożę go do lodówki, niech poczeka na chwilę, gdy twój pacjent obudzi się wyleczony.

- Nie “wyleczony”. Nie był chory. - Amanda odsunęła się od niego. - Nazwijmy to... odtworzeniem. - Odtworzenie kariery? Czy można odtworzyć zaginione wczorajsze dni? Czy nadal tam były za zasłoną uszkodzeń? - Nasze umysły, nasze wspomnienia - właśnie tym jesteśmy. - Poszła na tylny ganek wziąć wino ze stojaka. - Kiedy to nam uszkodzą, uszkodzą nas samych. Może naszą duszę - wykręciła korek jednym pociągnięciem. - W każdym razie naszą osobowość.

- Nie spieram się - Daniel stanął za nią, kiedy rozlewała do kieliszków wino koloru krwi. - Ale “duszę” będziesz musiała przedyskutować z duchownymi.

- Czymże jest nasza dusza, jeśli nie tym, czegośmy się nauczyli i czego doświadczamy? Kim naprawdę jesteśmy? - Amanda uniosła kieliszek. Roberta kupiła je w lecie, gdy Amanda skończyła szkołę średnią. W Kompleksie nie zezwolono by na szkło w apartamentach. Zbyt niebezpieczne. - Cholera - rzekła cicho Amanda. - Po prostu... cholera.

Daniel wziął od niej kieliszki, postawił na stole i pociągnął ją na sofę obok siebie.

- Jaki masz kłopot? - zaniepokojony objął ją ciasno ramieniem. - Operacja? Chodzi tylko o to?

- A nie wystarczy? - nadal widziała puste oczy matki. - Całe życie pracowałam dla tej chwili.

Czy myślisz, że jesteś aż tak dobra? Nie sądzę. Gorzkie słowa Rober ty Guilliam dźwięczały jej w uszach.

Sięgnęła po kieliszek, przełknęła wino, prawie nie czując smaku.

- Jak mądre są kałamarnice? Czy potrafią... powtarzać dane wzory? Mam na myśli... swymi zmianami kolorów.

- Dla kamuflażu replikują kolor tła. Mówiłem ci to w samochodzie. To winójest zbyt dobre, by je przełykać jednym haustem - delikatnie wyjął kieliszek z jej dłoni. - Ty to nie Roberta - nie pozwalał, by się odwróciła. - Nie odbiorą ci funduszy. Nie będziesz musiała tego porzucać. Twoje komórki kałamarnic będą działać, i wiesz o tym.

- Czy jesteś pewien, że nią nie jestem? - wargi jej drżały nerwowo.

- Nie masz Alzheimera - patrzył jej w oczy ciepło i pewnie.

Pragnęła mu uwierzyć, lecz w tych ciemnych litościwych głębiach, tam bardzo głęboko... coś migotało. Wątpliwość? Cień kłamstwa? Amanda westchnęła.

- Czy jeśli wetkniesz wzór do zbiornika z ławicą kałamarnic, zreplikują go?

- Nie wiem. Zapytaj biologa morskiego.

- Ja po prostu... chciałam wiedzieć.

Może to wszystko, co zaszło. Kałamarnice przy jej kostiumie użyły kamuflażu, by uciec morświnom. No, jasne. Wstała. Odwróciła twarz, napełniając oba kieliszki. Może mu po prostu powiedzieć?

Hej, Danielu, ławica kałamarnic podziwiała dzisiaj mój kostium kąpielowy... Pomyśli, że dostaję hysia, tak jak poprzednio Roberta. Te wątpliwości w jego oczach wypłyną na powierzchnię. I ją zjedzą.

- Nie pomyślałam o kolacji - wycofała się do kuchni. - Mam krakersy. - Otworzyła lodówkę. - I trochę sera. - Nachmurzyła się, kiedy poszedł za nią do kuchni. - Może byś pokroił te jabłka. Te na ladzie, w misce. - Jeśli nawet wyczuł jej nastrój, nie powiedział nic, kiedy kroił jabłka i układał je na talerzu. Jedli ser z owocami w przyćmionym blasku starej lampy naftowej. Obserwowali, jak fioletowy zmierzch gęstnieje w noc. Na skraju pola widzenia, przelotne światło zamigotało na ciemnych wodach. Kałamarnice? Kiedyś, gdy nurkowały nocą z Roberta, ławica kałamarnic wyprysnęła z głębin, sunęła obok łodzi, żarząc się w ciemnościach widmową, bioluminescencyjną zielenią. Wspomnienie tamtej pięknej chwili - plusk wody przy łodzi, ciemność, przelotna jasność kałamarnic - nadal przyprawiało ją to o dreszcz.

- Nie możemy wyhodować neuronów kałamarnic w laboratorium - rzekła cicho. - Och, możemy, ale nie zadziałają.

- Kałamarnic jest mnóstwo - Daniel przyciągnął ją do siebie, ułożył jej głowę na swym ramieniu. - Są śliskie, twarde jak skóra, jeśli ich odpowiednio nie ugotować, i mają macki. Zmieniają kolor i są pełne wspaniałych neuronów. Teraz temat kałamarnic wyczerpaliśmy już całkowicie - zaśmiał się cicho i palcem pogładził jej policzek. - Wiesz, jeśli chodzi o tematy romantycznych konwersacji, twój jest do niczego. Proszę, ani słowa więcej o kałamarnicach. Nie dzisiaj.

Pocałował ją. Jej ciało zareagowało, przegnało wizję Arthura Montagne’a pod zielonymi prześcieradłami, pustych oczu matki i czerwono-białej spódnicy z kałamarnic. Amanda w końcu się wyswobodziła, splotła swe palce z jego palcami, podniosła go z miejsca. Daniel przeniósł lampę do sypialni i kochali się w jej ciepłym świetle. To dawało bezpieczne schronienie, prawie takie samo sanktuarium jak morze - i przywitała je z radością, pogrążyła się w nim.

W końcu Daniel zasnął. Głowę złożyła mu na ramieniu, słuchała bicia jego serca i cichego pochrapującego oddechu. Zastanawiała się, czy znów nawiedzi ją sen o morzu, o nurkowaniu z Roberta w tej sterylnej, niebieskiej pustyni. Żal zbił się nagle w jej gardle w grubą bryłę, ścisnął jej płuca. Żal po czym? Po kim? Miał taki... obcy posmak. Jakby należał do kogoś innego. Więcej obcości. Chemiczne echo więdnących neuronów? Mrugając powiekami, skupiła uwagę na znajomych kształtach toaletki, lustra i regału. Bluzka leżała w zmiętej kupie obok drzwi, tam gdzie zrzuciła ją dziś po południu. Jestem równie nieporządna jak Roberta. Czy to Roberty żałuję?

Żal miał jednak posmak... czegoś większego. Posmak zniekształcony tymi umierającymi komórkami? Wielki Boże.

Lampa rzucała pasy cieni i żółtego światła, pogłębiając zieleń i wyzłacając jasne brązy.

Zielono-złote zygzakowate pasy z kleksem brązu przy jednym końcu. Jak zniekształcony, powiększony obraz ramienia machającego w zbiorniku z kałamarnicami?

Obraz utworzony przez ciała kałamarnic dziś po południu?

Amanda zesztywniała, odechciało jej się spać. Zanurzyła rękę w zbiorniku w laboratorium. Zbiorniku, który znajdował się sto pięćdziesiąt kilometrów stąd, oddzielony polami, betonem i nieświadomymi niczego ludźmi. Och, daj spokój. Patrzyła w ciemność, zaludniając cienie tysiącami widmowych kałamarnic. Wszystkie wskazywały na nią prostymi i oskarżającymi mackami. Gdy Daniel poruszył się we śnie, starała się być cichuteńko, w obawie, że go zbudzi.

Bała się, że gdy to zrobi, opowie mu o wszystkim. Nie miałaby już do dyspozycji nic skutecznego, gdyby nie mogła wykorzystywać kałamarnic.

Tak naprawdę nie miało to znaczenia, gdyż była to ona, jej mózg, jej umierające neurony. Rzeczywistość to Alzheimer. Obłęd.

Amanda schowała twarz w poduszce i czekała na świt.


Arthur Montagne podniósł wzrok, kiedy weszła. Miał pokój dla siebie, więc zasłony wokół jego łóżka całkowicie odsunięto, wpuszczając powódź porannego słońca.

- Cześć.

Głowę miał na wpół obróconą na poduszce, tak jak zawsze. Zasłaniał luźny, obwisły policzek.

- Jak się pan czuje? - zatrzymała się w nogach łóżka i wywołała na ekran konsoli kartę pacjenta. Chemia w porządku, wszystko wygląda normalnie. Nie ma oznak odrzucenia czy reakcji, chociaż jeszcze za wcześnie, by zapomnieć o tym niebezpieczeństwie. - Jakieś problemy?

- Nie - wybełkotał miękkimi wargami. Srebrna nić śliny błysnęła w kąciku ust. - Ja... czuję ją inaczej. Moją twarz. Tak...myślę. Może... po prostu chcę tak myśleć.

Umęczone oczy, powolne, niewyraźne słowa wydobywające się przez te niekształtne usta. Ciekawa była, co maluje się na jej twarzy. Nie miała zbyt dużo do czynienia z pacjentami, by zachować w obcowaniu z nimi neutralne spojrzenie. Nie, miała do czynienia z kałamarnicami, które potrafiły się porozumieć przez kilometry suchego lądu. Amanda na chwilę zamknęła oczy, zdusiła śmiech, który by prawdopodobnie zabrzmiał histerycznie. Po prostu posłuchaj sama siebie, droga pani. Wiesz, co się dzieje...

- Zbyt wcześnie, by spodziewać się znacznych postępów - włożyła w swój uśmiech mnóstwo otuchy. - Wszczepione komórki są stymulowane przez swoje otoczenie do różnicowania się - zdanie to wzięła z materiałów z badań Roberty Guilliam, rozpoczętych przed utratą funduszy, zanim jeszcze jej mózg zaczął umierać, zanim odwróciła się od córki. - Nie ma konkretnego terminu, kiedy zaczną przenosić informacje. Zobaczmy - ujęła go delikatnie pod brodę.

Szarpnął się, napiął, potem odprężył i pozwolił, by obróciła jego głowę ku sobie. Skórę miał ciepłą, lekko chropowatą. Poklepała go delikatnie w policzek, poczuła drgnienie w obwisłej tkance. Patrzył gdzieś ponad jej ramieniem, ze wzrokiem skupionym na jakiejś wewnętrznej wizji - a może na plamie na ścianie? Pociągnęła go delikatnie za wargę, kiwnęła głową.

- Reakcja - powiedziała cicho. - Poczuł pan? - Miała nadzieję, że będzie wyraźniejsza, ale to reakcja, do cholery. Pieprzona reakcja! - Gratulacje, Arthurze!

- Dobrze. Jestem... mam dość... ślinienia się.

Jego wargi zadrżały - to jeszcze nie uśmiech, ale jednak ruch.

- Na razie nie damy lustra, dobrze? - napotkała jego spojrzenie, uśmiechnęła się, równie pełna nadziei jak on, i mocno ścisnęła mu dłoń. - Poczekajmy parę dni i będzie pan pod wrażeniem.

- Będę się... modlił - wybełkotał cicho. - Pamiętam... jak.

- Niech pan to robi - znowu ścisnęła mu dłoń. Widziała tę srebrzystą ławicę komórek we wnętrzu jego głowy, wyobrażała sobie, jak impulsy elektryczne docierają do końca każdego zdrowego neuronu, przekładają się na acetylocholinę, która przepływa cząsteczka po cząsteczce przez rozległą lukę między nim a następnym nowym neuronem. - Będzie działać - położyła łagodnie dłoń na łóżku. Pieprzyć zawodowy dystans, pieprzyć ostrożność. - Niech pan mi uwierzy.

Jego wargi drgnęły ponownie.

- Wpadnę do pana jutro - rzekła i odwróciła się, chcąc wyjść. Modliła się, by okazało się, że ma rację. Nie myśl teraz o tym, za późno, by cofnąć te przedwczesne, pełne nadziei słowa.

- Dok...tor Car...nack? - jego głos zatrzymał ją przy drzwiach. - Co to... znaczy? Dla pani. Robienie... tego?

Amanda milczała chwilę, zakłopotana, ponieważ nikt, nawet Daniel, nie zadał jej tego pytania - w każdym razie nie tak bezpośrednio. Do głowy napłynęło jej kilkanaście łatwych odpowiedzi i odrzucała je po kolei. Nachmurzona, spojrzała na niego i przez chwilę na tej poduszce zobaczyła własną twarz.

- Nie jestem zupełnie pewna - mrugnęła, odpędzając wizję, i uśmiechnęła się do niego. - Zajrzę do pana jutro - rzekła i szybko wyszła, zanim zdążył powiedzieć coś więcej.

W laboratorium Gerald patrzył na jeden ze zbiorników z kałamarnicami. Uniósł brwi, kiedy podeszła i stanęła obok.

- Wykazuje większą ruchliwość niż przedtem - odpowiedziała na nieme pytanie. - Większe napięcie mięśni twarzy. Ścieżki odtwarzają się, przynajmniej do pewnego stopnia.

- Nie wątpiłem w to - uśmiechnął się do niej szeroko.

- Wiesz, kiedy byłam dzieckiem, nasz sąsiad hodował pszczoły - Amanda postukała w szkło i patrzyła, jak kalamarnice falują, reagując. - Sprzedawał turystom miód z kwiatu morskiej śliwy. Pozwalał mi zakładać siatkę i obserwować, kiedy pracował przy ulach. Sam nigdy niczym się nie zasłaniał i mówił, że użądlenia nie robią mu już żadnej krzywdy. - Patrzyła, jak najbliższa kałamarnica zwija i rozwija swoje macki, wystawiając małe, białe elipsy przyssawek. - Powiedział mi, że mówienie o pszczołach to błąd, że w rzeczywistości organizmem jest ul, a pszczoły to tylko komórki. Nie mają własnego życia ani własnej woli.

Jak na dany sygnał, wszystkie kałamarnice w laboratorium odwróciły się i spojrzały na nią. Amanda popatrzyła szybko na Geralda, ale nie wydawał się zaskoczony.’

- Dlaczego one tak robią?

- Nie wiem - wzruszył ramionami. - Po prostu robią. Może się nudzą.

Pojedyncze kałamarnice falowały odcieniami brązu, od ciemnego mahoniu do beżu. Woda w akwariach była taka przejrzysta. Gerald musiał niedawno wyczyścić zbiorniki. Nie niebieska, ale jakby pusta - jedyna żywa istota to uwięziona kałamarnica. Czy z morzem uczynimy kiedyś to samo? - pomyślała i znowu poczuła ten dziwny, obcy żal. W zbiorniku kałamarnica ściemniała do purpury.

- Zastanawiam się - rzekła cicho - gdyby były wszystkie razem, obok siebie w oceanie, co byśmy widzieli?

- Mnóstwo kałamarnic ciągnących się po horyzont? - Gerald wzruszył ramionami. - Mam zamiar wypróbować ten nowy środek. Jeśli potrafilibyśmy zmusić te cholerne neurony, by rosły i pracowały jako przeszczepy, moglibyśmy wrzucić naszych małych dawców z powrotem do oceanu. I nie trzeba by więcej czyścić zbiorników. - Poszedł w kierunku magazynu. - Śmierdzi tu jak w akwarium.

Dawcy. Miłe, grzeczne określenie.

Czy rzeczywiście myślała o kałamarniczym umyśle złożonym z miliona mackowatych neuronów? Czy też może chowała się przed tamtą nieprzyjemną prawdą, że jej mózg umiera? Amanda uśmiechnęła się krzywo i wsadziła palce do zimnej wody.

- Przemów do mnie, o kałamarnico - rzekła cicho. - Czego używasz zamiast acetylocholiny? Co przenosi sygnał?

W zbiorniku kolory kałamarnicy rozjaśniły się gorączkowo i Amandę schwyciła nagła trwoga.

- Co takiego próbujesz mi powiedzieć? - wyszeptała.

Wszystkie kałamarnice odwróciły się do niej ogonami i jednocześnie zbladły.

Było to tylko jednym z wielu zagadkowych zachowań kałamarnic. Miały ogromną szybkość i świetny czas reakcji, ale bardzo niewiele inteligencji.

Pojedynczy neuron też nie był taki sprytny.

- Wychodzę - Amanda odwróciła się plecami do zbiornika i nachyliła się, by otworzyć szufladę, gdzie trzymała torebkę. - Idę do domu. Nie dzwoń do mnie, chyba że w jakiejś bardzo pilnej sprawie.

- W porządku - ryknął Gerald spod sterylnego kaptura. - Chcesz, żebym dzisiaj skończył osadzanie nowych kultur komórkowych?

- Tak. - I prawdopodobnie nie będą one działały lepiej niż poprzednie. Zatrzasnęła szufladę. - Zobaczymy się jutro.

Nie usłyszała, co odpowiedział, już była za drzwiami. W holu winda właśnie się zamykała. Amanda podbiegła, by ją złapać, wepchnęła dłoń w wąską szparę. Gumowe zderzaki na moment chwyciły ją mocno, a potem drzwi z sykiem otworzyły się i pozwoliły jej wejść.

Miała zamiar zobaczyć się z matką, lecz zamiast tego pojechała prosto do domku na plaży, naruszając bezwstydnie dozwoloną prędkość podczas południowej ciszy między godzinami szczytu. Kilka dni temu włożyła dłoń do akwarium w swym laboratorium, a potem zobaczyła nadnaturalnie wielkie odtworzenie tego gestu przez ławicę kałamarnic w oceanie.

Przepuściła właściwy zjazd i zaklęła, ponieważ teraz musiała przejechać trzy mile, zanim zdoła zawrócić. Dlaczego wybrały właśnie mnie? A czemu nie? - zapytała się z goryczą. Prawdopodobnie spędzała więcej czasu z Gonatus fabricii niż inni ludzie, jeśli nie liczyć zapalonych dyplomantów. Może zapaleni dyplomanci nigdy nie pływają ze swymi kałamarnicami. Gdyby mieszkała w mieście, gdyby tylko widywała je przez szybę zbiorników, co by dostrzegła? Barwy. Przypadkowy wyraz zaniepokojenia kałamarnic... to, co zobaczył Gerald. O neonowych kałamarnicach wiedzą prawdopodobnie coś niecoś członkowie załóg trawlerów przetwórni. Ci, którzy łapią, co popadnie, i mielą to na pastę. Może kałamarnice nie są takie głupie, żeby rozmawiać właśnie z nimi. O Boże, od zmiany koloru, do komunikacji? Uśmiechnęła się kwaśno. Skręciła, przejechała nad autostradą i skierowała się z powrotem do właściwego zjazdu.

A jeśli kałamarnice próbują powiedzieć coś, co dotyczy właśnie jej?

Coś w rodzaju “Hej, proszę pani, może byście przestali nas mleć?” Lepiej porozmawiać z operatorami wielkich trałów, kałamarniczko. Ja jestem tylko detalistką. Amanda chciała się znowu zaśmiać, lecz tym razem śmiech jej nie wychodził.

Gdy dojechała do domu, dzwonił telefon, i kiedy otworzyła drzwi, usłyszała z sekretarki głos Daniela. Zamknęła za sobą drzwi i nie przesłuchując wiadomości, skasowała ją.

Gdyby tego wysłuchała, mogłaby do niego zadzwonić. Mogłaby mu powiedzieć o kałamarnicach i wzorach, gdyż musiała to komuś powiedzieć. Pomyślałby, że robi się niedołężna umysłowo, że płytki blokują jej mózg. Przedwczesna wersja własnej matki.

Ale naprawdę bała się tego, że mógłby tak nie pomyśleć.

Amanda na chwilę przymknęła oczy i na czarnym ekranie swoich powiek zobaczyła twarz matki, o pustym, szklanym spojrzeniu. Czym jest dusza? A może potrafimy ją określić tylko przez jej brak? Czerwono-biały kostium kąpielowy zwisał z klamki w drzwiach łazienki. Cały czas go widziała, gdy zdejmowała płaszcz, tak jakby kostium ją prześladował. Nie włożyła go, wybrała bladobłękitny, który trzymała dla niespodziewanych gości. Wyszła tylnymi drzwiami, trzaskając nimi tak mocno, że aż szyby zabrzęczały.

Kałamarnice naśladowały wzór. Więc co z tego? Zielono-złoty zygzak to albo zbieg okoliczności, albo wyobraźnia czy też kamuflaż. To nie komunikacja.

Czym jest komunikacja? Czym jest dusza? Arthur Montagne znowu wyjdzie na scenę, być może doprowadzi ludzi do płaczu lub śmiechu, a może przyczyni się do zwiększenia ich samoświadomości. Być może był gównianym aktorem. Czy to miało znaczenie? Amanda skakała z kamienia na kamień, a gdy przekraczała linię przypływu, poczuła zapach padliny. To była foka, opuchła jak balon, z oczami już wydłubanymi przez kruki lub mewy. Puste, okrwawłone oczodoły wydawały się śledzić Amandę, gdy wybierała drogę do spienionej linii morza.

Fala runęła ku niej pianą, wymywała spod jej stóp piasek. Amanda straciła równowagę i zachwiała się. Zimno. Zadrżała, gdy woda dotarła do jej łydek. Wysoko podnosiła nogi, unikając białej otchłani, gdy kołysząc się szła do linii przyboju. Nie wiało zbyt silnie, a przy odpływie fale były niewielkie i łagodne. Skoczyła na nadchodzący bałwan. Uderzyła piersią o spieniony szczyt, ześlizgnęła się po szklistym zboczu od strony morza. Nie będzie ich tutaj, powiedziała sobie i nie rozumiała, czemu się tak śpieszy. Dlaczego by miały na nią czekać? Były głowonogami, działały pod wpływem instynktów, kierowały się chęcią zaspokajania głodu i przeżycia.

Poczuła ulgę, że są nieobecne, i przeszedł ją lekki dreszcz.

A potem, w czasie krótszym, niż trzeba, by odetchnąć, otoczy


Amanda zwolniła, aż wreszcie stąpała w wodzie otoczona srebrzystymi ciałami kałamarnic. Woda była dziś mroczna, zielono-niebieska, pełna wodorostów i połyskujących, niesionych przypływem meduz. Lecz nagle wszystko zaczęło sprawiać wrażenie martwego. Meduzy, ryby, plankton. Płynęła w ropiejącej zupie zgnilizny.

- Nie!

Słowo to wyrwało się jej z ust. Zakrztusiła się, dławiąc się gęstym smrodem.

A potem... to przeszło. Płynęła znowu w zimnej, zielonej wodzie morskiej, czuła sól, morze i nic więcej. Czy właśnie w ten sposób zaczynało się u Roberty? Obumierające komórki mózgu, zwierane w wybuchach jaskrawych wizji? A może... to coś innego? Teraz wystraszona popłynęła żabką w kierunku pobliskiej skały, pokrytej warstwą małży, w czasie odpływu wysuszonych i szarych, obramowanej śliskimi zielonymi wodorostami.

Kałamarnice płynęły obok. Obijały się ojej klatkę piersiową, posuwały wijącymi mackami przez jej ramiona i piersi, uderzały w ręce i uda, jak tysiące natarczywych palców. Alzheimer czy... co? Kałamarnice szepczą jej do ucha? Amanda zadrżała i omal nie utonęła. Konwulsyjnie wyrzuciła nogi, zadrżała znowu, gdy lewą stopą poczuła dotknięcie zimnego, śliskiego ciała kałamarnicy. Wyciągnęła rękę, schwyciła kurczowo pokryty małżami występ skały. Fala szarpała ją, lecz Amanda przysunęła się bliżej skały, trąc kolanami o niewidzialne skorupiaki, niezgrabnie usiłując zgarnąć stopy pod siebie. Kałamarnica zaplątana w jej włosach puściła i z pluskiem wpadła do wody, gdy Amanda gramoliła się na nogi.

Następna fala oblizała jej stopy i cofnęła się, ciągnąc za sobą koronkową pianę... Pod jej stopami rozkwitły ukwiały, po omacku szukające pożywienia. Ciężko dysząc, z łomoczącym sercem, Amanda odgarnęła z oczu mokre włosy. Kałamarnice tłoczyły się przed nią w morzu - srebrzysty stawek nie kończącego się ruchu, błyszczący w świetle jasnego słońca.

- Czego chcecie? - głos Amandy drżał. - Co chcecie mi powiedzieć? Czy w ogóle chcecie coś powiedzieć? Och, dobry Boże, czyżbym dostawała bzika?

Srebrzyste kalamarnice pociemniały, jakby ktoś wyłączył światło. Powoli pojawiły się kolory; tu jaśniały, ówdzie pozostawały ciemne. Amanda, z przyciśniętymi do ust kostkami palców, obserwowała. Jej umysł układał kolory, próbował zidentyfikować wzór. Tam brąz, tu jaśniej, plama czystej bieli... W przebłysku zrozumienia scaliła te wszystkie zawirowania i barwne kleksy.

Z powolnych, morskich fal patrzyła na nią twarz Arthura Montagne’a. Trzymetrowej średnicy.

Amanda odjęła dłoń od ust, czując na wargach smak krwi. Skąd mogły wiedzieć? Kątem oka dostrzegła ruch i spojrzała na brzeg. Ktoś schodził z domu ścieżką. Daniel? Zadzwonił, by zawiadomić, że przyjeżdża? Spojrzała w dół na podobiznę Arthura, która zdawała się do niej uśmiechać. Jeszcze kilkanaście kroków i Daniel to zobaczy, za skałami przylądka. I być może ze swego miejsca rozpozna obraz, jaki pokazuje jej ławica kałamarnic.

Roberta doszła do tego punktu. Spowodowała, że to działało, a potem sądy pozbawiły ją tego. Więc przestała to robić. A potem zaczęła umierać...

- Wynoście się! - Amanda zeskoczyła ze skały. Rozpostarła ręce, nogami robiła nożyce, niczym dziecko skaczące do basenu. Krztusząc się, spadła na fale, zamknęła mocno oczy, idąc pod wodę. - Wynoście się stąd! - wrzeszczała bezgłośnie. Wewnętrzny ostry ton gniewu, desperacji, trwogi i winy. PRECZ! Miotając się, wychynęła na powierzchnię, młócąc rękami jak tonący pływak. - Natychmiast! - zaskrzeczała głośno, łapiąc powietrze. - Wynoście się stąd natychmiast, słyszycie? Precz! Precz!

Powierzchnia kipiała ciemną jak stara krew czerwienią. Na trzy uderzenia serca otoczyłyją kałamarnice zabarwione krwawo, jakby podcięła sobie gardło i wykrwawiała się na śmierć. A potem, w mgnieniu oka, zanurkowały i znikły. Usiłując złapać oddech, Amanda młóciła wodę, wpatrując się w mroczne szarozielone głębie. Zniknęły. Co do jednej.

- Wszystko mi jedno, co chcecie powiedzieć - szepnęła. - Nie będę słuchać. Nie mogę, więc nie wracajcie. Nigdy.

Na plaży Daniel biegł ku przybojowi. Amanda pomachała mu ręką, ciężką jakby z ołowiu. Zastanawiała się, co mógł zobaczyć. Może nic. Popłynęła ku brzegowi, pracując leniwie nogami, z sercem pełnym bólu.

- Amanda! - Daniel, biegnąc, rozchlapywał pianę. Twarz miał pełną niepokoju. - Wszystko w porządku? - podtrzymał ją, gdy stawała na nogi, objął ramionami. - Myślałem, że się topisz. Myślałem, że goni cię rekin. Krwawisz.

- Po prostu... zeskoczyłam ze skały. Dla zabawy - zacisnęła szczękające zęby. Krew, ciemna jak kałamarnice, wypływała z poranionego muszlami uda i rozpuszczała się w wodzie spływającej z nóg. - Musiałam się podrapać o małże. Ja... zupełnie cię zmoczę.

- Zmoczysz, zmoczysz - otaczał ją ramieniem, w oczach miał troskę. - Manda, coś nie gra? I nie mów mi, że jest dobrze.

- Nie gniewaj się, Danielu. Jest mi za zimno - zaśmiała się, czknęła i zamilkła, nim czkawka przeszła w łkanie. - Czy to ważne? To, co robię? Czy ma to jakieś znaczenie?

- Znaczenie? - wziął ją za ramiona i obrócił dokoła, by spojrzała mu w twarz. - Jak możesz w ogóle o to pytać? Czy właśnie to cię gnębi? - potrząsnął nią delikatnie, oczy mu pociemniały ze współczucia. Na sekretarce masz wiadomość. Właśnie dzwonił Gerald. Powiada, że twój pacjent uśmiecha się i podoba mu się to, co widzi. Czy to ma sens?

Oparła czoło o tors Daniela, łzy piekły ją w oczy bardziej niż woda morska.

- To ma sens. Zadziałało.

- Jak możesz w ogóle pytać, czy to ma znaczenie - przycisnął twarz do jej mokrych włosów. - Zobacz, co potrafisz zrobić. Jak możesz w ogóle wątpić?

Jak mogę wątpić? Amanda westchnęła i wyprostowała się, nadal czując w piersiach ciężki kamień. A jeśli ci powiem, że tam w morzu jest istota, stworzenie w podobnym sensie, jak jest nim pszczeli ul, umysł utworzony z kałamarnic, tak jak ludzki mózg jest zbudowany z neuronów? I on... przemówił do mnie, Danielu. Lub próbował przemówić. Użalał się nad morzem, które zabijamy. I zamiast słuchać, ja je zabijam - przynajmniej jego kawałki - ale nie powiem o tym nikomu, ponieważ tego potrzebuję. Muszę je zabijać.

- Arthur, mój pacjent, spytał mnie, dlaczego to wszystko robię - Amanda, drżąc, zaczerpnęła powietrza. - Kiedy miałam dziesięć lat spadłam ze skał przylądka. Nie wolno mi było tam się wspinać, ale się wspięłam. I poślizgnęłam się - zacisnęła wargi, wspominając tamten wirujący chaos nieba i piasku, trwożne przebudzenie w białym chaosie i ciemności, zmieniających się w przebłyskach trwających sekundy, z których każda zdawała się wiecznością. Ani ruchu, ani mowy; została złapana w ciszę i strach. - Uszkodzenie mózgu - szepnęła - Roberta naprawiła. Własnoręcznie. Jej metody... wciąż znajdowały się we wczesnym stadium eksperymentalnym. - Były prymitywne, jeśli porównać je z jej metodami, lecz zadziałały. Albo może mózg wyzdrowiał sam. W ciągu roku terapia zwróciła jej to wszystko, co uważała już za stracone. - Właśnie dlatego to robię - pochyliła głowę, wspominając tamten strach, że będzie na wieki uwięziona w ciszy. - Właśnie dlatego.

- Nie wiedziałem - Daniel objął ją ramieniem. - Drżysz - rzekł czule. - Trzeba ci długiego, gorącego prysznica, a potem... Sądzę, że nadszedł czas otworzyć tamtego szampana.

- Tak, oczywiście - przytuliła się do niego, potrzebowała ciepła, ciepła jego istoty, jego duszy, nieważne, z czego jest zrobiona. - Chodźmy wziąć prysznic i wypić szampana. Powinnam to uczcić.


Apartament matki nadal pachniał sosną. Zapach moczu zdawał się dziś silniejszy. Amanda stała tuż za drzwiami i patrzyła, jak matka śpi w fotelu w malutkim salonie. Krzesło stało przy wychodzącym na ogród oknie, które pokazywało wiosennie zieloną murawę z mnóstwem żonkili. Nad odległym lasem płynęły puszyste obłoki. Amanda zastanawiała się, czy matka poprosiła o tę scenę, czy też może któryś z opiekunów ją zaprogramował, gdy zwiędły jej żonkile. Amanda przyniosła nowy bukiet: grubą wiązkę żółtozielonych, na wpół otwartych pączków, przywiezionych samolotem z jakiejś cieplarni lub egzotycznej farmy kwiatowej, gdzieś z daleka, gdyż sezon na żonkile już minął.

Amanda poszła na palcach przez czysty dywan do kuchni, by z szafki nad zlewem wziąć jeden z plastikowych, bezpiecznych, nietłukących wazonów. Plusk wody zabrzmiał głośno w sennej ciszy i Amanda rzuciła szybkie spojrzenie na Robertę. Nadal spała. Postawiła wazon na stoliku obok fotela, ułożyła łodygi tak, by kwiaty strzelały w górę jak w wiosennym ogrodzie za oknem.

Roberta Guilliam cicho pochrapywała w fotelu. Głowę miała zwieszoną na bok na zwiędłej chudej szyi, czaszka pobłyskiwała różowo między kosmykami białych włosów, twarz obwisła, z braku woli nadania jej jakiegoś kształtu. Cieniutka nitka śliny świeciła w rogu bladych ust. Arthur już się nie ślinił. Amanda odwróciła wzrok i spojrzała na nieprawdziwy ogród. Kiedy Roberta Guilliam zauważyła sama te niewielkie erozje swej jaźni? Czy już wiedziała podczas tych gorzkich dni po decyzji sądu? Czy dlatego właśnie przerwała badania? Ponieważ wiedziała, co się dzieje? Ponieważ już miała świadomość drobnych ubytków w sobie?

Czy to stanowiło źródło jej zgorzknienia? To, że Amanda miała zamiar dokonać tego, czego ona sama tak bardzo pragnęła?

Myślisz, że jesteś taka dobra? Wątpię w to. To bolało, zawsze będzie bolało.

- Dlaczego mi nie powiedziałaś? - rzekła cicho Amanda. - Jak mogłaś winić mnie? Nie odebrałam ci tych badań. To Alzheimer ci je odebrał.

Roberta Guilliam poruszyła się, pojękując cicho we śnie. Amanda delikatnie dotknęła jej kruchego ramienia, odgarnęła jej z twarzy kosmyk włosów.

- Zadziałało - rzekła cicho. - Dostaniemy fundusze. Znacznie więcej ludzi zacznie stosować nasze metody. Pewnego dnia będziemy potrafili naprawić prawie każde uszkodzenie mózgu. Tak będzie.

Może zbyt późno, by pomóc Robercie Guilliam. A co będzie z nią, genetyczną córką Roberty Guilliam? Amanda wepchnęła żonkil na miejsce.

- Kiedy spadłam... czy wykorzystałaś komórki kałamarnicy czy też może neurony płodu? - To był wczesny etap badań Roberty, mogła wykorzystać kałamarnice. Amanda poprosiła Gerry’ego, by poszukał artykułu w czasopiśmie w bazie danych laboratorium. - Nigdy nie myślałam, że łatwo z czegoś rezygnujesz - rzekła cicho. - Szkoda, że mi nie powiedziałaś o tym wszystkim.

Teraz było zbyt późno, by to zmieniać. Za późno na wiele rzeczy. Amanda przystanęła w drzwiach, obejrzała się.

- Do widzenia, mamo. Wpadnę jutro.

Zapach moczu w holu nie był tak mocny. Amanda maszerowała szybko, oczy jej oślepiało wieczorne światło wpadające przez wielkie okna westybulu. Artykuł zespołu został przyjęty do druku w “Lancet”, dalsze artykuły były w drodze. Media zainteresowały się sprawą, oczywiście nieproporcjonalnie ją rozdmuchały. I pisały o niej jako o córce Roberty Guilliam. Przecież nią jestem, myślała Amanda. Przyszło jej na myśl, że powiedziała do Roberty “mamo”. Nie zwracała się tak do niej od dzieciństwa. Amanda znalazła w kieszeni kluczyki i zaczęła otwierać samochód.

- Doktor Carnack?

Glos Arthura Montagne’a? Tutaj? Amanda szybko podniosła wzrok. Tak, to on, wypuścili go tydzień temu ze szpitala. Biały bandaż, który zasłaniał miejsce operacji, był ledwo widoczny pod baseballową czapeczką.

- Arthur - skinęła głową i z braku słów powiedziała: - Cześć.

- Ja... przepraszam, że się narzucam. - Nie patrzył jej prosto w oczy. - Chciałem z panią jeszcze porozmawiać, zanim wypuścili mnie ze szpitala, lecz pani nigdy nie było w pobliżu. Tak więc, po tym jak wyszedłem, ja... poprosiłem przyjaciela hackera, by wygrzebał pani adres - zaczerwienił się. - Ten człowiek w pani domu powiedział mi, że może pani być tutaj.

Daniel. Spędzał u niej weekend. Amanda kiwnęła sztywno głową.

- Chciałem tylko powiedzieć pani, co to znaczy - wzrok Arthura, pełen światła i cieni, spotkał się wreszcie z jej wzrokiem. Aktor podniósł głowę i uśmiechnął się powoli. - Gdy jestem na scenie, mogę dotrzeć do ludzi. Mogę ich dotknąć. Mogę... sprawić, że jest inaczej. Powiedziałem sobie, że się z tym pogodziłem - że nie będę grał, zacznę robić coś innego. Wmówiłem sobie, że opanowałem sytuację. Ale tak naprawdę, to mi się nie udało. Nie całkiem - wyciągnął powoli dłoń. - To ważne, grać. Chciałem tylko pani powiedzieć... dziękuję.

Oczy miał pełne światła. Amanda wzięła go za rękę, uścisnęła ją mocno i krótko.

- Nie ma za co - powiedziała cicho.

- To wszystko - nieśmiałość spłynęła na niego jak zasłona. - Nie będę pani więcej niepokoił - uśmiechnął się. - A może przysłałbym pani bilety na następną sztukę, w której będę grał? Dobrze?

- Przyjdę, jeśli będę mogła - Amanda patrzyła, jak odchodzi i wsiada do poobijanego samochodu prowadzonego przez kobietę.

To miało znaczenie dla Arthura Montagne’a. Może... może jednak zwróciła mu duszę. Przynajmniej jakąś jej część? W powolnym westchnieniu wypuściła z płuc powietrze, wsiadła do samochodu i ruszyła do domu.

Daniel to wyczuł, ten cień między nimi - ściana ciszy, obecna, nawet gdy się kochali. Wyczuł to, ale nic nie powiedział, czekał, aż Amanda przemówi pierwsza. Może myślał, że już jej się znudził. Amanda ostrożnie skręciła w zjazd na plażę. Może po pewnym czasie ta ściana zniknie. Miała taką nadzieję. Może w końcu uda się wyhodować neurony in vitro i będzie go mogła zaprosić na pływanie w zatoczce. A może wyhodowane komórki nigdy nie będą działać. Nigdy nie były częścią kałamarniczego umysłu. Może właśnie to jest istotne. Pomyślała o kałamarnicach, tkwiących w czystej wodzie, czekających na śmierć.

Co to jest komunikacja? Jakie są jej granice i co to jest inteligencja?

Co to jest dusza?

Nocne rozważania. Amanda schwyciła mocno kierownicę, zmuszając się do skupienia uwagi na krętej drodze. To nie była noc.

Gdy zaparkowała przed domkiem na plaży, słońce zachodziło, plamiąc morze krwawym światłem. Daniela nie było. Może robił zakupy lub spacerował po plaży. Na automatycznej sekretarce migało światełko. Amanda włączyła ją i poszła do kuchni napić się wody.

- Amanda? - głos Gerry’ego rozlegał się głośno w ciszy. - Znalazłem artykuł, o który prosiłaś. Roberta Guilliam zastosowała na pacjencie neurony kałamarnicy. Moim zdaniem była to dość prymitywna procedura - po prostu rozbryzgała ten materiał dookoła. Czy o to ci właśnie chodziło? Będę tu aż do czwartej pracował nad tym wylęgiem, więc zadzwoń, jeśli jeszcze czegoś potrzebujesz. Cześć.

Wiadomość kończyła się sygnałem. Z kieliszkiem w ręce Amanda wpatrywała się w maszynę. Dotknęła swej czaszki, zadrżała, gdy znalazła tę drobną wypukłość blizny. Zastanawiała się, czy Arthur też czuł się w ten sposób. Odstawiła szklankę z wodą i wyszła na słońce. Na drogę padały długie cienie, dotykając wznoszących się pagórków po drugiej stronie. Zostawiła buty na stopniach i dróżką zeszła na plażę.

Morze było spokojne. Odpływ. Fale załamywały się łagodnie. Brodząc, doszła do skały w pewnej odległości od brzegu. Wspięła się na nią tak wysoko, by dostrzec coś poza pianą, miejsca, gdzie żerowały kałamarnice. Mokre spodnie przylegały jej do nóg, stała po kostki w pienistej fali nacierającej i cofającej się w morze. Jedną ręką zacieniła oczy, przeszukując krwawoczerwone wody. Były puste, pływała po nich jedynie koronkowa piana. Żadna wypoczywająca mewa nie plamiła gładkich fal. Czy grupy towarzystw ochrony środowiska i ochrony zwierząt zjednoczą się w proteście, by bronić mówiących kałamarnic? Uczeni torturują rozumne kałamarnice. Oczyma duszy widziała już nagłówki.

- Nie słyszę, co do mnie mówicie - zwinęła dłonie w trąbkę wokół ust, jakby one, jakby to - mogło nasłuchiwać. - To moja decyzja, wyłącznie moja. Mój wybór. Mój grzech - zamknęła oczy i zobaczyła Arthura Montagne’a na rozgrzanym parkingu, a także puste oczy matki, jak lustro odbijające jej własną przyszłość. Wspominała strach i ciszę szpitalnego pokoju. - Nie mogę nikomu powiedzieć. I nie mogę przestać myśleć. - Wzięła głęboki oddech, czując ciężar w piersi, jakby płuca miała przygniecione kamieniem. - Przepraszam - rzekła.

Nagle woda wypełniła się kałamarnicami. Świeciły srebrem w gasnącym świetle, ślizgając się ku brzegowi w pobłyskującym przypływie, iskrząc się w załamanych falach.

- Nie róbcie tego! - krzyknęła. Skończą na plaży, wyrzucone przez wodę na brzeg, by spaść na skały i tam umrzeć.

Nadal napływały, roiły się wokół skały, unoszone przez wodę obijały się ojej kostki. Sztywno, powoli, Amanda weszła do wody, po łydki, po uda. Prąd wsteczny ją ciągnął, próbując skraść jej równowagę. Zebrały się wokół niej - przesuwająca się, wijąca płachta ciągłego ruchu - kiedy walczyły z przyborem fal. Kolory zawirowały, sformowały się, przybrały kształt... Tym razem obraz był zamazany, zmiękczony ruchem fal. Jednak rozpoznała go. Podniosła ręce do ust, gdy spojrzała w twarz matki. Roberta Guilliam.

- Czy to właśnie to? - wyszeptała. - Czy czytacie w moich myślach? - Patrzyły przez jej oczy lub przez oczy jej pamięci? - To wy przysyłacie mi te sny, prawda? Mówicie do mnie.

Powoli, łagodnie, Roberta Guilliam uśmiechnęła się. Z dumą.

Czymże jest dusza, jeśli nie pamięcią, przeszłością, tym, kim naprawdę jesteśmy... Może to było gdzieś tam i można było to odzyskać przy pomocy sieci utkanej ze srebrzystych neuronów. Za każdą cenę... Kamień w piersi Amandy zmiękł, rozpuścił się we łzach. Pierwsza kropla wpadła do wody, sól do soli, z morza z powrotem do morza.

- Zrobiłyśmy to - powiedziała cicho. - My, mamo. Ty i ja. Ja nie przestanę i... kocham cię.

Wyciągnęła dłonie, zanurzyła je po przeguby w zimną wodę i rozpostarła palce. Kałamarnica uderzyła w jej dłoń i owinęła na chwilę macki wokół jej palców. Amanda miała upiorne uczucie, że to dłoń ściska jej dłoń.

A potem odeszły, nurkując z powrotem przez pianę, w morze.

Brodząc powoli, powróciła na brzeg. Samotna kałamarnica leżała na piasku, blada w swym umieraniu. Podniosła stworzenie, pogładziła śliski płaszcz, nawinęła bezwładną mackę dokoła palca. Łzy kapnęły na zwierzę i Amanda z rozmachem rzuciła je daleko za pianę, skąd prąd mógł je wynieść z zatoczki tam, gdzie mogło je zabrać morze.

- Idź rozmawiać z kimś innym - powiedziała gorzko. - Z kimś, kto cię słyszy.

Morze pozostało ciemne i puste.

Amanda powoli powlokła się ścieżką do ciemnego domu. Dzisiaj - Arthur Montagne. Jutro - ktoś inny, sto, tysiąc, milion innych osób. Kolejne odzyskane życia, zacerowane srebrnymi nićmi.

Tak jak jej...

Czy Arthur Montagne śnił o morzu? Amanda, przystanąwszy na frontowym ganku, zawahała się. Czy śnił o błękitnym pustkowiu i budził się z poczuciem obcego żalu w piersi? Pod wieczorną gwiazdą sfrunęła nisko mewa, by schwytać coś w wodzie.

- Nie będziecie mówiły tylko do mnie - szepnęła Amanda. - Jemu też powiecie?

Wspomniała neurony w wirtualnym modelu. Przypominały ławicę drobnych kałamarnic. Nowa ekscytacja, podbarwiona muśnięciem trwogi, zagrała jej we krwi. Kim jesteś? Czego właściwie od nas chcesz?

Może da się tak zrobić, że ta istota to wszystko im powie.

- Czy to jest transakcja? - owinęła dłonie wokół ust, chociaż prawdopodobnie nie musiała krzyczeć ani nawet głośno mówić, bo przecież w mózgu miała neurony kałamarnic. - Czy to jest ta umowa, której chcesz? Ty dasz nam swe komórki, a w zamian będziemy cię słuchać? Też będziemy się bali tamtego pustego oceanu?

W dali, na ciemnej wodzie, światło zabłysło i zgasło, plaśnięcie bladej bioluminescencji, jak machnięcie dłonią.

- Dostarczę ci więcej ludzi, którzy będą zdolni słuchać - rzekła cicho. Dotknęła drobnej blizny na swej czaszce. - Mnóstwo ci ich dostarczę.

Wytrząsnęła piasek z butów, podniecona, pełna obaw i nadziei, wróciła do domu swojej matki.

Za dzień czy dwa, kiedy wchłonie to wszystko i naprawdę uwierzy, zadzwoni do Arthura Montagne’a i zapyta go, czy śnił o morzu.


Dla Lilly.


Sterling Blake


RACHUNEK ROZPACZY


(A DESPERATE CALCULUS)


Tłumaczyła Paulina Braiter


Sterling Blake to nowicjusz w świecie science fiction,

jednakie przemawia głosem doświadczonego autora.

Jego pierwsza powieść, Chiller, dzieje się w niedalekiej

przyszłości i opisuje konsekwencje - natury prawnej,

etycznej i psychologicznej - rozwoju kriogeniki.

Podobnie jak Chiller, niniejsze opowiadanie traktuje

o zamrażaniu, ratowaniu, życiu i śmierci - lecz kryje się

w nim nowy koncept.



Amy ostrożnie zamknęła rozeschnięte drewniane drzwi pokoju hotelowego i włączyła światło. Karaluchy - miała przynajmniej nadzieję, że to tylko karaluchy - natychmiast rozbiegły się po kątach. Były tak wielkie, że słyszała, jak uderzają w blachę, którą obito jedną ze ścian.

Zdjęła z siebie zakurzoną kurtkę, rzuciła ją niedbale na samotne krzesło z sosnowego drewna i wyciągnęła się na łóżku. W świetle rozkołysanej nagiej żarówki niecierpliwie rozcięła list od męża, używając do tego brudnego paznokcia. Przez deski podłogi przenikała woń smażonego tłuszczu, jednakże Amy natychmiast zapomniała o zapachach i hałasach afrykańskiej wioski. Jej oczy przebiegły po rzędach nachylonych liter.

Boże, naprawdę Cię potrzebuję, i jeszcze więcej: to głos moich “soków” przeze mnie przemawia. No, ale w końcu minęły już dwa tygodnie. Kiedy jest się umówionym z prorokami zniszczenia, można chyba sobie pozwolić na odrobinę szaleństwa. Opowiem Ci o miejscu naszego następnego spotkania: głęboko w parnej dżungli, w moim namiocie... Wspominam Twoje piękne oczy tamtego wieczoru u Boccifaniego i nie mogę się już doczekać...

Ta “supergrypa”, wiesz, dopada także naszych ludzi. Mamy mnóstwo kłopotów z pracą, a uczestnictwo w prawie dwutygodniowym Piątym Szczycie Ziemi w Sao Paulo jeszcze zwiększa opóźnienie. Już to widzę: nudna gadanina, przemówienia, prasa. Jasne, spotkam paru starych kumpli - pamiętasz, sok i wódka - ale wszystko to kosztem pracy. Co tam, może zdołam ich nastraszyć dostatecznie mocno, żeby przydzielili nam dodatkowe fundusze. Trzymaj zatem kciuki! Obiecuję, nie spojrzę nawet na miejscowe ślicznotki, wierz mi.


Przekręciła się na bok, aby złagodzić ból kręgosłupa. Żółte światło, padające na kruche i pomarszczone kartki listu, zdawało się przygasać. Papier wyglądał, jakby gdzieś po drodze wpadł do wody.

Odległy generator zakasłał, zająknął się i umilkł, Światło zgasło. Leżała w gęstej ciemności, myśląc o Toddzie i rozszyfrowując wszystkie podteksty i aluzje, ukryte w liście. W dali zaszczekał pies. Amy poczuła w powietrzu kwaśny zapach węgla drzewnego. Nie tłumił on jednak ciężkiego słodkawego smrodu porzuconych na ulicy ciał, które już zaczynały puchnąć. Jesień w tej części tanzańskiego buszu była dość ciepła; w wiosce panowała przygnębiająca martwa cisza. Po kilku minutach generator zakrztusił się i leniwie podjął swój poprzedni nierówny rytm. Żarówka rozbłysła. Słabe światło sączyło się do pokoju. Karaluchy znowu umknęły w cień.

Amy skończyła czytać list, który w pierwszej części opisywał z dużym zacięciem co smaczniejsze szczegóły jej anatomii, i zrobiła to, czego - jak wiedziała - Todd po niej oczekiwał. Jeśli nawet jacyś wścibscy Tanzańczycy dobrali się do jej poczty, zapewne zabraknie im odwagi, aby to przyznać, sama zaś myśl sprawiła, że poczuła wilgoć w kroku.


Ciężki, duszny upał zaczynał już słabnąć. Lekki wietrzyk rozwiewał fale wilgotnego gorąca.

Todd za pomocą łącza satelitarnego odebrał właśnie nowe koordynaty. Wciąż jeszcze tkwił przykucnięty obok niewielkiej matowej czarnej bryły, zakończonej metalicznym uchem, wychwytującym sygnały z odległych satelitów, krążących w lodowatej pustce. Todd uważał za prawdziwy cud fakt, iż srebrzyste sterylne urządzenie na niebie może połączyć się w elektromagnetycznym uścisku z tym miejscem, pełnym bujnej roślinności, słodkiej zgnilizny i woni płonących w oddali ognisk.

Manuel krzyknął coś do niego po hiszpańsku.

- Pani Cabrina mówi, żeby pan przyszedł! I to już!

- Zaraz skończę.

- W tej chwili! Mówi, że to gliny!

Dzieciak naoglądał się zbyt wiele amerykańskiej telewizji. Słowo “glina” rozbłysło niczym jasna moneta w syropie ciężkiego hiszpańskiego akcentu. Gliny. Władza. Brzemię tego, co musiał zrobić. Natrętny ciężar nieprzyjemnych wspomnień. Zapatrzył się w dal, tęskniąc za Amy.

Tkwił wysoko na stoku pośród gęstego lasu. Nagle dostrzegł lecącego ku niemu zielonego dzięcioła. Ptak poruszał się jak na zwolnionym filmie, trzepocząc ciężko skrzydłami, unoszony powiewem łagodnego wiatru znad dalekiego Atlantyku. Szemrząca bryza sprawiła, że przytłaczający upał zelżał nieco. Świetlista sylwetka ptaka odcinała się ostro na tle brzuchatych chmur i Todd pomyślał o nim jako o szybującym w powietrzu worku genów, biologicznych wspomnień, wiekowych i wysłużonych, a przecież nadal budzących się do życia. Miał wrażenie, że płynie ku niemu odległa, zapomniana epoka.

Pomachał do Manuela.

- Powiedz jej, żeby ich czymś zajęła.

Skończył odbierać dane i wiadomości, pozwalając, by zajęła się tym chłodna i opanowana część jego umysłu. Za każdym razem, gdy na miejscu prac pojawiał się jakiś lokalny bonza, żołądek Todda kurczył się gwałtownie, a myśli uparcie podsuwały najgorsze przypuszczenia. Usilnie starał się odizolować spokojną, niewzruszoną cząstkę swego “ja”, aby móc pracować bez przeszkód. Kiedyś sądził, że w miarę upływu czasu przywyknie do tego, lecz niestety tak się nie stało.

Baterie słoneczne na dachu furgonetki gromadziły więcej mocy, jeśli parkował w pełnym słońcu, wtedy jednak nie mógł wsiąść do środka, dopóki kabina nie wystygła. Wjechał na górę, aby przyjrzeć się dokładniej pracy swego zespołu. Teraz zostawił furgonetkę i skierował się z powrotem w stronę odcinka robót.

Podczas parokilometrowej wędrówki przez dżunglę mijał miejsca, których nastrój dokładnie odzwierciedlał dręczący go niepokój. Próchniejące kłody świeciły złowrogim, zielonkawym blaskiem, kłęby jaskrawych porostów spowijały grube pnie drzew. Minął stojący na gliniastej drodze wóz terenowy i wędrował dalej. Jego buty przy każdym kroku zapadały się w gęste poszycie.

Tu nic nie pozostawało długo w bezruchu. Pająki wielkości dłoni śmigały wokół - czarne plamy na tle bujnej zieleni. Egzotyczne życie, niezliczone pułapki. Jako biolog zajmujący się ochroną środowiska już dawno nauczył się dostrzegać zastawiane przez dżunglę zasadzki, trujące pokusy przyrody. Wyminął cierniste, krwawe pnącza, rozsądnie ustąpił miejsca kolumnie żółtych mrówek. W swej wędrówce przez ów świat słońca i cienia słyszał nieustanny szelest liści, skrywających miliony drobnych aktów przemocy. Mięsożerne ćmy trzepotały czarnymi skrzydełkami, krążąc wokół w poszukiwaniu padliny. Wysokie źdźbła traw cięły promienie słońca niczym klingi sztyletów. Ptaki śpiewały, świergotały i pikowały z powietrza na przebiegające owady. Zwykłe, brutalne piękno.

Todd skierował się prosto w stronę najnowszego stanowiska. Schodząc w dół zbocza, widział bomby z gazem owadobójczym, rozsiewające wokół śmiercionośną mgiełkę. Z góry posypał się deszcz martwych okazów, obijając się o gałęzie. Szary woal opadał coraz niżej; po chwili dotknął poszycia i osiadł w zagłębieniach gruntu. Wkrótce wonny wietrzyk rozproszy go bez śladu. Drużyna Todda ruszyła do pracy na stumetrowym odcinku, podążając w górę zbocza.

Chwytaj i łap, pomyślał Todd, obserwując robotników w workowatych dżinsach i niebieskich drelichowych koszulach. Po kolei opadali na kolana i posuwali się naprzód cal po calu, pobierając próbki gleby, zbierając padłe owady, mchy, łodyżki, niewielkie ssaki - wszystko, co wpadło im w ręce. Niektórzy odcinali fragmenty większych roślin, inni wspinali się na gładkie pnie drzew, grzebiąc wśród gałęzi w poszukiwaniu zamieszkujących je mrówek, pająków i tysięcy innych stworzeń, które nie spadły na ziemię, gdy dosięgła je trująca mgła. Osobny zespół zbierał liście i gałęzie - wywożenie całych drzew byłoby zbyt kłopotliwe, a gdyby nawet chcieli się tego podjąć, politycy podnieśliby wrzawę; prawa eksploatacji drewna na tych terenach zostały już sprzedane.

Todd skręcił nieco i ruszył w ślad za posuwającym się do przodu rzędem robotników, pochodzących z Argentyny. Podniósł kilka przeoczonych łodyżek i kiełków i wrzucił je do worka jednej z kobiet, która uśmiechnęła się i z szacunkiem skłoniła głowę. Większość z tych ludzi okazywała mu wręcz żenującą wdzięczność za to, że w ogóle mieli jakąś pracę. Podstawową ideą programu BioSalvage było korzystanie z miejscowej siły roboczej. Dzięki temu zyskiwali sobie przychylność lokalnych władz i utrzymywali koszta w rozsądnych granicach. Przemysłowa Północ opłacała ów program, stanowiący ostatnią rozpaczliwą próbę ratowania tego, co jeszcze zostało. Jedynie niskie płace rolniczego Południa umożliwiały przeprowadzenie całej operacji.

Po chwili pojawili się ludzie z zamrażarkami - kolejny szereg robotników, dźwigających w dłoniach styropianowe pojemniki z suchym lodem, przypominające nieco turystyczne lodówki. Trafiał do nich każdy wypełniony worek. Przed zamrożeniem torby z okazami plombowano, przymocowując do każdej żółtą etykietę z kodem kreskowym, podającą dokładną lokalizację, datę i opis terenu. Todd przywiózł je na miejsce dziś rano swoją furgonetką. Trzy kolejne porcje etykiet czekały w jego plecaku. Zużyją je, kiedy przesuną się dalej w głąb doliny.

Paski plecaka wpijały się boleśnie w ramiona, przypominając mu, ile jeszcze zostało do zrobienia. Do ocalenia. W rozciągającej się przed nim dolinie widział już pierwsze ślady działalności człowieka, pierwsze zwiastuny zniszczeń w królestwie przyrody. Prowizoryczny obóz roboczy przypominał plamę brunatnej pleśni. Wśród zielonej plątaniny dżungli wiła się droga niczym wąż.

Zostawiwszy za sobą swoich ludzi, skierował się wprost do miejsca, gdzie obok wyblakłych stiukowych budynków zebrała się zawzięcie dyskutująca grupka. W kałużach pozostałych po niedawnej ulewie odbijał się żelazny krzyż z bramy misji katolickiej. Wszechobecny cień papieża. Idźcie, o prostaczkowie, i rozmnażajcie się. Mnóżcie się jak szarańcza na zielonych Bożych łąkach.

Prowizoryczne szałasy tworzyły zewnętrzny pierścień obozu drwali. Powietrze wokół było ciężkie od tłustego drzewnego dymu, w niedalekiej dżungli rozbrzmiewał ryk pił mechanicznych. Na poboczach gliniastej drogi leżały zgniecione aluminiowe puszki po piwie i kolorowe czasopismo z historiami z życia filmowych gwiazd.

Todd dotarł na miejsce w chwili, gdy Cabrina zaczęła krzyczeć:

- Owszem, mamy zezwolenie! Wystawione osobiście przez zastępcę gubernatora!

Pomachała plikiem papierów przed obliczem trzech drabów w mundurach. Ich śniade oblicza wykrzywiał pogardliwy grymas, ręce kołysały się obok kabur na biodrach.

- Nie, nie - oficer wskazał palcem zebrany tłumek. - Ci ludzie twierdzą, że przeszkadzacie im w pracy.

Na skraju obozu zebrała się co najmniej pięćdziesięcioosobowa grupa robotników. Mężczyźni opierali się o poplamioną żółtą ścianę: wychudzeni, kościści, otępiali od ciągłej pracy. Typowe zbiorowisko mętów, maraneros z dżungli; jedynym narzędziem ich pracy pozostawała maczeta, ich pomarszczoną skórę zdobiły wyblakłe tatuaże, przedstawiające szybujące orły, rozwścieczone byki oraz wyszczerzone trupie czaszki.

- To bzdura! - Cabrina splotła ręce na skrytych pod czerwoną bluzą piersiach. Jej zaciśnięte wargi zbielały.

- Kaszlą od chemikaliów i...

- Rozmawialiśmy już o tym z brygadzistą. Mam dokumenty...

Todd zamilkł, obserwując uważnie coraz bardziej zaciętą twarz oficera. Mogli mieć kłopoty, i to szybko. Zazwyczaj pozwalał Cabrinie, jako miejscowej, zajmować się podobnymi sprawami, jednakże tym razem mieli do czynienia z prowincjonalnymi macho. Z szacunkiem skinął głową, pozdrawiając oficera.

- Podobno nasze badania przeszkadzają robotnikom?

Wojskowy odetchnął z ulgą, widząc, że ma do czynienia z mężczyzną.

- Nie podobają im się opary ani to, że muszą zachowywać dystans.

- Zobaczmy, co da się zrobić. A może by pracowali pod wiatr?

I tak zaczęły się kolejne nudne negocjacje. Todd nie znosił wtrącania się w podobnych sytuacjach, jednakże przejął pałeczkę od Cabriny, bo widział, że dziewczyna lada moment straci panowanie nad sobą. Razem tłumaczyli oficerowi, jak wygląda sytuacja. Funkcjonariusz ustąpił w końcu - zachowując pozory, by ratować twarz - i wszystko zostało ustalone.

Todd odprowadził Cabrinę z powrotem na stanowisko.

- Nie daj się im sprowokować. Po prostu trzymaj się faktów.

- Ale oni są tacy głupi! - jej usta skrzywiły się w nagłym gniewie.

- Powiedz mi coś nowego.

W tym momencie na drodze pojawił się samochód chłodnia. Zgromadzono w nim już wszystkie ostatnio pozyskane okazy. Czas przejść kilometr dalej i powtórzyć całą operację. Wszystko po to, by zdążyć pobrać próbki z całej doliny, zanim ci rzeźnicy dokonają swego dzieła, z bydlęcym uporem powalając drzewa, aby zrobić miejsce na pola, pastwiska albo po prostu zgromadzić materiał do produkcji węgla drzewnego. Todd jednak nie pozwolił, by jego twarz wyraziła targające nim uczucia. Zamiast tego polecił Cabrinie wskazać drogę furgonetce. Następnie podszedł do grupki robotników i zaczął z nimi rozmawiać w swym kulawym hiszpańskim, przecierając szlaki. Uważał, by stać blisko i przemawiać cichym, pełnym szacunku tonem. W tych okolicach przynosiło to najlepsze rezultaty.


Amy weszła na oddział jako ostatnia z zespołu. Wszystko wyglądało tak samo jak wczoraj czy przedwczoraj: komplet zajętych łóżek, pacjenci leżący na podłodze, wynędzniałe twarze, pielęgniarki wyglądające równie kiepsko jak chorzy. Epidemia dotknęła co najmniej osiemdziesiąt procent populacji. Ci ludzie stanowili tylko tę niewielką cząstkę, która dotarła do szpitala i miała dość szczęścia, by zostać przyjęta.

Freddie przejrzał przygotowaną przez ordynatora listę. Przybyli tu, aby przeprowadzić badania i pobrać próbki krwi, lecz ordynator zdawał się sądzić, że goście przywożą jakieś lekarstwo albo przynajmniej radę.

- Gorączka, częste ataki kaszlu, opuchlizna w pachwinach - czytał Freddie, odgarniając z oczu długie pasma czarnych włosów. Był Francuzem i całe to miejsce niezmiernie go drażniło. Amy nie miała do niego pretensji, uważała jednak, że nie powinien okazywać tego tak otwarcie. - Siedem procent przypadków zdradza objawy wstrząsu septycznego, wskazujące na to, że doszło do bezpośredniego zakażenia krwi.

- Mam nadzieję, że te dane pomogą wam w waszych badaniach - stwierdził ordynator.

Niski mężczyzna spoglądał na nich błagalnie. Jego twarz zdradzała panikę. Amy usiłowała nie patrzeć na niego, nie dostrzegać nie wypowiedzianych pytań w jego oczach.

Freddie pomachał notatnikiem.

- Wszystko wskazuje na to, że epidemia rozprzestrzenia się bezpośrednio wśród ludzi metodą kropelkową.

Ordynator gwałtownie pokiwał głową.

- Owszem. Ale nie potrafimy wyodrębnić tego szczepu. Wygląda na to...

- Tak, tak, wszędzie jest tak samo. Okres inkubacji wynosi co najmniej dwa tygodnie, choć czasem może sięgać miesiąca. Do tej pory nie dało się ustalić pierwotnej przyczyny zakażenia - Freddie beznamiętnie recytował suche fakty. Powtarzał już tę mowę co najmniej tuzin razy w samej Tanzanii.

- Widzę - wtrąciła miękko Amy - że nie próbował pan odizolować przypadków septycznych.

Ordynator wzdrygnął się jak skarcony uczniak i zagłębił w skomplikowanych wyjaśnieniach, które dla nikogo nie miały znaczenia, ale niewątpliwie polepszały mu samopoczucie. Amy poprosiła o próbki płynów limbicznych, śluzu i krwi, pobrane ze zwłok ofiar epidemii. Ordynator rozpaczliwie pragnął pomówić z kimś ważnym, międzynarodowy zespół badawczy zaś znakomicie się do tego nadawał. Nie, żeby to cokolwiek zmieniało. Nie dysponowali szczepionką, nie potrafili też nic poradzić poza tym, by koniecznie ochładzać pacjentów i nie stosować środków nasennych, gdyż zakłócają one pracę płuc. Udzielili mu więc stosownych instrukcji, potem pouczyli pracowników szpitala i raz jeszcze ordynatora, ponieważ bez przerwy patrzył na nich pytającym wzrokiem. W końcu odjechali.

W sąsiednim mieście Amy znalazła telefon i podłączyła do niego swój modem. Odczekawszy zaledwie pół godziny, zdołała uzyskać połączenie. Gdy wracali do stolicy, pokonując kolejne piaszczyste drogi, czytała wydruki.


Podsumowanie

Obecna epidemia stanowi niewątpliwie odmianę grypy. Jak wiadomo, wirusy grypy wykazują dużą zmienność - punktowe mutacje w białkach otoczki zwiększają efektywność ataku wirusa na ludzki układ odpornościowy. Nowe wirusy, wywołujące pandemie, pojawiają się w nieregularnych odstępach czasu, z reguły co dziesięć lat, choć ostatnio zmiany występują coraz częściej. Obecna epidemia charakteryzuje się dwu-, trzytygodniowym okresem inkubacji, co pozwala na szybkie szerzenie się choroby, zanim miejscowa ludność zdoła podjąć środki zapobiegawcze - izolowanie, używanie masek itd. Śmiertelność wynosi około 3% w przypadkach choroby dłuższej niż pięć dni. Pochodzenie: szybkie przeniesienie epidemii do Afryki i Ameryki Południowej utrudniało z początku określenie ogniska zapalnego choroby. Ostatnio jednak szczegółowe badania kliniczne i demograficzne wykazały, iż źródłem wirusa jest bez wątpienia południowa Azja. Potwierdza to wcześniejsze podejrzenia Komisji Nadzwyczajnej Organizacji Narodów Zjednoczonych. Azja jest podstawowym źródłem epidemii grypy ze względu na dużą popularność “mieszanych” gospodarstw rolnych, w których hoduje się równocześnie drób, świnie i ryby. Dla gospodarki południowej Azji to prawdziwe błogosławieństwo, dla Północy natomiast - katastrofa. Wirusy poszczególnych gatunków łączą się, rekombinują i przechodzą błyskawiczne przetasowania genowe. Synteza przeciwciał jest bardzo czasochłonna. Aspekt genetyczny: wstępne wyniki sugerują, że mamy do czynienia ze zrekombinowanym wirusem. Stwierdzono duże podobieństwo do wirusa świńskiej grypy. Pojawiła się nowa mutacja. Nastąpiła rekombinacja z wirusem pochodzącym z innej zamkniętej populacji - ale jakiej? Zapewne w grę wchodzi rolniczy obszar południowych Chin.


Samochód podskoczył na wertepach. Amy podniosła wzrok i zobaczyła zaniedbane pola. W tej części kraju nie pozostał żaden naturalny las ani step; ludzie obsiali zbożem każdy skrawek gruntu. Wiedziona odwiecznym głodem ludzkość pożerała Naturę.

W pobliżu nie dostrzegli nikogo. Niewiarygodnie zaraźliwa supergrypa zwalała ludzi z nóg na co najmniej trzy dni, potem zaś tylko nieliczni mieli ochotę natychmiast wracać do pracy. To oznacza jeszcze większy deficyt żywności w tej części świata. Po fali chorób nastąpi głód. ONZ musi być gotowa do podjęcia kroków zaradczych.

Ale to już nie mój problem, pocieszyła się Amy i pomyślała tęsknie o Toddzie.


Sao Paulo. Piąty Szczyt Ziemi, powracający do Ameryki Południowej po raz pierwszy od Pierwszego Szczytu, który odbył się w starych, dobrych czasach, w roku 1992. Todd miał na nim wygłosić referat na temat programu BioSalvage. Zaraz potem zamierzał uciec stąd jak najdalej.

Po drodze widział dzieci w wieku przedszkolnym, grzebiące w krowim nawozie w poszukiwaniu ziaren kukurydzy, nie strawionych przez zwierzęta. Zwykły barwny chaos podszyty rozpaczą. Bandy niedorosłych złodziejaszków, którzy nie znali nawet swoich nazwisk. Odchody spływające rynsztokami. Rodziny mieszkające w kartonowych pudełkach. Dzieci porzucane na śmietnikach.

Todd miał nadzieję, że jego brudne dżinsy i koszulka sprawią, iż nie będzie wyróżniał się w tłumie, lecz desperacja zwiększa spostrzegawczość. Wszędzie, gdzie tylko się zjawił, zbierały się chmary żebraków. Do tej pory zdążył się już nauczyć, jak odpędzać roje dzieci, domagających się słodyczy, podejrzanych typów z walizkami pełnymi srebrnej biżuterii i kobiety na skrzyżowaniach, sprzedające bukiety róż. Tubylcy nie pozwalali myć sobie szyb w samochodach, jeśli sami tego nie chcieli, nie musieli też powtarzać setki razy “nie”, aby osiągnąć zamierzony efekt. Po prostu unosili w górę palec i powoli kiwali nim na boki, a stada natrętów znikały jak zaczarowane. Nie miał pojęcia, co znaczył ów gest, był jednak tak prosty, że nawet gringo mógł go opanować.

Interesujące go spotkania na Piątym Szczycie Ziemi odbywały się w licznych dusznych namiotach, rozbitych w miejskim parku. Setki stóp wydeptały wśród trawy szare nagie ścieżki. Delegaci Północy, którzy pragnęli, by wszystkie kraje zobowiązały się ograniczyć o siedemdziesiąt pięć procent zużycie pestycydów, natychmiast wdali się w dyskusje z działaczami z Południa, bardziej przejmującymi się głodem niż czystością środowiska. Propozycja upadła. Nie przeszkodziło to nikomu w skrzętnym podpisaniu Ślubowania Ziemi, pokrywającego całą wyłożoną szarą tekturą ścianę. Ostatecznie prawnie nie zobowiązywało ono do niczego.

Todd rozmawiał z licznymi pochodzącymi z Północy przedstawicielami Nature Conservacy i World Wildlife Fund, dwóch głównych sponsorów BioSalvage’u. Opowiadali mu z irytacją o żądaniach Południa, aby wszyscy podpisali dokument “uznający historyczny, biologiczny i kulturalny dług, który Północ winna jest Południu”. Wciągnęli go w tę sprawę, ponieważ w dokumentach (opublikowanych wyłącznie po hiszpańsku, więc oczywiście większość ważnych przedstawicieli Północy nie mogła się z nimi zapoznać) wymieniano Bio-Salvage jako instytucję “arogancko wdzierającą się w nasze kraje i przedkładającą modny ekologizm nad potrzeby ludzi”.

Todd wysłuchał tego w barku z napojami bezalkoholowymi, gdzie siedział, oganiając się od much. Zanim zdążył zareagować, chuderlawy mężczyzna w drelichowej koszuli wepchnął się w sam środek delegacji Północy.

- Wiem, kim pan jest, panie Russell. Nie pozwolimy, by wasza złodziejska akcja przejmowania długów uszła wam na sucho.

BioSalvage zyskał spore fundusze dzięki umowom, które pozwalały na umorzenie części długów zagranicznych w zamian za zapewnienie praw do badań i miejscowej siły roboczej. Todd uśmiechnął się do nieznajomego.

- Wszystko zostało wynegocjowane, przyjacielu.

- Długi zaciągnięto nielegalnie! - mężczyzna z całych sił trzasnął pięścią w żółty plastikowy stolik, rozlewając coca-colę

- Przez wasze rządy.

- Przez złodziei, którzy potem ukradli ogromne sumy.

Todd rozłożył ręce. Nadal się uśmiechał, choć przychodziło mu to z coraz większym trudem.

- Hej, nie jestem bankierem.

- Uczestniczy pan w spisku! Wykorzystujecie nas! - krzyknął mężczyzna.

- Ratując zagrożone gatunki?

- Zabijacie je!

- Owszem. Parę dni przedtem, nim zrobiliby to wasi rodacy.

Do jego podnieconego rozmówcy dołączyło dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Todd stał w otoczeniu kilkunastu delegatów z Północy; towarzyszyła im także kobieta z Kostaryki, pracująca dla Funduszu Ochrony Środowiska. Usiłował utrzymać spokojny, uprzejmy ton dyskusji, lecz po chwili ludziom zaczęły puszczać nerwy. Wkrótce potem południowcy wpadli w trans krasomówczy i jego starania poszły w diabły. Przybysze z Północy wznosili wymownie oczy, gdy południowcy, wyrzucając z siebie słowa w tempie karabinu maszynowego, oskarżali ich o arogancję, niecierpliwość, irytację, kiedy ich rozmówca nie znał angielskiego, i niechęć do długich przemówień, a przecież było tak wiele rzeczy do powiedzenia.

Todd powoli cofał się w stronę wyjścia. Jego koledzy używali takich słów jak “aktywizacja” czy “promocja” i powtarzali, że zanim zaczną dyskutować sprawę nowych darowizn, chcieliby, aby rozliczono się ze starych. Martwili się korupcją i milczeli wymownie, kiedy mówiono im, że powinni dawać bez szemrania, nie prześladując biedniejszych państw próbami kontroli wydawanych pieniędzy.

- Imperialista! - syknęła pewna Brazylijka i Todd wyszedł.

Wybrał się na długi spacer zaśmieconymi, cuchnącymi ulicami.

Megamiasta. Ludzkość powiększająca się co roku o setki milionów nowych obywateli. Choroby i niepokoje społeczne. Dwadzieścia dziewięć metropolii, liczących sobie powyżej dziesięciu milionów mieszkańców. Dwadzieścia pięć z nich w krajach “rozwijających się” - tyle, że nikt się tam już nie rozwijał. Jak zwykle na czele listy plasowało się Tokio z trzydziestoma sześcioma milionami. Sao Paulo z trzydziestoma czterema deptało mu po piętach. Na tej liście figurowało także Lagos w Nigerii, w którym mimo setek tysięcy ofiar AIDS nadal gnieździło się ponad siedemnaście milionów ludzi.

Kopnął puszkę, odprawiając gestem żebraków. Podszedł do niego mężczyzna, którego twarz pokrywały ropiejące wrzody. Jednakże Todd nie odważył się dać mu banknotu. Zakłopotany pokiwał palcem. Obojętność była znacznie bezpieczniejsza.

Megamiasta doprowadziły do powrotu mikrobów, które w przeszłości obalały całe imperia. Cholera, stary nieprzyjaciel. Nowy szczep odporny na antybiotyki. Wągrzyca, wywoływana przez tasiemca, który atakuje mózg. Jej najczęstszą przyczyną było spożywanie warzyw hodowanych w miejskich ściekach. Połowa miejskiej populacji świata co najmniej raz do roku cierpiała na wysypkę.

Poza tym wielkie miasta wymagały ciągłych dostaw standardowej, nie psującej się zbyt szybko żywności. W konsekwencji rolnicy przerzucali się na uprawy monokulturowe, znacznie bardziej zagrożone przez szkodniki, choroby i suszę. Miasta żerowały na utrzymujących je przy życiu polach i lasach. Budowane z dykty ściany domów w Nagasaki pożerały lasy na Borneo.

Kiedy dotarł do swego pokoju w hotelu - naga betonowa podłoga, blaszany zlew w kącie, ubikacja w końcu korytarza - zobaczył światełko, mrugające na aparacie łączności satelitarnej. Bez trudu zlokalizował punkt węzłowy w Sao Paulo, gdzie uzyskał wydruk listu na swój prywatny numer. List pochodził od Amy. Todd zaczął łapczywie czytać, zapominając o otaczających go szarych ścianach.


Jestem pewna, że Freddie lada moment zacznie zbierać cięgi. Powinien wyczuwać pismo nosem, ma przecież doświadczenie. Wzorce - biurokracja zawsze działa według wzorca. Media szaleją. Użyj kodów dostępu do SciNetu, które ci zostawiłam, a sam się przekonasz. Martwi mnie Zambia, następny etap naszej wycieczki. Obie strony stale zrywają rozejm, nie przejmując się groźbami ONZ. Ponoć dostaniemy eskortę. Czy obroni nas także przed wirusem? Miejscowi padają jak muchy.


Todd miał wrażenie, że jego nozdrza wypełnił słodki zapach Amy, zagłuszając unoszący się z popękanego linoleum odór środków odkażających. Oczyma duszy widział obłok czarnych włosów, opadających falami na jej ramiona i piersi, widoczne w żółtym blasku świec. Po ciężkim dniu pracy unosił ją w ramionach i sadzał na sobie. Jej włosy spowijały ich oboje, tworząc wilgotną zamkniętą przestrzeń, która należała tylko do nich, cichą pustelnię o zapachu piżma. Amy jak nikt potrafiła pieszczotami uwolnić go od napięć, nagromadzonych w ciągu dnia. Później pili razem ciemny rum z kroplą soku z cytryny. Jej oczy potrafiły się rozszerzyć w nagłym komicznym zdumieniu, zwęzić się w gniewie, nabrać głębi w pogodnym blasku świec.


Pamiętaj, unikaj mediów elektronicznych. Paskudna banda szpicli! U nas to Freddie załatwia te sprawy. Co za paranoja! Pamiętaj, że Cię kocham. Gdybyś zachorował, koniecznie zwróć się do Kuipersa! Do zobaczenia za dwa tygodnie - Boże, jak długo!


Na szarym ekranie jego komputera widniał najnowszy raport WorldNetu. Litery lekko migotały. Specjalny program wyłowił ów artykuł z powodzi innych, jego lektura zaś potwierdziła najgorsze obawy Todda. Korzystając z kodu Amy, uzyskał dostęp do sieci, a specjalny program odnalazł najnowsze doniesienia.


EPIDEMIA SUPERGRYPY ROZSZERZA SIĘ. SEKRETARZ GENERALNY WZYWA DO CAŁKOWITEGO ZAKAZU LOTÓW PASAŻERSKICH. CENTRUM CHORÓB ZAKAŹNYCH USIŁUJE ZIDENTYFIKOWAĆ NOSICIELI.


(AP) Globalna epidemia rozprzestrzeniła się z Azji na Afrykę i Amerykę Południową. Jednoczesne wybuchy choroby w Kairze, Johannesburgu, Meksyku i Buenos Aires potwierdzają obawy, że zaraza szerzy się za pośrednictwem lotów pasażerskich. W ogromnych miastach zamiera życie, większość mieszkańców bowiem po kilku dniach pada ofiarą choroby.

Sekretarz generalny Imukurumba wezwał do całkowitego zakazu międzynarodowych lotów pasażerskich do czasu dokładniejszego zbadania wirusa. Linie lotnicze zanotowały gwałtowny wzrost sprzedaży biletów w rejonach zagrożenia. Najwyraźniej ludzie usiłują uciekać w bezpieczne miejsca.

Centrum Chorób Zakaźnych (CDC) usiłuje powiązać kolejne ogniska zakażeń i porównując indywidualne trasy podróży, odnaleźć źródła choroby. Władze oficjalnie zaprzeczają, jakoby podjęto podobne kroki.


Podejrzewał, że za tym przeciekiem kryje się ktoś z CDC, jednakże mógł on także oznaczać coś więcej. Pomysł śledzenia poszczególnych osób wyglądał groźnie. CDC działało zbyt szybko. Cała ta sprawa przypominała pożar lasu, a Amy tkwiła w samym środku.

Przez długi czas siedział przy stole, pokrytym upstrzoną przez muchy ceratą, wpatrując się w obtłuczony błękitny talerz z resztką lunchu: ryżem, fasolą i nadgryzionym półksiężycem zielonej tortilli. Todd poczuł nagle znajomą falę podniecenia, które ogarnęło go z dawną mocą, jakby długo czekało na tę chwilę. Przez zakamarki umysłu pędziły niespójne, oderwane obrazy, usta formowały słowa, które znikały, zanim zdążył je wymówić.


Nienawidziła sekcji. Freddie poradził, aby koniecznie obejrzała te zwłoki; sam odór wystarczył, by poczuła się słabo. Niewielki wentylator w kącie ciasnej kostnicy leniwie międlił powietrze. Jedynie stół, na którym przeprowadzano sekcję, był jasno oświetlony. W kanalikach odpływowych zostały resztki lepkich cuchnących płynów.

Szczupła czarna kobieta została fachowo “otwarta” - rozcięta od szyi aż po miednicę. Zgrabnie wydobyte organy leżały w rządkach na jej piersi i nogach - połyskujące wilgotne wnętrzności, tak czyste i gładkie, że zdawały się sztucznie wytworzone.

- Oto najciekawszy powtarzający się element - ciągnął dalej koroner pogodnym głosem, który sprawiał dziwne wrażenie w tym chłodnym pomieszczeniu. Sięgnął w dół i podniósł podłużny szary pęcherz. - Jajowody. Odbarwione, opuchnięte. Sam jajnik jest zniekształcony, proszę zobaczyć. I zaczerwieniony.

- W historii jej choroby są zaznaczone bardzo wysokie temperatury - wtrąciła Amy. - Czy to mogło być...

- Przyczyną śmierci? Owszem. Jednakże choroba zaatakowała także podbrzusze, powodując dodatkowe uszkodzenia tkanek.

- A zatem mamy do czynienia z kolejną odmianą tak zwanej supergrypy?

- Myślę, że tak - koroner zgrabnie pogłębił cięcie i pokazał jej nerki i wątrobę.

- Tu także widać ślady opuchlizny, ale nie tak wyraźne, jak w narządach rozrodczych.

Amy rozpaczliwie pragnęła wydostać się z tego miejsca. W powietrzu wisiała ciężka woń rozkładu. Obok niej stało dwóch miejscowych lekarzy. Nie zwracając uwagi na ciało, obserwowali ją nieustannie. Obaj byli dobrze ubrani, przekroczyli już pięćdziesiątkę i najwyraźniej nigdy jeszcze nie widzieli kobiety, która zaszła tak wysoko w ich zawodzie.

- Jaki procent ofiar śmiertelnych wykazuje podobne objawy? - spytała Amy.

- Jakieś trzy czwarte - odparł koroner.

- Mężczyźni i kobiety?

- Owszem. Choć u kobiet są one wyraźniejsze.

- Cóż, dziękuję za pomoc - pożegnała ich skinieniem głowy i ruszyła do wyjścia. Dwaj lekarze nie odstępowali jej ani na krok. Kiedy znalazła się na ulicy, zobaczyła swojego kierowcę, stojącego obok samochodu pod strażą dwóch żołnierzy. Trzej kolejni wojskowi wysiedli właśnie z wielkiego dżipa. Jeden z lekarzy powiedział:

- Jest pani proszona o pójście z nimi.

Nic nie mogła na to poradzić. Nikogo nie interesowało wysłuchiwanie zapewnień, że chroni ją umowa pomiędzy Zambią a ONZ. Żołnierze odeskortowali ją do niskiego, szerokiego budynku na przedmieściach. Kiedy weszli do środka, zauważyła, że to miejsce przypomina bunkier. Towarzyszący jej oficer potwierdził, że tak jest w istocie.

Generał Movotubo, ubrany w czysty odprasowany mundur, przedstawił się jej oficjalnie i zaprosił, aby usiadła w elegancko urządzonym gabinecie bez okien.

- Kawy? Świetnie. Ciastko? Doskonale. A teraz, co pani powie? Ze ta choroba to dzieło moich nieprzyjaciół?

- Jestem tu jako przedstawicielka Narodów Zjednoczonych...

- Tak, tak, ale prawda, prawda musi wyjść na jaw. Landuokoma, to oni sprowadzili tu tę zarazę, tak?

- Nie wiemy, skąd tu trafiła - Amy usiłowała przeniknąć emocje, które przemknęły po twarzy przysadzistego mężczyzny. Jego skóra błyszczała od nerwowego potu.

- Zatem nie może pani stwierdzić, że to nie Landuokoma ją tu sprowadzili, prawda?

Amy wstała. Generał Movotubo był niższy od niej. Teraz wiedziała już, co wyraża jego twarz: tłumiony strach.

- Proszę posłuchać, zamknięcie w tym miejscu nie uchroni pana przed supergrypą, skoro pański personel wychodzi do miasta.

- Zatem wyjadę na wieś! Ludzie zrozumieją. Pojmą, że to Landuokoma mnie do tego zmusili.

- Proszę mi wierzyć, ani mnie, ani ONZ nie obchodzi, co pan powie swoim gazetom. Niech mnie pan wypuści.

Tymczasem na zewnątrz bunkra zebrał się tłum. Kiedy wyszła, ludzie nie cofnęli się, aby ją przepuścić, i musiała się przepychać aż do samochodu. Kierowca siedział w środku, skamieniały ze strachu. Jednakże nikt nie próbował ich zatrzymać. Twarze za oknami nie wyrażały gniewu, lecz przerażenie.

W hotelu podłączyła się do WorldNetu. Widok łagodnie świecącego ciekłokrystalicznego ekranu zatarł w jej pamięci wspomnienie ponurych ulic, rozciągających się za drzwiami wykładanego marmurem foyer.


KOMENTARZ REDAKCYJNY: MIESZANE REAKCJE NA WYBUCH EPIDEMII


Ekolodzy twierdzą: “to nieuniknione”

(AP)”Chcę po prostu powiedzieć - stwierdził Josh Leonard, rzecznik organizacji Earth First! - że marnujemy jedynie środki, próbując powstrzymać przypływ. To bezcelowe. Tu, na Północy, dysponujemy ogromnym potencjałem medycznym. Od dawna prowadzimy badania nad działaniem ludzkiego układu odpornościowego, naprawą układu sercowo-naczyniowego i tym podobnymi sprawami. Jednakże używanie wszystkich dostępnych nam środków do wygaszania każdej kolejnej epidemii, wybuchającej na Południu, jest działaniem antyewolucyjnym i jako takie skazanym na niepowodzenie. Natura naprawia swoje własne błędy...”

Wielu mieszkańców uprzemysłowionej Północy przyznaje w zaufaniu, że niepokoi ich gwałtowny wzrost liczby ludzi na Południu. Coraz więcej osób skłania się ku poglądom ekstremalnym. Megamiasta, przepełnione tłumami niedożywionej biedoty, rozrastają się w zawrotnym tempie. Przez granice przelewają się potoki nielegalnych imigrantów. Powstałe na Południu ruchy polityczno-religijne, podburzają nastroje, ale widziane z perspektywy Północy wydają się co najmniej śmieszne. “Im częściej mieszkańcy Północy myślą o ludzkości jako o zarazie - twierdzi psycholog Norman Wills - tym więcej z nich zaczyna nieświadomie tęsknić za jakąś katastrofą”.


Amy nie była zaskoczona. Ostatnio w sieci pojawiało się mnóstwo podobnych tekstów. Todd przewidywał to parę lat wcześniej. Na myśl o mężu wyłączyła laptop.


Todd wstąpił do Południowego Repozytorium BioSalvage’u, aby odebrać następny zestaw instrukcji, map i nowinek politycznych. Repozytorium tworzyło spory kompleks - wielki, szary, betonowy bunkier, służący do zamrażania próbek, oraz szereg blaszanych baraków, w których odbywała się wstępna selekcja. W miarę jak zapuszczał się coraz głębiej między budynki, szum i hałasy Caracas cichły w oddali. Mijał rzędy wielkich termosów z płynnym azotem, plątaninę rur, automatyczne metkownice, wokół których krzątali się robotnicy, pokrzykujący do siebie w dziwnie zniekształconym hiszpańskim. Todd ledwo ich rozumiał.

W holu całą ścianę poświęcono historii projektu. Na samej górze umieszczono wyciąg z pierwszego referatu Scotta, w którym zaproponował on utworzenie tzw. Biblioteki Życia. W istocie tak właśnie nazwano Północne Repozytorium, lecz na Południu ludzie byli bardziej uroczyści i oficjalni.


Rozległy program zamrażania gatunków pochodzących z zagrożonych ekosfer pozwoli przyszłym pokoleniom na ewentualne odtworzenie bioróżnorodności. Pobieranie próbek bez przeprowadzania badań może radykalnie obniżyć koszty. Samym zbieraniem mogą się zająć miejscowi robotnicy. Wstępne koszta zebrania i zachowania w komorach kriogenicznych znacznej części flory i fauny lasów tropikalnych można oszacować na dwa miliardy dolarów do końca wieku. W ten sposób zdołalibyśmy zachować znacznie więcej informacji, niż zawiera czyste DNA poszczególnych gatunków, pozwalając, by przyszłe pokolenia, posługując się biotechnologią, uzyskały jak najwięcej danych, a może nawet wskrzesiły wymarłe już wówczas gatunki. Równoległy program ograniczonego zachowywania gatunków w skali lokalnej jest niezbędny, jeśli w późniejszych latach ma dojść do ekspresji zamrożonych genomów u członków tego samego gatunku. Propozycja ta winna zostać poddana pod dyskusję światowej społeczności naukowej.


Todd musiał czekać na umówione spotkanie. Zabijał czas, kręcąc się bezcelowo po obszernym holu. Z zamkniętej części administracyjnej wyszła kobieta; zachwiała się i upadła, wypuszczając notatnik, który z donośnym hukiem uderzył o marmurową posadzkę. Nikt nie podszedł, aby jej pomóc. Sekretarki i strażnicy cofnęli się, zawrócili i zniknęli. Todd z trudem posadził kobietę na krześle. Zaczęła już gorączkować i ledwo mogła mówić. Wiedział, że może jedynie przynieść jej szklankę wody. Kiedy się z nią zjawił, wokół kobiety krzątał się już personel medyczny. Sanitariusze złożyli ją na noszach i wynieśli do nie oznakowanej furgonetki. Prawdopodobnie zawieźli ją prosto do domu. Z tego, co słyszał, szpitale od dawna były już przepełnione.

By otrząsnąć się z nieprzyjemnych myśli, wrócił do studiowania Ściany Honorowej, jak ją tu nazywano. Artykuły popierające ideę BioSalvage’u, nagroda Nobla dla Scotta, niechętne poparcie większości autorytetów, zajmujących się ochroną środowiska.


Nasza sytuacja przypomina położenie człowieka, zwiedzającego starożytną bibliotekę w Aleksandrii, który dostrzega nagle, że w owej skarbnicy wiedzy wybuchł pożar. Spaliło się już jedno skrzydło, a tłumy zebrane na zewnątrz nie dopuszczają pomocy. Co robić? Nie ma czasu, aby przeglądać poszczególne półki; przebierać wśród traktatów Arystotelesa, zastanawiać się, czy zostawić listę rzeczy do prania, sporządzoną przez Aleksandra Wielkiego. Lepszą strategią jest ruszyć biegiem naprzód, wrzucając do koszyka losowo wybrane tomy z każdego działu, aby ogarnąć możliwie jak najwięcej materiałów. Rozsądek nakazuje przy tym wybierać mniejsze tomy po to, by uratować ich więcej. A potem uciec w nieznaną przyszłość.


- Doktor Russell? Nazywam się Leon Segueno.

Todd zdumiał się, ujrzawszy zamiast znajomego kontrolera obcego mężczyznę w uroczystym czarnym garniturze.

- Gdzie jest Confuelos?

- Choruje. Przekażę panu najnowsze instrukcje.

Jeszcze jeden piekielnie nudny urzędnik. Szybko przejrzeli razem najświeższe mapy, koordynaty lądowisk helikopterów, miejsca spotkań z lokalnymi przedstawicielami władz, których koniecznie należało zjednać. Todd otrzymał też kolejną paczkę tutejszej waluty, służącej do przecierania szlaków w terenie. Wszystko w normie.

- Zakładam, że będzie pan stale nadzorował wszystkie trzy grupy.

Dziwne pytanie. Segueno najwyraźniej nie znał standardowych procedur. Pewnie trafił tu z nominacji partyjnej.

- Staram się być wszędzie obecny. Niełatwo jest działać na prowincji.

- Odwiedza pan wiele miast.

- Czasem trzeba kupić miejscowym bonzom parę skrzynek piwa.

- Czy miał pan kłopoty z supergrypą?

- Część robotników zachorowała. Wynajęliśmy nowych.

- A pan?

- Trzymam się z daleka od wszystkich, którzy kichają bądź kaszlą.

- Podobno jednak grypa szerzy się przez zwykłe oddychanie.

Todd zmarszczył brwi.

- Nie słyszałem o tym.

- Stwierdził to zespół badawczy ONZ.

- To mogłoby wyjaśnić, jakim cudem choroba rozprzestrzenia się tak szybko.

- Si, si. Z tego co wiem, pańska żona pracuje dla ONZ.

- W tej chwili zajmuje się właśnie tym problemem. Przyznaję jednak, że nie słyszałem o tym najnowszym odkryciu.

- Musi pan być z niej bardzo dumny.

- Istotnie - odpowiedział. Dokąd zmierzała ta rozmowa?

- Niedobrze jest się rozstawać na tak długo. Czy spotka się pan z nią wkrótce?

Nie ma sensu ukrywać prawdy nawet przed nadętym biurokratą.

- W tym tygodniu dołączy do mnie w dżungli.

Segueno zachichotał.

- Trudno to nazwać romantycznym spotkaniem. Cóż, do widzenia.

Todd usiłował przeniknąć wzrokiem wyraz twarzy swego rozmówcy, dostrzegł jednak wyłącznie uprzejmą pustkę w oczach. Może gość liczył na jakąś łapówkę? Nic już nie mogło go zdziwić, nawet korupcja w Repozytorium.

Zatrzymał się na chwilę w głównym magazynie. Wysoki, pokryty płytami metalu sufit, podnośniki, stalowe pochylnie. Stosy błękitnych plastikowych pojemników, wypełnionych starannie opisanymi workami, przysłanymi z terenu przez, drużyny podobne do jego własnej. W sortowniach dokonywano dalszego rozdziału okazów. Każdy pojemnik zapisywano w rejestrze geograficznym, tak aby badacze mogli w przyszłości studiować korelacje z innymi regionami. Następnie pojemniki trafiały do wielkich aluminiowych zbiorników, a suwnice umieszczały je na miejscu. Po podłączeniu rur i monitorów pompowano do środka płynny azot. Rozlegał się głośny syk, w powietrzu unosiła się przejrzysta mgiełka i kolejna porcja znikającego życia zostawała utrwalona dla przyszłych pokoleń.

Todd zastanawiał się., kiedy biologia osiągnie etap rozwoju umożliwiający rozmrożenie próbek i odczytanie ich struktury genowej. A potem? Nikt nie mógł dyktować potomkom, co mają robić. Może wskrzeszą wymarłe gatunki, sprawią, że w dżungli znów pojawią się lamparty? A może ożywią żuki? Jak stwierdził kiedyś J.B.S. Haldane, “Bóg musiał je bardzo kochać, skoro stworzył ich aż tak wiele”. Kto wie, czy przyszłe generacje nie zachwycą się błyszczącymi pancerzami owadów? Może będą ich potrzebować?

Todd wzruszył ramionami. Dobrze było tu przyjechać, by poczuć się częścią większego planu.

Przechodząc przez hol, zatrzymał się i odczytał ostatnią część tekstu. Złote litery połyskiwały na tle lśniącego czarnego marmuru.


Musimy działać roztropnie. Największe autorytety zajmujące się bioróżnorodnością twierdzą, iż wymieranie gatunków na szeroką skalę wydaje się nieuniknione. Kiedyś mieszkańcy martwego świata zrozumieją, jaką cenę muszą płacić za to szaleństwo. Polityczne konsekwencje podobnej katastrofy będą olbrzymie, lecz politycy przychodzą i odchodzą, a zagłady nie da się odwrócić. Nasze wnuki mogą ocenić nas z całą surowością, nazywając nasze czasy Erą Wielkiego Wymierania, czy też Wiekiem Żarłoczności. Przyszłe pokolenia będą zapewne usiłowały znaleźć sposób, by odzyskać swe utracone biologiczne dziedzictwo. Jeśli nauka nadal będzie rozwijać się w obecnym tempie, przecierając nowe szlaki, nasi potomkowie uzyskają środki, pozwalające czynić prawdziwe cuda. Nie potrafimy nawet wyobrazić sobie mechanizmów etycznych i społecznych w przyszłości, już dziś jednak możemy przygotować ogólny zarys strategii odbudowy środowiska, organizując banki biologicznej informacji. Musimy działać, i to jak najszybciej, gdyż Biblioteka Życia płonie wokół nas i pożar ów ogarnia cały świat.


Todd wyszedł. Na parkingu, wsiadając do swego wynajętego forda, podniósł wzrok i zobaczył Seguena, obserwującego go przez okno.


Nie spodziewał się, że ktoś do niego zadzwoni. Podczas jednodniowego postoju w Goias, w Brazylii, dokąd udał się po świeży transport lodówek i kolejny zespół roboczy, nie miał zbyt wiele czasu, by siedzieć w hotelu. Jakimś cudem jednak wytropiła go i zdołała zdobyć numer jedynego telefonu w biurze kierownika. Natychmiast rozpoznał głos Amy.

- Todd? Martwiłam się.

- Chyba nic nie przeszkodziło ci w planach?

- Nie, nie. Zobaczymy się za dwa dni. Ale usłyszałam właśnie od Freddiego, że mnóstwo delegatów na Szczyt Ziemi zachorowało na grypę. Dobrze się czujesz?

- Jasne, świetnie. Co słychać?

- Mam ci milion rzeczy do opowiedzenia. Wojna domowa trwa w najlepsze. Wycofujemy się. Napisałam ci list, wyślę go przez satelitę pod twój adres modemowy.

- Świetnie. Boże, tęsknię za tobą.

Zza zasłony szumów dobiegł go cichy, ciepły śmiech żony.

- Mam nadzieję, że mi to udowodnisz.

- Rozbijamy właśnie obóz, niedaleko od Maraby. Kierowca odbierze cię z lotniska.

- Świetnie. Czy to nie okropne? Mam na myśli Szczyt Ziemi.

- Nikt nie jest odporny.

- Na to wygląda. W niektórych wioskach zachorowalność wynosi ponad dziewięćdziesiąt procent.

- A co z zakazem lotów pasażerskich? Czy...

- Nie został wprowadzony w życie. Zresztą mamy przepustki ONZ. Nie martw się, kochany, dotrę do ciebie, nawet gdybym musiała przejść całą drogę pieszo.


Po kilku minutach jego modem odebrał list.


Mamy nowe dane epidemiologiczne. U kobiet występuje wyższa gorączka, lecz niemal dziewięćdziesiąt siedem procent całkowicie odzyskuje siły. Freddie odbiera właśnie wyniki badań laboratoryjnych zebranych przez nas próbek. Jest święcie przekonany, że lada moment zostanie opracowana szczepionka.

Trudno mi się skupić, najdroższy. Sytuacja pogarsza się z godziny na godzinę. Co prawda przeszliśmy wszyscy oficjalne szkolenie dotyczące zasad bezpieczeństwa w Zambii, lecz większości użytecznych rzeczy dowiedzieliśmy się od kierowców, policji, żołnierzy i miejscowych pijaczków, stojących na rogach ulic. Trzeba uważać na szczegóły, np. tablice rejestracyjne. Zdołałam zdobyć neutralne zagraniczne tablice. Ludzie sprzedają je w garażach i warsztatach. Nie mamy odwagi użyć starej sztuczki z oznaczeniem samochodu nalepkami PRASA. W tym kraju do dziennikarzy się strzela, a plakietka telewizji jest bodaj jeszcze gorsza. Tubylcy uważają telewizję za coś potężniejszego od jakichś tam marnych gazet. W stanowi ogromny klub propagandowy i wszyscy mają powody, by jej nienawidzić.

Znaleźliśmy sobie wóz z napędem na cztery koła, mogący swobodnie zjeżdżać z drogi. Trzeba uważać, by wynajęty pojazd nie przypominał wojskowego dżipa. Do nich także się strzela. Zdecydowaliśmy się na białego bighorna, uznawszy, że snajperzy mogą wziąć nas za siły pokojowe ONZ. Z drugiej strony bez wątpienia istnieje tu frakcja nienawidząca także ONZ. Mnóstwo ludzi obwinia nas - mieszkańców Zachodu - za epidemię supergrypy. Wszyscy patrzą na nas wrogo, czasami rzucają kamieniami. Dziś rano Freddie dostał pomidorem w sam środek piersi. Oczywiście pomidor był zgniły; w przeciwnym razie ktoś by go zjadł.

Musimy wyruszać całymi konwojami na poszukiwanie nosicieli supergrypy. Pojedyncze wozy są znacznie bardziej narażone na zniszczenie. Poza tym, jeśli coś się zepsuje, jak na przykład wczoraj, ma się pomoc pod ręką.

Zapamiętałam też parę rad, co robić, jeśli znajdziemy się pod ostrzałem. (Tylko nie odgrywaj nerwowego męża! Wiesz, że lubię pracę w terenie.) W żadnym razie nie wolno jeździć na tylnym siedzeniu dwudrzwiowego samochodu - w razie kłopotów trudno jest stamtąd uciec dostatecznie szybko. Trzeba siedzieć na przednim fotelu i trzymać lekko uchylone drzwi, aby w razie potrzeby móc jak najszybciej opuścić samochód. Lepiej też otworzyć okna, żeby wiedzieć, co się dzieje.

Nawet w mieście uważamy ze światłami. Jak najrzadziej używamy latarek. Przykrywamy też kocami i ręcznikami reflektory kamer. Dziennikarze z CNN, przeprowadzający z nami wywiad, schowali się pod płachtą ciemnej materii, aby nikt nie dostrzegł słabego błękitnego blasku, padającego na ich twarze.

Nie takiego życia pragnąłeś dla swojej żony, mam rację? Niemniej to takie podniecające! Przepraszam, jeśli nie zachowuję się zbyt po kobiecemu. Wkrótce będziesz mógł sprawdzić, czy cała ta postawa macho nie zaszkodziła moim, hmm, talentom. Jeszcze tylko tydzień. Spróbuję zachowywać się jak przystało na kokietkę. Zbieraj zatem swe soki, kochany.


Przez długą chwilę wpatrywał się w świetlisty migotliwy ekran laptopa. Supergrypa na Szczycie Ziemi. Szczepionka w drodze. Nieznani nosiciele, przeludnione miasta przemawiające szorstkim głosem, dzieci i ciężarne matki, zgnilizna tego świata. Czy gatunek produkujący tak wiele gęb do wyżywienia może być czymkolwiek innym jak nie zarazą? Wśród niezliczonych ludzkich mas gubiły się jednostki, człowiek tracił poczucie tożsamości.

Ponownie odczytał list. Czuł się, jakby tkwił pod powierzchnią wody; na jego ustach formowały się pęcherzyki powietrza i szybowały w górę ku skrytemu za mgiełką światu, który miał nadzieję obejrzeć kiedyś na własne oczy. Wraz z Amy wciąż walczyli, pogrążeni po kolana w bagnie ludzkiego szaleństwa. Jak wiele czasu minie, zanim także się zapadną? Ale przynajmniej jeszcze trochę pobędą razem w jakimś cienistym zakątku.

Czekał na nią niecierpliwie tuż obok namiotu. Wrócił dość wcześnie, szybko załatwiwszy codzienną inspekcję wszystkich trzech stanowisk i wizytę u miejscowego prominenta. Wszystko poszło całkiem nieźle, jednakże Todd nie mógł już dłużej stłumić niecierpliwości i pożądania. Próbował się uspokoić, siadając na swoim płóciennym krześle, opierając nogi o pniak, pozostały po drwalach. Amy przysłała mu także nową porcję materiałów i przerzucał je teraz leniwie na ekranie swego laptopa. Artykuł w “Naturę” był próbą spojrzenia na supergrypę z perspektywy historycznej.


Dzieje ludzkości zanotowały trzy potężne epidemie dżumy dymieniczej, zwanej tak od dymienie - bolesnych obrzęków węzłów chłonnych w pachwinach i na szyi. Jej płucna odmiana rozprzestrzeniała się bardzo szybko, przenoszona drogą kropelkową. Każdy oddech roił się od mikroorganizmów, każde kaszlnięcie rozsiewało je w powietrzu. Chorobę wywoływały bakterie, pałeczki Pasteurella pestis, roznoszone przez pchły żyjące w sierści szczura (Rattus rattus).

Oceniając potencjalne zagrożenie, jakie niesie ze sobą supergrypa, należy wspomnieć pierwszą pandemię dżumy. Nazwana morem Justyniana (540-590), który w owym czasie władał cesarstwem, zapoczątkowała ona upadek imperium rzymskiego, wzmocniła chrześcijaństwo, obiecujące życie po śmierci, i zdyskredytowała rzymską medycynę, której leki okazały się zupełnie nieskuteczne, w ten sposób dusząc w zarodku raczkującą naukę. Drugiego dnia stale rosnącej gorączki ofiarom zaczynały zwidywać się ulotne postaci, wzywające chorych do grobu. Epidemia wygasła dopiero wtedy, kiedy zabiła tak ogromną liczbę osób - w niektórych miastach liczba ofiar sięgała połowy populacji - że zabrakło jej nosicieli. Zginęło wówczas sto milionów ludzi, jedna trzecia populacji tej części świata, cztery razy więcej niż podczas Czarnej Śmierci w latach 1346-1361.

Nasza supergrypa bardzo przypomina grypę hiszpankę, w istocie pochodzącą z Kansas. Hiszpanka była jedną z najgorszych epidemii w historii ludzkości, jeśli idzie o średnią ilość ofiar - jedynie jesienią 1918 roku zmarło trzydzieści milionów osób. Wirus podlegał bardzo szybkiej mutacji. Kiedy rosyjski uczony w 1977 roku przypadkowo uwolnił zamrożone wirusy hiszpanki, doszło do kolejnego wybuchu epidemii, tym razem na mniejszą skalę...


Todd leżał na pryczy, czekając, aż w dali zabrzmi znajomy odgłos silników dżipa wiozącego Amy. W ciężkim wieczornym powietrzu rozległ się nagle dziwnie słaby trzask odległego strzału. Po nim odezwały się trzy kolejne.

Spłoszone ptaki wzleciały w górę, gwałtownie trzepocząc skrzydłami. Coś zaszeleściło w krzakach. Todd był prawie pewien, że strzelano na wzgórzu, w miejscu, gdzie droga gwałtownie skręcała.

W półmroku drzew nie dostrzegł niczego ciekawego. Wiele razy wyobrażał sobie tę chwilę, lecz mimo to ogarnęła go głęboka trwoga i kłębiły się w jego głowie szalone myśli. Przez moment nie wiedział, co robić. Nie miał żadnych złudzeń co do tego, co może się stać. Szybko wrócił do namiotu i zatrzasnął laptop. Dwie ćmy obijały się o samotną latarnię, rzucając na ścianę tysiące roztrzepotanych cieni, obraz pomnożonego niepokoju. Odruchowo wyjął z torby mikrodyski, na których zapisał systemy dekodowania i najważniejsze dane. Żadnej z tych informacji nie trzymał na twardym dysku, nie musiał zatem niczego kasować. W plecaku zawsze przechowywał zapas prowiantu i wody na jeden dzień. Teraz zarzucił go na plecy, opuścił namiot i truchtem pobiegł w głąb dżungli.

Pod osłoną gałęzi wieczór zawsze zapada szybko i nieubłaganie. Brnął przez plątaninę lian, opędzając się od stada rozwścieczonych gzów.

Czyżby usłyszał za sobą tupot czyichś nóg? Nie, to dalej, na drodze. Krzyk człowieka.

Schylony, przedzierał się w dół stromego zbocza. Pożałował, że zapomniał zabrać ze sobą hełm ochronny. Skulił się, aby uniknąć zderzenia z liśćmi paproci, jednak niektóre z nich nadal siekły go po twarzy. Szedł cicho wśród gasnących fontann zielonego blasku. Wyniosłe kolumny starych drzew pokrywał pomarańczowy meszek. W powietrzu nadal wisiał jeszcze dzienny zaduch, rozpalona ziemia stygła powoli. Uznał, że jeśli Amy uciekła, będzie kierowała się w dół, ku drodze, która przecinała zwężający się jar. Skręcił w lewo i podążając wzdłuż kamienistej ścieżki, dotarł do wylotu wąwozu. Wewnątrz nie widział niczego poza zieloną gęstwiną.

Było jeszcze dość widno, by prześladowcy mogli jej szukać. Amy będzie przesuwać się naprzód z nadzieją, że nikt nie usłyszy szelestu jej kroków, a w wąwozie hałas rozchodzi się lepiej. Todd zaczął przedzierać się przez gęstwinę w stronę wąskiego strumienia.

Nagle, jakieś dwadzieścia metrów przed sobą, dostrzegł niewyraźną sylwetkę. Skręcił gwałtownie, aby przyjrzeć się bliżej, i stanął jak wryty, rozpoznawszy ją; w gasnącym świetle zmierzchu mignęły jej włosy. Kiedy ruszył za nią, pod podeszwą trzasnęła gałązka. Kobieta usłyszała to i błyskawicznie zniknęła za drzewem. Szepnął:

- Amy, to ja, Todd.

I nagle stanęła tuż przed nim, ściskając w dłoni maleńki pistolet.

- O Boże! - westchnęła i ucałowała go mocno.

- Jesteś ranna? - wyszeptał.

- Nie - przebiegła wzrokiem po morzu zielonej roślinności. - Postrzeliłam kierowcę mojego dżipa. W ramię. Chciałam, żeby się zatrzymał. Musiałam to zrobić, bo Segueno...

- On! Zastanawiałem się, kim jest naprawdę. Chwileczkę, a do kogo strzelałaś potem?

- Do dżipa za nami.

- Zatrzymali się?

- Za zakrętem, ale biegli w moją stronę.

- Gdzie jest Segueno?

- W moim wozie.

- Nie strzelał do ciebie?

- Nie, chyba nie.

- Pewnie nie chciał cię zabić.

- Kto to jest? Twierdził, że pracuje w Światowych Służbach Ratunkowych...

- Prawdopodobnie ma wiele fałszywych dowodów tożsamości. Chodź.

Odeszli od strumienia. Drzewa przerzedzały się tu nieco, tworząc wygodną ścieżkę, toteż Todd uznał, że powinni z niej zejść, obchodząc obóz z daleka. Gdyby dopisało im szczęście, wyszliby w ten sposób na główną szosę jakieś pięć kilometrów dalej. Tam mogliby zatrzymać przejeżdżający samochód i zniknąć, zanim ktoś wpadnie na pomysł, by wstrzymać ruch w tym rejonie. Amy także nie miała pojęcia, iloma ludźmi dysponują ich prześladowcy, ale obecność drugiego dżipa sugerowała, że bardzo szybko mogą sprowadzić ich więcej. Prawie na pewno samochód wyposażony był w sprzęt łączności. W ciemności dotarcie do szosy zajmie im kilkanaście godzin. Mnóstwo czasu, by zablokować wszelkie drogi ucieczki. Ale musieli spróbować.

Amy dyszała - prawdopodobnie wciąż jeszcze odreagowywała wstrząs. Wyglądała, jakby ostatnio nie sypiała zbyt dobrze. W dżungli szybko zapadała ołowiana ciemność. Zatrzymali się nagle.

- Co ci powiedział...?

Amy wyłowiła z kieszeni zgnieciony kawałek papieru.

- Wyrwałam mu to, żeby odciągnąć jego uwagę, kiedy sięgałam po broń - roześmiała się nagle. Po sekundzie śmiech przerodził się w ostry atak kaszlu. - Wyglądał na przerażonego. Naprawdę byłam z siebie dumna. Nigdy nie sądziłam, że potrafię użyć tego cacka, ale kiedy...

Todd skinął głową, spoglądając na faks swego listu. Niektóre słowa były podkreślone.


Boże, naprawdę Cię potrzebuję, i jeszcze więcej: to głos moich “soków” przeze mnie przemawia. No, ale w końcu minęły już dwa tygodnie. Kiedy jest się umówionym z prorokami zniszczenia, można chyba sobie pozwolić na odrobinę szaleństwa. Opowiem Ci o miejscu naszego następnego spotkania: głęboko w parnej dżungli, w moim namiocie... Wspominam Twoje piękne oczy tamtego wieczoru u Boccifaniego i nie mogę się już doczekać...


- Myślał, że działa bardzo subtelnie - ponownie wybuchnęła śmiechem, tym razem nieco wyższym, graniczącym z histerią. - Może sądził, że kiedy zrozumiem, iż nas rozszyfrował, załamię się kompletnie.

Todd dostrzegł, że nadal była podniecona, wiedział jednak, że wkrótce jej to minie.

- Jak sądzisz, ilu ludzi mógł tu od razu sprowadzić?

Zmarszczyła brwi.

- Nie wiem. Kto to w ogóle jest?

Świadom, że wkrótce Amy zacznie się denerwować, spróbował zmienić temat rozmowy.

- Prawdopodobnie funkcjonariusz służb bezpieczeństwa ONZ albo podobnej komórki, która wpadła na nasz ślad. Możliwe, że nie wie zbyt wiele.

- Wspominał coś o grupie do zadań specjalnych - nagle spoważniała.

- Kiedy spotkałem się z nim w Caracas twierdził, że pracuje dla BioSalvage’u.

- A zatem już tydzień temu nas podejrzewali.

Todd zacisnął zęby, mierząc wzrokiem czarną dżunglę. Nad ich głowami odzywały się pierwsze nocne ptaki, nieśmiało, pytająco. Nic więcej. Gdzie się podziewali?

- Chyba cała ta konspiracja nie wyszła nam najlepiej.

- Przeróbka Fibonacciego na Boccifaniego? Uważałam, że to bardzo sprytne.

Todd ze smutkiem pomyślał, że sam też tak sądził. Prosty kod: weź anagram ciągu matematycznego - w ich fachu Fibonacci był bardzo łatwy do zapamiętania, każdy nowy element stanowił sumę dwóch poprzednich - a potem dobierz wyrazy prawdziwej wiadomości zgodnie z jego przebiegiem. Znawca szyfrów prawdopodobnie znał na pamięć podobne sztuczki. Należała im się nauczka za to, że myśleli, iż są tacy mądrzy. Na głos powiedział:

- Próbowałem dość dwuznacznie formułować moje wiadomości.

Odpowiedziała słabym, znużonym uśmiechem.

- O tak. “Boże, naprawdę potrzebuję więcej soków w umówionym miejscu”. Musiałam śpieszyć się jak szalona, żeby zyskać pewność, iż wirus-3 będzie czekał na ciebie podczas Szczytu Ziemi,

- Przepraszam. Uznałem, że w tym wypadku przyda się szczep o krótszym okresie inkubacji.

Amy przestała dyszeć. Teraz objęła go ramieniem.

- Domyśliłam się, o co ci chodzi. “Ta supergrypa dopada ludzi z dwutygodniowym opóźnieniem. Sok!”. Odpowiedziałam sekwencją pochodną. Dostałeś moje listy?

- Jasne. - To już nieważne. Czuł, jak jej serce trzepocze się gwałtownie.

- Ja... miałam ze sobą próbkę wirusa-4.

- A teraz oni ją mają. Nieistotne.

- My... zaszliśmy dalej, niż sądziliśmy, prawda? - spytała z wahaniem.

- Machina poszła w ruch. Teraz nie zdołają już jej zatrzymać.

- A zatem wszystko skończone? - patrzyła na niego wielkimi oczami.

- Jeszcze nas nie dostali.

- Jak sądzisz, czy wiedzą o innych?

- Nie zastanawiałem się nad tym - Todd pomyślał, że prawdopodobnie wyśledzili szlak zakażeń, porównali z rozkładami podróży i opracowali listę możliwych podejrzanych. On sam i kilkunastu innych członków grupy przemieszczało się swobodnie dzięki swej pracy. Z łatwością mogli odbierać zamrożone próbki wirusa bez wzbudzania niczyich podejrzeń. Amy stanowiła idealny punkt kontaktowy, przekazując wiadomości zakodowane w kolejnych raportach. Wszystko to było bardzo proste, jeśli ktoś domyślił się, że tak błyskawiczne rozprzestrzenianie się rozmaitych odmian wirusa wymaga systematycznej, zorganizowanej pracy na skalę międzynarodową. - Najpewniej mają także Esther i Clyde’a.

- Do diabła! - uścisnęła go mocno.

Ostatni przebłysk dnia zatańczył wśród wilgotnej plątaniny lian i paproci. Nagle Todd usłyszał cichy szelest. Kątem oka pochwycił czyjś cień i odwrócił się gwałtownie.

Z krzaków wypadł na niego potężny mężczyzna, trzymający w dłoni karabin. Todd odepchnął Amy i napastnik rzucił się na niego, jednocześnie biorąc zamach ciężką kolbą. Todd uskoczył i wymierzył cios pięścią prosto w kark mężczyzny. Po sekundzie zderzyli się. Siła rozpędu cisnęła ich w gąszcz paproci. Zaczęli turlać się po zboczu.

Razem uderzyli o drzewo. Todd pochwycił garść włosów przeciwnika i z całych sił rąbnął jego głową o bryłę wapienia, wystającą z liściastego poszycia. Napastnik jęknął i stracił przytomność.

Todd wstał, szukając wzrokiem Amy, i w tym momencie powalił go cios zza pleców. Z jękiem runął na ziemię, a kiedy się odwrócił, zobaczył dwóch mężczyzn. Jeden z nich trzymał Amy. Drugim był Segueno.

- Nie ma sensu opierać się dalej - zawołał Segueno.

- Sądziłem, że napadli nas miejscowi rabusie - powiedział. Równie dobrze mógł spróbować ostatniego wybiegu.

- Nie wątpię.

Na twarzy Seguena nie dostrzegł nawet śladu uśmiechu.

Wyglądało na to, że ogłuszony przez niego mężczyzna jeszcze długo nie odzyska świadomości. Segueno i jego towarzysz byli uzbrojeni w pistolety automatyczne, chwilowo wycelowane w ziemię. Bardzo uprzejmie.

- Co się, do diabła, dzieje...?

- Zakładam, że nie jest pan uzbrojony.

- Posłuchaj, Segueno...

Odebrali mu plecak i znaleźli trzydziestkę ósemkę, ukrytą pod paczkami prowiantu. Amy wyglądała na oszołomioną; wodziła wokół otępiałym wzrokiem. Poprowadzili ich z powrotem w górę zbocza. Droga była ciężka. Kiedy dotarli do namiotu, byli zlani potem. W środku czekało sześciu mężczyzn w brunatnych mundurach sił ONZ. Jeden z nich przyniósł krzesło dla Seguena.

Todd usiadł na swym własnym krześle, a Amy na pryczy. Powoli wyciągnęła nogi, patrząc tępo na ćmy, uporczywie obijające się o klosz lampy.

- O co tu chodzi? - spytał Todd, jednakże w jego głosie brakowało przekonania. Chciał ułatwić Amy oswojenie się z sytuacją. Teraz nie obchodziło go nic innego.

Segueno rozwinął postrzępiony list.

- Nie zniszczyła tego. Duży błąd.

Jego list do Amy.

- To prywatny list. Nie macie prawa...

- Oboje już dawno przekroczyliście granice prawa i sami świetnie o tym wiecie.

- To Freddie, prawda? - spytała nagle Amy ostrym tonem. - Był zanadto przyjacielski.

W migotliwym żółtym świetle zęby Seguena rozbłysły w śniadej twarzy.

- Ja sam nigdy nie przeniknąłbym tak sprytnego podstępu. Nazwa restauracji, kryjąca w sobie ciąg matematyczny. Ale też nie zajmuję się łamaniem szyfrów. A drugi akapit powtarza wiadomość - bardzo rozsądnie.

Todd nie odpowiedział. Jeden ze strażników - w myślach ochrzcił tak mężczyzn w mundurach - blokował wyjście z namiotu, obojętnie trzymając w dłoni gotowy do strzału dziewięciomilimetrowy automat. Za plecami dyskutujących z napięciem ludzi słyszał cichy śpiew ptaków. Ptaki zawsze były jego ulubionymi stworzeniami w dżungli. Dziś wieczór w ich pieśni rozbrzmiewał dziwny smutek.

Tymczasem Segueno wyjął z kieszeni kopie listów Amy.

- Muszę przyznać, że tych nie udało nam się rozszyfrować. Nie używała tej samej sekwencji.

Amy znowu obserwowała ćmy.

- Często wspomina o samochodach, przejazdach - może przekazywała jakieś plany? Ale wzmianka o soku sugeruje, że zamierzała przywieźć go ze sobą - Segueno ściągnął wargi. Najwyraźniej świetnie się bawił.

- Zniżyliście się do przechwytywania prywatnych wiadomości telefonicznych?’

- Mamy wszelkie pełnomocnictwa.

- My, to znaczy kto?

- Grupa do zadań specjalnych Organizacji Narodów Zjednoczonych. Wpadliśmy na trop waszej bandy miesiąc temu, gdy wybuchła epidemia. A teraz proszę mi powiedzieć, co to jest “sok”?

Todd w milczeniu potrząsnął głową, zasłuchany w odległy ptasi świergot. Segueno wymierzył mu bolesny policzek. Todd przyjął go obojętnie, nie podnosząc wzroku.

- Jestem epidemiologiem - oznajmił gładko Segueno. - Czy raczej byłem nim kiedyś. A wy jesteście nosicielami choroby. Bezobjawowymi.

- Daj spokój, jeśli to prawda, jakim cudem moi ludzie nie zarazili się ode mnie?

Niech i tamten się pomęczy. To da Amy czas, by otrząsnęła się z szoku. Nadal półleżała na pryczy, śledząc wzrokiem roztańczone ćmy.

- Czasami chorowali, ale nie pracuje pan bezpośrednio z miejscowymi robotnikami - chyba, że sam pan tak zechce. Nawet przelotny kontakt z wydychanym przez pana powietrzem może zarazić. Podejrzewam też, że pańscy najbliżsi współpracownicy zostali zaszczepieni. Podobnie jak pan.

Todd miał nadzieję, że Cabrinie udalo się uciec. Żałował, że nie opracowali systemu alarmowego. Był w tym zupełnym amatorem.

- Chcę usłyszeć całą historię - rzucił Segueno.

- Nie podam panu opisu molekularnego, jeśli o to panu chodzi - odparła słabo Amy.

Segueno zachichotał.

- Centrum Genetyki Molekularnej Uniwersytetu Stanu Kalifornia rozwiązało ten problem tydzień temu. Wtedy właśnie odkryliśmy, że ktoś zaplanował wybuch epidemii.

Todd i Amy wymienili znaczące spojrzenia. Segueno uśmiechnął się złośliwie.

- Musieliście zaszczepić samych siebie i wszystkich członków waszej grupy. Jednak kryla się w tym dodatkowa sztuczka, ponieważ wszyscy staliście się bezobjawowymi nosicielami.

- To prawda - Amy patrzyła na niego czujnie. - A w drodze tutaj odetchnęłam ci prosto w twarz.

Segueno uśmiechnął się kwaśno.

- Zostałem zaszczepiony trzy dni temu. Mamy już surowicę. Czy naprawdę sądziliście, że najpotężniejsze umysły medycyny nie zdołają rozszyfrować tego szaleństwa i znaleźć na nie sposobu?

- Dziwię się, że trwało to tak długo - odparł spokojnie Todd.

- Wykryliśmy szlaki zakażeń i samych nosicieli. Działaliście według określonego schematu. To bardzo sprytne: użyć ludzi, którzy z racji swego zawodu dużo podróżują. Zakładam, że pan osobiście zaraził setki uczestników Piątego Szczytu Ziemi, doktorze Russell.

Todd wzruszył ramionami.

- Bywam tu i tam.

- I zabija pan swoich kolegów?

- Możesz to nazwać rachunkiem rozpaczy - powiedział ostro Todd. - Naukowcy dużo podróżują. Świetnie nadają się do roznoszenia wirusa.

- Rachunkiem? Jak możecie być tak... - Segueno urwał gwałtownie, po czym dodał lekko drżącym głosem: - Jako epidemiologa zastanawiają mnie dwie rzeczy. Poszczególne szczepy różnią się zjadliwością. Mimo wszystko jednak nie jest to najlepszy wirus, jeśli chcecie zapoczątkować pandemię. Po pierwsze, zabija tylko kilka procent zarażonych. Ofiary to przede wszystkim ludzie starsi. Giną od gorączki - pogardliwie wydął usta. - Kiepska robota.

- Pewnie byliśmy zbyt głupi - stwierdził Todd.

- Wy, i wasza banda - oceniamy, że liczy sobie jakieś sto osób, zgadza się? - nie jesteście głupi, tylko szaleni. Czemu zatem wirus wywołuje tak poważne zmiany narządów jamy brzusznej? Zazwyczaj grypa czyni największe spustoszenia w płucach.

- Wirus posiada białka, spełniające funkcję kanału jonowego - wyjaśniła Amy rzeczowym tonem. - Zmodyfikowaliśmy je za pomocą amantadyny, żeby zablokować transport kompleksu glikoproteinowego na powierzchnię błony komórkowej, ale tylko w płucach - sprawiała wrażenie, jakby recytowała dawno wyuczoną lekcję. Równie dobrze mogłaby wygłaszać referat na seminarium naukowym. - Dzięki tym zmianom wirus atakuje także inne wybrane narządy.

Segueno przytaknął.

- Wiemy nawet jakie, łatwo to zresztą stwierdzić. Rozrodcze.

- Gra skończona - stwierdził Todd. - Z pewnością CDC już wie.

Poczuł się, jakby z serca spadł mu ogromny ciężar. Dokonali tego. Nie ma sensu dłużej ukrywać prawdy.

- Zatem ten “sok” to wirus, tak?

Amy zawahała się. W żółtym blasku żarówki skóra na jej policzkach była błyszcząca i napięta. Todd podszedł do łóżka, usiadł obok żony i poklepał ją po ręce.

- Nic już teraz nie poradzą, złotko.

Amy powoli skinęła głową.

- Owszem, wirus - ale inny szczep.

- Żeby było ciekawiej - dodał cierpko Todd.

- Ty świnio.

- Masz ochotę znowu dać mi w twarz? - Todd czuł, jak rozpiera go energia. Marzył, by Segueno rzucił się na niego. Był podniecony niedawną walką, jego krew śpiewała odwieczną adrenalinową pieśń. Strażnik stał zbyt daleko, uważnie obserwując każdy jego ruch.

Segueno z wyraźnym trudem opanował gniew.

- Chętnie zrobiłbym nawet coś gorszego. Ale jestem człowiekiem z zasadami.

- Ja także.

- Wy? Para zwykłych morderców?

- Jesteśmy żołnierzami - oświadczyła zimno Amy.

- Raczej szaleńcami.

Spojrzała na niego wyniośle. Todd kochał w niej tę odwagę, poświęcenie, które z nią dzielił, które kierowało ich życiem.

- Walczymy o słuszną sprawę i gotowi jesteśmy ponieść konsekwencje.

- Nie pojmuję tylko jednego - stwierdził z niesmakiem Segueno. - Po co to wszystko? Wirus podwyższa temperaturę ciała, ale nie uszkadza żadnych istotnych tkanek.

- Pęcherzyki jajników - wyjaśniła Amy. - Wirus pobudza wydzielanie hormonu, wywołującego luteinizację.

Segueno uniósł brwi.

- Ale przecież jego działanie ustępuje po paru dniach.

- Wystarczy. Następuje reakcja hormonu, sterującego owulacją - Amy mówiła spokojnie, beznamiętnie, jakby przez lata pracy przygotowywała się do tej chwili.

- Zatem pęcherzyk Graafa pęka. To zupełnie normalne. Przyśpieszacie jedynie menstruację.

- Nie “pęcherzyk”. Pęcherzyki. Wszystkie naraz.

- Wszystkie? - Segueno zmarszczył czoło i nagle zrozumiał. Jego twarz stężała w szoku. - Pobudzacie pęcherzyki? Po to, by uwolnić wszystkie jajeczka jednocześnie?

Amy skinęła głową.

- Wasi ludzie z pewnością już o tym wiedzą.

Segueno przytaknął odruchowo, szepcząc do siebie:

- Po drodze tutaj otrzymałem raport. Wspominają w nim coś o nietypowych właściwościach...

Jego głos załamał się nagle. Oszalałe ćmy rzucały roztańczone cienie na połyskujące od potu twarze.

- Czyli... chore wyzdrowieją. Ale będą bezpłodne.

Todd odetchnął głęboko, czując, jak z jego ciała ulatnia się napięcie. Sam nie wiedział, jak bardzo był zdenerwowany.

- Stało się. Nie ma już odwrotu.

- A zatem nie zamierzaliście zabić wielu ludzi.

- Ich śmierć to nieunikniony efekt uboczny - odparła chłodno Amy. - Gorączka zabija najsłabszych, przede wszystkim ludzi starszych. Nie potrafiliśmy temu zapobiec.

- Mój Boże! Nie będzie więcej dzieci!

Todd potrząsnął głową.

- W piętnastu przypadkach na sto nie wszystkie pęcherzyki zostają pobudzone. W następnym pokoleniu populacja zmniejszy się niemal o rząd wielkości.

Usta Seguena zacisnęły się w cienką białą linię.

- Jesteście największymi zbrodniarzami wszech czasów.

- Najprawdopodobniej - odparł Todd. Teraz, kiedy mieli to już za sobą, ogarnęło go ogromne znużenie. Nie interesowała go opinia innych ludzi.

- Zostaniecie straceni.

- Najprawdopodobniej - rzuciła Amy.

- Jak... jak mogliście...?

- Nasza miłość pomogła nam przetrwać najgorsze chwile - oznajmił gwałtownie Todd. - Sami także nie mogliśmy mieć dzieci - tyłozgięcie macicy. Po prostu rozszerzyliśmy to na innych.

- Usiłowaliśmy dołączyć akrosomy do plemników - wyjaśniła obojętnie Amy - ale mężczyźni zawsze mogą wyprodukować nowe. To kobiety są kluczem. Każda z nich ma jedynie kilkaset jajeczek. Kiedy się ich pozbędziemy, rozwiążemy problem. Ocalimy świat.

- I środowisko - Todd wiedział, że musi dobrać właściwe słowa. - Powstrzymamy szaleństwo przeludnienia.

Segueno patrzył na nich z odrazą.

- Wiecie chyba, że zatrzymamy tę zarazę. Stworzymy surowicę.

Amy uśmiechnęła się powoli, choć jej oczy nadal groźnie błyszczały.

- Jasne. A ty zastanawiasz się pewnie, dlaczego jesteśmy tacy spokojni.

- To oczywiste. Jesteście szaleni. I pomyśleć, że podobna zbrodnia mogła zrodzić się w najbardziej rozwiniętym społeczeństwie.

- A gdzieżby indziej? My szanujemy środowisko. Nie mnożymy się jak zwierzęta.

- Wy... wy... - Seguenowi najwyraźniej zabrakło słów.

Todd przyglądał się zlanej potem twarzy biurokraty z ONZ, jego zmrużonym oczom i zaciśniętym szczękom. Zastanawiał się, jak człowiek o tak ograniczonych horyzontach może sądzić, że obchodzi ich jego dezaprobata. Ich, ludzi, który postanowili poświęcić własne życie, aby ocalić świat. Cóż za żałosny, ciasny umysł.

Amy przytuliła się do męża.

- Przynajmniej teraz będziemy razem.

- Osądzimy was w zgodzie z miejscowym prawem - oznajmił Segueno z goryczą. - Zostaniecie przykładnie ukarani. A co do reszty waszej bandy - wkrótce ich wytropimy.

Para siedząca na łóżku nie zareagowała. Nadal obejmowali się mocno. Todd pocałował żonę. W wyobraźni wiele razy przeżywali już ten moment.

- Pożyjecie jeszcze dość długo, by na własne oczy zobaczyć, jak wasz plan wali się w gruzy. Wkrótce zaczniemy dystrybucję szczepionki.

Amy i Todd złączyli się w długim, czułym pocałunku. Po chwili kobieta podniosła wzrok.

- Naprawdę? I wierzysz, że Północ za to zapłaci? Kiedy mogą siedzieć spokojnie i patrzeć, jak zaraza szerzy się w tropikach?

Todd uśmiechnął się ponuro.

- Kiedy już sami się zaszczepią, całą energię włożą w “wyścig macic” - wyszukiwanie płodnych kobiet, stanowiących odtąd narodowy skarb. Będą zbyt zajęci. A supergrypa dokona reszty.

Twarz Seguena poczerwieniała. Todd patrzył, jak odbijają się na niej wstrząs, strach i wreszcie wściekłość. W końcu dotarła do niego nieubłagana logika ich słów.

W jakiś sposób ta ostatnia uwaga dopełniła czary goryczy. W umyśle Seguena jakby coś pękło. Todd zbyt późno dostrzegł mroczną furię w oczach biurokraty. “Mój długi jęzor - pomyślał. - Zabiłem nas oboje”.

Segueno wyrwał strażnikowi pistolet i Todd pojął, że jednak nie zobaczą na własne oczy ostatniej fazy ich planu, misternego tańca narodów. Cóż za ironia losu.

W ostatnim przebłysku pożałował, że tego nie doczeka.


CZĘŚĆ DRUGA


Dojrzewanie


James Stevens-Ace


SCENY MAŁŻEŃSKIE Z PRZYSZŁOŚCI


(SCENES FROM A FUTURE MARRIAGE)


Tłumaczył Arkadiusz Nakoniecznik

James Stevens-Ace już od ponad dwudziestu lat tworzy

i publikuje krótkie formy literackie. W tej przejmującej

historii o tym, że - przynajmniej dla niektórych -

przyszłość nie niesie ze sobą żadnej nadziei, pokazuje

piekło dwojga ludzi, jeszcze bardziej przerażające

ze względu na nowe technologie i stwarzane przez nie

możliwości.


Teraz


- No... właściwie... przegraliśmy i już - mówi Bub, jąkając się trochę, aż wreszcie przypomina sobie zwrot, który doskonale pasuje do sytuacji i pozwala spojrzeć na wydarzenia z właściwej perspektywy: - To znaczy... A co tam, no nie?

Cóż, nikt nigdy nie mógł mu zarzucić, że jest nadmiernie wygadany. Wstrzymuje oddech i czeka na reakcję Kate.

Milczenie Kate jest jak cięcie skalpelem. Kate go nienawidzi.

- Chodzi mi o to, że właściwie niczego nie straciliśmy. Tyle że... Tyle że niczego nie wygraliśmy.

Ruch na obwodnicy wokół Minneapolis jest jeszcze większy niż zazwyczaj. Slimaaaaczy się. Ciąąąągnie. Wleeeecze. Samochodowa klaustrofobia? Proszę bardzo. Dmuchawa zdezelowanego hyundaia tłoczy do kabiny lodowate powietrze. Zaciśnięte na kierownicy palce Buba sztywnieją z zimna.

- To przecież tylko gra - mówi, po raz kolejny zdejmując nogę z pedału gazu. - Cholerna, głupia gra.

Wie coś na ten temat. Jest przecież sportowcem - no, byłym sportowcem, którego smukłe, umięśnione ciało doprowadzało kiedyś Kate do szaleństwa - i uważa się za autorytet w dziedzinie wygrywania i przegrywania. “Czasem ty zeżresz niedźwiedzia, czasem on zeżre ciebie”, mawiał trener Keegan. Dzisiaj odegrali rolę karmy dla niedźwiedzi.

Bierze głęboki wdech.

- Wiem, jak możemy zarobić pieniądze. Dużo pieniędzy.

Kate nie zwraca na niego uwagi. Jakiż wspaniały plan obmyśli tym razem?

- Możemy machnąć dziecko. Zrobić skrobankę. Sprzedać płód.

Wyrzuca z siebie słowa mrukliwym, niemal gniewnym tonem, i w ten sposób prowokuje Kate do odpowiedzi.

- To nielegalne.

- Jasne, że to nielegalne - w jego głosie rozbrzmiewa nuta urazy. Czy ona uważa go za głupca? - Właśnie dlatego można na tym zarobić mnóstwo forsy. Mam kumpla, który zna pewnego faceta. Wszystko załatwi.

Kate odsuwa się od niego najdalej jak może, przyciska się do drzwi. Nic nie mówi. Nie patrzy na niego. Oddycha szybko przez nos i mruga raptownie.


Rok temu


Szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w krew wypływającą z ran na przegubach. Cięcia były zaskakująco głębokie; pewnie dlatego, że skalpel jest znacznie ostrzejszy od brzytwy. Co dziwne, bolało mniej, niż się spodziewała. Dużo mniej niż przy poronieniu... Nie, o tym nawet nie chciała myśleć. Powiedzmy, coś takiego jak przy zadrapaniu kolana, a Bóg jeden wie, że zaznała w nadmiarze tej wątpliwej przyjemności, kiedy jako mała dziewczynka jeździła z ojcem na górskich rowerach.

Jutro będzie lepiej niż dzisiaj. Jej ojciec naprawdę w to wierzył. Wielkie amerykańskie nadzieje przeniesione w paskudne czasy. Całkowity bezsens. Przyszłość rozpadła się na kawałki, zanim jeszcze zdążyła nabrać jakiegoś kształtu. Między innymi dlatego właśnie leżała teraz zwinięta w kłębek w kabinie prysznicowej, żeby jej krew mogła spływać prosto do kanalizacji. Mały aniołek tatusia niczego nie pobrudzi. Wystarczy włączyć prysznic i spłukać ślad po ciemnoczerwonym strumyku życia. Wątpliwe, czy choćby wspomną o niej w wiadomościach.

A właściwie, czemu mieliby cokolwiek mówić? Kogo obchodziło, czy Kate Slade popełniła samobójstwo, czy nie? Jej ojciec nie żył - jego zamarznięte zwłoki w rozprutym kombinezonie spoczywały od lat na dole skalnej szczeliny w księżycowych Karpatach. Jej matka jakby nie żyła - nie mogła pogodzić się z nieszczęściem, więc dostała wariackie papiery i trafiła do państwowego zakładu dla psychicznie chorych. A jej mąż... Cóż, Bub nie miał pojęcia, kim naprawdę jest Kate Slade ani do czego jest zdolna.

Zawsze pragnęła trafić do telewizji jako zwyciężczyni teleturnieju. To było jej wielkie dziecięce marzenie. W teleturniejach najbardziej podobało jej się to, że można było tam wygrać dosłownie wszystko: skandynawskie zastawy stołowe, japoński pojazd rekreacyjny, bezpłatną operację plastyczną w Brazylii, weekend w Himalajach, stertę starych, dobrych amerykańskich pieniędzy. Wygrywając, znajdowałeś się przez chwilę blisko nieba; Bóg wyciągał palec, by wskazać twoje nazwisko na obracającym się bezustannie kole fortuny.

Jej ulubionym teleturniejem był “Kosz pełen niespodzianek”. Co prawda przebierali cię w ohydny strój i kazali robić różne upokarzające rzeczy, ale za to w finale mogłeś wygrać parę milionów dolarów! Wystarczyło wskazać właściwy spośród trzech koszy. Zastanów się, wybierz... i wszystko twoje! Najpierw niesamowity dreszcz emocji, potem cudowne uczucie triumfu, a następnie wspaniałe, bezproblemowe życie.

Boże, ależ by się jej przydał taki kopniak w górę! Dotychczas na drodze życiowej spotkało ją tyle nieszczęść, że wreszcie, dokładnie na odwrót niż ojciec, nabrała przekonania, iż życie cuchnie.


Teraz


Bub pociąga nosem. Co tak śmierdzi? Czyżby do kabiny ich paliwożernego dinozaura przedostawały się spaliny? Przydałby się nowy samochód. Lepszy. Najlepiej na baterie słoneczne. Na przykład jeep solarian albo humvee photoglide.

Ale za co go kupić? Przecież nie mają pieniędzy. Zaliczka, jaką dostał po podpisaniu kontraktu z Sao Paulo, znikła bez śladu, podobnie jak całkiem spora sumka przekazana przez firmę ubezpieczeniową po śmierci ojca Kate. Są zadłużeni po uszy. Jaki diabeł podsunął mu pomysł, że w Dead Lake w stanie Minnesota można zarobić na życie, prowadząc kiosk z kubańskim żarciem na wynos? Kate od początku miała złe przeczucia - i słusznie, jak się okazało. Po “Zatoce Świń” zostali praktycznie bez centa przy duszy.

- Właściwie... eee... Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - mówi Bub. - Przegraliśmy w teleturnieju, ale przecież możemy jeszcze zwyciężyć w grze zwanej życiem.

Dlaczego wszystko, co powie, nawet opinie zasłyszane w telewizji albo od ludzi, brzmi jak beznadziejne pieprzenie? Bub ponownie wciąga podejrzliwie powietrze; cholera, to naprawdę tlenek węgla! Opuszcza trochę szybę, mimo że na zewnątrz jest potwornie zimno. Lodowate powietrze kąsa go w policzek, ale jednocześnie rozjaśnia umysł.

- Kochanie, proszę cię, powiedz coś! Głupio się czuję, kiedy tak gadam do siebie.


Cztery lata temu


- Och, ty głupolu! - szepnęła z nieskończenie wielkim smutkiem. Srebrzysta plama księżycowego blasku wydobywała z ciemności jej delikatną twarz. - Przecież to dla ciebie! Zostawiłam to dla ciebie...

- Nie chcę dziewicy - wymamrotał ponownie Bub.

Miał zaledwie siedemnaście lat i też nigdy tego nie robił. Bub Bocigalupi, prawiczek. Co wiedział o seksie? A czego mógł się dowiedzieć, nie mając ojca, który wprowadziłby go w tajniki dojrzałego życia, który wyjaśniłby, co powinni ze sobą robić kobieta i mężczyzna? Biblia nakazywała rozmnażać się i czynić sobie ziemię poddaną, ale katecheci wbili mu do głowy, że musi za wszelką cenę zachować czystość ciała i umysłu. Przesycona hormonami krew kipiała mu w żyłach, lecz był tylko wystraszonym, zdezorientowanym chłopcem, potrzebującym kogoś doświadczonego, kto by nim pokierował.

Kate była sporo starsza, bo właśnie skończyła dziewiętnaście lat. Wyglądała jak dojrzała kobieta, więc przypuszczał, iż wie o tych sprawach znacznie więcej od niego; tymczasem okazało się, że jest równie niedoświadczona jak on. Jedno było pewne: ten pierwszy raz wyglądał zupełnie inaczej niż w jego fantazjach.

- Nie chcę dziewicy - powtórzył na wypadek, gdyby nie zrozumiała.

Zsunęła się z niego, ubrała się i wyszła. W chwili, gdy otworzyły się przed nią drzwi, do modułu sypialnego wtargnął podmuch głośnej muzyki i gwar rozbawionych głosów. Zaraz potem znowu zapadła cisza. Leżał nieruchomo na wznak, wpatrzony w zimowy księżyc w pełni, wiszący za oknem niczym wielki żółty balon.

Ojciec Kate był tam, w górze. Należał do ekipy wznoszącej Galileo, pierwsze księżycowe osiedle. Kate często opowiadała o rodzicach. Wielki Kurt Slade i mała słodka Meg. W przeciwieństwie do niego, Kate urodziła się w szczęśliwej rodzinie. Bub nic nie wiedział o swoim nieobecnym starym - może z wyjątkiem tego, że był do niego bardzo podobny, co szalenie irytowało jego matkę i czemu dawała niekiedy wyraz w dość gwałtowny sposób. Nie zależało mu, żeby się dowiedzieć. Nie można zbyt długo zaprzątać sobie czymś głowy, bo to prowadzi do opłakanych skutków. Rzeczy ulegają zniszczeniu, ludzie przychodzą i odchodzą, nic nie trwa wiecznie. Dla własnego dobra powinieneś zachować dystans. Nie angażować się. Być ponad wszystko.

Gapił się w sufit, starając się nie mrugać. Kiedy zamykał oczy, odnosił wrażenie, że łóżko zaczyna się obracać, najpierw powoli, potem coraz prędzej i prędzej, aż wreszcie porywa je ogromny wir i wciąga w głąb Ziemi. Nie miał na sobie ubrania, ale było mu cholernie duszno i gorąco.

Gdyby tak mógł zapomnieć o teraźniejszości... Przyszłość zapowiadała się wspaniale. Najpierw studia, oczywiście dzięki stypendium, ale z tym akurat nie powinno być żadnego problemu. Był przecież jednym z najlepszych skrzydłowych, jakich można spotkać na parkietach, wschodzącą gwiazdą bijącej wszelkie rekordy popularności dyscypliny sportu, następczyni gry, która w ubiegłym stuleciu przyciągała przed ekrany telewizorów setki milionów kibiców na całym świecie. Piękne dziewczyny, drogie samochody, a potem... Potem niebotyczny kontrakt z którymś z zespołów Ligi Międzynarodowej. Życie mogło być piękne, naturalnie pod warunkiem, że uda mu się otrząsnąć z przygnębienia i zacząć trzeźwo myśleć.

Znacznie łagodniejsza niż poprzednio fala dźwięku poinformowała go, że Kate wróciła oraz że przyjęcie zbliża się do końca. Jego żołądek trochę się uspokoił, lecz w dalszym ciągu nie zaryzykowałby gwałtownego poruszenia głową.

Szelest sukienki spływającej na dywan. Ciepłe dotknięcie dziewczęcej ręki między nogami. Usta Kate.

Nim zdążył zaprotestować, uklękła nad nim, a chwilę później bez najmniejszego problemu znalazł się w jej wnętrzu. Gładko i szybko. Zdumiało go to, gdyż dobrze pamiętał, że zaledwie kilka chwil temu napotkał tam wyraźny opór, lecz jego otumianiony piwem umysł nie był w stanie wysnuć żadnych wniosków. Kate wygięła się z rozkoszą i nasunęła się na niego jeszcze bardziej. Wpatrywał się w nią szklistym spojrzeniem.

Unosiła się nad nim jak anioł. Chociaż prawie dorównywała mu wzrostem, zdawała się ważyć nie więcej niż podmuch ciepłego powietrza. Bub wyobraził sobie, że jej ojciec spogląda na nich z góry, obserwuje z Księżyca, jak jego ukochana córeczka z na wpół otwartymi ustami, co chwila przesuwając językiem po wargach, ujeżdża lekko zdezorientowanego, ale bardzo chętnego, młodego ogiera.

Kiedy osiągnęła orgazm, zacisnęła palce, złożyła dłonie jak do modlitwy, wciągnęła ze świstem powietrze przez zaciśnięte zęby i znieruchomiała na ułamek sekundy z napiętymi mięśniami. Zaraz potem z jej gardła wydobył się niezrozumiały okrzyk, niewiele donośniejszy od szeptu, a następnie zacisnęła pięści i z zaskakującą siłą opuściła je na twarz chłopaka, łamiąc mu nos.

Nawet nie poczuł bólu. Osunęła się na niego, przywarła do jego torsu mokrymi od potu piersiami.

- Ty draniu... - szepnęła mu do ucha. A zaraz potem: - Kocham cię.


Teraz


- Kocham cię - mamrocze, jakby prosił ją o pozwolenie, po czym wpycha się na prawy pas. - Słyszysz mnie, aniołku? - pyta czule.

Doskonale wie, że Kate nie znosi, kiedy zwraca się do niej jak ojciec, ale jest już za późno. Być może robi to podświadomie, ponieważ chce, by kochała go równie bezkrytycznie i szaleńczo, jak kochała ojca. Być może pragnie kochać ją taką samą bezinteresowną miłością, jaką obdarzał ją ojciec.

Zerka ukradkiem na jej odbicie w przedniej szybie. Nie chce spojrzeć na nią bezpośrednio, a raczej chce, lecz się boi. W związku z tym ogarnia go wściekłość, z ochotą daje się porwać fali słusznego gniewu, nie troszcząc się, dokąd go zaniesie.

- Przecież założyłem tę przeklętą sukienkę ciążową, jak mi kazali! - mówi z wyrzutem. - Przecież przebrałem się za babę w dziewiątym miesiącu ciąży i przypiąłem sobie kartkę z tym głupim napisem: “Hej, bratku, może kupiłbyś ode mnie bachora?”

W pierwszej chwili zrobiło mu się trochę głupio ze względu na Kate, która poroniła jeszcze przed pierwszą rocznicą ich ślubu, ale to przecież było dawno temu, przed czterema laty, a poza tym, wszyscy uczestnicy teleturnieju mieli podobne przebrania. Na tym polegała zabawa. W niczym jednak nie zmieniało to faktu, że czul się jak idiota, paradując w przykrótkiej obszernej sukience i z przyprawionym brzuchem.

- Przecież zrobiłem z siebie cholernego kretyna, jak mi kazali! - mówi z pretensją i gniewem.


Trzy lata temu


- Wcale nie jesteś kretynem, kochanie - uspokajała go, przesuwając delikatnie po jego karku palcami, których dotyk przypominał spadające płatki śniegu.

- Przecież ją rozbiłem, prawda?

- Tak, ale...

- Ale co? - zapytał wyzywającym tonem.

- Ale to nie ma znaczenia. Nie była wiele warta.

- Jasne - odparł z goryczą. - To tylko zwykła szklana kula, którą ojciec dał ci w prezencie na krótko przed tym, jak poleciał na Księżyc i już stamtąd nie wrócił. Opowiadałaś mi tę historię milion razy właśnie dlatego, że jest bez znaczenia, prawda?

Miał rację. Próbowała go oszukać. W rzeczywistości była ogromnie przywiązana do wszystkich pamiątek po ojcu. Niszcząc szklaną kulę, pozostawił jeszcze jedną niewidzialną bliznę na duszy żony. Jedną z wielu. Jak wielu?

Ale wtedy jeszcze jej na nim zależało. Co prawda nie okazywał uczuć w tak demonstracyjny sposób, jak czynił to jej ojciec, ona zaś coraz wyraźniej wyczuwała w nim niepokojącą obojętność, coś jakby głęboko ukrytą bryłę lodu, której nie potrafiła stopić, bez względu na to, jak bardzo się starała. Jednak wciąż zależało jej na utrzymaniu małżeństwa, tym bardziej iż chwilami podejrzewała, że gdyby nie jej ciąża, Bub nigdy by się z nią nie ożenił. Może właśnie dlatego usiłowała go bronić, zamiast zranić go w serce którymś z ostrych szklanych odłamków rozrzuconych na udającej dębową podłodze modułu sypialnego.

Ogromnie przywiązała się do tandetnej kuli, uwielbiała potrząsać nią, a potem patrzeć, jak kolorowy anioł niknie w śnieżnej zamieci. Czuła się szczęśliwa i bezpieczna, ponieważ zdawała sobie sprawę, że wkrótce pojawi się ponownie, prezentując swą nieskalaną urodę. Najważniejsze jednak było to, że dostała kulę od ojca i że była to jedna z nielicznych pamiątek, jakie jej po nim zostały.

- Nie ma się czym przejmować, kochanie. Słowo honoru.

Wydawało jej się, że naprawdę tak myśli. Ich małżeństwo trwało dopiero niecały rok, jeszcze nie poroniła ani nie przeżyła szoku związanego ze śmiercią ojca, a co najważniejsze, wciąż wierzyła, że go kocha. Coraz częściej nawiedzały ją jednak myśli, że gdyby porównywać życie do teleturnieju, to mogłoby się okazać, iż wylosowała marnego partnera.

- Chodzi o to, że... że mnie się ciągle zdarza coś takiego!

Zawsze był po tym tak cudownie skruszony, tak bardzo przepraszający, że musiała mu przebaczyć. Tak właśnie stało się nie tylko wtedy, ale nawet dwa lata później, kiedy, mocno utykając, wrócił do domu z kontuzjowanym kolanem po jakimś bezsensownym, niepotrzebnym meczu na osiedlowym boisku.

Jak mógł być aż tak głupi? Przecież doskonale zdawał sobie sprawę, że zaliczka na poczet przyszłego kontraktu rozpłynęła się bez śladu, utopiona w “Zatoce Świń” razem z pieniędzmi, które otrzymała po śmierci ojca, oraz że na najbliższą wypłatę mógł liczyć dopiero za dwa miesiące, to znaczy po rozpoczęciu sezonu? Arnie, jego agent, ostrzegał go, że taki wybryk może doprowadzić do unieważnienia kontraktu, lecz on mimo to poszedł zagrać z kolegami na nierównym, pokrytym licznymi dziurami boisku. Całkowicie beztroski. Jak mały chłopiec.

Taki właśnie był Bub: czarujący, przystojny, seksowny... i kompletnie nieodpowiedzialny. Doprowadzało ją to do szału, lecz zawsze mu wybaczała. Wybaczyła mu nawet wówczas, gdy po spartaczonej operacji stało się jasne, że jego nadzieje na wielką karierę są tyle samo warte, co rozpruty skafander jej ojca. Wybaczyła mu strzaskane kolanoT rozbitą szklaną kulę oraz mnóstwo nie spełnionych obietnic i zdruzgotanych marzeń. Potrzebował jej wyrozumiałości, a choć prawie wszystkiego im brakowało, to wydawało się jej, że tym akurat może szastać bez żadnych ograniczeń, bo to przecież nic nie kosztuje.

Wobec samej siebie była znacznie mniej rozrzutna. Wciąż jeszcze nie wybaczyła sobie poronienia. Tym bardziej że w rzeczywistości nie było to poronienie, tylko aborcja.

Nie chciała tego, ale liczyła sobie zaledwie dziewiętnaście lat i nie miała wyboru, kiedy badanie DNA wykazało, że dziewczynka, którą nosi w sobie, nie jest córką Buba. Jak mogła mu o tym powiedzieć? Co by zrobił, gdyby się dowiedział, że ożenił się z nią, ponieważ zaszła w ciążę z Dennym Castellano, jego kolegą z drużyny, z którym poszła do łóżka w drugim module sypialnym zaraz po tym, jak Bub oświadczył jej, że nie chce dziewicy?

Boże, jak mógł ją do tego zmusić? Kochała go i pragnęła, by to on był tym pierwszym, właśnie on, nie głupi, zarozumiały Denny, którego wykorzystała wyłącznie dlatego, że akurat znalazł się w pobliżu. Kiedy wspominała wydarzenia tamtej nocy, coraz częściej nie mogła uwolnić się od myśli, że Bub nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności za pozbawienie jej dziewictwa, natomiast w ogóle nie poczuwał się do winy w związku z tym, że złamał jej serce.

A potem zniszczył coś, co zapewniało jej stałą emocjonalną wież z ojcem.

- Kochanie... - powiedziała drżącym głosem, starając się powstrzymać napływające jej do oczu łzy żalu za nieszczęsnym roztrzaskanym aniołem, za nieszczęsnymi roztrzaskanymi Kurtem i Meg, za ich nieszczęsną unicestwioną córeczką Kate. - Każdy ma jakieś... Ty po prostu... Tobie akurat zdarza się psuć różne przedmioty. Nie przejmuj się. To naprawdę nieważne. To jedna z rzeczy, za które ludzie cię lubią. Za które ja cię lubię. Słowo daję, najdroższy. Nie byłbyś sobą, gdybyś od czasu do czasu nie zrobił czegoś takiego.

Chociaż słowa z trudem przeciskały jej się przez gardło, choć miała wrażenie, że lada chwila się nimi udławi, zdołała jednak je wykrztusić:

- Naprawdę nic się nie stało. Zapomnijmy o tym, dobrze?


Teraz


- Naprawdę nie możesz o tym zapomnieć? - pyta, wpychając w podłogę pedał gazu.

Silnik krztusi się, prycha, wreszcie nabiera obrotów. Samochód przyśpiesza gwałtownie, wciskając ich głębiej w fotele.

Nie jest łatwo być mężem Kate. Lubi robić wielkie problemy z najmniej istotnych spraw.

- Przegrana w teleturnieju to nie to samo co wypadek, po którym jesteś kaleką na całe życie - mruczy.

Wreszcie udaje im się wydostać z wiecznie zakorkowanej obwodnicy. Stara dwupasmowa droga o asfaltowej nawierzchni jest mało uczęszczana, dzięki czemu Bub może rozpędzić hyundaia do zapierającej dech w piersi prędkości czterdziestu pięciu kilometrów na godzinę; szybciej nie da rady, bo nie nadążyłby z omijaniem licznych dziur i wybojów. Jeszcze tylko kilka godzin i wreszcie znajdą się w przytulnym domku na północnym brzegu zamarznie tego Jeziora Martwego. Zimny wiatr wciskający się przez szparę w oknie niesie ze sobą zapach śniegu.

- Z praktycznego punktu widzenia, właściwie nic się nie stało. Rozumiesz, co mam na myśli?

Zawsze jest tak samo. Zawsze wymaga od niej, żeby traktowała różne wydarzenia jak niebyłe albo spoglądała na nie “z praktycznego punktu widzenia”. Rok temu, kiedy pozrywał więzadła w kolanie, przecięła sobie żyły, żeby wykrwawić się na śmierć, ponieważ jednak zespół ratunkowy ze Szpitala św. Teresy zdołał przywrócić ją do życia, “z praktycznego punktu widzenia” samobójcza próba nie miała miejsca, w związku z czym Bub nie uważał za stosowne dociekać przyczyn, które skłoniły ją do podjęcia tego kroku.

Ale to się stało naprawdę. Próbowała się zabić, a jedną z przyczyn - kto wie, czy nie główną - był właśnie on.

Gdyby zdołała skłonić go do podjęcia tego tematu, usłyszałaby coś takiego: “Kurczę, jeżeli o mnie chodzi, to wiem tyle, że uciekłaś grabarzowi spod łopaty, a z praktycznego punktu widzenia tylko to się liczy”. Bez względu na to, co by potem mówiła, odnosiłaby wrażenie, że rozmawia z trupem.

Prawda przedstawiała się w ten sposób, że nie uciekła grabarzowi spod łopaty. Wręcz przeciwnie: broniła się ze wszystkich sił, tak że zespół ratunkowy ze św. Teresy musiał się zdrowo napracować, by zatrzymać ją na tym świecie. Po pewnym czasie uświadomiła sobie, iż Bóg postanowił ukarać ją w wyjątkowo okrutny sposób, zmuszając, by żyła dalej z potwornym poczuciem winy, w gorsecie małżeństwa z Bubem.

- Przykro mi - mówi Bub. - Naprawdę mi przykro. Jasne, trzeba było wybrać koszyk trzeci, tak jak chciałaś, ale jedynka zawsze była moją szczęśliwą cyfrą.

Milknie, zastanawiając się nad konsekwencjami wynikającymi z tego faktu. W koszyku wybranym przez Kate czekało na nich sześć milionów dolarów, on jednak zaufał swojej szczęśliwej gwieździe, zapominając, że opuściła go na samym początku kariery, i uparł się, by wskazać koszyk opatrzony numerem, który zawsze nosił na koszulce.

Usiłuje złagodzić ból dawką filozofii trenera Keegana (“Czasem ty zeżresz niedźwiedzia, czasem on zeżre ciebie”), ale efekt terapeutyczny jest niewielki.

- To po prostu pech - mruczy pod nosem. - Cholerny pech, i tyle. Trójka też mogła być pusta.

Kate powoli odwraca głowę w jego kierunku. Jej twarz jest nieruchoma i pozbawiona wszelkiego wyrazu; kiedy był chłopcem, matka też przyglądała mu się czasem z taką miną. Trupią miną. Tak ją nazywał i bardzo się jej bał. Teraz także czuje się trochę nieswojo.

- Ale wtedy to byłby mój pech - mówi przerażającym szeptem. - Mój pech, nie twój.


Rok temu


Miała pecha, ponieważ postanowiła się zabić akurat tego dnia, kiedy Bub przykuśtykał do domu znacznie wcześniej, niż się spodziewała. Zamierzał spędzić wieczór w towarzystwie kolegów, ale na samym początku ściął się z Dennym Castellano, pozostali zaś kazali mu spieprzać. Leżała zwinięta w kłębek w kabinie prysznicowej, krew powoli wypływała z przeciętych żył, ona zaś myślała o ojcu, matce, martwym dziecku oraz o pieniądzach, które potajemnie za nie wzięła. Nie o mężu. Nawet w tych chwilach, które miały być jej ostatnimi. Czy to nie dziwne? Czy to nie bulwersujące?

Jednak Bub znalazł ją, zadzwonił pod 911 i niecałe pięć minut po tym, jak pogrążyła się w cudownej ciemności, dwaj mężczyźni z zespołu przeszkolonego specjalnie w ratowaniu samobójców, wyciągali spod prysznica jej śmiertelnie blade, ale jeszcze ciepłe ciało. Chociaż EEG wykazało ustanie czynności mózgowych, podłączyli ją do aparatury zamrażającej, a następnie z włączoną syreną i migającymi kolorowymi światłami zawieźli do nowo otwartego Oddziału Reanimacyjnego w Szpitalu św. Teresy. Czekający w pogotowiu zespół lekarzy błyskawicznie zasklepił jej żyły, załatał przeciętą skórę, napełnił układ krwionośny świeżą krwią, uruchomił serce, uaktywnił system nerwowy i, zdumioną i zdezorientowaną, przywrócił do życia, gdzie czekał już na nią rachunek za usługę medyczną. Cała operacja trwała raptem sześć godzin, pochłonęła natomiast wszystkie oszczędności, a nawet trochę więcej.


Teraz


- Chodzi o pieniądze, prawda? - pyta Bub, rozpędzając hyundaia jeszcze bardziej, ponieważ dotarli do względnie równego odcinka drogi. - Za każdym razem, kiedy mogliśmy zdobyć trochę forsy, ja musiałem coś spieprzyć, aż w końcu coś spieprzyło się między nami.

- Nie tylko - odpowiada Kate, po czym, wymawiając głośno i wyraźnie każdą sylabę, jak wychowawczyni w przedszkolu, mówi: - Pie-nią-dze nie da-ją szczę-ścia. - Brakuje tylko podniesionej ręki i dyrygowania palcem. - Wszyscy o tym wiedzą.

- Naprawdę? Ale przynajmniej można by pospłacać długi.

Kate nie odpowiada.

- Posłuchaj... Wiem, że po tym poronieniu nie chcesz mieć już dzieci, ale gdybyś zaszła w ciążę, moglibyśmy wyjść na prostą. Zacząć od nowa, rozumiesz?

Spogląda na niego.

- Nie - mówi stanowczo. - Nie zrobię tego.

Bub zerka na żonę, po czym kieruje wzrok z powrotem na drogę. Jego jasnoniebieskie oczy ciemnieją z gniewu.

- Przecież nie chodzi mi o to, żebyś urodziła dziecko!

- Wiem.

- To duża forsa - łagodny, kuszący ton mają zachęcić, zaintrygować, zarazić entuzjazmem. - Naprawdę. Więcej niż moja zaliczka, prawie tyle samo, ile dostałaś z ubezpieczenia.

Kate zamyka oczy. Tamte pieniądze nie pochodziły z ubezpieczenia ojca. Niewielkie odszkodowanie przekazała w całości matce. Spora kwota, jaką dostała, stanowiła zapłatę za dziecko Denny’ego.

- Poza tym, nie chodziłoby tylko o kasę - ciągnie Bub. - Z tkanek płodów robi się lekarstwa na różne okropne choroby. Pomoglibyśmy ludziom z Alzheimerem, Parkinsonem, stwardnieniem rozsianym, Lou Gehrigiem i diabli wiedzą czym jeszcze - wypowiada obce nazwy z taką swobodą, że dla Kate nie ulega wątpliwości, iż od dawna układał w myślach to przemówienie. - Zrobilibyśmy sporo dobrego.

Po jej policzkach płyną łzy, ale on tego nie dostrzega. Wpatruje się w drogę, myśli wyłącznie o swoim planie. W jego głosie pojawia się błagalna nuta, co świadczy o tym, że sprawa ma dla niego ogromne znaczenie.

- Przemyśl to sobie, dobrze? Obiecaj mi, że przynajmniej się nad tym zastanowisz.


Rok temu


Zdumiewające, w jaki sposób udało jej się wreszcie urzeczywistnić marzenia i dostać do telewizji. Ponieważ Kate Slade była pierwszą osobą wskrzeszoną w Ośrodku Reanimacyjnym w Szpitalu św. Teresy - ośrodek zaś był pierwszym z wielu, jakie miały powstać we wszystkich większych miastach - jej przetworzona cyfrowo podobizna została pokazana nie tylko w ogólnokrajowych, ale także w lokalnych programach informacyjnych. Z dnia na dzień, zupełnie niespodziewanie, stała się sławna.

Wcale jej to nie ucieszyło. Uważała, że lekarze podstępnie pozbawili ją szansy zaznania spokoju w wieczności, skazując na dalsze uczestnictwo w żałosnym spektaklu będącym nędzną imitacją życia.


Teraz


Kate chwyta za kierownicę, szarpie ją w lewo, hyundai przejeżdża przez pas zieleni i wpada na drugą jezdnię. Bub gwałtownie naciska pedał hamulca, odbija w prawo. Błąd. Duży błąd.

Wpadają w poślizg. Suną prosto pod nadjeżdżający ciągnik wlokący monstrualnych rozmiarów cysternę z napisem “Paliwo”.

Ot, tak po prostu, nie wiadomo dlaczego ani w jaki sposób, stajemy oko w oko ze śmiercią...

Kierowca ciągnika hamuje, blokując wszystkie sto dwa koła naczepy z cysterną. Bucha czarny dym, rozlega się przeraźliwy pisk opon, naczepę zarzuca w prawo, hyundai jakimś cudem zatrzymuje się w poprzek pasa, zaledwie kilka centymetrów od nieruchomej masy żelastwa. Górna krawędź okna zdezelowanego samochodu osobowego znajduje się na poziomie dolnej krawędzi drzwi nowiutkiego, jak spod igły, ciągnika. Zanim kierowca zdąży przyjrzeć się im dokładniej, otworzyć okno i obrzucić stekiem wyzwisk, Bub dodaje gazu, wraca na właściwą jezdnię, ucieka z miejsca zdarzenia.

- Dlaczego to zrobiłaś? - pyta drżącym głosem.

Już raz próbowała ze sobą skończyć - w porządku, jej sprawa. Ale czemu chciała zabrać go ze sobą?

Wciąż ma gęsią skórkę, a serce łomocze mu z taką siłą, jakby próbowało wyskoczyć z piersi.


Pół roku temu


Zanim prysła bańka popularności, Kate zgłosiła ich do “Koszyka pełnego niespodzianek”. Fakt, że w pewnym sensie stała się osobą publiczną, z pewnością wywarł wpływ na decyzję producenta programu. Kiedy otrzymała wiadomość, że zostali zakwalifikowani, ogarnęło ją ogromne podniecenie i choć nawet sama przed sobą nie chciała przyznać, że udział w teleturnieju stanowi kulminacyjny moment jej życia, to z pewnością nie potrafiłaby wskazać wydarzenia, które miałoby dla niej większe znaczenie. Chociaż, może gdyby znalazła dość odwagi, by urodzić dziecko Denny’ego Castellano...

Od chwili, kiedy dowiedziała się, że jest w ciąży i że płód jest dziewczynką, nazywała ją w myślach Meg, bo tak miała na imię jej matka. Ale... Ale przecież dopiero co skończyła dziewiętnaście lat, a poza tym, gdyby Bub dowiedział się kiedyś, że to nie jego dziecko... Boże, jak mogła zrobić coś takiego? Przecież wzięła za to pieniądze. Wzięła pieniądze. Wzięła pieniądze...

Najchętniej zapomniałaby o wszystkim, chociaż wówczas była przekonana, że podjęła słuszną decyzję. Skoro dziecko i tak miało umrzeć, czy nie byłoby lepiej, żeby jego mózg oraz inne tkanki pomogły w leczeniu ludzi z choroby Alzheimera, stwardnienia rozsianego oraz mnóstwa innych okropnych schorzeń? Czy to jej wina, że nieżyciowe prawa zakazywały takich transakcji, w związku z czym firmy farmaceutyczne musiały płacić potajemnie wielkie sumy kobietom, które zdecydowały się poddać aborcji? Nic nie mogło przywrócić życia zabitym dzieciom, ale przynajmniej ich śmierć dawała nadzieję wyzdrowienia ludziom takim jak jej matka, z każdym dniem osuwającym się coraz głębiej w otchłań, którą ktoś porównał do śmierci za życia.

Setki bezsennych nocy wypełnionych takimi i podobnymi rozważaniami nie zdołały uwolnić jej od okropnego poczucia winy. Zasłużyła sobie na Buba i na bezsensowne życie, na dręczące ją koszmary, tym gorsze, że nie była w stanie sobie przypomnieć, czego właściwie dotyczyły. Zanim podjęła decyzję, zanim wzięła pieniądze, wyobrażała sobie często, że kiedy dziewczynka dorośnie i nauczy się mówić, będzie zwracała się do niej “Mavourneen”, tak jak ona zwracała się w dzieciństwie do swojej matki. W ogóle Kate wyobrażała sobie wtedy mnóstwo rzeczy; większość stała się teraz bolesnymi wspomnieniami, część natomiast odeszła na zawsze, pozostawiając po sobie niespełnione pragnienia.

Może z jednym wyjątkiem. Marzenie, by rozwiązać wszystkie życiowe problemy za pomocą ogromnych pieniędzy i bajkowych nagród, wciąż płonęło żywym ogniem. Jedno skinienie magiczną różdżką, jedno dotknięcie boskiego palca... Czy to tak wiele? Tym bardziej że we wszystkich pozostałych aspektach życia Kate osiągnęła punkt, w którym nic nie czuła, niczego nie pragnęła.

Naturalnie oprócz śmierci.


Teraz


Kate milczy. Znowu ma trupią minę.

- Dlaczego to zrobiłaś? - pyta ponownie Bub.

Od unieruchomionego w poprzek jezdni ciągnika z cysterną dzieli ich już co najmniej dziesięć kilometrów, ale on wciąż czuje serce w gardle i nie może normalnie odetchnąć.

Śnieg, który zapowiadał się już od jakiegoś czasu, zaczął wreszcie sypać, oddzielając ich od świata białą zasłoną. Kate odchyla głowę do tyłu, opierają na wytartym podgłówku, zamyka oczy, wzdycha.

Myśli o ojcu, nie wiadomo który raz próbuje wyobrazić sobie, jak się czul w tym straszliwym ułamku sekundy, kiedy lodowata próżnia wdarła się przez dziurę w kombinezonie, zamrażając ciało, kości i krew. Myśli o matce, przypomina sobie, jak podczas ostatniej wizyty siedziała nieruchomo, wpatrzona w wiszący nad szklanym dachem werandy żółty balon księżyca, w milczeniu pielęgnując bolesny cierń, który utkwił w jej duszy. Myśli o sobie i Bubie, przywołuje w pamięci niezliczone chwile, kiedy w poszukiwaniu ciepła przytulała się do niego pod cienkim kocem tylko po to, by wciąż na nowo doświadczać chłodu emanującego od bryły lodu ukrytej głęboko w jego wnętrzu. Myśli o zamordowanym dziecku i o dniu, kiedy utraciła je w tym schludnym, wyłożonym różowymi kafelkami pokoju, przy pomocy jowialnego lekarza i sympatycznej pielęgniarki, wśród sterylnych metalowych tacek ze sterylnymi narzędziami oraz aparatury do przeprowadzania nanochirurgicznych operacji. Wyobraża sobie, że czuje bicie małego serduszka pod swoim sercem, choć o jego obecności dowiedziała się przypadkowo dopiero wczoraj i jeszcze nie zdążyła podzielić się z Bubem tą nowiną.

Zamierzała powiedzieć mu wieczorem, by wspaniała wiadomość, że mają syna, zwielokrotniła radość związaną z wygraniem głównej nagrody w teleturnieju. Teraz wcale nie jest pewna, czy chce, żeby wiedział.

Za szybami samochodu nic tylko śnieg, śnieg, śnieg... Sypie bez opamiętania, wielkie białe płatki migoczą w blasku reflektorów, niczym umykające w popłochu przed nadjeżdżającym pojazdem króliki. Spomiędzy spierzchniętych warg Kate wydobywa się głośne westchnienie: Szszszszsz... Jak powietrze uciekające z balonu. Chłód wpełzł jej do żył i rozchodzi się po całym ciele, pozbawiając ją siły. Czuje się śmiertelnie zmęczona.


Miesiąc temu


- Jak się czułaś po śmierci?

Zaskoczył ją tym pytaniem. Sądząc po tonie, jakim je zadał, chciał ją o to zapytać od bardzo dawna. Szkoda, że zdobył się na odwagę właśnie w tej chwili, przemknęło jej przez głowę. Dopiero co skończyli się kochać.

- Wspaniale - odpowiedziała bez wahania.

Na jego twarzy pojawił się ten sam wyraz chłopięcej urazy, który kiedyś tak bardzo ją rozczulał, a na którego widok zbierało jej się teraz na wymioty.

- Chcesz powiedzieć, że wolałabyś nie żyć niż być ze mną?

A więc jednak nie jest zupełnie pozbawiony intuicji, pomyślała.

Dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że jej milczenie musi wystarczyć mu za odpowiedź. Zrobił jeszcze bardziej urażoną minę, lecz nie mógł opanować ciekawości.

- Jak tam było?

W jaki sposób miała mu o tym powiedzieć? Albo komukolwiek? Jedynym wyjściem byłoby powtórzyć to, co mawiają ludzie, kiedy po zrelacjonowaniu nadzwyczaj - w swoim mniemaniu - zabawnego zdarzenia, zorientują się, że oprócz nich nikt się nie śmieje: Żałujcie, że was przy tym nie było.

Cóż, ona tam była. I pragnęła tam wrócić. Śmierć ma mnóstwo zalet. Kiedy otworzyła oczy i stwierdziła, że znowu żyje, przez chwilę wydawało się jej, że zaraz oszaleje jak jej matka.

Niestety, nic takiego nie nastąpiło.


Teraz


- To było szaleństwo - mówi Bub, w dalszym ciągu przeżywając niedawne zdarzenie. Tym razem wspólnie uciekli grabarzowi spod łopaty.

Milczenie Kate jest jak cięcie skalpelem.

- Święty Boże... - mruczy jej mąż.

Kate zamyka ze znużeniem oczy. Zdumiewają, że mimo szalejącej śnieżycy widzi wszystko dokoła z zadziwiającą ostrością. Czy w taki sam sposób widział anioł ze szklanej kuli?

- W gruncie rzeczy niczego nie przegraliśmy, prawda, Bub? Nie straciliśmy niczego, co mieliśmy.

Przez jakiś czas jadą w milczeniu przez śnieżną zamieć.

- Zgadza się - odpowiada wreszcie i milknie, bojąc się powiedzieć cokolwiek więcej. Po raz stutysięczny stają mu przed oczami zakrwawiony skalpel, rany na jej przegubach, prawie niedostrzegalne blizny.

Kate otwiera oczy i spogląda przez okno, ale wirujące płatki śniegu zasłaniają niebo, księżyc i okolicę. Wszystko wygląda jednakowo, wszystko jest pozbawione znaczenia - nawet ledwo uchwytne oznaki życia, które, jak sobie wyobraża, czuje w sobie. Ogarniają wielkie zmęczenie, jakby ktoś wyssał z niej całą siłę. Może Bub ma rację. Może pieniądze coś zmienią. Może, jeśli się zgodzi, życie ułoży im się lepiej. Tak czy inaczej, brakuje jej energii, by walczyć z mocami kształtującymi jej los.

- To tylko głupia gra, prawda? - pyta ze znużeniem. - Tylko głupia, cholernie głupia gra...

Bub uśmiecha się z ulgą. Myśli, że jego żona mówi o teleturnieju.

- Jasne - odpowiada wesołym tonem. - A co tam!

Wydaje mu się, że wreszcie zaczęli nadawać na tej samej częstotliwości i postanawia skorzystać z okazji. Napełnia płuca powietrzem, otrząsa się, jakby zamierzał zanurkować w przeraźliwie zimnych wodach Jeziora Martwego, po czym szepcze:

- W porządku. Więc jak? Zrobisz to? Co? Powiedz, zrobisz?

Nawet szept przychodzi mu z ogromnym trudem, ponieważ wszystkie jego lęki i nadzieje utkwiły mu w gardle w postaci suchego, twardego, niemożliwego do przełknięcia kłębka.

Kate spogląda na niego z trupią miną i uświadamia sobie, że nic się nie zmieniło. Po raz dziesięciomilionowy myśli o swoich przegubach, o skalpelu, o prawie niedostrzegalnych bliznach.

- Jasne - odpowiada głuchym głosem. - A co tam.


Ursula K. Le Guin


DOJRZEWANIE W KARHIDZIE. NAPISAŁ SOV THADE TAGE EM EREB Z RER, W KARHIDZIE NA GETHEN


(COMING OF AGE IN KARHIDE BY SOV THADE TAGE EM EREB, OF RER, IN KARHIDE, ON GETHEN)

Tłumaczył L.O.

Ursula K. Le Guin jest jednym z najlepszych

amerykańskich pisarzy. Uprawia z powodzeniem różne

gatunki, ale specjalizuje się w science fiction i fantasy.

W tym opowiadaniu powraca na planetę Gethen (która

po raz pierwszy pojawia się w jej powieści The Left

Hand of Darkness), aby nam pokazać, że dojrzewanie

nigdy nie jest łatwe, ale w odpowiednim świecie, we

właściwym czasie i dla należycie przygotowanej jednostki

może być radosne, a nawet zachwycające.

Proponuję czytać Dojrzewanie w Karbidzie

z ukochanym partnerem u boku...



Mieszkam w najstarszym mieście na świecie. Na długo przed tym, zanim w Karbidzie pojawili się królowie, Rer było miastem, targowiskiem i miejscem spotkań dla całego Północnego Zachodu, Równin i krainy Kerm. Gród Rer był ośrodkiem nauki, schronieniem i siedzibą Sądów piętnaście tysięcy lat temu. To tutaj Karbid stał się jednym narodem pod panowaniem rodu Gegerów, który tu królował przez tysiąc lat. W tysięcznym roku Sedern Geger, o przydomku Niekról, wyrzucił koronę z baszty zamku do rzeki Arre, ogłaszając koniec panowania. Rozpoczął się wtedy okres zwany Rozkwitem Rer albo Stuletnim Latem, który skończył się, kiedy władzę objęto ognisko Harge i przeniosło stolicę za góry do Erhenrangu. Stary Zamek stoi pusty od stuleci. Ale stoi. W Rer nic nie popada w ruinę. Każdego roku w porze odwilży Arre zalewa ulice-tunele. Zimowe zawieruchy mogą nanieść dziesięć metrów śniegu, ale miasto stoi. Nikt nie wie, ile lat mają tutejsze domy, są bowiem nieustannie przebudowywane. Stoją, każdy w swoim ogrodzie, bez najmniejszej troski o pozycję sąsiednich domostw, równie wielkie i bezładne jak tutejsze wzgórza. Między nimi biegną zygzakami kryte ulice i kanały. Rer składa się z samych rogów. Mówimy, że Harge’owie wynieśli się stąd ze strachu, bo nie wiedzieli, co ich czeka za rogiem.

Czas tutaj biegnie inaczej. W szkole uczono nas, jak Orgota, Ekumena i większość innych narodów liczy lata. Nazywają rok jakiegoś ważnego wydarzenia rokiem pierwszym i liczą od niego. Tutaj zawsze jest rok pierwszy. W dniu Nowego Roku, getheny thern, rok pierwszy staje się rokiem pierwszym przeszłym, rok pierwszy przyszły staje się rokiem pierwszym i tak dalej. Taki jest Rer, wszystko się nieustannie zmienia, ale Rer się nie zmienia.

Kiedy miałem czternaście lat (w roku pierwszym, dziś pięćdziesiątym przeszłym), dojrzałem. Dużo o tym ostatnio myślałem.

Świat był wtedy inny. Większość z nas nigdy nie widziała obcego, jak ich wówczas nazywaliśmy. Mogliśmy słyszeć przez radio wystąpienie Mobila i w szkole oglądaliśmy obrazki z obcymi. Ci z włosami dokoła ust byli ku naszej uciesze najdziksi i najbardziej odrażający. Większość jednak obrazków rozczarowywała. Byli zbyt podobni do nas. Trudno było nawet zgadnąć, że są zawsze w stanie kemmeru. Mówi się, że obcy płci żeńskiej mają ogromne piersi, ale moja ciotka Dory miała większe piersi niż istoty na obrazkach.

Kiedy Obrońcy Wiary wyrzucili ich z Orgoreynu, kiedy król Emran wdał się w Wojnę Pogranicza i stracił Erhenrang, nawet kiedy Mobile zostali wyjęci spod prawa i musieli ukryć się w Estre w Kermie, Ekumena tylko czekała. Czekali tak przez dwieście lat, cierpliwi jak wyznawcy Handdary. Zrobili tylko jedną rzecz: wywieźli młodego króla z naszego świata, żeby udaremnić spisek, i sprowadzili tego samego króla z powrotem po sześćdziesięciu latach, żeby zakończyć katastrofalne panowanie córki z jego łona. Argaven XVII jest jedynym królem, który panował cztery lata przed swoim dzieckiem i czterdzieści lat po nim.

Ja urodziłem się w roku (rok pierwszy, sześćdziesiąty czwarty przeszły), w którym zaczęło się drugie panowanie Argavena. Do czasu, kiedy zacząłem zauważać cokolwiek poza własnymi palcami od nóg, wojna się skończyła, Zachodnia Równina na powrót była częścią Karhidu, stolica wróciła do Erhenrangu i większość szkód wyrządzonych w Rer podczas obalenia Emrana zostało naprawionych. Stare domy jeszcze raz odbudowano. Stary Zamek jeszcze raz załatano. Argaven XVII w cudowny sposób znów zasiadł na tronie. Wszystko było tak jak kiedyś, jak być powinno, normalne, jak za starych czasów, wszyscy tak mówili.

Rzeczywiście, były to spokojne lata, okres wytchnienia, zanim Argaven, pierwszy Getheńczyk, który opuścił naszą planetę, zanim to my, nie oni, staliśmy się obcymi; zanim dojrzeliśmy. Kiedy byłem dzieckiem, żyliśmy tak, jak ludzie zawsze żyli w Rer. To o tym życiu, o tym ponadczasowym świecie, świecie za rogiem, rozmyślałem i spróbowałem go opisać ludziom, którzy go nie znali. Jednak kiedy teraz o tym wszystkim piszę, widzę, że w istocie nic się nie zmienia, że naprawdę zawsze jest rok pierwszy dla każdego dziecka, które dojrzewa, dla każdego, kto po raz pierwszy poznaje miłość.


Ogniska Ereb liczyły parę tysięcy osób i sto czterdzieści z nich mieszkało w moim ognisku, Ereb Tage. Nazywam się Sov Thade Tage em Ereb, według starego obyczaju, którego nadal przestrzegamy w Rer. Pierwszą rzeczą, jaką pamiętam, jest wielkie ciemne miejsce pełne odgłosów i ruchomych cieni, a ja spadam w górę, przez złote światło w mrok. Przerażony, krzyczę. Ktoś łapie mnie w powietrzu i przytula. Ja płaczę, a głos tak bliski, że wydaje się przenikać przez moje ciało, powtarza cicho “Sov, Sov, Sov”. A potem dostaję do zjedzenia coś cudownego, coś tak słodkiego, tak delikatnego, że nigdy już nie będę jadł czegoś tak dobrego...

Domyślam się, że moje starsze rodzeństwo podrzucało mnie do góry, a moja matka pocieszyła mnie kawałkiem świątecznego tortu. Później, kiedy sam byłem starszym rozdokazywanym dzieckiem, rzucaliśmy małymi jak piłką, a one wrzeszczały ze strachu albo z zachwytu, albo z jednego i drugiego. Było to coś najbliższego lataniu, znanego mojemu pokoleniu. Mieliśmy dziesiątki różnych słów na oznaczenie sposobu, w jaki śnieg pada, krąży, wali, ślizga się, dmie, na to, jak poruszają się chmury, jak płynie kra, jak żegluje łódź, a na to nie mieliśmy słowa. Jeszcze nie. I dlatego nie pamiętam, że latałem. Pamiętam, że spadałem w górę przez złote światło.

Domy mieszkalne w Rer są zbudowane wokół wielkiej środkowej sali. Każde piętro ma wewnętrzny balkon dokoła tej przestrzeni i nazywamy całe piętro, wszystkie pomieszczenia, balkonem. Moja rodzina zajmowała cały drugi balkon Ereb Tage. Dużo nas było. Moja babka urodziła czwórkę dzieci i wszystkie one miały dzieci. Miałem więc obok młodszego i starszego rodzeństwa gromadę kuzynów. “Thade w kemmerze zawsze okazują się kobietami i zawsze zachodzą w ciążę” - mówili sąsiedzi, jedni z zawiścią, inni z przyganą, jeszcze inni z podziwem. “I nigdy nie zachowują kemmeru” - zawsze ktoś dodawał. To pierwsze było przesadą, ale to drugie było prawdą. Żadne z nas, dzieciaków, nie miało ojca. Przez lata nie wiedziałem, kto jest moim rodzicielem, i nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Klan Thade wolał nie wprowadzać ludzi z zewnątrz, nawet członków naszego własnego ogniska, do rodziny. Jeżeli młodzi ludzie zakochiwali się i zaczynali mówić o zachowaniu kemmeru albo złożeniu ślubów, babka i wszystkie matki były bezwzględne. “Ślubować kemmer? Za kogo ty się uważasz? Za jakiegoś szlachcica czy innego ważniaka? Mnie wystarczył dom kemmeru i tobie też wystarczy” - mówiły matki do swoich zauroczonych miłością dzieci i wysyłały je daleko od domu, do starej domeny Ereb na wsi, gdzie pracowały w polu, póki im miłość nie wywietrzała z głowy.

Tak więc jako dziecko byłem członkiem stada, ławicy, roju, biegając po labiryncie pomieszczeń, pędząc w górę i w dół po schodach, pracując i ucząc się w gromadzie, opiekując się (na nasz sposób) małymi dziećmi i terroryzując spokojniejszych mieszkańców ogniska hałasem. O ile wiem, nie wyrządziliśmy nigdy poważnej szkody. Nasze eskapady mieściły się w granicach i zasadach spokojnego, starodawnego ogniska, które odczuwaliśmy niejako ograniczenia, lecz jako ochronę, mury zapewniające nam bezpieczeństwo. Ukarano nas tylko raz, kiedy kuzyn Sether uznał, że będzie ciekawie, kiedy znalezioną linę przywiążemy do poręczy na drugim balkonie, zawiążemy na niej wielki węzeł i będziemy skakać. “Ja pierwszy” - powiedział Sether. Jeszcze jedna nieudana próba latania. Poręcz i złamana noga Sethera zostały naprawione, a reszta dzieciaków musiała czyścić ustępy, wszystkie ustępy ogniska przez miesiąc. Widocznie uznano, że już czas, by młodzi Thade poznali, co to dyscyplina.

Chociaż tak naprawdę nie wiem, jaki byłem jako dziecko, to sądzę, że mniej hałaśliwy niż moi rówieśnicy, choć równie nieznośny. Bardzo lubiłem słuchać radia i podczas gdy oni łobuzowali się w zimie po balkonach i sali środkowej albo w lecie po ulicach i w ogrodach, ja godzinami kuliłem się za łóżkiem w pokoju matki, nastawiając jej stare radio z drzewa serem bardzo cicho, żeby moi koledzy mnie nie znaleźli. Słuchałem wszystkiego, ballad, sztuk i opowieści, wiadomości z Zamku, analiz zbiorów zbóż i szczegółowych komunikatów o pogodzie, słuchałem co wieczór przez całą zimę starożytnej sagi z Burzliwego Pogranicza Pering o śnieżnych upiorach, perfidnych zdrajcach i krwawych mordercach, którzy straszyli mnie potem w nocy, aż nie mogąc zasnąć, wślizgiwałem się do łóżka matki. Często zastawałem tam już w ciepłej, miękkiej, oddychającej ciemności mojego młodszego brata. Spaliśmy tak przepleceni i zwinięci razem, jak pesthry w gnieździe.

Moja matka, Guyr Thade Tage em Ereb, była niecierpliwa, dobra i bezstronna. Nie trzymała trójki swoich dzieci zbyt krótko, ale miała na nas oko. Wszyscy Thade pracowali w fabryczkach i warsztatach Erebu jako rzemieślnicy i nie cierpieli na nadmiar pieniędzy, ale kiedy skończyłem dziesięć lat, Guyr kupiła mi nowe radio i powiedziała tak, żeby moje rodzeństwo słyszało: “Nie musisz się nim dzielić”.

Traktowałem je jak skarb przez wiele lat, a potem podzieliłem się nim z moim własnym dzieckiem.

Tak biegły lata, a ja dorastałem w cieple, stałej obecności bliskich i poczuciu bezpieczeństwa, w rodzinie i ognisku zakorzenionych w tradycji; przędza na wciąż powracającym, szybkim czółenku splatała się w ponadczasową tkaninę obyczaju, działania, pracy i wzajemnych stosunków, tak że z tej odległości nie bardzo odróżniam jeden rok od drugiego i siebie od innych dzieci: dopóki nie przyszedł czternasty rok mojego życia.

Powodem, dla którego większość ludzi w moim ognisku pamięta ten rok, jest wielkie przyjęcie, znane jako Przejście Dory na stały somer. Tamtej zimy moja ciotka Dory przestała mieć kemmer. Niektórzy ludzie nie robili nic, kiedy przestawali mieć kemmer, inni udawali się do stanicy, żeby odbyć rytuał, niektórzy pozostawali potem w stanicy przez wiele miesięcy lub przenosili się tam na stałe. Dory, która nie była osobą uduchowioną, powiedziała: - Jeżeli nie mogę już mieć dzieci ani się kochać, jeżeli muszę zestarzeć się i umrzeć, to przynajmniej mogę urządzić przyjęcie.

Miałem już kłopoty, usiłując opowiedzieć tę historię w języku, w którym nie ma zaimków somerowych, tylko zaimki wyrażające rodzaj. Wielu ludzi w ostatnich latach płodności, kiedy zmienia się bilans hormonalny, przechodzi kemmer jako osobniki męskie. Dory miała przez przeszło rok wszystkie kemmery męskie, będę ją więc nazywał “on”, chociaż, oczywiście, cała rzecz polegała na tym, że nie miała już nigdy być ani nim, ani nią.

Tak czy inaczej, przyjęcie było wspaniałe. Dory zaprosił wszystkich z naszego ogniska i dwa sąsiednie ogniska klanu Ereb, a przyjęcie trwało trzy dni. Zima była długa, wiosna się spóźniała i ludzie oczekiwali czegoś nowego, czegoś, co by ich rozgrzało. Gotowaliśmy przez tydzień, magazyn był zastawiony pod strop beczkami piwa. Wiele osób które wychodziły z kemmeru albo już z niego bezpowrotnie wyszły i nic w związku z tym nie zrobiły, przybyło, żeby wziąć udział w uroczystości. Bardzo wyraziście zapamiętałem następujący obraz: w oświetlonej ogniem trzypiętrowej sali środkowej naszego ogniska krąg trzydziestu, może czterdziestu osób w średnim wieku i wręcz starych, tańczy i śpiewa, przytupując w rytm bębnów. Była w nich jakaś dzika energia, powiewały siwe włosy, wybijali rytm, jakby ich stopy miały przebić podłogę, głosy mieli głębokie i silne, na twarzach uśmiechy. Obserwujący ich młodzi ludzie wydawali się jacyś bladzi, bezbarwni. Przyglądałem się tancerzom ł zastanawiałem się, z czego oni się cieszą. Czyż nie są starzy? Dlaczego zachowują się tak, jakby się wydostali na wolność? Jak to więc jest z tym kemmerem?

Wcześniej nie myślałem specjalnie o kemmerze. Bo i po co? Przed dojrzewaniem nie mamy rodzaju ani płciowości, żadnych kłopotów z hormonami. I w miejskim ognisku nie widujemy dorosłych w stanie kemmeru. Znikają i tyle. “Gdzie jest Maba? W domu kemmeru, kochanie, jedz owsiankę. A kiedy Maba wróci? Niedługo, kochanie”. Za parę dni Maba wraca, niedospany i rozjaśniony, V odświeżony i wymęczony. “Maba, czy to jest jak łaźnia? Trochę tak, kochanie, a ty co robiłeś, kiedy mnie nie było?”

Oczywiście, bawiliśmy się w kemmer, kiedy mieliśmy po siedem czy osiem lat. Tutaj jest dom kemmeru i ja będę kobietą. Nie, ja, ja. Ja pierwszy powiedziałem! Potem ocieraliśmy się, tarzaliśmy wśród śmiechów, a potem wkładaliśmy piłkę pod koszulę i byliśmy w ciąży, potem rodziliśmy i znów graliśmy w piłkę. Dzieci zawsze bawią się w to, co robią dorośli, ale zabawa w kemmer nie bardzo była zabawą. Często przechodziła we wzajemne łaskotanie. Ale większość dzieci nie ma nawet łaskotek, dopóki nie dojrzeje.

Po przyjęciu Dory miałem dyżur w żłobku ogniska przez cały tuwa, ostatni miesiąc wiosny. Od lata zacząłem moją pierwszą pracę jako uczeń w warsztacie meblowym. Lubiłem wstawać rano i biec przez całe miasto drogami wytyczonymi po dachach i chodnikami otwartych ulic. Po spóźnionej odwilży niektóre drogi były nadal zalane wodą, wystarczająco głęboką dla kajaków i płaskodennych pychówek. Powietrze było nieruchome, zimne i czyste, krwawoczerwone słońce wschodziło za starymi wieżami Niezamku i wszystkie wody, i wszystkie okna miasta błyszczały złotem i szkarłatem. W warsztacie panował przenikliwy słodki zapach świeżo ściętego drewna i byłem tam w towarzystwie ludzi dorosłych, ciężko pracujących, cierpliwych i wymagających, którzy traktowali mnie z całą powagą. Nie jestem już dzieckiem, mówiłem sobie. Jestem dorosłym, pracującym człowiekiem.

Tylko dlaczego chciało mi się przez cały czas płakać? Czemu byłem stale śpiący? Czemu złościłem się na Sethera? Czemu Sether ciągle na mnie wpadał i mówił “przepraszam” tym głupim ochrypłym głosem? Dlaczego tak niezgrabnie obsługiwałem wielką elektryczną tokarkę, że zepsułem jedna po drugiej sześć nóg do krzesła?

- Zabierzcie tego dzieciaka od tokarki - krzyknął stary Marth, a ja wymknąłem się wściekły i poniżony. Nigdy nie zostanę stolarzem, nigdy nie będę dorosły, w dupie mam nogi do krzesła.

- Chcę pracować w ogrodach - powiedziałem mojej matce i babce.

- Skończ szkolenie i w przyszłym roku możesz pracować w ogrodach - powiedziała babka, a matka kiwnęła głową. Ta rozsądna rada jawiła mi się jako bezlitosna niesprawiedliwość, dowód braku miłości, skazanie na rozpacz. Boczyłem się. Byłem wściekły.

- Co ci się nie podoba w warsztacie meblowym? - pytali mnie starsi, po kilku dniach tego boczenia się i złości.

- Dlaczego musi się tam kręcić ten głupi Sether? - krzyknąłem. Dory, który był matką Sethera uniósł brew i uśmiechnął się.

- Dobrze się czujesz? - spytała mnie matka, kiedy po pracy skuliłem się na balkonie.

- Nic mi nie jest - warknąłem, pobiegłem do ubikacji i zwymiotowałem.

Byłem chory. Plecy bolały mnie przez cały czas. Miałem bóle i zawroty głowy. Coś, czego nie potrafiłem określić, jakaś część mojej duszy odczuwała dotkliwy, rozpaczliwy, nieustanny ból. Bałem się sam siebie: swoich łez, napadów złości, wymiotów, swojego nieposłusznego ciała. Było jak nie moje, jak źle leżące ubranie, jak cuchnący, ciężki płaszcz po jakimś starym człowieku, po nieboszczyku. Nie było moje, to nie byłem ja. Drobne igiełki bólu przeszywały moje sutki, gorące jak ogień. Kiedy się krzywiłem i zakładałem ręce na piersi, wiedziałem, że wszyscy widzą, co się dzieje. Każdy mógł mnie poczuć. Pachniałem mocno i kwaśno, jak krew, jak nie wyprawione skóry zwierząt. Mój klitopenis był obrzmiały i sterczał ze sromu, a potem prawie znikł, tak że oddawanie moczu sprawiało mi ból. Wargi sromowe swędziały mnie i stawały się czerwone, jak po ukąszeniach jakichś paskudnych owadów. Coś się poruszało głęboko w moim brzuchu, jakaś monstrualna narośl. Umierałem ze wstydu.

- Sov - powiedziała matka, przysiadając na skraju mojego łóżka z dziwnym, czułym, porozumiewawczym uśmiechem. - Czy wybierzemy ci dzień kemmeru?

- Nie mam kemmeru - powiedziałem ze złością.

- To prawda - powiedziała Guyr - ale myślę, że będziesz miał w następnym miesiącu.

- Nieprawda.

Matka pogłaskała mnie po włosach, twarzy i ramionach. Kształtujemy siebie nawzajem, żeby zostać ludźmi, mawiali starzy, głaszcząc dzieci albo siebie nawzajem, obdarzając się tą długą, powolną i czułą pieszczotą.

- Sether też będzie miał kemmer - dodała matka po chwili. - Ale chyba o jakiś miesiąc później niż ty. Dory mówi, żebyśmy urządzili wspólny dzień kemmeru, ale ja myślę, że powinieneś mieć swój własny dzień we właściwym czasie.

Zalałem się łzami i zawołałem:

- Nie chcę żadnego kemmeru, nie chcę, chcę... chcę uciec.

- Sov - powiedziała matka - jeżeli chcesz, możesz pojechać do domu kemmeru w Gerodda Ereb, gdzie nikt cię nie zna. Ale myślę, że lepiej by ci było tutaj, gdzie ludzie cię znają. Oni to lubią. Cieszyliby się razem z tobą. Twoja babka jest z ciebie taka dumna! “Widzieliście mojego wnuka Sova? Widzieliście, co za uroda, prawdziwy mahad!” Zanudza wszystkich opowieściami o tobie.

Mahad to słowo z dialektu Rer. Oznacza kogoś silnego, przystojnego, szczodrego, prawego, osobę, na której można polegać. Surowa matka mojej matki, która rozkazywała i dziękowała, ale nigdy nikogo nie chwaliła, powiedziała, że ja jestem mahad? To natychmiast osuszyło moje łzy.

- Dobrze - powiedziałem z determinacją. - Tutaj. Ale nie w następnym miesiącu. To nieprawda.

- Zobaczmy - powiedziała matka.

Ogromnie zawstydzony, jednocześnie czułem ulgę, że ktoś za mnie decyduje. Wstałem i rozpiąłem spodnie.

Matce wystarczyło jedno krótkie, dyskretne spojrzenie.

- Tak, w następnym miesiącu, jestem pewna - powiedziała, obejmując mnie. - Za dzień, dwa poczujesz się znacznie lepiej. A w następnym miesiącu wszystko będzie inaczej. Przekonasz się.

Rzeczywiście, następnego dnia ból głowy i świerzbienie ustąpiły i chociaż nadal czułem się zmęczony i ospały, to nie byłem już tak tępy i niezdarny w pracy. Po kilku dalszych dniach poczułem, że znów jestem sobą, odzyskałem lekkość i sprawność. Jedynie kiedy o tym myślałem, odzywało się we mnie coś dziwnego, co nie mieściło się w żadnej części ciała i było czasem bardzo bolesne, a czasem tylko dziwne, prawie coś, co chciałbym odczuć jeszcze raz.

Mój kuzyn Sether i ja byliśmy uczniami w warsztacie meblowym. Z początku nie chodziliśmy do pracy razem, bo Sether nadal lekko kulał po tej sztuczce z liną sprzed kilku lat i zabierał się do pracy łódką, dopóki ulice były zalane wodą. Kiedy zamknięto śluzę Arre i ulice wyschły, Sether musiał chodzić pieszo. Chodziliśmy więc razem. Przez pierwszych kilka dni niewiele się do siebie odzywaliśmy. Nadal byłem zły na Sethera, bo nie mogłem teraz biec przez świt, ale musiałem wlec się w jego kulawym tempie, a także dlatego, że Sether zawsze był gdzieś koło mnie. Nie odstępował mnie ani na krok. Był wyższy ode mnie, szybszy przy tokarce i miał długie, lśniące włosy. Po co komu takie długie włosy? Czułem się tak, jakby włosy Sethera spadały na moje oczy.

Wracaliśmy zmęczeni do domu pewnego ciepłego wieczoru w ockre, pierwszym miesiącu lata. Widziałem, że Sether kuleje, ale stara się za mną nadążyć, wyprostowany, ze zmarszczonymi brwiami. Ogarnęła mnie wielka fala współczucia i podziwu, i to coś, ta narośl, ta nowa istota, cokolwiek zrodziło się w moich wnętrznościach i w mojej duszy, drgnęło i zwróciło się do Sethera z bólem i tęsknotą.

- Czy wchodzisz w kemmer? - spytałem niskim, zachrypniętym głosem, jakiego nigdy u siebie nie słyszałem.

- Za parę miesięcy - nie patrząc na mnie, niewyraźnie odpowiedział Sether, wciąż bardzo sztywny i ze zmarszczonym czołem.

- A ja chyba będę musiał to mieć, przejść przez to, no wiesz, już bardzo niedługo.

- Ja też bym wolał - powiedział Sether - mieć to jak najszybciej za sobą.

Nie patrzyliśmy na siebie. Bardzo stopniowo, niezauważalnie, zwalniałem, aż szliśmy ramię w ramię swobodnym krokiem.

- Czy czujesz czasami, jakby ci cycki płonęły? - spytałem, nie wiedząc, że coś takiego powiem.

Sether kiwnął głową.

- Słuchaj, a czy twój siusiak...? - spytał po chwili Sether.

Tym razem ja kiwnąłem głową.

- Tak chyba muszą wyglądać obcy - powiedział Sether z obrzydzeniem.

- To... ta rzecz wystaje, robi się taka duża... przeszkadza.

Przez jakąś milę wymienialiśmy i porównywaliśmy objawy. Mówienie o tym, znajdowanie towarzystwa w nieszczęściu przynosiło ulgę, ale z drugiej strony strach było uzyskiwać potwierdzenie własnego nieszczęścia u kogoś innego.

- Powiem ci, czego nienawidzę, czego naprawdę nienawidzę w tym wszystkim - wybuchnął Sether. - To nas degraduje. Żeby własne ciało tak człowiekiem rządziło, żeby człowiek tracił nad nim panowanie, nie mogę się z tym pogodzić. Że się jest maszyną do seksu. I wszyscy zmieniają się w coś, z czym można kopulować. Czy wiesz, że ludzie wtedy wariują i umierają, jeżeli nie znajdą kogoś innego w kemmerze? Że mogą nawet rzucić się na osobę w somerze? Na swoją własną matkę?

- To niemożliwe - powiedziałem zaszokowany.

- Możliwe. Tharry mi powiedział. Pewien kierowca wszedł w kemmer jako mężczyzna, kiedy ich karawana utknęła w zaspach w górach Wysokiego Kargavu. Był duży i silny, wpadł w szał i zgwałcił swojego zmiennika, który był w somerze i został poważnie okaleczony. Kiedy ten kierowca wyszedł z kemmeru, popełnił samobójstwo.

Ta okropna historia poruszyła na nowo źródło mdłości w moich wnętrznościach i nie mogłem wydobyć z siebie głosu.

- Ludzie w kemmerze przestają być ludźmi! - mówił dalej Sether. - I my musimy przez to przechodzić, zmienić się w coś takiego!

Teraz to okropne uczucie lęku zostało wypowiedziane, ale nazwanie go nie przyniosło ulgi. Nazwane było jeszcze większe i okropniejsze.

- To głupie - mówił Sether. - Prymitywny sposób na przedłużanie gatunku. Nie ma potrzeby, żeby ludzie cywilizowani przechodzili przez coś takiego. Ludzie, którzy chcą zajść w ciążę, mogliby to robić za pomocą zastrzyków. Byłoby to uzasadnione genetycznie. Można by wybierać rodzica dziecka. Unikałoby się chowu wsobnego, całego tego pieprzenia się między rodzeństwem, jak u zwierząt. Dlaczego musimy być zwierzętami?

Wściekłość Sethera udzieliła się i mnie. Byłem też zaszokowany i podniecony słowem “pieprzyć”, którego nigdy nie słyszałem wypowiedzianego na głos. Przyjrzałem się na nowo mojemu kuzynowi, jego pociągłej, ogorzałej twarzy, długim, lśniącym włosom. Chociaż Sether był moim rówieśnikiem, wyglądał na starszego. Pół roku cierpień po złamaniu nogi ściągnęło rysy tego psotnego, rozbieganego dzieciaka, ucząc go gniewu, dumy i wytrwałości.

- Sether - powiedziałem - posłuchaj, to nieważne, jesteś człowiekiem, nawet jeżeli musisz to robić. Jesteś mahadem.


- Getheny kus - stwierdziła babka, pierwszy dzień miesiąca kus, dzień letniego przesilenia.

- Nie będę gotów - powiedziałem.

- Będziesz gotów.

- Chcę przejść kemmer z Setherem.

- Sether będzie miał kemmer za miesiąc albo i dwa. Wkrótce. Ale wygląda, że możecie być w tym samym cyklu księżycowym. Trzymajcie więc tę samą długość fali, ty i Sether...

Babka nigdy się w ten sposób do mnie nie uśmiechała, jakoś porozumiewawczo, jakbyśmy byli sobie równi, ona i ja.

Matka mojej matki miała sześćdziesiąt lat, była niska, krzepka, szeroka w biodrach, miała przenikliwe, jasne spojrzenie i wykonywała zawód murarza. Była niekwestionowaną przywódczynią ogniska. I ja miałbym się równać z tą wspaniałą osobą? Stanowiło to dla mnie pierwszy sygnał, że mogę się stać kimś nie mniej, a bardziej ludzkim.

- Chciałabym, żebyś te pół miesiąca spędził w stanicy. Ale to zależy tylko od ciebie.

- W stanicy? - spytałem zaskoczony. Wszyscy Thade byli wyznawcami Handdary, ale niezbyt gorliwymi. Obchodziliśmy tylko największe święta, modlitwę przed jedzeniem sprowadziliśmy do jednego niewyraźnego pomruku i nie uprawialiśmy żadnej z dyscyplin. Nikt z mojego starszego rodzeństwa ogniskowego nie był wysłany do stanicy przed dniem kemmeru. Czy coś było ze mną nie tak?

- Masz dobry mózg - powiedziała babka. - Sether też. Chciałabym doczekać czasu, kiedy któreś z was zacznie rzucać jakiś cień. My, Thade, siedzimy tu w naszym ognisku i mnożymy się jak pesthry. Czy to ma wystarczyć? Byłoby dobrze, gdyby ktoś z was wystawił wreszcie głowę na świat.

- A co się robi w stanicy? - spytałem.

- Nie wiem - odpowiedziała szczerze babka. - Idź i dowiedz się. Tam cię nauczą. Mogą cię nauczyć kontrolować kemmer.

- Dobrze - zgodziłem się pośpiesznie. Powiem Setherowi, że mnisi potrafią kontrolować kemmer. Może nauczę się, jak to robić, i po powrocie nauczę Sethera.

Babka spojrzała na mnie z aprobatą. Przyjąłem wyzwanie.

Rzecz jasna, nie nauczyłem się panować nad kemmerem w ciągu tego pół miesiąca spędzonego w stanicy. Przez pierwsze kilka dni myślałem, że nie potrafię nawet zapanować nad tęsknotą za domem. Z naszego ciepłego, mrocznego labiryntu pomieszczeń pełnych ludzi rozmawiających, śpiących, jedzących, gotujących, piorących, grających w remma, muzykujących; rozbieganych dzieciaków, hałasu, rodzinnej atmosfery, przeszedłem na drugi koniec miasta do wielkiego, czystego, cichego domu obcych mi ludzi. Wszyscy byli tu uprzejmi i traktowali mnie z szacunkiem. Napawało mnie to lękiem. Dlaczego osoba czterdziestoletnia, znająca tajemne dyscypliny dające nadludzką siłę i wytrzymałość, osoba, która może chodzić boso w czasie zamieci, która potrafi zaglądać w przyszłość i ma najmądrzejsze i najspokojniejsze oczy, jakie w życiu widziałem, adept Handdary, miałaby mnie szanować?

- Ze względu na twoją głupotę - stwierdził adept Ranharrer, uśmiechając się z wielką czułością.

Mając mnie tylko na pół miesiąca, nie próbowali zbytnio wpływać na naturę mojej głupoty. Po kilka godzin dziennie ćwiczyłem nietrans i zasmakowałem w nim. To im wystarczyło i zostałem pochwalony.

- Większość czternastolatków wariuje, kiedy musi poruszać się wolno - powiedział mój nauczyciel.

W ostatnim tygodniu pobytu w stanicy wróciły pewne objawy: ból głowy, obrzmienia i przeszywające bóle, rozdrażnienie. Pewnego ranka stwierdziłem, że prześcieradło na moim łóżku w pustym, cichym pokoiku jest zakrwawione.

Patrzyłem na plamę z przerażeniem i obrzydzeniem. Pomyślałem, że przez sen podrapałem do krwi swędzące wargi sromowe, ale w gruncie rzeczy wiedziałem, co oznacza ta krew. Rozpłakałem się. Musiałem jakoś uprać to prześcieradło. Zbrukałem, skalałem to miejsce, gdzie wszystko było tak czyste, surowe i piękne.

Jakiś stary mnich, zobaczywszy, że rozpaczliwie trę prześcieradło w umywalni, przyniósł mi kawałek mydła, które usunęło plamę. Wróciłem do mojego pokoju, który pokochałem z siłą kogoś, kto nigdy wcześniej nie zaznał prawdziwej prywatności, i usiadłem na pozbawionym prześcieradła łóżku, nieszczęśliwy, sprawdzając co chwila, czy znów nie krwawię. Nie poszedłem na ćwiczenie nietransu.

W ogromnym domu panowała cisza. Jego spokój spływał i na mnie. Znów czułem niepokój w duszy, ale teraz to już nie był ból, tylko jakaś pustka, jak powietrze przed zachodem słońca, jak szczyty Kargavu widziane daleko na zachodzie w zimowej wyrazistości.

Adept Ranharrer zapukał, wszedł po moim zaproszeniu, popatrzył na mnie przez chwilę i spytał łagodnie, o co chodzi.

- Wszystko jest dziwne - powiedziałem.

- To dobrze - adept uśmiechnął się radośnie.

Teraz wiem, jak Ranharrer cenił i szanował moją głupotę w handdarskim sensie tego słowa. Wtedy wiedziałem tylko, że jakimś cudem znalazłem właściwe słowo i sprawiłem przyjemność osobie, na której zdaniu bardzo mi zależało.

- Odbywamy teraz śpiewy - powiedział Ranharrer. - Może chcesz posłuchać?

Chodziło o Pieśń nocy letniej, którą się śpiewa przez cztery dni przed getheny kus, dzień i noc bez przerwy. Śpiewacy i bębniści włączają się i wyłączają według uznania, uczestnicząc w nie kończącej się zbiorowej improwizacji prowadzonej tylko przez bębny i wskazania melodyczne w. Księdze pieśni oraz dostosowującej się harmonijnie do solisty, jeżeli taki jest obecny. Początkowo słyszałem tylko przyjemnie chropowaty monotonny dźwięk nad cichym i subtelnym rytmem bębnów. Słuchałem, póki się nie znudziłem i uznałem, że ja też tak potrafię. Otworzyłem więc usta, zaśpiewałem “Aaa” i usłyszałem wszystkie pozostałe głosy śpiewające “Aaa” wyżej, niżej i tak jak ja, aż przestałem słyszeć swój głos, tylko wszystkie głosy naraz, a potem samą muzykę, i znów nagle zaskakującą srebrzystą nić pojedynczego głosu biegnącą pod prąd, tonącą w nim i zanikającą, i pojawiającą się na nowo... Ranharrer dotknął mojego ramienia. Był czas na obiad. Śpiewałem od trzeciej godziny. Wróciłem do sali śpiewu po obiedzie i po kolacji. Spędziłem tam następne trzy dni. Spędziłbym i noce, gdyby mi pozwolono. Senność gdzieś się podziała. W swoim pokoiku śpiewałem sam dla siebie, czytałem dziwną handdarską poezję, jedyną książkę, jaką mi tu dano, i ćwiczyłem nietrans, starając się nie zwracać uwagi na zimno i gorąco, ogień i lód w moim ciele, aż przychodził świt i mogłem znów iść na śpiewy.

A potem nadszedł ottormenbod, wieczór przed letnim przesileniem i musiałem wracać do swojego ogniska i iść, do domu kemmeru.

Ku mojemu zdziwieniu przyszli po mnie do stanicy oprócz matki i babki wszyscy dorośli, ubrani w odświętne hieby i w uroczystym nastroju. Ranharrer przekazał mnie im, mówiąc mi tylko: “Wracaj do nas”. Rodzina paradowała ze mną przez całe miasto w gorący letni poranek. Wszystkie pnącza były obsypane kwiatami, których zapach przesycał powietrze, w ogrodach wszystko kwitło, dojrzewało, owocowało.

- Doskonały czas na kemmer - stwierdziła trafnie babka.

Po stanicy ognisko wydało mi się bardzo mroczne i jakby mniejsze. Rozglądałem się za Setherem, ale był to dzień roboczy i Sether pracował w warsztacie. To dało mi poczucie świąteczności, co nie było nieprzyjemne. A potem w sali ogniskowej naszego balkonu babka i starszyzna ogniska wręczyli mi cały komplet nowej odzieży, od butów począwszy do wspaniale haftowanego hiebu. Wiązał się z tym określony rytuał, nie handdarski, jak sądzę, ale wynikający z tradycji naszego ogniska: padały słowa stare i obco brzmiące w języku sprzed tysiąca lat. Babka sypała nimi, jakby wypluwała kamyki, a potem zarzuciła mi hieb na ramiona. Rozległ się okrzyk: “Haya!”

Wszyscy dorośli i gromadka dzieciaków pomagali mi się ubierać w nowy strój, jakbym był królem albo małym dzieckiem, i niektórzy spośród starszych chcieli mi dawać rady, “ostatnie rady”, jak mówili, bo kiedy się ma pierwszy kemmer, człowiek zyskuje shiftgrethor, a dawanie rady komuś, kto ma shiftgrethor jest obrazą.

- Trzymaj się z daleka od tego starego Ebbeche - powiedział mi jeden z nich przenikliwym głosem.

Matka się obruszyła.

- Zatrzymaj swój cień dla siebie - skarciła go. - Nie słuchaj tego starego gaduły - zwróciła się do mnie. - To plotkarz. Ale posłuchaj, co ci powiem, Sov.

Słuchałem. Guyr wzięła mnie na stronę i mówiła z powagą i pewnym zażenowaniem.

- Pamiętaj, że to ważne, z kim będziesz po raz pierwszy.

Kiwnąłem głową.

- Wiem - powiedziałem.

- Nie, jeszcze nie wiesz - ucięła moja matka, zapominając o zażenowaniu. - Po prostu pamiętaj!

- A co, jeśli... - Matka czekała. - Jeżeli... jak wejdę w kemmer jako kobieta... Czy nie powinienem...?

- O - powiedziała Guyr. - Nie przejmuj się. Upłynie rok albo więcej, zanim będziesz mógł zajść. Albo zapłodnić. Tym razem nie musisz się przejmować. Zajmą się tym inne osoby, na wszelki wypadek. Oni wszyscy wiedzą, że to twój pierwszy kemmer. Uważaj tylko, z kim będziesz po raz pierwszy! Omijaj Karrida i Ebbeche, i paru innych.

- Idziemy! - zawołał Dory i ruszyliśmy na dół do środkowej sali, gdzie wszyscy krzyczeli: “Haya Sov! Haya Sov!”, a kucharze walili w patelnie. Chciałem umrzeć, ale oni wszyscy byli tacy radośni, tacy szczęśliwi z mojego powodu, tak mi dobrze życzyli. Chciałem więc też żyć.

Wyszliśmy drzwiami zachodnimi i przez słoneczne ogrody doszliśmy do domu kemmeru. Tage Ereb ma wspólny dom kemmeru z dwoma innymi ogniskami Erebu. Jest to piękny budynek, cały pokryty fryzami w stylu Starej Dynastii, strasznie zniszczonymi przez dwa tysiące lat. Na schodach z czerwonego kamienia cała rodzina wycałowała mnie, mrucząc “Chwała Ciemności” albo “Chwała aktowi stworzenia”, a moja matka popchnęła mnie mocno z tyłu tak zwanym pchnięciem saneczkowym, kiedy odwracałem się, przekraczając próg.

Czekał na mnie odźwierny, dziwnie wyglądająca, nieco przygarbiona osoba z szorstką, bladą cerą.

Dopiero teraz uświadomiłem sobie, kto to jest ten Ebbeche, przed którym mnie ostrzegano. Nigdy go nie spotkałem, ale słyszałem o nim. Był odźwiernym naszego domu kemmeru i “półtrupem”, to jest osobnikiem w stanie ciągłego kemmeru, jak obcy.

Zawsze się znajdzie parę osób, które się takie rodzą. Część z nich można wyleczyć, ci, których uleczyć nie można albo którzy nie chcą się leczyć, zazwyczaj mieszkają w stanicach albo zostają odźwiernymi. Jest to wygodne dla nich i także dla normalnych ludzi. Ostatecznie, któż inny chciałby mieszkać na stałe w domu kemmeru? Ale są też minusy. Jeżeli przychodzi się do domu kemmeru w stanie thorharmen, gotowym do ujawnienia płci, i pierwsza osoba, jaką się spotyka, jest w pełni męska, jej feromony najprawdopodobniej wywołają u ciebie płeć żeńską, czy takie miałeś nastawienie w tym miesiącu, czy nie. Odpowiedzialny odźwierny będzie, rzecz jasna, trzymał się z daleka od osób, które nie szukają z nim kontaktu. Jednak permanentny kemmer nie musi łączyć się z poczuciem odpowiedzialności, podobnie, myślę, jak słuchanie, że się jest “półtrupem” i “zboczeńcem”. Moja rodzina wyraźnie nie ufała, że Ebbeche potrafi trzymać ręce i feromony przy sobie. Byli niesprawiedliwi. Ebbeche szanował pierwszy kemmer tak samo jak wszyscy. Przywitał mnie po imieniu i pokazał mi, gdzie mam zdjąć moje nowe buty. Potem zaczął recytować stare rytualne powitanie, cofając się przede mną w holu. Pierwszy raz usłyszałem wtedy słowa, które miałem słyszeć tyle razy w ciągu tylu lat.


Przemierzam teraz ląd.

Przemierzam teraz wodę.

Przemierzam teraz lód...


I podniosłe zakończenie, kiedy weszliśmy do sali środkowej:


Razem przemierzyliśmy lód.

Razem przybyliśmy do ogniska.

Do życia, przynosząc życie!

Chwała aktowi stworzenia!


Powaga tych słów poruszyła mnie i sprawiła, że zapomniałem trochę o lęku. Podobnie jak w stanicy, dodawało mi odwagi poczucie, że jestem częścią czegoś nieskończenie starszego i większego niż ja sam, nawet jeżeli było to dla mnie coś dziwnego i nowego. Muszę temu czemuś poddać się i zaufać. Jednocześnie byłem niezwykle czujny. Wszystkie zmysły miałem nadzwyczajnie wyostrzone już od samego rana. Miałem świadomość wszystkiego, co było wokół mnie: pięknego błękitu ścian, drewna pod bosymi stopami, dźwięku i sensu rytualnych słów, obecności odźwiernego. Ebbeche mnie fascynował. Nie był piękny, ale miał melodyjny, dość niski głos, a blada skóra wydawała mi się bardziej pociągająca, niż sądziłem. Czułem, że został oczerniony, że jego życie musi być dziwne. Chciałem z nim porozmawiać, ale kiedy skończył ceremonię powitania i przepuścił mnie w drzwiach do sali środkowej, podeszła do mnie z ożywieniem inna wysoka postać.

Ucieszyłem się, widząc znajomą twarz: był to główny kucharz naszego ogniska, Karrid Arrage. Jak wielu kucharzy skłonny do napadów złego humoru, Karrid często okazywał mi sympatię, wyróżniając mnie w żartobliwie zaczepny sposób i podrzucając mi różne smakołyki. “Hej, kurczaku, nabierz trochę ciała!” Widząc Karrida teraz, doświadczyłem odczuć niezwykłej wielkości. Karrid był nagi i różniło się to od nagości ludzi w ognisku; jego nagość coś znaczyła. Nie był to też Karrid, którego znałem, ale ktoś bardzo piękny i niewątpliwie męski. Matka ostrzegała mnie przed nim, ale ja chciałem go dotknąć i bałem się go.

Wziął mnie w ramiona i przyciągnął do siebie. Czułam jego klitopenis jak pięść między nogami.

- Powoli - powiedział do niego odźwierny i parę innych osób wyszło z pomieszczenia, które było wielkie, pogrążone w czerwonawym półmroku, pełne cieni i mgły.

- Nie bój się, nie bój się - powiedział do mnie Karrid i dodał z szorstkim śmiechem: - Przecież nie zrobię krzywdy swojej krwi. Chcę tylko wprowadzić cię w kemmer. Jako kobietę, jako prawdziwą Thade. Chcę ci dać tę radość, mała Sov.

Mówiąc to, rozbierał mnie, wyłuskując z hiebu i koszuli wielkimi, gorącymi, pośpiesznymi dłońmi. Odźwierny i pozostali przyglądali się, ale nie przeszkadzali. Czułam się całkowicie bezbronna, bezradna, upokorzona. Szarpałam się, próbowałam się uwolnić i włożyć na powrót koszulę. Drżałam i czułam się strasznie słaba, ledwo mogłam ustać na nogach. Karrid pomagał mi niezgrabnie, podtrzymując mnie swoim mocnym ramieniem. Przytuliłam się do niego, czując jego gorące, pulsujące ciało przy swoim, cudowne uczucie, jak dotknięcie słońca, jak ciepło ognia. Przylgnęłam do niego jeszcze mocniej z podniesionymi ramionami, tak że naszych ciał nic nie dzieliło.

- Hej, hej - powiedział - moja śliczna, tak nie można, zabierzcie ją ode mnie.

Odsunął się ze śmiechem, a jednak autentycznie zaniepokojony. Jego klitopenis wznosił się zadziwiająco. Stałam na wpół rozebrana, na miękkich nogach, oszołomiona. Moje oczy wypełniała mgła, wszystko było jakieś rozmazane.

- Chodź - powiedział ktoś i wziął mnie za rękę - miękkie, chłodne dotknięcie, zupełnie inne niż ogień skóry Karrida. Była to osoba z innego ogniska, której imienia nie znałam. Zdawało mi się, że świeci jak złoto w tym mrocznym, mglistym miejscu. - Posuwasz się bardzo szybko - powiedziała, śmiejąc się, podziwiając i pocieszając. - Chodź do basenu, zwolnij na chwilę. Karrid nie powinien tak się na ciebie rzucać! Ale masz szczęście, pierwszy kemmer jako kobieta, cóż może być lepszego? Ja miałam trzy razy kemmer jako mężczyzna, zanim udało mi się zostać kobietą. Byłam wściekła, ilekroć wchodziłam w thorharmen, bo wszyscy moi przyjaciele byli już kobietami. Nie przejmuj się mną - roześmiała się - myślę, że wpływ Karrida już zdecydował.

- Jaka jesteś piękna! - pochyliła się i zanim zorientowałam się, co robi, polizała moje sutki.

To było cudowne, ochłodziło w nich ten palący ogień, którego nic innego nie potrafiło ugasić. Pomogła mi się do końca rozebrać i razem weszłyśmy do ciepłej wody tego dużego płytkiego basenu, który zajmował cały środek sali. To dlatego unosiła się tutaj ta mgła i echo było takie dziwne. Woda lizała moje uda, płeć, brzuch. Odwróciłam się do mojej nowej przyjaciółki i pochyliłam się, żeby ją pocałować. Było to coś całkowicie naturalnego, coś, czego ona chciała i czego ja chciałam, chciałam, żeby ona znów całowała moje sutki, a ona zrobiła to chętnie. Przez dłuższy czas leżałyśmy w płytkiej wodzie i mogłabym tak bawić się z nią bez końca, ale dołączył do nad ktoś trzeci, obejmując moją przyjaciółkę od tyłu, ona wygięła się w łuk, jak wyskakująca z wody złota rybka, odrzuciła głowę i zaczęła pieścić się z przybyszem.

Wyszłam z wody i wytarłam się, smutna, zawstydzona i zapomniana, a jednak ogromnie zaciekawiona tym, co stało się z moim ciałem. Było cudownie żywe i naelektryzowane, szorstkość ręcznika wywoływała we mnie dreszcz przyjemności. Ktoś zbliżył się do mnie, ktoś, kto oglądał moje pieszczoty z przyjaciółką w wodzie. Usiadł teraz przy mnie.

Był to Arrad Tehemmy, o kilka lat starszy ode mnie członek naszego ogniska. Poprzedniego lata pracowałam z Arradem w ogrodach i lubiłam go. Jest podobny do Sethera, pomyślałam, z tą szopą czarnych włosów i długą, szczupłą twarzą, ale miał w sobie ten blask, to coś, co mieli tu wszyscy, wszyscy przeżywający kemmer, kobiety i mężczyźni, jakieś roztańczone piękno, którego nigdy dotąd w ludziach nie widziałam.

- Sov - powiedział Arrad - chciałbym być... twoim pierwszym... Czy... - jego dłonie były już na mnie, a moje na nim. - Chodź - powiedział i poszłam z nim. Zabrał mnie do pięknego małego pokoju, w którym był tylko płonący w kominku ogień i szerokie łóżko. Tam Arrad wziął mnie w ramiona i ja też wzięłam go w ramiona, a potem między nogi i spadałam w górę, w górę, przez złote światło.

Arrad i ja spędziliśmy razem całą tę pierwszą noc i w przerwach między kochaniem się dużo jedliśmy. Nie przyszło mi do głowy, że w domu kemmeru będzie jedzenie, myślałam, że nie wolno tam robić nic, tylko kopulować. Tymczasem było tu dużo jedzenia i to bardzo dobrego, podanego tak, żeby jeść, kiedy się zechce. Picie było bardziej ograniczone. Odpowiedzialna za nie osoba, stara kobieta “półtrup”, miała na wszystkich oko i nie dawała więcej piwa, jeżeli ktoś zaczynał szaleć albo głupieć. Ja nie potrzebowałam więcej piwa, nie potrzebowałam też więcej kochania się. Byłam zaspokojona. Byłam zakochana na wieki, do śmierci, na wieczność w Arradzie. Ale Arrad, który był o jeden dzień dłużej w kemmerze niż ja, zasnął i nie chciał się obudzić, a koło mnie usiadł ktoś nadzwyczajny o imieniu Hama, kto zaczął do mnie mówić, a także głaskać mnie po plecach w najbardziej rozkoszny sposób, wkrótce więc posunęliśmy się dalej i zaczęliśmy się kochać. I z Hamą było zupełnie inaczej niż z Arradem, uznałam więc, że widocznie jestem zakochana w Hamie, dopóki nie przyłączył się do nas Gehardar. Wtedy chyba zaczęłam rozumieć, że kocham ich wszystkich, a oni wszyscy kochają mnie, i że to jest tajemnica domu kemmeru.

Upłynęło prawie pięćdziesiąt lat i muszę przyznać, że nie pamiętam wszystkich z mojego pierwszego kemmeru. Tylko Karrida i Arrada, Hamę i Gehardara, i jeszcze starego Tubanny’ego, najbardziej wyszukanego kochanka, jakiego kiedykolwiek poznałem. Spotykałem go jeszcze w późniejszych kemmerach. Ni i Berre, moją złotą rybkę, z którą wdałyśmy się w półsenne, spokojne i błogie pieszczoty przed wielkim kominkiem, póki nie zapadłyśmy w sen. A kiedy się przebudziłyśmy, nie byłyśmy kobietami. Nie byliśmy też mężczyznami. Nie byliśmy w kemmerze. Byliśmy bardzo zmęczonymi młodymi dorosłymi osobami.

- Jesteś nadal piękny - powiedziałem do Berre.

- Ty też - powiedział Berre. - Gdzie pracujesz?

- W warsztacie meblowym. Trzeci oddział.

Spróbowałem polizać jego sutkę, ale nic z tego nie wyszło. Berre skrzywił się, ja powiedziałem “przepraszam” i obaj się roześmieliśmy.

- Ja pracuję w branży radiowej - powiedział Berre. - Myślałeś kiedyś o tym?

- Robisz radia?

- Nie, przygotowuję audycje. Robię wiadomości i prognozę pogody o czwartej godzinie.

- To ty? - spytałem z niedowierzaniem.

- Przyjdź kiedyś do wieży, to cię oprowadzę - powiedział Berre.

W ten oto sposób znalazłem zawód na całe życie i przyjaciela na całe życie. Jak próbowałem wytłumaczyć po powrocie do ogniska Setherowi, kemmer nie jest taki, jak myśleliśmy, jest czymś znacznie bardziej skomplikowanym.

Pierwszy kemmer Sethera przypadł na getheny gór, pierwszy dzień pierwszego miesiąca jesieni, podczas nowiu. Ktoś z ogniska wprowadził Sethera w kemmer jako kobietę i Sether wprowadził mnie. Wtedy po raz pierwszy przeszedłem kemmer jako mężczyzna. Odtąd pozostawaliśmy na tej samej długości fali, jak to ujęła babka. Nigdy nie mieliśmy wspólnie dziecka, jako że byliśmy kuzynami i odczuwaliśmy te nowomodne skrupuły, ale kochaliśmy się we wszystkich kombinacjach, zawsze podczas nowiu, przez lata. I Sether wprowadził moje dziecko imieniem Tamor w pierwszy kemmer, jako kobietę, jak przystało na Thade.

Później Sether oddał się Handdarze, zamieszkał w starej stanicy i jest teraz adeptem. Udaję się tam często, żeby uczestniczyć w śpiewie, ćwiczyć nietrans albo po prostu z wizytą, a Sether co parę dni zagląda do ogniska. Wtedy rozmawiamy. Stare czasy czy nowe czasy, somer czy kemmer, miłość pozostaje miłością.



CZĘŚĆ TRZECIA


Oni i my



Gregory Benford


OTCHŁAŃ W NIEBIOSACH


(HIGH ABYSS)


Tłumaczyli Grażyna Grygiel i Piotr Staniewski


Gregory Benford, fizyk, autor powieści

fantastycznonaukowych i bliźniak również fizyka

Jamesa Benforda, jest być może jednym z najlepszych

pisarzy SF o inicjałach G. B. Niektórzy utrzymują

(ja również), że jest on jednym z najlepszych pisarzy

o dowolnych inicjałach. Jego powieść Timescape

to klasyk gatunku, dostała Nagrodę Nebuli,

a jego ostatnie powieści Great Sky River

i Across the Sea of Suns potwierdziły markę pisarza.

Benford wnosi wszechstronną perspektywę naukową

do swego opowiadania o miejscu, którego nigdy nie tyło,

o czasie, którego nigdy nie będzie... przynajmniej dla nas.

i znowu, choć nie ma tu ani jednego ludzkiego bohatera,

jest mnóstwo konfliktów i emocji, być może określających

pewne wartości uniwersalne dla wszystkich istot rozumnych.



Nie ma smaku równie słodkiego jak wygrana bitwa, dumał Lambda.

Wojska w dole kotłowały się i ryczały, stężałe ciała żołnierzy wystrzeliwały koronami triumfu: ognistozłote rozbryzgi, gorące, błękitne iglice. Zabili legiony Doxów - przerażająca rzeź.

Teraz utrzymywali linię grzbietu wzgórz zwartymi szeregami - żywa ściana przeciwko umierającej przeszłości. Na Doxów już spada smutny kir historii, myślał Lambda, patrząc, jak wycofują się rozbitymi kolumnami przez pokiereszowaną równinę poniżej.

Lecz Świat Matka działał dalej, obojętny na słabe emocje, które wzbierały na jego powierzchni. Promieniowanie rozszerzyło się na rozpostarte okrągłe stopy Lambdy. Odprężył się, na moment rozkładając swoje poduszeczki, by wchłonąć świeżą energię Matki. Zużył znaczną część swoich zapasów elektryczności i potrzebował uzupełnienia. Wślizgujące się w górę fale wywoływały mrowienie w kościstych nogach.

- Zwycięstwo! - nadeszły okrzyki z dołu. - Prawda!

Lambda rozkoszował się nastrojem chwili, lecz jak zawsze jego uwagę przyciągnęła naturalna wspaniałość Świata. Lambda, mimo wszystko, w swej istocie pozostawał uczonym.

W podnóże szlakowych gór wcisnęły się lodowce. Sunęły jak pobłyskujące, wielkie okręty, których dzioby rzeźbiły ziarnistą pomarańczową równinę. Z ich jarów wytryskiwały strugi Aqua Vita, czerwone strumyki, które atakowały kryształowe blanki. Stapianie się było ekstazą. Jedzenie było wszystkim.

Lambda spoglądał na to i ogarnęło go dziwne uczucie: powolny, stateczny postęp Świata, gdy armie pełzły przez jego równiny i wzniesienia jak powiększająca się plama. Choroba zrozumienia.

- Proroku!

Lambda odwrócił się na czterech nogach i patrzył na swego zbliżającego się poddowódcę. Z tyłu maszerowała straż w pełnym składzie, jakiś więzień zataczał się pod ich brutalną opieką.

- Dobrze zrobione - rzekł Lambda. - Żaden Dox już nie rzuci się na nasze linie.

- Cały hołd tobie! - krzyknął współdowódca.

- Powiadasz zbyt wiele - Lambda zareagował na zwyczajowe pozdrowienie z odpowiednią pobożnością.

- Twoja strategia sprawdziła się wspaniale!

- Nie, to twoja strategia.

- Proroku, to ty wskazałeś, że opanowanie tych wyżyn zmusi Doxów do zaatakowania Poprzecznie.

- To było oczywiste.

- Zsynchronizowałeś nasze kolumny z mistrzowskim wdziękiem.

Lambdę zmęczyła ta zwyczajowa wymiana komplementów. Czasami kurtuazja wojskowych była cięższą próbą niż same bitwy.

- Kiedy już wybuchła ta wulkaniczna iglica i zobaczyliśmy, jak zakończyć tutaj nasz eksperyment, reszta poszła w sposób naturalny.

- Zmagali się tak z bezwładnościowymi wiatrami Poprzekdroża! Powinieneś ich zobaczyć, jak próbują wydać bitwę zarówno łuczywem, jak iskrą, pływając tymczasem jak bezradne muszki!

Bez entuzjazmu klasnął dwiema nogami w rytualnym geście zgody. Lambda rzeczywiście był świadkiem, jak legiony Doxów rzucają się, sprzeciwiając się skrzywieniu Świata, który dął na nich niczym rozwścieczony huragan. Rzeź przyprawiła Lambdę o mdłości, mimo że zażarte potyczki, niebieskie od krwi i kaleczące, skończyły się dla nich zwycięstwem. Twierdzenie zostało udowodnione, niestety bez przyjemności.

ProstoRuch leżał, oczywiście, wzdłuż naturalnej osi Świata i Prostość rozciągała się w nieskończoność - jak wykazały wyprawy, podczas których wytrwale i dzielnie maszerowano w obu kierunkach wzdłuż osi. Poruszanie się w Poprzekrunku musiało być okupione ciężkim mozołem i w całej historii niewielu zdobyło się na taki wysiłek. Uczeni i łowcy przygód dopiero ostatnio dowiedli prawdziwej natury Matki. Jedynie długotrwałym Poprzekrunkowym zmaganiem można okrążyć Świat po Poprzecznicy.

Te dwa podstawowe fakty, o ProstoRuchu i PoprzekRuchu, dostarczyły Lambdzie zasadniczej wskazówki. I, oczywiście, w konsekwencji narazi! się na drwiny, szyderstwa, a wreszcie prześladowania, nawet w cichych korytarzach Collegium. A potem nastąpiły długie okresy studiów i doświadczeń, intensywnego skupienia na sprawach, które jedne umysły wytrącały z równowagi, a inne gorszyły. Następnie wygnanie z Collegium, utarczki, a nawet pobicia podczas wystąpień publicznych. A jeszcze później długi, bolesny okres, gdy Lambda mógł żyć i pracować jedynie w sekrecie, zbierając zwolenników. Aby propagować idee, które teraz szybko się rozwijały, Lambda musiał przywdziać szatę Proroka. Musztrować zwolenników, formować armie, uczyć się przebiegłości.

Wszystko dla tej wizji. Ich Gatunek długo tkwił w nieoświeconym miazmacie, tuląc się do ciepła i iskrzącego bogactwa Matki, nie zajmując się ekspansją swego umysłu czy zwiększeniem zasięgu swego intelektu.

- Mamy również łup! - współdowódca przerwał zadumę podumysłu Lambdy.

- Weźcie go... - Lambda machnął dwiema rękami w rytualnym geście, pozwalając im odejść, ale potem zobaczył, kto kuśtyka między kolumnami strażników. - Epsilon!

Współdowódca rozpromienił się, wypychając łup naprzód wściekłym dłubnięciem.

- Złapaliśmy Epsilona w obozie wyższych oficerów doxyjskich. Sądzę, że bał się uciekać.

- Obelgi nie przystoją zwycięzcy - w głosie Epsilona dźwięczała stara sardoniczna nutka, lecz sam głos brzmiał cichutko we wzburzonym powietrzu.

- W rzeczy samej - Lambda pokłusował naprzód, by stanąć przed starym wrogiem. - Zali obelgą było to, żeśmy cię szczędzili?

- Z twych ust nareszcie wydobywa się prawda. Znosić twe towarzystwo to rzeczywiście tortura.

Współdowódca chwycił za kolec i dźgnął Epsilona w pancerz.

- Robaku! Zapłacisz za swe słowa.

Lambda klepnięciem odchylił kolec na bok.

- Żadnej zemsty! Nie rozumiesz naszej słownej bitwy, współdowódco. To nie zaproszenie do fizycznych czynów, do gwałtownego tarcia ostrzy. Stary Epsilon woli dźgnięcia mowy.

- Zważ: wybrałbym kolec, gdybym lepiej mógł nim wyrazić to, co chcę - zauważył trzeźwo Epsilon.

- Dzisiaj nie zdołałeś. Twe legiony uchodzą.

- Przewyższyłeś nas w królestwie konkretu tylko w tym momencie. Przyszłość zawróci twe herezje i przeszyje cię, jak nie zdołały przeszyć nasze ostrza.

Lambda pozwolił sobie na rozbawione szczeknięcie.

- Wy, Doxowie, nigdy nie przełkniecie tej prawdy, co? Przegraliście, gdyż myliliście się.

- Słuszność nie jest skorelowana z zajadłością - rzekł pogodnie Epsilon. - Wy, Sceptycy, wygraliście, gdyż jesteście szaleni. Gorączka dodaje brawury.

Straż honorowa beknęła pogardliwie na tę uwagę, wypuszczając gazy, które wypłynęły purpurą w jasnym powietrzu. Jeszcze trochę takiego zachowania i gdy tylko Lambda odwróci głowę, wbiją Epsilona na pal.

Lepiej ich ułagodzić. Lambda napatrzył się już dosyć na bezmyślną dzikość.

- Mielibyśmy się kierować zwariowaną wiarą? - Lambda podniósł w górę wszystkie cztery ramiona, by uspokoić strażników, którzy już uformowali się w dwukwadraty, gotowi przeszyć Epsilona ze wszystkich stron. - Ależ pokażemy, że mamy rację.

- Ślepota nie przejrzy nigdy! - Epsiłon wygłosił to ostatnie gorzkie oświadczenie i nagle potknął się. Łupnął o ziemię. Zadyszał.

- Cofnąć się!

Niektórzy ze strażników rzucili się naprzód, obawiając się jakiejś sztuczki. Lambda przysiadł i ujął głowę Epsilona. Z jego szyi strumyczkami wyciekały odchody znoju, wstrętny zapach. Szczeliny powietrzne Epsilona były wyługowane do białości, pokonane przez upał i wyczerpanie.

Widok tego starego wroga, tak poniżonego, wywoływał zarówno przypływ dumy, jak i łagodzącej litości.

- Twoje zadanie skończone. “Zaniechaj walki, gdy straciła sens”. Pamiętasz? - wyrecytował Lambda.

Rzeczywiście, była to uwaga zrobiona przez samego Epsilona dawno temu na wykładzie, gdy Lambda dopiero zaczynał odczuwać moc swych własnych idei, ale nadal jeszcze rozumiał mądrość tych starych. Być może Lambda wciąż ją rozumiał. Lecz wiek i ciężar czasu nie stanowią argumentów. Argumentów może dostarczyć jedynie rozumowanie, wspomagane znajomością Świata. Choć mogą tu wystąpić szalone trudności...

Poprowadził Epsilona na wzgórze, na wały postrzępionej grani, której tak dobrze broniły wojska Lambdy. Ani jeden Dox nie dotarł do ostrej krawędzi granicznej skały. Ich roztrzaskane ciała pstrzyły zbocza.

Tam to Lambda dał Epsilonowi jedzenie i chwilę wytchnienia. Wśród pochylonych kamieni czuło się kojące powietrze - kremowe, skondensowane sadzawki uwarstwionego spokoju. Epsilon rozpostarł poduszeczki i pił z Matki. Świat karmił ich wszystkich, bezczasowe energie sączyły się rozlewną obfitością. Czego nie wykorzystał Gatunek lub zwisające dzikie organizmy, wznosiło się dojrzałymi radiacjami ku Sklepieniu w górze.

Epsilon zadrżał z ekstazą, gdy napełniły się jego baterie.

- Nie zapomniałeś o dobrym wychowaniu.

- Nauczyłem się od ciebie nie tylko fałszywej Fizyki.

- Myślisz, że ta herezja to jedynie Fizyka? - słynne krzemowe krawędzie błysnęły w bystrych oczach. - Ty byś zniszczył jedność Świata!

- Jeśli Wszechrzecz zawiera więcej niż Świat, czyż nie powinniśmy o tym wiedzieć?

- Wszechrzecz to właśnie Świat!

- To hipoteza.

Epsilon zerwał się z połyskującej słońcoskały, odrywając swoje poduszeczki.

- Prawda! Jedność spowodowała Swoje Stworzenie...

- Cokolwiek by to znaczyło, dokładnie...

- ...w jedynej geometrii przykazanej przez naturę! Tymi swoimi przeklętymi ideami rozbijesz cały porządek, który nasz Gatunek zbudował z takim wysiłkiem. Żyliśmy przykładnie i czysto, kierując się zasadami Prostodroża i Poprzekdroża, moralnymi imperatywami...

- Oszczędź mi inwokacji do modlitwy. Mam coś do załatwienia.

Lambda pchnął Epsilona z powrotem na miejsce, nie niegrzecznie, lecz żeby ten wyświechtany mógł wchłonąć więcej energii, które potrzaskiwały w słońcoskale. Promieniowanie, migocząc, wystrzeliło w górę i zabarwiło cieniste obłoki wiecznego Sklepienia. Epsilon zagrzechotał w proteście nogami, lecz w końcu opadł ze smutną wdzięcznością.

Bitwy rzadko zostawiają czyste zakończenia. Zwycięstwo, szybkie jak marsz Prostorunkowy, radośnie uderzało do głowy. Pokłosie wydawało się dźwiganiem ciężkiego brzemienia pod górę i Poprzekrunkowo.

Lambda spędził wiele czasu, opracowując szczegóły: opiekę nad rannymi, ściganie wroga, politykę wobec więźniów. Wszędzie wiwatowały wojska. Gdy przechodził, wielu, oddając mu hołd, zarzynało Doxów. Obfita niebieska krew skwierczała na słońcoskale. Ciała skręcały się, nogi drgały po raz ostatni. Lambda musiał udawać, że sprawia mu to przyjemność.

A jednak zapał i ekscytujący zapach zwycięstwa odnosiły skutek. W tym niedawnym zwrocie przeznaczenia Lambda czuł siłę swoich przekonań. Teraz, gdy Epsilon był pod strażą, a Doxy rozproszone, głód ostatecznego sprawdzenia swojej wizji dał na nowo o sobie znać. Eksperyment przyzywał.

Sklepienie pokryło się mrokiem, gdy Lambda powrócił na grzbiet wzgórz. Wchodząc na stromy stok, zmagając się z poprzekrunkowym zgęszczeniem powietrza, które w całej historii utrzymywało Gatunek w umysłowej niewoli, Lambda poczuł wstrząsy. Początkowo wydawało się, że to jedynie nagły wzrost lepkości przestrzeni. Potem sprawy pogorszyły się. Lambda poślizgnął się i upadł.

Grunt drżał. Lambda dźwignął się na drżących nogach - żołnierze nie powinni widzieć Proroka rozciągniętego na ziemi. Ugiął kolana, przyjmując właściwą postawę, nabytą długą praktyką.

Wstrząsy. Skała się otwierała, wznosiły zbrylone opary. Płachty szarej masy odwirowywały w pajęcze zasłony. Słońcoskała dymiła w postaci ulotnych, pienistych pętli. Masa wybuchała obłoczkami i falowała. Rzedła, drobnoziarnista i parząca, włączając Lambdę w swą własną poświatę. Obłoczek złapał jakoś i odbił na chwilę w swej mgiełce kanciaste ciało Lambdy, jakby Prorok stał tam, gdzie jest, a jednocześnie migotał w otoczeniu i łączył się z nim, mieszał z ukośnymi promieniami i uchodził w refrakcyjne miazmaty.

Lambda zorientował się, że wskutek wyprostowania najwięcej ucierpiały góry. Gdy zmieniała się geometria Prostodroża, tracąc krzywiznę w miarę rozszerzania się Wszechrzeczy, powierzchnia Świata przesuwała się. Szczeliny czkały gorącą Aqua Vita, której parzące strumyczki przynosiły nieostrożnym ból i śmierć. A jednak w katastrofie kryła się wiedza. Te trzęsienia stanowiły podstawową wskazówkę, która doprowadziła Lambdę do Proroctwa.

Szczyty się kruszyły, wąwozy zawalały. Nieunikniona ewolucja wszechświata ciągle trwała dalej, obojętna na zaciekłe boje i bolesne śmierci jego mieszkańców. Lambda, wprawiony w chwilową medytację, rozważał to wszystko. Dla Doxów takie wyprostowania stanowiły zaledwie nieistotny kaprys pogody. U Lambdy, którym jeszcze w Collegium jedno takie zjawisko wstrząsnęło w pewnej przerażającej chwili, zniszczenia utrwalały pomysłowe abstrakcje, przywdziewając geometrię w cielesną realność. Solidna prawda zbudowana na wstrząsach.

Zjawisko minęło. Lambda i jego eskorta pracowali dalej. Zmaganie się z Poprzekrunkową inercją przyniosło stawom Lambdy dokuczliwe znużenie, lecz Prorok musiał utrzymywać stoicką obojętność. Pospolitaki mogły sobie unikać zwartych naprężeń, które przestrzeń narzucała poruszającemu się w Poprzekrunku. Stosowali zmyślne uniki i ześlizgi po wspomaganych grawitacją zboczach.

Podoficerowie pośpieszyli na ratunek. Godność nie pozwalała Lambdzie przyjmować choćby odrobiny takiej pomocy. Blady i sapiący, wspiął się na ostatni grzebień.

Specjalna straż, pilnująca Epsilona, rozstąpiła się przed nadchodzącym Lambdą. Czwororęczna broń wystrzeliła do góry w pozdrowieniu. Dalsze wiwaty, które obecnie tylko nużyły Lambdę. Matematycy niezbyt lubią nieustanną harówkę przywództwa.

Epsilon leżał spokojnie, blady i nieruchomy, lecz wyraźnie w lepszym stanie. Lambda był zadowolony i zostawił Epsilona, by nasiąkał jeszcze promieniowaniem Świata.

Podoficer podszedł nieśmiało, gdy Lambda lustrował równinę w dole, gdzie płonęły żywe ognie i żwawo zajmowano się zwyczajowym torturowaniem zwyciężonych. Lambda wysłał rozkazy, by tego zaprzestano, i odwrócił się, by przyjąć nową wiadomość, tym razem przyjemną.

- Aqua Vita porusza się, Proroku - rzekł podoficer.

- Czy wielki worek przygotowano?

- Dwuwarstwowy, jak rozkazałeś.

- Przygotujcie się do startu.

- Tak, Proroku. Pilot Eta wierzy, że doświadczenie tym razem się powiedzie.

- Eta wierzył w to samo ostatnim razem.

Podoficer zamilkł. Sztab Lambdy, powściągliwy i niezawodny, nigdy nie wiedział do końca, jak traktować te nastroje i ironiczne wypowiedzi. Najzupełniej zrozumiałe: nikt z nich w swym sercu nie był matematykiem.

Ten podoficer wybrał typowy unik, ignorując ukryte znaczenie w słowach Lambdy.

- Eta życzy sobie wyruszyć sam, ponieważ jest to związane z niebezpieczeństwem i...

- Nie. Ja będę towarzyszył Ecie. A także pasażer.

Podoficerowie poruszyli się zaniepokojeni.

- Ale Proroku! Twoja osoba nie może...

- Cicho! - rozkazał Lambda. - Zajmijcie się świętowaniem zwycięstwa. Ja pójdę naprzód, do kaldery.

Jeden z oficerów, znany ze swych zdolności dyplomatycznych, zagrzechotał pośpiesznie naprzód i nieśmiało zaprotestował:

- Ale... Nie wolno ci! Choć to święta misja, ty jesteś zbyt ważny. Niebezpieczeństwo...

- Zamilczcie. Chcę być pierwszym, który zobaczy uzasadnienie naszych poglądów.

Lambda oddalił się od nich z podniecającym poczuciem spełnienia. Pobić Doxów w wielkiej walce i jednocześnie przeprowadzić swój wielki eksperyment - to stanowiłoby ukoronowanie życia spędzonego w służbie prawdy. Tak, zrób to. A ostatnim pociągnięciem będzie zmuszenie pokonanego wroga, by był naocznym świadkiem klęski starych idei. Tak, tak.

Żołnierze podnieśli Epsilona - znużony, ranny, patrzył z niedowierzaniem na Lambdę.

- Ty... zrobisz to? Weźmiesz mnie?

- Pójdź. Jestem empirykiem. Pokażę ci, jak czcze są twe idee.

Jeden gest i strażnicy poprowadzili szybko Epsilona za Lambdą, podążając przez rozradowany obóz. Wojska ochoczo wiwatowały na cześć swojego Proroka na każdej uliczce i z każdego wzgórka. Wyładowania gotujące błyskały pełne wyśmienitego pokarmu. Żołnierze wymachiwali na Epsilona swymi trójręcznymi miotaczami, ciskali przekleństwa. Jeden rzucił się ku niemu z multimaczugą. Z jego szalonych oczu parowała nienawiść i strażnicy musieli go powalić na ziemię.

Dotarli w końcu na brzeg wielkiej kaldery. Epsilon ciężko łapał powietrze wśród kłębiących się poniżej języków białego żaru.

- Ja... ja nigdy nie widziałem tego tak...

- Właśnie. Zajęliśmy ten łańcuch, gdyż wiedzieliśmy, że tutaj wytryśnie Aqua Vita.

- Domyślałem się tego. Ale aż taka gwałtowność!

- Wyczekiwaliśmy tego. Tutejsza Aqua Vita jest największym dostępnym nam źródłem energii. Jedyną nadzieją na uzyskanie dowodów naszych zasad.

- Masz na myśli wasze perwersje.

- Mylisz się co do natury prawdy.

Lambda już dawno zdał sobie sprawę, że Epsilon nigdy nie ulegnie abstrakcyjnym argumentom. Świat rozciągał obiekty Prostorunkowo, kompresował je Poprzekrunkowo. Rzeczy mające swobodę ruchu orientowały się Prosto.

Cała filozofia dopatrywała się w tym pochodzenia naturalnego. Porządek moralny pochodził od tego rozciągania, upośledzając Poprzekrunek. A jednak nie była to Wielka Nauka, uświadomił sobie Lambda. To była geometria. Śmiałe, abstrakcyjne hipotezy - lecz jakże ich dowieść? Tylko przez zanurzenie się w Świecie - i opuszczenie go.

Dymiąca kaldera ziewnęła jak wielka gęba, rozwierając się wściekle na gorejące bezpłomiennie niebo. Wyziewy wyrzucane były z pryszczy szalejącej furii. Energie pochodziły z głębi, z trzewi Świata. Wokół brzegu moce Matki tańczyły we wstęgach pokrywających się pękającymi bąblami. Mezony rozbryzgiwały się, plamiąc powietrze swymi gasnącymi przesłaniami.

Aqua Vita była surową formą, która poruszała słońcoskały, karmiąc Gatunek Matczyny oraz cały wypełniony po brzegi zieleniejący Świat. Teraz głęboki, niski pomruk szlaki i tlących się gniewów wzrastał, przemawiając akustycznymi głosami przez ich stopy. Szli mozolnie pod górę, walcząc Poprzekrunkowo ku podrygującemu balonowi nasadzonemu na brzeg wielkiej dymiącej otchłani.

Eksperyment miał być przeprowadzony przy najniższym brzegu kaldery, gładkiej ceramicznej krawędzi uformowanej ostatnio z wystygłej Aqua Vita. Lambda widział na dymiącym horyzoncie górną krawędź postrzępionej skały i krater ciągnący się Prostorunkowo wzdłuż grzbietów. Ich worek gazowy, starannie zszyty i uszczelniony, podskakiwał tutaj wśród wyjących wiatrów. Wydawało się, że w końcu jest gotów złapać prądy wstępujące i zniknąć w niebie, pstrym i wściekłym od burzliwych, ciemnych zawirowań.

Eta wybiegł im naprzeciw.

- Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby Vita płynęła tak obficie!

- Wspaniale.

Lambda pchnął Epsilona naprzód.

Eta na widok Epsilona zatoczył się do tyłu, zadyszał, lecz z szacunku nie powiedział nic. Ciężkie, głuche dźwięki niosły się, brzmiały w zbrylonym powietrzu.

Załoga naziemna była również zaskoczona, na chwilę przerwała pracę, a potem powróciła do swoich przygotowań. Skrzypnęły dźwignie i pudłowata gondola podniosła się z gruntu, ciągnięta przez wznoszący się do góry worek.

Eta zawołał do nich, przekrzykując mamrotanie Aqua Vita:

- Nie jestem pewien, czy w tych wirach zdołam sterować statkiem. Może, o Proroku, gdybym najpierw wzniósł się sam...

- Nie. Chcę to zobaczyć. Teraz.

Balast i wyciągarki przytrzymujące ogromny łatany worek z gazem ledwie dawały sobie radę. Liny pojękiwały, więżąc go na dole, gdy ciepło kaldery wyraźnie nadymało balon, niczym ogromny, napęczniały organ, który trawi obfity posiłek.

Lambda zerknął na rozległą krzywiznę balonu, dumny z tego osiągnięcia. Żmudna robota i przemyślne rękodzieło uformowały tę konstrukcję. Izolacja i bufory utkane zawile, by podczas wznoszenia nie pękły szwy ani nie nadpaliła się powłoka. Będzie to epokowa podróż, bez względu na to, czy przebiją się przez Sklepienie, czy nie. Ale przebiją się - muszą. By nowe większe zwycięstwo przewyższyło tamto poprzednie, w ciągu jednego...

Lambda nie widział strzały, która uderzyła go w pancerz. Ostre, nagłe ukłucie bólu - i Lambda spadał, obracając się bezradnie. Kiedy się z poślizgiem zatrzymał, atakujący byli w połowie drogi do skalistej krawędzi.

Doxowie. Szybko biegnąca zwarta grupa. Strzała zaświszczała nad Lambdą i ledwo ominęła Etę.

- Atak! - krzyknął Eta. - Jeśli pobiegniemy...

- Nie będziemy uciekać! - krzyknął Lambda. - Ten Epsilon, gdzie jest winowajca?

Epsilon cicho okrążył gondolę. Lambda pognał w górę zbocza, a Eta wystrzelił do Doxów dwie szybkie strzały. Załoga naziemna, zamarła z przerażenia, zaczęła puszczać bębny lin. Gondola skrzypnęła i podryfowała wyżej.

Epsilon był stary i powolny. Lambda schwycił Epsilona i uderzył nim o twardą tkaninę gondoli.

- Masz w sobie zaimplantowany znacznik, prawda?

- Oczywiście - łagodnie odpowiedział Epsilon.

- Tak więc drużyna samobójców...

- Mogła zatrzymać tę szaloną wyprawę. Może nawet powstrzymać wszechwiedzącego Proroka.

Lambda przeklął się, że nie pomyślał, dlaczego właściwie Epsilon pozwolił się pochwycić. Mały oddział komandosów, skryty tu w górze wśród siarczanych fałd, gotowy do ataku, gdy eksperyment właśnie miał wystartować, poinstruowany wcześniej przez Epsilona, który udawał zmęczenie. Zwycięstwo oślepiło zwycięzcę.

- Ustąp teraz, a oszczędzę cię. Zaniechaj... - rzekł szybko Epsilon.

- Cicho!

Lambda wystrzelił pocisk z procy, którą miał przy boku, w kierunku Doxów, bardziej by zyskać na czasie, niż żeby spowodować szkody. Tak naprawdę nigdy nie osiągnął sprawności w zadawaniu gwałtu.

Lanca przecięła jedną z lin gondoli. Włókna z trzaskiem puściły i gondola zakołysała się gwałtownie. Doxowie szybko się zbliżali. Tylko kilka proc obsługi naziemnej zwalniało ich mozolny marsz po kamienistym zboczu. Eta, Lambda i przestraszona obsługa naziemna nie mogli się opierać przeciwnikowi mającemu miażdżącą przewagę liczebną.

Lambda pochylił się, otoczył wroga ramionami.

- Do środka! - mruknął.

Wepchnął Epsilona do gondoli, a potem podążył za nim.

- Eta - chodź!

Eta wgramolił się do środka. Doxyjski procarz, zawodząc, przeciął następną linę. Gondola głucho łupała od trafiających ją w boki pocisków.

Eta przygotował wewnątrz żałośnie mało sprzętu i wydał rozkaz obsłudze naziemnej.

- Zwolnić!

Liny puściły z trzaskiem. Balon pomknął ku niebu, a przyśpieszenie przygniotło ich wszystkich do podłogi gondoli. Pociski z proc waliły od spodu, wstrząsy przenosiły się przez stopy Lambdy. Wokół smagały gwałtowne czerwone wichry.

Doxowie w dole skurczyli się. Ich wściekłość na wznoszący się balon zmieniła się w gorączkowe szaleństwo. Rzucili się na obsługę naziemną i Lambda musiał odwrócić wzrok.

A potem cisza. Nagły spokój, kiedy wystrzelili ku niebu niesieni kłującym wiatrem.

- Zdradziecko wykorzystałeś moje miłosierdzie! - krzyknął Lambda.

Epsilon był dziwnie spokojny.

- Zrobiłem ostatni ruch. Niestety, nie udało się.

Lambda nie mógł wymyślić żadnej odpowiedzi. Epsilon stał obojętnie z drugiej strony wąskiej gondoli, zerkając w dół.

- Jesteśmy w szybkim prądzie wznoszącym - rzekł Eta. - Myślę, że balastem możemy skompensować ucięte liny. Potem, jeśli...

- Uczyń tak.

Czas, by się skupić. Lambda umiał wyrzucić z myśli najbardziej dręczące wydarzenia i skupić się na teraźniejszości. Spojrzał w dół.

Nigdy nie widział takiej parzącej gwałtowności, jak we wzburzonych rzekach tam, w dole. Pomarańczowe bańki pękały, stając się czerwoną mgłą. Kwarki tryskały z zagrzebanych wściekłych hadronów. Pióropusze rozgałęziały się ku górze jak języki w obłąkanych ustach. Pędzący suchy wiatr wzbudzał trwogę nawet w umysłach na to przygotowanych.

Eta krzątał się przy ciężkich workach ułożonych wzdłuż olinowania gondoli.

- Może zdołam posterować do środka kaldery, spróbuję złapać jakiś prąd wznoszący i...

- Idź! - rozkazał Lambda. Eta miał zwyczaj tracić czas na roztrząsanie szczegółów.

Aqua Vita mogła zblednąć, jak to się często zdarzało. Rzeczywiście, w Historii Gatunku jej parujące energie powoli słabły - jeszcze jedna wskazówka, która doprowadziła Lambdę do jego nowej wizji. Wizji Świata ewoluującego, prostującego swoją Prostorunkową geometrię, co z kolei sugerowało istnienie większych przestrzeni poza Sklepieniem. Przestrzeni, których Świat był tylko częścią...

Lambda zerknął w górę w tunel wycięty już w sklepieniu przez ciepło Aqua Vita. Wieczny całun wiszący ponad Światem był ołowiany, nieruchawy - z wyjątkiem miejsc, w których przekłuwały go iglice gorących gazów. Tam czaiła się pstrokata ciemna mgiełka. Lambda już teraz sięgał wzrokiem w głąb tej jaskini w dymnej ruinie, wyżej niż zaglądał ktokolwiek z Gatunku.

- Jesteś szalony, że to czynisz! - krzyknął Epsilon ponad parzącym hukiem kaldery. - Sczeźniemy w gorącu. I bez żadnego sensu!

Lambda przycisnął Epsilona do lin mocujących gondolę.

- Spójrz w górę, potem dasz świadectwo. I nigdy już nie zdołasz zaprzeczyć. Patrz!

Wystrzelili w górę w głąb mrocznego tunelu. W pionową otchłań między żarzącymi się obłokami. Sklepienie było nieuniknionym wynikiem wiecznego gorąca Matki i jej potrzaskujących życiodajnych napięć elektrycznych - warstwa drobnego kurzu i gazu, utrzymywanego przez wieczny dopływ energii z dołu.

Stanowiło ono także płachtę duszącą wiedzę o tym, co się mogło znajdować ponad nim. Epsilon i Doxowie utrzymywali, że poza Sklepieniem nic już nie istnieje, że jest to naturalna, dana przez Stworzyciela granica idealnie cylindrycznego Świata Matki. Zwisała jak ograniczający całun wymiarów Poprzekrunkowych, należyte zamknięcie wiedzy możliwej do uzyskania przez Gatunek.

Lecz by wskazać moc Stworzyciela, wzdłuż osi Prostorunkowej nie istniało ograniczenie. Przestrzeń tam była nieskończona, dozwolona, wyraźnie przydzielona przez Stworzyciela. Gatunek mógł przez wieczność podróżować Prostorunkowo, rozszerzając się na nowe terytoria, według swoich potrzeb czy aspiracji. Tylko malkontenci w rodzaju Lambdy myśleli o poruszaniu się w kierunku najbardziej sprzecznym z jakimkolwiek rozsądkiem, kierunku jeszcze gorszym niż ruch Poprzekrunkowy - o wzniesieniu się przez Sklepienie. O przebiciu nieba.

Lambda splunął i patrzył, jak krople spadają w zmagające się wiatry. Obliczył, że materia to suflet pustej przestrzeni i wściekłych prawdopodobieństw, i dla niego takie starożytne wierzenia w niczym się nie różniły od dziecięcych konfabulacji.

- Widzisz Świat? - zbeształ Lambda Epsilona. - Nikt z Gatunku nigdy się tak nie wzniósł. Uzyskujemy w ten sposób nową perspektywę, zgadzasz się?

Cała kaldera rozciągała się pod nimi. Szczodra ziemia pobłyskiwała wiecznym promieniowaniem, które wydobywało się strumieniami energii elektrycznej i fotonowej - pożywieniem dla Gatunku. Piękno wszędzie wznosiło się oparami. Zmierzwione grzbiety były jak małe ślady stóp. Całe armie znalazły się w polu widzenia, ich szeregi to cienkie linie, wciąż zmieniające położenie.

Epsilon rzekł z goryczą:

- Będziesz za to skazany na wieczne potępienie. Za ten akt...

- Jedyną wieczną rzeczą są zmiany. Prostowanie się osi Prostorunkowej, odpływy Aqua Vita. Wszystko na to wskazuje.

- To są tylko przemijające wydarzenia. Stworzyciel może ustawiać nasz świat, jak mu się podoba.

- Pogląd iście pobożny, ale teoria żadna.

- Teoria? Mówię o naturalnej geometrii, o cylindrze. Bezpośrednio poznajemy jego piękno. Istnieje wiecznie, gdyż jest to najdoskonalszy kształt, wyrażający wolę...

- Tak mi powiadano, kiedy miałem jeno połowę swego wzrostu.

Lambda odpędził szorstkim gestem Epsilona, by lepiej widzieć perspektywę rozpościerającą się poza ich malutką gondolą. Ostre gorąco wirowało wokół, sycząc i potrzaskując wśród lin.

- Z pewnością nie możesz zaprzeczyć idealnej geometrii, którą czujemy na każdym kroku, zaprzeczać Poprzekrunkowi i Prostodrożu? - rzucił Epsilon tonem kaznodziei.

- Oczywiście, że mogę. Spójrz w górę!

Epsilon wyciągnął szyję ku workowi z gazem, który teraz żarzył się przyćmioną czerwienią od parzących wiatrów. W górze, ponad workiem nie było nic, prócz szarej kipieli. Ściany gondoli chroniły przed najgorszymi skutkami gorąca, lecz Lambda czuł palący nacisk na swój pancerz. Jak długo zdołają to wytrzymać? I gdzie zaniosą ich te szalone prądy? Teoria milczała na ten temat.

- Nie bardzo cię rozumiem. - rzekł Epsilon.

- Worek. Sfera. Z pewnością to forma doskonalsza.

- Doskonałość? To jest doskonałość naiwnego prostaka.

- A jednak to droga prawdziwego, większego Świata.

- Nonsens! Poprzekrunek, Prostorunek, te dwie ścieżki pouczają nas, że znaczący Świat musi być cylindryczny.

- Pozwoliłem, by raczej prowadziła mnie matematyka, a nie odwrotnie. Skonstruowałem równania, które pokazują, że wszechświat może faworyzować kulistość.

- Ha! Czy sądzisz, że jedynie ty opanowałeś zakresy filozofii matematycznej? To ja nauczyłem cię tej wiedzy, pamiętasz?

- I dobrze to zrobiłeś, choć zatrzymałeś się, nie czyniąc następnego kroku. Ja uogólniłem twe równania. Znalazłem rozwiązania opisujące wizję znacznie szerszą.

Pogarda Epsilona przebiegła falą w podwójnym rzędzie jego oczu.

- Tak szeroką, że musisz wspiąć się na straszliwe sklepienie, by ją ujrzeć?

- By jej dowieść, tak. Lecz sama wizja tańczy przed oczyma duszy, jeślibyś tylko tam spojrzał.

- Sklepienie jest święte. Ograniczenie dane przez Stworzyciela...

- Sklepienie to element pogody. Nic zasadniczego. Nawet...

Balon ostro skręcił na bok. Uderzył w nich palący wiatr, Lambda przewrócił się i potoczył. Stary Epsilon łapał powietrze i przylgnął do olinowania, utrzymującego gondolę pod rozległym brzuchem. Potem upadł.

Lambda jakąś cząstką swej duszy pragnął aż do bólu opowiedzieć staremu mentorowi o wizjach zawartych w suchych, formalnych równaniach. W końcu więc wyrzucił z siebie swe uczucia, swe sny, rwącym strumieniem, który smagające wokół wiatry tylko wzmacniały. Uklęknął przy Epsilonie i przemówił szybko, prawie się usprawiedliwiając.

Mówił o wszechświecie zdominowanym przez trywialną siłę, jedynie grawitację. O tym wszechświecie rozszerzającym się, stygnącym jak prosty gaz, a jednak słabnącym, w miarę jak wzrastał.

- Jak lód zamarzający na stawku! - krzyknął Lambda, kiedy Epsilon wydawał się nieporuszony. Lód nigdy nie był płaski, gdyż małe gęste zmarszczki i fale rosły razem z puchnącą czasoprzestrzenią. Wszystkie błędy i złe ułożenia zostają ściśnięte w niewielkich obszarach. Zgniecione fałdy czasoprzestrzeni, plątaniny topologii, które wygładzały się, rozszerzając.

- Te wyprostowania, nie widzisz tego? - krzyknął Lambda.

- Nasza geometria staje się doskonalsza w miarę upływu czasu - odrzekł sztywno Epsilon. - Prostorunkowość zmniejsza swe i tak już niewielkie zakrzywienie. Jeśli powoduje to trzęsienia ziemi i powstawanie gór, niech tak będzie. To wola Stwórcy, nie twoje równania.

Tak więc Lambda mówił o linach, które rozszerzają się z całością Wszechrzeczy, stają się dłuższe i wspanialsze, gdy rosną z większym otoczeniem, o zakrzywionej czasoprzestrzeni, która rozciąga się przez Całość, trzymając ją razem.

- Właśnie dlatego mamy naszą geometrię! Cylinder to lina, która trzyma razem Całość, pasmo przez sferyczną symetrię, na której opiera się Świat.

Lambda skończył, dysząc. Wyjące wiatry zdawały się szydzić w jego uszach, gdy pogarda pojawiała się w oczach Epsilona. W końcu Epsilon przemówił.

- Traktowałbyś nas jako mieszkańców jakiegoś sznurka? .

Gdy Lambda usłyszał ten kiedyś umiłowany i wzbudzający strach głos, naładowany teraz taką pogardą, wiedział, że do Epsilona nie dotrą żadne argumenty. Lambda miał wizję wielkości wynikającej z faktu, że są częścią czegoś kulistego, idealnego i nieporównywalnie większego od świata zakreślanego kipiącym, mrocznym Sklepieniem.

A jednak Epsilon zobaczył w niej zabiegany, nieważny Gatunek, ograniczony nicią w kilimie. Kilimie, który przez samo swe istnienie odbierał Gatunkowi jego znaczenie.

Lambda obawiał się takiej porażki. Nie spodziewał się natomiast ciosu, który Epsilon wymierzył w jego pancerz.

- Nie zrobisz tego! - Epsilon mocno walił Lambdę, aż jego czułek trzasnął i odłamał się.

Lambda, oszołomiony, cofał się do olinowania. Eta rzucił się na pomoc. Epsilon oderwał się od niego i mocował z siecią trzymającą gondolę.

- Zobaczysz. Położę temu kres!

Epsilon gramolił się po zewnętrznej stronie olinowania, niepomny huraganowych wiatrów, które szalały obok, targając jego czułki.

- Niech sobie idzie. I tak niedługo odpadnie - rzekł Eta.

- Nie. Nie możemy na to liczyć.

Lambda przejrzał plan Epsilona. Jeśli Epsilon dotrze do balonu, jedno nacięcie zakończy ich ekspedycję. Zakończy również ich życie.

Lambda poszedł w górę. Czepiał się olinowania wszystkimi nogami, próbując walczyć z kołysaniem gondoli. Wznosili się wydrążonym przez gorąco szybem, obok wirowały wzburzone obłoki, znacznie teraz bliższe. W górze nadal nie było nic widać prócz szarej kotłowaniny.

- Nie rób tego!

Lambda nie spodziewał się, że odwiedzie Epsilona od jego zamiarów, lecz mógł mu przeszkodzić, opóźnić...

Podrygujące w górze nogi zatrzymały się na chwilę i Epsilon odpowiedział:

- Nie dopuszczę, byś rozłupał samo niebo i zwiózł na dół fałszywą wiedzę.

- Umrzesz na próżno!

- Nie, to ty umrzesz na próżno. Ja umrę za swoje przekonania.

- Nauczyłeś mnie studiować, uczyć się od świata...

- Szczęśliwy zakończę swe dni, wiedząc, że walczyłem za Stworzyciela.

- Być może Stworzyciel nie potrzebuje twej pomocy.

Lambda już prawie docierał do Epsilona. Upał wywoływał falowanie powietrza, dźgał nożami pod pancerzem. Rzednące powietrze ssało. Sklepienie było ziarniste, jego niezbyt gęste opary podrażniały. Lambda zaczął wspinać się jeszcze szybciej.

Lecz Epsilona dzielił tylko jeden sus od żarzącego się podbrzusza balonu. Przylgnął do olinowania i rozwinął swą kończynę projekcyjną. Była stara i pokryta plamami, lecz zachowała ostrze. Wystarczające, by przedziurawić balon.

Lambda widział błysk ostrza, gdy Epsilon znowu rozpoczął mozolną wspinaczkę. Ostrze jaśniało, zapowiadając śmierć od jednego pchnięcia. Lambda pośpieszył w górę, by złapać Epsilona za nogi, oderwać je od olinowania. Nie pora na litość. Rzuci wroga w mgłę. Będzie patrzył, jak koziołkuje w dół, na pewną śmierć.

Dopiero teraz Lambda uświadomił sobie, że zakurzone wiry Sklepienia zaczynają się przerzedzać.

Wokół nich obłoki bladły. Wystawały przez nie postrzępione łaty czerni. A potem całun zupełnie się odwinął i Lambda zobaczył, że wznieśli się nad szeroką równinę o barwie kości słoniowej.

Równina, potem płaszczyzna, gładka matematyczna powierzchnia. Nie z substancji, lecz z pary i cieni. Wierzch Sklepienia.

Zbrylone obłoki ciągnęły się w dal. Wzdłuż Prostorunku Sklepienie zwężało się bez końca, stając się tasiemką, która w dali podążała lukiem w górę. Jej krzywizna była prawie niedostrzegalna, dopóki tasiemka nie znikła w czerni.

W Poprzekrunku Sklepienie zakrzywiało się stromo, kończąc się atramentową nicością. Cienista nisza, niewyobrażalnie olbrzymia...

Umysłem Lambdy wstrząsnęły wnioski, jakie wysnuł z tego widoku. Otchłań nicości, całkowita, nic nie znacząca pustka dookoła.

Czy taki był wynik jego równań? Świat miałby być szczeliną w nicości? Nie - taka próżnia nie może istnieć. Granica między ziejącymi pustkami nie miałaby ani celu, ani piękna, ani wielkości, ani struktury.

Epsilon wrzasnął. Trwoga krzyku smagnęła Lambdę, lecz był skupiony, zerkając w atramentową pustkę. A potem został nagrodzony. Zobaczył.

Gęsta ciemność zdziwiła Lambdę. To, co zobaczył potem, dźgnęło go trwogą. Jakieś... rzeczy... wisiały tam, w ciemnej niszy.

Rozległ się następny, bardziej rozpaczliwy, gorzki i ostry krzyk Epsilona, przerażając Lambdę - wściekłość zmieszana ze strachem, a potem ostateczne i beznadziejne cierpienie. Jęk ostateczny, gdy wiekowy uczony poczuł, jak zdarto z niego wygodny płaszcz jego wierzeń.

Epsilon jęknął. Obrócił się w olinowaniu, by spojrzeć na otaczający ich ogrom, jego żałosny krzyk zmienił się we wrzask. Lambda zrozumiał wtedy, dlaczego Epsilon tak mocno sprzeciwiał się Proroctwu. Z przeraźliwego strachu, z trwogi przed taką właśnie otchłanią. To zbyt wiele, by nad tym rozmyślać, nawet w mglistych, abstrakcyjnych terminach matematyki.

A potem Epsilon wypuścił z rąk liny. W locie rozłożył szeroko nogi. Przez chwilę wydawał się również wreszcie wyzwolony, lecąc w kojący obłok chmur, które mknęły pod ciągle wznoszącym się balonem. W końcu, w jednej chwili, zniknął.

Pusta, gęsta ciemność, która przestraszyła Epsilona - to Lambda mógł wytrzymać. W gruncie rzeczy wielokrotnie rozmyślał o takich obszarach. Nie mógł jednak pojąć tych punktów jasności, które miały tam swą siedzibę.

Trzymać się olinowania - to wymagało od Lambdy wszystkich jego sił. Trzymać się swych przekonań i nie pójść za koziołkującym w dół Epsilonem.

Jakoś nie pomyślał, że Świat może być zaledwie małą rzeczą we wszechświecie pełnym innych obiektów. Niebo upstrzone żarzącymi się kulami aktynicznej energii, kruche punkty całkowicie obcego światła.

Najbliższe i najjaśniejsze były kulami.

Sferyczność panowała wszędzie, nad wszystkim, pławiąc się w jasności.

Na górze wschodziły gwiazdy.

I Lambda zrozumiał - te globy będą rządziły tą rozległą przestrzenią. Będą panować w tym wszechświecie, redukując Świat Lambdy do zbioru brzegowego, do tasiemki nicości, w miarę jak rozszerzać się będzie czasoprzestrzeń.

Jęk Lambdy różnił się od jęku Epsilona.

Nawet gdy Lambda krzyczał w szoku, w dziwnej ekstazie, dźwięczał w tym triumf. Końcowy akord samopoznania, mieszanina bólu i dumy, gdyż znalazł tę wspaniałość, ten ogrom - to, czego szukał - i w ten sposób stal się na zawsze tego częścią.

Świat Matka był jedynie uwagą na marginesie, rysą.

Sznurkiem. Kosmicznym, lecz jednak tylko sznurkiem.


Paul J. McAuley


ŚWIADECTWO ANIOŁA


(RECORDING ANGEL)


Tłumaczyła Paulina Braiter


Paul J. McAuley zyskał sobie sporą sławę jako autor

przekonujących, barwnych i nowatorskich opowieści

science fiction. Między innymi opublikował Red Dust,

Eternal Light z Pasquale’s Angel. Obecnie pracuje

nad książką Fairyland, powieścią SF, której akcja

toczy się w niedalekiej przyszłości.

Świadectwo Anioła wkracza na terytorium, znane

z twórczości E. M. Forstera, czyniąc po drodze potężny

objazd przez krainę rodem z Cordwainera Smitha.

Efekt owej wyprawy jest zarazem fascynujący

i niesamowity... i głęboko zapada w pamięć.



Pan Naryan, Archiwista Sensch, nadal pozostaje wierny dawnym przyzwyczajeniom, choć od czasu, gdy do miasta przybyła Anielica, jest to coraz trudniejsze. Od bardzo dawna trzymał się kurczowo swych codziennych rytuałów i niełatwo mu z nich zrezygnować. Toteż owego dnia, w którym w Sensch ma się zjawić statek Anielicy po to, by zabrać ją z powrotem, dnia, który zgodnie z jej obietnicą, złożoną wyznawcom, ma się zakończyć wybuchem rewolucji, o zmierzchu, gdy Bliska Krawędź Zlewiska wznosi się ponad słoneczną tarczę, a Oko Opiekunów wschodzi nad górami Dalszej Krawędzi, pan Naryan jak zwykle przemierza spacerkiem długi bulwar na skraju miasta, zmierzając ku Wielkiej Rzece.

Spod jego stóp rozbiegają się wirujące wzory, srebrzyste i złote kręgi na powierzchni żywego marmuru. Nad głową w wieczornym powietrzu śmigają chmary maleńkich automatów: gęsta materia informacji. Szerokie stopnie wiodą w dół, wprost do brązowej rzeki. Nagie dzieci pluskają się na płyciznach; odwracają głowy, patrząc na pana Naryana, starego tłuściocha, przy każdym kroku wspierającego się na lasce. Archiwista mija je, kuśtykając, i zanurza się powoli, aż w końcu tylko jego bezwłosa głowa wystaje nad powierzchnię. Nabiera powietrza w płuca i nurkuje; jego nozdrza zaciskają się natychmiast. Oczy przesłania cienka błona. Jak zawsze, niski ryk wód przelewających się przez krawędź świata porusza jego serce. Pan Naryan wypływa na powierzchnię i dzieci witają go głośnymi okrzykami. Ponownie się zanurza i znów wypływa, a dzieciaki, zdyszane i zachwycone, rozbiegają się wokół. Pan Naryan śmieje się wraz z nimi, po czym wdrapuje się po schodach. Jego luźna, ściśnięta paskiem koszula ocieka wodą, wkrótce jednak powiew gorącego wieczornego powietrza osuszają całkowicie.

Nieco dalej, uczestnicy stypy puszczają na wodę małe gliniane lampki. Bystry prąd unosi je ze sobą. Kiedy pan Naryan kuśtyka wolno obok, stojący po pas w wodzie mężczyźni odwracają się, przyciskając pięści do swych szerokich i wąskich czół. Ich mokra skóra połyskuje w ognistym blasku zachodzącego słońca, który kładzie się czerwoną zorzą na rozległej połaci wód. Pan Naryan odkłania się uprzejmie, czując w duchu bolesny wstyd. Kobieta umarła, zanim zdążył wysłuchać jej opowieści, i nie tylko ona - w ostatnich dniach zmarło jeszcze siedmiu mieszkańców. To dla niego prawdziwa klęska.

Anielica opowiedziała mu już tak wiele. Pan Naryan zastanawia się, czy zdoła wysłuchać zakończenia jej historii. Powiedziała, że przez nią miasto stanie w ogniu i, w odróżnieniu od Dreena, pan Naryan wierzy, że to możliwe.

Tuż przy nadrzecznych schodach przysiadł żebrak, krzyżując nogi. To starzec; siedzi wyprostowany, nagi pod płaszczem nieba. Wydaje się spoglądać wprost w zachodzące słońce, jakby wpadł w trans na jawie; trans ów jest dla Wielokształtnych mieszkańców Sensch jedynym odpowiednikiem snu. W jego wielkich oczach połyskują łzy, spływające cienkimi strumyczkami po pomarszczonych policzkach. Maleńka srebrna ćma przysiadła w kąciku lewego oka, zlizując sól.

Pan Naryan wrzuca do miseczki żebraka garść prażonych orzeszków, które nosi ze sobą wyłącznie w tym celu, i rusza dalej. Po jakimś czasie dostrzega tłum, zgromadzony u wylotu bulwaru, gdzie kończą się stopnie, ustępując miejsca dokom. Na ciemniejącym niebie krążą setki automatów, dalej zaś, za falującą mechaniczną zasłoną, stoi rząd miejskich sędziów, wymachujących swymi pejczami tam i z powrotem, jakby oganiali się od natrętnych much. Wplecione w chwosty pejczy blaszki połyskują w krwawym wieczornym blasku; szerokie czerwone płaszcze sędziów zdają się płonąć w ostatnich promieniach słońca.

Wśród tłumu rozlega się szmer, który wznosi się i opada; to odgłos niezadowolenia. Wszyscy spoglądają w górę rzeki. Pan Naryan z nagle ściśniętym sercem uświadamia sobie, na co czekają.

Na północnym horyzoncie, w miejscu, gdzie szerokie wstęgi rzeki i lądu łączą się ze sobą, rozbłyska maleńka iskierka. To galar holujący statek Anielicy. Z każdą chwilą zbliża się do celu swej długiej podróży - pustynnego miasta, w którym uciekinierka znalazła schronienie i pochwyciła pana Naryana w sieć swojej opowieści.


Pan Naryan po raz pierwszy usłyszał o niej od Dreena, Zarządcy Sensch; w istocie Dreen złożył mu wizytę tylko po to, by osobiście przekazać najświeższe wieści. Jego pojawienie się na wąskich uliczkach starej dzielnicy natychmiast przyciągnęło uwagę tłumu, który rósł z każdą chwilą, trzymając się w odległości dwóch kroków od Zarządcy. Ten maszerował niespiesznie w stronę domu, w którym mieściło się mieszkanie pana Naryana.

Dreen był człowiekiem żywym, lecz zarazem udręczonym. Wyrzuty sumienia kazały mu objąć mniej lub bardziej ceremonialny urząd Zarządcy prowincjonalnego miasta, które jego przodkowie porzucili wiele lat temu. Drobny i zręczny, z wygoloną czaszką, ozdobioną jedynie grzywką wielobarwnych włosów, okalającą pergaminową twarz, wyglądał wśród tłumu niczym kwiat lilii płynący z prądem Wielkiej Rzeki. Wyprzedzało go dwóch sędziów, a za nim szybował zdalniak, lustrzane ziarno, pokonujące przestrzeń nagłymi susami jak pestka wyciśnięta z arbuza. Nad głowami tłumu unosił się rój pomniejszych automatów. Urządzenia nie do końca ufały obywatelom, i nie bez powodu. Całym Zlewiskiem wstrząsały nieustanne Wojny Zmian, gdy dziesięć tysięcy Wielokształtnych po kolei traciło niewinność.

Pan Naryan, zaalarmowany dobiegającym z dołu hałasem, wyszedł na balkon, zanim jeszcze Dreen dotarł do jego domu. Skrupulatnie przestrzegając zasad dobrego wychowania, Zarządca spytał, czy może wejść - mały automat, który zawisł u jego ust, wzmacniał każdy dźwięk. Kiedy Dreen przemówił, tłum umilkł gwałtownie, toteż ostatnie słowa Zarządcy odbiły się głośnym echem w wąskiej uliczce. Gdy pan Naryan odparł łagodnie, że Zarządca jest u niego zawsze mile widziany, Dreen skłonił się wytwornie i wspiął po płaskorzeźbach, ozdabiających frontową ścianę budynku. Przesadziwszy metalową balustradę, przycupnął na krześle z żelazodrzewa, na którym pan Naryan siadywał zawsze, udzielając lekcji swemu uczniowi. Podczas gdy gospodarz ostrożnie przysiadł na stołku, jedynym poza krzesłem meblu stojącym na niewielkim balkonie, Dreen oznajmił radośnie, że od ponad roku nie odbył podobnego spaceru. Przyjąwszy herbatę i słodycze, przyniesione przez żonę pana Naryana, przerażoną wizytą tak ważnej osobistości, dodał:

- Naprawdę byłoby lepiej, gdybyś zamieszkał w miejscu odpowiednim dla kogoś o twojej pozycji.

Jako Zarządca, Dreen miał do dyspozycji ogromny pałac z misternie rzeźbionego różowego piaskowca, górujący nad południową częścią miasta. Sam jednak mieszkał w specjalnie przystosowanej powietrznej siedzibie; wiszących ogrodach, unoszących się nad wyniosłymi pałacowymi wieżami.

- Moje powołanie wymaga, abym mieszkał wśród ludzi - odparł pan Naryan. - Jak inaczej mógłbym zrozumieć ich historie? Jak by do mnie trafili?

- Zwykłymi sposobami, rzecz jasna - mógłbyś także powielić się tak, by każdy z węży miał własnego archiwistę. Albo posłużyć się automatami. Przepraszam, zapomniałem, że twoje powołanie zabrania ci korzystania z najnowszych technologii. Dlatego właśnie tu jestem. Z pewnością nie słyszałeś jeszcze najnowszych wieści.

Dreen przemawiał bez ogródek, nie był jednak tak brutalny i bezlitosny, jak wskazywałoby na to jego zachowanie. Podobnie jak pan Naryan, który rozumiał go doskonale, przybył tu po to, by służyć, a nie rządzić.

Pan Naryan przyznał, że nie słyszał o niczym niezwykłym i Dreen z zapałem rozpoczął swą relację:

- Do miasta przybyła kobieta. Podróżniczka międzygwiezdna. Jej statek wylądował w Ys w zeszłym roku. Pamiętasz, wspominałem ci o tym.

- Przypominam sobie, że widziałem lądowanie statku w Ys, ale byłem wtedy młodym człowiekiem. Nie złożyłem ślubów.

- Tak, tak - wtrącił niecierpliwie Dreen - łodzie strażnicze i kupieckie flotylle nadal korzystają z przystani. Ale tu chodzi o co innego. Ta kobieta twierdzi, że przybywa z przeszłości. Tej najdawniejszej, jeszcze przed erą Opiekunów.

- Jeśli jej historia jest prawdziwa, chętnie bym jej wysłuchał.

Dreen klepał dłońmi kościste uda, wybijając skomplikowany rytm.

- Właśnie! Kobieta ludzkiej rasy, powracająca po trwającej miliony lat podróży poza granice Galaktyki. Ale to nie wszystko! Owa kobieta jest członkinią wieloosobowej załogi. Uciekła ze statku. Wywołała spore zamieszanie. Wygląda na to, że pozostali pragną jej powrotu.

- Zatem to niewolnica?

- Raczej pozostaje z nimi związana, tak jak ty jesteś związany ze swoim bractwem.

- Możesz więc im ją oddać. Wiesz przecież, gdzie jest w tej chwili?

Dreen wsunął do ust kawałek kandyzowanego owocu i zaczął żuć ze smakiem. Wszystkie jego płasko zakończone zęby były dokładnie tej samej wielkości. Otarł wierzchem dłoni szerokie, pozbawione warg usta i rzekł:

- Oczywiście, ale nie w tym rzecz. Chodzi o to, że nikt nie wie, kto z nich kłamie - ona czyjej towarzysze. Mówiono mi, że to dość nerwowa gromadka. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę szok kulturowy i tak dalej. Diugo podróżowali. Jeśli mamy im wierzyć, ich wyprawa trwała pięć milionów lat. Rzecz jasna przez większą część tego czasu pozostawali w uśpieniu. Ale jednak...

- A w którą wersję ty wierzysz? - przerwał mu pan Naryan.

- Czy to istotne? Najważniejsze jest miasto. Pomyśl, jakie kłopoty mogłaby wywołać!

- Jeśli jej opowieść jest prawdziwa.

- Owszem. Dlatego właśnie przychodzę z tym do ciebie. Pomów z nią, dobrze? Odkryj prawdę. Czyż nie jest to twoim powołaniem? Cóż, muszę uciekać.

Pan Naryan nie zamierzał prostować błędnych poglądów Zarządcy. Zamiast tego zauważył:

- Tłum mocno urósł.

Dreen uśmiechnął się szeroko i wzleciał w powietrze z obciągniętymi stopami, rękami skrzyżowanymi na piersiach i dłońmi płasko spoczywającymi na ramionach. Zdalniak podążył w ślad za swym panem. Pan Naryan musiał podnieść głos, żeby przebić się przez szum setek podnieconych głosów.

- Co mam robić?

Dreen przez moment zawisł w powietrzu.

- Możesz jej powiedzieć, że jestem tu po to, by pomagać innym.

- Oczywiście!

Jednakże Dreen znów zaczął wzlatywać w górę i nie usłyszał pana Naryana. W miarę wznoszenia nabierał prędkości, malejąc w oczach, kiedy tak śmigał nad dachami miasta, zmierzając w stronę swej powietrznej siedziby. Lecący za nim zdalniak kreślił na niebie srebrną linię; stadko pomniejszych automatów rozsypało się bezładnie, usiłując dotrzymać im kroku.

Następnego dnia, gdy pan Naryan jak zwykle zatrzymał się, żeby kupić orzeszki, które później rozsypywał wśród dzieci i żebraków, napotykanych podczas codziennych spacerów po mieście, sprzedawca powiedział mu, że zaledwie godzinę wcześniej rozmawiał z dziwną, obcą kobietą - nie miała dla niego monety, ale i tak dał jej torebkę solonych orzeszków.

- Czy słusznie postąpiłem, mistrzu? - spytał. Jego oczy patrzyły niespokojnie spod wydatnego czoła. Pan Naryan, doskonale świadom faktu, że jego rozmówca pozostaje niewolnikiem skupiska syntetycznych genów, które wszczepiono jego przodkom po to, by zagwarantować, że i oni, i ich dzieci zawsze chętnie pomogą napotkanemu członkowi ludzkiej rasy, zapewnił kramarza, że zachował się godnie. Następnie w zamian za torebkę ciepłych, oleistych orzeszków ofiarował mu monetę, rytualną zapłatę za usługę, sprzedawca zaś jak zwykle wygłosił długą mowę, odmawiając przyjęcia pieniążka.

- Kiedy ją pan spotka, mistrzu, proszę powiedzieć, że w całym mieście nie znajdzie tłustszych, smaczniejszych orzechów! Dam jej wszystko, czego zapragnie!

Cały dzień pan Naryan krążył po herbaciarniach i nawet kiedy usłyszał o kobiecie, szykującej się na przyjęcie śmierci, nie przestał oczekiwać, że w każdej chwili może zastąpić mu drogę tajemnicza nieznajoma o szalonych oczach. Nadzieja na rychłe spotkanie rozpraszała go również wieczorem, gdy syn sędziego, jąkając się, czytał ustępy z Puran, a smugi dymu z kuchennych palenisk splatały się na czarnym nocnym niebie. I nagle miasto wydało się panu Naryanowi obce; spięta twarz ucznia z szerokim, wydatnym czołem, pokryta szczątkowymi łuskami, przypominała potworną maskę. Ogarnęła go gwałtowna tęsknota za łatami młodości. Po wyjściu chłopca przez ponad godzinę stal pod prysznicem, pozwalając, by woda przeniknęła do każdej fałdki i bruzdy bezwłosego, korpulentnego ciała, aż wreszcie zaniepokojona żona zawołała go, sprawdzając, czy dobrze się czuje.

Tego dnia kobieta nie przyszła do niego; podobnie następnego. Wcale nie szukała jego towarzystwa. Dopiero przypadek zrządził, że w końcu się spotkali.

Siedziała w herbaciarni, w głębokim cieniu, rzucanym przez obszytą frędzlami markizę. Herbaciarnia przycupnęła na skraju wielbłądziego rynku; wszędzie wokół wykłócały się grupki handlarzy i kupujących, omawiając wady i zalety poszczególnych zwierząt, siodlarze zaś siedzieli w kucki pomiędzy swymi towarami, przed niskimi ciemnymi drzwiami przypominających jaskinie warsztatów. Pan Naryan nie miał zamiaru zaglądać do środka, ale kiedy przechodził obok, z lokaliku wybiegł właściciel i zawołał go, wyjaśniając, że jest u niego należąca do ludzkiej rasy kobieta, która nie ma monety, ale on pozwolił jej się napić do woli. Czy dobrze zrobił?

Pan Naryan usiadł obok nieznajomej i także zamówił herbatę, poza tym jednak nie odezwał się ani słowem. Odczuwał ciekawość, podniecenie i lęk; kiedy usiadł, kładąc laskę na kolanach, kobieta zerknęła na niego, ale jej spojrzenie prześliznęło się obojętnie po postaci Archiwisty. Nie rozpoznała go.

Była wysoka i smukła; lekko zgarbiona, oparła łokcie na barze. Podobnie jak wszyscy obywatele Sensch miała na sobie luźną koszulę z bawełnianej surówki. Także jej włosy, czarne i gęste, nie różniły się od włosów mieszkańców; długie, przerzucone przez ramię pasma podtrzymywała cienka siatka. Jej inteligentna twarz o drobnych, ostrych rysach ani na moment nie traciła wyrazu czujności. Oczy dostrzegały wszystko - brązowy automat, pełniący wartę w pełnym pyłu powietrzu tuż obok markizy, handlarza, zachwalającego na prawo i lewo smak sprzedawanego przez siebie soku z granatów, gromadkę kobiet, które przeszły obok, co chwila wybuchając śmiechem, przepływające z boku sanie, załadowane kolczastymi gruszkami, szybujące dwie piędzi nad zakurzonym brukiem - jednakże nic nie przyciągało na dłużej jej uwagi. Ostrożnie podniosła do ust czarkę z herbatą i zaczęła popijać gorący płyn, przytrzymując każdy łyk w ustach i wypluwając fusy do stojącej na ladzie miedzianej miseczki.

Pan Naryan uznał, że nie odezwie się, jeśli ona nie przemówi pierwsza. Jej obecność niepokoiła go; zanadto pogrążył się w rutynie i z przerażeniem przyjął nagłą odmianę. Bez wątpienia Dreen obserwował ich za pośrednictwem któregoś z maleńkich automatów; całe ich stada krążyły ponad skąpanym w słońcu, białym jak sól placem. Jednakże ta świadomość nie wystarczyła, by zmusić pana Naryana do działania - tyle że kiedy już odnalazł poszukiwaną kobietę, nie potrafił jej opuścić.

Wreszcie właściciel herbaciarni, napełniając ponownie czarkę nieznajomej, powiedział cicho:

- Obok pani siedzi nasz Archiwista.

Kobieta odwróciła się gwałtownie, rozlewając herbatę.

- Mówiłam im już, że nie będę dłużej służyć.

- Tu nikt nie musi nic robić - odparł pan Naryan, czując, że powinien ją uspokoić. - W tym rzecz. Nazywam się Naryan i, jak już zauważył nasz gospodarz, mam zaszczyt być Archiwistą Sensch.

Słysząc to, kobieta uśmiechnęła się i odparła, że może nazywać ją Anielicą; imię jej da się także przełożyć jako “Małpa”, ale woli pierwszą wersję.

- Nie jesteś taki jak inni - dodała, jakby dopiero teraz dostrzegła tę różnicę. - Widziałam już podobny tobie lud w wielkim porcie. Jeden z nich zabrał mnie swoją łodzią w dół rzeki, aż do granicy krainy ogarniętej wojną. Jednak potem każde z miast, które odwiedziłam, zamieszkiwała tylko jedna rasa, odmienna od wszystkich pozostałych.

- Istotnie, nasze miasto leży na uboczu - odparł pan Naryan.

Od dłuższego czasu słyszał cichy odgłos bębnów, towarzyszący procesji. Zbliżało się południe, chwila, kiedy słońce osiąga zenit i zatrzymuje się na niebie, by później zawrócić ku krawędzi świata.

Kobieta, Anielicą, także usłyszała bębny. Obejrzała się szybko, wdzięcznie przekrzywiając głowę. Procesja dotarła już na skraj rynku i wkrótce wynurzyła się spomiędzy szpaleru ogniodrzew. Pojawiała się tu codziennie o tej samej porze. Prowadził ją półnagi mężczyzna, bijący w wielki bęben, okryty złotogłowiem; podtrzymywał go skórzany pas, okalający szyję przewodnika. Miarowe uderzenia odbijały się echem w najdalszych zakamarkach targowiska. W ślad za pierwszym mężczyzną pojawiło się dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści nagich osób obojga płci. Niektórzy kulili się trwożnie, inni brykali i pląsali. Włosy mieli długie i sztywne od brudu, paznokcie przypominały żółte zakrzywione szpony.

Na widok przechodzącej obok procesji Anielicą westchnęła głęboko. Po chwili korowód, podążając za odgłosem bębna, zniknął w wychodzącej z rynku uliczce.

- Cóż za dziwne miejsce - stwierdziła wreszcie. - Czy to szaleńcy?

- Nie stracili rozumu - wyjaśnił pan Naryan. - Odebrano im go. Część z nich odzyska go za rok; w ten sposób ukarano ich za przeróżne występki. Reszta dobrowolnie wyrzekła się swoich osobowości i pozostanie w tym stanie do końca życia. To rodzaj religijnego powołania. Jednakże nieważne - przestępcy czy święci - niegdyś byli równie normalni jak ty czyja.

- Nie jestem taka jak ty - odparła. - Nie przypominam żadnej z wariackich ras, jakie dotąd poznałam.

Pan Naryan skinieniem ręki wezwał właściciela baru i zamówił jeszcze dwie czarki herbaty.

- Rozumiem, że przybywasz z daleka - rzekł. Choć przerażała go, był pewien, że zdoła namówić ją na zwierzenia.

Jednakże Anielicą roześmiała się tylko w odpowiedzi.

- Nie chciałem cię obrazić.

- Ubierasz się jak... tubylec. Czy to także powołanie religijne?

- Raczej mój zawód. Jestem miejscowym Archiwistą.

- Tutejsi ludzie są inni - nowa rasa w każdym mieście. Kiedy odlatywaliśmy, nie znano żadnej obcej cywilizacji. Teraz wygląda na to, że jest ich tysiące - i wszystkie osiadły nad tą jedną długą rzeką. Traktują mnie jak swą władczynię - czy tak? Albo może boginię?

- Opiekunowie odeszli dawno temu. Żyjemy w schyłkowych czasach.

Anielicą skrzywiła się lekceważąco.

- Zawsze znajdą się tacy, którzy wierzą, że przyszło im żyć u kresu dziejów. My także tak sądziliśmy. Już wówczas opisano wszystkie układy słoneczne Galaktyki, zasiedlono każdą możliwą planetę.

Przez moment pan Naryan miał nadzieję, że jego towarzyszka opowie mu o tym, co widziała podczas swych podróży, ona jednak dodała:

- Powiedziano mi, iż Opiekunowie, którzy, jak przypuszczam, byli moimi przodkami, stworzyli wszystkie rasy. Jednakże każda z nich nazywa siebie ludźmi - nawet ci, którzy na oko nie mogą pochodzić od istot choćby z grubsza przypominających ludzi. Dlaczego?

- Wielokształtni nazywają siebie ludźmi, ponieważ nie znają innego określenia na to, czym się stali - zarówno niewinni, jak upadli. Ostatecznie, zanim ich stworzono, nie mieli imienia. Obywatele Sensch pozostają niewinni. Naszym obowiązkiem jest strzec tej... niewinności.

Mimo jego starań, zabrzmiało to jak prośba.

- Nie spisujecie się najlepiej - stwierdziła Anielica i zaczęła opowiadać mu o Wojnie Zmiany, w którą zaplątała się po drodze, zmierzając do Sensch, ostatniego miasta pośrodku świata.

Była to długa, skomplikowana opowieść. Kobieta co chwila przerywała swoją relację, aby zadać panu Naryanowi kolejne pytanie. Mimo swej dogłębnej znajomości Puran, na większość z nich nie potrafił odpowiedzieć. Wiernie zapisywał na swej tabliczce każde słowo kobiety. Na uwagę, że nagrywający dźwięki automat lepiej by mu posłużył, pan Naryan odczytał całą długą przemowę, aby zademonstrować skuteczność tej formy zapisu - drobne znaki uchwyciły dokładnie każde zdanie.

- W rzeczywistości jednak robię to przede wszystkim po to, by utrwalić w pamięci każde słowo.

- Wysłuchujesz opowieści różnych ludzi?

- Opowieści są bardzo ważne. W ostatecznym rozrachunku tylko one pozostają, odciskając swe piętno na naszej historii. Opowieści nas przeżyją.

Pan Naryan zastanawiał się, czyjego rozmówczyni dostrzega to, co dla niego było aż nadto wyraźne - zakończenie jej własnej opowieści, jeżeli zdecyduje się pozostać w mieście.

Przez chwilę Anielica rozważała jego słowa.

- Od dawna pozostawałam poza zasięgiem historii - stwierdziła wreszcie. - Nie jestem pewna, czy znów pragnę stać się jej cząstką.

Podniosła się z miejsca tak szybko, że przewróciła stołek, i odeszła.

Pan Naryan nie zamierzał iść za nią. Tego wieczoru, kiedy jak zwykle zasiadł na balkonie, paląc papierosa i czując na sobie złowieszcze spojrzenie Oka Opiekunów, odwiedził go zdalniak. Nad srebrnym talerzem automatu powoli zmaterializowała się twarz Dreena i głos Zarządcy poinformował Archiwistę, że towarzysze kobiety wiedzą, iż jest w mieście. Wkrótce po nią przybędą.


W miarę jak statek zbliża się do przystani, górując nad holującym go błyszczącym galarem, pan Naryan zaczyna dostrzegać jego kształt - ogromny czarny klin, złożony z kolejnych warstw nakładających się na siebie płyt. Potężny kształt wznosi się wyżej niż najwyższe wieże miasta. Gdzieniegdzie na jego prążkowanej skorupie rozbłyskują niewielkie światełka, przeważnie czerwonej barwy. Pan Naryan, odganiając od swych obnażonych ramion natrętne komary, obserwuje czarny statek, płynący pod ciemnym nocnym niebem - pustym, z wyjątkiem Oka Opiekunów i kilku słabych gwiazd, otoczonych mglistymi aureolami. Tu, pośrodku świata, Ojczysta Galaktyka pojawia się na niebie dopiero zimą.

Tłum rośnie z każdą chwilą i staje się coraz bardziej niespokojny. Wśród zebranych wzbierają fale podniecenia. Pan Naryan czuje, jak ogarniają stłoczonych wokół obywateli, choć sam, mimo lat spędzonych z tymi ludźmi, nie do końca pojmuje znaczenie owego podniecenia.

Tłum, jak zawsze pełen szacunku, pozwala mu przejść i Archiwista dociera wkrótce aż na skraj wirującej chmury automatów, broniących dostępu do doku, jakieś dwadzieścia kroków od sędziów, nerwowo wymachujących pejczami. Jego nozdrza wypełnia ciężka, drożdżowa woń zebranych. Wznoszący się i opadający pomruk niezadowolenia przenika go aż do szpiku kości. Od czasu do czasu jedna z maszyn rozbłyska gwałtownym światłem, które pada na pierwsze szeregi tłumu; oczy mężczyzn płoną mętnym, pomarańczowym blaskiem, niczym maleńkie migotliwe iskierki.

W końcu statek mija zespół świątynny, wyznaczający północną granicę miasta. Jego klinowaty kształt jest jak góra pośród smukłych, spiczastych wież. Holownik zaczyna hamować, jego kapitan wrzuca wsteczny bieg; białe grzywy pian rozpryskują się na stopniach poza wirem automatów i ponurą linią sędziów.

Pomruk tłumu staje się coraz głośniejszy. Pan Naryan zostaje nagle uniesiony przez ludzi, napierających na stworzoną przez maszyny barierę. Otaczający go obywatele przepraszają gorąco za to, że ośmielili się go dotknąć, usiłując ograniczyć do minimum swój kontakt z Archiwistą, tak jak ślimaki cofają się przed solą. Wirujące w powietrzu automaty zmieniają nagle szyk, sędziowie unoszą swe pejcze i wykrzykują jedno jedyne słowo, które ginie pośród wrzawy tłumu. Ludzie w pierwszym szeregu padają na kolana, z krzykiem zakrywając oczy - maszyny zablokowały ich nerwy wzrokowe.

Pan Naryan, którego automaty traktują z takim samym szacunkiem jak obywatele, zostaje nagle sam pośród jęczących i płaczących ludzi; stoi samotnie naprzeciw rzędu sędziów. Jeden z nich woła coś do niego, jednakże pan Naryan ignoruje to wezwanie.

Teraz dokładnie widzi statek, spoczywający na skraju doków, oddalony o ponad milę. Pan Naryan musi wysoko zadrzeć głowę, aby dojrzeć jego wierzchołek, zupełnie jakby do granic miasta podpłynęła góra. Przez zebranych przebiega nowy szmer, niczym wiatr poruszający zbożem na polu. Pan Naryan odwraca się i w chaotycznych rozbłyskach światła, rzucanych przez automaty patrolowe, ze zdumieniem odkrywa, jak wielu ludzi przybyło nad rzekę. Tłum wypełnia szczelnie cały nabrzeżny bulwar, kolejni obywatele stoją na dachach najbliższych domów. Ich oczy połyskują niczym miriady gwiazd. Wszyscy spoglądają w stronę statku. Dreen, szybujący na towarowych saniach, także zmierza w tamtą stronę, aby powitać załogę.

Pan Naryan starannie zakłada za uszy druciane oprawki swoich okularów i stojąca na szczycie czarnego statku grupka pojawia się przed nim w całej krasie.

Jest ich piętnaścioro; mężczyzn i kobiet. Równie wysocy jak Anielica, górują nad witającym ich wylewnie Dreenem. Pan Naryan natychmiast wyczuwa niecierpliwość Zarządcy. Dreen pragnie, aby załoga zabrała Anielicę, aby w mieście przywrócono porządek. Z pewnością powie im, gdzie mogą ją znaleźć. Pana Naryana ogarnia nagły gniew. Obraca się i rusza naprzód, przeciskając się przez tłum. Kiedy dociera na skraj bulwaru, wszyscy wokół nagle podnoszą głowy. Sanie Dreena przemykają nad dachami, unosząc gości w stronę bezpiecznego schronienia powietrznej siedziby Zarządcy nad pałacem z różowego piaskowca. Tłum rzuca się naprzód - i wszystkie małe automaty spadają na ziemię!

Jeden ląduje w pobliżu pana Naryana. Jego powłoka pęka w miejscach spojeń, ze środka bucha dym. Stara kobieta podnosi automat - pan Naryan czuje smród przypalanej skóry; gorący metal parzy jej rękę - i ciska nim wprost w Archiwistę.

Pocisk z daleka omija cel. Pan Naryan jest tak zdumiony, że nawet nie uskakuje. Dostrzega nagłe zamieszanie w miejscu, gdzie tłum zderza się z linią sędziów. Część z nich ucieka, ich czerwone płaszcze ciężko łopocą za nimi. Pozostali odrzucają pejcze i czekają z pustymi rękami. Tłum pochłania ich wszystkich. Pan Naryan kuśtyka pośpiesznie, byle dalej od przystani. Jego przerażone serce bije gwałtownie. Przed nim otwiera się szeroka aleja, prowadząca w głąb miasta, pośrodku zaś owej alei stoi niewielka grupka ludzi, zgromadzonych wokół wysokiej postaci.

Anielicy.


Pan Naryan powtórzył kobiecie słowa Dreena o tym, że następnego dnia przybędzie do miasta statek. Siedzieli w tej samej herbaciarni. Anielica nie sprawiała wrażenia zaskoczonej.

- Potrzebują mnie - rzekła. - Ile czasu zajmie im dotarcie tutaj?

- Cóż, nie mogą przybić tu bezpośrednio. System kontroli Zlewiska zezwala statkom na lądowanie jedynie w wyznaczonych miejscach. Jednakże w większości kosmoportów długo nie używane automaty już dawno zaczęły zawodzić. Najbliższe bezpieczne lądowisko znajduje się w odległości pięciuset mil. Stamtąd przyciągnie ich tu holownik. To potrwa. Co zamierzasz robić?

Anielica przeczesała dłonią swe czarne, gładkie włosy.

- Podoba mi się tutaj. Chętnie bym tu osiadła.

Znalazła już sobie mieszkanie, oferowane jej przez bogatą rodzinę kupiecką. Pokazała je panu Naryanowi - niewielki jednopiętrowy dom w pobliżu rzeki, wybudowany wokół wewnętrznego dziedzińca, ocienionego przez wielką żakarandę. Wokół krążyli ludzie wnoszący meble i dywany. Trzej mężczyźni malowali drewnianą poręcz balkonu, okalającego pierwsze piętro. Wesoło podśpiewując, pokrywali ją warstwą różowej i błękitnej farby. Anielica z rozbawieniem obserwowała tę krzątaninę i roześmiała się, gdy pan Naryan zauważył, że nie powinna wykorzystywać obywateli.

- Według mnie wyglądają na zadowolonych. Co w tym złego?

Pan Naryan uznał, że lepiej będzie nie wspominać jej o sekwencji genów, wszczepionych wszystkim rasom Wielokształtnych, prawdziwym źródle odruchowego altruizmu tych, którzy nie zaznali upadku. Jakaś kobieta przyniosła im herbatę i stos cienkich, chrupkich jak wafle naleśników, osłodzonych skrystalizowanym miodem. Dwaj mężczyźni ustawili obok osłonięte parasolami krzesła. Anielica rozsiadła się na jednym, zapraszając pana Naryana, aby spoczął naprzeciwko. Przyjmowała wszystko całkiem naturalnie, uśmiechając się za każdym razem, gdy ktoś pokazywał przyniesiony jej nowy podarunek.

Pan Naryan wiedział, że Dreen byłby wstrząśnięty. Anielica, członkini rasy barbarzyńców sprzed pięciu milionów lat, nie miała pojęcia o delikatnej równowadze, którą należy utrzymywać wśród niewinnych, tych, co nie zaznali upadku, jeśli ma przetrwać ich kultura. Jednocześnie jednak była człowiekiem obdarzonym wolną wolą i nikt nie śmiałby ograniczyć jej swobody. Nic dziwnego, że Dreen nie mógł się już doczekać, kiedy zabiorą ją jej towarzysze.

Mimo wszystko jednak prymitywna radość Anielicy okazała się zaraźliwa i pan Naryan odkrył wkrótce, że sam uśmiecha się wraz z nią na widok otaczających ich stosów drobiazgów. Nikt nie przynosił podarków, jeśli tego nie pragnął, i żaden z darczyńców nie należał do biedoty. Jedynymi biedakami w Sensch pozostawali nadzy żebracy, którzy z własnej woli odrzucili rozkosze świata materialnego.

Toteż siedział tam, pił herbatę i zajadał pyszne miodowe naleśniki, wysłuchując szalonych opowieści o podróży wzdłuż rzeki. Powoli uświadamiał sobie, jak niewiele Anielica pojmowała z praw rządzących Zlewiskiem. Na przykład przekonana była, że Wielokształtni powstali w wyniku stosowania zakazanych technologii, i nie rozumiała, czemu nikt nimi nie rządzi. Czy Dreen jest ich władcą absolutnym? Jakim prawem?

- Dreen piastuje jedynie stanowisko Zarządcy. Wszelka władza, jaką posiada, pochodzi od obywateli. Rzadko jednak ją wykorzystuje. Przepada za defiladami. Przypuszczam, że sędziowie także dysponują pewną władzą, rozsądzają bowiem sąsiedzkie spory i ustalają kary - Senschanie lubią się kłócić i czasami utarczki prowadzą do nieprzyjemnych incydentów.

- Masz na myśli morderstwo? Może zatem nie są tak niewinni, jak twierdzisz - powiedziała Anielica. Nagle wyciągnęła rękę. - A to? Jakie prawo pozwala tym małym szpiegom na śledzenie każdego naszego kroku?

Pomiędzy jej palcami tkwił brązowy automat. Jego czujniki obracały się tam i z powrotem, gdy urządzenie usiłowało się uwolnić.

- Automaty stanowią część systemu kontrolnego Zlewiska.

- Czy Dreen może z nich korzystać? Powiedz mi wszystko, co wiesz. To może okazać się ważne.

Dokładnie wypytywała pana Naryana, który odkrył wkrótce, iż mówi jej więcej, niż chciał. Sama jednak nawet słowem nie wspominała o swej podróży, o tym, dlaczego uciekła ze statku, ani jak to zrobiła. W ciągu następnych dni pan Naryan prosił ją uprzejmie o to wiele razy. Odwiedził nawet świątynię, prosząc o informacje dotyczące jej wyprawy, jednakże wszelkie zapiski na ten temat zaginęły w mrokach dziejów. Kiedy Archiwista nalegał, przywołany przez świątynnego niewolnika aspekt przerwał połączenie tak nagle, że niemal obraźliwie.

Pana Naryana nie zdziwił brak materiałów. Ostatecznie, skoro statek zdążył dotrzeć do sąsiedniej galaktyki i wrócić z powrotem, jego lot musiał trwać co najmniej pięć milionów lat.

Dowiedział się jedynie, że po wylądowaniu podróżnicy usiłowali sprzedać swoje odkrycia, tak jak kupiec towary. Może Anielica także pragnęła zarobić na swojej wiedzy? Możliwe, że to dlatego załoga pragnęła jej powrotu, choć na całym Zlewisku nie znalazłby się nikt, gotów zawrzeć podobną transakcję. Wiedza warta była jedynie tyle, ile drobna opłata za konsultacje z aspektem świątynnym, zajmującym się sprawami świeckimi.

Tymczasem wokół Anielicy zebrała się grupa obywateli, przypominających uczniów błogosławionego proroka, który dotknięty cząstką mocy Opiekunów wędruje wzdłuż brzegów Zlewiska, przyciągając do siebie wiernych. Owi uczniowie podążali tam gdzie ona. Byli to wyłącznie młodzi mężczyźni, co pan Naryan uznał za złowieszczy znak - synowie dobroczyńców kobiety, którzy sami znaleźli się pod jej urokiem. Rozpoznał kilkunastu z nich, jednakże żaden nie chciał z nim rozmawiać, choć zawsze co najmniej dwóch nie odstępowało Anielicy nawet na krok. Na czołach nosili przepaski, na których Anielica wypisała coś w pradawnym języku, starszym niż jakakolwiek z ras Wielokształtnych. Odmówiła wyjaśnienia, co oznaczał ów napis.

Żona pana Naryana podejrzewała, że on także nie oparł się czarowi niezwykłej kobiety. Nie podobała jej się sama obecność Anielicy. Uznała, iż nowo przybyła jest z pewnością czymś podobnym do ducha, a tym samym istotą groźną i niebezpieczną. Może nawet miała rację. Była mądrą, rozsądną kobietą i pan Naryan nauczył się szanować jej zdanie.

Niewątpliwie, krzątając się wśród własnych spraw, Archiwista dostrzegł odmianę w miarowej pieśni miasta. Pewnego dnia wysłuchał opowieści starca, umierającego z powodu ogólnej niewydolności organów wewnętrznych, najczęstszej przyczyny zgonów obywateli dobiegających czwartej setki. Mężczyzna należał do nielicznej grupki tych, którzy kiedykolwiek opuścili Sensch - popłynął daleko na południe, docierając do bagnistych osad nieznanej ziemnowodnej rasy, zamieszkującej plątaninę wydrążonych w nadrzecznych urwiskach korytarzy. Opowiedzenie pełnej historii zabrało mu cały dzień, który spędzili zamknięci w gorącym i dusznym pokoju, wyściełanym zakurzonymi dywanami i oświetlonym jedynie lampą z czerwonym kloszem. Pod koniec starzec zaczął płakać, twierdząc, iż teraz już wie, że tak naprawdę W ogóle nie podróżował, pan Naryan zaś nie potrafił go pocieszyć. Następnego dnia urodziło się dwoje dzieci - wydarzenie tak rzadkie, że całe miasto postanowiło je uczcić, przybierając ulice girlandami z wonnych kwiatów pomarańczy. Jednakże pod radosną maską kryło się napięcie, którego pan Naryan nie wyczuwał nigdy dotąd. Miał wrażenie, że wszędzie wokół dostrzega uczniów Anielicy. Dreen także wyczuł zmianę.

- Zdarzyło się parę incydentów - oznajmił bez osłonek. Nigdy dotąd nie rozmawiali tak otwarcie. - Nic wielkiego: ot, mur świątyni zbezczeszczony hasłem, które ta kobieta każe nosić swoim wyznawcom, czy parę wywróconych kramów. Poprosiłem sędziów, aby nie karali sprawców. Stworzyliby jedynie męczenników. Niechaj ludzie sami ich osądzą, jeśli zechcą. A ona tymczasem wygłasza mowy. Chciałbyś jednej posłuchać?

- Czy to konieczne?

Dreen nieostrożnie upuścił szklankę. Automat pochwycił ją i zatrzymał, zanim rozbiła się o posadzkę. Siedzieli na balkonie powietrznej siedziby Zarządcy, spoglądając ponad Wielką Rzeką w stronę pobliskiej krawędzi świata. Na horyzoncie rozciągała się długa biała podwójna linia wodospadu; strumień wody niknął gdzieś w dole, w górze unosiły się niezmienne obłoki. Było południe, w białym, skąpanym w słońcu mieście panowała cisza.

- Przypuszczam, iż słuchasz jej tak często, że zaczęła cię męczyć - stwierdził Dreen. - Jej przemowy to jedynie stek bzdur, dotyczących przeznaczenia, pokonywania przeszkód i polepszania własnego losu. Tak, jakby można było unieść się w powietrze, chwytając się za stopy.

Dreen lekceważąco pstryknął palcami. Jego własne nogi były bose, jak zwykle. Długie paluchy owinął wokół poprzeczki balkonu, na której przycupnął.

- Może pragnie rządzić tym miastem? Jeśli ma taką ochotę, czemu nie? Przynajmniej do dnia przyjazdu statku. Nie będę jej powstrzymywał. Skoro tego chce i potrafi to osiągnąć, proszę bardzo. Wiesz, gdzie podziewa się teraz?

- Byłem zajęty - odpowiedział pan Naryan. Jednak poczuł nagłą ciekawość; jego żona miała rację.

- Słyszałem fragmenty zebranej przez ciebie opowieści. Wiesz, kiedyś sądziłem, że po swym powrocie ludzie sprowadzą wojnę do naszego miasta - Dreen roześmiał się piskliwie. - Ta kobieta wyruszyła dalej, aż na krawędź świata. Wczoraj wzięła łódź i popłynęła tam.

- Jestem pewien, że wróci - odparł pan Naryan. - To wszystko układa się w pewien wzór.

- Zdaję się całkowicie na twoją wiedzę. Czy jesteś ciekaw jej historii, Archiwisto? Napij się jeszcze. Zostań, czuj się jak u siebie w domu.

Dreen wyciągnął rękę i śmignął pomiędzy gałęzie ogniodrzewa, które przytuliło się do balkonu. Po sekundzie zniknął w gęstwinie czerwonych liści. Pan Naryan musiał sam znaleźć maszynę, która zabrałaby go do domu.

Pan Naryan pomyślał, że Dreen nie ma racji, lekceważąc postępki Anielicy, choć rozumiał, dlaczego Zarządca udaje zupełną obojętność. To, co się działo, wykraczało poza jego doświadczenie. Anielica była kimś nowym dla wszystkich mieszkańców Zlewiska. Wojny Zmian, wstrząsające w posadach kolejnymi miastami ich świata, nie wybuchały na gruncie sporów ideologicznych, lecz eschatologicznych. Konflikt pomiędzy skupiskami naturalnych i wszczepionych genów prowadził do katastrofalnych przemian społecznych i sprawiał, że wcześniej czy później dany gatunek Wielokształtnych przechodził gwałtowną przemianę swej percepcji świata. Jednak to, co robiła Anielica, wywodziło się jeszcze sprzed ery Opiekunów, którzy wyhodowali Wielokształtnych i zakończyli historię ludzkości. Dopiero kiedy Anielica opowiedziała mu o swej przygodzie na krańcach świata, pan Naryan zaczął pojmować, co naprawdę chciała osiągnąć.


Później zaś, owej straszliwej nocy, kiedy przybywa statek i wszystkie maszyny w mieście wydają ostatnie tchnienie, kiedy nieopanowane płomienie szaleją w nadrzecznej dzielnicy Sensch, a obywatele uciekają do lasów-sadów na północy, pan Naryan uświadamia sobie, że nie zrozumiał tak wiele, jak sądził. Okazuje się, że Anielica nie głosiła pochwał bezsensownej rewolucji.

Jej wyznawcy, sami młodzi mężczyźni, są uzbrojeni w niezgrabne drewniane dzidy o utwardzonych w ogniu ostrzach, długie obosieczne noże z rodzaju tych, których używa sprzedawca kokosów do otwierania orzechów, cepy zaimprowizowane z łańcuchów i drutów. Popychają szorstko pana Naryana, zmuszając go do marszu w stronę pałacu i powietrznej siedziby Dreena. Odebrali Archiwiście laskę i z każdym krokiem jego chorą nogę przeszywa wstrząs bólu.

Anielica zniknęła. Jest zajęta gdzieś indziej. Ujrzawszy ją, pan Naryan po raz pierwszy poczuł strach, jednak teraz ogarnia go przerażenie. Odruchowy altruizm wyznawców zniknął, zastąpiony nową mantrą, wykutą w ogniach rewolucji Anielicy. Młodzieńcy wiedzeni prymitywnym poczuciem humoru popychają pana Naryana, pewni swej władzy nad więźniem. Szczególnie jeden, o szorstkiej twarzy i długiej szczęce pokrytej siateczką pęknięć, na każdym skrzyżowaniu dźga pana Naryana tępym końcem pod żebro, jakby chciał mu wybić z głowy ucieczkę - coś, czego Archiwista w ogóle nie planuje.

W całym mieście brakuje zasilania - moc wysiadła w chwili upadku automatów. Jednakże w oczach młodzieńców tańczą ogniste rozbłyski płomieni coraz liczniejszych pożarów. Mijają targowisko, na którym podpici ludzie, wznosząc w górę kufle piwa, grają w coś pośród przewróconych kramów. Gdzieś indziej w ognistym mroku odbywa się orgia: mężczyźni z kobietami, mężczyźni z mężczyznami. W rynsztoku leży martwe dziecko. Okropność, po prostu okropność. Jeden z płonących budynków zapada się nagle, posyłając w powietrze oślepiający snop iskier. w jego blasku twarze otaczających pana Naryana ludzi przypominają płomieniste maski.

Eskorta pana Naryana pogania go nieustannie. Jedyną pociechę Archiwisty stanowi fakt, że wciąż ma do odegrania pewną rolę. Anielica jeszcze z nim nie skończyła.


Kiedy Anielica powróciła z krawędzi świata, przybyła wprost do domu pana Naryana. Był ciepły wieczór, niedługo po zmroku, kiedy ulice wypełniają się spacerowiczami; wokół słychać szmer głosów witających się sąsiadów, okrzyki handlarzy sprzedających soki owocowe, prażoną kukurydzę albo ciasteczka.

Pan Naryan słuchał, jak jego uczeń, syn sędziego, odczytuje fragment z Puran, opisujący czasy, kiedy Opiekunowie zaludnili Galaktykę tworami swych rąk. Chłopak, wysoki i niezręczny, ma lekko niezadowoloną minę, brak mu bowiem temperamentu naukowca i zamiast odczytywać starożytne legendy w zapomnianym języku, jak chce ojciec, wolałby siedzieć z przyjaciółmi w piwiarni. Niczym czarny bocian skłonił głowę nad księgą i stukając palcem w kolejne wersety, tłumaczył topornie zdanie po zdaniu, międląc w ustach długie wyrazy. Pan Naryan słuchał nieuważnie, przerywając tylko, by poprawić szczególnie mało eleganckie zwroty. W kuchni po przeciwnej stronie niewielkiego mieszkania jego żona krzątała się, nucąc radośnie do wtóru muzyce z radia.

Anielica wspięła się szybko po spiralnych schodach. Jej kroki rozbrzmiewały głośnym echem w nagle zapadłej ciszy. Pan Naryan zorientował się, kto idzie, zanim jeszcze wpadła na balkon. Jej przybycie zdumiało syna sędziego tak bardzo, że aż upuścił książkę. Pan Naryan odprawił go i chłopak wybiegł, bez wątpienia nie mogąc się doczekać chwili, gdy wraz z przyjaciółmi zasiądzie w migotliwym blasku neonów piwiarni i opowie im całą historię.

- Byłam na skraju świata - oznajmiła Anielica, z wyniosłą miną przyjmując czarkę herbaty z rąk żony pana Naryana i nie dostrzegając spojrzeń, jakie tamta wymieniła z mężem, zanim wycofała się do kuchni. Na widok tego spojrzenia pan Naryan poczuł nagły ciężar w sercu, na własne bowiem oczy ujrzał, jak dawne uprzedzenia żony nikną w powodzi odruchowej życzliwości. Jakże okrutni byli Opiekunowie - nigdy nie wydawali mu się okrutniejsi - którzy stworzywszy niezliczone rasy Wielokształtnych, jednocześnie zakuli je w okowy bezrozumnego posłuszeństwa.

- Nie wyglądasz na zdziwionego - zauważyła Anielica.

- Dreen wspominał mi o tym. Cieszę się, że wróciłaś bezpiecznie. Smutno nam było bez ciebie.

I tak już powiedział zbyt wiele; pragnął odsłonić przed nią wszystkie swoje myśli.

- Dreen wie o wszystkim, co się dzieje w mieście?

- Och nie, nie o wszystkim. Wie tylko to, co musi wiedzieć.

- Wzięłam łódź - oznajmiła Anielica. - Po prostu o nią poprosiłam i tamten człowiek bez pytania zaprowadził mnie do niej. Teraz żałuję, że jej nie ukradłam. Byłoby to prostsze. Zmęczyła mnie cała ta życzliwość.

Zupełnie jakby potrafiła czytać w jego myślach. Po raz pierwszy pan Naryan zaczął się bać. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz, przypominający pierwsze uderzenie w tamburyn, dające początek rytualnym tańcom młodości.

Anielica siedziała na zwolnionym przez ucznia stołku, przechylając się do tylu, aby oprzeć się wygodnie o poręcz balkonu. Obcięła swe czarne włosy, a wokół czoła przewiązała pasek białej tkaniny, na której starym, tajemniczym pismem nakreśliła hasło, stanowiące godło jej uczniów. Miała na sobie zwykłą białą koszulę i mnóstwo biżuterii: pierścienie na każdym palcu, czasami więcej niż jeden, bransolety na przedramionach i ramionach, złote i srebrne łańcuchy okalające szyję i opadające kaskadą na piersi. Była piękna i jednocześnie przerażająca - złowroga bestia z przeszłości, która przybyła, by pożreć świat.

- Chcesz wysłuchać mojej historii? - spytała, drażniąc się z nim. - Czyż to nie twoje powołanie?

- Wysłucham wszystkiego, o czym zechcesz mi opowiedzieć - odparł pan Naryan.

- Wasz świat jest płaski. Słyszałeś może o czymś takim jak libracja?

Pan Naryan potrząsnął głową.

Anielica wyciągnęła dłoń i zakołysała nią w przód i w tył.

- To jest wasz świat. Ma kształt długiej płaszczyzny okrążającej słońce. Płaszczyzna owa kołysze się wzdłuż swej dłuższej osi, toteż słońce wschodzi nad krawędzią, po czym, osiągnąwszy zenit, zawraca. Dotarłam do krawędzi świata, gdzie rzeka, która przecina połowę jego długości, wpada w otchłań. Przypuszczam, że woda zbiera się i ponownie zostaje włączona do obiegu, jednakże istotnie wygląda tak, jakby ginęła w nicości.

- Rzeka jest wieczna odnawiana - odparł pan Naryan. - W miejscu, gdzie wody przelewają się przez krawędź Zlewiska, lądowały niegdyś i startowały statki, jednakże już od wielu lat nasze miasto przestało być portem.

- Na szczęście dla mnie. W przeciwnym razie moi towarzysze już by tu byli. Na końcu rzeki, po drugiej stronie, rozciąga się wąskie pasmo lądu. Nic tam nie żyje, nawet owady. Nie ma tam gleby ani kamieni. Powietrze drży od ryku spadającej wody, roztańczone płaty mgły płoną w promieniach słońca, wszędzie wokół zaś w huku i mgle końca świata wznoszą się świątynie. Jedna z nich przemówiła do mnie.

Pan Naryan znał owe świątynie, choć nie odwiedzał ich już od wielu lat. Pamiętał, że różne rasy Wielokształtnych zbudowały na krańcu świata swe przybytki z kamieni naniesionych przez rzekę. Ze szczytu każdej świątyni powiewały chorągwie i proporce. Dawno temu pierwotni założyciele miasta Sensch, przodkowie Dreena, przeprawiali się przez rzekę, aby poprosić o radę awatary Opiekunów, wierząc, że owa podróż stanowi niezbędny element rytuału oczyszczenia. Potem jednak wszyscy odeszli i nowi obywatele, którzy wznieśli swe kamienne miasto na wypalonych gruzach starego grodu, przed modlitwą kąpali się po prostu w ciepłej, ciężkiej od soli mineralnych wodzie w basenach świątyń na skraju miasta. Pan Naryan przypuszczał, że dumne proporce i chorągwie świątyń zmieniły się w postrzępione szmaty, wyblakłe od słońca, przegniłe od mgły. Świątynne ekrany - czy nadal będą działały?

Anielica uśmiechnęła się. Dopiero po sekundzie pan Naryan przypomniał sobie, że u niej odsłonięcie zębów nie stanowiło zapowiedzi ataku, jak to było u innych obywateli.

- Nie masz ochoty usłyszeć, co mi powiedziała? - spytała. - To część mojej historii.

- Chcesz mi o tym powiedzieć?

Przesunęła dłonią po czubku swej wąskiej głowy: sztywne włosy głośno zaszeleściły.

- Nie - stwierdziła w końcu. - Nie, chyba nie. Jeszcze nie teraz.

Później, po dłuższej chwili milczenia, tuż przed odejściem, dodała:

- Kiedy statek przywiózł nas tu, pokazał nam, w jaki sposób powstała czarna dziura, którą wy nazywacie Okiem Opiekunów. Podczas naszego powrotu statek zarejestrował cały proces; przyśpieszony, ponieważ podróżował tak szybko, że rozciągał czas wokół siebie. Najpierw w sercu Wielkiego Obłoku Magellana zapłonęło jaskrawe światełko. To mogła być supernowa, tyle, że tysiąckrotnie przewyższała swymi rozmiarami największą zarejestrowaną supernową. Przez długi czas ów blask przesłaniał wszystko inne, a kiedy przygasł, pozostałe gwiazdy zaczęły zbiegać się ku owemu miejscu. Te najbliższe centrum wybuchu zaczęły wydłużać się i znikać. Na ich miejsce stale napływały nowe, póki nie pozostało po nich nic, poza obłokiem gazowym, stale rosnącym dyskiem, jasnym od promieniowania Czerenkowa.

- Tak też zapisano w Puranach.

- A czy zapisano, dlaczego umieścili Zlewisko na orbicie wokół jednej z gwiazd, leżących pomiędzy Ojczystą Galaktyką a Okiem Opiekunów?

- Oczywiście. Uczynili to po to, abyśmy wszyscy mogli czcić i wspominać Opiekunów. Ich Oko stale na nas patrzy.

- Tak właśnie mi powiedziano - stwierdziła Anielica.

Kiedy już odeszła, pan Naryan założył okulary i ruszył przez miasto w stronę doków. Bezsenni obywatele wędrowali ciepłymi mrocznymi ulicami, przykucali w bramach albo wychylając się przez okna, rozmawiali cicho z sąsiadami z przeciwka. W zakamarkach pogrążonego w śpiączce miasta pojawił się nowy element: młodzi uczniowie Anielicy, maszerujący energicznie naprzód, czasem parami, czasem grupkami po dwudziestu i więcej. Niemal na każdym murze widniały ich hasła. Trzech chłopaków zatrzymało pana Naryana w pobliżu portu; zaczęli pląsać wokół niego szydząc, po czym uciekli, zanosząc się ze śmiechu, kiedy wygrażał im swoją laską.

- Łobuzy! Durnie!

- Chwytaj dzień! - odkrzyknęli. - Chwytaj dzień!

Pan Naryan nie znalazł człowieka, którego łodzią Anielka i jej uczniowie przeprawili się na drugi brzeg rzeki, jednakże wieści o wyprawie rozeszły się już wśród rybaków. Opiekunowie przemówili do niej, powtarzali zatrwożeni ludzie, a ona oparła się pokusie. Wielu targowało się z obywatelami pragnącymi przepłynąć rzekę i na własne oczy ujrzeć miejsce, w którym stał się cud.

Stary mężczyzna z oczami zaszłymi bielmem katarakty - rybacy zapuszczali się daleko w głąb Wielkiej Rzeki, wystawiając się na większe promieniowanie niż zwykli mieszkańcy - spytał pana Naryana, czy nadeszły już czasy schyłku, czy Opiekunowie powrócą, aby znów być między nimi. Pan Naryan odparł, że nie, że każdy, kto miał do czynienia z awatarami wie, iż jedynie owe cienie pozostały we wszechświecie. Na to starzec wzruszył ramionami i rzekł:

- Ludzie twierdzą, że ona jest jednym z Opiekunów.

I pan Naryan, spoglądając na czarne wody rzeki, na horyzont zagubiony pośród pustego nocnego nieba, na rozproszone konstelacje światełek na dziobach rybackich łodzi, płynących w stronę drugiego brzegu, pojął, iż koniec historii Anielicy zbliża się z każdą chwilą. Obywatele zaczynali znajdować zastosowanie dla jej osoby. Powoli, krok po kroku, stawała się częścią ich własnej historii.

Następnym razem pan Naryan zobaczył Anielkę dopiero wieczorem w dniu przybycia statku. Dreen pragnął z nią pertraktować, lecz nie zdołał dostać się do jej domu. Budynek stał się ośrodkiem i centrum zbiorowiska, które zablokowało całą dzielnicę miasta. Anielica, stojąc na dachu, wygłaszała kazanie do tysięcy mieszkańców.

Opisując panu Naryanowi jej mowę, Dreen stwierdził kpiąco, że znać w niej echa filozofii, nakazującej zachować nadzieję - nawet w obliczu rozpaczy.

- Twierdzi, iż życie rozwija się przez śmierć i zniszczenie. Jesteś pewien, że nie chcesz wysłuchać jej słów?

- To nie będzie konieczne.

Zarządca przykucnął na barierce, spoglądając w dół, ku rzece. Znajdowali się w jego napowietrznej siedzibie, w altanie pośród drzew cytrynowych, które wystrzelały poza krawędź platformy.

- Ostatnio codziennie ponad tysiąc ludzi przeprawia się na drugi brzeg.

- Czy ekran przemówił ponownie?

- Cały czas mam go na oku. Nic.

- Ale z nią rozmawiał.

- Możliwe - Dreena ogarnęło nagłe podniecenie. Zaczął podskakiwać na wąskiej poręczy. Kilkoma uderzeniami dłoni rozhuśtał wiszące nad głową gałęzie, płosząc białe synogarlice, przycupnięte wśród niewielkich błyszczących liści. Ptaki śmignęły w górę, łopocząc skrzydłami, i z głośnym krzykiem umknęły w dal. - Obserwujące ją automaty nie działają. Już nie. Odkryła, jak zakłócić ich funkcjonowanie. Od czasu do czasu udaje mi się uzyskać obraz z dużej odległości, ale niewiele mi to mówi. Nie wiem nawet, czy w ogóle odwiedziła świątynię.

- Ja jej wierzę - wtrącił pan Naryan.

- Zwróciłem się z prośbą do awatarów - ciągnął dalej Zarządca - ale oczywiście nie zdradziły mi, czy z nią rozmawiały.

To wyznanie wzbudziło niepokój w sercu pana Naryana. Dreen nie zaliczał się do ludzi szczególnie religijnych.

- Co zamierzasz zrobić?

- Nic. Mógłbym posłać po nią sędziów, ale nawet gdyby zgodziła się z nimi pójść, jej wyznawcy twierdziliby, że została aresztowana. A nie przypominam sobie, kiedy po raz ostatni kogoś aresztowałem. Coś takiego umocniłoby tylko jej pozycję i musiałbym ją zwolnić. Przypuszczam jednak, iż powiesz mi, że powinienem zdać się na bieg wypadków.

- Owszem. Coś takiego miało już miejsce wiele razy. Nawet tu, wśród twojego własnego ludu. Ostatecznie to oni wznieśli świątynię.

- Owszem, a później upadli i zburzyli swoje miasto. Węże nie są jeszcze na to gotowe - w głosie Dreena zabrzmiała błagalna nuta i przez moment pan Naryan dostrzegł w jego oczach całą głębię miłości Zarządcy do miasta i jego mieszkańców.

Dreen odwrócił się, zawstydzony, znów spoglądając ku rzece. Nie kończąca się procesja małych żaglowych łódek krążyła tam i z powrotem pomiędzy odległymi brzegami. W ciągu ostatnich kilku dni całe życie miasta skupiło się wokół portu. Większość targowisk została zamknięta; kupcy przenieśli się do doków, aby zaopatrywać tysiące pielgrzymów.

- Ludzie mówią, że awatar ofiarował jej boskość, a ona odmówiła - rzucił Dreen.

- Ależ to bzdura! - zaprotestował pan Naryan. - Era Opiekunów już dawno minęła. Znamy ich tylko z wizerunku, płonącego na zawsze na horyzoncie zdarzeń, lecz ich dusze odeszły.

Zarządca wzruszył ramionami.

- Jest jeszcze gorzej. Powiadają także, iż ta kobieta zmusiła awatar, aby przyznał, że Opiekunowie nie żyją. Jej wyznawcy utrzymują, że ona sama stanowi awatar kogoś potężniejszego niż Opiekunowie, choć z jej słów nie da się tego wyczytać. Ona zaś twierdzi, że jedynie nasz wszechświat istnieje naprawdę, że sami wykuwamy własny los. Do rozpaczy doprowadza mnie fakt, z jaką łatwością węże przyjmują te brednie.

Pana Naryana, siedzącego w cieniu skąpanych w słońcu drzew, ogarnął nagły chłód.

- W rozmowie ze mną - rzekł powoli - czyniła pewne aluzje, że dowiedziała się tego daleko, w innej niż nasza galaktyce.

- Statek przybywa - stwierdził Dreen. - Może oni się nią zajmą.


W ognistą noc zniszczenia miasta pan Naryan zostaje wreszcie doprowadzony do różowego pałacu z piaskowca. Siedziba Dreena szybuje ponad nimi, czarna chmura przysłaniająca do połowy gniewny czerwony wir Oka Opiekunów. Z wysokich sklepionych okien wypełzają smużki białego dymu, rozświetlone blaskiem podsycających je płomieni, i splatają się, tworząc obłok, który niczym fale uderza o brzegi napowietrznego osiedla. Pan Naryan widzi, jak coś ulatuje w górę z jednej z licznych rzeźbionych iglic pałacu - ma wrażenie, że jest ich więcej niż kiedyś - i uderza w platformę, której fragment odpada, znikając w mroku nocy.

Na ten widok mężczyźni wokół niego wydają radosny okrzyk, po czym, chwytając swego więźnia pod ręce, wciągają go po szerokich stopniach na skryty za wielkimi podwójnymi drzwiami dziedziniec. Cały podwórzec wypełniają meble i gobeliny, wyrzucane z tysięcy wysokich okien pałacu, jednakże wśród potrzaskanych sprzętów oczyszczono wąską ścieżkę, prowadzącą do kręconych schodków, które wznoszą się coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie pan Naryan, pchnięty gwałtownie, ląduje na dachu.

Pomiędzy iglicami i połamanymi drzewami zebrało się jakieś pięć setek uczniów Anielicy. Wielu z nich jest nagich, a wszyscy mają na czołach przepaski z tajemniczym napisem. Wszędzie wokół płoną dymiące pochodnie. Pośrodku tłumu wznosi się ogromny pałacowy tron, na którym podczas świąt i uroczystości, maskarad i defilad zasiadał Dreen, przyjmując na audiencji miejskich kapłanów, kupców i artystów. Tron oświetla pierścień automatów, płonących jasno jak słońce, a na jego szczycie spoczywa - spokojna, elegancka, przerażająca - Anielica.

Eskortujący go mężczyźni przepychają się przez tłum i zostawiają go samego tuż przed tronem. Anielica wzywa go do siebie. Pan Naryan dostrzega w jej uśmiechu triumf zmieszany z lękiem. Czuje, jak jej strach miesza się z jego własnym.

Kobieta pyta:

- Co powinnam zrobić z waszym miastem, teraz kiedy już je wam odebrałam?

- Nie skończyłaś swojej opowieści - pan Naryan zapomina o wszystkich przygotowanych zawczasu słowach, oszołomiony jej obecnością. W obliczu wszechogarniającej energii tej kobiety czuje się nagle stary i wyczerpany; brzemię lat i żalu za wszystkim, co odeszło, przygniata go z równą mocą, jak ciężar otyłego ciała. Po chwili dodaje ostrożnie: - Chętnie bym jej wysłuchał.

Zastanawia się, czy Anielica rzeczywiście wie, jak musi skończyć się jej opowieść. Może tak. Może owej szaleńczej radości nie zrodziło poczucie zwycięstwa, lecz świadomość nieuchronnie nadchodzącej śmierci. Może kobieta naprawdę wierzy, że poza życiem czeka ją jedynie nicość i nie może się już jej doczekać.

- Moi ludzie opowiedzą ci ją. Ukrywają się na górze wraz z Dreenem, ale już niedługo.

Wskazuje na drugą stronę dachu. Tuzin mężczyzn z trudem dźwiga sanie, które próbując przystosować się do zmian pola grawitacyjnego, dygoczą jak żywa istota, i ustawia je na czymś w rodzaju katapulty, wycelowanej w stronę napowietrznej siedziby. Krawędzie platform są poszarpane, jakby nadgryzione potężnymi szczękami, a spomiędzy iglic wież pałacu wyrastają gigadrzewa, z każdą chwilą wznosząc się coraz wyżej. Ich czubki muskają już spód platformy, węźlaste pnie pulsują i grubieją z każdą chwilą, gdy grupki mężczyzn i kobiet podlewają je kolejną porcją odżywki.

- Odkryłam, jak wzmocnić baterie antygrawitacyjne sań - ciągnie dalej Anielka. - Ich pola reagują z polem wytwarzającym ciążenie w waszym sztucznym świecie. Inercja nadaje saniom potężny ładunek energii kinetycznej, toteż mogą się stać świetnymi pociskami. Jeśli będziemy musieli, roztrzaskamy tę latającą fortecę kawałek po kawałku. Albo też skończymy hodować drzewa i przeprowadzimy atak na resztki platform. Spodziewam się jednak, że ich mieszkańcy poddadzą się dużo wcześniej.

- Dreen nie jest władcą tego miasta - powiedział pan Naryan. Podobnie jak ty, dodaje w myślach, ma jednak dość rozsądku, by nie mówić tego głośno.

- Już nie - zgadza się Anielica.

Pan Naryan ośmiela się podejść o krok bliżej.

- Jakież to odkrycie wzbudziło w tobie tak wielki gniew?

Anielica wybucha śmiechem.

- Opowiem ci o gniewie. To uczucie, o którym zapomnieliście, jeśli w ogóle kiedykolwiek je znaliście. Stanowi motor ewolucji, a także jej koniec - kobieta gwałtownie wyrywa dzbanek wina jednemu z uczniów, wysącza jego zawartość i odrzuca na bok. Rozsadzają nie znana dotąd energia. - Długo podróżowaliśmy, pogrążeni ni to we śnie, ni to w śmierci. Byliśmy jedynie przechowywanymi możliwościami, po trzykroć zapisanymi w złocie. Choć statek leciał tak szybko, że wiązał czas wokół siebie, mimo wszystko nasza podróż trwała według czasu pokładowego tysiące lat. Pod koniec nie obudziliśmy się - narodziliśmy się na nowo. Czy raczej nie my, ale inni podobni nam ludzie, choć mam ich wspomnienia, jakby były moje. Oni właśnie dowiedzieli się, że wszechświat nie został stworzony dla wygody ludzi. Odkryli bowiem galaktykę - zniszczoną i martwą.

Kobieta trzyma mocno dłonie pana Naryana. Przemawia cicho, z napięciem wpatrując się głęboko w oczy Archiwisty.

- Miliard lat temu sąsiednia galaktyka zderzyła się z jeszcze jednym, nieco mniejszym, skupiskiem gwiezdnym. Zderzenie rozrzuciło część słońc, pozostałe stopiły się w jedną wielką masę. Poza paroma pradawnymi obłokami gwiezdnymi, które przetrwały katastrofę dzięki swym silnym polom grawitacyjnym, pozostał jedynie chaos. Nie zdołaliśmy odnaleźć nawet jednej planety, na której zdołałoby się rozwinąć życie. Pamiętam, jak stałam na powierzchni świata, rozdartego na pół potwornymi siłami pływów. Jego orbita została tak zwichrowana, że w najdalszym miejscu był chłodniejszy niż Pluton, a w najbliższym gorętszy niż Merkury. Pamiętam dryfującą w przestrzeni bryłę metanowego lodu, zimnego i mrocznego niczym sam wszechświat. W kosmosie istnieją miliony podobnych samotnych światów. Pamiętam też planetę strzaskaną na setki tysięcy odłamków, które rozprysły się z taką mocą, że nigdy nie zdołały ponownie się scalić. Takich planet także istnieją miliony. Pamiętam gazowe olbrzymy, targane nie kończącymi się burzami, i światy wypalone erupcjami swych gwiazd. I nigdzie żadnego śladu życia.

Czy wiesz, ile galaktyk dotknęły podobne kolizje? Niemal wszystkie. Życie to statystyczny wybryk. Całkiem możliwe, że jedynie gwiazdy naszej własnej Galaktyki mają planety - w przeciwnym razie gdzieś w bezgranicznym wszechświecie powstałoby życie rozumne. Tymczasem jednego możemy być pewni: jesteśmy sami. Sami musimy kształtować swój los. Nie powinniśmy się ukrywać, jak wasi Opiekunowie. Zamiast tego należy chwytać dzień i przekształcić wszechświat za pomocą technologii, których użyli tamci, przygotowując własną kryjówkę.

Jej uścisk staje się coraz mocniejszy, bolesny, lecz pan Naryan znosi go bez słowa skargi.

- Nie możesz stać się jedną z nich - mówi ze smutkiem. - Nikt nie może. Nie powinnaś okłamywać tych niewinnych ludzi.

- Nie musiałam ich okłamywać. Sami podjęli moją opowieść i uczynili swoją własną. Teraz widzą już, co mogą odziedziczyć, jeśli tylko się ośmielą. Wasze miasto to dopiero początek. Wkrótce ten ruch przerodzi się w krucjatę. - Po chwili wahania dodaje łagodnie: - Zapamiętasz to wszystko, prawda?

W tym momencie pan Naryan rozumie już, że Anielka wie, jaki czekają koniec, i ta świadomość rozdziera mu serce. Chętnie poprosiłby ją, aby uwolniła go od tego brzemienia, ale nie potrafi. Jest z nią związany. Jest jej świadkiem.

Zgromadzony wokół nich tłum wydaje radosny okrzyk, widząc wzlatujące w górę sanie. Pojazd uderza w powietrzną siedzibę i odrywa kolejny fragment platformy, który niknie w ciemności, siejąc wokół drzewa, ziemię i głazy. Na skraju platformy pojawiają się małe postaci. Z góry spada niewielka tuleja, połyskująca w świetle pochodni. Jeden z mężczyzn łapie ją, przebiega przez zasypany śmieciami dach i pada u stóp Anielicy. To członek rasy, która plasuje się na najdalszym końcu skali odmienności Wielokształtnych. Jego skórę pokrywają łuski, każda otoczona wyraźną czarną obwódką, jak na sosnowej szyszce. Postrzępione czarne włosy opadają na oczy, które w blasku ognia połyskują niczym rozżarzone węgle. Anielka odbiera od niego tuleję i potrząsa nią. Zwój rozwija się, ukazując płachtę giętkiej materii, na której pojawia się twarz Dreena. Usta Zarządcy poruszają się, jego cichy głos brzmi dziwnie metalicznie. Anielica słucha uważnie, a kiedy Zarządca kończy mówić, odpowiada cicho:

- Zgoda.

Następnie wstaje i unosi w górę obie ręce. Wszyscy zebrani, mężczyźni i kobiety, zwracają się ku niej. Ich oczy błyszczą.

- Chcą się poddać. Przepuśćcie ich.

W chwilę później od krawędzi platformy odrywają się sanie. Ich srebrzysty spód niczym zwierciadło odbija mrowie płonących na dachu ogników. Wyznawcy Anielicy wykrzykują głośne wyzwiska. Z ciemności śmigają w górę pociski - płonąca pochodnia, kamień, odłamana gałąź. Wszystkie przedmioty jednak odbijają się od niewidzialnej bariery, zanim dosięgną załogi statku; siła osłony jest tak wielka, iż pochodnia i gałąź buchają białym ogniem. Załoga zmodyfikowała pole sań, aby zapewnić sobie ochronę.

Wszyscy przybysze wyglądają dokładnie tak jak Anielica, mają identyczne wąskie głowy i wysokie smukłe sylwetki. Poruszają się z tą samą nerwową gwałtownością. Stojący obok nich Dreen wygląda jak karzeł w otoczeniu olbrzymów. Dopiero po długiej chwili panu Naryanowi udaje się odróżnić mężczyzn od kobiet. Po kolejnej minucie potrafi już rozpoznać poszczególne niewiasty wśród ich sióstr, mężczyzn wśród braci. Wszyscy mają na sobie długie białe koszule, odsłaniające nagie ramiona i nogi. U ich pasów zwisają tuziny niewielkich automatów. Członkowie załogi nawołują Anielkę, wpadając sobie w słowo i powtarzając raz po raz:

- Wróć z nami...

- ...to nie nasze miejsce...

- ...to nie nasz lud...

- ...powrócimy...

- ...znajdziemy nasz dom...

- ...odejdź z nami.

Dreen dostrzega pana Naryana.

- Chcą zabrać ją ze sobą! - krzyczy. Zeskakuje z sań w akcie straceńczej odwagi, która zdumiewa pana Naryana, i energicznie przepycha się przez tłum. - Oni wszyscy są jedną i tą samą osobą, czy też jej wariacjami - dodaje zdyszany. - Statek tworzy własną załogę, korzystając z tego samego wzorca. Anielica to przypadek ekstremalny. Pomyłka.

Anielica wybucha śmiechem.

- Zabawny człowieczku! Tylko ja jestem prawdziwa - wszyscy inni to tylko kopie!

- Wracaj do nas...

- ...wracaj i pomóż nam...

- ...pomóż nam odnaleźć nasz dom.

- Nie ma żadnego domu! - krzyczy Anielica. - Wy głupcy! Ten świat to wszystko, co istnieje!

- Próbowałem im to wyjaśnić - mówi Dreen, zwracając się do pana Naryana - ale nie chcieli słuchać.

- Nie mogą chyba wątpić w prawdziwość Puran? - odpowiada pan Naryan.

Anielica woła do swych braci:

- Oddajcie mi statek!

- Nigdy nie należał do ciebie...

- ...nie był twoją własnością...

- ...miałaś mu tylko służyć.

- Nie! Nie będę służyć! - Anielica wskakuje na tron i czyni ręką nagły gest.

Ciemność rozjaśniają nagle setki cienkich srebrzystych nici, śmigających wprost ku saniom i załodze. Dotarłszy do otaczającej pojazd bariery, końce nici unoszą się w górę, po chwili jednak opadają, pokrywając swą plątaniną towarzyszy Anielicy. Osłona znika.

Tłum znów zaczyna ciskać kamieniami, lecz Anielica nakazuje im zachować spokój.

- Mam tylko jedne dobre sanie - mówi. - Mogę wzmocnić pole, mogę też je osłabić. Chodź ze mną - dodaje, zwracając się do pana Naryana - i obejrzyj zakończenie historii.

Tłum wokół Anielicy porusza się niespokojnie. Pan Naryan odwraca się i widzi jednego z członków załogi, idącego w ich stronę.

Mężczyzna jest równie wysoki i smukły jak Anielica. Jego drobna twarz o wydatnych kościach policzkowych tak bardzo przypomina jej własną, jakby stanowiła lustrzane odbicie. Ktoś z zebranych rzuca kamieniem, trafiając go w ramię. Mężczyzna chwieje się na nogach, ale idzie dalej, nie dostrzegając, że za jego plecami tłum zbija się ponownie, blokując mu drogę. Wkrótce wraz z Anielica i panem Naryanem znajdują się w niewielkim pustym kręgu, otoczonym przez dziesiątki ludzi.

- Nie boję się ciebie - mówi kobieta.

- Oczywiście, że nie, siostro - odpowiada mężczyzna, po czym oburącz chwyta jej nadgarstki.

Pan Naryan pada na ziemię. Wokół niego zrywa się potężny wiatr, wszędzie słychać krzyki ogłuszonych ludzi. Przed oczami, oślepionymi ostrym rozbłyskiem światła, wciąż jeszcze przepływają mu mroczki. Nie widzi osoby, która pomaga mu wstać i na wpół niesie go przez oszołomiony tłum w stronę sań.

Kiedy pojazd zaczyna wzlatywać w górę, pan Naryan ponownie osuwa się na kolana. Dreen mówi mu do ucha:

- To już koniec.

- Nie - odpowiada Archiwista, mrugając gwałtownie oczami. Po jego policzkach spływają łzy.

Mężczyzna ujął w dłonie nadgarstki Anielicy...

Dreen mówi coś, lecz pan Naryan potrząsa głową. To jeszcze nie koniec. I nagle pojazd śmiga w górę tak szybko, że ich ubrania stają w ogniu, a otaczające ich powietrze unosi się wraz z nimi. Skoro Anielica potrafiła zniwelować pole grawitacyjne, to samo umieją jej towarzysze. Osiągnęła apoteozę.

Sanie mijają kolejne warstwy płyt, tworzących ściany statku. Wreszcie docierają do ogromnego włazu, który wchłania je do środka. Pan Naryan, odzyskawszy wreszcie wzrok, odkrywa, że klęczy na krawędzi otworu. W dole rozciąga się miasto. Ognie pożarów oświetlają ulice rozchodzące się promieniście od brzegów Wielkiej Rzeki. W ciepłym nocnym powietrzu unosi się gryząca woń dymu.

Dreen wygląda przez oświetlone okna, pokrywające większą część ścian ogromnej komnaty. Z narastającym podnieceniem przebiega od jednego do drugiego. Widząc łzy, spływające po twarzy Archiwisty, niezdarnie próbuje go pocieszyć, sądząc, że jego towarzysz opłakuje żonę, pozostawioną w umierającym mieście.

- Była dobrą towarzyszką - mówi w końcu pan Naryan, choć to nie ją opłakuje, a przynajmniej nie tylko ją. Żałuje wszystkich obywateli Sensch, dla których nie ma już odwrotu. Fala Zmian pochwyciła ich, nigdy już nie będą tacy sami. Jego żona, sprzedawca orzechów, mężczyźni i kobiety prowadzący maleńkie herbaciarnie na każdym rogu ulicy, dzieci, żebracy i kupcy - wszyscy zmienią się albo zginą. Tam w dole rodzi się coś nowego. Na gruzach miasta wyrasta nowe życie.

- Zabiorą nas stąd, byle dalej od tego wszystkiego - mówi radośnie Dreen. - Zamierzają odszukać miejsce, z którego przybyli. Część z nich przetrząsa miasto w poszukiwaniu innych, którzy zdołaliby im pomóc. Reszta szykuje statek do drogi. Skierują go poza krawędź świata, w głąb wielkiej przestrzeni.

- Czyż nie wiedzą, że nigdy nie znajdą tego, czego szukają? Purany...

- Stare historie, stare lęki. Zabiorą nas do domu!

Pan Naryan z trudem dźwiga się na nogi. Pojmuje wreszcie, że załoga rzuciła swój czar na Zarządcę. Dreen należy do nich, tak jak pan Naryan już na zawsze pozostanie niewolnikiem Anielicy.

- Te czasy już minęły - mówi. - W mieście rodzi się coś nowego, cudownego... - brak mu słów, by wyjaśnić, co ma na myśli. W tej chwili została mu już tylko wiara. Wie, że to nie koniec, ale dopiero początek, iskra, która roznieci płomień, ogarniający całe Zlewisko - niewinnych i odmienionych jednako. Po chwili dodaje słabo: - To dopiero początek.

W wielkich oczach Dreena odbijają się łuny pożarów w dole.

- Widzę tylko jeszcze jedną Wojnę Zmiany. Nie ma w tym nic nowego. Węże odbudują miasto wedle swej nowej wizji - jeśli nie tu, to gdzieś indziej, na brzegu Wielkiej Rzeki. Coś takiego zdarzyło się już kiedyś - właśnie tutaj, mojemu własnemu ludowi. Przetrwaliśmy i węże także dadzą sobie radę. Natomiast to, co obiecują oni - oto prawdziwa wielkość! Porzucimy ten nieszczęsny świat i ruszymy z powrotem tam, gdzie wszystko się zaczęło, do samej ojczyzny Opiekunów. Spójrz tutaj! Oto dokąd zmierzamy!

Pan Naryan pozwala mu zaprowadzić się na drugą stronę ogromnej sali. Jest tak wielka, że z łatwością zmieściłaby się w niej powietrzna siedziba Dreena. Z okna rozciąga się widok na nieco nachyloną w stosunku do statku płaszczyznę Zlewiska - lśniącą wstęgę, strzałę, której koniec niknie w mroku. Dalej rozciągają się niezmienne, wieczne spirale Ojczystej Galaktyki, wielkie jaśniejące skupiska i łańcuchy gwiazd, dzieła Opiekunów, powstałe tuż przedtem, nim zniknęli na zawsze w otchłani czarnej dziury, stworzonej przez nich z zapadniętego w sobie Obłoku Magellana.

Pan Naryan zaczyna oddychać głęboko, podnosząc zawartość tlenu we krwi.

- Spójrz! - powtarza Dreen; jego pełna zachwytu twarz promienieje w srebrzystym blasku Zlewiska.

- Widzę jedynie koniec historii - odpowiada pan Naryan. - Powinieneś był uważniej studiować Purany, Dreen. Wśród dzieł Opiekunów nie znajdziecie przyszłości, jedynie martwą przeszłość. Nie będę już służył, Dreen. To koniec.

To rzekłszy, odwraca się i rusza ciężkim krokiem w stronę otworu włazu, ziejącego pośród fałszywych świateł i cieni. Dreen łapie go za rękę, lecz pan Naryan uwalnia się gwałtownie.

Zarządca, zaskoczony, pada na plecy, natychmiast jednak zrywa się z podłogi i zastępuje drogę Archiwiście.

- Głupcze! - krzyczy. - Oni mogą sprowadzić ją z powrotem!

- Nie ma takiej potrzeby - mówi pan Naryan i odpychając Dreena, skacze w sam środek włazu.

Spada w dół jak kometa. Strumień wody chłoszcze go, zdziera z niego ubranie. Nozdrza pana Naryana zaciskają się, błony osłaniają mu oczy, a on sam wciąż spada, coraz niżej i niżej, pośród niezliczonych bąbelków, aż w końcu huk w jego uszach nie jest już jedynie ogłuszającym pulsowaniem krwi, lecz łoskotem rzeki, przelewającej się niestrudzenie poza krawędź świata.

Potężny mulisty prąd coraz mocniej popycha go w stronę owej krawędzi. Pan Naryan odwraca się w wodzie i zaczyna płynąć naprzód, byle dalej od statku i płonącego miasta. Jego praca dobiegła końca: kiedy obywatele przejmą kontrolę nad swym losem, nie będą już potrzebowali Archiwisty.

Płynie z coraz większą łatwością. Wartka, zimna woda zmywa z niego lądowe nawyki, jej dotyk budzi z uśpienia potężne mięśnie ramion i grzbietu. I gdy tak płynie, przecinając czarną wodę, pod prąd Wielkiej Rzeki, przesłanie Anielicy rozpala się w jego umyśle coraz jaśniejszym płomieniem, przesłaniając inne opowieści. Z każdym pchnięciem ramion ogarnia go coraz większa radość. Jest posłańcem, apostołem Anielicy. Wyruszy w drogę, wyprzedzając krucjatę, która rozpocznie się, gdy wszyscy w Sensch ulegną przemianie. To długa, ciężka podróż, lecz pan Naryan nie wątpi, że u jej kresu czeka jego przeznaczenie - początek nowej przyszłości, stanowiącej dar Anielicy dla niego samego i całego Zlewiska.



Sonia Orin Lyris


GDY OBCY SIĘ SPOTYKAJĄ


(WHEN STRANGERS MEET)


Tłumaczył Piotr W. Cholewa


Sonia Orin Lyris jest absolwentką Clarion West - rocznik

1992, autorką licznych opowiadań. Obecnie pracuje

nad swoją pierwszą powieścią fantastyczną.

Mamy tu początki zupełnie nowej historii,

pełnej nieporozumień, ukrytych tragedii i ironii...

dla wszystkich zainteresowanych.



- Głosy z niebios odezwały się znowu, o Wielka - poinformowała Druga Pierwszą.

- Gdy obcy się spotykają - odparła Pierwsza - wszyscy korzystają.

- A czy są obcy? - spytała Druga, jasnozielona, która była starszą siostrą. - Ci nowi z nieba?

Pierwsza wyprostowała się na swym miękkim tronie, wyciągając w bok wszystkie górne kończyny w geście, który oznaczał, że może zaczekać do jutra, by martwić się o jutro.

Druga zawahała się, niepewna, czy oznacza to nakaz opuszczenia sali tronowej. Pierwsza zaśmiała się, a syczący dźwięk uspokoił Drugą. Oznaka zadowolenia Pierwszej była zawsze dobrą oznaką.

- Myślę, że ci nowi mogą być obcy - stwierdziła Pierwsza. Posłaliśmy im podręczniki naszego języka, a oni przysłali nam swoje. Pragną tu przybyć, spotkać się z nami. I zrozumieć nas.

- Jako obcy?

- Mówią, że są przyjaciółmi, ale najpierw muszą przestudiować nasz język, a potem dopiero zrozumieć. Nie wydaje mi się, żeby chcieli stać się znajomymi.

- Jestem pewna, że masz słuszność, o Wielka. Czy udzielimy im zezwolenia, by się do nas przyłączyli?

Pierwsza zastanowiła się.

- Przekaż im, żeby spytali znowu po święcie. Nowy rok przynosi jasność, a obcy przysparzają korzyści.


Dzisiaj Druga Wielkiej Pierwszej była młodsza i niemal różowej barwy, a jej delikatne przesuwanie się wokół komnaty uspokajało Pierwszą.

- Nie poznaję cię - zwróciła się Pierwsza do swej siostry.

Druga przycisnęła kończyny do brzucha, niepewna.

- Dzięki ci, o Wielka - szepnęła. - Mam jedynie nadzieję cię zadowolić.

- Zadowalasz. Twój zapach jest nieznajomy. Nie rozpraszasz.

To był dobry dzień, dziesiąty dzień przed świętem ochłodzenia. Pierwsza czuła się dobrze. Jej Druga krzątała się po komnacie, usuwając pyłki kurzu i brudu, wymieniając płachty pochłaniającej zapach tkaniny. Dotykała też dzwonków wydających głębokie dźwięki, tak że wirowały, a ich brzmienie jeszcze bardziej uspokajało Pierwszą.

Dzień był dobry także dlatego, że głosy z nieba znowu przemówiły. Powiedziały, że są szczęśliwe, będąc obcymi. Obcy zawsze przysparzają korzyści.

Pierwsza myślała sennie o nadchodzącym święcie. O pastelowo ubarwionych siostrach, które wkrótce osiągną dojrzałość, o smaku kwiatów, które siostry przyniosą, by kusić ją rozkoszą, i o wirującym tańcu jedwabistych. I jeszcze później, o dniach i nocach, które czekają ją w towarzystwie licznych samców, jacy dojrzeli od zeszłego roku.

Dryfowała sennie... Pierwsza... pełna spokoju sprowadzanego przez dzwonki, słysząca tylko nieprzewidywalne odgłosy Drugiej, która krzątała się po komnacie, sprzątała, poprawiała i przesuwała.


- Jedwabiste przyszły znowu, o Wielka - oznajmiła zielona Druga.

Pierwsza czuła już, że na zmianę wpada w euforię i uspokaja się znowu. I chociaż zdarzało się to co roku, była zaskoczona tą całkowitą przemianą - tak całkowitą, że nie drażniły jej te, które dzień po dniu przybywały po rady w sprawie święta, choć przez ten czas stały się znajomymi.

- Jedwabiste - powtórzyła Druga cicho. Było to ledwie tchnienie, by przypomnieć Pierwszej, iż niezbędna jest jej uwaga.

- Tak, oczywiście - odparła Pierwsza. - I chcą... tego, co zawsze.

- Tak, o Wielka.

- A więc przyjmę ich. Jego. Czy to on?

- Tak, Wielka, ich przywódcy są zwykle samcami - w głosie Drugiej zabrzmiało delikatne echo zdumienia Pierwszej.

Trudno to zapamiętać, pomyślała Pierwsza. Ale w końcu wiele rzeczy trudno jest zapamiętać przed świętem. Samce przywódcami? Potrząsnęła głową.

Weszło wysokie, smukłe, ciepłe jedwabiste, na dwóch długich nogach, z ramionami zwisającymi jak wąskie liście po bokach. Całe... cały, poprawiła się Pierwsza... pokryty bujnymi cienkimi pasemkami, którym zawdzięczały swe imię.

Jak na jedwabistego wyglądał niezgrabnie. Szedł niepewnie, jakby z wahaniem, nie wykorzystując gracji, którą jego gatunek mógł bez trudu przywołać w każdym poruszeniu. Ale przecież, przypomniała sobie, nie wszyscy byli w równym stopniu utalentowani.

Zatańczą jednak w wirującym tańcu... Jak zatańczą! Krążąc jak kryształki śniegu w malowniczej zawiei - tak właśnie zatańczą.

A kiedy zachęcani rozkoszą Pierwszej i jej licznych sióstr wytańczą już ostatnią resztkę życia, kiedy krew wytryśnie z ich umęczonych ciał, pięknych, lecz nazbyt kruchych, by utrzymać wlewaną w nie namiętność, wtedy będą prawdziwie ukochani.

Stanął przed nią, wznosząc skromnie swe duże bladoniebieskie oczy. Nie pachniał brzydko, raczej trochę piżmem - jak ziarno, którym byli karmieni.

Dobrze, że zjawił się teraz, kiedy nie była rozdrażniona. W innej porze roku wzbudziłby w niej taki niepokój, że nie mogłaby z nim rozmawiać. Opuścił wzrok, by okazać szacunek.

To dobrze, że okazywali szacunek. Pierwsza i jej siostry przez okrągły rok utrzymywały jedwabiste przy życiu, dawały im dach nad głową, starały się o ich pożywienie, dbały o zdrowie ich młodych i pozostawiały w spokoju, żeby przeżywali swe życie według własnych upodobań.

Pierwsza czuła się cudownie rozluźniona. Znów miała ochotę drzemać. Gdy tylko skończy z tym jedwabistym...

Pochyliła głowę.

- Nie poznaję cię - oświadczyła.

- Czynisz mi zaszczyt, o Wielka.

- Mów.

- Wielka, lękam się, że cię zaniepokoję...

- Jeśli masz jakieś troski, musisz je wyjawić. Martwimy się o was. Jesteście nam drodzy.

Jedwabisty spuścił głowę. Błysnęły wielkie oczy.

- O Wielka, chodzi o święto. W zeszłym roku my wszyscy byliśmy mali i nie widzieliśmy tego, ale... - spojrzał na nią i odwrócił wzrok.

- Tak? - zachęciła go Pierwsza.

- Mówiono nam o tańcu w chłodzie, na ciepłej arenie. O tym, jak wiele trwał godzin... tyle godzin! O Wielka, byliśmy mali w zeszłym roku, ale nasi rodzice nie wrócili do nas po tańcu. Oczywiście, wszystko wam zawdzięczamy, pożywienie i wodę... Jesteście dla nas dobre, ale...

- Ale chcesz wiedzieć, czy w tańcu umrzecie.

Spojrzał w kąt komnaty, potem w drugi, potem znów spuścił głowę.

- Tak.

Pierwsza przeciągnęła się lekko i przesunęła dwie kończyny w inne miękkie miejsce tronu, gdzie było im jeszcze wygodniej. Miękki tron zachęcał ją do odpoczynku, do snu, do marzeń.

- Tak - odparła. - Oczywiście, że umrzecie. Wszyscy, którzy zatańczą, umrą.

Oczy jedwabistego były teraz ogromne i błyszczały niczym lód w słońcu. Te cudowne oczy zakłóciły spokój Pierwszej i raz jeszcze wypełniła ją rozkosz oczekiwania. Widziała w życiu dwadzieścia tańców jedwabistych i wciąż zachwycało ją piękno, jakie potrafiły stworzyć swymi ciałami.

- Ależ Wielka... - zająknął się jedwabisty. - Z pewnością nie chciałaś powiedzieć... Z pewnością nie zrozumiałem...

Oddychał ciężko, tak przestraszony, że niemal mogła smakować jego lęk. Przestraszy innych, jeśli pozostawi go nie odmienionego. Będą się bały przed tańcem, a to niepotrzebne.

Wycisnęła z siebie zapach, pchnęła go przez powietrze w jego stronę wraz z ukojeniem, które tchnęła w wielkie, wilgotne oczy. Bladoniebieskie i przerażone, przymknęły się lekko, a oddech uspokoił się.

- Nie zrozumiałeś przedtem, to prawda - powiedziała Pierwsza. - Ale teraz rozumiesz.

Wpatrzony w nią zamrugał powoli. Przy ustach pojawiła się fałdka, oznaczająca zadowolenie.

- Co jeszcze, jedwabisty? Czy rozproszyłam twoje troski?

Jedwabisty zastanawiał się, długimi paznokciami przeczesując włosy na ramieniu.

- Tak, o Wielka. Jesteś dobra i szlachetna. Żałuję, że przeszkodziłem ci z tak błahego powodu.

- Troszczymy się o was. Wasze potrzeby nam nie przeszkadzają.

- Dzięki ci, o Wielka.

- Idź teraz i odpoczywaj wśród swych sióstr i braci. Czekaj wraz z nami na święto ochłodzenia.


- Jest zimno - oznajmiła najnowsza Druga w świąteczny ranek.

- Czy zbyt zimno? - spytała Pierwsza. Czuła rozkosz, gdyż zaczynał się rytuał święta ochłodzenia.

- Nie jest zbyt zimno - odparła Druga.

Rozrzucała liście w komnacie. Ich słodki, ostry zapach lgnął do tronu Pierwszej. Przez moment, w stanie łagodnego ukojenia, uznała ten zapach za kontrastujący ze spokojnym aromatem, w którym żyła przez cały rok.

- Czy jest dostatecznie zimno? - zapytała swoją Drugą.

- Jest dostatecznie zimno - zapewniła Druga.

Licznymi kończynami kruszyła liście i rozrzucała je dookoła w nieładzie, który rozgniewałby Pierwszą każdego innego dnia roku.

- Jeśli jest dostatecznie zimno, ale nie nazbyt zimno, musimy porzucić to miejsce, jak porzucamy wszystko, co znałyśmy w minionym roku. Musimy rozpocząć nowe życie w nowym miejscu.

Woń liści zaczynała ją niepokoić. Pierwsza wiedziała, że nie wytrzyma dłużej w komnacie. Ale wiedza o tym i pamięć, że co roku odbywało się to w taki sam sposób, nie uchronią jej od rozdrażnienia.

Wyciągnęła kończyny i wolno podniosła się z miękkiego tronu. Od jak dawna już nie opuszczała tej komnaty? A nawet swojego tronu? Zimno jak gruby pled zaległo na jej myślach i nie mogła sobie przypomnieć.

Dwie Drugie stanęły u jej boków. Drugie, których nie rozpoznała... To dobrze. Były o połowę od niej mniejsze i mogłaby je zranić, gdyby uznała za nazbyt znajome. Zresztą w tej chwili czuła, że potrafiłaby je uderzyć tylko z powodu zapachu liści, który zalał komnatę falą tak gęstą, że obawiała się mdłości.

- Idziemy - oznajmiły chórem Drugie, zachęcając ją do marszu.

Wspierając się na nich, zdołała z wysiłkiem opuścić tron.

Wyszły na zewnątrz. Porzuciły komnatę, w której Pierwsza spoczywała wygodnie przez cały rok. Wkroczyły do długiego, przykrytego namiotem korytarza prowadzącego na arenę. A kiedy wynurzyły się z niego i stanęły w jaskrawym świetle słońca, świat wydał się Pierwszej miejscem zwyczajnym i białym: każdy kamień i każdą roślinę pokrywał śnieg i lód. Widziała tęcze w szczelinach bieli i głęboką czerwień w nielicznych plamach cienia.

Drugie odprowadziły ją na tron zimowy, który wcale nie był miękki i nie poprawił jej humoru. Nie pomagała świadomość, że jest twardy, by nie pozwolić jej zasnąć w czasie długich obchodów święta.

Po obu stronach wokół areny siedziały kręgiem wszystkie jej siostry, z których wiele mogłaby rozpoznać, gdyby się im dokładniej przyjrzała. Dlatego nie czyniła tego. Poniżej, na brzegach areny, kulili się jedwabiści.

W tej chwili Pierwsza nie dbała o jedwabistych, nie dbała o śnieg i lód, nie dbała nawet o samców, którzy pewnie już się budzili i zaczynali ją przyzywać ze swoich miękkich gniazd. Przede wszystkim odczuwała gniew, że wstrętnym odorem wypędzono ją z jej przytulnej komnaty, wypchnięto na jasne słońce. I po co? Zęby odkryć, że trwa zima?

Pierwsza gniewnie chrząknęła i rozejrzała się, szukając Drugich, które ją tu doprowadziły. Postanowiła je zabić.

Zamiast nich stały przy niej inne, choć nie pamiętała, kiedy nadeszły. To były starsze Drugie, które rozpoznała. Już miała wycisnąć na nie zapach, skazać je na śmierć i sprowadzić pozostałe, żeby mogła zabić wszystkie za to, co jej uczyniły. Tchnie na nie tak, że ich ciała postanowią umrzeć; ich oczy pociemnieją i sczernieją, a one same padną na ziemię z kończynami poskręcanymi w śmiertelnym skurczu.

I wtedy zapach uniósł się z tac trzymanych przez siostry. Zapach kwiatów. Pierwsza poczuła nagły głód i sięgnęła, by skosztować przygotowane dla niej smakołyki. Gniew rozpływał się wolno, kiedy wkładała do ust kolejne cudowne kęsy.

Spróbowała każdego z kwietnych dań i zadrżała przy tych, które smakowały jej najbardziej. Inne Drugie odbiegły i przyniosły więcej tych ulubionych. Pierwsza smakowała i jadła, smakowała i jadła...Jej żołądek wypełniał się, a nastrój poprawiał. Po bardzo długim zapewne czasie wyprostowała się na swym twardym tronie.

- Niech się rozpocznie święto ochłodzenia.

Jeden po drugim kolejni jedwabiści wchodzili w krąg, wolno przesuwając stopy po ciemnoszarej, ogrzewanej podłodze. Niektórzy wyglądali na przestraszonych, ale Pierwsza z siostrami posłały im uspokojenie. Po chwili jedwabiści uśmiechali się już i zaczynali obracać. Wkrótce kręcili się wszyscy, z rozpostartymi ramionami; w koło i w koło; jasne futra falowały w powietrzu, rozmywając kontury tańczących.

Wszystkie siostry patrzyły; oddychały w rytm oddechu Pierwszej, ich serca biły zgodnie w rytmem jej serca. W dole jedwabiści kołysali się i wirowali; oczy mieli rozszerzone, para oddechów kłębiła się w chłodnym powietrzu.

Zbiegali się i rozchodzili w złożonych figurach, obejmowali się i wypuszczali z objęć, odbiegali i powracali znowu. Każdy ruch był tak pełen gracji, jakby ćwiczyli go i powtarzali przez lata.

Kiedy jedwabisty upadał, inni pomagali mu wstać i na powrót wciągali do tańca. Padało ich coraz więcej. I każdy podnosił się i tańczył dalej.

Zgasł dzień i nadeszła ciemność, a siostry wciąż posyłały tancerzom swój zachwyt. Wielu się potykało, ale żaden nie ustawał. Chłodne białe sylwetki poruszały się do kresu swych sił i pasji. Ci, którzy nie potrafili już ustać, leżeli na ogrzewanej arenie i drżeli tylko, wciąż piękni mimo wyczerpania.

Pierwsza i jej siostry całą noc podziwiały taniec jedwabistych, bez przerwy posyłając im swą zachętę i podziw.

Kiedy wstał świt, poruszało się już tylko dwóch tancerzy. Wszyscy jedwabiści mieli ciemne plamy na ciałach: wokół oczu, ust, na futrach. Wreszcie ostatnia dwójka legła na ziemi, spoglądając na jaśniejące niebo. Drżące kończyny wciąż próbowały utrzymać rytm pulsu Pierwszej i jej sióstr. I w końcu ci dwaj także znieruchomieli.

Pierwsza poczuła wielką radość. Rozpoczął się nowy rok.


Pierwsza udała się do gniazd samców, gdzie pozostała sporą liczbę dni, aż była całkiem zaspokojona, a wszystkie samce martwe.

Stara sala tronowa została wypalona do gruntu, jak co roku; zapach skruszonych liści czynił ją niezdatną do zamieszkania. Na miejscu starej sali wzniesiono nową. Tam teraz zasiadła na nowym tronie, który wydawał się bardziej miękki niż tamten i zachęcająco niczym nie pachniał.

Druga, która przyszła do niej tego dnia, była jeszcze bardzo młoda. Dopiero w nowym roku osiągnęła dojrzałość, wraz ze wszystkimi zeszłorocznymi dziećmi.

- Nie poznaję cię - zwróciła się do niej Pierwsza.

- Jestem zaszczycona - odparła Druga i dygnęła po młodzieńczemu niezgrabnie, co oczarowało Pierwszą.

Co jednak ważniejsze, Pierwsza czuła powracającą jasność umysłu. Po święcie i okresie rui odkryła, że znowu potrafi myśleć, potrafi rozumować i nie musi bez przerwy drzemać.

- Czy młodzi jedwabiści są zdrowi? - zapytała Drugiej.

- Tak. Są zdrowi i rosną, o Wielka.

- Niedługo przyjdzie ich okres rui. Dopilnuj, by był to okres obfity, a ich udział w przyszłorocznym tańcu liczny.

- Tak, Wielka. I jeszcze coś, Wielka... Głosy z niebios...

- Obcy.

- Tak. Pragną się z nami połączyć. Odezwali się znowu teraz, kiedy nastał nowy rok. Mówią, że przestudiowali nasze księgi i że przybywają jako obcy.

- Gdy obcy się spotykają, wszyscy korzystają - stwierdziła w zadumie Pierwsza.

- Tak, Wielka. Mówią, że żywią wielkie nadzieje na wzajemne zrozumienie naszego i ich rodzaju.

Pierwsza chrząknęła. Druga odstąpiła.

- Nie za wiele zrozumienia. Między obcymi nie powinno być zbyt wiele zrozumienia.

- Nie, Wielka - przyznała Druga. Jej kończyny drżały.

- Dużo jeszcze muszą się nauczyć.

Druga obserwowała, jak Pierwsza przeciąga się na tronie.

Młoda była ta Druga, bardzo młoda. Z czasem nauczy się, co to znaczy być Drugą Pierwszej. Jeśli wcześniej nie stanie się nazbyt znajoma.

- Zastanawiam się, jakie dary przyniosą ci obcy - rzekła Pierwsza. - Zastanawiam się, czy będą tańczyć.



Robert Sheckley


DZIEŃ, W KTÓRYM PRZYBYLI OBCY


(THE DAY THE ALIENS CAME)


Tłumaczył Arkadiusz Nakoniecznik


Umiera się łatwo, śmieje - trudno, zabawną SF zaś

jest trudniej znaleźć niż ząb pterodaktyla. Robert Sheckley

już od wielu dziesięcioleci pisuje znakomitą science fiction,

a jego specjalnością są humor, satyra i dowcip.

Wiele spośród jego utworów zostało sfilmowanych;

do najsłynniejszych ekranizacji należą: The Tenth

Victim, The People Trap oraz Freejack.

Enrico Fermi zapytał kiedyś, dlaczego obcy nigdy nas

nie odwiedzili, skoro we wszechświecie podobno aż roi się

od rozmaitych cywilizacji. Sheckley ostrzega nas,

co mogłoby się zdarzyć, gdyby doszło do takich odwiedzin.



Pewnego dnia do moich drzwi zastukał jakiś człowiek. To znaczy, wyglądał nie do końca jak człowiek, chociaż chodził na dwóch nogach. Coś było nie w porządku z jego twarzą. Wyglądała tak, jakby została roztopiona w piecu, a potem pośpiesznie zamrożona. Później przekonałem się, że akurat ten wyraz twarzy jest dość często spotykany wśród Synesterian, którzy dostrzegają w nim szczególne piękno. “Stopiona mina”, tak to się nazywa. Występują z nią wszyscy uczestnicy i uczestniczki ich konkursów piękności.

- Słyszałem, że jest pan pisarzem?

Potwierdziłem, no bo czemu miałbym kłamać?

- Cóż za szczęśliwy traf! Tak się składa, że ja skupuję utwory literackie.

- Naprawdę?

- Ma pan coś do sprzedania?

Był bardzo bezpośredni, więc postanowiłem wziąć z niego przykład.

- Tak - odparłem. - Mam.

- Znakomicie. Przyznam, że to zdumiewające miasto... Cała planeta jest zdumiewająca, ale najdziwniej czuję się właśnie w miastach: zupełnie inne obyczaje, i w ogóle... Jak tylko tu dotarłem, pomyślałem sobie: Jasne, podróżowanie to wspaniała rzecz, ale gdzie znajdę kogoś, od kogo mógłbym kupić jakiś kawałek?”

- Tak, to rzeczywiście problem - przyznałem.

- No, ale bierzmy się od razu do roboty, bo czas ucieka. Na początek interesuje mnie opowiadanie na, powiedzmy, jakieś trzydzieści stron.

- Nie ma sprawy. Kiedy chce je pan dostać?

- Pod koniec tygodnia.

- A jakie warunki finansowe pan proponuje, naturalnie jeśli wolno o to zapytać?

- Tysiąc dolarów. Powiedziano mi, że w tej części Ziemi to standardowa stawka... Bo to jest Ziemia, prawda?

- Zgadza się, to Ziemia i pańskie tysiąc dolarów jest jak najbardziej do przyjęcia. Proszę mi tylko jeszcze powiedzieć, o czym ma być to opowiadanie.

- Tę sprawę pozostawiam panu do rozstrzygnięcia. W końcu, to pan jest pisarzem.

- Zgadza się - przyznałem. - A więc nie obchodzi pana, o czym napiszę?

- Ani trochę. Przecież nie ja będę to czytał.

- Chyba że tak. Oczywiście. Dlaczego miałby pan zawracać sobie głowę?

Wolałem nie wnikać w szczegóły. Zakładałem, że ktoś jednak je przeczyta, bo tak właśnie zazwyczaj dzieje się z opowiadaniami.

- Jakie prawa pana interesują? - zapytałem, ponieważ zdaję sobie sprawę, jak ważne jest profesjonalne podejście do tych spraw.

- Pierwsze i drugie synesteriańskie - odparł. - Oprócz tego, ma się rozumieć, prawa do adaptacji filmowej, chociaż wtedy i tak dostanie pan pięćdziesiąt procent zysku netto.

- Jakie są szansę na adaptację?

- Trudno powiedzieć. Z naszego punktu widzenia, Ziemia jest zupełnie nowym rynkiem.

- W takim razie, umówmy się na sześćdziesiąt procent.

- Nie będę się z panem targował. Przynajmniej nie tym razem. Ostrzegam jednak, że później mogę stać się znacznie twardszy. Zobaczymy, jak będzie się rozwijał interes. Ziemia to dla mnie zupełnie nowa para trampek.

Nie poprawiłem go. Kto jak kto, ale Obcy mają prawo popełniać błędy językowe.


W ciągu tygodnia skończyłem opowiadanie i przyniosłem je do biura Synesterianina w starym budynku MGM na Broadwayu. Wręczyłem mu maszynopis, on zaś wskazał mi fotel, po czym zagłębił się w lekturze.

- Jest niezłe - stwierdził po jakimś czasie. - Nawet całkiem dobre.

- Bardzo się cieszę - odparłem.

- Musi pan jednak dokonać kilku zmian.

- Co konkretnie ma pan na myśli?

- Na przykład tę postać... Alicję.

- Aha. Alicję.

Za nic nie mogłem sobie przypomnieć żadnej Alicji. Czyżby Synesterianin miał na myśli Alzację? Uznałem jednak, że roztropniej będzie o to nie pytać. Nie chciałem, żeby wyszło na to, że nie znam własnego opowiadania.

- Zdaje się, że ta Alicja jest wielkości małego państwa, prawda?

A więc rzeczywiście chodziło mu o Alzację, ja zaś straciłem bezpowrotnie okazję, żeby go poprawić.

- Owszem. Istotnie, jest wielkości małego państwa.

- W takim razie, byłoby dobrze, gdyby Alicja zakochała się w większym państwie w kształcie precelka.

- W kształcie czego?

- Precelka - powtórzył. - Precelki dość często występują w synesteriańskiej literaturze popularnej. Synesterianie lubią o nich czytać.

- Doprawdy?

- Tak jest. Wyobrażają sobie, że ludzie też są bardzo podobni do precelków. Jeśli wprowadzi pan ten szczegół, opowiadanie stanie się znacznie bardziej plastyczne.

- Plastyczne... - wymamrotałem bezmyślnie.

- Oczywiście. Przecież nie wolno nam zapominać o ewentualnej ekranizacji.

Ocknąłem się z otępienia, przypomniawszy sobie o moich sześćdziesięciu procentach.

- Naturalnie.

- Właśnie, skoro o tym mowa... Wydaje mi się, że akcja pańskiego opowiadania powinna rozgrywać się o innej porze.

Przez chwilę usiłowałem sobie przypomnieć, o jakiej porze rozgrywa się akcja mojego opowiadania. Wydawało mi się, że jej nie określiłem, więc powiedziałem mu o tym.

- To prawda - przyznał. - Nie określił pan dokładnie pory, ale specyficzny dobór słów sugeruje wyraźnie, że chodzi o zmierzch.

- Aha. Zapewne ma pan na myśli mroczny nastrój albo coś w tym rodzaju?

- Mroczny nastrój? To byłby wspaniały tytuł.

- Rzeczywiście - zgodziłem się, choć byłem dokładnie przeciwnego zdania.

- “Mroczny nastrój”... Tak, brzmi całkiem nieźle, ale sądzę, że mimo to akcja powinna rozgrywać się w dzień. Wie pan, ironiczne zmrużenie oka do czytelnika i tak dalej.

- Tak, oczywiście - odparłem. - Wiem, co pan ma na myśli.


Po powrocie do domu, zastałem Rimb zmywającą naczynia. Jest niedużą jasnowłosą osóbką o wiecznie zafrasowanej minie, charakterystycznej dla wszystkich ghottów, tym razem jednak sprawiała wrażenie jeszcze bardziej przygnębionej. Z salonu dochodziły tajemnicze odgłosy. Spojrzałem na nią ze zdziwieniem, ona zaś wskazała ruchem głowy drzwi salonu i wzruszyła ramionami. Zajrzałem do pokoju, zobaczyłem tam dwoje nieznajomych osobników, po czym wróciłem do kuchni.

- Kim oni są?

- Przedstawili się jako Bayersonowie.

- Obcy?

Skinęła głową. - Dla mnie też.

Po raz pierwszy w pełni uświadomiłem sobie, że obcy mogą być obcymi nie tylko dla nas, ale także dla innych obcych.

- Czego chcą?

- Tego nie powiedzieli.

Wszedłem do salonu. Pan Bayerson siedział w moim fotelu i czytał popołudniową gazetę. Miał około stu dwudziestu centymetrów wzrostu i pomarańczowe włosy. Pani Bayerson, tych samych rozmiarów i równie pomarańczowa, robiła na drutach coś pomarańczowo-zielonego. Na mój widok pan Bayerson wygramolił się z fotela.

- Obcy? - zapytałem, siadając na kanapie.

- Tak - odparł Bayerson. - Jesteśmy z Capelli.

- A co robicie w moim domu?

- Powiedzieli nam, że nie będzie pan miał nic przeciwko temu.

- Kto wam powiedział?

Wzruszył ramionami. Jego twarz miała nic nie mówiący wyraz.

- Ale to przecież mój dom - zwróciłem mu uwagę.

- Oczywiście, że pański. Nikt temu nie zaprzecza. Może jednak zechciałby pan udostępnić nam trochę miejsca? Jak pan widzi, nie jesteśmy zbyt duzi.

- Ale dlaczego właśnie ja? Dlaczego nie ktoś inny?

- Trafiliśmy tu przypadkiem, spodobało nam się i teraz czujemy się tutaj jak w domu - wyjaśnił Bayerson.

- Może gdzie indziej też czulibyście się jak w domu?

- Może tak, a może nie. Wolimy zostać tutaj. Najlepiej będzie, jeśli zacznie pan traktować nas jak polipy lub plamy na tapecie. My, Capellanie, łatwo wtapiamy się w tło. Na pewno nie będziemy panu przeszkadzać.


Ani Rimb, ani ja nie byliśmy szczególnie zachwyceni, ale też nie mieliśmy jakiegoś nadzwyczajnego powodu, żeby ich wyrzucić. Bądź co bądź byli już tutaj, a poza tym, nie kłamali: rzeczywiście nie wchodzili w drogę. Pod wieloma względami byli znacznie lepsi od innych, podmieszkujących kątem obcych, z którymi mieliśmy już wkrótce zawrzeć znajomość.

Szczerze powiedziawszy, szybko zaczęliśmy żałować, że Bayersonowie tak doskonale opanowali sztukę wtapiania się w do i ani trochę nie pomagają w pracach domowych. Mogliby przynajmniej przypilnować domu, ale nie poczuwali się nawet do tego obowiązku, o czym przekonaliśmy się boleśnie tego dnia, kiedy nastąpiło włamanie.

Nie zrobili nic, żeby powstrzymać złodziei. Zupełnie nic. Przyglądali się bezczynnie, jak włamywacze powoli plądrują dom - powoli, gdyż byli to ociężali, otyli obcy z Gwiazdy Barnarda. Zabrali starą srebrną biżuterię Anny. Pochodzili ze starego klanu złodziei srebra, którego tradycja sięga wielu wieków - tak przynajmniej powiedzieli panu Bayersonowi, który najspokojniej w świecie oddawał się ćwiczeniom wzmacniającym mięśnie powiek, nie zwracając uwagi na to, co dzieje się dokoła.


Wszystko zaczęło się od tego, że poznałem Rimb w barze Franco przy McDougal Street w Nowym Jorku. Naturalnie wcześniej wielokrotnie widywałem obcych robiących zakupy na Piątej Alei albo obserwujących łyżwiarzy na ślizgawce w Rockefeller Center, ale po raz pierwszy miałem okazję porozmawiać z którymś z nich. Zapytawszy o płeć, dowiedziałem się, że Rimb jest ghottem, co stanowiło ważną informację dla kogoś, kto jak ja starał się wyzwolić z pęt męsko-damskiej dychotomii. Pomyślałem sobie, że byłoby interesujące połączyć się z ghottem, naturalnie upewniwszy się wcześniej, że Rimb w znacznie większym stopniu jest “nią” niż “nim”. Zapytałem o zdanie ojca Hanlina z Wielkiego Czerwonego Kościoła i dowiedziałem się, że z punktu widzenia Kościoła wszystko jest w porządku, choć on osobiście ma trochę zastrzeżeń. Rimb i ja byliśmy jednym z pierwszych mieszanych małżeństw na Ziemi.

Przeprowadziliśmy się do mojego domu w West Village. Wtedy jeszcze nie widywało się tam wielu obcych, ale wkrótce zaczęli się pojawiać, a jakiś czas potem kilkoro zamieszkało w sąsiedztwie.

Bez względu na to, skąd pochodzą, wszyscy powinni rejestrować się na policji oraz w urzędzie zajmującym się sprawami kultu religijnego, lecz choć niewielu zadaje sobie ten trud, nigdy nie doświadczyli z tego powodu żadnych przykrości. Policja i władze miejskie nawet bez tego mają pełne ręce roboty.

W dalszym ciągu pisałem teksty dla Synesterianina, dzieląc dom z przybyszami z Capelli. Bayersonowie nie sprawiali żadnych kłopotów i nawet płacili część czynszu. Okazali się pogodnymi obcymi o optymistycznym nastawieniu do świata, w przeciwieństwie do Rimb, która bez przerwy czymś się martwiła.

Przez pewien czas nawet ich lubiłem, ale wszystko zmieniło się tego dnia, kiedy złodzieje ukradli ich najmłodsze dziecko, małego Claude’a.

Zapomniałem powiedzieć, że wkrótce po tym, jak się do nas sprowadzili, Bayersonom urodziło się dziecko. Możliwe zresztą, że mieli je już wcześniej, ale ściągnęli je dopiero wtedy, kiedy zajęli gościnną sypialnię. Jeśli o mnie chodzi, to nigdy nie wiedziałem i nadal nie wiem, w jaki sposób przybywają do nas ci wszyscy obcy, ich dzieci zaś stanowią dla mnie jeszcze większą zagadkę.

Według relacji Bayersonów, uprowadzenie Claude’a odbyło się szybko i bezboleśnie. Wszystko sprowadziło się do: “Żegnaj, Claude” oraz “Cześć, tato”. Naturalnie zapytaliśmy ich, jak mogli do tego dopuścić.

- Och, nic nie szkodzi. Przez cały czas na to liczyliśmy. Właśnie w ten sposób rozprzestrzeniamy się po świecie. Ktoś kradnie nasze dzieci, i tyle.

Dałem sobie spokój. Co można powiedzieć takim ludziom? Jak mogą spokojnie myśleć o tym, że ich mały Claude wyrośnie na złodzieja srebra z Gwiazdy Bardnarda? Niektórzy obcy nie mają za grosz ambicji ani patriotyzmu. Jak kukułki, albo jeszcze gorzej.


Nic jednak nie mogliśmy na to poradzić, więc wszyscy zasiedliśmy przed telewizorem, żeby obejrzeć nasz ulubiony program Savannah Reed.

Gościem wieczoru był pierwszy człowiek, który zjadł Mungula. Nie okazywał najmniejszej skruchy; wręcz przeciwnie, zachowywał się niemal wyzywająco.

- Na dobrą sprawę, dlaczego mielibyśmy jadać wyłącznie istoty głupie albo nieświadome? Tylko bezsensowne uprzedzenia powstrzymują nas przed zjadaniem inteligentnych stworzeń. Doszedłem do tego wniosku pewnego dnia, kiedy akurat rozmawiałem z grudką Mungulów leżącą na talerzu.

Savannah nie dała się zbić z tropu.

- Ilu Mungulów składa się na grudkę? - zapytała natychmiast.

- Od piętnastu do dwudziestu, chociaż naturalnie są wyjątki.

- A co oni robili na talerzu?

- Mungulowie przebywają prawie wyłącznie na talerzach. Panują tam warunki najbardziej przypominające ich naturalne środowisko.

- Obawiam się, że nigdy żadnego z nich nie widziałam - przyznała Savannah.

- Nic dziwnego. Spotyka się ich prawie wyłącznie w Yonkers.

- W jaki sposób tam dotarli?

- Pewnego wieczoru po prostu zjawili się na moim talerzu. Początkowo były tylko dwie grudki, trochę podobne do małży, ale potem przybyło jeszcze trochę. Trzeba sześciu do siedmiu grudek, żeby dało się z nimi pogadać.

- Czy powiedzieli, skąd pochodzą?

- Z planety zwanej Espadrillą. Niestety, nie mam pojęcia, gdzie to dokładnie jest.

- A jak dotarli na Ziemię?

- Jeśli dobrze zrozumiałem, to ślizgając się na falach świetlnych.

- Dlaczego postanowił pan ich zjeść?

- Początkowo nie miałem takiego zamiaru. Przecież jeśli ktoś do mnie mówi, to nawet przez myśl mi nie przejdzie go połknąć. Albo ją. Naturalnie pod warunkiem, że jestem cywilizowanym człowiekiem. Niestety, ci Mungulowie zaczęli odwiedzać mnie co wieczór. Sadowili się rządkiem na brzegu mojego najlepszego porcelanowego talerza, przez jakiś czas gadali między sobą, jakby mnie nie było, a potem któryś z nich udawał, że dopiero teraz mnie zauważył (wiecie, coś w tym rodzaju: O, jest ten facet z Ziemi!), i zaczynała się gadka na dobre. Tak było co wieczór. W końcu zacząłem podejrzewać, że to prowokacja albo że w ten sposób próbują przekazać mi jakąś wiadomość.

- Myśli pan, że pragnęli zostać zjedzeni?

- Nigdy nie powiedzieli mi tego wprost, co to, to nie, ale po pewnym czasie zaczęło mi świtać takie podejrzenie. Tak na zdrowy rozum: jeśli nie chcieli, żebym ich zjadł, to co robili na moim talerzu?

- Co wydarzyło się potem?

- Krótko mówiąc, któregoś wieczoru znudziła mi się ta zabawa, nabiłem jedną grudkę na widelec i połknąłem.

- Jak zareagowali Mungulowie z pozostałych grudek?

- Udawali, że niczego nie widzą. Gadali dalej, jakby nigdy nic, tyle że trochę głupiej, bo dysponowali zmniejszonym potencjałem intelektualnym.

- A ci, których pan zjadł? Czy w ostatniej chwili próbowali protestować?

- Żaden nawet nie mrugnął. Zupełnie, jakby spodziewali się czegoś takiego. Odniosłem wrażenie, że dla nich to nie pierwszyzna.

- Jak smakowali?

- Trochę jak pieczone małże w pikantnym sosie, ale niezupełnie. Obcy, sama pani rozumie.


Zaraz po programie w kącie pokoju dostrzegłem kołyskę, a w niej całkiem niebrzydkiego małego gościa, trochę podobnego do mnie. W pierwszej chwili pomyślałem, że to Claude Bayerson, którego zwrócono rodzicom, ale Rimb szybko wyprowadziła mnie z błędu.

- To Człeczek - powiedziała. - Jest nasz.

- Aha - mruknąłem. - Nie pamiętam, żebyś go urodziła.

- Bo tego jeszcze nie zrobiłam. Jestem w stanie opóźnić termin porodu, żeby wypadł w najkorzystniejszej chwili.

- Naprawdę?

Skinęła głową.

- My, ghottowie, posiadamy tę umiejętność.

- Jak się nazywa?

- Człeczek - powtórzyła cierpliwie.

- Czy to często spotykane imię na twojej planecie?

- Skądże znowu. Nazwalam go tak, by uczcić gatunek, do którego należysz.

- Jak to?

- Całkiem zwyczajnie. Przecież “człeczek” to tyle co “mały człowiek”, prawda?

- Być może, ale my nadajemy naszym dzieciom trochę inne imiona...

Niestety, nie zrozumiała ani słowa z tego, co do niej mówiłem, ja natomiast za nic nie mogłem pojąć, w jaki właściwie sposób Człeczek przyszedł na świat. PP, czyli Przesunięte Porody, są wśród ludzi całkowitą nowością. Jeśli się nie mylę, Człeczek miał urodzić się naprawdę w późniejszym, bardziej dogodnym terminie, ale tak się jakoś zrobiło, że nigdy nie mogliśmy znaleźć na to czasu.

Tymczasem leżał w kołysce, coś tam gulgotał, ziewał, machał rączkami i w ogóle zachowywał się jak typowy niemowlak. Poczułem, jak ogarnia mnie duma; bądź co bądź, byłem ojcem pierwszego potomka z mieszanego małżeństwa. Później okazało się, że to nic nadzwyczajnego, bo takie dzieci zaczęły przychodzić na świat we wszystkich zakątkach Ziemi, ale wtedy byliśmy naprawdę dumni.


Sąsiedzi przychodzili oglądać dziecko. Zjawili się także Bayersonowie, którzy wtedy mieszkali już w nowym pokoju doczepionym do ściany domu. Cały budulec w postaci długiej, szybko twardniejącej nici, pochodził z ust pani Bayerson, która była bardzo dumna ze swego dzieła. Obejrzeli uważnie Człeczka, po czym stwierdzili:

- Chyba się nada.

Zaproponowali, że będą opiekować się dzieckiem, ale my woleliśmy nie korzystać z ich usług. Bądź co bądź, wciąż nie wiemy do końca, czym się żywią. Jeśli się nad tym zastanowić, to zbieranie zweryfikowanych informacji na temat obcych trwa zastanawiająco długo, mimo stanowiska rządu federalnego, który postanowił udostępnić te dane wszystkim mieszkańcom Ziemi.


Obecność obcych przyczyniła się do rozwoju nowego sposobu życia, polegającego na współzamieszkiwaniu jednego ciała przez wiele istot. Prędzej czy później, przebywanie ciągle w tej samej postaci musi się znudzić; także Rimb i ja doszliśmy do wniosku, że byłoby ciekawe stać się na jakiś czas meduzą albo portugalskim okrętem wojennym, nie mieliśmy jednak pojęcia, jak się do tego zabrać. W związku z tym nie wiedzieliśmy, czy się cieszyć, czy martwić, kiedy otrzymaliśmy pocztą zawiadomienie, że wybrano nas na członków nowo powstającej złożonej formy życia. W tamtych czasach nie było to jeszcze tak powszechne jak teraz.

Długo zastanawialiśmy się, co zrobić, ale w końcu postanowiliśmy pójść na pierwsze bezpłatne spotkanie i przekonać się na własne oczy, jak to właściwie jest.

Spotkanie odbywało się w pobliskim kościele unitariańskim; uczestniczyło w nim zaś co najmniej dwustu ludzi i obcych. Nikt za bardzo nie wiedział, co powinniśmy robić. Wszyscy byliśmy nowicjuszami, więc nie mieściło nam się w głowach, że ot, tak po prostu, bez żadnego przygotowania, utworzymy istotę złożoną, składającą się z dwustu jednostek.

Wreszcie pojawi} się jakiś osobnik w szkarłatnym swetrze, z plikiem papierów w ręku i powiedział nam, że na początek utworzymy istoty pięciojednostkowe. Dopiero później, kiedy oswoimy się z zaskakującymi doznaniami, zaczniemy wspinaczkę po kolejnych szczeblach nowego sposobu bytowania. W ten sposób dowiedzieliśmy się, że istnieje więcej niż jeden szczebel.

Na szczęście w kościele znajdowała się obszerna piwnica, gdzie bezzwłocznie rozpoczęliśmy ćwiczenia. Początkowo szło nam nie najlepiej, ale kłopoty wynikały przede wszystkim z braku doświadczenia. Skąd na przykład mieliśmy wiedzieć, że łącząc się z Pseudontoikami musimy udostępnić im lewe ucho, jedyne miejsce gdzie może się pomieścić ich niezwykle ważny organ zwany englenem?

Mimo to, przy pomocy eksperta w szkarłatnym sweterku, dość szybko utworzyliśmy pierwszą istotę złożoną i choć nie wszystko poszło jak należy - głównie w związku z trudnościami upchnięcia wszystkich obcych organów w otworach ludzkiego ciała - to i tak doznaliśmy miłego dreszczyku emocji, widząc, jak przeobrażamy się w zupełnie nowe istoty obdarzone całkowicie niezależną świadomością.

Najważniejszym wydarzeniem sezonu był doroczny piknik organizowany w Hanford, w ruinach elektrowni jądrowej. Rumowisko było obficie porośnięte zielskiem; niektóre rośliny miały doprawdy zdumiewające kształty i kolory. W pobliżu płynął zatruty strumień. Nasza grupa liczyła wówczas już około dwustu osób, ale postanowiliśmy, że zaczekamy ze scalaniem się do obiadu.

Jedzenie wydawały członkinie klubu kobiecego; parę kroków dalej stało pudełko, do którego każdy wrzucał tyle, na ile było go stać. Ja dałem synesteriański banknot stanowiący moje honorarium za niedawno ukończone opowiadanie. Natychmiast zbiegło się mnóstwo ludzi, żeby go obejrzeć, ponieważ synesteriańskie banknoty są naprawdę piękne, chociaż trochę zbyt grube, w związku z czym wypychają kieszenie. Banknot wzbudził powszechny podziw.

Jeden z członków istoty złożonej o nazwie Wielka Czerwona wziął go do ręki, podniósł pod światło i przez dłuższą chwilę obserwował zmieniające się barwy.

- Wspaniały - stwierdził. - Myślałeś o tym, żeby oprawić go w ramki i powiesić na ścianie?

- Właśnie zamierzałem to zrobić.

Zapytał, ile chciałbym za ten banknot, więc podałem mu kwotę trzykrotnie wyższą od wartości nominalnej. Zgodził się bez targowania, po czym, trzymając banknot za sam brzeżek, powąchał go ostrożnie.

- Ładnie pachnie - stwierdził.

Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że istotnie, synesteriańskie pieniądze mają bardzo przyjemny zapach.

- Jest najprawdziwszy w świecie - zapewniłem go.

Powąchał jeszcze raz.

- Próbowałeś go zjeść?

Pokręciłem głową.

- Jakoś nie wpadłem na ten pomysł.

Delikatnie skubnął rożek.

- Znakomity!

Natychmiast poczułem nieodpartą ochotę, żeby też skosztować, ale banknot należał już do niego. Sprzedałem mu go. Wszystko, co mi zostało, to plik starych, zużytych amerykańskich pieniędzy. Starannie przeszukałem kieszenie, ale nie znalazłem już żadnego synesteriańskiego banknotu. Co gorsza, byłem także pewien, że nie mam już ani jednego w domu do powieszenia na ścianie, a cóż dopiero mówić o takim do zjedzenia.

Na szczęście, niemal w tej samej chwili dostrzegłem Rimb, scalającą się samotnie w kącie. Wyglądała tak atrakcyjnie, że czym prędzej pośpieszyłem, by do niej dołączyć.



CZĘŚĆ CZWARTA


Zwyciężyć, przegrać lub zremisować



Greg Abraham


GNOTA


(GNOTA)


Tłumaczyła Paulina Braiter


Greg Abraham, podobnie jak przeważająca liczba

autorów dzisiejszej antologii, mieszka w Portland

w stanie Oregon. Obecnie wraz z Mary Rosenblum

pracuje nad serią opowiadań i powieścią. Gnota jest

jednym z pierwszych opowiadań, jakie opublikował.

Pozostaje mu tylko pozazdrościć. Gnota to wspaniały

przykład spekulacji na temat kształtu niedalekiej

przyszłości - spokojny, lecz poruszający i całkowicie

prawdopodobny. Ma również zakończenie,

które określiłbym jako godne Hermana Melville’a.

Uprzedzam: Gnota może prześladować was

jeszcze przez wiek lat.



Orion, promienny myśliwy zachodu, nie pozwalał, by świt przegnał go z nieba nad Makedonią. Pablo przypomniał sobie nagle inną noc, trzy miesiące wcześniej. Orion polował wówczas nad Andami w jego rodzinnych stronach. Ów październik, pełen snów i tchnień wiosny, wydawał się nieprawdopodobnie odległy. Tu natomiast na niebie nadal połyskiwało światełko jednej z kolonii orbitalnych, jasny klejnot u pasa Łowczego.

Na wschodzie, na horyzoncie zapłonęła pierwsza ciemnoczerwona łuna. Myśli Pabla zaczęły krążyć bez celu. Wyobraził sobie smak cynamonu w swej porannej kawie.

- Mark! - krzykną} głośno. Mark, weteran służący w Sprzymierzonych Siłach Pokojowych, był najbliższym przyjacielem Pabla. Pochodzący z Reims Francuz władał płynnie slangowym niemieckim, którego Pablo wciąż nie potrafił zrozumieć. Mark zawsze powtarzał przyjacielowi, że ich patrole w Skopie są jedynie niebezpieczną farsą i że Sprzymierzone Siły Pokojowe to kukiełka w rękach Niemieckiej Hegemonii, wykorzystującej Makedonię jako strefę buforową, aby utrzymać z dala od Europy Porozumienie Islamu. Jednakże służba tutaj opłacała się bardziej niż cokolwiek, co mógłby robić w domu, dodawał zawsze Mark, chętnie gryzący rękę, która go karmi, ale nie gotów jeszcze porzucić jej ostatecznie.

Pablo skręcił za róg i przeszedł parę kroków wąską uliczką, unosząc gotowy do strzału porażacz. Uważnie sprawdzał każdą bramę. W końcu byli w Skopie, mieście wyludnionym przez Stulecie Terroru, a przed nim trwające wiek wojny.

Zatrzymał się, usiłując zachować surowy wyraz twarzy, i potrząsnął śpiącym przyjacielem. Owinięty szarym mundurowym płaszczem z insygniami SSP, które jaśniały w mroku, podobnie jak jego krótkie jasne włosy, Mark wyglądał na śmiertelnie znużonego. Był drobny, szczupły i zawsze głodny. Bez przerwy naśmiewał się z Pabla, pouczając go nieustannie.

- Morgen! - zawołał Pablo i z cichym śmiechem patrzył, jak Mark zrywa się na nogi.

- Cholera, zimno mi - Francuz skulił się pod ścianą.

- Napijemy się kawy? W kawiarence po drodze do bazy?

- Miło mi widzieć, że poddajesz się pokusom. O tak, kawa - Mark zatarł odziane w rękawiczki dłonie.

- Pokusom?

Odkąd Pablo dołączył do SSP i opuścił Cuzco, dowództwo zapomniało o jakiejkolwiek dyscyplinie. Kolejny dowód na to, że, jak to określał Mark, byli dla nich tylko mięsem armatnim. Mieli odepchnąć islamskich fundamentalistów z powrotem w stronę umiarkowanej Turcji, skąd zostali wygnani.

Wędrując wolnym krokiem w stronę kawiarni, Pablo patrzył, jak ostatnie gwiazdy gasną na niebie. Mimo całego swego piękna, świt nad ponurym Skopie budził w nim dziwny smutek. Przypominał mu, że nie znalazł się ani trochę bliżej kolonii. Europa, jakże daleka od domu, miała w założeniu stanowić tylko pierwszy etap na drodze do gwiazd.

Obaj rozsiedli się wygodnie. Powieki Marka nadal ciężko opadały; na jego bladej skórze wyraźnie odcinały się wypryski i znamiona, niczym oznaki choroby; zęby robiły wrażenie kruchych... podobnie jak jego życie i cała Europa, dodał w myślach Pablo. Czasami Mark także wspominał o koloniach. Wówczas w jego oczach zapalała się iskierka, przeganiająca chmurę senności. Przypominało to Pablowi o jego własnych nadziejach, o tym, że kiedyś i on będzie budował nowe życie w miejscu, którego być może nie dotknie wkrótce kolejna klęska. Twarz Marka rozjaśniała się, gdy razem snuli rozległe, fantastyczne wizje.

Marc wyprostował się gwałtownie, jakby nagle dotarło do niego, gdzie są.

- Chodźmy. Już prawie siódma.

Pablo widział, że przyjaciel także pogrąża się w marzeniach. Przez większą część młodości Mark pracował ciężko na równinach Szampanii i nie wspominał tego mile. Osierocony we wczesnym dzieciństwie, zachował niewiele przyjemnych wspomnień, co zasmucało Pabla. Czasami wspominał o porzuconym kościele w Reims, starym i zrujnowanym, lecz pełnym fioletowych blasków.

- Jeśli kolonie są takie same, tylko nowe... - powiedział raz i w jego oczach zalśniła znajoma iskierka.

Spiesząc naprzód, Pablo westchnął, czując na twarzy dotknięcie słońca. Ulice Skopie - zniszczone przez stulecia wojen i zarazy - pokrywała jaskrawa patyna świtu. Po chwili dostrzegł młodą kobietę, która wyprzedziła ich, maszerując szybkim krokiem, mimo ciężkiego worka kołyszącego się u jej boku. Jej luźne spodnie i apaszka łopotały na porannym wietrze; Pabło z podziwem odprowadził wzrokiem oddalającą się sylwetkę. W porównaniu z innymi nadętymi i przerażonymi muzułmankami, ta wydawała się radosna i szczęśliwa. Przez moment zatrzymał się przed witryną sklepu, zauroczony, przywołując z pamięci przelotny obraz jej ładnej ciemnoskórej twarzy.

Młoda kobieta krzyknęła coś głośno, dojrzawszy na ulicy jednego ze swych ziomków. Po sekundzie jej głos złagodniał, zaczęła za to gwałtownie gestykulować. Wreszcie obróciła się do Marka, wymawiając parę sylab. Zastygły w miejscu i lekko zazdrosny Pablo pojął, że dziewczyna prosi, aby Mark potrzymał jej worek. Tylko przez chwilę - błagały jej ramiona. Kiedy Mark się zgodził, drobne mięśnie grzbietu muzułmanki napięły się, tworząc łuk. Kobieta pomknęła naprzód i w tym momencie od worka oddarł się jeden z uchwytów. Stawiając worek na ziemi, Mark przykucnął, aby go naprawić.

Wybuch nastąpił nagle. Jednocześnie stracili świadomość; Pablo nie usłyszał najlżejszego dźwięku. Dopiero późnej zalała go fala blasku i ciemności.


- Odzyskał przytomność. Prawda, panie Mamani? - przemówił głos, skryty za zasłoną plam światła, z których w końcu zmaterializowała się przysadzista pielęgniarka w średnim wieku. Nic go nie bolało - a może to efekt działania leków, otępiających narkotyków? Pablo uśmiechnął się.

- Czy z nią wszystko w porządku?

- Z kim? - spytał męski głos z przeciwległej strony pomieszczenia. Dobiegał z daleka - z tak daleka, że Pablo pomyślał nagle o domu.

- Z dziewczyną. Wszystko w porządku?

- Przytrzymamy tu arkusz folii, panie Mamani, proszę tylko podpisać. Jeśli umieszczę pisak w pańskiej dłoni, nie powinno to sprawić żadnych kłopotów. Doktorze, proszę wyjaśnić mu jeszcze raz... Panie Mamani...

- Szeregowy Mamani - poprawił Pablo.

Lekarz przerwał mu.

- Musi pan to podpisać. Nie udało nam się wydobyć pańskich akt z SSP. Połączyliśmy się z Arequipa, pańskim miastem rodzinnym, ale wystąpiło niespodziewane opóźnienie. Musi pan podpisać dokument, zwalniający nas z wszelkiej odpowiedzialności w razie śmierci, komplikacji bądź też naruszenia religijnego tabu. Rozumie pan? Wiemy, że podobne oświadczenie zostało już złożone w pańskich aktach. To jest dokładnie to samo.

- Tabu?

- Chodzi o międzygatunkowy przekaz genowy.

- Co zamierzacie zrobić? Czy z nią wszystko w porządku?

- Nie zrobimy nic poza pobraniem próbki pańskiej tkanki, potrzebnej do późniejszych napraw transgenicznych.

- Transgenicznych?

- Doktorze, wystraszy go pan - pielęgniarka dotknęła twarzy Pabla. Skupił się, czując wsuwający się w dłoń pisak. Podtykając bliżej formularz, lekarz przerzucił kilka warstw trwałej matowej folii. Niezniszczalne zezwolenie... sprawa musi być poważna... Przestrzeń wokół zawirowała gwałtownie, podczas gdy dłoń Pabla powoli unosiła się w stronę dokumentów. Nagle przed jego oczami pojawiła się ręka lekarza, wyrywając go z zamyślenia.

- Proszę patrzeć na światło. Tak, właśnie tak. Nic pan nie poczuje. Proszę patrzeć... zrobione. Tkanka rogówki, panie Mamani, to wszystko czego potrzebujemy. Dziękuję.

- Szeregowy Mamani - przypomniał odpływającej ręce.

Jednakże doktor zniknął już za drzwiami, ciągnąc za sobą smugę bieli.

- Dziękuję - powtórzyła pielęgniarka.

- Czy z nią wszystko w porządku? - czując obawę o życie młodej muzułmanki, Pablo osunął się w sen.


Mamo,

Raz jeszcze proszę o wybaczenie, że wysyłam sam tekst,

ale jak już mówiłem, trudno tu znaleźć pełnozakresowy

terminal, połączenie zaś jest droższe niż w domu. Poza tym

nie goliłem się ostatnio i z pewnością nie chciałabyś mnie

takim oglądać. Nie denerwuj się, ale parę dni temu miałem

drobny wypadek i przez jakiś czas leżałem w szpitalu.

Dzięki temu mogę zwiedzić kawałek Europy. Czyż to nie

zabawne, jak układa się nasz los? Jestem tu zaledwie od

kilku tygodni, a już dostałem urlop.


Pablo odszedł od pełnozakresowego terminalu na dworcu w Sarajewie, gdy tylko automat wypluł jego kartę. Kolejka magnetyczna do Ahtinai odjeżdżała za kilka minut.

Opuściwszy wczoraj szpital, Pablo kupił sobie nowe ubrania, między innymi luźny, szaroniebieski sweter, barwą przypominający nieco mundur. Dobrze wyglądał pod wojskowym płaszczem.

Parę dni temu miałem drobny wypadek... minęły pełne dwa tygodnie, a żebra nadal go bolały. Wszystko bolało. Wszystko, ciało i dusza. Kiedy podpisywał szpitalne dokumenty, odwiedził go jego kapitan. Oficer wręczył Pablowi niewielkie pudełko koloru kości słoniowej. Plastikowe. Z koperty wyjął arkusz urzędowej folii, błękitny jak wszystkie papiery SSP. Pablo odczytał zwięzły zapis: Mark Landrieux. Wiek: 22. Najbliżsi krewni: brak. W razie wypadku zawiadomić: szeregowca Pabla Mamani, Sprzymierzone Siły Pokojowe. Notce towarzyszyła niewielka sumka pieniędzy i pudełko popiołów, pochodzące z darmowej kremacji. Pablo trzymał je w dłoni nawet po wyjściu kapitana, zastanawiając się, co z nim począć.

Człowiek. I Pablo poczuł nienawiść, która ogarnęła go z pasją, jakiej jeszcze nigdy nie doświadczył. Nienawidził pięknej młodej kobiety, która pragnęła zabić ich obu.

Wsiadł do kolejki i rozparł się na ławce, zgarbiony tak, by nikt nie dostrzegł skrytego pod spodem pakietu. Stale był świadom obecności niewielkiego ciężaru na piersi, na jawie i we śnie. Sny zaczęły się, kiedy doktor wyjaśnił mu, co się stało. Drobny wypadek... Niemal przypominały rzeczywistość, tyle że z ulicy Skopie promieniowało ciepło, piękna muzułmanka zaś odwróciła się, zanim odeszła, i posłała mu uśmiech. Bomba wybuchła powoli. Od rozbłysku oderwało się pasmo bieli, odłamek kości strzałkowej Marka, który - zgodnie z tym, co mówił lekarz - przeszył pierś Pabla, trafiając prosto w serce. Sen zawsze kończył się tak samo: nowym ciężarem na piersi, ciężarem pakietu, który utrzymywał go przy życiu. Nie chciałabyś mnie takim oglądać... Lekarze zapobiegli śmierci mózgu i natychmiast przywieźli go do Sarajewa. Tam z łatwością wyleczono oparzenia twarzy, toteż wyglądał całkiem dobrze, pielęgniarki zaś zapewniły go, że nikt nie dostrzeże ukrytego pod ubraniem pakietu.

Mark zginął na miejscu. Czy dlatego pragnę się ukryć? - pomyślał Pablo. Ponieważ ja przeżyłem, ponieważ zatrzymałem się, aby na nią spojrzeć? Bo jej pragnąłem? Miejscowa policja ujęła tę kobietę. Porucznik z bazy próbował go pocieszyć, opowiadając, jak dotkliwie pobito ją na posterunku.

Kiedy to usłyszał, zapragnął odejść i ukryć się, ale nie miał jeszcze wówczas pakietu i jego ciało przeszywały liczne rurki, przebijające pierś, ramiona, pachwiny. Tego popołudnia czuł się jak potwór o wypełnionych dziwnym płynem mackach, otoczony szemrzącymi maszynami stwór o pustej piersi. Kobieta na ulicy Skopie wręcz tryskała życiem. Nawet teraz Pablo zastanawiał się... może był już martwy?

Lekarze zainstalowali w jego klatce piersiowej tymczasowe sztuczne serce. Prawdziwe serce będzie lepsze niż sztuczny mechanizm, powtórzył po raz setny Pablo, szczególnie, że jestem jeszcze miody. Ale dostanie je dopiero za kilka miesięcy. Wszystko po to, by ochronić układ sercowo-naczyniowy. Jakże często słyszał te słowa. W istocie oznaczało to, że część urządzenia pozostała na zewnątrz organizmu i był skazany na obecność pakietu.

Nie na zawsze, czasami jednak każda minuta wydawała mu się wiecznością.

Za każdym razem, gdy się poruszył, oddychał, próbował odpocząć, nawet rozpinał rozporek, aby się wysikać, pakiet wisiał na jego piersi, napierając na skórę, przypominając, że zależy od niego jego życie, że nie nadawał się już na żołnierza, czy to na ziemi, czy w kosmosie. Muzułmanka odebrała mu marzenie o życiu w koloniach.

Ale może nie na zawsze.

Kolejka uniosła się nad szynę, przyśpieszając gwałtownie.

Czemu użyto bomby? Czy dlatego, że byli jedynie zwykłym mięsem armatnim, mającym odeprzeć “czarnych” - których skóra była jaśniejsza niż skóra Pabla - wygnać ich z kontynentu, którego ludność zdziesiątkowały wojny i zarazy? Jeśli to prawda, to może bomba nieodwracalnie uszkodziła jego serce i doktorzy w żaden sposób nie zdołają go już naprawić - ani za pomocą sztucznej pompy, ani prawdziwego transgenicznego transplantu. Zaczął oddychać nieco ciężej. Jego tętno wzrosło... po krótkiej chwili.

Zapadła noc i w końcu zasnął. Później obserwował przesuwający się za oknem krajobraz. Stulecie Terroru, nękane zarazami i gwałtownymi konfliktami, doprowadziło do upadku całe narody. Wielkie miasta, jak Athinai, ucierpiały najbardziej. Szkielety przedmieść, na wpół rozebrane i całkowicie opuszczone, ustąpiły miejsca niewielkim gospodarstwom rolnym. W końcu okolica poweselała, skąpana w jasnym blasku lamp. Wokół było widać ślady rozbiórki i odbudowy. Kolejka zatrzymała się na dworcu Orfeos. Przez otwarte drzwi do środka wagonu wpadł zimny nocny powiew, uderzając w Pabla w chwili, gdy zapinał płaszcz.

Zdjął z półki plecak - mimo swych rozmiarów jakże lekki w porównaniu z ciężarem dźwiganym na piersi - i ruszył w kierunku najjaśniejszych neonów. Zanim jeszcze opuścił stację, usłyszał krzyk nawołującej go kobiety.

Pablo z najwyższym trudem opanował przerażenie. Złapał je niczym rozbrykaną lamę, wiedząc, że musi wygrać, w przeciwnym razie strach doprowadzi go, dokąd zechce. Zatrzymał się, odwrócił i zobaczył przed sobą starą niewiastę. Spod okrywającej głowę chustki wymykały się kosmyki włosów. Czarny płaszcz, czarne oczy, skóra pokryta dziobami po ospie. Kiedyś owe mądre oczy o pożółkłych białkach oglądały Terror, teraz zaś wpatrywały się w niego. Kobieta wygłosiła długą tyradę po grecku. Choć Pablo nie zrozumiał ani słowa, poczuł, jak pieką go uszy. Wzruszył ramionami i potrząsnął głową. Wówczas przemówiła po niemiecku, z ciężkim obcym akcentem.

- Chcesz, żeby ktoś dał ci po głowie, poderżnął gardło? Pozbądź się tych insygniów. Powinieneś był je zostawić przy żołnierzu, któremu ukradłeś płaszcz. Durny chłopak!

Próbował nie reagować na jej słowa, potrząsając głową na znak, że nie rozumie. Troszczyła się o niego, ale jak by zareagowała gdyby wiedziała, że płaszcz jest jego własnością? Czemu sądziła inaczej? Ponieważ nie był w mundurze? Czy też dlatego, że miał ciemną skórę, tak jak ona, jak młoda muzułmanka? Muzułmanka... nie chciał wspominać jej urody, ponieważ owa myśl tylko zwiększała targający nim strach. Ta uroda go zdradziła, pomogła mu zdradzić samego siebie.

Kobieta upuściła trzymaną w dłoni torbę i chwyciła go za ramię - gniewnie, a jednocześnie czule, niczym babcia wnuka. Przez chwilę grzebała w swoich rzeczach, po czym wydobyła niewielki nożyk. Pablo szarpnął się. Ponownie warknęła coś i przecięła nici, podtrzymujące naszywki na ramionach. Taki akt przyjaźni... Pablo przykucnął, aby ułatwić jej zadanie. Jednakże kiedy sięgnęła do naszywki na piersi, złapał ją za rękę. Kobieta zaklęła i ponownie chwyciła płaszcz. Jej dłoń spoczęła na pakiecie, ona jednak zdawała się go nie dostrzegać.

Insygnia leżały na ziemi. Odrzuciła je kopnięciem i wymierzyła mu lekki policzek - nadal rozgniewana jego głupotą? - po czym podniosła swoją torbę i odeszła.

Pablo stał jak ogłuszony w obliczu podobnej mieszaniny pogardy i życzliwości. Zwracając się do wszechobecnej ciemności, rzekł: W Makedonii wyrwano mi dziurę w piersi, a teraz, zaledwie w pięć minut po przybyciu do Athinai, odbieracie mi wszelkie dowody, że kiedykolwiek byłem żołnierzem.

Nagle zapragnął krzyknąć: Myślisz, że jestem taki jak ty, że także pochodzę z przeszłości.

Jego sztuczne serce biło w dziwacznym rytmie, czuł się uwięziony przez ściany dworca w Orfeos i cały ogromny świat. W dali rozbłyskiwały neonowe napisy po grecku, turecku, niemiecku i w pinyin. Nie miał ochoty nocować w schronisku. Potrzebował prywatności, jaką zapewnia pojedynczy pokój. Bez wahania skręcił w stronę taniego na oko hotelu, opatrzonego znakiem głoszącym, że przyjmuje się tam turystów z Hegemonii.

Pokój okazał się całkiem przyzwoity. Warstwa syntetycznej żywicy uginała się pod stopami Pabla. Kiedyś przyklejono nią coś do podłogi - może wykładzinę albo płytki - teraz jednak tylko przejrzysta żywiczna warstwa wzmacniała posadzkę. Pablowi wystarczało to w zupełności. Niegdyś pokój miał też łazienkę, jednakże instalacje zostały rozebrane, a rury zaślepione, z wyjątkiem niewielkiej umywalki. W głębi korytarza znajdowała się ubikacja.

Z boku okna sterczał zestaw baterii słonecznych, zasilających słabe lampy. W dali wznosiło się wzgórze o ściętym wierzchołku. Jego zbocza i płaski szczyt jaśniały w blasku pokrywających je nocnych klubów. Najlepsze nocne życie w Europie, oznajmił portier. Akropolis, mruknął Pablo. Każda grecka nazwa coś znaczyła. Akropol? W mieście można było kupić programy tele i virt pokazujące stojące tam niegdyś starożytne budowle.

Rozebrał się dopiero po powrocie z łazienki. Jako ostatnie ściągnął sweter i podkoszulek. W lustrze nad komodą odbił się pakiet wiszący mu na piersi, gruby na niecały centymetr, nie większy niż męska dłoń. Biała plastikowa osłona sprawiła, że widok ów przywiódł mu na myśl pudełko mieszczące prochy Marka, a podtrzymująca pakiet uprząż jeszcze pogarszała sprawę. Ramiona skryte pod szerokimi paskami brązowej bawełnianej tkaniny swędziały jak szalone. Pakiet analizował poziom hormonów i rytm oddechu, dopasowując do niego tętno i wydzielając własne hormony. Gdyby w organizmie zwiększył się poziom białych ciałek krwi, sygnalizując gorączkę, komputer pakietu odebrałby sygnał i wydał polecenie podwyższenia tętna. Pablo mógł żyć normalnie, a jeśli pakiet nie zdoła dostatecznie szybko zareagować, wyda z siebie sygnał alarmowy, aby go ostrzec.

Zniechęcony, wyłączył światło i znów podszedł do okna. Następnego dnia mógłby wrócić do Arequipo i tam zaczekać na nowe serce, zanurzony w spokojnym życiu w głębi Konfederacji Andyjskiej, gdzie ludzie porozumiewają się ze sobą po hiszpańsku lub w języku keczua, a sytuacja poprawia się nieustannie. Mógł podjąć przerwaną naukę w sieci lub w prawdziwej szkole. Któregoś dnia, już niedługo, Konfederacja założy własne konsorcja i zbuduje kolonie orbitalne. Któregoś dnia. Ponieważ Ziemia, nawet tętniące życiem Andy, okazała się krucha i niebezpieczna. Czemu zatem powrót do domu miałby oznaczać klęskę? Nikt i nic nie przypominałoby mu tego, poza dziurą w piersi. Do diabła, nie było już żadnej dziury, przynajmniej w sensie fizycznym. Mimo wszystko jednak, prawdziwa otchłań, ta, którą potrafił zmierzyć, rosła z każdą chwilą. Zupełnie, jakby Europa pragnęła, by stał się pustą skorupą, przypominającą ją samą. Jednakże jego pustka - tak jak pustka kontynentu - okazała się paradoksalnie pełna. Zapełniały ją kolejne warstwy skrywanych wspomnień i znaczeń, które dotąd nie potrafiły przebić się na powierzchnię.

Nagle jego ciało napięło się, puls podskoczył gwałtownie... o sekundę za późno. Po drugiej stronie korytarza znajdował się terminal publiczny. Pablo wciągnął na siebie spodnie i sweter. Było późno, lecz szpitale działają całą dobę. Pogrążony w półmroku Pablo stał przy konsoli, wybierając opcję na ekranie. Zrezygnował z obrazu, wybrał głos i napisy - to nada tej rozmowie nieco powagi. Mama zawsze potwierdzała poważne wezwania zapisem automatycznym. Informacja odnalazła numer i połączyła go.

Automat recepcyjny szpitala spytał, czym może służyć.

Pablo sam nie wiedział, jakie pytanie powinien zadać; oto najlepszy dowód tego, że przyszłość kryła w sobie wciąż jeszcze same niewiadome.

- Czy mógłbym się dowiedzieć, skąd można wziąć organ transgeniczny?

Automat zawahał się, po czym poinformował Pabla, że przełącza go do laboratorium.

- Dlaczego pan pyta? - głos mężczyzny, żyjącego mężczyzny. Maszyny nigdy nie zdradzają podobnego napięcia.

- Wczoraj zostałem wypisany ze szpitala. Może pan sprawdzić moje akta. Nazywam się...

- W porządku, Pablo. System sprawdził dane z twojej karty debetowej.

- Sam nie wiem... chciałem... jak się miewa mój przeszczep? Gdzie go przygotowują?

- Sam etap hodowlany może odbywać się gdziekolwiek, a dopasowanie genetyczne? Co ci szykują? Piszą tu... Do diabła... nic dziwnego, że jesteś spięty - mężczyzna mówił po niemiecku z wyraźnym słowiańskim akcentem; wesoły ton głosu sprawił, że przeciągłe miękkie samogłoski brzmiały dziwnie przyjemnie dla ucha. - W zeszłym roku mój tato stracił wątrobę, kiedy 23-LV sprawił, że zaczął odrzucać swe własne tkanki. Zaraził się nim, jedząc cielęcinę. Kontrakt sercowy... stacja badawcza w miejscowości zwanej Vansbro, Autonomiczna Republika Svealandii. Masz jeszcze przed sobą siedem albo osiem miesięcy czekania. Ci Szwedzi są naprawdę świetni, szkoda jednak, że chodzi o organ z ruchomymi częściami. Obecnie hodują je w pojemnikach niedaleko Drezna. Powinienem już chyba wracać do pracy, ale dzięki za rozmowę. Jeśli chciałbyś dowiedzieć się czegokolwiek, dzwoń. Tu masz numer laboratorium. My pokryjemy rachunek. Zazwyczaj jestem tu sam. Nazywam się Dovic.

- Dzięki - Pablo rozłączył się.

Ktoś, z kim mógł pomówić... to mu pomogło. Czy to pakiet przerażał go najbardziej, czy może perspektywa samotności? Jakże łatwo było uwierzyć, że już nigdy nie zbliży się do żadnego człowieka.

Wróciwszy do pokoju, rozebrał się do końca i wsunął pod kołdrę. Leżenie na plecach nadal sprawiało mu ból. Przekręciwszy się na brzuch, wsunął pod pierś poduszkę. Wkrótce ogarnęło go znużenie i zapadł w ciężki sen.

Po kilku dniach przeniósł się do schroniska i po zmroku zaczął zwiedzać zakątki Akropolu.

Chłodny i kapryśny marzec ustąpił miejsca kwietniowi, cieplejszemu i spokojniejszemu, pomijając okazjonalne burze. Pablo zaznajomił się już dokładnie z niedrogimi przyjemnościami, oferowanymi przez Athinai, lecz pakiet na piersi zapewniał samotności - i strachowi - dogodny dostęp do jego ciała.

Nocą łatwo było znaleźć dziewczyny, które akceptowały go bez słowa. Czasami budziły w nim zakłopotanie, szepcząc, że nie powinien się bać, nie znając prawdziwych przyczyn tego strachu - tymczasem Pablo lękał się, że odkryją fatalny pakiet albo że jego własnę podniecenie uruchomi alarm ostrzegawczy. Alejki, nawet bramy domów, jeśli bylo dostatecznie późno, dawały mu pretekst do niezdejmowania płaszcza. Dziewczyny wychwalały pod niebiosa jego inkaskie rysy. Potem jednak nieodmiennie czuł w duszy pustkę, która sprawiała, że bał się jeszcze bardziej niż przedtem.

Tego wieczoru seks, zamiast ukojenia, przyniósł mu jedynie niepokój. Pablo skręcił w wąską uliczkę, szukając miejsca, w którym mógłby napić się kawy. Tuż za nim dreptał chłopak, na zmianę jasny i ciemny wśród plam światła i cienia; jego kanciasta sylwetka przywodziła na myśl skaliste zbocze góry. Pablo znał zasady gry i nie był zainteresowany. Lecz dziwki, męskie i żeńskie, także pijają kawę, tego zaś wieczoru dręczyła go szczególnie dotkliwa samotność. Kiedy usiadł przy stoliku pod wiosennym niebem, chłopak dołączył do niego. Wyglądał na starszego niż był w istocie, sprawiła to jego kanciastość - sylwetki, twarzy, łokci, kolan.

- To wszystko, co ode mnie dostaniesz - rzekł do niego Pablo znad filiżanki kawy.

- Niczego więcej nie pragnę. Nazywam się Georgios - powiedział. Georgios, pół-Turek, pół-Grek, miał kiepskie zęby, podobnie jak reszta Europejczyków. Jego uśmiech wyrażał pożądliwą łapczywość, ogromne pragnienie życia. - Skąd jesteś?

- Z Arequipy.

Chłopiec spojrzał na niego pytająco.

- W Konfederacji Andyjskiej.

- Co robisz w Athinai? - w oczach Georgiosa zabłysły drwiące iskierki. Z kogo właściwie kpił? Mankiety jego koszuli były brudne.

Pablo wzruszył ramionami, odwracając wzrok. W milczeniu, za którym skryło się jego marzenie o koloniach, wysączyli swoją kawę. Spokojna obecność chłopca złagodziła poczucie samotności lepiej niż jakiekolwiek słowa.

- Nie pasujesz do tego miejsca - odezwał się Georgios, ze wzrokiem utkwionym w dal. - Widziałem cię już w ciągu ostatnich kilku tygodni. Jesteś taki przystojny i nie pasujesz tutaj. Niemcy przyjeżdżają tu robić rzeczy, których nie mogliby pokosztować w domu. To jedyny powód, dla którego Athinai jeszcze istnieje - rozsiadł się na krześle i trzymając filiżankę na kolanach, spojrzał na ciemny płyn. - Zastanawiam się, co się stanie, jeśli Niemcy zbankrutują. Słyszałem, że Australo-Chińczycy budują własne kolonie. Chciałbym widzieć, jak przeganiają Niemców. Lecz z drugiej strony zawsze znajdzie się ktoś nowy. Ja należę do Athinai. Ty nie.

Pablo poczuł w gardle nagły ucisk tuż nad wiszącym na piersi pakietem.

- Mógłbyś zostać żołnierzem. SSP także wyśle swe oddziały do australijskich kolonii.

- To dlatego czasami nosisz ten paskudny płaszcz! Chcesz zostać żołnierzem? Co do mnie, to nie, dziękuję. Sprzedaję swój tyłek na godziny, nie na lata.

To nie tak! - niemal krzyknął Pablo. Najpierw ogarnęły go wątpliwości, potem gniew, który nadszedł w sekundę później. Być może opóźnienie to wiązało się z działaniem pakietu. Ten dzieciak rozumiał. Głód Georgiosa dodawał mu sprytu. Europa nadal jeszcze była głodna. Pablo dostrzegał ślady owego głodu u swego przyjaciela Marka, w duszach dziewczyn, we wszystkich ruinach kontynentu, jeszcze sto lat temu pełnego nieprawdopodobnych bogactw - straszliwy głód, przed którym nikt nie zdołałby umknąć, ponieważ dotyczył on całego świata.

Georgios odszedł wkrótce potem, Pablo zaś ruszył naprzód, wałęsając się w ciemności. Czas jednak nie złagodził targających nim wątpliwości i bólu. Noc zasnuła gruba błona gniewu i znużenia.

Natknąwszy się na publiczny terminal w holu kasyna, pojął, czego naprawdę pragnie. Wsunął w szparę kartę debetową i zaczął przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu zapisu ostatniej rozmowy z laboratorium. Zapis ów stanowił coś w rodzaju talizmanu, dowód na istnienie nowego serca. Powoli wystukał numer, połączył się z laboratorium, bez obrazu, ale za całkiem uczciwą cenę.

- Pablo Mamani! Sypiasz do późna, balujesz nocami? Rzeczywiście musisz być w Athinai!

- Mówiłeś, żebym zadzwonił, jeśli będę miał jakieś pytanie - Pablo oparł czoło o płytę terminalu, usiłując oddychać głęboko. Czuł, jak jego puls gwałtownie przyspiesza. - Co może pójść nie tak? W tej chwili moje serce bije tak szybko, że nie uwierzyłbyś... ten pakiet...

- Dopóki raz na miesiąc wpadasz do apteki i wymieniasz naboje, niewiele może mu zaszkodzić. Widzisz, te naboje są pełne pęcherzyków z żelem...

- Nie - uciął Pablo. - To znaczy, dziękuję, ale chodzi mi o nowe serce w Vansbro, zgadza się? W Vansbro?

- Boisz się, prawda? - w glosie jego rozmówcy nie zabrzmiał nawet cień drwiny czy szyderstwa. Wyglądało na to, że Dovic troszczy się o niego. - Rozumiesz, w mózgu istnieje starsza część zwana jądrem migdałowatym i ona właśnie zarządza strachem. Poleca ono podwzgórzu wydzielić czynnik uwalniający kortykotropinę. Ów hormon nakazuje przysadce mózgowej, aby wydzieliła ACTH. Przypomina to trochę sztafetę, ponieważ ACTH nakazuje nadnerczom wypuścić do krwi sporą porcję kortyzolu. Twój pakiet bada skład chemiczny krwi i kiedy wyczuje obecność kortyzolu, jego pompy ruszają z kopyta. To wspaniałe urządzenie, ale nawet ono nie wie, dlaczego się boisz.

Ja także tego nie wiem, powiedział do siebie Pablo. Wiem, że pod koniec roku będę jak nowo narodzony i że kolonie wciąż na mnie czekają. Kolonie, których Mark nigdy już nie zobaczy... których Georgios nie pragnie, ponieważ rządzi nimi Hegemonia, tak jak całą Europą. Znów ogarnął go gwałtowny lęk.

- Oto, co musisz zrobić - powiedział mu Dovic. w jego głosie, wymawiającym słowa z mocnym słowiańskim akcentem, znać było niepokój. - Znajdź sobie miłą athiniańską dziewczynę i na jakiś czas uwij sobie z nią gniazdko. Kontakty fizyczne znakomicie wpływają na stan umysłu. Twój pakiet tylko na tym zyska.

- Gniazdko? Nawet sam nie lubię oglądać siebie nago. - Boże, jak dobrze móc powiedzieć to na głos. Pablo poczuł, jak jego tętno zwalnia.

- A zatem do diabła z gniazdkiem. Jeśli nie chcesz przespać się z panienką, zacznij ćwiczyć. Może potrzebujesz trochę zwykłego zmęczenia? Znajdź sobie rower i wybierz się na przejażdżkę.

Lekarz zapewnił Pabla, że przy starannej rozgrzewce wysiłek fizyczny nie powinien mu zaszkodzić.

- Może rzeczywiście? Naprawdę długą przejażdżkę. Dzięki. Możemy niedługo pogadać?

- Masz mój numer. Teraz muszę już lecieć. Wzywa mnie wirówka.

Po tych słowach Dovic zniknął.

Pablo, nadal oparty o konsolę, wsunął do kieszeni kartę. Po chwili namysłu wyjął ją z powrotem i wepchnął do szpary. Wystukując kod informacji, zażądał mapy Europy. Wywołał sieć szlaków komunikacyjnych. Następnie mapę fizyczną.

Na jego rachunek wpłynęła już kwietniowa renta. Owszem, potrzebował długiej przejażdżki. Jeszcze w domu, ze starym sercem, jeździł na rowerze w okolicach góry Coropuna. Nawet z tym urządzeniem w piersi poradzi sobie z drogami, które teraz oglądał.

Rankiem Pablo wsiadł na pokład promu magnetycznego. Wagonik połyskiwał w wiosennym słońcu, silniki Casimira w absolutnej ciszy pobierały energię, wykorzystując fluktuacje próżni. Energia zerowa ładowała trójbiegunowe pola, które unosiły kolejkę nad każdą szyną bądź drogą. Pablo znał się doskonale na naprawie kolejki, w razie potrzeby mógłby ręcznie uzupełnić uzwojenie toroidu. Irytował i zadziwiał go fakt, że znacznie większe wersje tych samych silników pozwalały ludziom dotrzeć do kolonii, podczas gdy wersja zminiaturyzowana, napędzająca jego pakiet, nie pozwalała mu do nich dołączyć.

Wkrótce szybował już dwadzieścia metrów nad Morzem Śródziemnym. W Kriti prom odebrał kolejną partię pasażerów i pojazdów i tuż przed lunchem dotarł na Sycylię; tam właśnie wysiedli niemal wszyscy Włosi. Po południu kolejka zatrzymała się na południowym krańcu Sardynii, by tuż po zapadnięciu zmroku dotrzeć do Marsylii.

Tutejszy port morski stanowił mniejszą i znacznie bardziej senną wersję portu w Athinai. W blasku lamp nocne niebo jakby przyblakło, nadal jednak z łatwością dostrzegał Oriona na zachodzie. W domu widok ów oznaczał smutek i pociechę jesieni, jednakże tu, w Europie, w powietrzu czuło się wiosnę. Morze i gwiazdy podsyciły nadzieję Pabla. Zaczął szukać taniego schroniska.

Następnego dnia opuścił Marsylię na swym nowym rowerze. Był niemal bez grosza, ale nie dbał o to. Wiedział, że żyje.


Na początku maja Pablo zatrzymał swój rower w pobliżu miasteczka Reims. Cień pobliskiej Hegemonii padł na jego duszę, przygniatając wszystko i wszystkich, oprócz widocznej z daleka katedry.

Ostatni miesiąc Pablo spędził wśród rolników w słonecznych dolinach Rodanu i Saony. Ludzie ci nie różnili się od jego rodaków w Arequipie, byli jedynie biedniejsi, okropnie biedni, gdyż wszystko, co wyhodowali, szło na wykarmienie rozpartej na wschodzie Hegemonii. Jej obecność nie ułatwiała im życia, przeciwnie, utrudniała je. Rolnicy oszczędzali każdy grosz, aby zastąpić stare baterie akumulatorów i ogniwa słoneczne - kapryśne niczym samo słońce - technologią wodorową. Zawsze jednak kończyło się na tym, że kupowali propan bądź benzynę.

Pablo zastanawiał się, według czyjej wizji wzniesiono ową piękną katedrę. Hegemonia zamierzała odbudować Europę zgodnie z własną wizją i w wybranym przez siebie czasie. Podczas gdy miasto nuciło smutną pieśń, katedra śpiewała pełnym głosem i Pablo zapragnął nagle zgłębić sens tej muzyki. Wsiadając na rower, podjechał do Reims.

Przeżyłam, powiedziała mu katedra. Poczuł na piersi jej siłę.

Czym są marzenia bez przeszłości? - spytała. - Bez czasów sprzed Terroru, sprzed wojny? Zaprosiła go do środka. Mark zauważył, że wypełniają ją fioletowe blaski. Równie dobrze mógł nazwać je srebrzystymi, były bowiem jednocześnie tym i tym odcieniem, a także żadnym z nich. W oknach brakowało wielu kolorowych szybek; promienie popołudniowego słońca muskały delikatnie smukłe kamienne kolumny, padały na gotyckie okna i niknęły w mroku za filarami. Tylko gwiazdy wznosiły się wyżej niż wyniosłe kamienne sklepienia. Pablo wędrował po nawie, czując, że obserwuje go tysiąc rzeźbionych twarzy: anielskich, diabelskich, ludzkich, lecz wszystkich uśpionych. To był dom Marka. I nie tylko jego. Piękno katedry sprawiało, że stała się przystanią dla całej ludzkości.

Kiedy Pablo wyszedł na dwór, słońce zniżało się już nad horyzontem. Za jego plecami pieśń katedry nie umilkła. Kamień, bezlitośnie chłodny i rzeczywisty, cierpliwie znosił ciężar stuleci.

Czując jak serce - jego serce! - pęka z bólu, zagubiony wśród cieni zmierzchu, między kamieniem a światłem, Pablo zapragnął wykrzyczeć: Budzisz we mnie tęsknotę za domem, który nie istnieje! Odbierasz mi Ziemię i wykorzystujesz ją, aby przez moment ucieleśnić moje marzenie o gwiazdach. Tutaj, w tej chwili widzę, że jesteśmy równie delikatni, jaka nasza przeszłość, dokądkolwiek pójdziemy. I równie piękni.

Znalazł tanią restaurację i długo siedział przy kolacji, starając się zabić czas. Kiedy wyszedł, otoczyła go łagodna, lecz natrętna ciemność. Ubogie Reims nie mogło konkurować z przepychem świateł Athinai. Od czasu do czasu spoglądając w górę, podążał wzdłuż niebieskiego równika, wyszukując gwiazdozbiory, odliczając kolejne kolonie. Katedra zbliżyła go do nich. Dziś były przyjaciółmi, nie bogami.

Odebrawszy swój rower, Pablo pojechał na stację kolejki magnetycznej i kupił bilet do Sztokholmu. Musiał polecieć okrężną drogą przez Flandrię, ponieważ jedyna linia kolejki przecinająca Hegemonię przeznaczona była wyłącznie do przewozów towarowych. Nie istniały żadne drogi ani koleje pasażerskie. Pablo podejrzewał, że wszystko to służyło odstraszaniu biedoty. Lata Terroru sprawiły, że Hegemonia dogłębnie poznała znaczenie słowa “uciekinierzy”.

Dotarłszy na dworzec, zdrzemnął się. W lekkim śnie od czasu do czasu pojawiały się nagłe głębie, przelotne bolesne wizje. Rozmawiał z Markiem w katedrze, śmieli się razem pośród świętych i diabłów. Dołączyła do nich muzułmanka; błagała o pomoc, w jej oczach dostrzegł przerażenie. Zepchnięta w kąt jego umysłu, ukryta, uwięziona, tak bardzo się bala. Teraz uciekła z katedry, a oni ruszyli za nią, przepełnieni pożądaniem, czując targający nią niepokój. Dziewczyna zaczęła wspinać się po murach, chwytając palcami kamienne rzeźby wysoko ponad łukowym portalem. Wreszcie uwolniła się od grawitacji i w swej ucieczce odnalazła ukojenie.

Pablo ocknął się nagle, jednak wizja dziewczyny i katedry nie dawała mu spokoju. Znalazł wolną skrytkę bagażową, zanim jednak wsunął do niej plecak, wygrzebał ze środka pudełko z popiołami Marka.

Wsiadł na rower i pojechał ciemnymi ulicami z powrotem do katedry, której ogromna sylwetka rysowała się czarnym cieniem na tle rozgwieżdżonego nieba. Na wspaniałych zachodnich portalach połyskiwało kilka światełek, poza tym jednak wokół panował mrok. Jedne z drzwi katedry były otwarte.

Wszedł do środka, czując w nozdrzach woń starodawnych kamieni, potrzaskanych, pokrytych warstwą wapnia. Wzdłuż nawy rozciągało się kilka rzędów słabych żarówek. Padające z zewnątrz promienie światła załamywały się na czerwonych i błękitnych szybkach witraży i posyłały do wnętrza cienkie smugi barw. O tak, sama ziemia wydźwignęła się w górę, tworząc to miejsce. Jednakże pozbawiona blasku słońca nawa zbyt boleśnie przypominała pokolenia, które już dawno odeszły.

Pablo wybiegł na dwór i potykając się, ruszył wzdłuż południowego muru, mijając kamienie i ołowiane spojenia szyb, plastik i drewno, aż w końcu znalazł spłachetek czystej ziemi. Unosząc wzrok ku niebu, spojrzał na południe, w stronę domu leżącego na szczycie świata. Obcasem wykopał w piasku płytką dziurę.

Ująwszy w dłoń odłamek kamienia, rozbił wieczko pudełka i opróżnił je, przesiewając przez palce ulotny pył i kawałki spalonych kości. Mimo bólu, który wciąż go nękał, nie potrafił nienawidzić tej muzułmańskiej dziewczyny. Być może dla niej cała Europa stanowiła pakiet, ciążący na piersi, przygniatający ją nieznośnym brzemieniem. Katedra pełna zagubionych snów i upartego piękna upewniła Pabla, że ludzie pragną żyć - a także walczyć i umierać - dla ważnej sprawy.

Odrzucił na bok puste pudełko i zasypał ziemią dziurę. Wraz z Markiem pochował część siebie, tę część, która pragnęła pogrążyć się w otchłani nienawiści. Otarłszy zapylone ręce o mur świątyni, ukrył twarz w dłoniach i zapłakał, czując na swych wargach smak stuleci śmierci i marzeń.


Pablo był jedynym pasażerem wysiadającym w wiosce Vansbro. Oglądany z powietrza Sztokholm zachwycił go - barwna mozaika wysepek, doków i parków. Jednak Pablo nie miał czasu zwiedzać miasta. Ledwie zdążył przesiąść się do znacznie mniejszej kolejki magnetycznej, która przywiozła go do okręgu Kopparbergs.

Wyszukawszy sobie stosowne lokum, wysłuchał wskazówek, jak trafić na farmę. Rozmówca zapewnił go, że jeśli pojedzie na rowerze, spokojnie zdąży wrócić przed zmierzchem. Pablo wyruszył w drogę, tak podniecony, że umieszczony na jego piersi pakiet zaczął w końcu wydawać z siebie ostrzegawczy pomruk. Czyżby znalazłszy się tak blisko swego nowego serca, nieświadomie zaczął kusić los? Kolejne ostrzeżenie. Potem trzecie, każde głośniejsze i bardziej przenikliwe niż poprzednie. On jednak nie ustępował, póki na czoło nie wystąpiły mu krople potu.

Czy dotarł do celu? To miejsce nie przypominało farmy. Kilka budynków - niskich, białych, nieskazitelnie czystych - pławiło się w bursztynowym popołudniowym blasku. Pablo nie dostrzegł nikogo poza szczupłą młodą kobietą o lśniących ciemnych włosach. Jej biały fartuch przez moment nabrał złocistego odcienia ścian. Po sekundzie zniknęła w głębi budynku. Pośpieszył w jej stronę, skoczył na werandę i zaczekał, aż czujniki zaanonsują jego przybycie.

Dziewczyna otworzyła drzwi. Spod ciężkich powiek spojrzały na niego spokojne oczy. Jej skóra była jasna jak u wszystkich Szwedów, lecz stanowcze rysy twarzy i krucza barwa włosów oraz oczu sugerowały, że wśród jej przodków znaleźli się także Turcy.

- Ja... nazywam się... - zorientował się, że nieznajoma rozumie po niemiecku. - Pablo Mamani... W laboratorium... To długa historia... Powiedzieli mi, że właśnie tu hodujecie dla mnie nowe serce. Chciałem je zobaczyć - zarumienił się gwałtownie, fala gorąca zalała jego czoło i uszy.

Dziewczyna skinęła powoli głową, jakby otaczające jej twarz powietrze nagle zgęstniało, podtrzymując opadający podbródek.

- Mamani... Tak, pamiętam. Skończyłam już pracę na dzisiaj. Zazwyczaj nie zajmuję się zwierzętami, ale istotnie mogę ją panu pokazać.

- Ją? - powtórzył Pablo.

- Nie umniejsza to w niczym pańskiej męskości - ona także zarumieniła się lekko. - Zrządzenie losu. Wytwarzam zaczątki systemu immunologicznego w kilkunastu losowo wybranych zapłodnionych jajach. Zajmujemy się tu kontraktami na hodowlę organów transgenicznych. Ja odpowiadam za etap techniczny. Splicing genowy nigdy nie bywa doskonały, jednakże ten okaz jest zdumiewająco bliski ideału. Antygeny histokompatybilne są zgodne niemal w stu procentach. Pozostałe prosiaki zostaną użyte do badań. Niemal stuprocentowa zgodność! - zaśmiała się, wyraźnie zadowolona z siebie, i ruszyła naprzód, przecinając trawnik.

Pablo poszedł za nią. Na oko miała jakieś dwadzieścia pięć lat i prawie dorównywała mu wzrostem.

- Nazywam się Pablo - powtórzył.

- Pablo Mamani z Andów... Dokładnie czytałam raport... Interesująca struktura histokompatybilnych białek. Zapewne wiąże się to z pańskim pochodzeniem. Właśnie dlatego nie mogli zdjąć po prostu gotowego serca z półki. Kiedy ma się do czynienia z kimś tak młodym jak pan, podstawowy problem stanowi odporność na pobudzanie antyciał. To serce będzie panu służyć bardzo długo. Toteż, mimo iż nie istnieje groźba odrzucenia przeszczepu, tkanki muszą dokładnie pasować do siebie, aby zapobiec nierównościom w łączeniu naczyń. To groziłoby arteriosklerozą, Pablo.

Na jego policzki ponownie wystąpił rumieniec. Tak wiele o nim wiedziała! Dopiero po minucie zdobył się na odwagę.

- A ty? Jak się nazywasz?

- Kristina Tornberg - uśmiech, który starała się ukryć, pośpiesznie odwracając głowę, świadczył o tym, że zdumiało ją jego zainteresowanie.

Zostawili za sobą zespół laboratoryjny i trawnik stał się rozległym polem. Skąpane w czerwonym blasku zmierzchu sosny i brzozy rzucały na nie delikatne cienie. Nigdy wcześniej nie oglądał podobnego zmierzchu. Kristina zaprowadziła go do małego szarego krzemtonowego budynku, utrzymanego równie starannie jak budowle kompleksu badawczego.

Znaleźli się w jaskrawo oświetlonym korytarzu.

- Chlewnia jest równie czysta jak laboratoria i niemal tak samo sterylna. Zwierzęta mają własne wybiegi na dworze, są zdrowe i bardzo zadbane.

Kiedy dziewczyna otworzyła szklane drzwi, Pablo poczuł ostrą woń słomy i środków odkażających. Każdemu krokowi przybyszów towarzyszył chóralny kwik, dobiegający z poszczególnych zagród.

Kristina doprowadziła go do krzemtonowego pomieszczenia, ogrodzonego stalową barierą. Gwizdnęła. Małe prosię śmignęło do środka, unosząc ryjkiem gumową klapę, wpadło w poślizg na słomie i z cichym chrząknięciem zahamowało tuż przy niskim murku. Pablo patrzył, jak Kristina drapie świnkę po głowie, po czym sam zaczął to robić.

- Chyba jednak odwiedzam ją częściej, niż mi się wydawało. Zajmuję się też pracami laboratoryjnymi przy kontraktach narządowych. Ponieważ ta szczególna świnka była transgeniczna, musiałam mieć oko na poziom jej antygenów, a także śledzić przebieg ciąży, sprawdzając, czy matka nie odrzuca płodu. Poza rym, to maleństwo jest okazem gnotobiotycznym - nie ma żadnej nabytej odporności, która mogłaby stać się dla ciebie jakimś problemem.

Pablo cofnął się o dwa kroki.

- Nie przestawaj - powiedziała Kristina z uśmiechem. - Ona uwielbia, kiedy drapie sieją po grzbiecie. Wszystkie to lubią.

- Nie chciałbym jej czymś zarazić... Rozumiesz.

Kristina potrząsnęła głową; jej śmiech zabrzmiał jak krótka ulotna melodia.

- Powinnam wyrażać się jaśniej, ale biorcy nieczęsto nas odwiedzają - zawahała się. - Jesteś jedyną osobą na świecie, która może dzielić się z nią zarazkami. To część ciebie, pamiętasz? Albo wkrótce się nią stanie.

Zrozumienie uderzyło Pabla jak cios pięścią, wymierzony tuż pod wiszący na piersi pakiet. Ceną spełnienia jego marzeń stanie się śmierć tego zwierzęcia. Kiedy lekarz w Sarajewie tłumaczył mu to, wszystko wyglądało zupełnie abstrakcyjnie. Geny sterujące układem immunologicznym prosięcia zostały zastąpione jego własnymi, kiedy świnka była zaledwie jedną komórką, zapłodnionym jajem. Łożysko osłaniało ją przed “obcymi” matczynymi antyciałami. Po prawie czterech miesiącach została wydobyta z łona matki przez cesarskie cięcie.

- Serce będzie gotowe w październiku? - spytał.

Kristina skinęła głową, grzebiąc w jednej z szafek.

- Pod koniec miesiąca.

Wspomnienie o nowym sercu zawstydziło go nagle niemal tak bardzo jak obecność pakietu na piersi. Ponownie zaczął gładzić grzbiet świnki. Po chwili dźwignął ją w górę i przytulił do siebie. Jej przynajmniej nie przeszkadzała obecność urządzenia. Sztywne nogi zwierzęcia wierzgały w powietrzu.

- Jak się nazywa? - spytał.

Kristina poczęstowała prosię małym herbatnikiem.

- Ja mówię na nią “świnka”. Nie używamy tu imion.

Pablo pomacał kolczyk w lewym uchu prosiaka. Na metalowej płytce widniał napis: “2103 - Mamani”. Zwierzątko chrząknęło, zajadając się herbatnikiem. Ostrożnie odstawił je na ziemię.

- Jak brzmiało to słowo? - spytał Kristinę. - Gnoto...?

- Gnotobiotyczna?

- Gnota. To dobre imię - stwierdził. Miał ochotę znów przytulić świnkę - była przecież dla niego taka ważna - dostrzegł jednak, że Kristina zaczyna się niepokoić. - Chyba lepiej już pójdę? - powiedział. Nie chcąc odchodzić, pytająco zawiesił głos.

Ruszyli do wyjścia tą samą drogą, co przedtem. Pablo szedł przodem, czując za sobą obecność Kristiny.

Słońce niemal już zaszło, jego czerwone promienie przygasały pośród błękitnych cieni. W milczeniu przemierzali pola. Kristina, zatopiona w myślach, szła jak automat, wbijając wzrok w ziemie. W końcu wskazała ręką kierunek.

- Tam jest ścieżka, ale wolę chodzić tędy. Lubię słuchać szmeru traw.

- Owszem - mruknął Pablo, choć pole ustąpiło już miejsca przystrzyżonym trawnikom. Ściągnął cugle nadziei, wzywając na pomoc całą swoją odwagę. - Czy mógłbym zajrzeć tu znowu?

- Jak długo zatrzymasz się w Vansbro?

- Nie jestem pewien... ile tylko będę chciał. Podobno jezioro Siljan jest piękne latem, a ja mam rower. Do dnia operacji mój czas należy do mnie.

Dziewczyna przystanęła przed wejściem do laboratorium. W domu, w Arequipie, zmrok nigdy nie zapadał tak powoli. Gęstniejący, pełen wahania zmierzch musnął jej włosy, nadając im odcień ciemnego fioletu, rzucał na policzki różowe cienie. Kristina ujęła jego dłoń w obie ręce niemal tak, jak czynią to lekarze. Skinęła głową.

- Wracaj. Kiedy zechcesz. Tak często jak zapragniesz - z tymi słowy umknęła w gtąb laboratorium.

Pablo dosiadł roweru i powoli popedałował w stronę wioski, pozwalając, by noc zastała go na nie znanej drodze. Jego nowe serce wezwało go tu, do Svealandii, do Vansbro. Teraz zatrzyma go w tym miejscu. Jego serce - czy Kristina? Nie ma sensu budować gmachu uczuć wokół nieznajomej. Dziewczęta w Athinai nigdy nie pociągły go dostatecznie mocno, by pragnął śledzić ich każdy gest, zapamiętać go na zawsze. Ale Kristina nie była zwykłą dziewczyną. Przy niej czuł się jak dziecko i, o dziwo, sprawiało mu to przyjemność.

Co takiego powiedziała? Wracaj, kiedykolwiek zechcesz, tak często jak zapragniesz.

Na niebie pojawiły się gwiazdy. Pablo napawał się ich urodą, zupełnie jakby nie oglądał ich nigdy wcześniej. Kusiły, napełniając mu serce nową tęsknotą. Za niebem, nie za przestrzenią czy koloniami.


Przez następne kilka tygodni Pablo często wybierał się nad jezioro Siljan, odległe od miasteczka o dzień jazdy. Tam rozbijał swój namiot. W końcu dotarło do niego wezwanie od rządu Makedonii i Sprzymierzonych Sił Pokojowych. Młoda kobieta, która zabiła Marka, w sierpniu stawała przed sądem i Pablo miał świadczyć przeciwko niej.

Czasami zupełnie o niej zapominał. Kiedy indziej wyobrażał sobie, jaką ulgę sprawi mu wiadomość, że dostała to, na co zasłużyła. Jednakże odkąd opuścił Reims, nie pojawiała się już w jego snach. Większą część lipca spędził na jeziorem. Kiedy przebywał w Vansbro, co dzień odwiedzał laboratorium, żeby nakarmić Gnotę i spotkać się z Kristina. Czasami wpadał tam także wieczorami.

Lato zsyłało na pola tak wiele słońca, że zboża zmieniły barwę, stały się złociste, jak włosy dziewczyny. Szeptały do niego, gdy podążał w stronę starannie wystrzyżonych trawników. Była sobota, a on zjawił się dość późno. Już prawie pora lunchu. Kristina wcześniej wspominała o tym, że ma ochotę pojechać z nim na rowerze nad jezioro Siljan albo wynająć jedną z maleńkich kolejek magnetycznych, spopularyzowanych przez Niemców. Nie zastał jej w laboratorium, toteż skierował się w stronę budynku, w którym mieszkała garstka pracowników. Zapukał i wszedł do jasnego pokoju. Kristina powitała go wymownym spojrzeniem. Pablo wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i usiadł przy stole, podczas gdy ona wyjmowała z szafki drugi talerz.

- Gnota tak szybko rośnie - rzekł - ale nadal wygląda jak prosię.

- Należy do linii wyselekcjonowanej specjalnie po to, by ich narządy dłużej zachowywały cechy tkanki płodowej. Odznaczają się zredukowaną produkcją antygenów - Rristina pogładziła go po ramieniu, po czym usiadła naprzeciwko, podając mu kawałek sera. - Czasami zazdroszczę Cnocie.

Pablo spojrzał jej prosto w oczy i zrozumiał po części ryzyko, które podjął, przybywając na ten kontynent, do tego kraju, w którym lato rozkwitało z nie znanym mu wcześniej przepychem, do pokoju, chłodnego pośród ciepła dnia. W tej chwili wszystko wyglądało tak prosto, a przecież ów ciąg wydarzeń jedynie oddalił go od wymarzonych kolonii. Tu ziemia przyzywała go kuszącym głosem. Oczy Kristiny połyskiwały. Nie powinni rozmawiać o świni. Nie podczas lunchu. Nie dziś, nawet jeśli dla niego Cnota oznaczała życie.

Zanim zasiadła do stołu, Kristina zrzuciła z siebie fartuch laboratoryjny. Pablo podziwiał prostą bluzkę, skrywającą szczupłe ramiona i drobne piersi kobiety - prostą, a przecież pełną obietnic. Jej ciało, podobnie jak głos, miały w sobie coś obiecującego. Po jakimś czasie, skubiąc kawałki sera i owoców i sącząc południową kawę, którą dla nich zaparzyła, Pablo odsunął na bok talerz i nakrył dłońmi rękę dziewczyny. Opierając lekko policzek na stole, mruknął:

- Naprawdę chcesz pojechać ze mną nad jezioro?

- Byłoby miło... któregoś dnia, zanim wrócisz do domu - pogładziłajego włosy i Pablo poczuł ciepło małego palca dziewczyny, który przesunął się w dół, aż do jego karku.

- Czy wiesz, czemu nie chcę... - nie miał pojęcia, jak mężczyzna może wyjaśnić podobną sprawę.

Dłoń dziewczyny podniosła się z jego karku niczym gęś, odlatująca z wielkiego jeziora na północy. Kristina wstała i obeszła stół, po czym objęła go. Czuł na plecach ciepły dotyk jej piersi. Niezręcznie podniósł się z krzesła i odwrócił. Tuląc ją do siebie wyczuł, że Kristina ciągnie go w stronę drugiego pokoju.

- Nie chcę, żebyś mnie takim oglądała - szepnął.

- Jakim? Chodzi ci o pakiet? To nieistotne. Już niedługo nie będziesz go miał.

Jego ręce przypominały sprężyny, dopuszczały ją tylko na bezpieczną odległość. Pogładziła palcami jego ramię.

- Kiedy wyzdrowieję... - jego głos zabrzmiał głucho, bo Pablo zdążył już wtulić twarz w jej szyję, jednakże pożądanie - a także zaufanie, jakim ją darzył - złagodziło jego niechęć do własnego ciała.

- Kiedy wyzdrowiejesz, odejdziesz - posadziła go na skraju łóżka. Sama także usiadła, przyciągając Pabla do siebie. Nie dosłyszał w jej głosie nutki rezygnacji. Słowa przypominały ciało Cnoty: ciepłe, choć zapowiadające nieuchronny ból.

Jego dłoń spoczęła na piersi dziewczyny. Powoli zaczął bawić się guzikami bluzki. W końcu wtulił twarz pomiędzy jej piersi; jego nos wyczuwał zapach lata, język muskał słonawą skórę, przypominającą mu rzeczy, których doświadczył tak dawno temu, że nie miał słów, aby je opisać.

- Nie wiem, czy chcę stąd wyjeżdżać, nawet kiedy wyzdrowieję.

- Nic ci nie jest, Pablo. Zresztą wyjedziesz jeszcze przed operacją... na drugi koniec świata - wiedziała, że przyrzekł matce, iż zabieg odbędzie się w Sao Paulo. - A potem kolonie - przypomniała mu Kristina.

- Nie - westchnął, gdy wymknęła mu się i zaczęła zsuwać buty z jego stóp. Po chwili próbował się uwolnić, ale Kristina złapała jego spodnie i szorty. Sam pomógł jej zdjąć spodnie. Oboje wybuchnęli śmiechem.

- Ruszasz się jak Gnota - stwierdziła. Jej twarz lekko spoważniała, choć usta nadal odsłaniały w uśmiechu białe zęby. Zrzuciła spódnicę, pod którą nie miała już nic. Włosy na jej łonie były czarne i delikatne, kolejne świadectwo tureckiego pochodzenia. Jej przodkowie musieli przybyć do Szwecji jeszcze przed stuleciem Terroru. Nie zdejmując rozpiętej bluzki zaczęła szarpać sweter Pabla, ściągając mu go przez głowę. Pogładziła jego włosy, lekko uszczypnęła w ucho.

- Jest za ciepło na sweter, ale możesz zostać w podkoszulku.

Po chwili znalazła się obok niego, pokazując, aby ukląkł nad nią. Ponownie wtulił twarz w jej skórę, jego plecy wygięły się pod dotykiem ciepłej dłoni; nos i język rozpoczęły wędrówkę od miejsca pod pępkiem w górę brzucha, póki znów nie skosztował jej piersi, słonej skóry między wzgórkami. Pocałował dziewczynę w czoło, które bywało senne, jej usta, które bywały wydęte, uszy, gorące niczym letni wieczór. Wszedł w nią, z niewielką wprawą, lecz ogromną miłością, głęboko oddychając, pozwalając, by jego oddech wydawał się jej gwałtownym wichrem. W każdej chwili pakiet na piersi mógł odezwać się w głośnym proteście; a Pablo nie znał innego języka, którym zdołałby opisać słońce, zimny powiew na grzbiecie, ciepło drugiego ciała, jakże różne od mroźnych podmuchów nocy, i przestrzeń większą niż wszystko, o czym dotąd marzył.

Sierpień przyniósł ze sobą krótsze wieczory, ciepłe i pełne fioletowych cieni, zupełnie jakby znów nadszedł maj. W mroku padającym na pożółkłą trawę kryła się nowa senność, palce nocy przemieniały łąki w żywe srebro.

Pablo obszedł chlew i dotarłszy na jego tył, zagwizdał na Gnotę. Świnia tak bardzo urosła, że nie schylając się, mógł głaskać jej grzbiet. Zmierzch przemawiał własnym językiem, obiecywał nadejście wieczornych gwiazd. Pablo poczęstował Gnotę jabłkiem. Jej chrząkania i poświstywania świadczyły o niecierpliwości zwierzęcia i radości, jaką sprawiały mu jego wizyty. Była to mowa równie wyraźna jak język wieczoru, pełna specjalnych wyrazów na określenie radości. Gnota dzieliła się swoim szczęściem i nie skrywała niezadowolenia, kiedy się spóźniał albo za często bywał nieobecny. Oto najniższe ze zwierzęcych pragnień, powiedział do siebie Pablo. A przecież ty i ja wciąż potrafimy tęsknić. Jesteś częścią mnie i smucisz się, kiedy mnie nie ma... Aleja także stanowię cząstkę ciebie. Gdy skończyła jabłko, podrapał ją po głowie. Brat i siostra. Atmosfera przyjaźni i zrozumienia sprawiła, że jego lęk przed wyjazdem do Sarajewa nagle zmalał.

Głaszcząc Gnotę, Pablo wiedział, że do tego, by mógł przeżyć, potrzebna jest jej śmierć. Jego dłoń znieruchomiała, świnia trąciła ją ryjem.

- Przepraszam - szepnął głosem przepełnionym żalem. - Czy ty też marzysz o przyszłości? Czy masz nadzieję?

Z pewnością tak było. Potrafiła przecież okazywać zawód. Zawód zaś to cena nadziei.

Gwiazdy na jasnym wieczornym niebie, dłoń wilgotna od dotyku ryja, szukającego kolejnego jabłka, ta sama dłoń gładząca szorstką szczecinę i ciepłą skórę - lodowate brzemię pakietu na piersi. Pablo pojął, że śmierć nie oznacza narzucenia komuś bólu, lecz odebranie radości. Myśl o owej utracie raniła mu serce.

Czego tak bardzo potrzebowała owa młoda muzułmanka w Sarajewie, że gotowa była dla tego zabić? Jaką radość jej odebrano, pozostawiając tak wielką pustkę? Kierująca nią tęsknota dorównywała swą mocą marzeniom Pabła o tym, by pozbyć się wreszcie pakietu i wyruszyć do kolonii. Przypomniał sobie Athinai i Reims, a także Marka, zobaczył Europę, przydzielającą role ofiar kolejnym zapomnianym dzieciom. Sam także do nich należał i odczuwał straszliwą więź łączącą go z pozostałymi, z dniami, które minęły... i które dopiero nadejdą.

Z trudem powstrzymał napływające do oczu łzy. Stojąca obok Gnota zastygła w bezruchu. Siostro, pomyślał, w ostatniej chwili zwalczając chęć, by powiedzieć to głośno, przybyłem do Europy, marząc o pięknych rzeczach, o gwiazdach, i co ci uczyniłem? Jak wiele utracisz radości?

Pablo wyciągnął z kieszeni drugie jabłko i w mroku rozległy się szczęśliwe pochrząkiwania świnki.

Później wrócił do mieszkania dziewczyny. Kristina milczała, pozwalając, by cisza zmaterializowała się między nimi. Po jakimś czasie rozpoczęła grę, zachęcając go, by ją kochał: ciepły i silny, nieśmiały i łagodny, wciąż w swoim podkoszulku.

Leżąc obok niej, obserwował twarz dziewczyny, która w blasku stojącej obok na nocnym stoliku lampki przypominała cienisty krajobraz. W ciszy rozległ się dźwięk, początek jakiegoś słowa... lecz Kristina zamrugała gwałtownie, jej powieki zatrzepotały niczym ptasie skrzydła. Po chwili spytała:

- Czy twój przyjazd tutaj był błędem? Może lepiej by było, gdybyś wprost z Sarajewa udał się do domu?

Pablo przesunął się nieco, tak że jego nos oparł się o podbródek dziewczyny. Czuł własny oddech, muskający jej obojczyk.

- Nie wiem, czy dobrze zrobiłem, przyjeżdżając tutaj, ale z pewnością popełniłbym błąd, gdybym tu nie wrócił.

Westchnęła tak głęboko, że kciuk Pabla, spoczywający na jej brzuchu, przesunął się nieco.

- Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, co myślę o Gnocie?

Zamiast odpowiedzi potarł nosem jej policzek. Kristina łagodnie odsunęła go od siebie i położyła dłoń na jego pakiecie.

- Kocham cię - szepnęła - i chcę, żebyś znów mógł pokochać samego siebie.

Sięgnęła w stronę wyłącznika lampy. W ciemności przywarła do niego z całych sil.


Kristina odwiozła go do Sztokholmu. Tam przyłączył się do transportu wojskowego, który najkrótszą drogą przez Hegemonię dotarł do Sarajewa. Następnego dnia, po kolejnej przesiadce, wysiadł na dachu budynku sądu. Oszołomiony zalewającą go falą gorąca, patrzył na zbierający się w dole tłum. Wewnątrz rozkosznie chłodnej sali sądowej w ogóle nie było ludzi. Strach ściskający w swych kleszczach Pabla nagle ustąpił. Zbyt wiele razy przeżył już w myślach tę chwilę, jednakże rzeczywistość nie przypominała żadnego z wymyślonych scenariuszy. Sterylna sala sądowa sprawiała, że śmierć stawała się czymś naturalnym.

Młoda muzułmanka siedziała naprzeciw niego. Z początku nie poznał jej, zmylony europejskim strojem. Po chwili jednak odwróciła się. Jedno przelotne spojrzenie wystarczyło, by rozpoznał owe chłodne brązowe oczy, z pozoru równie niewinne, jak owego zimowego poranka. Skóra Kristiny była znacznie jaśniejsza, poza tym jednak ta kobieta dorównywała jej urodą. Nagle pojął, że widzi przed sobą inną Kristinę, obdarzoną rysami jego własnego ludu.

I w tej samej chwili, gdy pomyślał, że nie wolno mu porównywać tej kobiety do Kristiny, przypomniał sobie brązowe oczy Gnoty, jej radość i przywiązanie. Wiedział, że jego życie - a miał nadzieję żyć jeszcze długo - wymaga śmierci świnki. Nie potrafił jednak dostrzec, na co komukolwiek zdałaby się także śmierć tej kobiety. Nigdy jej nie zapomni i był przekonany, że później zacznie wyrzucać sobie swoją obecną decyzję. Uznał jednak, że skłamie. Oznajmi, iż nie jest pewien, czy to ta sama kobieta. Może w ten sposób ją ocali. A jeśli ona zorientuje się, że jej wybaczył, czy nie odzyska tym samym choćby odrobiny radości? Po tym, jak ją pobito? Pakiet zaciążył mu nagle, ale Pablo nie potrafił już jej obwiniać.

Nowa myśl wstrząsnęła nim do głębi: czyn tej kobiety powołał do życia Gnotę, która wkrótce umrze, aby zaspokoić jego potrzebę.

Nie, sala sądowa nie ułatwiała podejmowania decyzji, wytyczania granicy pomiędzy dobrem a złem. W końcowym rozrachunku, jakie znaczenie miałaby egzekucja tej kobiety? Jaką radość mogłaby utracić? Jakie marzenia?

Pablo po drodze na miejsce dla świadków przeszedł tuż obok niej. Kobieta spojrzała na niego - a może to on pierwszy na nią popatrzył? Nie był pewien. Nad jej górną wargą dostrzegł bliznę, której nie było tam zeszłej zimy. Te oczy barwy ziemi... w ich blasku kryło się jedno jedyne pytanie: Czemu wciąż jesteś wolny?

Postąpił krok w jej stronę, pragnął dać jej do zrozumienia, że jej nie zna, toteż oczywiście nie może jej o nic oskarżyć.

- Ty świnio - mruknęła kobieta w łamanej niemczyźnie.

Pablo z niedowierzaniem potrząsnął głową, wpatrując się w nią bez słowa.

Muzułmanka rzucił się na niego.

- Świnio! Powinieneś umrzeć jak tamten!

Jej własny adwokat wystrzelił z paralizatora i kobieta runęła na ziemię, ostatkiem sił chwytając rękę Pabla. Zachwiał się i starannie tłumione łzy ustąpiły miejsca cichemu, zduszonemu śmiechowi. Wstydził się ciała, którego śmierci tak bardzo pragnęła. Czuł, jak ogarnia go nienawiść do tego miejsca, tego kontynentu, który go odmienił, do przepełnionego wrogością świata przysięgającego, że nigdy nie będzie inny. Nigdy.

Adwokat kobiety krzyczał donośnie, domagając się ogłoszenia przerwy albo wręcz odroczenia rozprawy. Pablo pozwolił wyprowadzić się z sali, wiedząc, że stał się częścią tego świata i nigdy nie będzie już taki jak kiedyś.

W cztery dni później muzułmanka została skazana na śmierć. Sama przyznała się do winy. Jej adwokat okazał się bezradny.

Pablo w ogóle nie złożył zeznań.


- Hej, Dovic, ktoś mi mówił, że przeniosłeś się na drugą zmianę. Masz chwilę czasu?

- Jasne. Właśnie zamierzałem coś przegryźć.

- Chwileczkę - rzucił Pablo. Wsunąwszy w terminal Kristiny własną kartę debetową, wywołał kod wideo. Po kilku sekundach ujrzał Dovica, który okazał się tylko nieco starszy od niego. Jasne włosy i gęste krzaczaste brwi - tak wielu ludzi w naszym wieku, pomyślał Pablo, tak nieliczni członkowie starszych generacji. Nigdy nie poznał swych dziadków, nawet jego ojciec zmarł podczas ostatniej Zarazy. Świat należy do nas, musimy go odbudować. Czy to czyni nas ubogimi, czy też bogaczami?

Dovic uśmiechnął się szeroko.

- Jesteś jeszcze dzieckiem. Powinienem był uważniej przeczytać twoje dane. Nic dziwnego, że się bałeś. Z tego, co widzę, dzwonisz z Vansbro. Musiałeś zobaczyć na własne oczy, co?

Nie, nie był dzieckiem.

- Do operacji pozostało mi tylko parę tygodni. Zadzwoniłem, żeby ci podziękować. Masz rację, rzeczywiście się bałem.

- Najgorsze nastąpi w chwili, gdy odłączą cię od pakietu. Parę dni przed operacją, zanim rozetną ci brzuch, podłączą cię z powrotem do swoich urządzeń. Czy zabieg odbędzie się w Szwecji?

Pablo potrząsnął głową.

- A co tam! Pewnie nawet weterynarz w Vansbro zdołałby to załatwić. Cieszę się, że się odezwałeś. Hm, zaczyna mrugać czerwone światełko. Wygląda na to, że nasz sprzęt jest głodniejszy ode mnie. Posłuchaj, pogadamy, kiedy wrócisz w Andy, okay? Wkrótce chłopak będzie już dość duży, żeby podróżować, a my z żoną chcemy... ceny biletów stale spadają. Myśleliśmy o emigracji - mamy w końcu wszelkie kwalifikacje. To nie powinno być trudne. Choć czasami okazuje się, że umiemy nawet zbyt wiele. Cholera, trzy czerwone...

I Dovic przerwał połączenie. Na czarnym ekranie pozostał cień szerokiego uśmiechu, który wkrótce rozpłynął się w półmroku mieszkania.

Pablo włożył kurtkę i wyszedł, przecinając pola, pozwalając, by chłodny oddech popołudnia przywiał go do drzwi chlewni.

Z donośnym kwikiem Cnota oparła się o ścianę zagrody, wysuwając miękki ryj i wyjmując mu z dłoni przepołowione jabłko. Jej wilgotny nos dotknął dłoni mężczyzny, wyłuskał z niej owoc i cofnął się, kładąc zdobycz na ziemi. Pablo wyjął z kieszeni drugą połówkę i wkrótce on także zaczął chrupać słodki miąższ. Wsparty o przegrodę, gładził szczeciniasty grzbiet Gnoty. Po jakiejś minucie zrzucił buty i wskoczył do środka, aby usiąść na zasłanym słomą krzemtonie. Zimna posadzka, ciepłe powietrze, woń środków odkażających - wszystko to składało się na szczególną atmosferę chlewu. Zamknął oczy, pozwalając, by smutek palił go jak gorączka. Parę razy zakołysał się, gdy Gnota trąciła go swym zadem. Ostatnio coraz trudniej przychodziło mu objęcie świni. Za każdym razem, kiedy poczuła na sobie jego ramiona, wymykała się i obracała, usiłując ukraść resztkę jabłka.

Pablo przytrzymał owoc między zębami. Zaśmiał się, gdy ryj Gnoty dotknął jego ust. Jej ślina była równie zdrowa, jak jego własna, może nawet bardziej, zawierała bowiem dodatkową dawkę gamma-globuliny. Złapał ją za gorący twardy brzuch i przyciągnął do siebie.

Gnota pochwyciła jabłko - ciepłe ciało, cieplejszy oddech, wilgotny ryj. Zakwiczała głośniej, gdy kawałek owocu odłamał się i upadł, jej racice zastukały o krzemtonową posadzkę. Pablo także odchrząknął, przełknął, skoczył naprzód i pchnął z całej siły, powalając ją na bok. Gnota pisnęła, wyrwała mu się, okrążyła go i napadła na jego nogi.

- Przy niej nie jesteś tak nieśmiały jak przy mnie - Kristina sięgnęła w kąt zagrody i chwyciła go za włosy. Pablo umknął w jej stronę, przyciskając wargi do dłoni dziewczyny.

- Ale ciebie też kocham - szepnął.

Gnota próbowała odepchnąć go na bok. Przytrzymując się barierki, Pablo pozwolił, by ogarnęło go spojrzenie Kristiny.

Jutro wsiądzie w kolejkę, jadącą do Sztokholmu, stamtąd poleci do Madrytu i dalej, do Sao Paulo. Odwrócił wzrok.

- Czy przyślą ją całą, czy tylko serce?

- Nie jest jeszcze za późno. Wciąż możesz poprosić, by operowano cię w Sztokholmie - Kristina pomogła mu przeskoczyć metalową kratę. - Wtedy byłabym z tobą.

Dyskutowali już o tym. Za każdym razem sprzeczali się na nowo, wyszukując kolejne argumenty. Kristina powtarzała, że go kocha. Był pewien jej uczucia jak niczego innego.

- Musisz pozwolić operować się w Sztokholmie - powtarzała stale. - Gdybyś tylko chciał, Pablo, wystąpiłbyś z SSP i podjął pracę tutaj, wrócił do najbliższej szkoły w sieci...

Ale nadal najbardziej kusiły go kolonie. Tak bardzo pragnął pomóc zbudować świat, który będzie miał jakąś przyszłość.

Pragnął. Samo to słowo wyrażało tak wiele. Może dlatego pozwalał, by próbowała go przekonać.

Nonszalancko splótł ręce na piersi, zakrywając przysłonięty swetrem pakiet.

- Pobędziesz z nią, zanim ją zabiorą?

Kristina z godnością skłoniła głowę, jakby chciała powiedzieć: oczywiście, jak możesz pytać?

- Szkoda, że musi umrzeć - zamknął oczy i odetchnął głęboko, niezdolny umknąć napływającym przed oczy obrazom: Mark, Kristina, twarz młodej muzułmanki - wszystko stapiało się ze sobą. Nagle wyczuł obecność Gnoty, stojącej tuż przy barierce. Spojrzał na nią. Kiedy wszystkie słowa zostały już wypowiedziane, wszystkie czyny dokonane, czy owa muzułmanka miała większy wybór niż Gnota? A może wyznanie i pochodzenie uczyniły z nią to samo, co on miał wkrótce uczynić swej siostrze i przyjaciółce?

Mark zginął z powodu muzułmańskich marzeń o wolności. Ona także odeszła. Śmierć... czy jego marzenia umarły? Pamiętał jednak ulice Athinai, kamienne piękno Reims, miłość Kristiny; wszystko to świadczyło, iż marzenie to chwila, nie coś rzeczywistego. Sny zmieniały się, ponieważ czas pędził nieubłaganie naprzód, nigdy nie zwalniając biegu.

Kristina poklepała Gnotę po grzbiecie, po czym przysunęła się do niego, łagodnie rozłączając splecione na piersi ręce. Opierając policzek na ramieniu Pabla, powiedziała cicho:

- Twój przyjazd do Vansbro... wymagał innego rodzaju odwagi niż ta, której potrzebują żołnierze.

Czy od ciebie także pragnę się uwolnić, Kristino? - zapytał w duchu Pablo. Jesteś częścią Europy, tak jak ja pozostaję częścią Gnoty. Czy kiedykolwiek uwolnię się od którejś z was?

Rok temu porzuciłem dom i przybyłem tutaj, zmierzając do kolonii. Nikt nie zabraniał mi tu przyjechać... a teraz nie mogę już odejść. Śmierć Gnoty to cena, którą płacę za wspomnienie spędzonych z tobą chwil, Kristino. Przyjmuję tę cenę, bo zagubiony w mroku zaznałem tu radości. Kolonie płoną jasnym blaskiem, lecz Kristina ma w sobie ciepło. A Gnota to czysta radość.

- Nie jestem pewien, czy wciąż jeszcze pragnę opuścić Ziemię - powiedział głośno. - Zrozumiałem, że kolonie to nie to samo co gwiazdy. Gwiazdy to zmierzch... i ty. Mogę żyć bez kolonii. Lecz Europę spowija mrok. Przy tobie, Kristino, nawet ciemność stała się czymś pięknym..

I oczyma duszy ujrzał przyszłość. Nadchodziła zima; wkrótce noce staną się nieznośnie długie. Z niesmakiem pomyślał o krótkich dniach. Ale w przestrzeni także panuje mrok.

Gnota umrze.

Nieważne, czy moje sny skupiają się wokół kolonii, czy wokół ciebie, Kristino, samo bowiem marzenie nic nie znaczy. Muszę przestać uganiać się za nim i wziąć się do pracy. Tutaj? W domu w Arequipie? A może jednak w koloniach?

- Kristino - rzekł miękko. - Poddam się operacji w Sztokholmie. To nam da dwa dodatkowe tygodnie, podczas których będziemy się kłócić. A potem? Może cały świat jest jedną wielką kolonią? Może jednak powinienem tu zostać?

Przymknął oczy i znów ujrzał katedrę - pradawną, samotną, na wpół zrujnowaną, pełną oszałamiających roztańczonych świateł i cudownych istot. Kristina przechyliła się przez barierkę i podrapała grzbiet Gnoty.

- Możliwe - odparła. - Przypuszczam, że przekonasz się o tym dopiero wtedy, gdy otrzymasz już nowe serce. - Gładząc dłonią kark świni, dodała cicho: - Pod twoim swetrem na zawsze pozostanie blizna. Mogłabym ją pokochać... - cofnęła rękę. - Jesteś taki łagodny, Pablo - jej dłoń śmignęła ku niemu i musnęła jego pierś tuż koło pakietu. - Masz w sobie tak wiele życia. Nawet jeśli odejdziesz, chcę, żebyś mnie zapamiętał. Nie tylko Gnotę.

Pablo objął ją w ramieniem, przygarniając ją do siebie.

- Masz w sobie tak wiele życia - powtórzył i przytulił mocno Kristinę. Na chwilę opuścił go strach. Zapomniał o pakiecie na piersi, lękając się jedynie wypuścić ją z objęć.

Nagle usłyszał chrząknięcie Gnoty.

Masz ochotę na kolejne jabłko? A może jesteś zazdrosna? Chcesz zwrócić na siebie uwagę, czy też po prostu pragniesz być z ludźmi, których znasz i którym ufasz?

Za oknem na końcu korytarza Pablo zobaczył wirujące w ciemności pierwsze płatki śniegu.


Geoffrey A. Landis


WOJNA RORVIKA


(RORVICS WAR)


Tłumaczył Arkadiusz Nakoniecznik


Geoffrey A. Landis jest laureatem Nagrody Nebula

w kategorii opowiadania. Tak się nieprzypadkowo składa,

że pracując dla NASA, stara się ze wszystkich sit dowieść,

w jak wielkim biedzie jest wielu jego przyjaciół po piórze.

Obecnie opracowuje metody badań próbek gleby

dla sondy, która zostanie wysiana na Marsa. Jak widać,

należy do interesującego gatunku czynnych zawodowo

uczonych, którzy jednocześnie pisują znakomitą science

fiction. Jest oczywiste, że nikt nie chciałby zostać

zmiażdżony przez tryby historii; wielkie idee i arcyważne

wydarzenia nie tylko napełniają nas lękiem,

ale mogą także nas zniszczyć, a wraz nami wszystko,

co tworzyliśmy i kochaliśmy. Pierwszą ofiarą wojny jest

zawsze prawda, drugą - wolność. Razem z tymi

wartościami ginie także honor narodu, czasem nawet

zanim padnie pierwszy strzał.



I

Obok szeregowca Rorvika, skulonego na ziemi pod osłoną zrujnowanego budynku, leży granatnik. W powietrzu czuć ostry zapach bezdymnego prochu.

Rorvik umiera. Między palcami przyciśniętymi do rany na brzuchu sączy się krew, szkarłatna jak ból, który przeszywa ciało. Krew wsiąka w wyschniętą glebę Bostonu, zamieniając ją w czerwonobrązowe błoto. Błota jest mnóstwo, bo krew wsiąka od wielu godzin. Spróbuj zapomnieć o bólu, spróbuj nie myśleć o tym, że umierasz.

Jest zmęczony, potwornie zmęczony, ale nie może zasnąć. Ból nie pozwala na żaden ruch. Każdy oddech wbija mu się w żołądek niczym bagnet. Strach zniknął, podobnie jak nadzieja; pozostał tylko ból.

Niebo jest błękitne, stanowczo zbyt błękitne jak na taki szary dzień: oślepiający wypolerowany błękit, beznadziejny, bełkotliwy, bezsensowny błękit, bolesny, byle jaki, bałwaniasty, bufonowaty... Przestań. Przestań, przestań, przestań. Myśl o czymś innym. W ustach czuje smak miedzi. Może jednak go uratują. Odgłosy bitwy, chrzęst gąsienic mikroczołgów, Rosjanie wycofują się w panice. Fioletowe odbicie słońca w soczewce kamery wychylającej się zza rogu, okrzyk: “Hej, tu jest ktoś żywy!”, żołnierze - Amerykanie, Bogu dzięki! Mnóstwo ruchu, ludzie dokoła, ktoś odbezpiecza granat dymny i ciska go na otwartą przestrzeń, kipiący wiśniowy dym rozpełza się jak bezcielesny duch, wskazując miejsce lądowania załodze śmigłowca. “Co ci jest? Trzymaj się, wezwaliśmy sanitariuszy. Pomoc już w drodze. Wszystko będzie w porządku, tylko wytrzymaj jeszcze trochę”. Furr, furr, furr - nadlatuje śmigłowiec, kolejne ukłucie bólu, kiedy sanitariusze kładą Rorvika na noszach; ból jest wszechobecny, ale jednocześnie odległy, bo przecież wszystko będzie w porządku. Uśmiecha się ze stoickim spokojem, a żołnierze nagradzają owacją ten przejaw męstwa. Śmigłowiec wzbija się w powietrze, rosyjskie stingery nadlatują ze wszystkich stron, ale nie czynią żadnych szkód, oszukane przez wabiki lub zestrzelone przez broń pokładową; wszystko będzie w porządku, wszystko będzie w porządku, wszystko będzie w... Przestań.

Umierasz. Ratunek nie nadejdzie. Amerykanie są w odwrocie. Jedyne, na co możesz liczyć, to na szybkie przybycie Rosjan.

Myśl o czymś innym. Myśl o rodzinie. Myśl o Lissy. Usiłuje sobie przypomnieć twarz córki - bez powodzenia. Kasztanowe włosy, piegi, nosek jak guziczek. Puste słowa. Zadręczała go prośbami, żeby powoził ją trochę na kolanie jak na kucyku, nie, jak na koniu, bo kucyki są dla małych dzieci; nagle widzi ją przed sobą, na wyciągnięcie ramienia, dziewczynka naprawdę tam jest, więc usiłuje się do niej uśmiechnąć i powiedzieć, że wszystko jest w porządku i że kochają najbardziej na świecie, ale uśmiech zamienia się w grymas, a zamiast słów z jego gardła wydobywa się przeraźliwe skrzeczenie. Próbuje wyciągnąć do niej rękę, lecz wtedy ból eksploduje mu w żołądku z siłą pięćdziesięciomilimetrowego pocisku. Zaciska zęby, żeby nie krzyknąć, po czym wypluwa krew. Lissy tam nie ma, nigdy jej nie było, a on już jej nie zobaczy.

I właśnie wtedy słyszy przybierający na sile łoskot, czuje drżenie gruntu ubijanego gąsienicami i sześcionożnymi transporterami. Tym razem wie, że nie majaczy. Boże! Czy to prawda?

Próbuje się poruszyć, spojrzeć, ale ból jest zbyt silny. Coś miga na granicy pola widzenia, więc powoli unosi głowę i odwracają w tamtą stronę. Ożywają wskaźniki na uszkodzonym granatniku; dioda Systemu Identyfikacji Przeciwnika miga czerwonym blaskiem: nieprzyjaciel. Drugie światełko, tuż obok, płonie spokojną zielenią: cele namierzone i w zasięgu ognia, pociski uzbrojone, gotowe do wystrzelenia.

Granatnik jednak działa! Posuwający się naprzód Rosjanie przeoczyli go, być może dlatego, że został częściowo przysypany gruzem, co zmyliło ich sondy zwiadowcze. Sądząc po przybierającym na sile drżeniu ziemi i coraz głośniejszym łoskocie, zbliża się cała dywizja piechoty zmechanizowanej. Jeśli wyda rozkaz odpalenia, narobi tam niezłego bigosu.

A zaraz potem sondy zwiadowcze zlokalizują go i rozwalą na strzępy.

Może wyłączyć granatnik i czekać, aż tamci go znajdą. Chyba biorą jeńców wojennych? Zabiorą go do szpitala, wyleczą i może kiedyś, przy okazji wymiany jeńców, zostanie odesłany do domu, co prawda jako inwalida, ale żywy. Będzie bohaterem. Nikt się nie dowie o historii z granatnikiem. Nikt nigdy się nie dowie.

Spogląda na broń. Znikaj stąd, myśli. Nie chcę cię. Nigdy o ciebie nie prosiłem. Nigdy nie chciałem być żołnierzem.

Wróci do domu jako bohater, ale w głębi duszy będzie wiedział, jak było naprawdę, a w dodatku Rosjanie posuną się naprzód, zajmą Boston, Worcester i Springfield. Lissy nauczy się po rosyjsku, będzie chodziła do rosyjskich szkół i po jakimś czasie zacznie go nienawidzić.

Słyszy szmer; coś wspina się po rumowisku. Chwilę później zza rogu wychyla się obiektyw, dokładnie tak, jak sobie wyobrażał, ale to jest rosyjski obiektyw, wyrastający na ruchliwym przegubie z kamery zaopatrzonej w sześć pajęczych metalowych odnóży. Nie uzbrojona jednostka zwiadu bojowego. Przygląda mu się, mrucząc coś cicho.


Znaleźli go. Teraz albo nigdy.

Odrywa rękę od rany na brzuchu i próbuje usiąść. Rana natychmiast zaczyna mocniej krwawić, lecz on stara się na nią nie patrzeć, próbuje nie zwracać uwagi na ból. Sonda - dzięki Bogu rzeczywiście jest nie uzbrojona! - wciąż mu się przygląda.

Kładzie rękę na przytroczonym do piersi mikropulpicie sterowniczym i naciska klawisz z napisem ODPALENIE. Granatnik podskakuje i drży jak epileptyk, ze szczeliny wystrzeliwują samonaprowadzające się na cel granaty przeciwpancerne; niemal jednocześnie pomruk sondy zmienia wysokość i Rorvik wie, że Rosjanie odpowiedzieli w ten sam sposób, ale jest już za późno, zarówno dla nich, jak i dla niego. Opada z powrotem na ziemię i łapie powietrze szeroko otwartymi ustami. Oczy zasnuwa mu ciemnofioletowa mgła. Gdzieś z bardzo daleka dobiega przytłumiony odgłos eksplozji - pociski trafiły w cel - a zaraz potem blisko, coraz bliżej, rozlega się narastający świst nadlatujących głowic.

Pierwszy pocisk wybucha w odległości kilku metrów; betonowa nawierzchnia podnosi się niczym fala i od niechcenia ciska go na ocalałe fragmenty ściany. Rorvik otwiera oczy, po chwili odzyskuje ostrość widzenia tylko po to, by w ostatnim ułamku sekundy zobaczyć głowicę, która go zabije, jak z maleńkiego punktu rośnie do rozmiarów ogromnego czarnego koła, zasłaniającego błękitne niebo.

Zaraz potem ogarnia go nicość.


2

Dzień, w którym otrzymał powołanie do wojska, Rorvik zapamiętał tak dobrze, że wciąż wydawało mu się, iż było to zaledwie wczoraj. Wszystko zaczęło się o wpół do ósmej rano, kiedy Angela wychodziła do pracy. Pocałowała go, obiecała, że wróci do domu najprędzej, jak będzie mogła, i właśnie wtedy rozległo się pukanie do drzwi.

- Kto to może być o tej porze? - zapytała, uwalniając się z jego objęć.

- Przypuszczalnie jakiś domokrążca.

Pukanie rozległo się ponownie: trzy miarowe stuknięcia. Rorvika ogarnęła irytacja. Przez cały dzień miał Angelę wyłącznie dla siebie tylko przez tych kilka minut rano, zanim wyszła do pracy, kiedy Lissy jeszcze nie wstała z łóżka.

- Ja to załatwię - podszedł do drzwi i otworzył je gwałtownym szarpnięciem, gotów zwymyślać intruza. - O co chodzi?

W progu stał łysiejący mężczyzna w skromnym granatowym garniturze, za nim zaś dwaj znacznie wyżsi i potężniej zbudowani. Ten w garniturze zerknął na trzymany w ręce świstek.

- Pan Davis C. Rorvik?

- Czego chcecie?

- Czy pan Rorvik?

- Tak, ale...

Mężczyzna spojrzał na Angelę, po czym przeniósł wzrok na Rorvika.

- Czy możemy porozmawiać przez chwilę na osobności?

- Nie możecie! - oświadczyła stanowczo Angela, stając przy mężu. - Jeśli pan chce mu coś powiedzieć, proszę zrobić to tutaj, przy mnie - popatrzyła znacząco na zegarek. - Tylko szybko.

Mężczyzna w garniturze wzruszył ramionami, a następnie zwrócił się do Rorvika:

- Panie Rorvik, moim obowiązkiem, jako posiadającego wszelkie niezbędne uprawnienia agenta Służby Rekrutacyjnej Rządu Stanów Zjednoczonych, jest poinformować pana, że od tej chwili służy pan w Siłach Zbrojnych naszego kraju.

- Zaraz, chwileczkę...

Mężczyzna otworzył teczkę, wyjął z niej plik kserokopii, podsunął mu pierwszą z wierzchu i wskazał miejsce u dołu strony. Było to podanie o stypendium fundowane, z zamierzchłych czasów, bo jeszcze ze studiów.

- Czy to pański podpis?

Nie przypominał sobie treści dokumentu, ale podpis był bez wątpienia autentyczny. Wówczas wydawało się to znakomitym rozwiązaniem: konkretne pieniądze przez cały okres studiów, w zamian za obietnicę odbycia służby wojskowej. Wszystko wskazywało na to, że nie będzie musiał wypełnić przyrzeczenia; komunizm legł w gruzach, wojna była bardzo mało prawdopodobna.

- Tak, ale...

Mężczyzna w granatowym garniturze dał znak jednemu z goryli, który błyskawicznie wyjął coś z wewnętrznej kieszeni marynarki.

- Jestem za... - rozległo się ciche syknięcie i Rorvik poczuł lodowate ukłucie w karku. - Jestem za...

Kolana ugięły się pod nim, zaraz potem osunął się na podłogę. Angela wrzasnęła przeraźliwie.

Nie mógł się poruszyć. Czuł się tak, jakby mięśnie miał z ciepłego budyniu, a głowę owiniętą szmatami. Mężczyzna wciąż mówił, jednak już nie do niego, tylko do Angeli:

- Zgodnie z Ustawą Nadzwyczajną numer 09-13A, nie wolno pani z nikim rozmawiać o powołaniu pana Rorvika ani udzielać informacji dotyczących miejsca jego pobytu. Niezastosowanie się do zakazu może pociągnąć za sobą konsekwencje przewidziane przepisami prawa, z karą więzienia włącznie. - Jeden z goryli chwycił Rorvika pod pachy, drugi wziął go za nogi. - Nie wolno pani także kontaktować się z przedstawicielami prasy, radia i telewizji. - Angela przestała krzyczeć. - Ustawa Nadzwyczajna numer 09-13A przewiduje także, iż zostanie pani wypłacona pełna rekompensata za wszelkie straty, jakie ewentualnie poniesie pani w związku z nieobecnością męża.

Barczyści mężczyźni dźwignęli go z podłogi, wynieśli na zewnątrz i skierowali się w stronę szarego kombi czekającego z włączonym silnikiem przy krawężniku. W pewnej chwili Rorvik zobaczył swego sąsiada Jacka, zmierzającego szybkim krokiem do stacji metra; szedł ze wzrokiem wbitym w chodnik, jakby nagle zainteresowały go chwasty wyrastające ze szczelin między popękanymi płytami.

W chwili gdy wsadzali go do samochodu, Rorvik wreszcie zdołał dokończyć zdanie, które zaczął - jak mu się zdawało - kilka godzin temu:

- ...stary, żeby iść do wojska. Mam już trzydzieści osiem lat!


3

- A, to ten. Jak się nazywasz, PN?

- Rorvik.

- Szwed?

- Prawie. To norweskie nazwisko.

- Niewłaściwa odpowiedź, PN. - Ogromny kapral stuknął go pięścią w pierś. - Licz głośno, a ja ci powiem, kiedy przestać.

Rorvik wykonał pad w przód i zaczął robić pompki.

- Jeden! Dwa! Trzy!...

- Zapamiętaj sobie: jesteś Amerykaninem albo po tobie. Rozumiesz?

- Rozumiem, panie poruczniku.

Porucznik - Driscott, według identyfikatora przypiętego do kieszeni munduru - przez kilka sekund przyglądał mu się w milczeniu.

- Tobie może się wydaje, że nazywasz się Rorvik, ale ja myślę, że jesteś PN. Masz coś przeciwko temu, PN?

- Nie, panie poruczniku.

- To dobrze. Szybko się uczysz, PN. Wiesz, co znaczy PN?

- Nie, panie poruczniku.

- PN znaczy Pierdolony Nowicjusz, a to z kolei znaczy, że jesteś niebezpieczny, PN. Przez ciebie wszyscy możemy zginąć, na przykład, jeśli zapomnisz się i wyjdziesz z okopu, żeby się odlać. Dobrze byłoby się odlać, co, PN?

- Nie, panie poruczniku.

- Dobra odpowiedź. Jak tylko wychylisz nos z okopu, zobaczy cię latające oko, a chwilę potem zostanie z ciebie krwawa miazga. Ma się rozumieć, mnie jest wszystko jedno - nikogo nie obchodzi, czy armia straci jednego PN więcej - ale przy okazji ta sama salwa artylerii rozsmaruje mnie na kilku hektarach pól i lasów, a to by mi się wcale, ale to wcale nie podobało... A teraz licz po cichu, PN, i słuchaj mnie uważnie. Nazywamy cię PN, żeby nie zapomnieć, że musimy mieć cię na oku i że nie możemy ci ufać ani trochę, nawet przez chwilę. Jeden PN jest groźniejszy od dziesięciu latających oczu. Jeśli dożyjesz chwili, kiedy przyślą nam nowego faceta, być może dostaniesz jakieś ludzkie imię, a wtedy to on będzie PN. - Driscott postawił stopę na grzbiecie Rorvika i przycisnął go do ziemi. - Dopóki to nie nastąpi, masz postępować ściśle według regulaminu. Kto wie, może dzięki temu wszyscy pożyjemy trochę dłużej. Zrozumiałeś?

- Tak jest, panie poruczniku.

- To dobrze. Coś mi się zdaje, PN, że szybko się dogadamy. Naprawdę tak mi się zdaje.

Rzecz jasna, transport powietrzny nie funkcjonował, bo rosyjskie mikrosatelity szpiegowskie błyskawicznie wykryłyby każdy samolot, a kilkadziesiąt sekund później wystrzelone z ogromnej odległości rakiety rozwaliłyby go na kawałki. Rorvik wraz z jeszcze kilkoma poborowymi, równie jak on oszołomionymi i poturbowanymi, przebył strefę zakazaną w konwoju pojazdów opancerzonych, który przemykał od punktu do punktu pod osłoną niezliczonych wabików, tarcz energetycznych oraz zagłuszaczy. Początkowo nie mógł zrozumieć, po co w ogóle ich tam wiozą; później dowiedział się, że na polu bitwy łączność radiowa często zawodzi, w związku z czym najważniejsze informacje przekazywane są za pomocą nadajników mikrofal i laserów, zasięg tego sprzętu zaś jest ograniczony linią horyzontu. Co prawda żadne ogniwo łączności nie jest w pełni niezawodne, ale im krótsze, tym większa szansa, że spełni swoje zadanie.

Jeszcze później uświadomił sobie, że właściwie nie ma znaczenia, gdzie rozlokowano żołnierzy. W każdej chwili pod ostrzałem mogło znaleźć się każde miejsce na obszarze obejmującym wiele tysięcy kilometrów kwadratowych, zależnie od tego, co wymyśliły rosyjskie komputery usiłujące wyśledzić kryjówkę amerykańskiego Naczelnego Dowództwa. Nie było czegoś takiego jak linia frontu, ponieważ linia frontu była wszędzie.

Driscott zdjął stopę z jego grzbietu i wyciągnął rękę. Minęła dłuższa chwila, nim Rorvik zrozumiał, że porucznik chce pomóc mu podnieść się z ziemi.

- Szybko się nauczysz, na czym polega ta wojna. Pierwsza rzecz to ta, że nic nie wiemy. Tutaj, na sam dół, nie przekazują nam żadnych informacji.

- Rozumiem, panie poruczniku.

- Jesteś żonaty, PN? Masz rodzinę?

- Tak, panie poruczniku.

- To fatalnie. Lepiej od razu o nich zapomnij. Kiedyś, na samym początku, żołnierze siedzieli wygodnie na zapleczu, pozwalali wojować maszynom, a czasem nawet jeździli do domów na weekendy, ale to się szybko skończyło. Pieprzeni Ruscy nie przestrzegają żadnych reguł. Zginęło mnóstwo ludzi, kiedy namierzyli nasze zgrupowania. Jesteś tu aż do końca, jasne?

- Tak jest.

Najzabawniejsze było to, że prawie nie pamiętał początku wojny. Co prawda był już wystarczająco duży, żeby godzinami siedzieć z rodzicami przed telewizorem i oglądać nadawane przez CNN bezpośrednie transmisje z rozpadającego się Związku Radzieckiego oraz dzielić ich radość i ulgę, kiedy światu przestała zagrażać nuklearna zagłada, ale nie mógł oprzeć się wrażeniu, że przejęcie władzy w Rosji przez juntę i nowa zimna wojna nastąpiły w mgnieniu oka, akurat wtedy, kiedy na chwilę odwrócił wzrok od ekranu. Patrząc wstecz, wydawało się nieuchronne (choć wtedy nikt nie był w stanie tego przewidzieć), że z ruin sowieckiego systemu wyłoni się człowiek, który wprowadzi rządy silnej ręki. Dziwne, jak coś tak ważnego może się wydawać równie odległe. Był wtedy bardzo zajęty zakładaniem rodziny oraz walką o utrzymanie posady, gdy stan gospodarki pogarszał się z roku na rok. Naturalnie zdawał sobie sprawę, co się dzieje na świecie, potrafił zacytować nagłówki artykułów i powtórzyć prezentowane w nich wyliczenia, jednak zagrożenie nigdy nie wydawało mu się realne, nawet wtedy kiedy zimna wojna przeistoczyła się w gorącą.

Tym bardziej, że rodzaj zagrożenia był zupełnie inny; ta wojna, w przeciwieństwie do poprzedniej, miała być wojną na komputery, nie na pociski.

- Nie rozumiem, po co tu jesteśmy - poskarżył się Driscottowi. - Mówili nam, że komputery odesłały wojnę do lamusa. Dzięki symulacjom można przewidzieć rezultat każdej bitwy, więc nikt nie powinien mieć ochoty, żeby walczyć naprawdę.

- A to dobre! - ucieszył się kapral. - Opowiedz mi o tym, chłopcze.

- Jeśli nasze komputery, po przeprowadzeniu symulacji, powiedzą to samo co rosyjskie, to po co w ogóle strzelać? Ten, kto ma przegrać, dowie się o tym i pierwszy zrezygnuje z walki... Tak przynajmniej miało być. Co się stało?

- Dałeś się nabrać, PN. Za dużo oglądałeś telewizji - Driscott potrząsnął głową. - Wciskali ci kit, i tyle. Komputery nie wiedzą wszystkiego, bo nie znają się na pieprzonej psychologii. Możesz wprowadzić do nich liczby, ale co z morale? Potrafisz zaprogramować tchórzostwo i odwagę? Nauczysz je, kiedy ludzie robią w gacie ze strachu? - ponownie stuknął pięścią w pierś Rorvika. - Sprawa rozbija się o nas, chłopcze. Ty i ja, na tym właśnie polega różnica. My tu nie walczymy, tylko udowadniamy ruskim komputerom, że gówno wiedzą o amerykańskich żołnierzach. Idziemy naprzód, bez względu na to, co nam zrzucają na głowy, nawet wtedy gdy dokoła jest tylko spalona ziemia albo same skały. My nigdy się nie poddajemy. Nigdy, rozumiesz?

- Rozumiem, panie poruczniku.


4

W pierwszych chwilach po obudzeniu wydaje mu się, że jeszcze wczoraj był cywilem, ponieważ wspomnienia z tamtego, cywilnego życia są znacznie silniejsze i wyraźniejsze od wojennych. Jednak wrażenie to szybko mija. Po prostu wojna zaczęła się tak szybko, jego życie zaś w tak niesamowitym tempie uległo całkowitej przemianie, że wciąż nie jest w stanie zdać sobie do końca sprawy z upływu czasu.

Rorvik jest operatorem latającego oka, jednym z najlepszych. Latające oko to maleńka kamera działająca w podczerwieni, połączona z nadajnikiem radiowym automatycznie kodującym sygnał, podwieszona pod samolocikiem, do którego doczepiono miniaturowy silnik ze śmigłem. Całość, po złożeniu skrzydeł, nie przekracza rozmiarami długopisu i daje się wystrzeliwać ze zwykłego karabinu. Zadanie Rorvika polega na wyszukiwaniu celów dla artylerii, ukrytych często nawet w odległości ponad osiemdziesięciu kilometrów.

Wojna to zakrojona na wielką skalę zabawa w chowanego. Jak tylko uda się zlokalizować przeciwnika, inteligentne pociski wygryzają dziurę w jego zbroi, by dobrać się do ukrytego wewnątrz mięsa.

Zwiadowca zakamuflowany w opustoszałym mieście wystrzeliwuje go wysoko w niebo. Rorvik nic nie wie o tym żołnierzu i nic nie chce wiedzieć; czeka z narastającą niecierpliwością, aż osiągnie apogeum i wreszcie rozwinie skrzydła. Cichy, prawie nieuchwytny dla radaru, szybuje nad pogrążonymi w ciemności budynkami, wypatrując ruchu. Porusza się zygzakiem, by utrudnić zadanie temu, kto zechciałby go zniszczyć. Paliwa wystarczy mu na pięć minut, ale wśród operatorów latających oczu włączenie silnika, choćby na chwilę, uważane jest za wielki dyshonor; dokonują nadludzkich wysiłków, by godzinami unosić się w powietrzu, skrzętnie wykorzystując prądy wstępujące, zanim wreszcie będą musieli wrócić do odrażającego świata betonowych korytarzy, brutalnych sierżantów, cuchnącej bielizny i przeznaczonych do podgrzania racji żywnościowych, które zjada się na zimno, żeby dodatkowa dawka promieniowania podczerwonego nie zdradziła wrogowi miejsca rozlokowania oddziału. Rorvik nienawidzi golić się w zimnej wodzie, do szału doprowadzają go sierżanci z E-5 rżnący bez końca w karty, rzygać mu się chce od smrodu stęchłego moczu, jaki rozchodzi się po bunkrze za każdym razem, kiedy któryś z żołnierzy otwiera pojemnik, do którego załatwiają potrzeby, a także od obrzydliwej woni nie mytych ciał, która bez przerwy wypełnia pomieszczenie (wśród żołnierzy krążą plotki, że nieprzyjaciel w pośpiechu pracuje nad skonstruowaniem pocisków z zapalnikami zapachowymi; jak tylko zastosuje je na polu walki, w amerykańskich oddziałach zostanie wprowadzona ścisła dyscyplina, jeśli chodzi o higienę osobistą; Rorvik modli się, by nastąpiło to jak najprędzej).

Ale kierując okiem, znajduje się z dala od tego wszystkiego. Unosi się nad miastem, nie zważając na ciało pozostawione daleko w dole, a elektroniczne oczy mikroszpiega stają się powoli jego własnymi.

Zapada zmierzch. Co prawda jest wiosna, ale nieliczne drzewa, jakie jeszcze pozostały w mieście, prawie nie przeszkadzają mu w prowadzeniu obserwacji. Przyciąga jego uwagę nagłe poruszenie; zawraca gwałtownie, lecz niczego nie widzi. Tam! A jednak. Robi zbliżenie. Wiatr wlecze po ulicy skrawek papieru. Rorvik przez pewien czas krąży nad tym miejscem, lecz nie jest w stanie dostrzec nic więcej. Wie, że wywiad wojskowy już teraz pracuje nad przekazanym obrazem kawałka papieru, usiłując dociec, czy świstek został przygnany znad stanowisk amerykańskich, czy od nieprzyjaciela.

- Mały Orzeł? Wuj Henry zawiadomił nas, że w sektorze Tygrys 39 widziano ślady Niedźwiedzi. Byłoby dobrze, gdybyś rzucił na to okiem. Potrzebujesz nowego ptaka?

Tygrys 39. Wyświetla mapę, nakładają na widziany obraz. Mniej więcej kilometr na północ, na obszarze, który kiedyś był północnym Cambridge.

- Nie, chyba że bardzo im się śpieszy. Mogę tam być za pięć minut.

- W porządku, czekamy.

Skręca w kierunku wznoszącej się po lewej stronie różowej kolumny ogrzanego powietrza, zwiększa prędkość, a kiedy końce skrzydeł zaczynają leciutko drżeć, zmienia ich nachylenie i rozpoczyna wspinaczkę ku chmurom.

Cztery minuty później dociera w wyznaczony rejon. Oglądane w podczerwieni niebo jest brunatnobrązowe.

- Wycofaliśmy stąd naszych ludzi - słyszy głos w słuchawkach. - Wszystko, co zobaczysz, to będą Niedźwiedzie.

Z tyłu słyszy świst rozcinanego powietrza, podrywa się gwałtownie w górę i nurkujący jastrząb mija go o centymetry. Rorvik natychmiast kieruje się w dół, by nabrać prędkości, jednym okiem śledząc rosyjskiego jastrzębia, który z kolei szybko wzbija się na wyższy pułap, żeby ponowić atak, drugim natomiast spoglądając na mapę, by stwierdzić, czy znajduje się w pobliżu sektora, w którym może liczyć na ogień wspomagający z ziemi. Niestety, nic z tego. Włącza mikrofon.

- Wintergreen, przygotuj następnego ptaszka. Mam kłopoty z jastrzębiem.

- Nie dam rady. W pobliżu pojawiło się kilka niedźwiedzich oczu, więc musimy siedzieć jak myszy pod miotłą. Uciekaj do sektora X-9.

Rosyjski jastrząb uruchomił silnik pulsacyjny i runął na niego z góry.

- Nie zdążę. Za daleko. Rozwal te oczy.

- Przykro mi, ale ich jest za dużo. Nie możemy ryzykować ściągnięcia na nas ognia artylerii. Musisz sam sobie radzić.

- Pieprzę cię, Wintergreen.

Wykonuje unik. Nawet nie ma co marzyć o prześcignięciu jastrzębia, więc gwałtownie odpycha drążek i klucząc jak szalony, kieruje się w stronę podziurawionego budynku, przy którego ścianie tworzą się potężne zawirowania. Liczy na to, że uda mu się do nich dotrzeć i wykorzystać ich siłę dla przeprowadzenia manewru wymijającego, ale nie docenił siły wiatru wiejącego nad samą ziemią; gwałtowny podmuch porywa go jak słomkę, odwraca podwoziem do góry, ciska na beton, na ułamek sekundy przed roztrzaskaniem podrywa go w górę i zawiesza kilka metrów nad ziemią. Rorvik nie widzi pikującego jastrzębia, lecz i tak doskonale zdaje sobie sprawę z jego obecności. Wie, że już po nim.

Sekundę później jastrząb rozpada się na kawałki, posiekany ogniem z broni maszynowej. Rorvik jakimś cudem dociera do najbliższego prądu wznoszącego i rozpoczyna wędrówkę w górę.

- Co to było, do diabła?

- Znalazłem dupka, który był tak głupi, że wyszedł z ukrycia i sprzątnął go z peemu. Jesteś mi winien kolejkę. Dasz sobie radę?

- Jasne.

- Miej oczy szeroko otwarte. Co prawda artyleria bezpośredniego wsparcia musi siedzieć cicho, ale w razie potrzeby możemy skorzystać z dział dalekiego zasięgu. Te kobyły poradzą sobie nawet z główną kwaterą Ruskich, gdyby przypadkiem udało ci sieją namierzyć.

- Zrozumiałem, bez odbioru.

Dociera na właściwą wysokość, po czym kieruje się ku Tygrysowi 39.

Zna ten teren. Kiedyś pracował w pobliżu, bardzo dawno temu, zanim się ożenił. Przez chwilę zastanawia się, dlaczego właściwie Rosjanie dokonali inwazji; zbrojenia pozwoliły ożywić dogorywającą gospodarkę, ale czy zajmowanie obcego terytorium ma jakikolwiek sens? Najwidoczniej mieli jednak jakiś powód albo przynajmniej pretekst, lecz chwilowo Rorvik nie jest w stanie przypomnieć sobie jaki. Nic dziwnego; czy komukolwiek udało się zrozumieć Rosjan? Lepiej zostawić to zawodowcom, z ich superkomputerami i symulacjami n-tego stopnia. Żołnierze mają inne zajęcia.

Tygrys 39. Już podczas pierwszego okrążenia dostrzega skupisko stosunkowo mało zniszczonych budynków, przypuszczalnie pozostałość osiedla mieszkaniowego. Trochę zanadto wyeksponowane, żeby wykorzystać je na bazę, ale... Zniża lot, rozglądając się uważnie w poszukiwaniu śladów życia. Nic. Wciąż nic. Tam! Ledwo uchwytny obłok ciepła, w podczerwieni coś jakby skupisko żółtawej mgły. Rorvik zmienia ogniskową; panoramiczne ujęcie pozwala mu ustalić trasę, którą przebyła jakaś żywa istota. Ślad staje się coraz wyraźniejszy, coraz świeższy. Na wszelki wypadek jeszcze raz zerka na mapę: ludność i wojsko zostali ewakuowani z tego obszaru. Nic nie stoi na przeszkodzie, by otworzyć ogień.

Nagły ruch tam, w dole.

- Chyba coś mam. Przygotujcie się.

Jeszcze bardziej zniża lot.

- Jesteśmy gotowi.

Zawisa nad ziemią, kołysany turbulencjami rozgrzanego powietrza, czeka. Wreszcie jego cierpliwość zostaje nagrodzona: znowu ruch. Stopa.

- Mam ich! Niedźwiedzie wystawiły chyba posterunek kierujący ogniem. - Sprawdza współrzędne. - Koordynaty 5 na 22, cel powierzchniowy, stacjonarny. Zwiększam pułap, żeby naprowadzić pociski na cel.

Daje się unieść silnemu prądowi, po chwili przesuwa się nieco, by zmniejszyć prędkość wznoszenia.

W słuchawkach odzywa się inny głos. Towarzyszy mu echo stanowiące rezultat wielokrotnego kodowania i rozkodowywania oraz przekazywania sygnału okrężną drogą, przez kilka nadajników:

- Odebrałem. Odpalam pierwszy, drugi i trzeci.

Na niespełna sekundę obraz przekazywany przez kamerę niknie sprzed jego oczu, zatarty migoczącą mgiełką zakłóceń. Emisja silnego promieniowania elektromagnetycznego ma za zadanie oślepić nieprzyjacielskie radary i uchronić pociski przed natychmiastowym zniszczeniem. Rorvik zdaje sobie nagle sprawę, że siedzi w betonowym bunkrze z hełmem na głowie, zapatrzony w miniaturowy ekran, ale zaraz potem znowu unosi się wysoko w powietrzu.

Baza, z której wystrzelono pociski, znajduje się w odległości kilkudziesięciu kilometrów; minie prawie minuta, zanim głowice pokonają ten dystans i będzie musiał naprowadzić je precyzyjnie na cel. Coś jednak nie daje mu spokoju; odtwarza zarejestrowany obraz, robi powiększenie, poprawia kontrast. Stopa w cieniu betonowego nawisu. Bosa. Czyżby z dyscypliną u Rosjan było aż tak źle? Wraca nad to miejsce, szybuje powoli, ostrożnie, badając teren. Jest. Coś się porusza, ale cień jest za głęboki, żeby cokolwiek dojrzeć. Jeszcze bardziej podkręca kontrast - bez rezultatu. Zamierza zrezygnować, ale w ostatniej chwili uzyskuje wyraźny obraz.

Troje dzieci okrąża tanecznym krokiem jakiś duży podłużny przedmiot. Najstarsze ma około czternastu lat, najmłodsze nie więcej niż dziewięć. Jedno z nich, z zawiązanymi oczami, ściska złamany kij od szczotki. Zabawie przygląda się wychudzony żółty pies. Rorvik koncentruje uwagę na tajemniczym przedmiocie. Mija dłuższa chwila, zanim udaje mu się rozpoznać kartonową rurę osłaniającą podczas transportu rosyjskie rakiety przeciwlotnicze kalibru 180 milimetrów. Została pomalowana w kolorowe łaty, ma cztery nogi z patyków, oczy i doprawione obwisłe uszy. Prymitywna imitacja osiołka. Zabawka.

- Za dwadzieścia sekund przejmujesz sterowanie - odzywa się głos w słuchawkach.

- Natychmiast zniszczyć pociski!

- Powtórz.

- Zniszczyć pociski! Tu są cywile!

- Zrozumiałem. - Wysoko w górze rozlegają trzy stłumione wybuchy. - Pociski zdetonowane. - Chwila milczenia, a potem: - Podaj nowe namiary.

Rorvik czuje się jak garść popiołu, jak całkowite zero. Pomyłki zdarzają się dość często, co nie zmienia faktu, że przełożeni z pewnością nie będą zachwyceni.

- Fałszywy alarm. Przepraszam, chłopcy.

Tym razem milczenie trwa znacznie dłużej.

- Szeregowy Rorvik, szef operatorów chce z wami porozmawiać - mówi wreszcie głos.

Oficjalna forma nie zwiastuje niczego dobrego.

- Zrozumiałem.

- Natychmiast, Rorvik.

- Tak jest. - Rozpaczliwie szuka pretekstu, by choć trochę dłużej zostać w powietrzu, ponieważ zdaje sobie sprawę, że to może być jego ostatni lot. - Zgłoszę się zaraz po wylądowaniu.

- Nic z tego, Rorvik. Szef chce cię mieć teraz. Zniszcz oko i goń do niego, zanim poda cię do raportu za niesubordynację.

- Zrozumiałem.

Systemy elektroniczne latającego oka są wyposażone w układ autodestrukcyjny, uaktywniany zakodowanym sygnałem lub włączający się samoczynnie w kilka sekund po utracie łączności. Reszta, to znaczy silniczek, skrzydła i stateczniki, jest nieistotna. Rorvik podnosi osłonę przycisku, przez chwilę pieszczotliwie przesuwa po nim palcem, wreszcie naciska. Przed jego oczami rozbłyskuje oślepiające światło, a potem jestjuż tylko jasny ekran, wypełniony niezliczonymi plamkami zakłóceń.

Zdejmuje hełm. Siedzi w głębokim fotelu w bunkrze zagraconym sprzętem. Pomieszczenie wypełnia nieprzyjemna woń potu i rozgrzanych urządzeń elektronicznych. Obok, w identycznych fotelach, tkwią dwaj operatorzy latających oczu; w bąblastych hełmach, z mlecznymi osłonami na oczach, nie mają pojęcia o otaczającym ich świecie. Bolą go wszystkie mięśnie, napięte przez cały dyżur, ale w bunkrze jest tak ciasno, że nawet nie może się przeciągnąć. Odpina laryngofon i idzie złożyć wyjaśnienia.


5

Nie są informowani o przebiegu wojny, ale sądząc po tym, że wciąż się wycofują oraz że uzupełnienia i dostawy sprzętu docierają coraz rzadziej i bardzo nieregularnie, sytuacja chyba nie wygląda zbyt dobrze.

Kilku ludzi z oddziału Rorvika schwytało rosyjską porucznik i umieściło ją w położonym na uboczu bunkrze; oficjalnie jest to zapasowe centrum dowodzenia odcinkiem, w rzeczywistości natomiast po prostu od dawna nie używany garaż o dachu na tyle solidnym, by na zewnątrz nie przedostało się zdradzieckie promieniowanie podczerwone. Nazwali ją Olga. Nikt nie wie, jak się nazywa naprawdę; co prawda na kieszonce munduru - kiedy jeszcze miała mundur - znajdowała się naszywka z imieniem, ale żaden z chłopców nie zna cyrylicy, kobieta zaś nie potrafi albo nie chce mówić po angielsku.

W oddziale Rorvika służą sami mężczyźni. W armii nikt nie słyszał o równouprawnieniu płci. Zdecydowana większość oddziałów liniowych składa się wyłącznie z mężczyzn; kobiety można spotkać wyłącznie w większych ośrodkach dowodzenia i w rezerwach. Istnieją także nieliczne oddziały kobiece, stanowiące obiekt niezdrowych domysłów oraz fantastycznych spekulacji, ale Rorvik styka się z nimi wyłącznie na polu walki, gdzie nie ma to żadnego znaczenia, ponieważ sondy i zdalnie sterowane roboty bojowe są bezpłciowe, kierujący nimi ludzie zaś ukryci za parawanem niezliczonych kodowań i rozkodowań. Dla wielu jego kolegów rosyjska porucznik jest pierwszą kobietą, jaką widzą od tygodni, a niekiedy nawet od miesięcy.

Poza tym, doskonale zdają sobie sprawę, jak niewielkie mają szansę na przeżycie.

Jeden z nich zaprasza Rorvika do udziału w zabawie, a kiedy ten bez słowa przyspiesza kroku, sypią się za nim uszczypliwe uwagi:

- Patrzcie, jak zadziera nosa!

- Nie, on po prostu nie może się doczekać, kiedy wreszcie złapiemy jakiegoś chłopca!

- A może schował gdzieś cycatą panią major?

Porucznik udaje, że o niczym nie wie, choć to niemożliwe. Teoretycznie powinni przekazywać jeńców wojennych dowództwu, które rozpaczliwie potrzebuje Rosjan do symulacji, ale chwilowo to także jest niemożliwe. Nie ulega jednak wątpliwości, że kiedy tylko oddział dołączy do batalionu, kobieta zostanie “odnaleziona” i uratowana z rąk “bandy cywilów”, która ją bezwzględnie wykorzystywała.

Czy może coś zrobić? Gdyby poinformował przełożonych o sytuacji, rosyjska porucznik zniknęłaby bez śladu na długo przed przybyciem inspekcji, a kto wie, czy taki sam los nie stałby się także jego udziałem. Mimo to świadomość, że jednak powinien coś uczynić, nie daje mu spokoju, szczególnie wtedy, gdy po ośmiogodzinnym dyżurze zostaje sam na sam z myślami.

Sytuacja zmienia się tak szybko, że wyznaczanie na mapie linii frontu nie ma najmniejszego sensu. Większa część Bostonu nie jest kontrolowana ani przez Rosjan, ani przez Amerykanów, obie strony natomiast obserwują ją z nie słabnącą uwagą. Nikt nie jest w stanie stwierdzić z całą pewnością, czy oddział Rorvika istotnie znalazł się na terytorium przeciwnika; wiadomo tylko tyle, że są zdani wyłącznie na siebie.

Bunkier jest ukryty głęboko pod Dorchester. Kiedy na górze rozgrywała się bitwa, nie mogli wytknąć nosa na zewnątrz, ale teraz, gdy najcięższe walki toczą się w Roxbury, nie muszą zachowywać aż tak daleko posuniętych środków ostrożności. Podczas dyżuru, rzecz jasna, Rorvik zawsze znajduje się w samym środku bitwy, bez względu na to, gdzie się ona rozgrywa.

Zamiast latającymi oczami, kieruje teraz czterema robotami bojowymi. Robi to na zmianę z Drejivicem: sześć godzin służby, sześć odpoczynku. Roboty są inteligentne; jeśli następuje przerwa w łączności, prowadzą walkę samodzielnie aż do chwili ponownego nawiązania kontaktu z operatorem. Dzięki SIP-owi (Systemowi Identyfikacji Przeciwnika, opartemu na zmienianych co godzinę kodach) nie grozi im, że zaczną strzelać do siebie nawzajem, choć nie ulega wątpliwości, iż pod bezpośrednim nadzorem działają znacznie wydajniej. Tylko w ogniu najgorętszej walki lepiej jest pozostawić je samym sobie, ponieważ reagują nieporównanie szybciej od człowieka. Rorvik interweniuje tylko wtedy, kiedy ich elektroniczne mózgi natrafiają na problem, którego nie sposób jednoznacznie rozwiązać, ponieważ prowadzi to do niebezpiecznego wahania, czasem zaś nawet do blokady systemu. Niekiedy prosi Ricka, który steruje swoimi czterema robotami, by chwilowo przejął kontrolę nad którąś z jego maszyn, czasem zaś Rick zwraca się z taką samą prośbą do niego, ale każdy stara się, by zdarzało się to jak najrzadziej.

Ochrzcił je: Angie, Lissy, Grubas i Wścibiuch. Drejivic nadał im inne imiona.

Podłącza się do komputera. Kiedy steruje robotami, jego ciało przebywa w bunkrze, ale on - to znaczy, jego najważniejsza część - towarzyszy podopiecznym. Przeskakuje od jednego do drugiego, patrząc z ich perspektywy; przebywając w jednym z nich, ma ciągły podgląd obrazów rejestrowanych kamerami pozostałych. Kiedy skoncentruje się na jednym robocie, tamte przejmują inicjatywę i walczą samodzielnie.

Najbardziej lubi Angie i Lissy. W niczym nie przypominają miniaturowych aparatów latających jednorazowego użytku, którymi posługiwał się dawno temu, na początku wojny; to prawdziwe, uzbrojone roboty bojowe, zużywające ogromne ilości energii, w związku z czym należy podrywać je w powietrze tylko wtedy, kiedy jest to rzeczywiście niezbędne. Czynił to wielokrotnie, wykorzystując w tym celu doczepione do pancerzy rakiety na paliwo stale. Niestety, zaraz potem musiał sprowadzać oba roboty do bazy, gdzie czekały na wymianę rakiet i uzupełnienie paliwa. Ostatnio okresy oczekiwania znacznie się wydłużyły, co raczej nie napełnia go optymizmem. Co gorsza, za każdym razem jest opieprzany przez sierżanta i musi wysłuchać wykładu o tym, w jaki sposób unikać sytuacji, w których niezbędne staje się wykorzystanie wszystkich możliwości cennego sprzętu.

Tak się niefortunnie składa, że Angie właśnie czeka na nowe silniki, a Lissy jest w naprawie. Podczas niedawnej potyczki została trafiona kilkoma pociskami z działka małokalibrowego, w związku z czym parę części nadaje się wyłącznie do wymiany.

Grubas i Wścibiuch to dwunożne maszyny kroczące. Kierując nimi, czuje się niemal tak, jakby sam siedział wewnątrz robociej zbroi. Grubas jest najbardziej wszechstronnym spośród jego podopiecznych; niestety, skończyła się amunicja kalibru trzy milimetry do “rozpylacza”, stanowiącego podstawowe uzbrojenie robota, i choć dysponuje jeszcze pociskami kalibru dziesięć milimetrów oraz rakietami, to jednak w walce Grubas wciąż usiłuje korzystać z “rozpylacza”. Wahanie, które następuje zawsze po tym, jak przekona się, że broń nie działa, choć trwa zaledwie ułamki sekund, może okazać się fatalne w skutkach. Najwidoczniej elektroniczny mózg robota w wyniku uszkodzeń odniesionych na polu bitwy zatracił zdolność uczenia się i zapamiętywania.

Wścibiuch działa bez zarzutu, ale jest bezbronny i pozostanie taki aż do chwili, kiedy oddział połączy się z głównymi siłami i wreszcie zostaną uzupełnione braki w sprzęcie oraz amunicji. Rorvik zazwyczaj pozwala Grubasowi działać samodzielnie, sam zaś bezpośrednio kieruje działaniami Wścibiucha.

Roboty najczęściej walczą z robotami. Co prawda obie strony wysyłają na pierwszą linię także oddziały piechoty składające się z ludzi, ci jednak większość czasu spędzają w doskonale zamaskowanych schronach, ruszając do akcji tylko wtedy, kiedy trzeba wykonać szczególnie skomplikowane zadanie.

W oddali zasnute chmurami niebo jarzy się czerwoną poświatą; to płoną ruiny Bostonu.

Biuletyn operacyjny przewiduje godzinę spokoju. Tak długie okresy ciszy zdarzają się niezmiernie rzadko; widocznie któraś ze stron wytropiła ważny ośrodek dowodzenia wojsk nieprzyjaciela i teraz obaj przeciwnicy koncentrują tam siły, szykując się do starcia. Bez względu na przyczynę, z okolicy znikły wszystkie rosyjskie oczy. Po to, by utrzymać maksymalną efektywność działania, operatorzy robotów bojowych muszą mieć zapewnione co najmniej trzy godziny odpoczynku, Rorvik wie więc, że wcześniej nie zostanie wezwany na stanowisko, chyba że nastąpiłoby coś całkiem nieprzewidzianego.

Zaledwie przecznicę od bunkra jest skwer z kilkoma cudem ocalałymi drzewami; najbliższy teren przypominający park w promieniu wielu kilometrów. Postanawia tam pójść, ale kiedy dociera na miejsce, przekonuje się, że wcześniej ktoś wpadł na taki sam pomysł.

Kobieta ma szybkostrzelny pistolet maszynowy zainstalowany w obrotowym stelażu na prawym ramieniu; lufa kieruje się w jego stronę w tej samej chwili, kiedy kobieta podnosi głowę. Rorvik odruchowo cofa się o krok; widok tej broni działa mu na nerwy. Wie, że pistoletem steruje się za pomocą impulsów myślowych. Wystarczy wydane bezgłośnie polecenie i będzie martwy. Kobieta musiała zgłosić się na ochotnika, ponieważ przepisy zabraniają dokonywania modyfikacji w systemie nerwowym żołnierzy bez ich zgody. Oznacza to, że należy do oddziału liniowego złożonego z ludzi, co czyni sprawę jeszcze bardziej niezwykłą, ponieważ tam również przyjmują wyłącznie ochotników.

On także służył kiedyś w takim oddziale, dawno temu, na początku wojny, podczas pierwszej bitwy o Boston. Pamięta doskonale, że... Ale to naprawdę było dawno. Nie ma sensu odgrzebywać tych wspomnień.

Insygnia na jej mundurze świadczą o tym, że jest specjalistą IV klasy. Do Rorvika dotarły plotki, że gdzieś w pobliżu stacjonuje bojowy oddział złożony z samych kobiet, nie przypuszczał jednak, że ich obszary działania niemal się pokrywają. Pistolet na ramieniu dziewczyny przypomina żywą istotę, śledzącą każdy jego ruch pozbawionym wyrazu spojrzeniem czarnego oka lufy.

- Tutaj wcale nie jest bezpieczniej niż na pierwszej linii, żołnierzu - odpowiada kobieta na pytanie, którego jeszcze nie zdążył zadać. - Szczerze mówiąc, wolę być tam, gdzie w każdej chwili mogę odpowiedzieć ogniem na ogień, niż kryć się w jakimś bunkrze, tak jak wy, i nawet nie wiedzieć, co mnie zabiło.

- Ta broń czyni cię celem dla nieprzyjaciela.

- Ta broń czyni mnie niebezpieczną - uśmiecha się. - Lubię być niebezpieczna.

Jest za wysoka, nadmiernie umięśniona i za bardzo kanciasta, ma na sobie polowy mundur uszyty z grubego ogniotrwałego materiału. Cholernie go podnieca. Kobieta chyba zdaje sobie z tego sprawę, ponieważ śmieje się głośno.

- Żołnierze uważają, że każda baba, która służy w wojsku, ma hyzia na punkcie seksu. To nieprawda. Mam męża i dwoje dzieci. To dla nich walczę.

- Wiem.

- A ty jesteś żonaty, żołnierzu?

Kiwa głową.

- Dobrze wam się układa? Macie dzieci?

- Dziewczynkę.

Tym razem to ona kiwa głową.

- Więc sam wiesz, jak to jest - mówi i rozpina kurtkę. - Oni są tam, my jesteśmy tutaj - w zamyśleniu przesuwa palcem po lufie pistoletu, drugą ręką dotyka jakiegoś przycisku i lufa przestaje się poruszać. - To się nie zdarzyło, rozumiesz? Żadnych zobowiązań, żadnych obietnic, żadnych planów na przyszłość.

- Oczywiście.

Rorvik nie wierzy, żeby była jakakolwiek przyszłość. Już nie. Widział kratery powstałe w miejscach, gdzie niedawno stały domy, widział wielokilometrowe kolumny uchodźców zmierzających w kierunku obszarów, które uważają za bezpieczne, widział morze ruin rozciągające się tam, gdzie kiedyś był jego dom, gdzie mieszkał z żoną i córką.

Wciąż jednak wierzy w teraźniejszość.

Kobieta nazywa się Westermarker. Klęka przed nim, rozpina mu spodnie, dotyka czubkiem języka spodniej strony penisa, a on przesuwa palcami po jej krótko ostrzyżonych, czarnych, lekko kręconych włosach. Jednocześnie przez głowę przemyka mu tabun wzburzonych myśli. Jest gotów wybuchnąć, zastanawia się, czy zdoła się powstrzymać, czy eksploduje natychmiast, jak tylko weźmie go w usta. Zastanawia się, czy kiedykolwiek zdoła opowiedzieć Angeli o tym zdarzeniu, czy ona go zrozumie. Zastanawia się, czy kobiety służące w armii dostają hormonalne środki antykoncepcyjne. Zastanawia się, czy zdąży wziąć ją dwa razy.

Kobieta ściąga mu slipy, chwyta go obiema rękami za pośladki, delikatnie muska językiem czubek penisa i seria z broni maszynowej trafiają w brzuch i pierś. Otwiera usta, by krzyknąć, ale nie krzyczy. Z poszarpanego munduru sterczą białe, potrzaskane fragmenty żeber, wydobywa się czerwona miazga. Chwilę potem, nie wydawszy głosu, kobieta umiera.

Częściowo ogłuszony hukiem Rorvik cofa się, potyka o spodnie, przewraca na plecy, błyskawicznie odwraca się na brzuch, podnosi głowę i spogląda prosto w obiektyw rosyjskiego robota bojowego. Rozlega się cichy szum hydraulicznych siłowników. W polu widzenia Rorvika pojawia się lufa pistoletu maszynowego.

Zaciska powieki. Otacza go intensywna woń krwi.

Nic się nie dzieje.

Po długim czasie otwiera oczy. Maszyna wciąż stoi przed nim, broń wciąż jest wycelowana w jego czoło. Robot sprawia wrażenie znacznie bardziej prymitywnego i zarazem znacznie groźniejszego od jednostek bojowych, z którymi Rorvik ma na co dzień do czynienia. Ostrożnie, powoli, sięga do tyłu i zaczyna przesuwać ręką po ziemi. Maszyna wciąż nie reaguje. Wreszcie, spocony jak mysz, Rorvik znajduje kamień, waha się przez chwilę, po czym ciska nim w robota.

Maszyna bez najmniejszego wysiłku robi unik, wciąż mierzy go nieruchomym spojrzeniem obiektywu, wciąż celuje w niego z pistoletu. Widocznie zaciął się zamek, myśli Rorvik, a zaraz potem: Boże, na pewno podał już współrzędne artylerii!

Ale przecież zaledwie kilkanaście sekund temu broń działała bez zarzutu, robot zaś nie czyni żadnego wysiłku, by oddalić się poza obszar rażenia pocisków.

Popełnił niewybaczalny błąd, wychodząc z bunkra bez broni, ale przecież jest operatorem zdalnie sterowanych jednostek bojowych, a nie żołnierzem walczącym z przeciwnikiem twarzą w twarz. Niezdarnie podciąga spodnie jedną ręką, podpierając się drugą i gramoląc się na nogi. Odwraca się, gotów do ucieczki, lecz natychmiast staje jak wryty, słyszy bowiem za sobą chrzęst żwiru i nagle rozumie, co jest grane.

Dokąd mógłby uciec?

Robot zabił Westermarker. Westermarker była uzbrojona, choć nie na wiele jej się to przydało, ponieważ zagrożenie zjawiło się znienacka. On, Rorvik, nie ma broni, więc nie przedstawia sobą żadnego zagrożenia. Ukryty kilka lub kilkanaście kilometrów stąd operator rosyjskiego robota może zastrzelić go w każdej chwili, zdaje sobie jednak sprawę, iż obecność nie uzbrojonego żołnierza świadczy o tym, że gdzieś w pobliżu znajduje się punkt dowodzenia. Nic prostszego, jak pozwolić nieprzyjacielowi uciec, naturalnie ani na chwilę nie spuszczając go z oka.

Na tarczy sygnalizatora rozbłyskuje pulsujące czerwone światełko: ostrzeżenie przed zagrożeniem i zarazem wezwanie do natychmiastowego powrotu na stanowisko.

Czuje się tak, jakby zamiast płuc miał w piersi ogromny blok lodu. Nie może oddychać. Nie odważy się wrócić do bunkra, bo ujawniłby jego położenie nieprzyjacielowi. Nie majak ostrzec kolegów, ale gdyby nie wrócił, na pewno domyśla się, co się stało, i będą się mieli na baczności. Dla niego i tak już wszystko skończone.

Odurzający zapach krwi rozwiał się w powietrzu, pozostała natomiast silna woń prochu, która zdaje się wypełniać cały świat. Powoli, bardzo powoli, Rorvik odwraca się, idzie, przyśpiesza kroku, wreszcie zrywa się do biegu. W prawo, po zboczu wzniesienia, coraz dalej od bunkra, od bezpieczeństwa, od nadziei.


6

Do Worcester zwycięscy Rosjanie wkraczają wiodącą z Bostonu Belmont Street. Czeka na nich ruch oporu. Oddziałowi Rorvika udało się znaleźć zniszczoną na samym początku działań wojennych stację benzynową, w której ukryte pod ziemią zbiorniki pozostały nie naruszone. Napełnili benzyną pojemnik na śmieci, dosypali mnóstwo jakichś świństw, na spodzie umieścili spory ładunek prochowy z detonatorem wykonanym z włókna żarówki.

Bomba jest ukryta za częściowo zniszczoną frontową ścianą jednego z domów; ot, porzucony pojemnik na śmieci, jeden z niezliczonych odpadków w zrujnowanym mieście. Rosjanie całkowicie dominują w powietrzu i potrafią błyskawicznie namierzyć oraz zniszczyć każdy nadajnik, w związku z czym partyzanci nie mogą korzystać z łączności radiowej. Stracili dwóch ludzi, zanim to zrozumieli. Rzucali monetą i los wskazał Rorvika. Znalazł sobie płytką niszę po drugiej stronie ulicy, dokładnie naprzeciwko miejsca, gdzie ukryli bombę, i czeka, czując, jak pot ścieka mu strużkami po plecach. Przez niewielki otwór w drewnianej ścianie obserwuje nieprzyjaciela, który maszeruje, pełznie, jedzie i przetacza się ulicą. Zastanawia się, czy uda mu się wyjść z tego z życiem.

Teraz.

Eksplozja jest potworna, gwałtowny czarno-pomarańczowy orgazm zwielokrotniony dudniącym grzmotem. Siła podmuchu unosi jeden z okrytych ceramicznym pancerzem jednoosobowych czołgów i ciska go o ścianę. Maszyna natychmiast usiłuje się podnieść, lecz jej wysiłki są całkowicie pozbawione sensu. Zgodnie z planem, wybuch nadwerężył kamienną fasadę budynku, która teraz chwieje się dostojnie, po czym, jak na zwolnionym filmie, spada na mijającą ją kolumnę. Lawina granitowych brył, marmurowych płyt i pokruszonych cegieł przysypuje pięć czołgów i ponad dziesięć robotów.

Rosyjski dowódca nie traci głowy. Pył jeszcze nie zaczął opadać, a Rorvik już słyszy wydawane przez głośniki komendy:

- Zostawili człowieka, który zdetonował ładunek. Znaleźć go! Drużyna A, przeszukać lewą stronę ulicy, drużyna B - prawą!

Powinien był rzucić się do ucieczki zaraz po naciśnięciu guzika. Co prawda wśród gruzu i pyłu jest całkowicie niewidoczny dla zwyczajnych oczu, ale czujniki podczerwieni z pewnością pokazują go jak plamę roztopionego metalu. Ma tylko kilka sekund. Skulony w pól, co sił w nogach biegnie ulicą, słysząc za sobą chrzęst ciężkich kroków.

Skręca w boczną alejkę w nadziei, że choć na chwilę ukryje się przed kamerami krążących w górze zwiadowców, ale okazuje się, że po niedawnych bombardowaniach została całkowicie zasypana gruzem. Już za późno, żeby zawrócić; rosyjscy żołnierze depczą mu po piętach. Kątem oka dostrzega piwniczne okienko z wyłamaną kratą. Jakimś cudem szyba ocalała, lecz to nie stanowi dla niego problemu. Rozbija ją bryłą asfaltu, po czym daje nura w ciemność.

Przy lądowaniu boleśnie uderza się w nogę. Niebawem jego oczy przyzwyczajają się do ciemności. Piwnica jest pusta, jeśli nie liczyć walających się po kątach śmieci, betonowa posadzka wilgotna. Naprzeciwko okna kiedyś znajdowały się schody wiodące na parter; została z nich tylko sterta roztrzaskanego drewna. Drzwi wiszą nad pustą przestrzenią; przez otwory po pociskach widać niebo.

Nie ma dokąd uciekać. Zostanie tutaj na zawsze.

Za oknem przesuwa się metalowe odnóże sondy zwiadowczej. Rorvik, kuśtykając, odchodzi w najdalszy kąt pomieszczenia, przykuca, mocniej ściska broń. Sonda zatrzymuje się, czeka na polecenie operatora, po czym wsuwa do środka wysięgnik z obiektywem.

Obiektyw spogląda w lewo. Rorvik bierze go na cel, ale czeka na lepszą sposobność do strzału. Sonda zaczyna przeciskać się przez okno, obiektyw kieruje się w prawo, lecz zanim zdąży pokazać Rorvika, ten naciska spust.

Z roztrzaskanego hydraulicznego wysięgnika tryska strumień oleju. Zanim Rorvik zdąży powtórnie nacisnąć spust, w górze rozlega się jakiś hałas. Słyszy strzał i niemal jednocześnie czuje potwornie silne uderzenie w pierś; kolejny strzał, który pada ułamek sekundy później, roztrzaskuje mu czaszkę.


7

Zaraz po obudzeniu, jak zwykle, pamięta ze wszystkimi szczegółami chwilę, kiedy został powołany do wojska. To było bardzo dawno. Potem Stany Zjednoczone przegrały wojnę, a on trafił do niewoli i wraz z wieloma innymi został umieszczony w obozie reedukacyjnym. Ponieważ nie zgłosił się na ochotnika, tylko trafił do armii z poboru, władze obozu uznały go nie za zbrodniarza wojennego, lecz za ofiarę imperialistycznych agresorów. Dzięki temu zamiast kulki w kark, otrzymał szansę poprawy.

Czekając w kolejce przed salą, w której miał się odbyć wieczorny wykład, poczuł, jak stojący za nim żołnierz kładzie mu rękę na ramieniu, chwilę potem zaś usłyszał jego szept:

- Spotykamy się dziś w nocy. Wolność nade wszystko!

Czy oni oszaleli? Czy nie wiedzą, że Niedźwiedzie wszędzie mają agentów i płatnych informatorów? Do licha, gdyby przekazał władzom informację o tajnym zebraniu, być może dostałby dodatkowe racje żywnościowe, a kto wie, czy nie pozwolono by mu nawet zobaczyć się z Angela i Lissy!

Wykład dotyczył ekonomii i symulacji wojennych. Rorvik dowiedział się, że większość bitew rozgrywała się jedynie w pamięci komputerów, które potrafiły przewidzieć przebieg oraz rezultat starcia, dzięki czemu słabsza strona mogła się zawczasu wycofać.

Przynajmniej teoretycznie.

- Kapitalistyczne komputery nie uwzględniły w swoich obliczeniach, że żołnierze Hegemonii dysponują dodatkową przewagą, jaką daje im świadomość występowania po stronie obiektywnej prawdy historycznej - dowodził prelegent, wysoki mężczyzna o urodzie południowca, z wąsami Stalina, co chwila zerkający nerwowo przez ramię. - Obywatele demokratycznego państwa nie są w stanie działać w pełnej harmonii, natomiast żołnierze Hegemonii wiedzą, że stanowią zbrojne ramię historii i w związku z tym nie mają żadnych rozterek. Swoją siłę czerpią z czystości ideologicznej, ale skąd miałyby się o tym dowiedzieć komputery programowane przez ludzi, którzy dorastali w odchodzącym w przeszłość, skazanym na zagładę systemie? Jedynie z informacji napływających z pola walki, gdzie dominacja walczących w słusznej sprawie oddziałów Hegemonii nie budziła najmniejszych wątpliwości. Nasze zwycięstwo było nieuniknione. W końcu komputery przeciwnika dostrzegły tę oczywistą prawdę, kapitaliści przekazali władzę w ręce rządu tymczasowego, ten zaś natychmiast polecił wojsku złożyć broń. Jakikolwiek opór stanowi zdradę stanu i jako taki będzie karany.

Rorvik słuchał wykładu, śpiąc z otwartymi oczami i automatycznie notując co celniejsze zwroty, by nazajutrz rano powtórzyć je podczas zajęć reedukacyjnych w baraku. Dzięki uczestnictwu w wykładzie zyskał kilka dodatkowych punktów; kto wie, może kiedy do obozu dotrze transport żywności, dostanie na śniadanie dodatkową kromkę chleba?

Po oficjalnym wykładzie, prelegent - który przed wojną był wykładowcą historii na uniwersytecie - zaprosił wszystkich zainteresowanych na prywatną rozmowę. Amerykanie stworzyli w obozie własny, podziemny system nauczania i chętnie korzystali z takich okazji, starając się wyłowić z propagandowej sieczki nieliczne ziarenka prawdy. Panowało powszechne przekonanie, że ruch oporu wciąż działa i przysparza okupantom mnóstwa problemów. Gdyby udało im się wytrwać jeszcze trochę, zdesperowani Rosjanie z pewnością zaczną popełniać błędy, a wtedy kocury...

Termin “ruch oporu” był zakazany. Ponieważ za posługiwanie się nim groziła kara śmierci, niedobitki armii, które uniknęły schwytania i osadzenia w obozach, nazywano kocurami. Chociaż mówiono o nich prawie bez przerwy, nikt nigdy ich nie widział. Aż do tej pory.

Rorvik niezbyt dokładnie słuchał mężczyzny, który przyciszonym głosem opowiadał o potrzebie nieprzerwanego uaktualniania informacji, służących jako dane wejściowe przy przygotowywaniu symulacji komputerowych. Myślał o czymś innym. Właściwie dopiero teraz uświadomił sobie, że nie pamięta okoliczności towarzyszących dostaniu się do niewoli, chociaż należało się spodziewać, iż tak brzemienne w skutki wydarzenie pozostawi trwały ślad w jego wspomnieniach. Wszystko przez to, że stracił przytomność. Najpierw długo leżał ranny wśród ruin, krwawiąc obficie, a potem... Nie, wtedy na pewno go nie pojmali. Zginął, rozerwany wybuchami artyleryjskich pocisków.

Nie, to niemożliwe. Przeżył, przyłączył się do ruchu oporu, zdetonował bombę, w trakcie ucieczki schronił się w piwnicy, gdzie... To też niemożliwe. Przecież wtedy też zginął. Coś jest nie tak z jego pamięcią. Czyżby miał halucynacje? Raczej nie, bo tamte zdarzenia wydawały mu się równie realne, jak otaczające go teraz betonowe mury i druty kolczaste.

Człowiek nazwiskiem Povelli odwrócił się nagle i ruszył w kierunku latryny, ale minąwszy Rorvika, zatrzymał się gwałtownie, przyklęknął i udając, że poprawia sznurowadło, powiedział cicho:

- Zaczekaj kilka minut, a potem udaj, że idziesz do sracza. - Rorvik rozejrzał się ukradkiem, ale nikt ich nie obserwował. - Wiesz, gdzie jest szopa na narzędzia? Spotykamy się tam za dziesięć minut. Zagwiżdż, kiedy podejdziesz.

Rorvik skinął lekko głową, jakby dawał w ten sposób wyraz aprobacie dla słów profesora, Povelli zaś wyprostował się i ruszył w swoją stronę.

Rozmowa” i tak dobiegała już końca. Rorvik rozprostował ramiona i potoczył dokoła uważnym spojrzeniem; nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi, więc odwrócił się na pięcie i niespiesznym krokiem podążył ścieżką prowadzącą do latryny.

Zdążył przejść zaledwie kilka metrów, kiedy podszedł do niego Szołochow, jeden z dwóch konsultantów, których zadanie polegało na wyjaśnianiu więźniom zawiłości jedynie słusznej ideologii. Szołochow był dość sympatyczny i mówił po angielsku z wyraźnym brytyjskim akcentem, w którym tylko uważny słuchacz zdołałby usłyszeć delikatne słowiańskie naleciałości.

Poczęstował Rorvika papierosem. Wszyscy Rosjanie byli namiętnymi palaczami. Rorvik nie odmówił, ale zaciągnął się tylko dwa albo trzy razy, aby okazać, że docenia zaszczyt, jaki go spotkał.

- Zrobił pan znaczne postępy, panie Rorvik - powiedział Szołochow. - Jest pan jednym z moich najlepszych studentów.

- Dziękuję panu - odparł z szerokim uśmiechem. - Staram się, jak mogę.

- Może chce pan się na coś poskarżyć? - zapytał Rosjanin, po czym bezradnie rozłożył ręce. - Naturalnie zdaję sobie sprawę, że racje żywnościowe są trochę zbyt skromne, ale zapewniam pana, że wszyscy jesteśmy traktowani dokładnie tak samo, nawet strażnicy.

Rorvik zastanawiał się intensywnie, do czego zmierza Szołochow. Czyżby dowiedział się o spotkaniu?

- Nie, nie. Wszystko jest w porządku - powiedział. Wiedział równie dobrze jak Rosjanin, że narzekanie jest traktowane jako przejaw rewizjonistycznego myślenia. - Naprawdę.

- Chyba nie ma pan nic przeciwko małej pogawędce? - zapytał Szołochow, biorąc Rorvika za ramię. - Przyznam się, przyjacielu, iż niedawno dowiedziałem się o czymś, co bardzo mnie zasmuciło. Otóż jeden z pańskich towarzyszy - pozwoli pan, że nie wymienię jego nazwiska? - wymienił pana wśród osób sympatyzujących z ruchem oporu. Ma się rozumieć, natychmiast zapewniłem go, że to niemożliwe, on jednak uparcie trwał przy swoim zdaniu.

- To jakaś pomyłka! - zaprotestował stanowczo Rorvik. - Trzymam się od nich z daleka, daję słowo!

Konsultant spojrzał na niego z zainteresowaniem.

- Doprawdy? A więc zna ich pan?

Miał ochotę odgryźć sobie język, ale było już za późno. Nie pozostało mu nic innego jak zachować kamienną twarz i udawać niewiniątko.

- Skądże znowu! Naturalnie, czasem dochodzą do mnie różne plotki, ale...

- Uwielbiam plotki.

- Nie wydaje mi się, żeby to było w porządku...

Szołochow nie pozwolił mu dokończyć.

- W tym obozie to ja decyduję, co jest w porządku, a co nie jest. Przecież nie ma pan do czynienia z barbarzyńcami! Zapewniam pana, że moja rola polega na niesieniu pomocy ludziom pragnącym przystosować się do życia w nowoczesnym społeczeństwie, nie na karaniu ich za nienowoczesne myślenie. Powinienem wiedzieć o wszystkich plotkach, nawet jeżeli istotnie są tylko plotkami, gdyż wówczas będę mógł szybciej dotrzeć do tych, którzy je rozpowszechniają, i pomóc im w odnalezieniu właściwej ścieżki. Może pan być ze mną całkowicie szczery.

Rorvik uśmiechnął się głupkowato, usiłując przybrać potulny wyraz twarzy prawomyślnego obywatela.

- Niestety nie znam konkretnych nazwisk...

- Odnoszę wrażenie, że jednak nie ufa mi pan do końca - w głosie Szołochowa rozbrzmiewał głęboki żal wzmocniony lodowatym, bezwzględnym tonem. - Być może zbyt pochopnie uznałem pana za bystrego, inteligentnego osobnika. Chyba zdaje pan sobie sprawę, że ten obóz to w istocie niemal luksusowy ośrodek wypoczynkowy? Jesteście tu traktowani nie jak więźniowie, tylko jak goście. W większości miejsc tego rodzaju wyżywienie jest znacznie skromniejsze, dyscyplina zaś, delikatnie mówiąc, bardziej surowa. Proszę, błagam pana, niech pan mi poda kilka nazwisk. - Uśmiechnął się. - Myślę, że moglibyśmy współpracować.

- Obawiam się, że nie.

Szołochow ściągnął brwi. - Nie jestem głupi, panie Rorvik. Wiem, że są w tym obozie sympatycy ruchu oporu, wiem, co się tu dzieje. Czuje się to w powietrzu, a poza tym mam swoje... sposoby. Myślę, że pan orientuje się w tym wszystkim. Proszę mnie uważnie wysłuchać: rozmawiamy już co najmniej od dziesięciu minut. Sądzi pan, że nie zwróciliśmy niczyjej uwagi? Jak pan przypuszcza, co myślą ci wszyscy sympatycy ruchu oporu, widząc, jak przechadzamy się niespiesznie, pogrążeni w przyjacielskiej pogawędce? Czy obdarzą pana zaufaniem, nawet jeśli przysięgnie im pan, że niczego nie zdradził? Jeśli zdecyduje się pan mówić, gwarantuję panu pełne bezpieczeństwo; mam spore wpływy, zarówno w tym obozie, jak i gdzie indziej... - Potrząsnął głową. - To nie mnie powinien pan teraz się obawiać. I tak zostanie pan czarną owcą, bez względu na to, czy coś mi pan powie, czy nie.

Rosjanin miał rację. Chociaż Rorvik nie przyłączył się jeszcze do ruchu oporu, i tak wiedział już zbyt dużo. Czy mógł jakoś uniknąć rozmowy z Szołochowem? Nie, ponieważ konsultanci do spraw reedukacji dysponowali na terenie obozów niczym nie ograniczoną władzą. Obawiali się ich nawet strażnicy, natomiast więzień, który unikał z nimi kontaktów, ryzykował życiem. Pech Rorvika polegał na tym, że Szołochow zagadnął go w niewłaściwej chwili. Zdawał sobie sprawę, iż bez opieki Rosjanina nie dożyje świtu.

Miał napięte wszystkie mięśnie, oddychał z najwyższym trudem. Bez trudu rozpoznał to uczucie; tak samo czuł się, będąc obserwowanym przez niewidoczne, wrogie oczy unoszące się wysoko na niebie, kiedy oczekiwał nadejścia nieuniknionej śmierci.

Chciał żyć, ale właściwie po co? Jeśli będzie mówił, umrze ktoś inny. To było niesprawiedliwe, lecz Rorvik zbyt dobrze zdążył już poznać wojnę. Powoli potrząsnął głową.

- Przykro mi. Naprawdę.

Mięśnie wciąż były napięte, ale przekonał się, że znowu może normalnie oddychać.

- Mnie także, panie Rorvik. - Szołochow zaczekał jeszcze chwilę, po czym odszedł szybkim krokiem z taką miną, jakby dawał wszystkim do zrozumienia, że nie chce mieć nic wspólnego z Rorvikiem i zostawia go jego losowi. - Mnie także.

Rorvik zdawał sobie sprawę, że jego jedyną szansa na ocalenie jest jak najszybsze odnalezienie Povellego albo kogokolwiek z ruchu oporu i wyjaśnienie zaistniałej sytuacji. Istniała niewielka nadzieja, iż mimo wszystko zdecydują się mu zaufać, pod warunkiem jednak, że bezzwłocznie się z nimi skontaktuje, udowadniając w ten sposób, iż nie ma nic do ukrycia.

Mimo to nie wykonał żadnego ruchu.

Coś było nie w porządku. Powinien znaleźć miejsce, gdzie mógłby spokojnie się zastanowić. Ale po co? Przecież równie dobrze może to zrobić tutaj, przy ogrodzeniu z drutu kolczastego.

Zacisnął powieki. Gdzie ja jestem, do diabła?

W obozie.

Na pewno?

Wciąż doskonale pamiętał okoliczności towarzyszące powołaniu do wojska, nadal bolały go bicepsy od pompek, które kazał mu robić Driscott, kiedy jeszcze był PN... Kiedy? Chyba dwa lata temu.

Niemożliwe.

Przecież zginął. Nieodwołalnie, bezpowrotnie. Został trafiony w pierś, w głowę, rozerwany na strzępy eksplozjami pocisków artyleryjskich.

To też niemożliwe.

Symulacje komputerowe. Oto odpowiedź. Zapamiętał to jeszcze z cywila, kiedy supermocarstwa z Europy, Azji i Ameryki prowadziły bezustanne gry wojenne, analizując wszystkie możliwe scenariusze, szukając takiego, który dawałby im nadzieję na zwycięstwo. W większości wypadków bitwy toczyły się na poziomie skomplikowanych matematycznych operacji, ponieważ rezultat zależał od strategii i taktyki, czasem jednak istotną rolę odgrywał także czynnik ludzki. Przed zbudowaniem prawidłowo funkcjonujących modeli komputerowych, programiści musieli wiedzieć, jak na polu walki zachowują się żywi ludzie. Mój Boże, przecież Driscott powiedział mu to na samym początku, tylko on, Rorvik, był zbyt głupi, żeby zrozumieć!

Otworzył oczy i spróbował odrzucić otaczającą go rzeczywistość. Nie ma żadnego obozu, nie toczy się żadna wojna. Wojny nie było również wtedy, kiedy otrzymał powołanie do wojska. Ile czasu minęło od tej chwili? Kilka dni? Miesiąc? Przede wszystkim, po co Rosjanie mieliby dokonywać inwazji na Stany Zjednoczone? Co by w ten sposób osiągnęli? Ta wojna nie miała najmniejszego sensu - chyba że był to scenariusz, zakrojona na ogromną skalę mistyfikacja mająca na celu stwierdzenie, w jaki sposób żołnierze reagują na ekstremalne sytuacje, które mogą zaistnieć podczas operacji militarnych.

Rorvik znał nawet technikę, jaką się posłużono: nie była o wiele bardziej skomplikowana od tej, która pozwalała mu sterować robotami bojowymi. Różnica sprowadzała się do znacznie lepszej rozdzielczości obrazu.

Istotnie, rozdzielczość była znakomita - do tego stopnia, że wszystko wyglądało jak prawdziwe. Ukryte mikrolasery przekazywały obrazy bezpośrednio do jego źrenic, podczas gdy on leżał przypięty pasami do stołu operacyjnego... Gdzie? Może w Waszyngtonie? Z pewnością zaaplikowali mu jakiś środek paraliżujący i podłączyli do mięśni przewody dostarczające fałszywe impulsy nerwowe. Być może skorzystali także ze specyfików wspomagających działanie hipnozy, aby tym łatwiej dał się oszukać, biorąc złudzenie za rzeczywistość.

Uszczypnął się, najpierw lekko, potem z całej siły; poczuł ból, ale to niczego nie dowodziło. To również mogła być symulacja.

Przypuszczalnie w tym sztucznym świecie oprócz niego przebywali jeszcze inni ludzie, ale kim byli? Westermarker? Driscott? Kto był prawdziwy, a kto sztuczny? Westermarker. Ona na pewno jest prawdziwa i wcale nie zginęła. Któregoś dnia wróci do męża i dzieci, po kilku dniach zacznie się zastanawiać, czy on, Rorvik, był żywym człowiekiem, czy jedynie komputerowym fantomem, ich krótkie spotkanie natomiast, zarejestrowane przez kamery, będzie wielokrotnie odtwarzane przez techników pełniących dyżur przy terminalach.

Minęła dłuższa chwila, nim uświadomił sobie, że jeśli tak jest naprawdę, to znaczy, że gdzieś - może nawet niezbyt daleko - Angela i Lissy żyją i czekają cierpliwie na jego powrót, nic nie wiedząc o nie istniejącej wojnie. Nie umierają z głodu w obozie dla uciekinierów, nie spoczywają w bezimiennych mogiłach pod stertami gruzu. Żyją.

Wreszcie zrozumiał, po co został zwerbowany. Wcale nie po to, żeby być żołnierzem: jego zadanie polegało na uczestniczeniu w symulacjach odtwarzających rozmaite scenariusze wojenne. Ludzie, z którymi i przeciw którym walczył, nie istnieli. Dowódcy musieli wiedzieć, jak przeciętny amerykański obywatel zachowa się w ekstremalnych sytuacjach, w jaki sposób zareaguje na stres. Potrzebowali tych danych, żeby ich symulacje stanowiły dokładne odwzorowanie rzeczywistości. Walczył po to, by nikt nigdy nie musiał naprawdę walczyć.

Był pionkiem.

Ale kto nim sterował: Amerykanie czy Rosjanie? Może Ruscy także zapragnęli poznać reakcje amerykańskiego żołnierza, może naprawdę planują inwazję?

Bzdura.

Zaczął kręcić głową, najpierw powoli, potem coraz szybciej, nie zamykając jednak oczu, by dostrzec ewentualne usterki w obrazie. Po chwili rozbolała go głowa, ale nie przestawał.

- Wypuśćcie mnie! - krzyknął. Więźniowie przyglądali mu się ze zdumieniem. - Przerwijcie symulację! Mam już dosyć, słyszycie? Mam dosyć!

Czaszkę rozsadzał mu pulsujący ból, ale świat wcale nie wydawał się mniej realny. Zacisnąwszy zęby, z całej siły rąbnął się pięścią w policzek, potem jeszcze raz i jeszcze jeden. Po trzecim lub czwartym ciosie popłynęła krew, lecz Rorvik zupełnie się tym nie przejął, ponieważ odniósł wrażenie, które wkrótce potem przerodziło się w pewność, że widzi zarysy laboratoryjnych sprzętów, chwilę później zaś kątem oka dostrzegł wpatrującą się w niego pozbawionym wyrazu spojrzeniem soczewkę mikrolasera. Natychmiast zaczął kręcić i potrząsać głową ze zdwojoną energią; zabudowania obozu, ogrodzenie z drutu kolczastego, wieżyczki strażnicze, wpatrzeni w niego więźniowie - wszystko stało się dwuwymiarowe, blade, jakby zwichrowane. Usiłował zerwać z głowy opaskę, do której było umocowane oprzyrządowanie, ale, choć podniósł ręce, jego palce na nic nie natrafiły. Szarpnął się raz jeszcze. Ułamek sekundy przed tym, jak stracił przytomność, zobaczył wyraźnie pokój wypełniony skomplikowanym sprzętem i komputerami oraz trzech lekarzy pochylających się nad nim z wyrazem niepokoju i troski na twarzach.


8

Człowiek ze służby rekrutacyjnej podziękował Rorvikowi, przypomniał raz jeszcze o karach, jakie mu grożą, gdyby zamienił z kimkolwiek choćby słowo na temat swoich niedawnych przeżyć, po czym uścisnął mu rękę. Angela czekała w otwartych drzwiach. Dom wyglądał trochę inaczej, niż go zapamiętał: wydawał się mniejszy, pomalowany na bardziej jaskrawy kolor. Nie było go zaledwie tydzień.

Przestań. Gdyby to była symulacja, posłużyliby się fotografiami i wszystko wyglądałoby tak jak należy.

Odruchowo rozejrzał się dokoła, sprawdzając, czy w krzakach nie czai się robot bojowy albo sonda zwiadowcza nieprzyjaciela. Powinien przełączyć się na podczerwień... Z trudem zmusił się do zachowania spokoju, rozluźnił napięte mięśnie. Nie ma żadnej wojny. Nic mu nie grozi.

Rządowy samochód odjechał, zza Angeli zaś wypadła Lissy i co sił w nóżkach pobiegła ku ojcu. Przykucnął, rozłożył ramiona, a ona rzuciła mu się w objęcia z takim impetem, że niewiele brakowało, by oboje runęli na chodnik.

- Tatusiu, wróciłeś! Tak za tobą tęskniłam!

Objął ją mocno, podniósł, przycisnął do piersi. Była wyższa i cięższa, niż w jego wspomnieniach. Czy to możliwe, by przez tydzień tak bardzo urosła? Włosy miała odrobinę ciemniejsze, twarz szczuplejszą i bardziej zwyczajną.

- Ja też za tobą tęskniłem, Tygrysiątko.

Zmarszczyła nosek i nie przestając się uśmiechać, zamruczała jak rozdrażniony tygrys, on zaś wtulił twarz w jej włosy, po czym odpowiedział podobnym, tyle że znacznie niższym i donośniejszym mruknięciem. Dziewczynka zachichotała radośnie.

Tego chyba nie zdołałby sfałszować żaden komputer.

Podeszła Angela. Rorvik przygarnął ją mocno i długo stał bez ruchu, tuląc do piersi córkę i żonę.

- Mnie też bardzo ciebie brakowało, Kocurze - szepnęła Angela.

Tym razem to było naprawdę.

Wrócił do domu.

Naprawdę.



Carter Scholz


PROJEKT “PROMIENNOŚĆ”


(RADIANCE)


Tłumaczyli Grażyna Grygiel i Piotr Staniewski


Carter Scholz od dobrych paru lat nie publikował

beletrystyki - jego powrót do literatury to okazja

do świętowania. Pisze on: “SF Encyclopaedia

(Nicholls and Clute, Orbit i St Martin‘s) zauważa,

że od roku 1986 zachowywałem całkowite milczenie,

co dla moich przyjaciół stanowiło pewną próbę.

Trapistowskie zasady są bardzo surowe.

Ostatnio przerwałem milczenie i wydałem

antologię opowiadań kompozytorów

Frog Peak Anthology oraz napisałem muzykę

komputerową dla CD Hallways”.

Zimna wojna doprowadziła do wielu kulturowych

cudów czy też skrzywień, zależnie od punktu widzenia

(z mojego punktu widzenia, zarówno cudów,

jak i skrzywień). Na narody, kultury, jednostki wywierano

olbrzymie naciski. Wraz z narodzinami ery jądrowej,

fizyka poznała, co to grzech - chemia wiedziała to

już przynajmniej od czasów pierwszej wojny światowej,

kiedy użyto silnych materiałów wybuchowych

i gazów trujących.

A jednak... od 1945 roku nie było żadnych wojen

światowych. Jak historia osądzi “zimnych wojowników”?

A może ważniejsze jest pytanie: jak oni osądzą

samych siebie?



l


Quine jechał do Laboratoriów drogą, która prowadziła tylko do nich. Poranne światło sprawiało wrażenie ciężkiego, niemal namacalnego. Za płotem z drutu kolczastego, nad budynkami miasta-fortecy, wznosiły się dźwigi, wieże ciśnień i kominy spalarek. Po drogach jeździły żółte maszyny budowlane. Z tyłu rozciągał się teren trawiasty aż po żółte od suszy i popstrzone ciemniejszymi plamami dębowych zagajników zbocza pagórków.

Wkrótce ujrzał demonstrantów blokujących bramę. Zatrzymane samochody stały na obu pasmach, a na poboczach - wozy patrolowe z migającymi na dachach niebieskimi i czerwonymi światłami. Policja w czarnych mundurach tworzyła zaporę między protestującymi a bramą. Nad rytmicznymi, lecz trudnymi do zrozumienia zaśpiewam! rozbrzmiewały przez megafon komendy, zwięzłe i wyraźne. Protestujący cofnęli się z jezdni na pobocza, a ich zaśpiew zgubił rytm. Kilkoro pozostało, klęcząc przed bramą. Trzej policjanci przypięli na powrót pałki do pasków i chodzili wśród klęczących, odnosząc się do nich z respektem - rzekłbyś akolici pomiędzy wiernymi; po kolei pomagali im wstać i odprowadzali ich do czekającego za ogrodzeniem autobusu. Sekwencja: blokada, aresztowanie, zwolnienie, stała się już rytuałem. Aresztowani gwarzyli z aresztującymi.

Gdy samochody przepychały się naprzód, Quine zobaczył znowu w tłumie ciemnowłosą młodą kobietę i jeszcze raz poczuł pustkę w sercu. Jej podobieństwo do Kate ukłuło go - wszystko, co przypominało Kate, robiło na nim takie wrażenie.

Dwa wozy przed nim, z czerwonego kabrioletu Lea Higheta, odezwał się klakson.

- Z życiem! - wrzasnął Leo, wychylając się z samochodu.

Kobieta drgnęła, a Quine przerzucił wzrok na głowę Higheta - łysina z tyłu, trójkątna twarz odbijająca się w lusterku wstecznym, szeroki nos i ciemne okulary. Za bramą samochód Higheta skręcił w prawo pod biurowiec, natomiast Quine jechał dalej, do drugiego posterunku, a potem przez pustynię pokruszonych skał, przysypanych ziemią min i czujników ruchu na metalowych łodygach, podobnych do zmartwiałych roślin. Za tą fosą zatrzymał się przy trzecim punkcie kontrolnym, a potem zaparkował w cieniu betonowego budynku o nie ozdobionych niczym ścianach i glifowatych oknach, przypominających poziome szczeliny. Nerwowo przełączał radio w samochodzie, słuchając jednocześnie komunikatów o sytuacji na drogach i o pogodzie oraz obserwując dwóch młodych naukowców, którzy przecięli parking i weszli do budynku. Wtedy wyłączył silnik i wszedł za nimi.

W jego gabinecie prostokąt czystego nieba tkwił w ramie poziomego okna, umieszczonego zbyt wysoko, by można go było dosięgnąć. Na ścianach wisiały, pozostawione tam przez poprzedniego użytkownika i nie tknięte przez Quine’a, wydruki sejsmografów po testowych wybuchach bomb, zdjęcia spiralnych śladów ginących cząsteczek, mikrofotografie zawirowań molekularnych, fraktalowy krajobraz górski. Do tego przyszpilono notatki, comiesięczne mapy budowy, harmonogram testów w terenie, instrukcje “Co każdy powinien wiedzieć o klasyfikacji”, karykatury, hasło “To technika czyni człowieka”. Biała ścienna tablica pokryta była równaniami w czterech kolorach. Równań nie ścierano tak dawno, że gdy Quine kiedyś szybko przejechał po nich wilgotną szmatą, zostały z jednej strony widmowe zarysy symboli. Na drugim biurku znajdowała się kaskada luźnych kartek i monitor komputerowy zwieńczony popękanym na szwach kartonowym pudłem z napisem “Beringer Grey Riesling”. Pudło wypychały książki, podręczniki, foldery i kserokopie Modeli autoregresyjnych, dat, grup i pierścieni, Zapisków Leonarda da Vinci, Metod numerycznych rozwiązywania równań różniczkowych, Jak sprzedać siebie i swoje pomysły. Pod biurkiem leżały pancerne szkatułki, na których czarnym mazakiem napisano “Zniszczyć potem” i “D. Null”. Devon Null, poprzedni użytkownik gabinetu, wyjechał “na czas nieokreślony”. Kiedy jednak Quine się wprowadził, Highet nalegał, by należąca do Nulla połówka gabinetu pozostała nietknięta - albo na wypadek powrotu Nulla, albo, jak Quine coraz bardziej skłonny był wierzyć, jako pomnik zniknięcia.

Quine sprawdził swoją pocztę komputerową. Większość wiadomości stanowiły zawiadomienia, żarty, intrygi, błahostki.


Po długiej i ciężkiej chorobie, 27 października zmarł w wieku 51 lat Al Hazen, pracownik Grupy Testowania Broni w Miejscu 600. Msza żałobna odbędzie się 1 listopada. Datki dla uczczenia jego pamięci mogą być wpłacane na rachunek Amerykańskiego Towarzystwa Walki z Rakiem.


Jednej wiadomości nie można było zignorować:


Datę: Thu 31 OCT 12:10 EST

From: Leo Highet <sforza@milano>

To: Philip Quine <quine@styx>

Subject: Promienność

Cc: dietz@styx, szabo@styx, kihara@dis, huygens@aries,

lb@dioce.

Panowie!

Jak wiecie, przybywają chłopcy z Beltway

i KONIECZNIE muszą wrócić do domu oniemiali

z wrażenia. Wymagam pewności siebie, energii

i elegancji. Są jeszcze pytania bez odpowiedzi

i musimy pogłówkować. Zebranie dziś w południe,

bud. 101 p. 210.

Highet


Zastosowanie i ukierunkowanie ogromnych nowych

możliwości energii niszczącej pobudziło geniusz

wynalazczy Leonarda, podobnie jak poprzednio kilka

innych przedsięwzięć’.


Bardziej irytujący od samej wiadomości był nowy identyfikator Higheta “sforza” i zamykający cytat. Inspirujący pomysł, jakoby wszyscy byli renesansowymi “mistrzami” pod szlachetnym mecenatem Jego Książęcej Wysokości Leo, pochodził - o ironio! - od samego Quine’a, który czytał o tym, jak da Vinci spędził osiemnaście lat w służbie Ludovica Sforzy, księcia Mediolanu, w charakterze inżyniera wojskowego. Leonardo pisał: Nienawidzę wojny jak wszyscy rozsądnie myślący ludzie, lecz wydaje się, że nie ma ucieczki od jej bestialskiego szaleństwa. Nie ma, kiedy geniusze oddają jej swój talent, dodał wtedy Quine. Zamykający list cytat zawierał replikę Higheta.

Highet. To dopiero maszynka. Budowniczy i niszczyciel swej własnej legendy. Płodny teoretyk, lecz roztargniony eksperymentator, mierny administrator, lecz czempion polityczny. Uczeni z Laboratoriów nie interesowali się zagadnieniami finansowania badań, uważali, że są ponad to, lecz Highet śledził te zagadnienia staranniej niż swe eksperymenty. Od samego początku kariery zawodowej jeździł często do stolicy, poznawał ludzi, był na usługi kongresmenów i ich personelu. W nagrodę za tyle zachodu wyznaczono go w młodym wieku na eksperta technicznego konferencji rozbrojeniowej. Zachowywał się nienagannie, aż pewnego popołudnia, sprowokowany kłamliwymi oświadczeniami drugiej strony oraz stymulowany przez własną potrzebę zajmowania w każdej sytuacji centralnego miejsca, pozwolił sobie na ujawnienie tajnych danych.

Highetowi łatwiej było o sprzymierzeńców niż przyjaciół, a już najłatwiej o wrogów. Sprzymierzeńcy milczeli, natomiast wrogowie rzucili się, by go złamać. I wtedy Highet po raz pierwszy wywinął się o włos. Właśnie na takich zdarzeniach zbudowano jego legendę. Istniał bowiem artykuł opublikowany rok wcześniej i podpisany między innymi przez doradcę naukowego prezydenta, w którym ujawniono ten sam sekret. Przesłuchań zaniechano, a Higheta zesłano do niedoinwestowanych zakamarków Laboratoriów, umieszczonych tymczasowo w przyczepach ciężarówek Sekcji J.

Wszyscy inni straciliby tam rozpęd, lecz Highet konstruował cal po calu podstawy swej władzy, dzięki swojej charyzmie przyciągając najzdolniejszych, najbardziej energicznych dyplomantów. Jednocześnie zawierał nowe przymierza polityczne. W końcu, gdy Kongres dał fundusze na projekt “Promienność”, wszyscy ludzie o niezbędnych kwalifikacjach znajdowali się w Sekcji J i wszyscy byli ogromnie oddani Highetowi. Wkrótce został mianowany zastępcą dyrektora.

Statut “Promienności” zawierał punkt o rozwijaniu broni energetycznych wszelkich typów, lecz Highet pokładał największe nadzieje w swej ulubionej Nadjasności - orbitalnej stacji bojowej, w której cienkie jak włos pręty utkano wokół bomby jądrowej. Ognista kula bomby pobudzi pręty, skupiając produkowaną energię w promienie, które - w ciągu mikrosekundy przed zniszczeniem stacji - wystrzelą, niszcząc pociski sterowane przeciwnika.

Jak dotychczas promienie strzelały jedynie w teorii. Teoria stworzona przez Nulla wydawała się Quine’owi poprawna. Im dokładniej jednak studiował model komputerowy, tym mniej rozumiał, dlaczego w swej ostatniej próbie Null uzyskał choćby cień promienia. Żaden późniejszy test tego nie wykazał. A jednak im bardziej testy różniły się od oczekiwań, tym donośniejsze i przenikliwsze stawały się publiczne wypowiedzi Higheta na temat otrzymanych pozytywnych wyników. W końcu Warren Slater, odpowiedzialny za próby, w proteście złożył rezygnację. Jego prośba o dymisję została utajniona i zbagatelizowana. Próbami zajął się Bernd Dietz, a Quine miał za zadanie znaleźć w uzyskanych danych coś, co napawałoby optymizmem i potwierdzało nadzieje na obiecane wyniki.

Pokazówka groziła klapą, ale Highet stał się jeszcze bardziej beztroski. Zaczął pojawiać się, gdzie tylko mógł, często na konferencjach i seminariach poświęconych zaawansowanej technice, sieciom neuronowym, programowaniu genetycznemu, nanotechnice, rzeczywistości wirtualnej, zimnej syntezie jądrowej i sztucznemu życiu. Do jednego worka wkładał badania awangardowe, całkowicie teoretyczne dociekania i czyste hochsztaplerstwo, jak gdyby samą siłą charakteru potrafił przeformułować prawa fizyczne. Przemawiał na bankietach w Red Lion Inns, rozdawał streszczenia, odbitki, taśmy wideo, malował przyszłość w barwach jaśniejszych i bardziej wyrazistych niż barwy teraźniejszości. I zawsze najważniejszy był on sam ze swymi wizjami. Zapraszał mądrych i dzielnych, by zasiedli wokół niego - w dobrobycie i poczuciu słuszności. Na zewnątrz tego kręgu panował mrok, chaos i barbarzyństwo.

A wielu uczyniło swym zajęciem rozprzestrzenianie złudzeń i fałszywych cudów, zwodząc głupie tłumy. Znowu ten głos. Quine rozpoznał cytat z Zapisków Leonarda. W mrokach umysłu drzemały niezliczone głosy, martwe, żywe, nie narodzone. Odkąd pracował nad “Promiennością”, śniły mu się często. Teraz wtargnęły w czas czuwania.

Ludzie, nie szczędźcie swych grzbietów, by podeprzeć dowodem to złote łajno pomysłu.

Na drugim komputerze, zabezpieczonym stalową osłoną, czekały symulacje prętów. Abstrakcyjne kształty w jasnych kolorach obracały się na ekranie. Jałowa satysfakcja programowania. Całkowicie samowystarczalne mechaniczne światy. Były jak pornografia - krzykliwe, pozbawione subtelności. Można przeprowadzić symulację każdego nie całkiem jeszcze wyjaśnionego zjawiska; symulacja to krok do sukcesu, a sukces dawał podstawę do ubiegania się o fundusze. Realizacja to, jakby powiedział Highet, problem “środków”.

Obraz znikł i wpłynął do debuggera. Linie programu napełniły ekran - void qelem, malloc(xarray), atof(nptr), zawiły, na wpół obłąkany żargon. Quine przestał dostrzegać słowa, natomiast wzrokiem chwytał piksele, okruchy światła uwięzionego w przepływających symbolach.

Czymże jest światło? Wielką tajemnicą. Powierzchnie wrą kwantowym ogniem. Jak to nieme rojenie wpisuje w nasze dusze piękno, niepokój lub smutek? Oczy to poszukujące przyczółki mózgu i kanał do naszego serca. Być może oko nie wysyła, jak chciał Archytas, oświetlających promieni, lecz to, co wiemy na ten temat obecnie, nie jest o wiele pewniejsze.

Teraz oczami duszy i kanałem serca przepływał obraz czerwonawych włosów Kate, jej pełnych ust i policzków, dołków w podbródku i ciemnych oczu obramowanych drucianymi okularami. Te cechy, jak klucz do zamka, pasowały do jego serca. Jej ściągnięte łopatki pod obcisłym kostiumem gimnastycznym. Poznali się na zajęciach jogi. Flirt, obiad, kilka randek. Miała dwadzieścia trzy lata, on trzydzieści cztery. Stąd jego powściągliwość i - paradoksalnie - jego wiara, że tylko on może powoływać się, kiedy chce, na tę różnicę wieku. Okazała mu zainteresowanie, co dobrze wróżyło znajomości. Lecz kiedy w końcu obnażył swą potrzebę radości i nadziei, tak długo odkładaną, usłyszał tylko gorzkie błaganie. Oszczędź mi tego. Któż by nie uciekł po czymś takim? Patrzyła na niego łagodnie. Och, Philipie, stosowny moment już przeszedł. Po prostu nam się to nie przydarzyło. Jest ktoś inny.

Że też stosowny moment może przejść. Że do tego dopuścił. Że nie dostrzegł, jak przechodzi. Od tamtej chwili upłynęły prawie dwa lata, ale nadal czuł ból. Wymacał dłonią tętnicę szyjną. Szesnaście w ciągu dziesięciu sekund: dziewięćdziesiąt sześć. Teraz wszystko go niepokoiło: bóle żołądka, głowy, zadyszki, plamki w polu widzenia. Niebieskie pigułki z wyciętym trójkącikiem nie działały. Z pewnością nie wtedy, gdy w perspektywie miał zebranie.

Ranek ciągnął się bez końca. Od czasu niepowodzenia z Kate nic mu się nie udawało i w całym swym życiu dostrzegał wyłącznie oznaki niepowodzeń i pustki.


Quine unikał tej części budynku, gdzie pracowali młodzi teoretycy Higheta, sekcji X lub, jak ochrzcili ten dział starsi pracownicy, “kojca”. Lecz dziś jego zwykłe wyjście zostało zablokowane przez grupę wycieczkową złożoną ze zmęczonych dorosłych i znudzonych dzieci z pomalowanymi twarzami.

- ...maleńkie roboty, które naprawdę reperują ludzkie komórki... - mówił właśnie przewodnik.

Quine ominął tablicę: “Uwaga! Trwa wycieczka. Nie rozmawiać na tematy tajne”. Zalały go tony Brahmsowskiego Requiem, nastawionego na cały regulator, walczące o lepsze z produktem zespołu Dupni Surferzy i zgiełkiem symulowanej bitwy.

- O ty w mordę! Ale mu dowalił! - odezwały się pełne podziwu krzyki.

Śmiech przestał do niego docierać, gdy minął otwarte pomieszczenie z trzema lodówkami obstawionymi od podłogi do sufitu skrzynkami wody sodowej. Skręcił na klatkę schodową i po metalowych, szczękających stopniach podszedł do metalowych otwartych drzwi, podpartych koszem na śmieci, cichych, pomimo ostrzeżenia: “Uruchamiasz sygnał wyjścia awaryjnego”. Wyszedł na platformę załadowczą, pomiędzy dwa brązowe pojemniki na śmieci z zakazem “Nie wrzucać niebezpiecznych odpadów”. Zszedł na wybrukowaną uliczkę, a potem odskoczył przed nadjeżdżającym wózkiem z napisem “Daihatsu”. Znalazł się wśród kawałów zerwanego asfaltu i zgniecionej gąsienicami ziemi. Szedł przy wzmocnionym siatkowym płocie “Credne Construction”, potem obok trzech niebieskich kabin “Port-o-let” i zniknął za trzema błyszczącymi walcowatymi zbiornikami o nazwie: “Pojemnik z wieloskładnikową plastalą. Przed instalacją przeczytać instrukcję B dotyczącą stosowania plastali”. Zbiorniki umieszczono na przyczepach transportowych. Quine zatkał nos i usta, by nie czuć smrodu jasnozielonego szlamu, wylewającego się z otwartej rury na szarą ziemię. Wreszcie dotarł do głównej drogi i, po okazaniu identyfikatora, minął punkt kontrolny. Wszedł do Budynku 101 i przeszedł przez hol, gdzie - ku zbudowaniu odwiedzających i inspiracji pracowników - wystawiono modele bomb, laserów, satelitów, detonatorów oraz fotografie słynnych noblistów, którzy to wszystko zaprojektowali. Dotarł w końcu do sali konferencyjnej, gdzie zgromadzili się już wszyscy, oprócz Higheta.

- Był to, powiedziałbym, typ marksistowskiego radykała. Tak radykalny, że własna matka odcięła go od familijnych pieniędzy. Cześć, Philipie. Jak zwykle czekamy na Leo. Więc teraz jest w Pradze i sprzedaje Czechom laptopy. No, nareszcie przyszedł.

- O kim mówicie? Wygląda, jakby właśnie on wykoncypował, że wolne rynki to dyplomacja prowadzona innymi środkami. Słuchajcie wszyscy, to jest Jef Thorpe, tuż po doktoracie na Uniwersytecie w Utah, przyjechał, by rzucić na nas okiem. Jef pracował z Fishem i Himmelhochem nad zimną syntezą jądrową i chciałem tylko powiedzieć, byście nie wierzyli we wszystko, co czytacie w “Naturę”. Coś w tym jest, kiedyś sami w to wnikniemy. Jef, to jest Aron Kihara, nasz nowy rzecznik prasowy; jest atakowany za moje wybryki. Bernd Dietz, materiały i badania. Frank Szabo, systemy zintegrowane. Phil Quine, nasz guru od ogniskowania promieni rentgenowskich. Philipie, Jef robił interesujące badania z twojej dziedziny, powinieneś z nim porozmawiać. Wszyscy obecni? No, to do dzieła.

Highet posadził młodego człowieka naprzeciw Quine’a. Dżinsy, ciemna kurtka, podkoszulek, czarne włosy, rumieńce, złoty ćwiek w lewym nozdrzu. Obecność Thorpe’a naruszała protokół i najprawdopodobniej również zasady bezpieczeństwa - choć każdy miał dość rozsądku, by o tym nie wspominać.

- Wszyscy oglądaliście wiadomości wczoraj wieczorem? Na temat protestu? Wygraliśmy. Wygraliśmy, gdyż wystąpiliśmy jako ostatni. Najpierw protestujący na ulicach, świst wiatru, ostre oświetlenie, następnie my odpieramy zarzuty w naszym szacownym gabinecie. Umieścili nas na końcu, stanowiliśmy dobre zamknięcie. A zatem nasz model prezentacji: początek, środek, koniec. Zaczynamy od naszych sukcesów. Materiały z testów. Środek: symulacje wideo, nacisk na potencjalne trudności. Określając problemy, sterujemy zadawanymi pytaniami. Na zakończenie przedstawiamy zupełnie nowe podejścia i sygnalizujemy efekty uboczne. Aron prowadzi przedstawienie, ale ja mogę wejść w każdej chwili.

- Leo, czy nie możemy opuścić ostatniej części, tej fantastyki naukowej?

- Nie, Bernd. Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość. Zamknięcie. Bez tego zostawiasz ludziom furtkę do zadawania pytań.

- Chcemy uniknąć pytań?

- Nie, o ile są inteligentne i oparte na rzetelnej wiedzy, ale w tym panelu mamy kilku krytyków i mądrali i chciałbym to przedstawić jak najprościej.

- Leo, mam większy szacunek dla inteligencji senatorów. Kongresmeni nie zawsze są tak bystrzy, ale...

- Bernd, to po prostu grzeczność. Informujemy ich, nie okazując protekcjonalności ani nie wdając się w szczegóły techniczne, upewniamy ich, że dobrze wydajemy ich pieniądze, pokazujemy, w jaki sposób, dziękujemy.

- Nabieranie klientów.

- Wydoroślej, Bernd, proszę cię o takie rzeczy kilka razy do roku. Czy pieniądze wydajemy w sposób uzasadniony? Odpowiedz: tak czy nie.

- Tak, tak.

- Byłbym, eee... czułbym się lepiej, gdybyśmy mogli przedyskutować środkową część bardziej szczegółowo. Są pewne pytania, którymi nie mogę się swobodnie zająć, nie mając... eee... odrobiny więcej danych wejściowych. Na przykład dane o ogniskowaniu...

- Aron, jedynie Slater podawał te dane w wątpliwość i już go nie ma. Zdyskredytowany. Ogniskowanie to teraz dziecię Philipa.

- Więc, eee... ogniskowanie, to nasz główny problem?

- Tak, to właśnie to - wtrącił Quine. - Zogniskowanie, jasność...

- Ale uzyskaliśmy właściwy rząd wielkości?

- Nie dostrzegłem żadnej ilościowej zgodności z teorią. Testy pokazały kilka jasnych plam. To wszystko, co mam zamiar potwierdzić.

- To twój cały wkład przez te dziesięć miesięcy, Philipie?

- Nie dostrzegam żadnych reguł. Zaczynam się zastanawiać...

- Philipie, czy zamierzasz przede mną odgrywać Slatera? Bo chcę ci coś powiedzieć, powiedzieć wam wszystkim. Niektórzy ludzie, na niskich szczeblach, kreują Slatera na jakiegoś bohatera. Według mnie ten człowiek był zagrożeniem dla nas wszystkich, gdyż nie zależało mu na wygranej. Nie wiedział, czego chce w życiu, a gdyby wiedział, nie byłby zdolny tego osiągnąć. Zupełnie nie szanuję tego typu pasożytów.

- Leo, Null miał wspaniały pomysł i wszyscy powinniśmy go realizować, ale jak dotychczas, jest to tylko pomysł. Mamy...

- Nikt nie kwestionował teorii Nulla, nikt, nawet jego krytycy.

- Jasne, ale droga od niej, choćby do prototypu, jest daleka ł...

- Mamy dane z testów, które potwierdzają...

- ...co może oznaczać lub nie zgodność z teorią w przebiegu samego procesu. Może, ale nie musi. Ale nie zgodność ilościową, nie różu...

- ...cóż, to ty zajmujesz się modelami, Philipie, a tamci...

- ...ale to ty przecież powiedziałeś, że to projekt do realizacji w dalekiej perspektywie, dalekiej, to twe własne słowa, a teraz nagle...

- ...och, z pewnością, gdybyśmy wszyscy mieli po siedem żywotów...

- ...teraz trochę naciskają, to jest...

- ...co słyszę...

- ...nagle zrobiło się pilne...

- Philipie, usłyszałem właśnie od ciebie, że potrzebujemy więcej strzałów. Opowiedz o tej konieczności naszym gościom, gdy tu się zjawią. Sądzisz, że uda ci się to zrobić?

- ...nie będę zmyślał, że coś się ogniskuje...

- ...nie ustąpisz ani o milimetr, prawda?

- Nie na podstawie tych przypadkowych danych, których nie umiem zinterpretować.

- Powiem ci coś. W następną sobotę strzelają osiemdziesięcioma kilotonami. Ty to organizujesz, Bernd? Philipie, wykorzystaj okazję. Zdobądź lepsze dane.

- Co, w ciągu tygodnia? Zaprojektować i skonstruować oprzyrządowanie w ciągu tygodnia?

- W dziewięć dni. Jef może ci pomagać, jeśli wciąż się będzie tu kręcił.

- Posłuchaj, chwileczkę...

- Skończmy już z tym. Przejdźmy do raportu Franka. Wszyscy go czytaliście?

- Leo...

- Przechodzimy.

Nastąpiła krótka cisza - słychać było tylko szelest papierów.

- Nie ma tu nic nowego - rzekł Dietz.

- Na tym właśnie polega cała siła. Położyliśmy nacisk na techniki przedprodukcyjne. To prosty, wykonalny, dostępny wariant, element całościowego systemu. Łatwo się sprzedaje. Nabywcy czekają w kolejce.

- A również potrafimy go dobrze zaprezentować - wtrącił Szabo. - Możemy pokazać zestaw kart: oto nasz system naprowadzania sprzed roku, a potem wyciągnąć jedną płytkę: oto jak wygląda dzisiaj. Wyraźny postęp.

Dietz dalej przeglądał sprawozdanie.

- Mamy też w poręczniejszym opakowaniu pociski przeciwsatelitarne Baldura.

- Właśnie.

- Dziesięć lat temu odłożono je na półkę jako sprzeczne z traktatem ASAT.

- Z tą makulaturą? Nie martwmy się tym, możemy równie dobrze to dołączyć.

- W żaden sposób nie da się tego podciągnąć pod kierowaną broń energetyczną. Jak tu piszesz, chcesz ich wsadzić pięć tysięcy na orbitę...

- Realizujemy wiele opcji, Bernd. One będą stanowiły jedną z warstw naszej skorupy. Wiele wody upłynie, zanim je rozmieścimy. Och, dzięki pomysłowi Franka mamy jeszcze coś, zupełnie za darmo. Zawsze myślcie o podwójnym zastosowaniu. Włóżcie w te urządzenia głowice bojowe, przystosowane do przebijania ziemi i wycelujcie w dół. Osiągniecie uderzenie tysiąca g, szybkość końcowa trzy kilometry na sekundę, fale uderzeniowe rozchodzące się w ziemi zniszczą umocnione bunkry. Mamy przyjaciela w Pentagonie, któremu na tym bardzo zależy, a chłopcy z Beltwaya wiedzą o tym.

- Czekaj, masz na myśli, że te... eee... przechwytywacze są do pokazania? Ale przecież musimy omówić istniejące problemy, właśnie po to tu przyjeżdżają, nie możemy im pakować czegoś zupełnie nowego! I z tą sprawą Slatera...

- Aronie, wierz mi, to jest najlepsze, co możemy zrobić. A Slater to historia, mały wyskok, nawet nie incydent. Tę wizytę zaplanowano na długo przedtem, zanim poniosły go nerwy. Z pewnością będą nas prześwietlali dokładniej niż przy przeciętnym przeglądzie, ale traktujmy to jak okazję. Pamiętacie rozreklamowane przez prasę fałszywe alarmy i nawalanki NORAD-u? Dostali za to miliard dolarów, by się podreperować. Kapujecie teraz?

- Cóż, tak, to znaczy nie w sprawie przechwytywaczy, ale...

- Po prostu dołącz sprawozdanie Franka do pakietu, ja się tym zajmę. Och, i dopilnuj, by każdy dostał upominek.

- Przepraszam, co?

- Upominek. Co dajesz teraz dzieciom z okazji święta rodzinnego?

- Ach, jakieś wygrawerowanie laserem płytki aluminiowe...

- Doskonale. Odbij jeszcze kilkanaście z logo “Promienności”, dobrze? I z reprodukcjami nowych prac naszego plastyka.

Zanim ktokolwiek ruszył się z miejsca, Higheta już nie było. Thorpe, porzucony, wstał, lecz nie ruszył się dosyć szybko i nie zdołał wyjść za nim z pokoju. Siedzący mężczyźni obserwowali go bez zainteresowania; zaczerwienił się i opuścił pomieszczenie.

Potem podnieśli się pozostali. Szabo wyszedł, śpiewając pod nosem na melodię Its a Long Way to Tipperary: - Daleka droga do rozmieszczenia. Daleka droga, wiem. Tymczasem mamy zatrudnienie. I na tym kiju tańczym.

- To skandaliczne, że przyprowadził chłopaka na zebranie i krytykował cię w ten sposób - zwrócił się Dietz do Quine’a, kiedy byli w drzwiach. - Łatwo mu składać obietnice, lecz kiedy okazuje się, że nie tak łatwo ich dotrzymać, dostajemy po łbie.

- Nie sądzę, by chłopak wiedział, w co się pakuje.

- Powiedz mi jak najszybciej, co chcesz, żeby dodano do testu. Wystawił nasze tyłki na kopniaki, nas obu.

- Przekażę ci e-mailem.

- Upominki! Rozdaje senatorom upominki.


Quine przybył do Laboratoriów na zaproszenie Retiego - legendy, założyciela Laboratoriów, bliskiego współpracownika Einsteina, Heisenberga, Schródingera. Nie można było mu odmówić. Reti przez semestr zaszczycał swą obecnością uniwersytet i zasiadał w komisji doktorskiej Quine’a. Quine musiał zrobić na nim wrażenie, gdyż dwa lata później Reti go wezwał. Słyszałem, że ciężko pracuje pan nad paroma dobrymi pomysłami. Jak by się panu spodobały nieograniczone środki? Proszę odwiedzić nas w lecie i pracować, nad czym pan chce.

Quine i Sorokin, kolega również tuż po doktoracie, doprowadzili do emisji pojedynczego fotonu z atomu wapnia, by określić, czy samotny kwant wykazuje dwoistość korpuskularno-falową. Udoskonalali swą metodę przez dwa lata, redukując ją do spraw zasadniczych, i zaprojektowali doświadczenie, które mieli nadzieję przeprowadzić, korzystając ze szczupłych zasobów uczelni. Elegancja zrodzona z konieczności. W ciągu miesięcznego pobytu w Laboratoriach Quine zaprojektował i zbudował detektor wystarczająco czuły. Doświadczenie udało się w pierwszej próbie. Widoczny był zarówno efekt tunelowy, jak i efekt niejednoczesności. Dotknęli podstawowej zagadki wszechświata. Nawet pojedynczy foton jest zarazem cząsteczką i falą.

Quine został - nigdy potem tego nie kwestionowano. Dopiero znacznie później domyślił się, że uległ manipulacji. Ze Reti czekał dwa lata, nim zbliżył się do niego z jakimś konkretnym zadaniem. Że do tej pory jego praca dojrzała do zbiorów i że Laboratoria ze swymi środkami miały mało wspólnego z jej owocami - jedynie to, że wycisnęły z nich sok.

Po opublikowaniu artykułu chodził w sławie, niemal w glorii. Nieograniczony czas na myślenie. Brak wyznaczonych zadań. I tajemnice przestały się przed nim odkrywać. Leniwie zajął się jednym z zagadnień badanych w Laboratoriach - optyką kwantową zwierciadeł rentgenowskich. Z radością podjął pracę, jakby jego umysł spłacał dziesięcinę praktyce. Była to interesująca gałąź wiedzy, lecz w końcu okazała się “zabawką”. Podobnie jak pierwsza bomba atomowa, którą pionierzy z ironią określali tym właśnie słowem. Rozwiązanie, które opisuje pierwsze gołe zasady, jest bezużytyczne, jeśli nie można dzięki niemu zlikwidować pocisków sterowanych. Tak więc jego lustra nigdy nie zostały zakwalifikowane do konkretnego projektu, lecz zostawiono go samemu sobie, by dłubał w optyce kwantowej dla teleskopów optycznych i podobnych urządzeń. A potem powstała “Promienność” i oprogramowanie jego modeli okazało się na tyle elastyczne, że przydało się do nowego pomysłu: do pompowanej bombą Nadjasności. Laboratoria, przysysające się jak pijawki, wykorzystywały każdą konkretną umiejętność. I w ten oto sposób wypadł z optyki kwantowej i dostał się do modelowania broni. Stał się człowiekiem bardzo zajętym. A jednak po cichu ciągle wierzył w tajemnice wszechświata. Zamierzał do nich powrócić, gdy przeminie presja chwili. Programowanie zawłaszczało tylko powierzchnię jego mózgu - główne zasoby trzymał w rezerwie. Lecz Quine mógł udawać, że ma rezerwy, nawet przed samym sobą, choć w rzeczywistości nic już nie zostało. W końcu zdał sobie sprawę, że udaje mu się tak dobrze programować właśnie dlatego, że oddaje się temu cały. Nie pozostało już nic.


Kiedy wyszedł z budynku, słońce było już nisko. Powietrze było gorące, i kiedy ruszał samochodem, radio, zanim je uciszył, zdążyło podać “rekord temperatury”

Ruch przez bramy spowolniał. Na drodze paradowali przebrani demonstranci. Quine posuwał się naprzód między szkieletami i upiorami trzymającymi znaki i hasła “Technika śmierci”. Nad tłumem górowała sylwetka na szczudłach odziana w długą szatę i maskę modliszki, tamburyny bębniły El dia de los muertos, a ochrona Laboratoriów spędzała tłum z drogi. Modliszka zakołysała się, ciągnąc szatę, zaczepioną o kolczasty drut podczas zamykania bramy. Światła alarmowe zapalały się i przygasały. Na wewnętrznej obwodnicy pojawiły się pędzące pojazdy ochrony. Potem Quine zobaczył przy oknie po prawej stronie kobietę podobną do Kate. Miała na sobie czarne spandeksowe spodnie dojazdy na rowerze i niebieskawą bluzkę. Patrzyła na bramę. Quine zawahał się, a potem otworzył okno.

- Wywieźć panią stąd? Za chwilę zaczną aresztować ludzi.

Spojrzała najpierw na niego, potem na bramę. Na głównej drodze Quine zobaczył zbliżające się pulsujące światła. Policja miejska.

- Nie mogę czekać.

Ryk syren zagłuszył hałasujący tłum. Zobaczyła nadjeżdżające samochody i z pewną irytacją wsiadła do samochodu Quine’a. Ten pośpiesznie odjechał, zamknąwszy swe okno, by nie słyszeć wycia mijających go pojazdów.

- Mam na imię Philip.

- Lynn. Czy widziałeś, co się stało?

Gdy na nią spojrzał, całe podobieństwo do Kate znikło. Ten sam typ sylwetki, ta sama owalna twarz, lecz włosy prawie czarne z czerwonawym odcieniem, przystrzyżone przy szyi. Bez okularów. Ciemne, przenikliwe oczy. Opalone łydki, smukłe jak u Diany. W sercu Quine’a nic nie drgnęło, zabrzmiało jedynie słabe echo czegoś utraconego.

- Ten na szczudłach zaczepił kostiumem o płot. To musiało włączyć alarm.

- Byłeś na demonstracji?

- Nie. Pracuję tam.

Wciąż miał przypięty do marynarki identyfikator. Spojrzała na znaczek ł teraz uśmiechnęła się lekko.

- Nad czym pracujesz?

Skręcił na drogę równoległą do autostrady. Spychacze zaparkowano na zawalonych gruzem placykach między pawilonami z artykułami sportowymi, barami szybkiej obsługi, częściami radiowymi, kasetami wideo, komputerami, dywanami sprzedawanymi po zniżonych cenach. Przez pręty nie dokończonej ściany oporowej pobłyskiwało słońce.

- Nad środkami obronnymi. Dokąd cię zawieźć?

- Masz na myśli “Promienność”. Wierzysz w to?

A ci w przedsionku piekieł zawahali się, mówiąc: nie aprobuje tego, co dzieje się w środku.

- To moja praca.

- Czy wiesz, co powiedział Einstein? Że nie można jednocześnie przygotowywać się do wojny i zapobiegać jej?

- Dokąd cię zawieźć?

- Wyrzuć mnie na rogu Mariposy.

- Nic nie słyszeliśmy o wieczornych protestach. Organizatorzy zazwyczaj nas zawiadamiają.

- Może znudzili się grać w waszą grę.

- To nie moja gra.

Zielony znak z białymi literami “Mariposa” wisiał nad skrzyżowaniem. Quine zatrzymał samochód przy krawężniku, obok ławki na przystanku autobusowym z napisem “Bankructwo po szybkim rozwodzie”. Obróciła się ku niemu gwałtownie.

- Ale czy to nie jest marnotrawstwo, teraz, gdy zimna wojna...

- Zrozum - Quine usłyszał w swym głosie irytację i natychmiast ją stłumił. - Nawet jeśli, to jest tajne, a ja pracuję, pracuję tylko nad małą częścią. Nie wiem nawet...

- Te demonstracje nie ustaną, wiesz o tym. Dopóki nie przestaniecie. Nie wiecie, jak wściekli są ludzie.

- Więc prawdopodobnie zobaczę cię jeszcze tam na zewnątrz - rzekł.

- Zobaczysz.

Odpięła pas. Nagle zapragnął ją poznać.

- Zjesz kiedyś ze mną obiad?

Spojrzała na niego z niedowierzaniem.

- Obiad? Z tobą? A po cóż by?

- Ponieważ chciałbym z tobą porozmawiać.

- A mamy sobie coś do powiedzenia?

- Może nie. Ale jeśli nawet ty i ja nie możemy się porozumieć, jaką nadzieję...

- Jesteś wrogiem - patrzyła na niego uparcie.

- No cóż, jeśli tak czujesz...

- Tak czuję.

- Więc rzeczywiście nie ma co...

Pisk hamulców zatrzymującego się przed nim autobusu zagłuszył jego słowa. Wysiadła i wtedy poczuł, jak jego serce protestuje. A więc nawet teraz nie porzucił jakiejś zagubionej nadziei, że znowu zacznie wszystko od początku.

Gdy dojechał do domu, na parkingu stał samochód Nan. Spędzała u Quine’a większość wtorkowych wieczorów. On szedł do jej mieszkania w piątki i na niektóre weekendy. Ostatniego wtorku pracował jednak do późna, przenieśli więc spotkanie na dziś. Zupełnie o tym zapomniał.

Nan pracowała w innej sekcji Laboratoriów. Zajmowała się teczkami personelu. Spotkał ją po niepowodzeniu z Kate. Nigdy jej o tym nie opowiadał. Nan zupełnie nie przypominała Kate. Miała ostre i drobne rysy, bladą skórę, proste brązowe włosy, które właśnie zaczęły odrobinę siwieć. Ubierała swe szczupłe ciało z nieposzlakowaną elegancją, co wyglądało, jakby chciała dodać sobie śmiałości.

- Hej - zawołała, kiedy wszedł. - Jestem w kuchni. Kupiłam trochę tortellini w II Fornaio i sałatkę. Dobrze zrobiłam?

- Świetnie.

- W piecyku jest trochę chleba, możesz go wziąć?

Paplała o wydarzeniach dnia i o konflikcie starszeństwa w swoim dziale. Cierpliwość Quine’a wyczerpała się. Kiedy, ustawiając talerze, nachyliła się, by pocałować go w szyję, usztywnił się i odsunął.

- Co się stało?

- Highet znowu szaleje. Zbliża się wizyta członków Kongresu, powinna to być rutyna, lecz on zachowuje się, jakby cały program był zagrożony.

- A jest?

- Najpierw rzuca mi na kolana pracę Nulla, a potem zaczyna wciskać jakiś zwariowany pomysł Szabo i przydziela mi stażystę, coś jakby przyzwoitkę... I ci demonstranci.

- A oni co?

- Działają mi na nerwy.

- Zrobiłeś jakieś postępy?

- Nie, nie zrobiłem żadnych postępów. Nie da się zrobić żadnych postępów!

- Proszę cię, Philipie, nie krzycz na mnie.

- Nie mogę o tym nawet rozmawiać, nie masz odpowiedniej kategorii bezpieczeństwa.

Bez słowa zaniosła naczynia do kuchni.

- Posłuchaj, wyznaczyli mi szalenie krótki termin. Nie będę mógł się z tobą widywać przez tydzień czy coś koło tego.

- Myślałam, że w niedzielę spotykamy się z Ginny i z Billem.

- Nie mogę. Przepraszam, ale po prostu nie mogę.

Westchnęła i wyszła z kuchni. W salonie zaczął grać telewizor. Kiedy po chwili wszedł do pokoju, usłyszał, jak Nan rozmawia z sypialni przez telefon. Z pilotem w dłoni oglądał chłodny obraz gigantycznego zamętu i okropności spowodowanych powojennym głodem, okraszone fantastyczną obfitością dóbr, prezentowanych przez uśmiechnięte i opalone modelki. Zatrzymał się na logo Martina Marietty - od dwudziestu pięciu lat dumnego sponsora programów popularnonaukowych w telewizji publicznej. Już chciał znowu przełączyć na coś innego, lecz wstrzymała go zniszczona, imponująca twarz Horatiu Retiego, który mówił:

- Mamy obecnie do czynienia z kultem pięknej teorii. Lecz na ile piękna jest rzeczywistość? Te tak zwane piękne teorie, ta cała elegancka matematyka nie są zweryfikowane doświadczalnie. Doświadczenia ukazują zabałaganiony wszechświat z przeszło stu cząsteczkami elementarnymi i trzema rodzajami sił nie do pogodzenia. Chcielibyśmy je zunifikować, tak jak pragnęlibyśmy wygładzić wszystkie różnice polityczne na świecie. Lecz doświadczenie poucza, zarówno w fizyce, jak i w polityce, że nie zawsze jest to możliwe.

Nagle obraz zniknął, a potem ekran rozjaśnił się w splątaną promienność bomby. Serce Słońca. Kosmiczny grunt. Spółkujący Siwa i Dewa. Z odbiornika rozległ się cichy huk zagłuszony potokiem wykwintnej angielszczyzny.

- Obowiązkiem nauki jest zdobywanie wiedzy, nawet jeśli prowadzi to do rzeczy niepięknych. Lub złych. Jakże inaczej moglibyśmy poznawać zło?

Nan wróciła i siadła obok.

- Czy to nie Reti?

Kamera znowu pokazała fizyka siedzącego naprzeciw dziennikarza. Reti - przypomniał sobie Quine - choć emerytowany dyrektor rzadko odwiedzał Laboratoria; gabinet, który tam zachował, służył mu jedynie jako pokój klubowy lub studio filmowe. Sześć miesięcy temu do Laboratoriów przybył zespół filmowy. Quine słyszał, jak Reti krzyczy za zamkniętymi drzwiami.

- Spójrz, Highet nazywa to właśnie liberalnym nastawieniem ‘ mediów - rzekł Quine, gdy kamera przeniosła się na dziennikarza.

- Wielu z pańskich kolegów z przyczyn etycznych zrezygnowało z projektowania broni. Niektórzy z nich, pańscy nauczyciele, pańscy współpracownicy, dostali Nagrody Nobla. Czy miał pan kiedykolwiek wrażenie, że przez pańską pracę nad broniami utracił pan wiarygodność lub szacunek w środowiskach naukowych? Ze ta praca skompromitowała pana jako uczonego?

- Nie, nigdy.

- Jest pan ściśle związany z projektem “Promienność”. Co może pan powiedzieć na temat ostatnich oskarżeń, że sfałszowano wyniki testów?

- To kłamstwo. Po pierwsze, nie jestem blisko związany...

- Bardzo popierał pan ten projekt w Waszyngtonie.

- Nie wywieram nacisków! Jestem osobą prywatną z pewnym doświadczeniem naukowym i kiedy proszą mnie, bym wyrażał opinię na temat jakichś spraw technicznych, czynię to...

- Jednak przez przeszło czterdzieści lat był pan zwolennikiem broni jądrowej. Pański autorytet i wpływy są dobrze znane.

- Proszę posłuchać. Mamy tutaj niedoskonały, niebezpieczny, nawet zły świat. Wszystkie cele, nawet te najszlachetniejsze, są osiągane nie najczystszymi środkami. Rozsądek uważany jest powszechnie za immanentną cechę nauki, lecz nikt nie zmienia przekonań za sprawą rozsądku. Teoria czy idea nie przebiją się same. To Einstein zauważył, że z samych zasług niewiele jest pożytku - muszą być one poparte taktem i znajomością świata. Znam wiele przypadków, gdy uczony powiedział sobie: twoje dane niezupełnie pasują do teorii, krytykanci będą kwestionować wyniki. Twoje wywody staną się jaśniejsze, jeśli pominiesz ten zestaw danych, jeśli posłużysz się tylko tamtymi wynikami. I kimże byli ci oszuści? Ptolomeusz. Galileusz. Newton. Bernoulli. Mendel. Millikan. W dalszej perspektywie liczą się nie twoje skrupuły, lecz to, czy twoja wiedza zyskała klarowność!

W gruncie rzeczy, jedynym bogactwem i jedyną potęgą człowieka jest jego wiedza, powiedział kiedyś Red do Quine’a. Lecz teraz stwierdził, że jeśli nie stoi za tym siła, wiedza nie przebije się. Quine dostrzegł, że za pasją w jego w oczach kryje się otwarta rana: Retiemu, który znakomitość osiągnął bardziej dzięki swym wpływom niż własnym dokonaniom, nic się nie udało z wyjątkiem osiągnięcia sukcesu. I Quine nagle zauważył, że jego własne życie toczy się pod wpływem Retiego. Wstał, nie zwracając uwagi na pytanie: “Philip? Co się stało?”, i poszedł do łazienki. Oparł się na umywalce, czując, jak serce mu łomocze. W szafce znalazł buteleczkę pigułek.

Duch jest promienny, a jednak są dwa źródła promienności: źródło światła i źródło ognia. Ogień wykorzystują ci, którzy nie poszli drogą światła. I różnica polega na tym, że ogień musi strawić swój obiekt.

Quine połknął parę pigułek i nudności ustąpiły. Wrócił i usiadł, przysłuchując się gniewnym słowom Retiego.

- Tak więc nie mam Nagrody Nobla, tego wyrazu uznania czystej nauki. Lecz Alfred Nobel dobrze by mnie rozumiał. Tak, prezydenci kierują się mymi radami. I to historia mnie osądzi, nie pan.

- O co chodzi? Co się stało?

Quine odwrócił się do Nan. Jej twarz w fosforyzującym świetle była smętna jak samotna skała. Sięgnął, by dotknąć szyi Nan. Bez uśmiechu pochyliła się ku jego dłoni. Palcami objął jej kark i przyciągnął jej usta do swych ust.

W sypialni rozebrali się po przeciwnych stronach łóżka. Telewizor brzęczał nadal. Philip wyczuł między nogami dziewczyny sznureczek tamponu. Zgięła się w pół nad Philipem i wzięła go w swe usta. Ponad ich aktywnymi ciałami jego dusza unosiła się, smutno spoglądając na terytorium życia. Lekko ujął głowę Nan, trzymając ją w swych dłoniach jak w kołysce. Zaczął pompować nasienie. Szpon głęboko w jego wnętrzu znalazł swój cel i wbił się, a dusza wiła się, przeszyta. Po minucie zapadł w sen. Czekał przy ladzie, by zabrać kserokopie. Szybkie klepnięcie po ramieniu. Kate uśmiechnęła się, patrzyła na niego. Wiedział, że to sen, był szczęśliwy i spał.


2

Poranne niebo, blade od mgiełki, zdołało jednak rzucić przez wysokie okno gabinetu słaby romb światła, który pełzł przez ścianę ku drzwiom nieubłaganie jak cień na tarczy zegara słonecznego. Quine gapił się na romb, słuchając jednym uchem radia - wiadomości o pożarach lasów w trzech okręgach - kiedy zadzwonił telefon.

- Quine, słucham.

- Czy to Philip?

- Tak, kto mówi.

- Lynn. Z wczorajszej demonstracji.

- Och, tak. w jaki sposób...

- Zachowałam się paskudnie. Chciałabym się usprawiedliwić. Czy masz chwilę czasu na kawę?

- W każdym razie nie dziś rano, bo...

- Później po południu?

- Cóż, ja...

- Mogę wyjść z pracy o czwartej. Czy wiesz, gdzie jest Cafe Desaparecidos? W centralnym pasażu handlowym. Pracuję tam obok, nie mam samochodu.

- Jasne, ja... w porządku, będę tam koło czwartej.

Kiedy odwiesił słuchawkę, w otwarte drzwi pokoju zastukał Jef Thorpe. Czarna kurtka, niebieska koszula, dżinsy. Na nozdrzu, w miejscu, gdzie wczoraj tkwił ćwiek, widniał słaby ślad.

- Niech pan wejdzie.

- Chyba będziemy razem pracowali.

- Zostaje pan.

- Nikt tego nie proponował. Niech pan posłucha, jeśli chodzi o wczorajsze zebranie, nie powinienem na nim być. Przepraszam, jeśli...

- Nie pańska wina. Jak pan widzi, doktor Highet ma własny sposób załatwiania spraw.

- Taa. Zanim zaczniemy, chciałbym panu powiedzieć, że eksperyment z pojedynczym fotonem, to co zrobiliście z Sorokinem, to coś naprawdę eleganckiego. Zdziwiłem się, zastając pana tutaj, myślałem, że zajmuje się pan czymś bardziej teoretycznym.

- Myślałem, że dzisiaj już nikt nie pamięta o tamtym doświadczeniu.

- O, nie. To piękny kawałek pracy.

- Krytyczny był detektor. Pracowaliśmy nad nim dwa lata i nie mogliśmy uzyskać niezbędnej rozdzielczości. Osiągnęliśmy ją dopiero wtedy, gdy przyszedłem tutaj. Mogliśmy zemleć beryl z dokładnością do mikrometra.

- Potem się pan już tym nie zajmował.

Sorokin stwierdził, że nie zostawia się takiego niemowlaka jak ten, żeby sobie sam radził. Lecz Sorokin zawsze był nieugięty. Nie chciał nawet odwiedzić Laboratoriów podczas eksperymentu.

- Sorokin sądził, że zrobiłem błąd, przychodząc tu. Powiedział, że to będzie czarna dziura. Być może miał rację. Oczywiście od wewnątrz sprawy wyglądają inaczej.

- Czarna dziura, taa, myślałem o tym. Lecz wie pan, skąd przychodzę. To ogranicza moje możliwości w ściśle akademickim świecie.

- Nie ma pan skrupułów, że pracuje pan nad zagadnieniami obronności?

- Co to ma być, sprawdzanie lojalności?

- Nie, ja tylko... może chciałby pan zastanowić się nad swoją sytuacją, dopóki pan może. Gdy tu przybyłem, miałem obojętny stosunek do zagadnień obrony, i nie minęło wiele czasu, a znalazłem się w samym mateczniku. Szczególnie łatwo jest się tam ześlizgnąć z fizyki jądrowej.

- Będę o tym pamiętał. Jestem w pewnym sensie apolityczny.

- Pokażę panu, co mam - Quine odwrócił się do komputera, na którym jarzyła się wiadomość:


Date: Fri I Nov 09:05

From: Leo Highet <sforza@milano>

To: Philip Quine <quine@styx>

Subject: Najbliższe testy w Sekcji J.

11/4 23:00 PDT, Budynek 328, Kod ‘Stelarc’, naziemna

prowadzona laserem gwiazda, nadz. R. Grosseteste.

11/9 18:00 PDT, Punkt 600. Kod Taliesin’, 80 kiloton,

nadz. B. Dietz & P. Quine.


Mechanika jest rajem nauk matematycznych,

ponieważ tutaj właśnie zbieramy owoce matematyki’.

LdV


- Wygląda na to, że bawimy się na serio - rzekł Thorpe.

- Ma pan szczęście. Upłynęły lata, zanim miałem bezpośredni związek ze strzałem.

- Czy to szczęście?

- To kawał prestiżu. Odznaka sprawności.

Quine oczyścił ekran i wprowadził dane z testów “Promienności”.

- Widzi pan. Intensywna jasność tu, tu i tu. Wzór bardzo nieregularny. Do pewnego miejsca zgadza się z teorią, ale kiedy zwiększymy moc, nie otrzymamy oczekiwanego zwiększenia promienia, tak naprawdę otrzymujemy mniejszy. Rozważaliśmy zastosowanie innych metali w prętach, dotychczas używaliśmy złota, ale rtęć...

- Taa, pierwiastki 72 do 95 są właściwymi kandydatami, ale mamy ograniczenia czasowe; sprawdziłem to w Dziale Produkcji, mają złote pręty gotowe, może powinniśmy ich się trzymać i skupić nasze wysiłki na konfiguracji czujników; trzeba to robić jak najprościej, nie sądzi pan?

- Rozsądny pomysł.

Thorpe w dalszym ciągu gapił się w ekran.

- Czy to może być pierścień? Ten wzór, to znaczy, czy czujniki mogą brać niedokładne ognisko, krawędź pierścienia. Gdybyśmy przesunęli je do...

- Próbowałem, bez rezultatu.

- Czy mogę spojrzeć na pański program ogniskujący.

- Tak, jasne, wszystkie pliki są w tym katalogu.

- Świetnie. Mogę tu popracować? - wskazał biurko Nulla.

- Ach, jasne. Jasne, niech pan pracuje. Idę na obiad i być może trochę popływam. Zobaczymy się później.

Czytamy o bobrze, że gdy go ścigają, a on wie, ze czynią to dla leczniczych własności jego jąder, i gdy nie może uciec, zatrzymuje się. Odgryza swoje jądra ostrymi zębami i zostawia je wrogom.


Siedzący w kącie bufetu Bran Nolan, wychudzony i ponury, spojrzał znad rozrzuconych papierów i podniósł w pozdrowieniu dłoń.

- Jak się ma nasz nowy chłoptysio Kihary?

- Dość dobrze. Nie czekałeś przypadkiem na to stanowisko?

- To przez ten mój syndrom Tourette’a. Okropna wada u rzecznika prasowego, nigdy nie wiesz, co może mu się publicznie wypsnąć.

- Zdaje się, że powinni byli ciebie zapytać.

- Wiesz, jestem szczęśliwszy - jeśli w ogóle można tu użyć tego słowa - tu, gdzie jestem. Kihara to jagnię, szczenię. Ten ostatni, Vessell, nie przetrwał Slatera. I jeszcześmy się z tym wszystkim tak naprawdę nie uporali.

- Pracujesz nad czymś? - Quine wskazał na papiery.

- “Laboratoria od dawna bardzo się przyczyniają do rozwoju nowych metod i technik ochrony środowiska”. Jak dotychczas najbardziej istotnym wkładem z tej dziedziny były komunikaty prasowe. Wiesz, że mamy teraz program złagodzenia działania substancji toksycznych. Zdaje się, że jakieś chemikalia przeniknęły do wód gruntowych pod winnicą niedaleko północnej granicy naszego terenu. Winorośl zginęła, gleba poszarzała, całe pole śmierdzi jak posocznica. Piszę na ten temat optymistyczny raport. A u ciebie? Jak wychodzą promienie śmierci?

- Możemy okaleczyć drobne owady z odległości metra. Nowy pomysł to są przechwytywacze. Małe, latające skałki.

- Wiesz, da Vinci wynalazł szrapnel. Czułby się tutaj jak w domu, wśród tych wszystkich rozwiniętych umysłów.

- Tak, to pomysł Higheta.

- Rzucanie kamieni w różne obiekty. Powinniśmy być dumni, że o tych starych impulsach potrafimy myśleć w sposób aż tak cywilizowany. Przed laty Reti również miał jakiś zwariowany pomysł z latającymi kamieniami. Takie idee nie umierają, jedynie sieje obra...

- Bran, Bran, Bran. Co muszę zrobić, żebyś używał innego fontu niż Courier? - Nolan cofnął się przed plikiem papierów, którą pulchna dłoń wymachiwała mu przed nosem.

- Bob, co z twą podagrą? Nie lubię tej całej hecy z ozdabianiem rękopisów. Oczarowuje cię piękno tego wszystkiego. Zaczyna ci się wydawać, że piszesz Księgę z Kells.

- Kilka atrakcyjnych fontów, zastosowanych ze smakiem, może dodać pieprzu prezentacji. Wiesz, coś człowieczego. Po co w końcu kupiliśmy ci tę drogą i potężną stację roboczą?

- Jezu, Bob, nie mam pojęcia. Jak na razie ciągle próbuję skapować działanie głowic do pisania w moim selectricu.

Plik papierów wypadł ze spinacza na stół. Z niewesołym śmiechem Bob wycofał się, kręcąc głową.

- Coś człowieczego, tak, tego właśnie potrzebujemy, prawda. Higheta z jego renesansem i tamecznym Aldusem Manutiusem. Potrzebujemy trochę więcej cząsteczkowców, którzy czytali Tao-te-dng, paru więcej kierowników, którzy przestudiowali Siin-Cy, trzeba podbarwić te binarne poglądy odrobiną koloru, upiększyć trochę zwycięzców i przegranych, wybranych i odrzuconych, pieprzących i pieprzonych, każdemu swoje. Trzymaj na dystans odrzuconych, wszyscy nie mogą wygrać; jeśli pozwolisz motłochowi wygrać, jeśli oni mogą się wznieść, ty z pewnością możesz upaść.

Nolan spiął z powrotem stronice.

- Posłuchaj tego ślicznego kawałka: “poparcie tej zwartej społeczności”. Czy to rzeczywiście poparcie? Rzekłbym, że popędzanie, ambicja, Schadenfreude powodują, że wypełniamy zadania. Rozejrzyj się wokół, ci wszyscy ludzie nie mają życia, żona odeszła z dzieckiem sześć miesięcy temu, jedzą wprost z puszki zimną zupę Campbella, nie mają czystej koszuli, lecz po kilku miesiącach pracy, po osiemnaście godzin dziennie, uzyskują dane, które każdy chce zobaczyć. Wielkie zwycięstwo.

- Bran, ty też tu pracujesz.

- Bo co miałbym robić, pisać powieści? A może zajmować się dziennikarstwem, to znaczy dziennikarstwem dochodzeniowym. Widziałeś tego dziennikarza z Cambridge? Właśnie tam, z magnetofonem, nazywa się Andrew Steradian. Bada systemy wartości osób pracujących nad broniami masowej zagłady, tak się chyba wyraził. Sympatyczny gość. Opublikował książkę o oszustwach naukowych i bardzo krytyczny artykuł na temat tego, co nazywa “establishmentem obronnym”. Prawdopodobnie nie oglądasz telewizji, ale wczoraj wieczór w PBS był program antynuklearny. Brał w nim udział Steradian i lżył Retiego.

- Czy Highet wie o tym wszystkim?

- Highet go zaprosił.

Quine skierował się ku drzwiom, mijając po drodze Andrew Steradiana, który podsunął mikrofon jednemu z techników Sekcji J.

- Jest pan tak cholernie zajęty każdego dnia, że po prostu odkłada pan myśli o takich rzeczach.

Quine uważał jednak, że jeśli dzięki naciskom odkłada się na bok myślenie, to spełniają one pożyteczną funkcję.


Pomimo suszy, czarne topole nad basenem miały się doskonale. Bazie zaśmiecały wodę. Po niebie sunął odrzutowiec, dziergając swą smugę kondensacyjną wśród cienkich koronek obłoków, przez które z wysiłkiem przebijało się gorące słońce. Quine siedział na ręczniku, rozłożonym na trawiastym brzegu, i obserwował, jak korpulentny brodaty mężczyzna w kąpielówkach wchodzi przez bramę, a jego szeroka klatka piersiowa błyszczy od wyblakłych na słońcu włosów. Obserwował kobietę, która w białym opalaczu weszła za brodaczem, i głowy trzech mężczyzn odwracające się za nią. Tego piątkowego popołudnia basen był zatłoczony - w przeciwieństwie do Quine’a większość pracowała pięć dni w tygodniu i dlatego mogła oddać się chwilom zapomnienia. Na płyciźnie basenu chlapały się dwie dziewczynki. Jedna z nich otworzyła usta, by pokazać swej towarzyszce błyszczącą monetkę na wyciągniętym języku. Młoda matka w czarnym jednoczęściowym kostiumie chwyciła się drabinki, wychyliła się z basenu i machała do swego niemowlaka w wózku spacerowym, a na jej plecach igrały błyski i cienie. Quine poczuł ukłucie bólu - tęsknotę za życiem, którego nie zaznał: być mężem i ojcem w tak młodym wieku. Na prądach powietrznych unosił się, przechylając na boki, czarno-skrzydły ptak Cathartes aura. Huk odrzutowca dochodził jak stłumione uderzenia. Ciepło, plusk wody wzburzonej przez pływających i wyrzucana przez nich wodna mgiełka ukołysały Quine’a, który popadł w jakiś letarg. Drgnął, ocknął się i spojrzał na zegarek. Na dnie basenu tańczyły świetlne refleksy.

Gdy zaparkował przy centralnym pasażu handlowym w mieście, właśnie przepłynął gruby obłok: niebo nad głową miało barwę bladoniebieską, a nad horyzontem brązowych szumowin. Spocony Quine wszedł między pastelowe kolumny, pod fronton, który nie nawiązywał do żadnego konkretnego miejsca ani czasu. Pchnął szklane drzwi i znalazł się w atrium tak chłodnym i odizolowanym, że mogłoby się znajdować na innej planecie. Na zewnątrz mogłyby szaleć burze metanowe lub amoniakalne. Sklepy, granitowe ławki, niskie fontanny i pnące rośliny pierścieniem otaczały stawek ze stojącą pośrodku rzeźbą o kalekiej symetrii, jak gdyby pękniętą bryłę platońską.

Wysokie ściany kawiarni wznosiły się obok odsłoniętych belek i rur ku masie perłowej oszronionych świetlików. Lynn siedziała przy szklanym stole na krześle o szkielecie z metalu; patrzyła na leżące przed nią papiery. Na chwilę, zanim dziewczyna podniosła wzrok, Quine’owi mignęła twarz Kate. Tu, w tej kawiarni, rozmawiali ze sobą po raz pierwszy. “Czym się zajmujesz, Philipie?”

- Hoy es la dia de los muertos - rzekła Lynn na przywitanie i przegnała obraz Kate. W jej ciele ożywały jej własne kanciastości; gdy się uśmiechała, widać było małą przerwę między zębami.

Quine usiadł.

- Powinienem ci powiedzieć, że jestem z kimś związany - rzekł poważnie.

- Jezu, chciałabym się usprawiedliwić, a nie rozpoczynać romans.

- Przepraszam, ja...

- I być może wybadać, co sądzisz o “Promienności”.

- Przepraszam, co powiedziałaś? El dia...

- Dzień Zmarłych. Dzień Wszystkich Świętych. Tu wszędzie był kiedyś Meksyk, nazywali go Aztlan. Kiedy tylko moja firma prawnicza zamknie twoją instytucję, mamy zamiar odzyskać cały Aztlan dla tubylców. Nie patrz w ten sposób, żartuję, tak właśnie mówi o nas skrajna prawica.

- Jesteś prawnikiem?

- Z ograniczonymi uprawnieniami

- Co czytasz?

- Wasze komunikaty prasowe - wyciągnęła ku niemu plik kartek zapisanych zwykłym fontem Courier. - Boże, chwytacie wiele srok za ogon. Gdy zaczynałam, głównie zajmowałam się bombami, ale teraz dowiedziałam się o superkomputerach, laserach, genetyce, chemikaliach. Macie tam wewnątrz oddzielny świat, prawda?

- Prawdopodobnie wiesz o nim więcej niż ja.

- Wasze opowiadania są takie twórcze. Co do jednego. Och, zamów coś, ona czeka.

- Cappuccino. Co masz na myśli, mówiąc “opowiadania maskujące”?

- Proszę kawę z ekspresu. Rozprawiają o pokojowych zastosowaniach, a bardzo łatwo sobie wyobrazić wojskowe zastosowania każdej z tych technik. Rytownictwo laserem rentgenowskim do formowania elementów scalonych, aha, tu mamy jedno o jakimś typie łagodniejszej broni chemiczno-biologicznej, “mniej zjadliwy” gaz łzawiący do “opanowywania tłumów”, ma większą gęstość względną, by dokładniej wybierać cele. Jeśli to jest materiał, który publikujecie, resztę można sobie tylko wyobrażać.

- Mylisz się, czynimy prawdziwe wysiłki, by znaleźć pokojowe zaś...

- Podwójne zastosowanie, wiem o tym wszystko. Prawdziwy wysiłek, by zamazać linię graniczną, to właśnie to. To samo jest też poza Laboratoriami, ludzie z wydziałów fizyki i informatyki w całym kraju stoją w kolejce do tego samego koryta; tam są granty, a jeśli nie wezmą pieniędzy, weźmie je kto inny. Co za strata środków.

- To sprawa bardziej złożona. Nie chcę tego bronić, ale ludzie, z którymi pracuję, nie są tacy cyniczni, nie...

- Och, wiem, jak ludzie stają się więźniami swej pracy. Mam tam przyjaciela, nie w “Promienności”, w innym projekcie. Jest kwakrem, nazywa to “życiem w prawdziwym świecie”. Mogę to uszanować, przynajmniej się zastanawiał. A ty jak tam wpadłeś?

- Jestem, cóż, jakby niedoszłym teoretykiem. Ale nietypowym...

Czy rzeczywiście? Red, Highet, Dietz, Thorpe, wszyscy w pewnym sensie ponieśli porażkę, ale w miejscu takim jak to można się jej wyprzeć. Ale gdzie nie ma porażek i wypierania się?

- Czy wasi ludzie zwracają w ogóle uwagę na nasze demonstracje?

- W Sekcji J? Nie bardzo.

- Zdaje się, że działamy przynajmniej na waszego szefa.

- Masz na myśli Higheta?

- Ten w małym czerwonym sportowym wozie. A ty? Co myślisz o wczorajszej?

- Boja wiem, wyglądała świątecznie, prawie zabawa kostiumowa. Nie uświadomiłem sobie z początku, że to Halloween...

- To była ceremonia. Egzorcyzmy.

- Och, daj spokój, masz na myśli to, że jesteśmy opętani...

- Przynajmniej przez swą arogancję, jeśli nie przez coś innego.

- To absurd, nie można nikogo przekonać przesądami...

- To się nie różni od waszych rytuałów, waszych prób jądrowych, równie absurdalnych i rytualnych, lecz naprawdę niebezpiecznych!

- To nie moje testy - rzekł i wspomniał “nadz. Dietz, Quine”. - Raczej nie potrafię dyskutować na ten temat.

Jej twarz, tak pewna siebie i zapalczywa, złagodniała. - Nie chciałam cię atakować - rzekła ciszej. - Jestem pewna, że ty...

- Aleja nie jestem pewien! Bo jeśli to rzeczywiście marnotrawstwo, te miliardy, dziesięciolecia, życia i talenty, wtedy to nie tylko ja, nie tylko mój błąd, ale coś złego u samych podstaw...

- Jeśli to błąd, potrafisz stawić temu czoło, przerwać to.

- Nie ma przerwy. To prawie tak, jak gdyby te rzeczy, nad którymi pracujemy... Wykorzystują nas do swoich narodzin. Mogłyby wykorzystać każdego.

- Przepraszam, Philipie...

- Nie, to nie twoja wina, ja po prostu... po prostu muszę wracać. Jej twarz wyrażała taką troskę, że prawie zapłakał z litości nad sobą. Nagle wstał i odszedł, brzydząc się swego kapryśnego serca i nienawidząc jej, że je poruszyła.


W nocy zbudził się zlany potem, tętno dziewięćdziesiąt, sięgnął po fiolkę z pigułkami, stojącą obok małego pudełka “Światło Snów” - Odblokuj Swój Wewnętrzny Potencjał - z plastikowym hełmem. Pigułki otworzyły równinę bezczasowości i mgły, gdzie, jak się zdawało, mieszkała zagubiona część jego osobowości. Potem wszystko było w porządku. Kiedy leżał, gapiąc się w gęstą ciemność sufitu, wróciła mu łatwość skojarzeń, wspaniałe zagadnienia uwodziły go i poddawały się jego dogłębnemu zrozumieniu, mądrość zwisała z nieba jak owoc. Kiedy zaczynał drzemać, podnosił się, by założyć hełm, jak opaskę wokół skroni. Gdy śnił, czerwone stroboskopowe światło w hełmie zamigotało, śledząc ruchy gałek ocznych i ocuciło go na tyle, by obserwował, lecz się nie budził.

Stacja bojowa lśni w próżni kosmosu. Broń obraca się, gdy cele wznoszą się rojem, jasne punkty na czarnej pustce sierpa Ziemi. Są zamazane, w srebrnej mgiełce antyradarowych konfetti. Nad sierpem odległe stacje zapalają się kulami światła, a ich promienie wystrzeliwują, zmiatają cele, lecz rój wznosi się za rojem, dziurawiąc atmosferę; zbyt ich wiele, by dało sieje zniszczyć, i sen zaczyna się znowu na innych stacjach, foliowa powierzchnia luster drze się, pociski, wychodzące jako promienie z ziemi, biją w górę i lustra szarpnięciami zmieniają położenie, by je zogniskować...

Świat się zmienił, wrogowie upadli i stali się zrujnowanymi republikami. Ajednak, mimo zmarnowania tego wszystkiego, na co pracowały Laboratoria, praca posuwa się nieustannie, duch upadł, strzały na pustyni wciąż trwają, jakby to był jakiś rytuał pokuty, jakaś czarna, nie kończąca się ceremonia, mająca przebłagać siły, które, tracąc swą stałą siedzibę, stały się groźniejsze. Teraz należy zdwoić wysiłki, by uniemożliwić tym siłom znalezienie nowej siedziby, by trzymać je z dala od Laboratoriów.

Zawrót głowy przy przebudzeniu. Darcie rzepów, gdy spada hełm. Bladawe światło świtu. Cisza, słabe dzwonienie w uszach, pierwszy świergot ptaków. I Quine zdaje sobie sprawę, że sen był prawdziwy. Wroga już nie ma. Lecz praca nadal trwa i trwa.


3

W ciągu następnych dni Lynn nie pojawiła się wśród protestujących. Ich liczba zmniejszyła się do małego kontyngentu, który czuwał codziennie przy głównej bramie, trzymając opadające płótno z wymalowanym napisem “Diabolis ex machina”. Quine, przejeżdżając swoim wehikułem przez bramę, zwolnił i zatrzymał się. W silniku cykały zawory, jakaś koparka przemykała przez główną drogę na ziemną ścieżkę, zakręcającą za budynek. Gdy przejeżdżał obok młota pneumatycznego, zamieniającego chodnik w kupę gruzu, zamknął okno w samochodzie przed napływającymi kłębami kurzu. Ten hałas odprowadził go aż za skalną fosę i do budynku, gdzie - za pbźno, by się wycofać - zobaczył Thorpe’a. Usadowiony przy komputerze Nulla, coś szybko wstukiwał. Nie zwrócił uwagi na wejście Quine’a.

- Dzień dobry - rzekł Quine.

- Już? Byłem tutaj przez całą noc. Masz tu coś do czytania.

Na stercie czasopism Quine’a - rok nie czytanych zapasów, kolorowe zakładki między stronicami oznaczały artykuły, które kiedyś nie czekałyby ani dnia - leżała odbitka kserograficzna opatrzona żółtą naklejką “Widziałeś to?” “Physical Review Letters”, 1954. Żart. Sarkastyczna uwaga na temat jego wieku?

- Wiem, że to stare - rzekł Thorpe. - Ale chyba ma zastosowanie. Widzisz, zaczynałem jako inżynier elektryk z dyplomem prowincjonalnej szkółki, nauczyłem się mechaniki kwantowej, czytając Diraca, sprawy nie zmieniają się aż tak bardzo. Mnóstwo pomysłów pozostawiono w zawieszeniu. W ten właśnie sposób, to znaczy... - jąkał się zakłopotany, że niechcący dotknął czegoś, co, jak sobie wyobrażał, jest czułym punktem Quine’a - chcę powiedzieć, po prostu, jeśli jesteś takim studentem jak ja, co nie ma znajomości, nie czyta ostatnich preprintów i nie docierają do niego najnowsze plotki, musisz się wybić w inny sposób. To jest właśnie mój sposób, przeglądanie starych, zapomnianych rzeczy, by na nich budować.

- Więc opowiedz mi o tym.

- Natknąłem się na to, gdy pracowałem dla Fisha i Himmelhocha i szukałem modelu wyjaśniającego reakcję zimnej syntezy. W porządku, wiem, bieżąca mądrość mówi, że nie ma takiej reakcji, to oszustwo, że jeśli coś tam się rzeczywiście dzieje, to procesy elektrochemiczne, wiem. Ale można wymodelować ten proces na sposób jądrowy, zjawisko nazywa się nadpromiennością. Równania są dość podobne. Highet dostrzegł związek.

- Z tym? Highet powiedział ci o Nadjasności?

- Bardzo zdolny facet.

- To dość poważne naruszenie tajemnicy państwowej.

- On jakby to obszedł, cytując legalnie opublikowaną literaturę. W każdym razie, teraz to już nie ma znaczenia, jestem już sprawdzony. Co o tym myślisz?

- Przeczytam, kiedy znajdę chwilę czasu - Quine położył odbitkę z powrotem na stos czasopism.

- Ale... chcę powiedzieć, że nie mamy dużo czasu. Czy powinienem się tym zająć;1

- Co robiłeś?

- Pozwól, że ci pokażę, zacząłem zmieniać twój program, lecz miałem parę py...

- Zmieniłeś moje pliki?

- Nie, nie, zrobiłem kopie, wszystkie zmiany robiłem na kopiach i tylko zastanawiałem się nad kilkoma rzeczami, na przykład, skąd wziąłeś tę tutaj tablicę rzeczywistą, co to jest?

- To tablica prętów. Kąty, długości, średnice, gęstości...

- W porządku, ponieważ widzisz, myślałem, że jeśli wstawić tu coś w rodzaju dziesięciu do minus dziesiątej...

- To grubość i nie możemy zrobić takich cienkich prętów, to niemoż...

- Ale jeśli pobawimy się przez chwilę tymi liczbami...

- Chwileczkę, co ty...

- Wtedy promień, o, to trochę zbyt krańcowe, lecz widzisz, co mam...

- Ale przecież, no nie, to znaczy jasne, możesz kazać modelowi robić cokolwiek, lecz musi on odpowiadać rzeczywistości!

- Po prostu staram się wyczuć system. Ale, o tutaj, chciałem wiedzieć, co robi ta funkcja, ta hiperbol...

- Tak, to jest krzywa odpowiedzi czujników, których używamy, ona... posłuchaj, czy to może poczekać? - i nie czekając, Quine wybiegł z gabinetu.

- Uwaga cały personel - ogłosił przyjemny żeński głos z umieszczonych wysoko głośników. - Od północy zespoły tygrysie przeprowadzą ćwiczenia ze ślepymi nabojami w tym rejonie.

Quine skręcił do toalety. W jej dalekim końcu, za rzędem umywalek i pisuarów, naprzeciw metalowych kabin, wisiała na haku torba gimnastyczna i ręcznik. Buchała stamtąd para i słychać było jakieś bębnienie. Quine oparł łokcie na umywalce i myjąc ręce, spode łba spojrzał w stronę kafelków, od których odbijał się echem bas:...bist du ein Thorund rein... Quine zobaczył w lustrze nie swoją wciąż bezgranicznie zdziwioną twarz, lecz zamgloną pustkę. Odwrócił się od kranu i spostrzegł kątem oka, jak z rozpraszającej się mgiełki wynurza się silne, białe, nagie męskie ciało, wycierające się ręcznikiem i nadal śpiewające:

- ...welch Wissen dir auch mag beschieden sein.


W przepastnym budynku nadzorowanym przez Dietza, Quine przyglądał się, jak długie metalowe rury są kolejno przyspawane do wielkiej monstrancji, w której, pół kilometra pod ziemią, spocznie bomba. Na końcach każdej z rur umieszczono czujniki, od których setki kabli pobiegną na powierzchnię. Dietz rozłożył techniczny rysunek cylindra.

- Już spawamy. Nie mogę czekać, aż mi powiesz, o co chodzi.

- Czy możecie wstrzymać to na dzień czy dwa? Gdybym miał jakiś pomysł, gdzie doczepić te cholerstwa, tobym ci powiedział; gdybym miał pojęcie, czego szukam...

- W porządku, przez jakiś czas możemy posuwać naprzód inne sprawy. Teraz, co do układu prętów...

- Taki sam. Nie ruszam tego.

- Proszę, dopilnuj, żeby Highet o tym wszystkim wiedział. Czasami wędruje tędy i jeśli sprawy mają się inaczej, niż oczekuje, jest bardzo nieprzyjemny.

Stanąwszy przed gabinetem Higheta, Quine podniósł właśnie rękę, by zapukać, gdy dobiegło go stanowcze chrypienie Higheta.

- ...jak Kammerer, wie pan, nie jest ważne, kto się myli, jest ważne, kogo winią.

Odpowiedź Thorpe’a była ledwie słyszalna.

- ... żałuję biednego sukinsyna, utknąć w jego wieku na tym stanowisku, prawie się nie pokazuje...

- ...nigdy nie zaczęto realizować jego projektów - znowu dobiegł głos Higheta.

Uszy Quine’a zapłonęły, drzwi przed nim stały się płaskie i nierealne. Opuścił dłoń i poszedł dalej holem, nic nie widział, nie błądził jedynie dzięki znajomości terenu - raczej z pozycji więźnia niż eksperta. Dotarł za róg do fontanny i przestudiował tablicę ogłoszeń: “Sekcja O, potrzebny programista do modelowania słupów ziemi po podziemnych wybuchach bomb, Sekcja K, potrzebny ekspert od LASS, Sekcja Z poszukuje multimedialnego guru, Sekcja B, inżyniera materiałoznawcę”. Minęło go dwóch młodych ludzi.

- Nie czuję specjalnej lojalności w stosunku do OOP - mówił jeden z nich.

Quine pobrnął do następnego rozwidlenia korytarzy, gdzie wypukłe lustro nad nim dawało anamorficzny obraz tego, co dzieje się za rogiem. Z poprzecznego korytarza wyłoniła się tam Nan z żylastym brunetem w niebieskiej trykotowej koszuli. Muskuly i ramiona bruneta były twarde i opalone. Para wymieniła kilka słów. Mężczyzna położył dłoń na karku Nan i schylił się, by pocałować ją w usta. Quine odwrócił się i poszedł tam, skąd przybył. Zwolnił dopiero, gdy uświadomił sobie, że prawie okrążył budynek. Cofnął się do drzwi Higheta i wszedł bez pukania. Highet był sam.

- Zabierz Thorpe’a z mego gabinetu.

- O co ci teraz chodzi, Philipie?

- Jest taki ważny, daj mu własny metraż, nie chcę, by się koło mnie kręcił.

- Myślałem, że będziesz wdzięczny za towarzystwo, myślałem, że okaże się dla ciebie użyteczny.

- Co to ma znaczyć?

- Thorpe dobrze się zachowuje, mógłbyś się od niego czegoś nauczyć. Wykaż trochę ducha współpracy. Biedny chłopak czuje, że go zostawiłeś samemu sobie.

- Będę z nim pracował, ale nie muszę go lubić ani dzielić z nim pokoju. Wystarczy już, że są tam wciąż graty Nulla.

- Thorpe ma swój gabinet. Jeśli chcesz, by nie przesiadywał u ciebie, powiedz mu to. Przy okazji, przyjechał tu Reti z wizytą, może chcesz mu złożyć wyrazy szacunku. Zamiast biegać tam na dole z Dietzem w Dziale Produkcyjnym.

- Ktoś musi pilnować szczegółów.

- Pozwól, że coś ci powiem. Philipie, jestem sprytnym facetem, ale mówiąc brutalnie i uczciwie, fizykiem jestem drugorzędnym. Mam pomysły, lecz brak mi wytrwałości, wiem to od dwudziestu lat. Umiem się jednak ustawić i posługiwać innymi ludźmi, by dostać to, czego chcę. Wygraj. Wiesz, pomożemy sobie wzajemnie, by dobrze wypaść.

Z korytarza zaczęły dochodzić odgłosy rozmowy i Highet ściszył głos.

- Jedna z dróg na tym świecie prowadzi w górę. Jest również droga w dół. Nie istnieje natomiast stanie w miejscu. A ty, przyjacielu, stałeś w miejscu już dość długo. Powiedziałbym, że wkrótce będziesz musiał podjąć kilka decyzji dotyczących swojej kariery, zanim ktoś podejmie je za ciebie.

Horatiu Reti, z dwoma fagasami z Laboratoriów po bokach, wszedł powoli do gabinetu Higheta, stukając laską. Jego błękitne oczy zerknęły zza grubych soczewek na Quine’a w odpowiedzi na pozdrowienie. Reti go jednak nie rozpoznał.

- Ach, mój młody przyjacielu, jak się masz?

- Pamiętasz Philipa Quine’a, Horatiu. Ten piękny detektor fotonów, który dla nas zbudował?

- Oczywiście, oczywiście.

- Tak więc oto spotkaliśmy się, trzy pokolenia najznakomitszych talentów fizycznych.

- Tak, tak, pochodnia wiedzy została przekazana.

- Naprawdę, muszę już...

- Nie, Horatiu, zostań. Philip zamierza uzyskać dane, potrzebne nam, by uciszyć krytyków.

- Ach, krytycy, nie musimy zwracać na nich uwagi.

- Z twojej wspaniałej pozycji może tak to rzeczywiście wygląda, ale ja mam do czynienia prawie codziennie z tymi głupcami i naiwniakami. Czy wiesz, co powiedział mi przedwczoraj senator, senator Stanów Zjednoczonych? Nazwał to miejsce naukowym burdelem.

- Wiem, o kim mówisz. Jestem pewien, że burdele zna dobrze, jednak jeśli chodzi o naukę, to ignorant.

- Niestety, ten ignorant przewodniczy komitetowi, który nadzoruje nasze finansowanie, więc muszę mieć z nim do czynienia.

- Skoro mówimy już o wpływach, znowu widuję tu tego lewicowego dziennikarza. Dlaczego go wpuszczasz? Sześć miesięcy temu nadużył mojego zaufania, stosując taktykę rodem z najgorszego rynsztoka.

- Mówisz o Steradianie? To użyteczny idiota. Jest tak zadufany w sobie, że pozwalam mu podsłuchać niektóre rzeczy, to, co chcę, by ukazało się w druku, popatrz tutaj... - Highet wziął z biurka złożoną gazetę. - Projekt “Promienność” posuwa się naprzód. Widzisz, to po prostu złoto. Jest tak podniecony, gdy usłyszy coś, co może być tajne, że wyłącza się jego zmysł krytyczny. Widać, jak dygocze z podniecenia niby szczeniak.

- Trzymaj go z dala ode mnie, nie chcę mieć z nim do czynienia. Jak stoimy z testami?

- Potrzebujemy ich więcej. Jak zawsze. Utajnienie prób pomogło uniknąć krytyki, ale wciąż nas nie doceniają finansowo.

- Ile potrzebujecie?

- Dodatkowe trzysta milionów w przyszłym roku.

- Pomówię z prezydentem. To na Nadjasność?

- Tak. Z pewnością potrafimy wykazać ilościową zgodność z teorią. To tylko kwestia czasu i pieniędzy.

- Tak jak wszystko.

- Wybacz mi, Leo, jeśli chodzi o tę umowę, my...

- Philip ci powie, jak blisko już jesteśmy. On i jego asystent zrobili ogromne postępy, po prostu ogromne.

- Tak? Opowiedz mi o tym, młody przyjacielu.

- Cóż, myślę, że za wcześnie mówić o tym w ten sposób. Mamy strzelanie w przyszły piątek. Wtedy będziemy wiedzieli lepiej.

- Philip jest za skromny, to jego słaby punkt.

- Nie, po prostu myślę, że potrzebujemy znacznie więcej...

- Więcej funduszy. Fundusze to zasadnicza kwestia. W dalekiej perspektywie widzimy zwartą wiązkę promieni, wystrzelających na tysiąc mil i rozchodzących się tam najwyżej na metr. Widzimy jedną jedyną stację bojową zestrzeliwującą wszystkie pociski, które zdoła wypuścić wróg.

- To wspaniale, mogę powiedzieć prezyden...

- Ale...

- Horatiu, posuwamy się także naprzód z twoimi przechwytywaczami. Jako część ogólnego systemu.

- Baldur?

- Mniejsze, szybsze, sprytniejsze, tańsze. Rozmieszczenie ich kosztuje mniej niż trzydzieści miliardów. Tanio jak barszcz.

- Już dwadzieścia lat temu wydawało mi się, że trzeba tylko bardziej zaawansowanej techniki, by zrealizować ten pomysł. To dobrze, że mamy tutaj tradycję, historię i kulturę.

- Tak jak Odyseusz, nigdy nic nie tracimy.

- Och, czy rzeczywiście nigdy nic...

- Philipie...

- ...chyba, że próbujemy uzyskać tysiącmilowy promień, kiedy żadna próba nigdy nie...

- Philipie...

- W każdym razie, jak długo, według ciebie, zdołamy tak się utrzymywać? To jest...

- Tak długo, jak będzie trzeba.

- A pan, co o tym sądzi, doktorze Red?

- Mój młody przyjacielu, jestem optymistą.

- Philipie, chciałbym zamienić z tobą słówko. Przepraszam na chwilę, Horatiu – Highet jedną ręką objął mocno Quine’a, wyprowadził go do przedpokoju i rzekł cichym, opanowanym głosem: - Pewnego dnia, wkrótce, bardzo niedługo, przestanę dawać ci wciąż okazje do naprawiania błędów. Jeśli tym razem przyjdziesz z pustymi rękami, będziesz załatwiony. Jasne?

- To znaczy co? Co zrobisz?

- Nie wiem. Nie wiem, lecz będzie to straszne, ostateczne i obiecuję ci, że nigdy o tym nie zapomnisz. - Highet podniósł głos, by brzmiał szczerze i przyjacielsko: - Dobry chłop z ciebie! Daj mi znać.

I wrócił do swego gabinetu.


Gdy niebo ciemniało, życie w budynku przenosiło się do Sekcji X, do Kojca, gdzie młodzi ludzie pracowali nad pomysłami jeszcze bardziej spekulatywnymi niż Nadjasność, i Quine po raz tysięczny powrócił do teorii, z ciężkim sercem człowieka wracającego do pozbawionego miłości domu. Matnia. Jak gdyby pod znieczuleniem cienkim drutem przeszyto mu żyły i teraz, gdy powróciło czucie, każdy ruch mógł go rozerwać. Nerwowo włączył radio - “roztapia się w kolorze czerwonawym, kiedy wchodzi w cień Zie...” - i wyłączył je, gdy znowu ujrzał nachyloną głowę Nan, dłoń mężczyzny zamkniętą na jej karku, obojczyk i ciepłe pulsowanie przebiegającej obok żyły.

Na białej tablicy Nulla różnobarwne delty, sigmy, omegi, całki, niczym podstawowe siły, tkały elegancki wzór wokół pustki. Z zagraconego biurka wziął “Century 21 Labs Quarterly”. Zmieniający się świat zapowiada, że nauka będzie odgrywać większą rolę. Akceptowalne poziomy społecznego ryzyka. Opinia publiczna nie w pełni rozumie. Świat wolny od zagrożeń to nierealne. Rewolucyjnie nowa technika. Znaczne ulepszenie. Ważne dla szeregu celów narodowych. Unikalna wiedza międzydyscyplinarna. Dwaj młodzi ludzie, jeden właśnie miał czymś rzucić, zderzyli się przy wejściu do jego gabinetu. Zamknął drzwi, odcinając rubaszny śmiech i “... nauczy cię trochę hydrodynamiki!”

Artykuł na wierzchu stosu, napisany w 1954 roku przez Blacka. Obejrzał spis cytowanej literatury, a potem czytał od początku, często zatrzymując się, by jeszcze raz przeczytać z zajadłością, która korygowała jego chrome - kiedyś tak wyostrzone - poczucie rytmu myśli i potwierdzeń, sondowania i testowania, obrony i rozstrzygania. Teraz, by to ogarnąć, musiał powolnie i żmudnie skupiać uwagę. Kiedy czytał, wzrastał jego szacunek dla Thorpe’a, mimo że w nim samym otwierała się pustka. Gdy skończył, patrzył w przestrzeń, a potem sięgnął nad biurkiem, by wyłączyć światło.

Zaterkotał telefon. Po drugim dzwonku podniósł słuchawkę. Zanim się odezwał, przez chwilę trzymał ciszę przy uchu. W ciemności ekran komputera, którego luminofory zostały naładowane wygaszonym już oświetleniem pokoju, tworzył lekko opalizujący, znikający kwadrat.

- Quine.

- Cześć, tu Lynn. Dziś w nocy włażę z przyjaciółmi na Mont Ohlone, chcesz się przyłączyć?

- Cóż...

- Wiem, że zapraszam w ostatniej chwili.

- Nie, chcę powiedzieć: jasne, czemu nie.

- Świetnie! Spotykamy się przy bramie parku około dziewiątej. To piętnaście kilometrów na północ od Crow Canyon Road.

W holu kawałek rurki chirurgicznej, zawiązany na obu końcach, leżał pęknięty w kałuży wody. Gdy Quine opuścił budynek, włączyła się srebrna mgiełka spryskiwaczy i w świetle reflektorów zamigotały tęcze. Przejechał obok zaparkowanych pojazdów i uzbrojonych ludzi w panterkach.

Na miejsce dotarł wcześniej. Patrzył na rozgwieżdżone niebo. Rzadko aż tak się oddalał od świateł miasta. Orion, Byk, Wielki Pies. Wzrok sięgał w przestrzeń międzygwiezdną. Gdzie w tej czerni tkwią nasiona miłości? Nasiona sensu? Czy może zepsucie jest cechą samej Istoty, złem w samym korzeniu?

Zbliżał się jakiś samochód. Światła więzły w drzewach. Potem, na ostatnim zakręcie, zgasił reflektory, potoczył się z wyłączonym silnikiem i stanął.

- Mark, Jackie, to jest Philip.

- Dlaczego szepczemy?

- Park jest zamknięty.

Ominęli zamkniętą bramę i przeszli obok odsuniętego od ulicy, otoczonego drzewami budynku. Na drugim piętrze zamigotało przyciemnione światło świetlówki, ani świecącej, ani ciemnej, jąkającej się między tymi stanami. Pięćdziesiąt metrów dalej zeszli z drogi na szeroką ścieżkę, która kreto wspinała się wśród czarnych dębów, a potem wśród wawrzynów. Rozległ się krzyk sowy.

Idąca z przodu Jackie zaśmiała się i dotknęła ręki Marka, nie dotykiem kochanki, ale gestem bliskości ze światem, ta sama dłoń pieściła powietrze i poszycie lasu. Rozmawiali po cichu o znajomych, zaimki “on” i “ona” wypryskiwały ponad poziom słyszalności i spadały poniżej jak nocne ćmy. Lynn, krocząca obok Quine’a, pociągnęła za nisko rosnącą gałąź. Liście z trzaskiem oderwały się. Rozgniotła je pod nosem Quine’a, racząc go silnym tchnieniem mięty i żywicy.

- Słodki wawrzyn - rzekła - poświęcony Apollinowi, ale to nie wawrzyn europejski, laurens, to wawrzyn kalifornijski, umbellularia - jej język pieścił płynne głoski.

Wspinali się, aż wyszli z lasu na otwarte zbocze. Ścieżka wiodła przez długą wysuszoną trawę do następnego ciemnego zagajnika. Księżyc jeszcze nie wzeszedł - omywał tylko światłem wschodnie niebo. Dolinę od południa wypełniał migoczący zbiór punktów. Na jego krawędzi znajdował się zalany reflektorami teren Laboratoriów.

- A tu mamy Artemisia tńdentata - rzekła Lynn, wdychając zapach oderwanej od bylicy gałązki z szarymi listkami. - Powąchaj. Zastanawiam się, który z bogów to lubi.

- Skąd to wszystko wiesz?

- Tu właśnie wyrosłam. To dla mnie zapach domu. W ten właśnie sposób rozpoznaję, gdzie jest moje miejsce.

- Spójrzcie! - zawołała Jackie. - Zielona gwiazda! Czy to planeta?

Quine odnalazł blady dysk w Baranie, na szerokość dłoni od Marsa, obok Plejad. Wiedział, że to nie gwiazda, lecz promień lasera, wychodzący piętnaście kilometrów na południe od nich, przebija się sto kilometrów, aż do krawędzi kosmosu, gdzie w jego cieple żarzyły się atomy sodu.

- Nie, to nie planeta, lecz pewien cud zrobiony dziwacznym urządzeniem - powiedział do Lynn.

Zaśmiała się, rzuciła gałązkę o cierpkim zapachu i pobiegła do następnego zagajnika, a on za nią. Dróżka opadała i wznosiła się uwodzicielsko, jak słodki zakamarek u nasady pleców. Biegł, aż potknął się i rozciągnął na ziemi. Serce mu łomotało, włosy na karku mu się nastroszyły. Co usiłował prześcignąć? W zagajniku czuło się niemal obecność jakiejś istoty. Bał się jej, choć była dobroczynna. To nie śmierć, lecz gdyby jej na to pozwolił, zmieniłaby jego życie.

Stały przed nim trzy roześmiane postacie.

- Wszystko w porządku?

Quine poczuł przez chwilę wstyd, nie z powodu upadku, lecz ze względu na fałsz swej pozycji w stosunku do tych dzieci. Błędów w jego życiu odwrócić się nie dało - ich błędy ciągle jeszcze były odwracalne. Chciał pożyczyć od nich wdzięk młodości, to właśnie napawało wstydem. Mark wyciągnął ku niemu dłoń. Quine ją uchwycił. Postawiony na nogi, wyszedł za nimi z zagajnika.

Jackie otworzyła plecak i wyciągnęła chleb, ser, owoce, plastikową butelkę z wodą. Jedli, siedząc na trawie. Czarna linia szczytów rysowała się ostro na tle nieba. Między drzewami błyszczały fragmenty wschodzącego księżyca.

- Pochodzisz z tej okolicy, Philipie?

- Ze Wschodu. Chyba tak jak każdy? Mieszkam tu pięć lat.

- Właściwie jesteś tubylcem. Czym się zajmujesz?

- Komputerami. Piszę oprogramowanie dla Taliesin Systems.

- Mój znajomy pracował dla CodeWin, może go znasz.

- To olbrzymia dziedzina.

- Z każdym dniem większa - rzekła sucho Lynn.

- Ach, spójrzcie, spójrzcie na księżyc.

Napuchły, wynurzył się zza linii szczytów, nie wschodząca bogini, lecz pozbawiony powietrza świat, już opisany, zdeptany i podzielony na satrapie górnicze, przemysłowe i obronne, oczekujący na zasiedlenie tylko do chwili, gdy ekonomiści stwierdzą, że te projektowane przedsięwzięcia zapewnią bardziej niezawodne i większe zyski, niż można to osiągnąć przy obecnym poziomie techniki.

- Zawarliśmy kontrakt z firmą lotniczą - kontynuował Quine - na sterowanie balonów na niskiej orbicie. Balonów o średnicy kilku kilometrów - pozorna wielkość taka jak księżyca. Przekazywałyby wiadomości.

- Wiadomości?

- Wiadomości handlowe, loga. Reklamy.

- Ależ to... - zaczęła Jackie, lecz Mark jej przerwał.

- Czy gdzieś o tym nie czytałem, że Klub Sierry wniósł do sądu skargę...

- Może i tak, my po prostu mamy kontrakt, nie orientuję się w tym tak naprawdę.

Jackie spojrzała na Lynn i zdawało się, że temat przestał ją interesować. Wznowiła swą cichą rozmowę z Markiem o tych i owych. Lynn oddaliła się, zmuszając Quina, by szedł za nią w pewnej odległości, zostawiając go z tyłu - nie uważa cię za kolegę, uważa cię za coś więcej i to przeraża... Dognal ją na szczycie, gdzie czekała ze skrzyżowanymi ramionami, twarzą zwróconą ku dolinie.

- Philipie, to moi przyjaciele. Nie okłamuj ich.

- To tylko taka próba. Zwyczaj z Laboratoriów. Nie podobam ci się jako król oprogramowania?

- Robisz to często? Mydlisz ludziom oczy?

- Nie to... posłuchaj, to po prostu brzydkie przyzwyczajenie. Obronne. Czasami musisz to robić, tam, by zbliżyć się do swego celu, łganie to prawie gra - sprawdzenie, czy ten drugi jest dość sprytny, by się połapać.

- I Mark nie okazał się dla ciebie dość sprytny. Wziąłeś jego dobrą wiarę za głupotę.

- Nie, to..

- Usiłuję cię zrozumieć. Odpłacasz fałszem za przyjaźń?

- To... nie wiesz, co się tam dzieje, z czym się zmagam, właśnie w tej chwili...

- Więc mi opowiedz.

- Nie mogę.

- Rzeczywiście, jesteś ich marionetką.

- Wiem o tym.

- Nie możesz tego rzucić?

- I co robić!? Odwrócić się od jedynego miejsca, gdzie... gdzie moje zdolności się liczą, od wszystkiego, co mnie określa?

- Czego byś chciał, Philipie?

- Chciał? Chciałbym, by zwrócono mi pięć lat. Przedtem byłem uczonym.

- Przecież cię z tego nie obrabowali.

- Jednak tak, całkowicie poświęciłem się, a teraz grożą mi konsekwencje za coś, na czym mi nie zależy. Tak to już jest, właśnie, i tak cię zawsze wydmuchają, więc musisz zapewnić, że to za coś, co jest dla ciebie ważne...

- Ale ty, nie mogę w to uwierzyć, ludzie cię nie obchodzą, stoisz z boku, złościsz się i najeżasz, kiedy ci się wydaje, że ktoś cię krytykuje, a potem myślisz, że cię wydmuchano?

- Lynn...

- Nie wiem, co powiedzieć, naprawdę nie wiem. Rozumiem, że jesteś zgorzkniały, ale ty po prostu obnosisz się z tym, to... to prawie duma...

- Duma...! Mam na głowie nierozwiązywalny problem, dane, które są do bani, oszukańcze prognozy, wizytację Kongresu w przyszłym tygodniu, kilka dni na udowodnienie czegoś nieprawdziwego, a ja spaceruję sobie w świetle księżyca, ponieważ nie wiem, co robić. To nie duma, to desperacja...

- Jest aż tak źle? - podeszła o krok, z twarzą ukrytą w księżycowych cieniach. Nagle poczuł potrzebę, by go dotykano i pocieszano, lecz jakiś skurcz, nieznany, lecz straszny, kazał mu stać w bezruchu. Po kilku chwilach oczekiwania cofnęła się.

Powrócili do miejsca, gdzie Jackie pakowała resztki pikniku. Nadal rozmawiała z Markiem.

- ... tak więc idę, czekaj, zatrzymaj się, no właśnie, to są już granice i on chyba chce, więc co ja robię? - wręczyła paczkę Lynn. - Weźmiesz to? - i objęła Marka z tyłu. Jej obciągnięte bielą ramiona wokół jego torsu, paski jej ogrodniczek z krótkimi nogawkami, ciemny X na plecach, nagie łydki. Oboje, kołysząc się po kaczemu, schodzili w dół stoku.

Na parkingu Lynn spytała Jackie:

- Podwieziecie mnie?

- Mark, tylko żartowałem z tymi balonami - zawołał Quine.

Mark podniósł z uśmiechem wzrok, walcząc z kluczykami.

- Ach tak?

- Dziękuję, że mnie zaprosiliście.

Wsiadł do samochodu, w schowku na rękawiczki znalazł tabletkę, wyjął z opakowania i na sucho ją przełknął.


W mieszkaniu był zaduch. Coś jakby zastarzały dym i gnijące jedzenie, z domieszką czegoś bardziej cuchnącego, przypominającego metaliczny odór jasnozielonego szlamu z tamtej otwartej rury. Z początku myślał, że to z zewnątrz, z miejsca, gdzie wcześniej naprawiali dach. Ale na ganku powietrze było czyste. Uklęknął na dywanie i nic nie poczuł. W kuchni pochylił się nad zlewem. Również nic. Wycisnął z butelki perełkę mydła na gąbkę, nalał do zlewu gorącą wodę, wytarł zlew i przepłukał. Wyszorował wierzch kuchenki. Wentylator sufitowy pokryty był szlamem z tłuszczu i pajęczyn. Quine przystawił krzesło, by go dosięgnąć. Na kuchenkę spadła ciemna bryłka. Wziął kombinerki i zluzował nakrętki przytrzymujące osłonę, potem uderzał trzonkiem, by skruszyć zaschniętą farbę wokół krawędzi osłony. Gdy ją zdjął, zaniósł do zlewu, dzierżąc w obu dłoniach, jak święty kielich.

W jej wklęsłościach zebrała się połyskująca smoła. Przez kilka minut szorował osłonę - rozpuszczona sadza wymywała się z wolna do zlewu. Potem odwinął metry papierowego ręcznika, zwilżył go i namydlił, po czym wszedł na krzesło i wielokrotnie przemywał rękaw, skrzydła i rdzeń wentylatora. Lepka, brązowa maź przylgnęła do ręczników, do palców. Dalej w zagłębieniu, gdzie nie miał dostępu, zebrało się więcej smoły.

Spocił się. Wyszedł na ganek. Księżyc był przyćmiony, pełny, nienaturalnie czerwonawy, jakby widziany przez dym. Quine patrzył oczarowany i wystraszony, aż uświadomił sobie, że to zaćmienie. Ta wiedza przegnała i strach, i oczarowanie.

Gdy wrócił, zapach już na niego czekał. Zrozumiał, że odtąd wszystko będzie tak pachniało. Przez chwilę siedział przy stole z zamkniętymi oczyma, potem wziął gazetę, chcąc znaleźć “Czyszczenie dywanów”, lecz dziennik otworzył się na: “Całodobowy odzew Betty” i “Rozmowa miłosna $2 za minutę”. Patrzył z rezygnacją na kapryśnie wydęte usta, wypukłe czoło, włosy w nieładzie, jakby dopiero co wyłoniły się z morza; pod błyszczącą czarną peleryną bielizna ułożona w bardzo subtelny sposób. Jego dłoń znalazła słuchawkę i po odległym świergocie cichy, przymilny głos, zadrżał mu w uchu jak język. Odsunął się nagle od słuchawki i wyłączył światła, a głos, nie słuchany, dyszał w ciemność, a na podłodze zbierało się czerwonawe, księżycowe światło.

Wziął prysznic. W parze pożądanie chwyciło go niczym mdłości. Niewesoło poddał się mu. Smagała go gorąca ulewa. Błyskały mu niespójne obrazy i porozbijane geometrie. Strumyczki wody popychały księżycowoblade kulki ku otworowi ściekowemu. Opróżniony, wytarł się ręcznikiem. Na umywalce leżała pasta do zębów Nan, jej szczotka, szminka, tusz do rzęs. Na spłuczce klozetowej stała otwarta kosmetyczka z pikowanej bawełny, pokazując kapturek, żel, tampony, witaminy, oksykort, spinki, klips do włosów, płyn do soczewek kontaktowych i szklany słoiczek kremu do twarzy. Gdy Quine wycierał włosy, koniec ręcznika zaczepił o zamek kosmetyczki. Zawartość wysypała się na kafelki podłogi. Upuścił ręcznik i ręką zmiótł wierzch spłuczki. Złapał kosmetyczkę i cisnął nią. Słoiczek wyleciał i rozbił się o ścianę.


4

Suche liście sykomory szorowały po chodniku, niesione gorącym wiatrem z zachodu, z odległej pustyni, przez znieruchomiały przybrzeżny niż. Przez wzgórza na wschód od miasta, do doliny wpadały tumany kurzu, zapach nawozu z pól i mgiełka dymu. Gdy słońce podnosiło się, przecinając kolejne warstwy zanieczyszczeń, Quine - który wybrał tylne wejście do Laboratoriów, by uniknąć protestujących - przejeżdżał obok martwej winnicy przy północnym krańcu ogrodzenia. Zatrzymał się, zgasił silnik i radiowe “...ści tysięcy akrów w płomieniach”.

Brama była zamknięta, lecz nie na klucz. Nad nią widniał nowy jaskrawy znak: koniczynka niebezpieczeństwa biologicznego i “Uwaga. Miejsce pilotowe alfa łagodzenia środków toksycznych. Nie wchodzić”. Brzęczenie much wznosiło się i opadało, jak odgłos turbiny. Za bramą muchy milczały. Resztki łodyg uschniętej winorośli wiły się wokół pionowych prętów deszczownicy. Na ziemi chromowozielona błona pokrywała potrzaskaną szarą szlakę. Kora wyschniętego pnącza przylgnęła Quine’owi do palców niczym biały popiół. A potem od strony winnicy powietrze napełnił ciepły, wilgotny gaz jelitowy. Fetor jak treść pokarmowa zdychającego zwierzęcia. Pobiegł z powrotem do samochodu, krztusząc się i plując. W przydrożnym hydrancie przepłukał usta, twarz, włosy, dłonie, a jednak smród, jakby skorodowanego metalu, nie zniknął. Który z bogów lubi takie zapachy?

Przy biurku Nulla pracował Thorpe.

- Dzwonił Bernd Dietz. Musi wiedzieć, gdzie umieścić czujniki. Dzisiaj.

- Kusi mnie, by je zostawić tam, gdzie były przy ostatniej próbie.

- Nie możemy tego zrobić, Highet by...

- Dlatego właśnie mnie kusi.

- Tak, potrafi być z niego niezły kutas.

- Nie wtedy, gdy grasz według jego reguł. Zawsze ma pod ręką marchewkę.

- W każdym razie mam kilka pomysłów, ale musisz je przejrzeć, powiedzieć mi, które się nie nadają, naprawdę nie mamy chwili do stracenia i...

- W porządku, załóżmy zatem, że Black ma rację...

- Och, przeczytałeś to...

- Załóżmy, że szukamy kwantów jako zlokalizowanych cząstek, sterowanych fizycznie rzeczywistym polem...

- Wiesz, Highet naprawdę solidnie mnie o to smażył, kiedy przyjechał do Utah, przepuścił przez wyżymaczkę, kazał mi uzasadnić wszystkie założenia, ale po godzinie przekonałem go i sądzę, że naprawdę szanuje...

- To cały Highet, cały on - klaps i głaskanie.

- A teraz przypuśćmy, że...

- Jesteś w rym dobry. I bardzo szybki.

- Robienie komercyjnego oprogramowania, wiesz jak to jest, osiemnastogodzinne dni pracy świetnie cię dostrajają.

- Nie ruszaj tego, nie możemy zmieniać tablicy prętów, mówiłem już to Dietzowi.

- A możemy ją obrócić?

- Niewykluczone. Sprawdzę.

Zaprogramowany przez Thorpe’a model stopniowo zaczynał wykazywać pewne korelacje. Po kilku godzinach w wyniku jednej symulacji uzyskali pierścień. Potem przez całe godziny nic. Milcząc, zjedli obiad w bufecie, a potem powrócili do pracy. Thorpe przez godzinę programował, potem uruchomił model. Pierścień. Obracał prętami: moc skoczyła i pierścień skurczył się do punktu. Gapili się w ekran. Thorpe ssał kciuk.

- Co o tym myślisz?

- Wygląda w porządku.

- Wygląda fantastycznie. Jest setki razy jaśniejszy niż dane z ostatniej próby. Ale model skręcił się i poszedł w diabły.

- Nie widzę nic, co by mogło być źle.

- Nie... więc umieścimy czujniki tu... widzisz, ja właśnie pracuję w ten sposób. Nie jestem teoretykiem, nie mam takiego przygotowania jak ty, potrzebuję maszyny, żeby zanurzyć się w program, poczuć system...

- W każdym razie to wspaniała praca. Nie mógłbym tego zrobić. Próbowałem od miesięcy.

- Ale sprawa polega na tym, że w pewnym sensie jest to tylko przestawianie liczb. Nie wiem, czy program modeluje coś realnego.

- Wkrótce się dowiemy.

- Podejrzewasz, że coś jest źle?

Quine wzruszył ramionami.

- Niczego nie dostrzegam.

- Nie jesteś przekonany.

- Nie muszę być. Tu mamy właśnie to, czego oczekuje Highet, prawda?

- Taa, ale tobie się wydaje, że ja w gruncie rzeczy robię coś innego, no nie?

- Nie...

- Ponieważ nigdy bym tego nie zrobił.

- Jestem pewien, że ty...

- Od czasu Fisha i Himmelhocha muszę być bardzo ostrożny. Zostali ukrzyżowani, po prostu ukrzyżowani, są pariasami, ich kariera jest skończona. Wszystko, co ma coś wspólnego z zimną syntezą jest zbrukane, równie dobrze mógłbyś twierdzić, że pracujesz nad perpetuum mobile. A ja byłem w tamtym zespole, w tamtym laboratorium.

- Perpetuum mobile prawdopodobnie sprzedałbyś Highetowi. Przynajmniej jako argument w dyskusji.

- Mnie się to nie wydaje zabawne. Nie miałem nic wspólnego z tamtą katastrofą. Chciałbym to wyraźnie podkreślić.

- Jasne. Rozumiem.

- Przepraszam za swoją drażliwość. To po prostu zmęczenie. Byłeś wspaniałomyślny, że pozwoliłeś mi grzebać w swoich programach i w tym wszystkim. Naprawdę myślałem, że usadzisz mnie przy jakichś ochłapach, ale pozwoliłeś mi, prawda? Dałeś mi wszystkie szczegóły testów i pozwoliłeś robić z nimi coś interesującego. To może mnie daleko zaprowadzić i nigdy ci tego nie zapomnę.

- Może byś poszedł do domu i trochę się przespał?

- Tak, jestem skonany.

- Weź sobie jutro wolne. Zawiadomię Higheta.

- Nie, nie, przyjdę. Musimy złożyć zamówienia.

- Ja to zrobię, nie przejmuj się.

- Chcesz zostać tu dłużej?

- Nie, na Boga, która godzina, północ?

- Druga.

- Nie, wychodzę za pięć minut. Zamówienia napiszę jutro.

- Och, chciałem powiedzieć, że jest tu dla ciebie jeszcze coś do czytania... - Thorpe, z pewnym wahaniem, położył na stosie Quine’a zszyte odbitki, spojrzał mu w oczy i wyszedł.

Był to nowy artykuł Sorokina. Pracującego teraz w prestiżowym ośrodku. Dożywotni profesor. Quine przerzucił tekst, jakby czytając wiadomości z oddalonej galaktyki lub odległej epoki. Artykuł ugruntowywał teoretycznie i rozszerzał pracę, którą wykonali razem, eksperyment, który ich rozdzielił. Było jasne, że teraz wyodrębniła się nowa gałąź fizyki i że Sorokin ma w niej dominującą pozycję. Quine stłumił odruch zazdrości i żalu nad samym sobą. Szczęściarz Sorokin.

Zamiast jednak iść do domu, Quine rozłożył na części programy Thorpe’a i dokładnie przestudiował wprowadzone zmiany. Jako wejście modelu podał nowy zestaw energii - punkty zgromadziły się wokół ogniska. Z innymi energiami znowu pojawiło się to samo ognisko. Coś się nie zgadzało, czuł to. O, tak, jego instynkt jeszcze nie zdechł.

Tuż przed świtem znalazł to. Thorpe nie tylko zmienił położenie czujników, ale również ich odpowiedź impulsową. Całkiem przypadkowo wzmacniała ona teraz pewne długości fal, identycznie jak same czujniki berylowe, gdy uderzało w nie promieniowanie bomby. Nic dziwnego, że pasowało to tak dobrze do danych. Teraz, gdy to dostrzegł, feler ujawnił się w pełnym świetle, jak figura w złudzeniu optycznym. Jak klej w karcianym domku. A na dole w rogu tablicy Nulla, częściowo starte, co to? Tak, ta sama funkcja, to samo zniekształcenie. Całe miesiące Quine widział ją kątem oka. Stracone miesiące. Złe od samego początku. Błąd czy oszustwo? Teraz nie sposób się dowiedzieć. Może zaczęło się od jednego, skończyło na drugim. Trzeba iść spać. Na zewnątrz słabe światło. Ale czekaj. Jeśli usunąć deformację, jeśli przestaniesz szukać promienia, z zagadnienia odlecą plewy i wzory ujawnią coś całkiem innego.

Do pomieszczenia wkroczyła Obecność. Brzemienne powietrze i tańczące światło. Zamiast stacji bojowej przed oczyma jego duszy pojawił się zharmonizowany przypływ promienności, całe światło wszechświata o barwach i długościach fal przekraczających zwykłe widzenie, napływał zawiłym ornamentem, spleciony i pośredniczący między materią a energią, falą a cząstką, fenomenem a noumenem. Oto tu leżała zasadnicza tajemnica, otwierająca się, by ją poznał, i tuż na progu objawienia uświadomił sobie, że jest nie przygotowany na przejście do królestwa światła i wycofał się. I Obecność, niczym łania w lesie, wystraszyła się i już jej nie było.

Zimna wściekłość z powodu własnych wzgardzonych i pogrzebanych aspiracji. A potem, jako rekompensata, wiedza odrodzona, jako narzędzie potęgi. Choć tajemnica uciekła, informacja jest pewna. Tak muszą czuć się anioły promieniujące pewnością płynącą z mocy.


- Bernd, potrzebuję kilku czujników.

- Dla Taliesina.

- Tak.

- Dostałem już zamówienie dziś rano, od Thorpe’a.

- Potrzebuję więcej.

- Nie mamy czasu, żeby dodawać...

- Znajdźcie czas. Chcę tam czujników zrobionych z czegoś innego niż beryl.

Dietz milczał. Zaczął przeglądać dziennik.

- Czy wiesz, choćbyśmy nie wiem jak próbowali, nie potrafimy usunąć z berylu śladów tlenu. Już dawno mówiłem to Highetowi.

- Rzeczywiście.

- Zaproponowałem wtedy wodór.

- Tak? Dlaczego nie spróbowaliśmy?

- “Nie majstruj, by nie popsuć sukcesu”

- Rozumiem. Ja chciałbym spróbować.

- Highet wie o rym?

- Biorę na siebie odpowiedzialność.

- Bez jego aprobaty niewiele mogę.

- Bernd. Tak właśnie myślał Slater, prawda? Że czujniki berylowe dają fałszywą jasność. I Null też o tym wiedział, prawda?

- Nie widziałem sprawozdania Slatera.

- Zrób dla mnie trochę wodorowych. I okabluj je oddzielnie od berylowych.

Dietz zamknął księgę.

- Przyślij mi zamówienie. Będę musiał przekazać kopię Highetowi.

Przez drzwi wszedł Kihara z orszakiem mężczyzn w garniturach.

- Panowie, to nie zajmie nawet minuty, nie przeszkadzajcie sobie. Widzicie tutaj precyzyjną inżynierię, do której jesteśmy zdolni, nadzwyczajny rezultat inicjatywy, maksymalny zwrot nakładów, sposób na odwrócenie deficytu bilansu handlowego, innowacyjny, koordynowany na szczeblu federalnym transfer technologii do przemysłu, polepsza konkurencyjność krajowej gospodarki, gdy rozważnie i świadomie tworzymy partnerstwo, nową klasę informacji mającej wartość handlową, bardzo twórcze wysiłki we współpracy, wolność negocjacji praw własności intelektualnej, honoraria i tantiemy, zawijamy do nowych portów techniki, weźmy na przykład tę drobnoziarnistą superplastyczną stal, nie wspominając już o litografii rentgenowskiej...

Quine wrócił do swego gabinetu, i przerzuciwszy Century 21, data, grupy i pierścienie, Hurtowe Mikrocentrum Maniaków Komputerowych, TeX - opis użytkowy, by znaleźć Zamówienie, Formularz 4439A, do wykorzystania jedynie przez osoby upoważnione, i siedział nad nim przez minutę; zamarł nagle na dźwięk przybliżającego się głosu Thorpe’a: - ...musisz wywołać z linii komend opcję sterowanie światem...

Gdy głos umilkł, Quine odprężył się, a pióro zaczęło pisać: “Pomocnicza tablica czujników”.


Z otwartych drzwi Higheta dobiegł go głos:

- Jeśli chcesz mniej nacisków, spróbuj znaleźć pracę w Instytucie Świadczeń Socjalnych, to jest cholerna wioska dla emerytów mających kłopoty z pojmowaniem rzeczywistości! - Potem cichszy głos mamroczący jakąś odpowiedź, a potem: - Wszystko mi jedno, chcę wyników!

Cichszy głos zrobił się ostrzejszy:

- ...jest tani. Moi ludzie muszą sprawić...

Drzwi otworzyły się i wybiegł Dietz, blady i roztrzęsiony. Mijając Quine’a, bez słowa rzucił mu spojrzenie i jak burza ruszył holem. Highet, idąc z nim do drzwi, wołał:

- Broda bez wąsów, czy dzięki temu jesteś człowiekiem uczciwym? - I do Quine’a: - Nie chcę teraz z tobą rozmawiać. Prześlij mi e-mail.

- Sądzę, że będziesz chciał to usłyszeć. Możemy wykazać zgodność ilościową.

Highet spojrzał na niego z nienawiścią.

- Chcesz zmienić czujniki. Na dzień przed próbą.

- Chcę spróbować wodorowe.

- To niewiarygodnie zły pomysł, to całkowite bezmózgowie, wprowadzać na tym etapie nową technikę pomiarową. Trzeba dopasowywać parametry, trzeba...

- Jeśli Slater miał rację, jeśli beryl wykazuje fałszywą jasność, to przekonanie się o tym jest tylko kwestią czasu. Równie dobrze może to być teraz. A może chcesz wydać następne pięćdziesiąt milionów na kolejną próbę?

- To moje marzenie. Kto ci powiedział, że Slater tak twierdził?

- To ogólnie znany fakt. W końcu będziemy musieli wziąć to przecież pod uwagę.

- Powszechnie znany fakt. A gówno.

- Uprzedzenie pytań w tej sprawie może być krokiem rozsądnym. Między próbą a prezentacją upływa tak mało czasu, że nie można od nas oczekiwać, że tak szybko opracujemy dane. Ale zawsze możemy powiedzieć, że dane analizujemy. Jeśli będziemy musieli coś takiego mówić.

- Jesteś pewien, co do zgodności ilościowej?

- Symulacja jest wspaniała. Nie chcę się nią chwalić. To Jef Thorpe zrobił całą pracę.

- Ach, tak. Cóż, jesteśmy zespołem. Dobre wyniki świadczą o dobrym zarządzaniu.

- Chciałbym, żeby Jef przedstawił to wszystko.

Highet taksujące patrzył na Quine’a. Zadzwonił telefon i Quine czekał na machnięcie ręką, którym Highet kończył swe audiencje. Jednak zamiast tego szef rozmawiał przez chwilę, a potem zakrył dłonią mikrofon.

- Chcę zarobić trochę pieniędzy, Philipie, Devon Null mówi o inwestorach. - Odkrył mikrofon: - Tak, podanie poza oficjalnym przetargiem nie stanowi tu problemu, informuj mnie na bieżąco.

Odłożył słuchawkę, odchylił się do tyłu i splótłszy dłonie na swej przerzedzonej czuprynie, gapił się w sufit.

- Cóż, doskonale, to bardzo dobrze. Ciekawe, czy uda nam się coś z tego wypracować. Mógłbym zaprosić kilku ważnych ludzi na próbę, a potem podkręcić trochę caly proces. Możemy włączyć do tego Thorpe’a?

- Jest prawdopodobnie w moim gabinecie.

- Jeszcze możesz nad tym popracować, Philipie - Highet udzielił niechętnie pozwolenia, stukając grubym palcem w telefon. - Jef? Tu Leo. Pofatyguj się do mnie.

Podniósł się i zaczął przechadzać przed oprawionymi w ramkę i podpisanymi fotografiami trzech prezydentów, fotografią jego samego w towarzystwie Retiego i obecnego prezydenta, obrazem przedstawiającym Nadjasność i statek kosmiczny z silnikiem jądrowym, satyrycznym rysunkiem grzyba atomowego i podpisem “Kiedy dbasz o to, by wysłać samych najlepszych”, dyplomami towarzystw naukowych, obok kabla i konsoli łączności. Zatrzymał się przy oknie, coś przyciągnęło jego wzrok, rozchylił palcami pionowe paski żaluzji i odezwał się cicho, niemal do siebie:

- Czy znasz tę ciemność, która tam trwa? Czy wiesz, jak cienka jest ta warstewka? Dwadzieścia tysięcy lat cywilizacji i tylko w ciągu ostatnich pięciuset lat racjonalność zaczęła wypierać przesądy. Mówię ci, wieczerzałbym z diabłem, ryzykowałbym Armagedon, by tego nie stracić. Kiedy pomyślę o tych tam pieprzonych wariatach, co tulą do siebie drzewa... - zwrócił się do Quine’a, jego głos stal się niski i nalegający. - Myślisz, że zło jest w systemie, myślisz, że to aż tak proste, Red i jego antykomunizm, twoja nowa sympatia i jej przyjaciele - bojownicy o pokój, ciekawe, co ją do ciebie przyciąga?

Quine nie odpowiedział.

- Philipie, ciemność i choroba mieszka w ludzkim sercu, nie można jej wykorzenić, nie wiesz o tym? Wrogiem jest serce. I jedyne, co możesz zrobić, to przebłagać panującą tam ciemność...

W tym momencie wszedł Thorpe - czarna płócienna kurtka, czerwona koszulka, ćwiek w nosie, zapał w oczach. Nastrój Higheta przełączył się na entuzjazm.

- Jef, mój chłopcze. Chciałbym zadziwić kmiotków, gdy pojedziemy na pustynię. Mamy tam ranczo z kanałem przekazywania danych z miejsca testu. Czy możesz tam zainstalować coś przenośnego i efektownego? Chcę coś, co by błyskawicznie zmuszało oglądających do sięgnięcia po książeczkę czekową.

- Hej, mam oprogramowanie narzędziowe do interfejsów z czasów mojej pracy w CodeWin, mogę coś sklecić przez ten wieczór. Powiedz mi tylko, z jakiego typu danymi mam pracować.

- Prześlę ci szczegóły e-mailem. Próba jutro wieczór, będziesz musiał wylecieć samolotem w południe, by wszystko poustawiać. To chyba dla ciebie nie za trudne?

- Zademonstruj lub giń, znam tę lekcję - rzekł Thorpe, szczerząc zęby w uśmiechu.



Wieczorny wiatr gnał pył przez płaski odcinek szosy, zwalniał ruch i potrząsał skorupami samochodów stłoczonych na trzech pasach za migocącymi światłami: EXIT NLYCODOR 1C S. Quine przełączył radio z “...liard dolarów strat materialnych” na “usuwanie skutków niegroźnego wypadku przy Codornices Road, nie spowoduje zablokowania pasów”. Głos z radia zagłuszyło zawodzenie syren. OHLONE VALLEY RESCUE ECNALUBMA. Quine, przy akompaniamencie klaksonów i niesłyszalnych przekleństw, przecisnął się na pas wyjściowy, zawrócił na pasmo komercyjne, w końcu zajechał łukiem za centrum handlowe. Tyły centrum, które z przodu miało szykowną fasadę z kolumnadą, stanowił goły beton, splamiony bardzo dawnymi deszczami, który teraz chwytał jakby z wyrazem urażonej godności ostatnie promienie słońca, padające przy Estancia Estates Dorosłej Społeczności. Quine zaparkował tam i przez chwilę przyglądał się perspektywie bungalowów ustawionych na zielonych jak stół bilardowy murawach i ciągnących się do swego strzeżonego pogranicza na skraju wyschniętych pastwisk. Po chwili wysiadł, podszedł do domku i zadzwonił.

- Och, Philip. Wejdź, nie spodziewałam się ciebie.

- Cóż, dziś jest piątek, myślałem...

- Och, cieszę się, ale po prostu, gdybyś zadzwonił, zrobiłabym obiad...

- Nie byłem pewien, czy przyjdę.

- Zakończyłeś pracę?

- Będzie próba. Wylatuję jutro po południu. A w poniedziałek mamy pokaz.

- Mógłbyś dzisiaj zostać? Moglibyśmy pójść do... czy coś nie w porządku?

- Czy mogę spytać, kim jest ten facet z kręconymi czarnymi włosami, nieźle opalony?

- Kto taki?

- Przypadkowo zobaczyłem was dwoje przedwczoraj. W holu. Zachowywał się dość władczo.

- Wła... - twarz Nan pokryła się rumieńcem.

- Jak długo to trwa?

- Ma na imię Ben, jest dobrym znajomym i trwa... i jesteśmy przyjaciółmi od lat. Przynajmniej od pięciu. Znałam go jeszcze przed tobą.

- Nadal się z nim spotykasz?

Rumieniec ściemniał, a jej łagodne rysy zniekształcił gniew, jakiego Quine jeszcze nigdy u niej nie widział.

- Masz na myśli, czy z nim śpię? Tak, spałam raz czy dwa, odkąd ty i ja jesteśmy ze sobą.

- Raz czy dwa. Straciłaś rachubę.

- Och, Philipie! Czemu jesteś taki, to wstrętne!

- To mnie rani, Nan.

Jego twarz stała się maską pełną cierpienia.

- Myśmy nigdy...

- Nigdy co, nie określiliśmy zasad? Nie, nie sądziłem, że musimy, sądziłem, że pewne rzeczy są zrozumiałe same przez się.

- Zrozumiałe, co?! Że jestem tylko twoja, kiedy ty nie dajesz mi nic, nawet słowa miłości. Och, na litość boską, Philipie, nie zwróciłam się do Bena po seks, jedynie po czułość, po poczucie, że coś dla kogoś znaczę! Rok, prawie dwa lata mego życia, Philipie, nie jestem już młodą kobietą, chcesz wiedzieć, kiedy to było, kiedy poszłam do niego po tym, jak wyszłam od ciebie?

Chłód, przejmujący chłód chwili.

- Nawet cię to nie obchodzi, prawda? Kiedy się spotkaliśmy na pikniku w Święto Pracy, dwa lata temu, i byłam tak tobą oczarowana, twoją inteligencją, skromnością, powściągliwością. Czy pamiętasz, że wtedy była burza? Nie widziałam burzy od czasu, gdy przeniosłam się na Zachód. A ty wziąłeś mnie do domu, byliśmy przemoczeni i pożyczyłam twoje ubranie. Och, Philipie, wtedy rozstałam się z Benem i był dla mnie jak brat. Po prostu chciałam, sama nie wiem, pożegnać się, powiedzieć komuś bliskiemu, jaka jestem szczęśliwa.

- A drugi raz?

- Tak, rok później, kiedy nie przyszedłeś na kolację, nie zadzwoniłeś, a ja czekałam i czekałam; była to tylko rocznica, jedynie data w kalendarzu, to wszystko, lecz zadzwoniłam do Bena, a on przyszedł, żeby być ze mną, i on nie, nawet nie chciał... - przerwała szlochem, urywanym, przenikliwym.

- Ale przecież wiedziałaś, że mam zebranie, mogłaś...

- I jeszcze mówisz, że on zachowuje się władczo! Gdy przychodzisz tutaj i... i dąsasz się godzinami, ledwie przyjmując do wiadomości moją obecność, nie dzwonisz przez całe dnie i potem oczekujesz... jak ci się wydaje, jak ja się czuję... - przerwał jej szloch - i nigdy, nigdy nie spytałeś mnie, czego chcę, jak się czuję, opowiedziałabym ci o Benie, gdybyś przejawił w ogóle jakieś zainteresowanie moją przeszłością. Ty na pewno nawet nie wiesz, kim jestem!

Z jego serca kamień spadał i spadał, obracając się bezdźwięcznie.

- Philipie, powiedz coś do mnie! Nie wyłączaj się w ten sposób!

- Nie mam nic do powiedzenia.

I już był za drzwiami, gdzie zapaliły się latarnie. Wiedział, że jego odejście to katastrofa, zamknięcie bardziej ostateczne niż cokolwiek, co przeżył wcześniej, wycofanie się, którego nigdy nie naprawi. Nie mów mi, nie mów mi, że nie podsycamy wzajemnie w sobie pustki. Zdrada jest eterem, przez który przepływa energia.


5

Sto pięćdziesiąt kilometrów od Mesa Encantada, gdzie pasma jałowej i bezużytecznej pustyni zostały zagarnięte dla nauki jako Miejsce 600, znajdował się Instytut Badań Naukowych Wschodniej Sierry, ranczo na brzegu Doliny Owensa. Środki, za które utrzymywano te czarne budynki, nie zostały uwzględnione w żadnym budżecie. Farma, zapisana rządowi przez konserwatywnego ranczera, służyła jako przystanek dla personelu Laboratoriów po drodze na pustynię. Mieściła się przy szerokiej podstawie kanionu, u stóp moreny bocznej, gdzie z jaru z hałasem wypływał strumień. Na zachodzie teren wznosił się na przestrzeni kilku kilometrów i zaczynając od dwóch tysięcy metrów, osiągał czterotysięczny granitowy grzebień. Poniżej, na wschodzie, niczym wstążka upuszczona na pomarszczone dno doliny, biegła autostrada północ-południe, a sto pięćdziesiąt kilometrów za porośniętą kępkami szałwi pustynią, pod cumulonimbusami, leżała Mesa Encantada.

Quine poznał Instytut nawet wcześniej niż Laboratoria. Podczas pierwszej podróży na zachód, gdy przesiadał się w Phoenix, wywołano go pagerem i skierowano do jednosilnikowca lecącego na lotnisko w rejon Kern, gdzie oczekiwał go terenowy samochód szeryfa. Właśnie wykonano pierwszą próbę “Promienności” i na ranczo świętowano. Quine poznał tam Higheta, który właśnie pobił w szachach jakiegoś dwunastolatka.

- Zawsze zamienię gońca na skoczka, kocham skoczki, przeskakują przez przeszkody, patrzą jednocześnie w ośmiu kierunkach.

Miesiąc później był na Mesa. Przykry zapach szałwii unosił się w przedświcie, aż po horyzont drgały ogromne masy pustynnego powietrza. Jechali w górę kanionu, słońce wschodziło za nimi, nowicjusze żartowali, szefowie grupy i obserwatorzy w hełmach Ministerstwa Obrony milczeli ponuro. Z przyczep ze sprzętem, przez pustynię ospowatą od zawalonych kraterów po poprzednich próbach, ścieżki kabli biegły do odległego szybu. Nad szybem ramię czerwonego dźwigu skierowane było prosto w niebo. Odliczanie doszło do zera. I ziemia rozerwała się. Fala poszła ku nim, a grunt zakołysał się, jakby obok przejeżdżał jakiś pociąg. Gdy to minęło, atmosfera stała się czystą plazmą egzaltacji. Świadomość, że panuje się nad wiążącymi siłami materii i można je rozrywać wedle woli, bogactwo twego kraju, który ingeruje w takie subtelne siły - to głęboka i tajemna słodycz, dostępna tylko niektórym.

Obecnie na ranczu Thorpe żartował z kilkoma dyplomantami z Sekcji X. Pozostali byli z Sekcji J, kilku poważnych twarzy Quine nie znał - wojsko lub wywiad - i Steradian, czujny jak przekupny parlamentarzysta. Highet przyjechał w czarnej kowbojskiej koszuli z czerwono-białymi haftami na ramionach, w dżinsach i ręcznie szytych skórzanych butach. Niósł skrzynki wody sodowej i przyśpiewywał z udawaną nazalizacją:

- Oto cukier, oto kawa...

Za nim podążał senator z Zachodu, kościotrupowaty, w białym stetsonie, szczerzył zęby w uśmiechu, i jego asystenka, pulchna i zadbana, z żarliwymi czarnymi oczyma pulardy.

- Spójrz na nich, młodzi, zdolni, pewni siebie - rzekł senator. - W ich wieku czułem się tak samo. Świat należy do nich.

- Świat? - odrzekł Highet. - Należą do nich ich własne genitalia. Reszta jest moja. Panowie, oto szanowny Howard Bangetar, senator, R-Utah... - powiedział, nieco podnosząc głos.

Asystenka spytała, czy fizykom udało się już wśród śladów stworzenia znaleźć odciski boskich palców. Highet kiwnął głową, na twarzy rozlał mu się uśmiech, podniósł ręce i wyczarował z jeszcze mocniejszym zachodnim akcentem:

- Niezupełnie boskich...

Quine wyszedł na taras, gdzie syczały trzy grille do barbecue, a między zatłuszczonymi papierowymi talerzami z resztkami jedzenia stała beczułka coors lite. Upłynęło sporo czasu, gdy słońce pognało za górę, goniąc ubywający księżyc, który z kolei podążył wcześniej za Wenus. Choć niebo zachowywało jeszcze błękit dnia, od odległych bezśnieżnych szczytów wiało chłodem.

- Ten oto młody człowiek - dobiegł z wnętrza domu głos Higheta - zdobył ubiegłoroczne stypendium Heinricha Hertza w dziedzinie fizyki, prestiżową nagrodę, którą akurat ja mu wręczałem...

Quine zszedł z tarasu i po zeschłej trawie przeszedł do usianego skałami, porośniętego wikliną brzegu strumyka, sączącego się przez niewielkie zagłębienia i kępki gnijących liści. Szedł, dysząc, w górę strumienia. Przystanął przy dużym głazie, dawno temu odłupanym przez mróz z wyższego miejsca, i usiadł. Ciepło nie unosiło się już w powietrzu. Grzebień gór na zachodzie przypominał wielką, ciemną falę. Na wschodzie czarowne, zabarwione różem chmury napływały zza horyzontu. Ranczo poniżej wydawało się malutkie. Z wielkiej skalistej ściany schodził wiatr. Quine mógłby się wspiąć i zagubić w tym chaosie.

Nie zrobił tego jednak. Powrócił na ranczo. Kiedy rozsunął szklane drzwi, dobiegł go głos Thorpe’a:

- ...w tle, ciężarówki na szosie i podobne rzeczy. Na drugiej stronie szpuli widzicie małe wstrząsy, które nawiedziły nas dziś po południu. Kiedy strzelą, z pewnością zobaczymy coś więcej niż drgnięcie. Lecz prawdziwą akcję widać na ekranie. Na miejscu rejestrujemy wszystko do dalszych analiz, ale również przesyłamy dane do tej stacji roboczej, gdzie moje programy, obliczające autokorelację, dają nam bezpośredni wgląd w to, co się dzieje. Czerwony kolor oznacza intensywną energię, niebieski mniej intensywną. Szukamy czerwonej struktury, podobnej do pierścienia.

Quine obserwował, jak pisak drży w rytm prowadzonych nad nim rozmów. Bez ostrzeżenia pisak szarpnął silnie. Ekran stacji roboczej ożył, z jego prawej strony popłynęły liczby. Kolory szaleńczo zlewały się na ekranie. Senator i jego asystentka pochylili się oczarowani. Minęła minuta. Niebieski i zielony otaczały koronę żółci, a nieregularny czerwony rdzeń pstrzyły białe plamki.

- Mamy jasność - rzekł Thorpe. - Sto razy większą niż w ostatniej próbie. Może tysiąc razy większą.

- Wzrost o trzy rzędy wielkości w ciągu sześciu miesięcy - oświadczył Highet. - W tym tempie w ciągu kilku lat zneutralizujemy wszystkie znajdujące się na Ziemi pociski wroga. - Podniósł kieliszek, a także głos. - Za zespól projektu “Promienność”! Za da Vincich naszej epoki. Moi drodzy, jesteście najlepsi na świecie.

Pomruki i okrzyki triumfu wzbiły się jak rakiety.

- Czy wiecie, czego dokonaliśmy? Przetrąciliśmy kark komunizmowi. A to dopiero początek.

Dalsze wiwaty. Asystentka pochyliła się z uśmiechem, by coś szepnąć senatorowi do ucha.

- Teraz potrzebujemy ślicznej malej wojenki, by zademonstrować tę rzecz. Jakiemuś szmatławemu tyranowi dostarczyć przestarzałych pocisków i sprowokować go do ich użycia.

Przybyła następna fala gości, kilkunastu mężczyzn w garniturach ozdobionych napisem “Mammoth Convention Center Name Company” i kilka kobiet opakowanych jaskrawo niczym najnowsze oprogramowanie. Quine przeszedł wśród fanatycznych młodych mężczyzn, podnieconych kofeiną, cukrem i próbą.

- ...PDP na dole symuluje wojnę kosmiczną...

- ...myślałem, że Malibu jest złe, lecz w Acapulco fale mają około dziesięciu centymetrów...

- ...rozbijać pszenicę na słomki w rurze uderzeniowej przy dziesięciu machach, tym się zajmuje, osiemdziesiąt patoli rocznie...

- ...może Księżyc zmienił swoją orbitę, albo...

- ...przetłumacz projekt na terminy atrakcyjne dla DARPA...

- ...więc Mazatlan lub Valparaiso...

- ...śnieć...

- ...nie jest aż tak głupi, żeby mówić to publicznie, kiedy wojska stoją na granicy...

- ...gra shellowa...

- ...nazwij to Wirtualnym Pustkowiem...

- ...słyszałem, że Sara to wycisnęła...

- ...chłopiec, czy dziewczynka?

- ...ludzie na tym zarabiają i oni raczej się przyłączą...

- ...dziewczynka, tak mi się wydaje, powiedział Mo...

- ...po co opuszczać dom, by uciec...

- ...nie wgłębił się dostatecznie...

- ...baza zdjęciowa i topograficzna z interpolacją fraktalową, by wygładzić animację...

- ...wpakować się w takie bajoro, jak w Wiet...

- ...istotna współpraca z przynajmniej sześcioma większymi spółkami amerykańskimi...

- ...zwerbuj do tego sztab albo służby wewnętrzne...

- ...do diabła, dlaczego nie wyjść poza kraj...

- ...przełóż projekt na terminy atrakcyjne dla Ministerstwa Energetyki...

- ...nie tym razem, to jest Azja Południowo-zachodnia...

- ...weź swój Nordic Track, włóż gogle i jesteś na górze w Kordylierach...

- ...i ktoś w spółce ubezpieczeniowej sprzedaje złodziejom informacje, kto ma co i gdzie...

- ...zniszczyć infrastrukturę tego całego pieprzonego kraju, jeśli musimy...

- ...ładnie pachnie, piękna pogoda, podchodzi się blisko do zwierząt z ginących gatunków...

- ...wszyscy wyszli na swoje, właściciel domu spłacony, spółka ubezpieczeniowa podnosi składki, złodzieje sprzedają rzeczy, paser zarabia...

- ...powinien dostać nagrodę imienia Basila Zaharoffa...

- ...tak jak to określono w paragrafie R punktu 11 Ustawy o Energii Atomowej z 1954 roku...

- ...faceta postrzelono na rowerze, ścięło mu ten cholerny palec tuż nad obrączką...

- ...chytrze zaplanowane...

- ...wszystko, co żyje, prawdopodobnie zostaje dokładnie unicestwione co kilka milionów lat...

- ...lepsze niż rzeczywistość...

- ...tak spokojny, bo chyba program pracuje, ale nie wiesz, co on wyrabia, więc te wszystkie nagle pojawiające się własności...

- ...wyrafinowane algorytmy kodujące zasługują na ochronę patentową...

- ...sterować przepływem informacji, przez utajnienie czy przez kierowanie ich nie tam, gdzie trzeba, zasada jest ta sama...

- ...włączając pewne aspekty uprzednich umiejętności, takich jak mnożenie...

- ...przetłumacz projekt na terminy atrakcyjne dla Disneya...

- ...zorientowane obiektowo...

- ...powiedzmy jasno, jeśli mówię dziewięć razy sześć jest siedemdziesiąt dwa, czy coś naruszam?

- ...tak, ale kiedy twoje opowiadanie wraca i są na nim twoje odciski palców, to wiesz, gdzie ono było...

- ...nie jestem szczególnie lojalny wobec DNA...

- ...musiałem źle ocenić swoją publiczność...

- ...najbardziej ceni niezależność intelektualną...

- ...pięćdziesiąt cztery, nie, oczywiście, że nie, lecz jeśli swoją wiedzę, że dziewięć razy sześć jest sied... ach, pięćdziesiąt cztery, zakodujesz w postaci wykonywalnej na maszynie procedury...

- ...czasami otoczka odpycha...

- ...kobiety na tej konferencji wysokich energii w Tsukuba...

- ...miał stanowisko badawcze na czterech uniwersytetach i zanim ktoś się zorientował, opublikował trzydzieści artykułów...

- ...nie dotknie to użytkowników algorytmu ani nie wpłynie na rynek mnożenia, jedynie sprzedawcy takich algorytmów...

- ...kinbakubi kenkyu kai?

- ...bezpośredni potomek ibn-Mausa al-Quarizmi, to była pierwsza publikacja...

- ...nie doktor ani nawet magister, wszystkie jego artykuły przepisane z mało znanych czasopism...

- ...seme-e?

- Łap to Bruno, zrób to mięso.

Quine przecisnął się do holu, potem zszedł w dół po wąskich schodach, a za nim zaczęła dudnić muzyka. Gdy się obrócił, zobaczył przelotnie Thorpe’a - zarumieniony, sprawiedliwie obdarzał krąg wielbicieli uśmiechem triumfu.

Przyroda jest bardziej skora do tworzenia niż czas do niszczenia i dlatego zarządziła, że wiele zwierząt będzie pokarmem dla innych.

Schodził w dół, ku światłu. W piwnicy siedmiu czy ośmiu młodych ludzi z Sekcji X zebrało się wokół starego, umieszczonego na stojakach minikomputera i stołu bilardowego.

- ...w ten sposób uczy się dręczyć ludzi i łgać bez mrugnięcia okiem.

- Przepraszam, chciałbym się stąd wydostać. Czy ktoś wie, jak to zorganizowano?

- Doskonała rada, chłopie.

- Przepraszam...

Jeden z młodych ludzi podniósł wzrok.

- Gdzieś na górze są samochody do wzięcia.

Zupełna ciemność. Kilkanaście samochodów. “E108637. Ministerstwo Energetyki, tylko do użytku służbowego”. Kluczyk w stacyjce. Uprząż fotela wysunęła się i zaciągnęła przez jego tors i pas, zabrzmiał sygnał i światełka na tablicy rozdzielczej zamrugały czerwono, a potem zaświeciły zielonkawoniebiesko. Przez dwa kilometry samochód kołysał się i rzucał po drodze gruntowej. Potem szosa rozciągnęła się przed nim w pustkę na południe i północ, pod gwiazdami jak okruchy lodu. Mógł jechać gdziekolwiek. Lecz czas był polem, które przesuwało się razem z nim, bliskim jak niebieskie światła w samochodzie. Jechał godzinami, bez zatrzymania, mając za towarzysza radio, potok dźwięków, pustkę w duszy. Góry, które sto lat temu swą surowością zabijały emigrantów, poddały się teraz jego pojazdowi. Zjeżdżając na równiny, widział pożary krzaków, pełznące jasno po oddalonych graniach jak fosforyzujące pierwotniaki, jak spazmatyczne kolory na ekranie Thorpe’a, czerpiącym dane ze złych czujników. A potem pożary zostały w tyle i na pradawnym morskim dnie wyłoniły się miasta rolnicze. Ich światła i kapilarne szosy żarzyły się żarliwą intensywnością w nienaturalnym cieple, które z powodu suchego lata przetrwało poza swą zwykłą porę. Miasta z szosami przywarły do ziemi jak jakaś toksyna do podatnego organu, któremu może zabrać ciepło, lecz nie kod teratogenny. Otworzył okna samochodu. Wdarł się przez nie zapach kurzu, nawozu, dymu, spalin, chemikaliów. Potem Quine przeciął ostatnie pasmo wzgórz i wjechał do swojej doliny miliona dusz - miał nieograniczoną wolność, ale ze wszystkich miejsc, jakie mógł wybrać, wracał właśnie do tego.

W ciemnym mieszkaniu rozebrał się, powlókł wilgotne, przepocone ubranie do łazienki. Włączył światło nad lustrem i nim jaźń nałożyła mu na twarz maskującą pewność siebie, zobaczył rysy obcego, starzejącego się i podatnego na zranienia człowieka. Wiotkie ciało nie miało żadnego odcienia ani koloru. Opuścił wzrok przed ostrą jasnością i przez długie sekundy stał wypróżniając pęcherz. Wstęga moczu skręcała wzdłuż osi swego łuku i uderzała w miskę. Stojąc tak mrugnął, zadrzemał, zbudził się. Bramy snu stały otworem i przeszedł je, nie umyty, gdy tylko się położył.

W bezksiężycową noc, na krawędzi lasu, słychać dudnienie i skwierczenie ulewy. Uderza wilgotna bryza. A jednak tam, gdzie stoi, w wysokiej trawie, wszystko jest suche. Tylko w lesie pada. Tam w lesie stoi jakaś postać i przygląda mu się. W ręce trzyma jakiś prezent, dar. Nie rusza się, by odebrać dar, i wkrótce postać wycofuje się do lasu.


Tłum zebrał się przed świtem i wyruszył ku głównej bramie, gdzie napotkał policję. Pęczniał od wciąż napływających przybyszów, do chwili gdy pracownicy Laboratoriów zaczęli nadjeżdżać samochodami i wezwano dodatkowo policję z miasta i rejonu, by skierować ruch do bramy północnej. Kolumny ludzi nadal napływały i południowa droga została zamknięta. Wezwano policję stanową, a mimo to samochody przesuwały się z prędkością pieszego i Quine się spóźnił. W swym gabinecie Highet wyglądał przez okno na szosę południową.

- Ci ludzie tam na zewnątrz nigdy nie zrozumieją. Mogłoby być o wiele gorzej. Po drugiej stronie całe miasta, całe rejony, w ogóle nie mają cywilnego przemysłu, wszystko jest militarne. Tutaj ograniczyliśmy nasze sprawy, jak tego od nas wymagano, lecz w dalszym ciągu zajmujemy się prawdziwą nauką. Ściągamy tutaj ludzi takich jak ty. Rozjaśniamy ciemności.

- Mamy problem.

Highet obrócił się.

- Co takiego?

- Czujniki berylowe i wodorowe okablowano oddzielnie. Analiza Thorpe’a, przedstawiona na ranczo, wykorzystywała tylko berylowe. Obejrzałem wczoraj dane wodorowe. Żadnej jasności. Żadnego promienia. Nic tam nie ma.

Highet kiwnął głową i znowu odwrócił się do okna.

- Rozumiem. Prosiłem cię, byś nie używał czujników wodorowych. Wiesz, omal nie zatrzymałem tego zamówienia, doszedłem prawie do tego. Ale chciałem zobaczyć, co masz na myśli.

- Decyzja należała do mnie, jako do nadzorującego.

- Niech spadnie na twoją głowę. Gdzie teraz jest twoja ilościowa zgodność?

- Widziałeś na ranczo. Beryl ją wykazuje. Piki widma tutaj, zgodnie z przewidywaniem. Ale to nie są zogniskowane promienie rentgenowskie, to tlen w berylu żarzy się na akurat właściwej długości fali. Wygląda to dokładnie jak predykcje nowego modelu dla ogniska.

- A skąd się wziął ten nowy model?

- Thorpe zmodyfikował mój program. Znalazłem procedurę, gdzie wzmacniany jest akurat ten zestaw częstotliwości. Przekonasz się, że moje kopie plików nie były modyfikowane od dziesięciu dni.

Highet odszedł od okna, mijając fotografie prezydentów oraz dzieła plastyków i dotknął kabla.

- Rozumiem. Cóż, ma pecha, wiesz. Zwłaszcza po Fishu i Himmelhochu. On ma przeszłość.

- Nie nazwałbym tego działaniem zamierzonym. Pomysły, które wniósł, były dobre. Pracowałem z nim, nie widziałem tego, mogło się to przydarzyć każdemu.

- To nie ma znaczenia. Hochsztaplerstwo czy niedbalstwo, myślisz, że to ma znaczenie? - głos Higheta stał się ostry. - Sądzisz, że można kiedyś uciec od własnej historii?

Quine nie odpowiadał.

- Teraz jeśli chodzi o te czujniki wodorowe, ty dołączyłeś swoje własne, uwiłeś małe gniazdko w większym dołączonym gnieździe, to było bardzo milutkie. Czy Thorpe o tym wiedział?

- Widziałeś zamówienia.

- Wiedział, że pobiera dane jedynie z berylu?

- To była jego demonstracja.

- Tak, dopilnowałeś tego. W porządku. Potrzymamy go jeszcze trochę. Potem napiszesz mu list polecający. Gdzieś po drodze wydamy komunikat o fałszywej jasności. Będziesz kierownikiem tej grupy tematycznej - Highet miał ściśnięte gardło, opanowywał wściekłość. - Zaczynasz mnie interesować, Philipie. Myślałem, że wiem, czego się po tobie spodziewać.

- Przynajmniej teraz to złapaliśmy.

- Och, nie, nie złapaliśmy. Nie złapaliśmy absolutnie niczego.

- Nie chcę wydać się naiwny, ale czy powie pan o tym na prezentacji?

- Dzisiaj? Myślę, że nie. Myślę, że tym razem nie dam wrogom rozsądku dostatecznych podstaw do pogrzebania całej wiedzy i ambicji - Highet podniósł ze swego biurka mały przyrząd, wygrawerowany sposobem, którego nawet sobie nie wyobrażano jeszcze dziesięć lat temu, potem odłożył go i spojrzał bezlitośnie na Quine’a. - Nie sądzę.

Zadzwonił telefon i Highet w połowie dzwonka podniósł słuchawkę.

- Nie, nie mogę teraz nikogo przyjąć.

W tym momencie w drzwiach pojawił się Nolan. Trzymał w rękach czerwony skoroszyt. Powitał Quine’a, nieznacznie zmieniając wyraz twarzy.

- Bardzo czyste dane z twojej próby - rzekł Nolan.

- ...nie, do diabła, za godzinę przychodzi tu Chase...

- Och, widziałeś je?

- Przygotowywaliśmy rzutniki. Od czasu groszków Mendla nie uzyskano takiej zgodności z teorią. Chłopak jest wspaniały, prawda?

- Co teraz masz na myśli? Nie jesteśmy przy...

- Chciałby być.

- ...do diabła, zatrzymaj go na dole...

- Bierzesz go pod swoje skrzydło.

- ...cholerny bohater ludu z końską szczęką może chwilę poczekać...

- Moje umiejętności polityczne stały się już przysłowiowe - zażartował Quine.

- ...wszystko jedno! Zrób to bez względu na koszty! Zadzwonię, jak będę gotowy.

- Zauważyłem to - rzekł Nolan i odwrócił się do Higheta, kiedy ten odłożył słuchawkę.

- ...muszę robić pracę za wszystkich, co to jest?

- Slajdy z danych Taliesina.

- Doskonale, po prostuje zostaw. Bernd, nareszcie jesteś, znajdź resztę zespołu, każ im tu przyjść, mamy mały problem, cholerny senator z liberalnego Wschodu, przybył trochę przed czasem i czeka na dole. Aron, gdzieś się, do cholery, podziewał, mamy problem z... Nolan!

- Och! Ja po prostu... przepraszam, nie zauważyłem twojej stopy...

- Jezu, przepraszam. Aron, pozwól, że ci pomogę...

- Nolan, czy do cholery wynie...

- ...moje slajdy! Tutaj, nie nadepcz na...

- Nolan!

- ...po prostu ułóżcie je z powrotem w porządku razem z eee... dwudziestoczterobitowymi kolorowymi animacjami TGIF i muzyką w standardowych plikach MIDI...

- Aron...

- ...mały problem z syntezatorem. Wszystkie instrumenty zacięły się na patchu z krowim dzwonkiem, więc kiedyśmy grali muzykę Wagnera z Czasu Apokalipsy, dostaliśmy coś dosyć intrygującego, lecz chyba jednak...

- Aron, możesz...

- ...potem nasza maszyna Silicon Graphics nie mogła czytać TGIF, więc przekształciliśmy je na Video Postscript, lecz z jakiegoś powodu wyszły czarno-białe, o powierzchni dwa na dwa centymetry, więc...

- Aron, czy mógłbyś...

- ...zamiast tego prosta technika, jak najprościej, cztery zsychronizowane rzutniki slajdów, ośmiościeżkowa taśma cyfrowa...

- Aron, wstań! Zostaw... czy możesz zostawić slajdy na podłodze. Idź do holu. Zajmij się tam senatorem Chasem.

- Aleja...

- Idź! - Highet podszedł do okna i rozchylił żaluzje. - Cholera, będą trudności, jest ich na drodze około tysiąca.

- W wiadomościach mówili dwa tysiące - rzekł Dietz.

- Oni twierdzą, że pięć. Mieli trzymać tych dupków z dala od głównej bramy, umieścić ich w północnym rogu. Chcę wiedzieć, jak to przeciekło! - spojrzał gniewnie na Quine’a. - Chcę wiedzieć, kto rozmawiał z tymi ludźmi, zawiadomił ich, że dzisiaj przyjeżdża Chase.

- Leo, to ma znaczenie symboliczne. Dzisiaj jest Dzień Zawieszenia Broni, wiesz o tym?

- Gówno, oni chcą nas postawić w nieprzyjemnej sytuacji. To wszystko dla Chase’a. Wciąż wydzwania, że zginęło około dwudziestu kilogramów plutonu, a ja mu powtarzam, że plutonu tutaj nie składujemy.

- Ale przecież składujemy, Leo.

- Ależ, Bernd, Chase nie jest upoważniony, by o tym wiedzieć - podniósł słuchawkę dzwoniącego telefonu. - Tak? do cholery, Aronie, posłuchaj, zabierz go do pokoju konferencyjnego na dole, myślisz, że ci się uda?... nie, zapomnij o pieprzonych slajdach. - Highet nacisnął kciukiem guzik telefonu. - Gdzie jest Szabo? Wszyscy schodźcie. Zaraz idę za wami.


- Senatorze, cieszę się, że pan do nas dotarł. To wszyscy? Spodziewałem się, że będzie więcej pana kolegów...

- Doktorze Highet, ci dwaj panowie są z Biura Księgowości Ogólnej. Będzie pan ich widział często.

- Proszę, byśmy wszyscy usiedli, i zaczniemy.

- Jest tylko jedna rzecz, którą chciałbym wiedzieć, doktorze Highet. Czy Nadjasność będzie działać?

- Myślę, że nasza prezentacja odpowie na każde...

- Nie chcę prezentacji, chcę odpowiedzi tak lub nie. Czy w tej chwili, sądząc na podstawie wszystkiego, co pan dotychczas ma, jest to broń, która będzie użyteczna, biorąc pod uwagę nasz budżet i ramy czasowe?

- Nie ma najmniejszej wątpliwości. W samej rzeczy, mamy nowe wyniki, które pokazują...

- Nowy test “Promienności”? Kiedy?

- Nie mogę o tym mówić podczas otwartej dyskusji.

- Więc może zdoła pan ustosunkować się do skargi złożonej przez Warrena Slatera zarzucającego naciąganie wyników i oszustwo.

- To są kłamstwa. Slater sabotował wielokrotnie pracę mojego zespołu. Miał własne powody, by wypaczyć ten program.

- Na przykład jakie?

- Nie mogę o tym dyskutować na otwartej sesji.

- Slater nie jest jedynym krytykiem. Niektórzy z pańskich własnych ludzi...

- To nie są moi ludzie. To ludzie, którzy zdecydowali, że pewne problemy techniczne są za trudne do rozwiązania. Mylą się. Mogliby wnieść wkład do wspólnej pracy, ale zamiast tego szukają dziur w całym.

- Więc dlaczego spóźniacie się w stosunku do planu?

- Wcale nie.

- Zgodnie z waszym własnym rozkładem...

- Senatorze, zgromadziliśmy tu zdolnych, twórczych ludzi, którzy wykonują ważną pracę. Kiedy zostawi się ich w spokoju, dokonają cudów. Lecz jeśli nałoży im się ograniczenia...

- Nie udziela mi pan odpowiedzi. Nie pytałem o cuda.

- Odpowiem, jeśli mi pan pozwoli mówić. Nie można w stosunku do takich osób być dusigroszem podczas fazy badawczej, nie można, jeśli pan ocze...

- Badawczej? Myślałem, że jesteście na etapie konstrukcji.

- Prawie jesteśmy.

- Wysłał pan list do prezydenta, utrzymujący, że jest pan na etapie konstrukcji.

- Nie potwierdzam tego. Gdyby taki list istniał, byłby ściśle tajny, a pan nie ma ani upoważnienia, ani kompetencji, by go oceniać.

- Doktorze Highet, zaczyna mnie to męczyć, sprzedał pan bezpodstawnie ten program za ogólną sumę trzydziestu miliar...

- Senatorze...

- ... pan nie współpracował, pan się sprzeciwiał...

- Senatorze...

- ...ępy, pan ukrył za zasłoną taj...

- Senatorze, pan jest dupkiem. Może pan być nawet zdrajcą.

- Nie pozwolę, by pan mi ubliżał, proszę pana!

- Nie ma pan żadnego pojęcia, o co toczy się tu gra, zobaczył pan tłumy przed bramą i jest pan gotów się poddać, sprzedać bezpieczeństwo tego narodu, jego przewagę techniczną, to...

Highet przerwał, gdyż w drzwiach pojawiła się jakaś postać i przepraszająco skłoniła głowę.

- Panowie, mamy alarm bombowy. Musimy opuścić ten budynek.

- Dobry Boże.

- Co, do diabła...

- To pańscy hiperekologiczni wyborcy, Chase. Dobra robota.

- Nie skończyłem jeszcze z panem, Highet.

- Doskonale, możemy tu z panem posiedzieć i zagrać w tę rosyjską ruletkę.

- Panowie, proszę, wejdą tu siły bezpieczeństwa, mogą państwo się przenieść do budynku 101.

W holu rozległy się ostre, przynaglające, urywane trzaski. Zbliżał się tupot wielu stóp.

- Opuścić teren!

Na zewnątrz budynku nadbiegł szwadron służby bezpieczeńswa - ludzie w hełmach z wizjerami, w butach z końskiej skóry, jedynie z odkrytymi dłońmi, w których trzymali pałki. Skóra skrzypiała, obcasy stukały, radio trajkotało. Podzielili podniecony tłum i Quine znalazł się po drugiej stronie, na zewnątrz, za nie obsadzonym punktem kontrolnym. Dopiero po chwili zdołał wyjść na murawę, gdzie ludzie w niebieskich kombinezonach wlekli pasy żółtej taśmy z napisem OSTROŻNIE, po dwóch, a potem po trzech stronach Quine’a. Rzucił się przez zmniejszającą się szczelinę, a za nim rozlegały się krzyki. Schody między ścianami bez okien wyrzuciły go w miejsce, gdzie dwaj krzepcy mężczyźni, wybiegłszy zza rogu, walnęli go niesionymi deskami.

- Jezu, uważaj!

Uderzenie powaliło go na kolana przy siatce, która chwiała się nad głębokim wykopem. Tam w dole trudziło się pięć, siedem, dziesięć pojazdów. Mełły i ryczały rozpaczliwie i gwałtownie, głucho trąbiły, gdy się cofały, lub wściekle klekotały, jadąc do przodu po błocie. Mimo że rozległy, dół nie pomieściłby nawet jednej milionowej trupów, gdyby odpalono bomby tutaj wytworzone. Quine oderwał się od płotu, drąc ubranie i poszedł po chodniku z dykty, przystając obok przyczepy “Credne Construction”, w której drzwiach dwóch mężczyzn w koszulkach jadło drugie śniadanie i przyglądało się beznamiętnie, jak chusteczką wycierał ziemię i krew ze swych dłoni, skroni i kolana przezierającego przez dziurę w spodniach. Przeszedł po długich zabłoconych schodach z surowego drewna, zerkając w tył na koncentryczne tarasy, wydłubane w zboczu pagórka. Miasto zbudowano na dwóch poziomach, panowie i ich pałace na górze, zwykli robotnicy poniżej, pomyślał. Skręcił za róg, gdzie strumień ludzi pośpiesznie mijał strażników na punkcie kontrolnym.

- Posłuchajcie, muszę...

- Proszę przechodzić, jest zagrożenie bombowe.

- Tak, ale biorę udział w ważnym zebraniu i muszę dostać się z powrotem...

- To obszar chroniony.

- Do cholery, jestem upoważniony! - klapnął się w pierś, gdzie już nie było jego identyfikatora z fotografią, lecz zwisała oderwana kieszeń. - O Jezu, nazywam się Philip Quine, możecie zadzwonić...

- Proszę przechodzić!

Strażnik wepchnął go z powrotem w strumień ludzi, sunący powoli ku bramie głównej. Quine przecisnął się przez tłum i wyrwał się z niego. Zaczął biec truchtem po obwodnicy, a potem zawrócił, by zbliżyć się do budki strażników z drugiej strony. Po lewej stronie wciąż mijał nie kończącą się masę protestujących. Biegł obok płotu granicznego, pod drzewami. Przystanął tuż przy drodze wjazdowej, gdzie tkwiły samochody zatrzymane przez tłum, który przeklinając, obchodził je, niczym strumień opływający kamienie. Wyły syreny.

- Osoby z personelu, proszę nie wjeżdżać, powtarzam nie wjeżdżać ani nie wchodzić przez tę bramę. Powtarzam...

Za bramą protestujący zawirowali na miejscu, jak rumowisko skalne przy zbiegu wodospadów, odpierani przez rząd okręgowej policji. Quine stal spocony i zdyszany, aż syreny zmusiły go do odwrócenia się ku czterem wozom, które zakręciły i zatrzymały się na obwodnicy. Z samochodów wysypali się na czarno ubrani strażnicy Laboratoriów. Jeden z nich zamierzył się na Quine’a pałką i krzyknął:

- Ty!

Quine pobiegł do budki. W środku pojawili się dalsi policjanci Laboratoriów, tworząc kordon, żeby oddzielić personel Laboratoriów od bramy, a potem szybko przesuwali się ku bramie. Quine znalazł się nagle pomiędzy dwiema grupami policji, których członkowie połączyli ramiona, by zagrodzić mu przejście.

- Należę do personelu.

Przez chwilę szybki ich hełmów, nieprzezroczyste, brązowe, opalizujące, odbijały bliźniaczych Quine’ow - wydłużonych, poobijanych, przestraszonych. Potem pochwycono go i wypchnięto przez bramę na ulicę.

W górze przeleciał śmigłowiec. Quine zatkał uszy.

Pozwólcie nam teraz wypowiedzieć stówa prawdy, jaką znamy. Powiemy, że stonce jest okrągłe, jasne i gorące. Stonce pali swych akolitów, przyciemnia ich skórę, wynosi ich robaczywe dusze. Stonce wstaje przy naszych narodzinach i zachodzi przy naszej śmierci, jego ostrzeżenie jest zawarte w plamach na tarczy i w plamach, którymi znaczy naszą skórę. Jest w nas, czy trudzimy się pod nim, czy kryjemy się przed nim, atakuje przez nasze dusze, rozpala światło naszej istoty lub rysuje cienie naszego zaprzaństwa.

W tłumie dostrzegł Lynn. Jej ciemna głowa pojawiała się i znikała wśród innych głów, szczupły kark, obnażone i opalone łopatki pod przyciętą linią włosów. Na ramiączkach i plecach jej białej bluzki jaśniało słońce.

Światło to fala i ona nas unosi, światło to cząstka, która przeszywa nas objawieniem. Światło to słońce lub księżyc, gorąco, które nas hartuje lub łagodność, która srebrzy miłością.

Przepychał się ku niej. Helikopter, zrobiwszy całe okrążenie, zawrócił.

Tutaj w tym tłumie znajdują się durnie, niewinni, kanalie, tutaj jesteśmy popychani, przypadkowi, nie możemy nic robić, tylko walczyć z prądami, wiedząc, jak nikłe są nasze możliwości, by dosięgnąć jakiegoś brzegu, ku któremu wyruszyliśmy.

Zawołał ją, lecz wołanie zaginęło w hałasie. Fala tłumu pchnęła ich ku sobie. Dziewczyna odwróciła się do niego - oczy miała szeroko otwarte, zdziwione. To nie była Lynn. Wbrew woli objęli się. Trzymał ją mocno, aż kolejny napór tłumu powalił go. Rana na kolanie otworzyła się, Quine nachylił się, by zatamować krew. Gdy wstał, dziewczyny już nie było, a on znajdował się wśród postaci ubranych w czaszki z masy papierowej i obcisłe trykoty z wymalowanymi szkieletami. Tamburyny dźwięczały, terkotały.

Powiedz to, co wiesz, że miłość jest stracona. Że światło jest stracone. Lecz zobacz, nasze dusze, bez miłości, nadal płoną. Nasze słońce nie odeszło, gdyż ogień przychodzi do tych, którzy nie wybierają drogi światła. Co jest stracone, jest stracone na dobre. Zobacz, płoniemy, lecz się nie spalamy.

Wokół niego ludzie zawiązywali chusteczki na twarzach. Nad głowami ryczał helikopter. Jego czarny brzuch połyskiwał jak tułów pająka, potem zakołysał się i cofnął, znikając za srebrzystą mgiełką, która łagodnie opadała na tłum, jak pierwszy wiosenny deszcz. Na twarz Quine’a popłynęły łzy. Opadł na kolana, sapał oślepiony, tulił się do najbliższej osoby, powtarzając w kółko:

- Należę do personelu.

Jednak nikt nie słyszał jego głosu - nawet on sarn.


Gregory Benford


STARE LEGENDY


(OLD LEGENDS)


Tłumaczył Lech Jęczmyk


Fantastyka naukowa mówi o dialogu. Sama nauka

jest nieustannym, czasami bardzo głośnym, dialogiem

o obserwacjach i eksperymentach, z uwzględnieniem

istotnych i jakże potrzebnych reguł, takich jak:

falsyfikowalność, powtarzalność, uniwersalne implikacje

i usunięcie samego siebie z końcowego równania.

To, jakimś cudem, doprowadziło do biednej opinii,

że uczeni - a przynajmniej niektórzy z nich - są bardziej

albo mniej ludzcy: zimni, precyzyjni, obojętni. Ci, którzy

mieli okazję poznać środowisko uczonych, wiedzą,

że to nieprawda. Gregory Benford, sam wysoce ceniony fizyk,

spotkał wielu uczonych, także tych najbardziej

wpływowych w naszych czasach.

Poniższy artykuł - wspomnieniowy esej - naświetla problemy


poruszone przez Cartera Scholza i ukazuje bliską więź

fantastyki naukowej z nauką naszych czasów.

Czy to możliwe, że science fiction też nie jest bez grzechu?



Na długo przed tym, nim zainteresowałem się samą nauką, byłem czytelnikiem fantastyki naukowej. Era kosmiczna zmieniła to w roku 1957. W tamtym czasie wydawało się, że centralna metafora science fiction stała się rzeczywistością - mglista fantazja skropliła się w fakt.

Czytałem o sputniku na pokładzie S.S. America w drodze z Niemiec, gdzie spędziłem trzy lata, podczas których mój ojciec służył tam w wojskach okupacyjnych. Jednostronicowy biuletyn okrętowy z dnia 4 października zawiadamiaj o tym zadziwiającym przełomie w dwóch irytująco lakonicznych zdaniach.

W czasie, kiedy wracałem do szkoły średniej w Stanach, otrząsających się z okresu, w którym zimna wojna zdawała się wypełniać każdą szczelinę świata, moje zainteresowania skłaniały się już w stronę nauki, tej złotej i wzniosłej dziedziny. Nagle odkryłem, ze w ostatniej klasie potrafię przejść cały rok różniczek i całek oraz fizyki. Była to nie lada zmiana. Odłożyłem na bok swoje ulubione czasopisma SF i zająłem się prawdziwą nauką.

Zacząłem poważnie myśleć, że zajęcie polegające na badaniu świata fizycznego, o którym tyle czytałem w science fiction, może być dostępne dla takich jak ja. Przed sputnikiem radziłem sobie w szkole dość dobrze, zbierając czwórki i piątki, ale nie pretendowałem do grona najzdolniejszych. Wyobrażałem sobie, że pewnie skończę jako inżynier, ale tak naprawdę chciałem zostać pisarzem. Kiedy uzyskałem dobry wynik z egzaminów państwowych w roku 1958, nikt nie był bardziej zdziwiony ode mnie, ale wyniki te otworzyły przede mną możliwości nauki na wyższym poziomie w ostatniej klasie i całkiem nowe horyzonty.

Ta nowa ścieżka doprowadziła bezpośrednio do pewnego wczesnego popołudnia w roku 1967, kiedy to dwaj fizycy i pracownik działu personalnego z Laboratorium Promieniotwórczości Lawrence’a wprowadzili mnie bez uprzedzenia do dużego gabinetu, gdzie za biurkiem, uginającym się pod stosami czasopism naukowych, siedział Edward Teller.

Ku mojemu zaskoczeniu pozostali fizycy pośpiesznie przeprosili i wyszli. Teller był wtedy dyrektorem naukowym Laboratorium, wsławionym pracą nad bombą atomową i wodorową oraz swoim epickim sporem z Robertem Oppenheimerem.

Zetknięto mnie z Tellerem bez uprzedzenia. Przyjechałem do Livermore w sprawie pracy w charakterze fizyka eksperymentalnego po obronie pracy doktorskiej na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Diego. Nikt mnie nie uprzedził, że Teller obstaje przy osobistej ocenie każdego kandydata do programu. “Nie chcieliśmy, żebyś się zdenerwował”, powiedziano mi. Udało się, byłem po prostu przerażony.

Teller był najgroźniejszym egzaminatorem, jakiego można sobie wyobrazić. Nie tylko wielki fizyk, ale i jeden z bohaterów najważniejszego mitu nowoczesnej science fiction, bomby atomowej. Przez następną godzinę nikt nas nie niepokoił i Teller szczegółowo przepytywał mnie z mojej pracy doktorskiej. Metodycznie analizował każdy jej aspekt, znajdując nie odkryte przeze mnie niuanse, przeoczone trudności, może nieco naciągnięte obliczenia.

Był znakomity, przeskakiwał nad moimi nerwowymi wyjaśnieniami, dostrzegając implikacje, które ja zaledwie niejasno podejrzewałem. Nigdy nie spotkałem szybciej działającego umysłu, nawet wśród laureatów Nagrody Nobla. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, wyglądało na to, że próbę przeszedłem zwycięsko. Na koniec zrobił dłuższą przerwę, po czym oświadczył, że zada mi “najważniejsze ze wszystkich pytań”. Pochyliwszy się nade mną, spytał: “Czy zgodzi się pan pracować nad bronią?”

Natychmiast przyszły mi na myśl sceny z filmu Stanleya Kubricka Dr Strangelove. Jednak Teller zrobił na mnie wrażenie człowieka o umyśle głębokim i refleksyjnym. Powiedziałem, że tak, w każdym razie okazjonalnie. Dorastałem w głębokim cieniu zimnej wojny. Mój ojciec był zawodowym oficerem i spędziłem sześć lat, mieszkając z rodziną w okupowanej powojennej Japonii i w Niemczech. Uważałem, że czysta niemożność użycia broni jądrowej jest najlepszym, a właściwie jedynym, sposobem na uniknięcie strategicznej wojny konwencjonalnej, której skutki oglądałem w zrujnowanym Tokio i Berlinie. Tym bezpośrednim doświadczeniom towarzyszyła lektura science fiction, która zawsze przewidywała takie problemy, wyobrażając sobie przyszłość opartą na teraźniejszości nauki.

Tamto popołudnie stało się początkiem mojego długiego i powikłanego związku ze współczesną nauką i fantastyką naukową, nieuniknionego starcia między tym, co szlachetne i wyobrażone, a tym, co przyziemne i realne, zarówno w nauce, jak i w science fiction. Nigdy nie udało mi się pogodzić napięć między tymi dwoma sposobami myślenia. Dorastanie wśród ruin Niemiec i Japonii, z ojcem, który walczył w drugiej wojnie światowej i potem spędził wiele lat w siłach okupujących pokonane państwa, przekonało mnie o nietrwałości nawet krajów wysoko rozwiniętych. Najwięksi mogą popełniać największe błędy.

Opuściłem Livermore w roku 1971, żeby objąć stanowisko profesora na Uniwersytecie Kalifornijskim w Irvine. Jak widzę z perspektywy czasu, w powieściach takich jak In the Ocean of Night (W oceanie nocy), napisanych po okresie pracy w Laboratorium Promieniotwórczości, usiłowałem uporządkować swoje mieszane uczucia. Często zwracałem się do innych uczonych, żeby sprawdzić, jak moje własne doświadczenie ma się do historii zarówno nauki, jak i literatury naszego czasu. Nie dostrzegałem wówczas, jak bardzo były one i są przeplecione i jak bardzo, stawiając czoło przyszłości, zbroimy się w legendy przeszłości.


Sixa kontra Seilla


Słowo “broń” przywiodło mi natychmiast na myśl najsłynniejszą historię związaną z science fiction w tamtych czasach - wydarzenie, które spowodowało interwencję cenzury w miesięczniku Johna Carnpbella “Astounding”. Na wiosnę 1944 roku Cleve Cartmill opublikował przejrzysty opis działania bomby atomowej w “Astounding” pod tytułem Deadline (Ostatni termin). Faktycznie bomba Cartmilla nie wybuchłaby, ale podkreślił on, że istotą sprawy było oddzielenie nierozszczepialnych izotopów od decydującego uranu 235.

Historia ta obrosła legendą i po wojnie była z dumą reklamowana przez fanów jako dowód zdolności przewidywania science fiction. Mówiła o złym przymierzu państw osi, zwanym Sixa, które powstrzymano od zrzucenia bomby atomowej, podczas gdy przeciwnicy - alianci, czyli Seilla, rezygnują z użycia broni, obawiając się jej skutków.

W marcu 1944 roku kapitan z Sekcji Wywiadu i Bezpieczeństwa Projektu Manhattan zażądał śledztwa w sprawie Cartmilla. Podejrzewał przeciek i chciał wytropić jego źródło. Władze bezpieczeństwa zjawiły się w redakcji miesięcznika, ale Campbell zgodnie z prawdą powiedział im, że Cartmill korzystał wyłącznie z materiałów dostępnych w bibliotekach publicznych.

Koło samego Cartmilla kręcił się agent specjalny i posunął się tak daleko, że zwerbował jego listonosza, który miał mimochodem wypytywać, jak powstało opowiadanie. Listonosz zapamiętał, że John Campbell wysłał do Cartmilla list na kilka dni przed tym, jak agent specjalny rozpoczął kontrolę jego korespondencji. Pokrywało się to z dniem, w którym agenci złożyli wizytę w redakcji. Campbell ostrzegał więc swojego autora. Nie trzeba było długo czekać na nową wizytę agentów.

Autorzy science fiction często są pytani, skąd czerpią pomysły. Tutaj zdarzyło się, że odpowiedź była istotna. Cartmill powiedział agentowi, że w latach dwudziestych pracował w firmie sprzedającej produkty z radem, co z kolei zainteresowało go badaniami nad tym pierwiastkiem. Pokazał również dwa listy od Campbella, w tym jeden napisany prawie dwa lata przed zrzuceniem bomby na Hiroszimę, w których Campbell zachęcał go do zajęcia się tymi pomysłami: U-235 - stwierdzam fakt, nie teorię - został oddzielony w ilości z łatwością pozwalającej na wstępne badania nad energią atomową. Uzyskano go z rud zwykłego uranu metodą rozdzielania izotopów; mają już ilości mierzone w funtach... Ponieważ minimalna masa krytyczna wynosi mniej niż sto funtów, oznaczało to już węszenie koło supertajnych informacji.

Możesz dojść do wniosku, że opowiadanie sprawdzi się lepiej w formie alegorii, doradzał Campbell, zręcznie podpowiadając Cartmillowi, aby w nie napisanym jeszcze opowiadaniu zachował dystans wobec bieżących wydarzeń. Campbell wyraźnie starał się zbliżyć do tajemnic, których musiał się domyślać. Historyk literatury Albert Berger dotarł do tajnych niegdyś akt sprawy Cartmilla i wykazał w “Analogu” (wrzesień 1984), że Campbell nigdy nie uświadomił Cartmillowi, iż dyrektywy wojennej cenzury zabraniały jakichkolwiek wzmianek na temat energii atomowej. Campbell zachęcał swojego pisarza do wkroczenia na teren zaminowany.

Cartmill był ostrożny, odpowiedział, że nie chce być zbyt realistyczny, żeby nie stać się “śmiesznym”. A poza tym istnieje niebezpieczeństwo zasugerowania działań, “które ktoś mógłby wcielić w życie”. Mimo to zastosował toporny chwyt, polegający na odwróceniu nazw państw osi i aliantów*,[* W jęz. ang. “oś” - axis; “alianci” - allies; w opowiadaniu występują nazwy Sixa i Seilla [przyp. red.]co stanowiło bardzo przejrzysty kamuflaż. Campbell nie zażądał zmiany, co wskazuje, że obu kusiła rzeczywistość kryjąca się za ich pomysłami.

Do akcji wkroczył Urząd Cenzury. Były propozycje odebrania miesięcznikowi ulg pocztowych, co oznaczałoby jego koniec. Wreszcie uznano, że nieprzyciąganie uwagi do opowiadania Cartmilla i miesięcznika będzie lepszą strategią. Obawiano się, że... podobne artykuły, docierając do osób związanych z projektem, mogą prowadzić do niepotrzebnych domysłów. Jedynie ścisłe kierownictwo “Projektu Manhattan” wiedziało, o co chodzi. Opowiadanie mogło naprowadzić pracowników z odległych od siebie zakładów wzbogacania uranu na trop, do czego ma służyć cały ten uran i wywołać różne dyskusje na ten temat. Projekt obawiał się wyobraźni, zwłaszcza zdyscyplinowanego fantazjowania na podstawie liczb i faktów. Bali się fantastyki naukowej.

Znałem całą tę historię, ale interesowały mnie osoby z kierownictwa projektu, ludzie tacy jak Teller. Niepewny siebie, świeżo upieczony doktor fizyki, początkowo, nie wypytywałem go o tamte legendarne wydarzenia. Byłem zresztą zajęty głównie podglądaniem, jak działa nauka na samym szczycie.

Pracując w Laboratorium rozmawiałem z Tellerem zarówno o fizyce, jak i o polityce, i uważałem go za uroczego ekscentryka i oryginała. Pewnego upalnego letniego dnia w Livermore zagadaliśmy się tak do przerwy na lunch. Teller miał ochotę popływać, ale nie chciał przerywać rozmowy. “Nie możemy przez cały czas dbać tylko o swoje umysły”. Poszedłem więc z nim. Wyglądał dość dziwnie na tle muskularnych plażowiczów, z umysłem skoncentrowanym na zawiłych problemach fizyki teoretycznej, blady jak brzuch ryby. Usiadł na skraju basenu, zdjął garnitur, krawat, koszulę, i okazało się, że jest w kąpielówkach. Ten człowiek wszystko planuje wcześniej, pomyślałem.

Jako chłopak przegrał w Budapeszcie wyścig z tramwajem i stracił stopę. Nad basenem odpiął swoją protezę, bez cienia zażenowania (w sposób nieunikniony nasunęło mi się, że w Doktorze Strangelove to była sztuczna dłoń). Nie przestawał mówić o fizyce, nawet kiedy przysunął się do samego brzegu basenu. Z powagą zakończył wywód, z powagą kiwnął usatysfakcjonowany głową i wtedy dopiero jakby zauważył, gdzie się znajduje. Prawie słyszałem jego myśli: A tak, następny problem. Pływanie. Gdzie jest...?

- Edwardzie - zacząłem, ale Teller, niczym niezgrabna żaba rzucił się do wody, całkowicie nieświadom swojej śmieszności.

Podobne chwile pozwoliły mi zajrzeć za kulturową otoczkę, zasłaniającą takie postacie jak Teller. Są większe i bardziej złożone, niż myślimy, śmieszniejsze, dziwniejsze i cieplejsze. Doktor Strangelove nie istnieje. Teller wyrobił sobie pozycję w Los Alamos, wybiegając myślą dalej niż inni. W czasie gdy pracowano nad bombą atomową, on zaproponował bombę wodorową i działał na rzecz zaprzestania prac nad bombą A oraz przejścia od razu do groźniejszej broni.

Ze swoją pasją do rozwiązywania problemów Teller stał się symbolem technologicznej szkoły myślenia o wojnie i do lat sześćdziesiątych czasy mu nie sprzyjały. Kiedyś w Livermore pewien specjalista od rozmów rozbrojeniowych powiedział do mnie ze złością: “To Szatan od broni! Musimy go powstrzymać”. Wielu uczonych myślało podobnie.

H. Bruce Franklin w książce War Stars: The Superweapon and the American Imagination (Wojenne gwiazdy: superbroń i amerykańska uryobraźnia) utrzymuje, że science fiction, zwłaszcza ta z popularnych czasopism, wywarła silny wpływ na politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych. W latach trzydziestych Harry Truman czytał w takich pisemkach mrożące krew w żyłach opowieści o superbroniach decydujących o porażce sił zła. Często były one potem trzymane w gotowości, zabezpieczając kraj przed niepewną przyszłością.

Truman nie był wyjątkiem. Korzenie kultury popularnej sięgają głęboko.


Beeps


Nierzadko słyszałem w Livermore fizyków cytujących utwory science fiction jako argumenty za albo przeciw użyteczności hipotetycznych broni. W miarę jak poznawałem lepiej społeczność uczonych, dostrzegałem tych powiązań coraz więcej. W Livermore zająłem się teorią tachionów, teoretycznie możliwych cząstek, poruszających się z prędkością większą od prędkości światła. Nie jest to coś, co kojarzy się z “laboratorium nowych broni”, ale Teller pozostawiał teoretykom dużą swobodę. Kiedy idea tachionów pojawiła się w miesięcznikach, rozmawiałem o niej z Tellerem. Uważał istnienie tachionów za bardzo mało prawdopodobne i ja się z nim zgadzałem, niemniej pracowałem nad nimi z czysto teoretycznego zainteresowania. Razem z Billem Newcombem i Davidem Bookiem opublikowałem w “Przeglądzie Fizycznym” pracę zatytułowaną The Tachyonic Antitelephone (Tachionowy antytelefon). Obaliliśmy tam argumenty, które unikały paradoksów podróży w czasie, reinterpretując tory tachionów cofających się w czasie jako tory ich antycząstek poruszających się zgodnie z biegiem czasu. Łatwo było wykazać, że obarczenie tachionów sygnałem (przesłaniem informacji) obala reinterpretację, czyli problem przyczynowości pozostaje. Jeżeli przesłanie dziadkowi cynku o wyniku gonitwy końskiej uczyniłoby go tak bogatym, że zamiast ożenić się z waszą babką, uciekłby do Paryża, to jest to nadal naruszenie równowagi między przyczyną i skutkiem.

Teller wysunął inny zgoła argument przeciwko tachionom, nawiązując do nieformalnych dyskusji podczas przerw na lunch w Los Alamos, których owocność jest już legendarna. W trakcie jednej z nich Enrico Fermi zadał swoje słynne pytanie “Gdzie oni są?”, otwierając do dziś bardzo kontrowersyjną kwestię, dlaczego kosmici do dziś nas nie odwiedzili, skoro Galaktyka jest ich pełna (pytanie to niewątpliwie zainspirowało pomysł, że nasłuch radiowy może ujawnić audycje z kosmosu, co zostało wysunięte w roku 1959 przez Cocconiego i Morrisona, tego samego Philipa Morrisona, który pracował dla “Projektu Manhattan”). Posługując się podobnym rozumowaniem, Teller zauważył, że tachiony można by wykorzystać do przesyłania wiadomości w przeszłość. “Dlaczego nie zostały wysłane? Gdzie są nasze listy z przyszłości?” - zastanawiał się.

Odpowiadaliśmy, że nikt jeszcze nie zbudował tachionowego odbiornika. Proste, ale może za proste. Niewątpliwie przyroda w jakiś sposób ujawniłaby taką ważną sztuczkę. Musiał istnieć sposób teoretycznego uzasadnienia, dlaczego takie niezwykłe wydarzenia nie zachodzą.

Te hipotetyczne cząstki tak mnie zaintrygowały, że napisałem kilka prac badających ich oddziaływanie. To wciągnęło mnie w przyjaźń na odległość z Geraldem Feinbergiem z Columbia University, który rozwinął kilka idei dotyczących teorii pola tachionowego. Był to sympatyczny, skupiony mężczyzna myślący w kategoriach szerokich implikacji teraźniejszości. Był również pierwszorzędnym fizykiem, który w szkole średniej wydawał fantastycznonaukowy fanzin z dwoma innymi parweniuszami z Bronxu, Sheldonem Głashowem i Stevenem Weinbergiem, którzy później otrzymali Nagrodę Nobla za teorię łączącą oddziaływania słabe i elektromagnetyczne. Ten jedyny na świecie fanzin wydawany przez (przyszłych) laureatów Nobla, noszący tytuł “Etaoin Shrdlu” od częstotliwości występowania liter w języku angielskim, interesował się nauką ze szczerym młodzieńczym zapałem (w następnym pokoleniu Stephen Hawking spędzał większość wolnego czasu na lekturze tanich wydań science fiction; kiedy w dziesięć lat później rozmawiał o nich ze mną z wielkim ożywieniem, podobnie jak większość czytelników doskonale pamiętał pomysły i fabułę, ale zapominał tytuły i autorów).

Tachiony to przykład zuchwałych idei, które pasjonują młode umysły przywykłe do wybiegania poza horyzonty konwencjonalnego myślenia. Ze względu na Feinberga umieściłem później część mojej powieści o tachionach w Columbii. W drugiej połowie łat siedemdziesiątych uważałem istnienie tachionów za wysoce nieprawdopodobne na skutek kilku zakończonych negatywnym wynikiem eksperymentów (po sensacyjnej, ale fałszywej wiadomości o ich wykryciu w roku 1972). Mimo to kwestia, w jaki sposób fizycy mają dowieść, że komunikacja w czasie jest niemożliwa, pozostała dla nas, włącznie z Tellerem, kwestią wielkiej wagi. Tachiony wydawały się lepszą drogą podejścia do tego zagadnienia, niż bardziej egzotyczne twory wyobraźni teoretyków, takie jak tunele czasoprzestrzenne.

Postawiłem więc problem, wykorzystując tachiony i zastanawiając się, jak ludzie przyszłości mogą obejść problem braku odbiornika w przeszłości: na przykład wykorzystując tachiony do zaburzenia precyzyjnie opracowanego eksperymentu w laboratorium swoich przodków. Feinberg zaśmiał się, kiedy usłyszał o tym pomyśle, ucieszony, że jego teoretyczna fizyka zrodziła powieść pokazującą rzeczywistą pracę uczonych. Był dość zdumiony nie słabnącą domorosłą produkcją prac na temat tachionów, liczonych już na setki. Kiedy eksperyment australijski wydawał się potwierdzać, że promieniowanie kosmiczne osiąga przeszło dwukrotną prędkość światła, nastąpił gwałtowny wzrost zainteresowania tym problemem. Feinberg był zaintrygowany, a następnie rozczarowany, kiedy wyniki nie zostały potwierdzone.

Po latach powiedział mi, że zaczął myśleć o tachionach, zainspirowany opowiadaniem Jamesa Blisha Beep. Porozumiewanie się z prędkością nadświetlną odgrywa tam istotną rolę w społeczeństwie przyszłości, ale każda informacja kończy się denerwującym “beep”. W końcu bohaterowie odkrywają, że wszystkie komunikaty z przyszłości są skrócone do tego właśnie beep. Feinberg postanowił rozważyć, czy taki gadżet jest teoretycznie możliwy.

Ten model, od spekulacji do szczegółowej teorii, spotykałem w swojej karierze naukowej raz po raz. Oficjalne wyznanie wiary w nauce jest bardzo pruderyjne - mówi o tym, że anomalie wśród danych skłaniają teoretyków do wysuwania nowych modeli, które z kolei są pieczołowicie sprawdzane przez eksperymentatorów. Rzeczywistość jest bardziej szalona.

Nikt z uczonych nie wywarł na mnie większego wrażenia swoją zdolnością twórczego myślenia niż Freeman Dyson. Nie wiedząc, kim jest, znalazłem w nim bratnią duszę podczas przerw na kawę na Wydziale Fizyki, kiedy jeszcze byłem na studiach drugiego stopnia na Uniwerstytecie Kalifornijskim w San Diego. Podziwiałem go za to, że miał odwagę prowadzić seminaria na temat swoich niecodziennych pomysłów. Były wśród nich projekty wypraw kosmicznych z wykorzystaniem bomb nuklearnych jako napędu i rozważania o różnych wariantach życia w kosmosie. Właśnie opublikował krótką notatkę o czymś, co później nazwano “sferami Dysona” - o potężnych cywilizacjach rojących się wokół swojej gwiazdy, które wysysają całe światło słoneczne i emitują promienie podczerwone, dzięki czemu można je wykryć (była to bezpośrednia odpowiedź zarówno na pytanie Fermiego, jak i na propozycję Cocconiego-Morrisona, następne ogniwo w długim łańcuchu myśli). Dyson czytał jako dziecko Jules’a Verne’a i w wieku ośmiu i dziewięciu lat napisał powieść fantastycznonaukową pod tytułem Sir Philip Robert’s Erolunar Collision, o uczonych kierujących orbitami asteroidów. Dyson nie obawiał się publikować śmiałych hipotez, a nawet dość szalonych pomysłów na stronicach poważnych czasopism poświęconych fizyce. Kiedy o tym wspomniałem, odpowiedział z uśmiechem: “Przekonasz się, że nie ja pierwszy”. Faktycznie był kontynuatorem linii futurystycznych myślicieli brytyjskich od J. D. Bernala, autora książki The World, the Flesh and the Devil (Świat, dato i diabet), do Olafa Stapledona i Arthura C. Clarke’a. W książce Infinite in All Directions (Nieskończony we wszystkich kierunkach) Dyson zauważa, że: Science fiction to nic innego, jak badanie przyszłości z zastosowaniem narzędzi nauki.

Był to dość powszechny pogląd w tamtych czasach rozkwitu. Będąc na pierwszym roku studiów drugiego stopnia w La Jolla, zwróciłem uwagę na Leo Szilarda, który na seminariach z ożywieniem sypał swoimi niezliczonymi pomysłami. Szilard przekonał kiedyś Einsteina, żeby napisał słynny list do “Projektu Manhattan”. Miał dar chwytania właściwej chwili. Wcześnie dostrzegł możliwości fizyki jądrowej i już w połowie lat trzydziestych zalecał swoim kolegom fizykom utajnienie badań. W roku 1961 czytałem satyryczną powieść science fiction Szilarda The Voice, of the Dolphins (Głos delfenów) i jego fantastycznonaukowe opowiadania, ale postanowiłem odłożyć rozmowę z nim na czas, kiedy zakończę wyczerpujący cykl zajęć. Właśnie zdawałem jakiś trudny egzamin w maju 1964 roku, kiedy Dyson powiedział mi, że tego ranka Szilard zmarł na atak serca. Był to dla mnie wstrząs, mimo że zamieniłem z nim nie więcej niż tuzin słów (o swojej raczej trudnej prozie powiedział: “To, co mnie najbardziej wzrusza, to niecodzienne rozumowanie”). Przegapiłem odpowiednią chwilę.

Szilard miał obsesję zagrożeń nuklearnych, a Dyson kontynuował niektóre kierunki jego myśli. Pewien student Dysona dostał się w roku 1976 na czołówki gazet, projektując skuteczną bombę jądrową wyłącznie na podstawie publikowanych źródeł. Przypomniała mi się sprawa Cartmilla. Kiedy o tym wspomniałem, Dyson powiedział “Łańcuch sięga daleko wstecz, tak”. Wówczas nie zrozumiałem, co ma na myśli.


Rakiety i Wojny Gwiezdne


Uczeni często czytują science fiction w młodości, a potem od niej odchodzą. Wielu jednak zachowuje słabość do niej i później. Niektórzy, tak jak ja, łączą te dwie dziedziny.

Dlatego nie byłem zdziwiony, kiedy Teller zaangażował w swojej walce politycznej zwolenników fantastyki naukowej. Zwłaszcza skuteczny był w latach osiemdziesiątych Jerry Pournelle, ruchliwy, utalentowany, rozmiłowany w technice. Mógł z trzydziestki ósemki trafić z pięćdziesięciu metrów w puszkę po piwie przy bocznym wietrze. Kiedy trzeba, potrafił też poprowadzić kampanię polityczną, znaleźć wirusa w programie komputerowym albo napisać fantastycznonaukowy bestseller - wszystko naraz. Kiedy w roku 1982 poprosił mnie, żebym uczestniczył w Obywatelskim Komitecie Doradczym do spraw Narodowej Polityki Kosmicznej, początkowo nie zdawałem sobie sprawy, że to nie jest jedna z wielu grup nacisku. Ciało to miało bezpośrednie połączenie z Białym Domem przez narodowego doradcę do spraw bezpieczeństwa. Teller też w tym uczestniczył.

Pournelle wyróżniał się na posiedzeniach komitetu swoim południowym urokiem, konserwatywnymi poglądami i niespożytą energią. Dobrało się tam dziwne różnorodne towarzystwo: pisarze, uczeni pracujący w przemyśle, wojskowi i cywilni specjaliści w dziedzinach od sztucznej inteligencji do techniki rakietowej. Komitet, hałaśliwa grupa osób o sprecyzowanych poglądach, spotykała się w obszernym domu Larry’ego Nivena, autora utworów science fiction. Mężczyźni rozmawiali głównie o najnowszej technice, kobiety o polityce. Pournelle mieszał w tym rondlu i podkręcał ogień. Przy zakąskach, saunie, gorących kąpielach, dobrze zaopatrzonym barze i zatrzęsieniu komputerów kipiały fantazje i warzyły się pomysły; niektóre z nich okazywały się całkiem rozsądne.

Blokada broni jądrowych zawsze do mnie przemawiała. Moje wątpliwości co do udziału wojska w programie kosmicznym i w innych dziedzinach, które ujawniały się często w moich powieściach, znikały w kwestiach w sposób oczywisty należących do wojska. Kiedy jako profesor na UCI uczestniczyłem w konsultacjach, czy to technicznych, czy politycznych, nigdy nie wątpiłem, że rozwiązanie ogromnego problemu wojny jądrowej leży poza środowiskiem fizyków, którzy to wszystko zaczęli. Ale fizycy mogli służyć pomocą, a przynajmniej powinni tego spróbować.

Ja opowiadałem się przede wszystkim za obroną baz rakietowych i ośrodków dowodzenia, przy użyciu naziemnych systemów szybkich rakiet konwencjonalnych. Technicznie było to łatwe i nie wykraczało poza możliwości ustalone w obowiązujących traktatach, zezwalających przecież Sowietom na otoczenie Moskwy setką szybkich rakiet obronnych z głowicami jądrowymi, które zresztą nadal się tam znajdują.

Bardziej ambitni specjaliści mówili o wojennych gwiazdach - wielkich bunkrach na niebie, mogących strącać całe rakietowe floty. Wątpiłem, czy poradziłyby sobie z dziesiątkami tysięcy głowic, które mogłyby być wystrzelone przy pełnej wymianie uderzeń. Dla mnie był to lepszy argument przeciwko istnieniu tych tysięcy głowic, niż przeciwko obronie.

W końcu uzgodniliśmy stanowisko odwołujące się raczej do wysokiego poziomu moralnego, niż do wysokich orbit. Obrona była niewątpliwie czynnikiem bardziej stabilizującym niż zdawanie się na błyskawiczny atak, a także bardziej moralnym, twierdziliśmy. Ostatecznie może się też okazać, że Związek Sowiecki nie będzie wrogiem, mówiliśmy, choć nie podejrzewaliśmy, że upadnie tak szybko. Gdyby tak się stało, obrona byłaby nadal przydatna przeciwko jakiemukolwiek napastnikowi, zwłaszcza nieobliczalnym krajom zdolnym do kilku terrorystycznych uderzeń. Istnieje wiele opowiadań science fiction, niektóre z nich sprzed kilkudziesięciu lat, przedstawiających taką możliwość.

Komitet Doradczy zebrał się w sierpniu 1984 roku w świątecznym nastroju. Jego pionierska praca przyniosła rezultaty niewyobrażalne w roku 1982 - sam Reagan wystąpił z Inicjatywą Obrony Strategicznej (SDI*),[* Strategic Defense Initiative (“Wojny Gwiezdne”)] proponując, żeby broń nuklearną “unieszkodliwić i przenieść do lamusa”. Sowieci byli wyraźnie oszołomieni tą perspektywą (w kilka lat później usłyszałem wprost od wysoko postawionego sowieckiego doradcy, że było to czynnikiem, który zapobiegał panowaniu armii nad polityką zagraniczną; zgadzają się z tym dziś społeczności dyplomatyczne, chociaż politycznie SDI jest chłopcem do bicia, a jej finansowanie zostało przerwane).

Nie było to niczym dziwnym w historii polityki i science fiction. H.G. Wells odwiedzał obu prezydentów Rooseveltow, Stalina, Churchilla i inne znane postacie. W roku 1906 Theodore Roosevelt był tak porażony Wellsowskim obrazem czarnej przyszłości, że zaprosił go do Białego Domu na długą rozmowę o tym, jak uniknąć wejścia na tę drogę. Spojrzenie Wellsa na wojnę, jako na główny problem nowoczesnej epoki, znajdowało chętnych słuchaczy wśród światowych przywódców. Jules Verne nie cieszył się podobnym autorytetem w korytarzach władzy ani żaden pisarz po Wellsie, ale wyglądało na to, że pod koniec dwudziestego wieku fantastycznonaukowe wyczucie wielości możliwości stało się znów potrzebne, tym razem rządowi, który głowił się nad sprawą Cleve’a Cartmilla.

Latem roku 1984 wszystko wydawało się możliwe. Nie dziwiło mnie, że w posiedzeniach Komitetu Doradczego uczestniczył Robert Heinlein, zawsze elegancki i dowcipny. A kiedyś z letniego upału wyłonił się niespodziewany gość - Arthur C. Clarke, przybyły do miasta na premierę filmu opartego na jego powieści 2010. Clarke zeznawał w Kongresie przeciwko SDI i uważał zaśmiecanie kosmosu sprzętem wojskowym, choćby i obronnym, za naruszenie swojej życiowej wizji.

Heinlein zaatakował Clarke’a, kiedy tylko ten znalazł się w salonie Larry’ego Nivena. Rozmowa krążyła wokół kwestii technicznych. Czy satelity SDI mogłyby być zniszczone przez wyczekujący na orbicie obłok “inteligentnych kamieni” (konwencjonalnych ładunków wybuchowych zaopatrzonych w małe rakietki)? Czy SDI sprowokuje powstanie nowych kosmicznych broni ofensywnych?

Za tym wszystkim krył się niewątpliwy konflikt osobowości. Clarke był zaskoczony. Jego stary przyjaciel Heinlein potraktował jego wypowiedzi zarówno jako niesłuszne, jak i niewłaściwe. Obcokrajowcy na naszej ziemi powinni ostrożniej wdawać się w dyskusje nad naszą polityką obronną, powiedział Heinlein.

Był to, w najlepszym wypadku, brak dobrego wychowania. Może Clarke zgrzeszył “brytyjską arogancją”.

Clarke nie spodziewał się takiej reakcji starego druha. Wszyscy oni wierzyli w Wysoki Kościół Kosmosu, jak to ujął jeden z pisarzy. Przecież oderwanie się od naszej planety musi chyba osłabić naszą rywalizację? Teraz każda ze stron uważała, że ta druga zdradza tę wizję, że narzuca przyszłości rodzaju ludzkiego nieuzasadnione ograniczenia. Dla wielu była to smutna chwila, kiedy Clarke pożegnał się po cichu, wymknął się z zebrania i oszołomiony zniknął we wnętrzu swojej limuzyny.

W tym momencie zrozumiałem niebezpieczeństwo mieszania wizjonerskiego i przyziemnego elementu science fiction. Oba były potrzebne, oczywiście, ale świat niszczył tych zbyt uduchowionych.

Za tym wszystkim w znacznej mierze krył się Teller, bliski doradca Reagana. Wdał się on w tak niezwykłe pomysły jak lasery rentgenowskie, które ja uważałem za pomyłkę. Odpowiedzią była nie całkowicie odmienna nowa technologia, ale wykorzystanie dobrze wypróbowanych metod w odmiennej wizji strategicznej.

Byłem naiwny w swoich przewidywaniach, co będzie dalej. Sowieci doskonale zrozumieli, co się święci, ponieważ patrzyli na to, co robimy, zamiast przysłuchiwać się publicznej debacie. Zaczęli się zastanawiać, czy nie rzucić ręcznika na ring. Tymczasem w sprawie Inicjatywy Obrony Strategicznej laureaci Nagrody Nobla załatwiali swoje porachunki, lał się potok fachowego żargonu, politycy grali pod publikę; byli jak okręty płynące we mgle z rykiem syren.

Nasza teraźniejszość stała się dla tamtego miłośnika fantastyki, czytającego w gazecie o pierwszym sputniku, całkowicie fantastycznonaukowa. Jednak nawet w latach osiemdziesiątych nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, jak głęboki jest związek między nauką a science fiction.


Stare legendy


Zawsze zastanawiała mnie skuteczność Tellera we wpływaniu na politykę. W roku 1940, jak zauważa James Gleick w biografii Richarda Feynmana, Teller był równie pomysłowy i szanowany jak Feynman. Był w “Projekcie Manhattan” wielkim źródłem pomysłów. Nic dziwnego więc, że zapytałem go w końcu o związek science fiction zarówno z odkryciami naukowymi (tachiony), jak z polityką naukową (“Projekt Manhattan”). Oto, co mi odpowiedział: “Jeżeli chodzi o myślenie dalekosiężne, mam zaufanie do prawdziwych wizjonerów, w każdym razie do tych, których lubię czytać. Do pisarzy science fiction. Zawsze lubiłem pana Heinleina, pana Asimowa, oczywiście pana Clarke’a. Na dłuższą metę są oni znacznie ważniejsi niż jakikolwiek sekretarz obrony”.


Rozmawialiśmy o tym, jak czytał miesięczniki w Los Alamos w łatach czterdziestych, jak kupował książki w twardej oprawie, kiedy zaczęły się pokazywać w latach pięćdziesiątych, i jak wreszcie z braku czasu ograniczył się do paru ulubionych autorów, na ogół (choć nie wyłącznie) hard SF. W jednej ze starych książek wskazał mi następujący ciekawy fragment:


Poszukiwaliśmy sposobu wykorzystania U-235 w kontrolowanej eksplozji. Mieliśmy wizję jednotonowej bomby, która sama w sobie byłaby całym nalotem, pojedynczym wybuchem, zmiatającym cały ośrodek przemysłowy [...] Gdybyśmy w tym samym czasie wynaleźli naprawdę skuteczne paliwo rakietowe, takie, które mogłoby napędzać rakietę nośną z prędkością tysiąca mil na godzinę albo więcej, wtedy moglibyśmy zmusić prawie każdego, żeby do Wuja Sama mówił “wujku”.

Ślęczeliśmy nad tym do końca roku 1943 i sporą część 1944. Wojna w Europie i zamieszki w Azji przeciągały się. Kiedy upadły Wiochy...


To był Robert A. Heinlein piszący jako Anson MacDonald w opowiadaniu Solution Unsatisfactory (Niezadowalające rozwiązanie) w majowym numerze “Astounding” z roku 1941. Zostały w nim nawet przedstawione główne wydarzenia wojenne we właściwej kolejności.

Uznałem to za coś niezwykłego” - mówił Teller, opowiadając, jak fizycy z “Projektu Manhattan” rozmawiali czasem przy lunchu o swoich lekturach science fiction. Ktoś uważał, że pomysły Heinleina są podejrzanie trafne. Nie w szczegółach, rzecz jasna, bo nie opisywał bomby, tylko wykorzystanie pyłu radioaktywnego jako broni ostatecznej. Rozsypany nad krajem mógł rzeczywiście przesądzić los wojny.

Pamiętam, jak w latach pięćdziesiątych myślałem, że czas przyznał rację Heinleinowi. Opad po wybuchu jądrowym może zabić znacznie więcej ludzi niż sam wybuch. Na szczęście, w Hiroszimie i Nagasaki wybuchy nastąpiły w powietrzu, poruszając bardzo niewiele gleby i, dzięki temu, dając bardzo mały opad. Przy bombach wodorowych opad jest zazwyczaj znacznie bardziej morderczy.

W Heinleinowskim przedstawieniu sytuacji strategicznej, mówił Teller, uczeni znaleźli otrzeźwiające ostrzeżenie. Bronie ostateczne prowadzą do strategicznego pata bez możliwości odwrotu - jest to rozwiązanie niezadowalające. Sposób uniknięcia tego i generalnie cały problem broni nuklearnej będącej w posiadaniu barbarzyńskich państw niepokoił fizyków, którzy pracowali nad jej wynalezieniem. Nigdzie w literaturze nikt nie przedstawiał tego faustowskiego dylematu tak bezpośrednio i tak konkretnie.

Opublikowane w trzy lata później w tym samym miesięczniku opowiadanie Cleve’a Cartmilla Deadline wywołało zdumienie uczonych z Los Alamos. Opowiadanie rzeczywiście opisywało w szczegółach rozdzielanie izotopów i samą bombę oraz zbudowane było wokół tej samej kwestii, nad którą debatowali między sobą fizycy: czy alianci powinni użyć bomby? Fizyków z wielu krajów, zgromadzonych w wysokogórskim ustroniu w Nowym Meksyku, odciętych od źródeł wiedzy humanistycznej, wśród której wyrośli, musiało szczególnie uderzyć, że Cartmill opisał sojuszniczy wysiłek, wspólną odpowiedzialność spoczywającą na wielu narodach.

Dyskusja nad opowiadaniem Cartmilla miała duże znaczenie. Jego szczegóły techniczne zadziwiały, jego wydźwięk jeszcze bardziej. Czy to opowiadanie mało znanego autora sygnalizowało, co amerykańska publiczność myśli o takiej superbroni, czy też myślałaby, gdyby o niej wiedziała?

Rozmowa przyciąga uwagę. Teller zapamiętał funkcjonariusza bezpieczeństwa, który zdradzał wyraźne zainteresowanie, robił notatki, mało mówił. Z perspektywy czasu łatwo zrozumieć, jak odebrał rozmowy fizyków pracownik kontrwywiadu w czasie wojny. Kto to właściwie jest ten Cartmill? Jak zdobył te wiadomości? Kto dał mu cynk o problemach z rozdziałem izotopów? Stąd wizyta u redaktora Campbella.

W ten sposób wielka, słynna legenda wczesnej hard SF została zapoczątkowana przez cichą i odległą wspólnotę fanów wśród samych uczonych. Dla mnie to powiązanie w owej fundamentalnej dla science fiction opowieści, zwieńczyło moje własne dociekania na temat więzi między uprawianą przeze mnie nauką i literaturą, którą dostrzegam, myśląc nad szerszymi implikacjami pracy mojej i innych. Wydarzenia sprawiające wrażenie baśniowych mają dziwną właściwość - zapętlają się, przynosząc nam przesłania bardziej zawiłe i subtelne, niż możemy to sobie niejednokrotnie wyobrazić.

Jestem przekonany, że pisarze z tamtej epoki, a może i z obecnej, z zadowoleniem poznają ten przypis do historii. Oni naprawdę umieli słuchać. Podejrzewam, że dzisiaj nie jest inaczej. Może pisarze science fiction rzeczywiście są nie uznanymi prawodawcami jutra.


CZĘŚĆ PIĄTA

Zbawienie



Robert Silverberg


CZERWONY BLASK - PORANEK


(THE RED BLAZE IS THE MORNING)


Tłumaczyła Paulina Braiter


Opowiadania i powieści Roberta Silverberga zdobyły

liczne nagrody i wiele mnie nauczyły, jeśli chodzi

o pisanie. Silverberg to zręczny rzemieślnik prozy,

który nigdy nie zaniedbuje dramatyzmu bądź konfliktu

idei. Jego najlepszą opublikowaną powieścią jest

Hot Sky at Midnight; w 1995 roku Bantam wydał

Mountains of Majipoor.

Jedną z najistotniejszych cech literatury, nieważne

jak bardzo wyrafinowanej, jest konieczność poruszenia

odwiecznych uczuć, pobudzenia odwiecznych

zainteresowań. W przeciwnym razie pozostaje

tylko pustka. Wszystkich nas fascynują rzeczy,

których sami doświadczamy, lękamy się czy oczekujemy;

rzeczy wywodzące się - jeśli nawet nie w szczegółach,

to w zarysach - sprzed dziesiątków tysięcy

albo nawet milionów lat. Pisarstwo można

by nazwać archeologią ludzkiego ducha.

Silverberga od dawna pociąga przeszłość i archeologia,

a także odległa przyszłość. W tym opowiadaniu

przedstawia nam pełnego pasji człowieka,

który właśnie ma utracić wszystko, dla czego żył.

Najpierw jednak otrzymuje ostatnią szansę...

Oto ostateczny dialog pomiędzy przeszłością

a przyszłością.

Czerwony - blask - Poranek

Fiolet - Południe -

Żółty - Dzień - wnet odchodzi

A potem - już - nic

Emily Dickinson




Każdego kolejnego słonecznego dnia Halvorsen układa się tuż nad rozżarzoną otchłanią, cierpliwie grzebiąc wśród opornych skał i w gorącym piasku w poszukiwaniu kęsków bezużytecznej przeszłości. On sam zaczął już wątpić w sens i wagę własnej pracy. Chłodnymi nocami, kiedy moczy swą uszkodzoną i obolałą nogę w płytkim naczyniu z morską wodą - w tym jałowym regionie Turcji słodka woda to prawdziwy rarytas - czuje, jak czyjeś kuszące palce łechtają membranę jego umysłu. Coś próbuje dostać się do środka; może zresztą już to zrobiło? Coś sadowi się wygodnie tuż obok jego świadomości i szepcze mu do ucha fantastyczne, kuszące opowieści, kreśląc wizje odległych czasów, potężnych cywilizacji, mających dopiero nadejść. Albo przynajmniej tak mu się zdaje.

Halvorsen podejrzewa, że zaczyna powoli wariować. Obawia się, że fascynacja tym, co najtrudniejsze, nie tylko wysączyła soki z jego żył, jak mawiał stary poczciwy Yeats, ale też wypaliła jego umysł, sprawiając, że przekroczył granicę normalności. A przecież nadal włada sześcioma językami, między innymi tureckim, hebrajskim i greckim, potrafi też czytać łacinę i klasyczną grekę. W każdej chwili może wyrecytować imiona cesarzy rzymskich, od Augusta po Romulusa Augustulusa, nie pomijając nawet jednego. O tak, jego umysł nadal sprawnie funkcjonuje. To coś innego, coś równie nieokreślonego i jeszcze trudniejszego do opisania ucierpiało nieodwracalnie. I pamiętajmy też o chorej nodze, która nie zrosła się jak należy, po tym, jak zeszłego lata upadł na kamienistym zboczu. Od tej pory boli go bez przerwy. Noga jest naprawdę w kiepskim stanie. Nie powinien tkwić tu na szczycie wzgórza z łopatą i kilofem w dłoni. Jego miejsce jest w namiocie, skąd powinien kierować pracą innych. Lecz Halvorsen zawsze należał do archeologów, którzy własnoręcznie dokonują swoich odkryć, i szczycił się tym.

To już piąty tydzień trzeciego sezonu wykopalisk. Jest pełnia lata. Białe bezchmurne niebo niczym rozpalona metalowa płyta odbija światło nabrzmiałego słońca, a meltem, suchy kontynentalny wiatr z równin, wzbija w powietrze rozpędzone chmury brązowego pyłu, który przez cztery, pięć dni nieustannie osiada w nozdrzach, oczach, uszach i wszelkich zakamarkach strojów pracujących tu ludzi. Halvorsen prowadzi swe poszukiwania na niewielkim skalistym cyplu w południowo-zachodniej Turcji, z którego rozciąga się widok na wybrzeże Morza Śródziemnego. To zapomniane miejsce, do którego nie prowadzi nawet żadna droga. Nie ma tu też bieżącej wody ani elektryczności, a jednak może ono poszczycić się imponującą historią. W tej chwili leży tu maleńka rybacka wioska. Przed nią na cyplu wznosił się port bizantyjskiej floty, jeszcze wcześniej rzymskiej; przedtem grecka placówka handlowa, przed nią minojska; jeszcze wcześniej, jak sądzi Halvorsen, obozowisko protohetyckie. A jeszcze wcześniej - cóż, tego nikt nie wie. Jednakże Halvorsen ma pewną hipotezę, opartą na nielicznych i bardzo wątpliwych dowodach. Od trzech lat usiłuje znaleźć więcej materiałów, które mogłyby potwierdzić jego podejrzenia.

Późnym rankiem owego upalnego dnia Halvorsen pracuje samotnie na szczycie wzgórza, przedłużając wykop wzdłuż protohetyckiej strony zbocza. Ze znanych mu osób nikt nie wierzy, że Hetyci kiedykolwiek mieszkali w tych okolicach ani w ogóle na tym wybrzeżu. On sam zresztą także nie dysponuje niczym, co by na to wskazywało, poza jedną drobnostką - w najwyższym punkcie wzgórza odkryto podwójne mury z suszonych na słońcu cegieł, wysokie na dwie warstwy. Według Halvorsena wyglądają one na hetyckie. Jednakże archeologa zupełnie nie obchodzą Hetyci. To lud z epoki brązu, on zaś szuka czegoś znacznie starszego. Mimo wszystko jednak chętnie udowodniłby, że Hetyci także tu przebywali. I oficjalnie temu właśnie służą jego wykopaliska. Jeśli ma ochotę nazywać ów mur protohetyckim, proszę bardzo. Nikomu to nie wadzi. Przynajmniej na razie.

Zbocze, nad którym pracuje, jest bardzo niebezpieczne, strome i niestabilne. Sześć lat wcześniej ulewa, z niespotykaną jak na ten suchy kraj zajadłością, zaatakowała wzgórze, spłukując połowę zachodniego urwiska i odsłaniając szczątki, które po raz pierwszy sprowadziły tu Halvorsena. Jednakże grunt w tym miejscu wznosi się niemalże pionowo, a wyschnięta ziemia kruszy się pod najlżejszym ciężarem, budżet Halvorsena zaś nie pozwala mu na właściwe zabezpieczenie najgorszych szczelin, toteż kuśtyka wolno wokół, przechylając się na bok, by oszczędzić zranioną nogę. Z każdym krokiem uważnie bada grunt, aby upewnić się, czy utrzyma jego ciężar. Nieustannie towarzyszy mu lęk, że natrafi w końcu na słabsze miejsce i w obłoku czarnego kurzu runie w dół, lądując na ostrych zębiskach skał.

Wie, że powinien pozwolić Turkom rozszerzyć ów wykop, ale czuje, że znalazł się na krawędzi wielkiego odkrycia. Jakim cudem robotnicy zdołaliby określić miejsce, w którym zmienia się teren i warstwa protohetycka ustępuje miejsca pozostałościom znacznie starszej cywilizacji?

- Będą wiedzieli - powtarza Jane Sparmann, doktorantka z Columbii, która pracuje z nim już od trzech lat. - Owszem, to zwykli analfabeci, ale przez całe życie rozkopują tutejsze wzgórza i mają szósty zmysł, jeśli chodzi o wszelkie zmiany struktury.

- Jeśli nawet tak jest w istocie - odpowiada stale Halvorsen - i tak wolę zrobić to sam. Ja mam siódmy zmysł.

Sparmann wybucha śmiechem. Halvorsen wie, że dziewczyna uważa, iż jego upór graniczy z szaleństwem. Całkiem prawdopodobne, że według Sparmann zbyt wiele lat spędzonych w śródziemnomorskim słońcu osłabiło jego umysł, choć nadal pozostawał wielkim autorytetem w swojej dziedzinie. Cóż, niech i tak będzie; zapewne miała rację. Jednakże mimo wszystko Halvorsen zamierza sam prowadzić wykopaliska. Poruszając się wolno wzdłuż kamiennej podstawy ceglanego muru, poszukuje dokładnej granicy protohetyckiej warstwy; punktu, w którym dziewicza gleba ciemnieje i odsłania miejsce, gdzie neolityczny lud, zamieszkujący tę okolicę, wzniósł swój pradawny akropol. Taką ma przynajmniej nadzieję.

To świetnie miejsce na akropol. Jeśli wystawi się warty, żaden wróg nie mógłby zbliżyć się niepostrzeżenie. Ostra, skalista grań wzgórza rozciąga się na pięćset metrów w poprzek cypla. Na zachodzie widać gładkie, błękitne morze, na wschodzie - pyliste, rozpalone równiny.

Halvorsen zagłębia lekko kilof, porusza ziemię, wpatruje się w nią, delikatnie zmiata pył na bok i znów sięga po ostrze. Nic. To nudna praca, ale przywykł do niej. Nieustanna harówka, paskudna monotonia, pot i kurz. Jeden kamień za drugim. Kopać, przesiewać, krok naprzód, i znów to samo. Z zazdrością myśli o Schliemannie, wydobywającym na światło dzienne komnaty pełne złotych skarbów, o Howardzie Carterze, kierującym promień latarki w głąb grobowca Tutanchamona. Rzecz jasna, oni także mieli za sobą miesiące i lata nudnej kopaniny.

- Miidilr Bej! - woła donośnie szorstki głos z dołu. - Mudiir Bej! - To jego tytuł: pan kierownik. Turcy nie potrafią, czy też nie chcą wymawiać jego nazwiska. Halvorsen z trudem dźwiga się z ziemi, wsparty na łopacie, i spogląda w dół wschodniego zbocza ku miejscu, w którym na krawędzi greckiego obozowiska pracuje Sparmann w towarzystwie trzech kopaczy. Ibrahim, brygadzista, stoi w rowie, triumfalnie unosząc w górę niezgrabny żółtobrązowy garniec.

- Co tam macie? - pyta Halvorsen.

Jane Sparmann, stojąca u boku Ibrahima, osłaniając usta dłońmi woła:

- Jest pełen monet! Głównie ateńskie sowy, ale są też monety z Koryntu i Syrakuz.

- Świetnie - odpowiada bez entuzjazmu Halvorsen. - Wypłać mu premię.

- Nie chce pan ich zobaczyć?

- Później.

Zawsze płacą kopaczom dodatkowo za każde znalezisko, które z łatwością dałoby się sprzedać, aby zniechęcić ich do ukrywania odkrytych drobiazgów. To śmieszny wydatek, sto lirów za każdą monetę. Odkrycie wyraźnie podnieciło Sparmann - jest jeszcze taka młoda! - jednakże dla Halvorsena monety, i w istocie cała grecka osada, stanowią jedynie irytującą przeszkodę. Wystarczy wbić w ziemię łopatę, by znaleźć dziesiątki greckich monet, a co do szczątków niewielkiej świątyni, niewyraźnych zarysów targowiska, kogo to obchodzi? Świat śródziemnomorski pełen jest greckich świątyń. To żadna nowina. Halvorsen szuka czegoś głębszego, starszego; tajemniczego źródła śródziemnomorskich bogactw. Nieznanej rasy, z której biorą swój początek tutejsze cywilizacje, osi, punktu stanowiącego ośrodek, promieniujący na cały świat.

Powraca do kopania.

Jednak niemal natychmiast słyszy okrzyk Ibrahima:

- Paydos! Paydos! - przerwa na lunch.

Halvorsen chętnie kontynuowałby pracę, jednakże stanowiłoby to oznakę złego wychowania. Robotnicy nie mogą uważać, że ich szef jest leniwy, ale nie należy także sprawiać wrażenia maniaka pracy. Kołysząc się, schodzi na dół do baraku, w którym każdy otrzymuje tradycyjny posiłek: oliwki, jajka, tuńczyka z puszki i ciepłe piwo.

- Co słychać, doktorze H.? - pyta Sparmann. Dziewczyna uśmiecha się ciepło. W istocie jest bardzo ładna, choć Halvorsenowi nie śniłoby się nawet jej tknąć, trudno natomiast wierzyć w jej dobre intencje. Sparmann doskonale wie, co słychać, co się dzieje. Jednakże z uprzejmości udaje, iż wierzy, że w końcu coś tu znajdą.

- Nowy wykop wygląda całkiem obiecująco - odpowiada Halvorsen. Czemu nie? Nadzieja nic nie kosztuje.

W tym sezonie pozostały jeszcze cztery tygodnie wykopalisk. A potem? Czy resztę roku spędzi jak zwykłe, zbierając pieniądze na następny sezon prac, składając podania o fundusze, wygłaszając serie wykładów, żebrząc w nieskończoność o łaski możnych, nie wspominając już o nie kończących się formalnościach, związanych z odnowieniem zezwolenia na wykopaliska, które zawsze napotykały niespodziewane przeszkody, związane z nagłymi zwrotami tureckiej polityki. O ileż łatwiej byłoby zrezygnować, wycofać się z czynnej pracy - napisać parę książek, zyskać lukratywną posadkę. Lecz to stanowiłoby przyznanie się do porażki. Wiedział, że publiczne ogłoszenie jego teorii stanowiło świadome ryzyko. Gdyby podobny pomysł zrodził się w głowie czterdziestolatka, ewentualne niepowodzenie zostałoby potraktowane przez kolegów po fachu jako zwykły wypadek przy pracy - oto kolejny młody uczony, którego ambicje przerosły zdolności. Jednakże w wieku Halvorsena podobna porażka stałaby się nieodwracalną oznaką upadku, starczego zdziecinnienia, nieszczęsnym epilogiem jakże wspaniałej kariery. Nie śmiał porzucić wykopalisk. Fakt, że z uporem obstawał przy swojej hipotezie, skazywał go na pozostanie w tym miejscu, pod rozżarzonym błękitnym niebem, póki nie znajdzie tego, czego szuka, albo nie padnie na placu boju.

- Może piwa? - pyta ktoś.

- Chętnie - odpowiada Halvorsen, ujmując w dłoń butelkę, choć wie, że napój będzie cienki, zwietrzały i niesmaczny. Nic nowego. To efes pilzen, paskudne tureckie piwo. Halvorsen wolałby carlsberga, jednakże Kopenhaga leży daleko stąd. Toteż pociąga głęboki łyk, krzywiąc się z niesmakiem. Więcej, sięga nawet po następną butelkę. Ciepłe i ciężkie, owszem. Zwietrzałe i nieświeże. I zdecydowanie jałowe.

Tutejsze noce zawsze były dziwnie chłodne, nawet w lecie. Wyczuwało się w nich ostry powiew jesieni; jakby palące promienie słońca przebiły w dzień dziurę w atmosferze, pozostawiając ziemię pustą i pozbawioną powietrza niczym pogrążony w mroku księżyc. Halvorsen siedzi z dala od innych, czyta, rozmyśla, sączy rakije, moczy swą obolałą nogę. Obóz archeologów składa się z dwóch pomalowanych na biało magazynów z żużlowych pustaków, jednego baraku i sześciu małych namiotów, rozbitych na piaszczystej plaży, służących za sypialnie zespołu. Większość tureckich robotników rozbija własne obozowisko na niskich zboczach tuż za miejscem wykopalisk, okrywając się liściastymi gałęziami bądź szorstkimi kocami. Tylko niewielka część z nich wsiada na osły i wraca do domu, do wioski leżącej dziesięć kilometrów dalej.

Asystenci Halvorsena - w tym roku jest ich pięcioro, dwie kobiety i trzech mężczyzn - siedzą przed namiotami, czekając, aż ich szef schroni się w środku i zaśnie. Od rozpoczęcia sezonu łączyli się w przeróżne pary, jak zwykle, jednakże starają się ukryć to przed nim, jakby był ich opiekunką i przyzwoitką. Halvorsen wie doskonale, że przez większą część lata Jane Sparmann dzieliła namiot z Brucem Feldem z uniwersytetu w Pensylwanii, dziewczyna z Chicago zaś, Elaine Harris, obdarzała swoimi łaskami na przemian Martina Altmana (Uniwersytet Stanowy Michigan) i trzeciego chłopaka - Rileya czy O’Reilly’ego - Halvorsen nigdy nie mógł zapamiętać jego nazwiska - z uniwersytetu w Ohio. Halvorsen życzy im wesołej zabawy. Ich nocne poczynania zupełnie go nie obchodzą. Mimo wszystko jednak młodzi ludzie czekają, aż odejdzie. Wreszcie, choć wcale nie czuje się senny, wstaje z miejsca, żegna ich i kuśtykając, znika w namiocie.

Jego ciało przeszywa ból, umysł postrzega wszystko z przeraźliwą ostrością. Halvorsen wyciąga się na pryczy, modląc się w duchu, by ogarnęła go nieprzenikniona ciemność snu.

Zamiast tego znów powraca do niego nocny głos. Natrętny głos w głowie, który ostatnio odzywa się coraz wcześniej.

- Proszę - mówi. - Cha ci coś pokazać. Oto Paląc Trójkrólowej.

Każde słowo jest idealnie wyraźne. Nigdy jeszcze głos nie rozbrzmiewał tak czysto.

Co więcej, tym razem pojawia się także obraz. Na ekranie swego mózgu Halvorsen widzi fasadę wspartej na niezliczonych kolumnach budowli o trzech tarasach, która niemal przypomina świątynię Hatszepsut w Deir al-Bahari, tyle że kolumnady z tyłu zwijają się, tworząc struktury niemożliwe z punktu widzenia topologii, zupełnie jakby skręcały w głąb sąsiedniego wymiaru, połyskujące zaś wypukłe reliefy, ozdabiające fronton budowli, wykonano w kompletnie nie znanym mu stylu. Przedstawione na nich smukłe kanciaste postaci splatają się i rozpływają przed oczami obserwatora w ten sam nie wyjaśniony, tajemniczy sposób. Za kolumnami najwyższego tarasu przyczaiła się skryta w cieniu przezroczysta postać. Halvorsen dostrzegał jedynie ogromne oczy i odbite w nich iskry światła, jednakże z owej kruchej srebrzystej sylwetki emanuje niewiarygodna siła i moc.

- Kim jesteś? - pyta Halvorsen. - Czego ode mnie chcesz?

- To zaś jest dziedziniec Trybunału Ludowego z czasów Drugiej Mandali.

Halvorsen widzi coś w rodzaju marmurowego ula, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt sześciennych nisz. Z każdej z nich wystaje głowa bezwłosej istoty o wielkich oczach, w swych zarysach przypominającej człowieka. Od ramion w dół postaci zanurzone są w błyszczącym świetlistym płynie. Halvorsen pojmuje nagle, iż owe istoty tworzą jedność w pięćdziesięciu ciałach, że w swej własnej erze pełniły wysoką funkcję w rządzie, później zaś przez niewyobrażalnie długi czas stały bez ruchu w sześciokątnych pojemnikach odżywczego płynu.

- To zaś, co widzisz teraz - ciągnie dalej głos - to ruiny budowli, znanej jako Zgoda Światów, także pochodzącej z czasów Drugiej Mandali. Za nimi rozciągają się przedmieścia Mosiężnego Grodu, wzniesionego trzydzieści cykli później.

Jego umysł zalewają wizje wspaniałości i chaosu. Marmurowe kolumny, lśniące metalowe płyty, pokryte napisami w nieznanych językach, obeliski z chalcedonu, rozrzucone bezładnie jak klocki pchnięte potężną dłonią; nad nimi z obojętną pogardą rozciągają się ulice późniejszego miasta, wzniesionego wedle sztywnych reguł geometrii. Wszystko wokół połyskuje okrutnym metalicznym blaskiem.

- To szaleństwo - mamrocze Halvorsen. Siada na łóżku i zaczyna macać w ciemności w poszukiwaniu fiolki ze środkiem nasennym. - Daj mi wreszcie spokój. Wynoś się z mojego umysłu.


- Nie mam złych zamiarów.

- Wyjaśnij zatem, kim jesteś.

- Przyjacielem. Kolegą po fachu.

- Chcę znać twoje imię.

- Nic ci ono nie powie.


To coś nowego. Po raz pierwszy prowadzi rozmowę z ową zjawą, czy ściślej mówiąc, z samym sobą. Stanowi to alarmujący objaw przemęczenia umysłowego, upadku, który go przeraża. Halvorsen zaczyna dygotać.

- Czego ode mnie chcesz? - krzyczy. Tylko ostrożnie, upomina się w duchu. Pozostali usłyszą cię, przybiegną tu i wszystko się wyda. Biedny stary dureń stracił rozum. Będzie ich błagał, aby go nie wydali, a oni przyrzekną mu to. W akademickich kręgach plotki krążą zastraszająco szybko...

- Chcę d zaofiarować... zaofiarować...

Szum. Syk. Zakłócenia na linii. Potem cisza.

- No dalej, do diabła! Dokończ zdanie!

Nic. Nic. Halvorsenowi zbiera się na płacz. Znajduje pigułkę. Szuka dzbanka z wodą, zamiast tego znajduje butelkę rakii. A co tam. Popija lekarstwo łykiem czystej wódki. Masz ochotę popełnić samobójstwo? - pyta sam siebie. Turecki trunek pali go w gardło. Niemal natychmiast czuje senność. Gdy lek i rakija jednocześnie zwalają go z nóg, zastanawia się, czy dożyje poranka.

Ależ oczywiście. Po śniadaniu wszyscy zbierają się w baraku, Jane Sparmann przydziela stanowiska kopaczom i rozpoczyna się nowy dzień pracy. Pot, kurz, krem z filtrem, środek odstraszający owady. I narzędzia jego fachu: kilofy, łopaty, sita, pędzle, taśmy miernicze, worki na znaleziska, etykiety, okulary ochronne, szkicowniki, aparaty fotograficzne. Jane nadal pracuje w wykopie w warstwie greckiej. Bruce i Martin będą fotografować warstwę minojską, stanowiącą główny obiekt badań tego sezonu. Warstwa ta właśnie zaczęła wynurzać się spod pokrywających ją szczątków. Pozostała dwójka zajmuje się własnymi sprawami w warstwie bizantyjskiej. Halvorsen, zaciskając z bólu zęby, wspina się na szczyt wzgórza, aby podjąć kolejną próbę odkrycia śladów od dawna poszukiwanej prehistorycznej cywilizacji. Wszystko jak zwykle.

Kolejny dzień pod palącym słońcem. Jego ostre promienie pozbawiają otoczenie wszelkich barw. Wokół nie rozlegają się także żadne dźwięki. Nawet fale uderzają o brzeg z cichutkim szumem. Dwie ciemne chmurki pyłu na wschodzie stanowią jedyną skazę na oślepiającej kopule nieba. Skądś nagle pojawia się bocian. Przez dłuższy czas wisi w powietrzu, ledwie poruszając skrzydłami, i przygląda się sceptycznie krzątaninie archeologów.

Halvorsen, z twarzą przy ziemi, dociera do krańca muru, wbija szpikulec w ziemię i wyczuwa zmianę struktury. Właśnie stąd burza wypłukała garść mizernych zniszczonych przedmiotów, prawdopodobnie neolitycznego pochodzenia, które po raz pierwszy zwabiły go w to miejsce: głowa byka z wypalonej gliny, fragment amuletu w kształcie podwójnego topora, wykonany w wyraźnie nieminojskim stylu i pokryty farbą odłamek, który w opinii Halvorsena stanowi część amuletu Bogini-Matki. Rok za rokiem zmierzał ku temu miejscu - odkrycie hetyckiego muru kosztowało go dwa sezony opóźnienia - teraz zaś, niemal obawiając się odpowiedzi, którą wkrótce uzyska, gotów jest zagłębić się we wzgórze, by sprawdzić, co leży pięć czy dziesięć metrów pod powierzchnią. Oczywiście wie, że muszą go w tym zastąpić kopacze, jednakże będzie obserwował ich niczym jastrząb, sprawdzając zawartość każdej łopaty.

Tego popołudnia - może jutro...

W tym momencie pojawia się niespodziewana przeszkoda. Ze wschodu dobiega monotonny odgłos krztuszącego się silnika. Na wyboistej drodze, otoczony obłokiem pyłu, pojawia się motocykl. Robotnicy machają z dołu do Halvorsena, nawołując:

- Mudiir Bej! Mudiir Bej!

Przybył posłaniec, przywożąc mu list z Ankary. Halvorsen, zaniepokojony, powoli schodzi na dół. Na wilgotnej i pogniecionej brązowej kopercie widnieje pieczęć Ministerstwa Edukacji. Gdy ją otwiera, jego palce lekko drżą. Departament Zabytków tego właśnie ministerstwa sprawuje nadzór nad wszystkimi wykopaliskami. Musiała nastąpić jakaś zmiana; w Turcji zaś każde przesilenie w biurokracji oznacza zmianę na gorsze.

Istotnie, nastąpiło przetasowanie, być może jednak nie stanowi ono problemu. Halvorsen przebiega wzrokiem fioletowe maszynowe pismo na brązowym papierze, tłumacząc pośpiesznie. Hikmet Aytul, urzędnik Departamentu Zabytków, zajmujący się wszystkimi wykopaliskami w tej części kraju - Halvorsen nazywa go Hikmet Pasza, ponieważ mężczyzna jest niezwykle nadęty i napuszony - złożył rezygnację. Nowym szefem nadzoru archeologicznego został niejaki Selim Erbek, młodszy kurator prowincjonalnego muzeum na północnym wybrzeżu. Rozpoczął urzędowanie od objazdu wszystkich stanowisk i za dwa, trzy dni zamierza złożyć wizytę Halvorsenowi.

- Kłopoty? - pyta Bruce Feld.

Halvorsen wzrusza ramionami.

- Nie jestem pewny. Biurokratyczne przepychanki. Hikmet Pasza wyleciał, zastąpił go jakiś Selim Erbek. Pod koniec tygodnia wpadnie tu, aby nas poznać.

- Czy powinniśmy się jakoś przygotować? - wtrąca]ane Sparmann.

- Chcesz powiedzieć, schować wczorajsze monety? - Halvorsen wybucha śmiechem. - Nie, nie. Postępujemy ściśle według reguł. Kiedy zjawi się Selim Bej, pokażemy mu wszystko, co znaleźliśmy. Czyli niewiele - mówiąc to, zastanawia się jednocześnie, czy powinien rozpocząć badania wzgórza przed przybyciem nowego nadzorcy. Poważne odkrycie mogłoby wywołać nieprzewidywalną reakcję; rozsądniej byłoby poznać bliżej Erbeka, zanim da nura na głęboką wodę. Lecz Halvorsen odrzuca ten pomysł. Przybył tu po to, by kopać i, jeśli to możliwe, odkryć coś nowego. Nie ma sensu marnować czasu, próbując przeniknąć zamiary nieodgadnionych biurokratów.

Po lunchu wzywa do siebie Ibrahima, Ayhana i Zekiego i wreszcie, po latach wyczekiwania, zaczyna wgryzać się we wzgórze. Halvorsen pracował z tymi ludźmi przez wiele sezonów i ufa im całkowicie, ale mimo wszystko nie spuszcza z nich oka. Kopią ostrożnie i zręcznie, posługując się kilofami z niemal chirurgiczną precyzją. Uważnie rozbijają palcami bryły ziemi w poszukiwaniu małych przeoczonych przedmiotów, zanim pozwolą taczkowemu odwieźć na bok przesiany piach. Na próżno. Nie znajdują niczego. Pomimo że po potężnej burzy na skraju zbocza odkryto kilka nietypowych przedmiotów, ta część wzgórza sprawia wrażenie, jakby nigdy nie tknęła jej ludzka ręka. Wszędzie wokół, gdziekolwiek zagłębi się łopatę, natychmiast natrafia się na jakieś szczątki - tureckie, bizantyjskie, rzymskie, minojskie. Oprócz tego miejsca. Halvorsen jakimś cudem zdołał zlokalizować jedyny skrawek gruntu, na którym w przeciągu ostatnich dziesięciu tysięcy lat nie osiadł żaden człowiek. Stanowi to dokładne przeciwieństwo jego oczekiwań.

Nie wolno jednak zapominać, że jutro też jest dzień.

Wreszcie o zmroku rozlega się okrzyk:

- Paydos! Paydos!

Upłynął kolejny dzień - bez żadnych widomych rezultatów.


Leżąc w mroku namiotu, Halvorsen czeka na pojawienie się głosu. Wkrótce istotnie słyszy pierwsze słowa.

- Pokaże ci więcej, jeśli pozwolisz.

- Proszę bardzo. Cokolwiek chcesz.

Halvorsen stara się zachować spokój. Pragnie osiągnąć stan całkowitej obojętności. Wie, że musi zaakceptować fakt pogłębiającego się obłędu tak samo, jak wcześniej to, iż jego lewa noga nigdy już nie będzie funkcjonować jak należy.

- Oto ruiny Costa Stambool.

W umyśle Halvorsena pojawia się przerażająca wizja ogromnego gruzowiska, widzianego z wielkiej odległości, przytłaczającej krainy grozy, jałowej piaszczystej równiny, pokrytej szarymi szczątkami i brudnymi, poniszczonymi skorupami, bezładu, w porównaniu z którym nawet śmietnisko wygląda niczym łąka. Wszędzie wokół panuje zupełny chaos. Całe swe życie spędził wśród ruin, jednak to miejsce przerasta je wszystkie. Oto ostateczny koniec. Omega. Musiała tu zajść straszliwa katastrofa.

Nagle jednak punkt widzenia zmienia się. Teraz widzi strefę zniszczeń z bliska. I nagle przestaje ona sprawiać złowieszcze wrażenie. Na jej granicach, nad porowatą bagnistą glebą, tańczą magiczne, cudne wizje: chochliki i zjawy, opiewające bez słów przebogatą historię Ziemi, dzieje przyszłości, która już minęła. Owe widma unoszą się w górę spomiędzy ostrych, potrzaskanych płyt i pląsają kusząco wokół niego. Nagle wszystko wokół zalewa migotliwa, złocistozielona poświata, której jeszcze przed chwilą nie dostrzegał.

- To było Miasto Miast.

Wszystkie szczątki ożywają. Miasto, Costa Stambool, pojawia się przed jego oczami niczym wieloryb wypływający na powierzchnię morza albo ogromna podziemna wieża, wyrastająca z ukrycia w głębinach ziemi. Z niewiarygodną siłą miasto wynurza się z ruin i z rykiem dźwiga się na wysokość, której Halvorsen nie potrafi nawet ocenić.

Costa Stambool bardziej niż miasto przypomina jedną gigantyczną budowlę, niewiarygodnie masywną u podstawy i zwężającą się ku smukłemu, nieprawdopodobnie wyniosłemu szczytowi. Jak obdarte ze skóry, całkowicie pozbawione murów, ze wszystkich stron odsłania misterną plątaninę, tworzącą olbrzymie jądro. Halvorsen widzi niezliczone rzesze mieszkańców, krzątających się wokół swych codziennych spraw, poziom za poziomem, ulica za ulicą, komnata za komnatą.

O dziwo, budynek wygląda, jakby stał na krawędzi, jego podłogi nachylają się pod ostrym kątem. Jak to jednak możliwe? To przecież bez sensu. I wówczas Halvorsen uświadamia sobie nagle, że patrzy na wszystko z podwójnej perspektywy. Jakimś cudem ogląda wnętrze owej wielkiej konstrukcji z boku i z góry jednocześnie. Przed jego oczami materializuje się czterowymiarowa wizja, sięgająca w przeszłość i przyszłość przez tysiące, może nawet miliony lat istnienia miasta. Ta myśl uspokaja go. Doskonale wie, jak należy odczytać kolejne warstwy wykopalisk.

Głos w umyśle objaśnia wszystko dokładnie.

- Połyskujące szkarłatnym blaskiem mury, które widzisz w dole, należą do najstarszych poziomów. Na nich wznoszą się budowle Drugiej Mandali, a potem Trzeciej. Tu widzisz znany ci już budynek Zgody Światów. To jest Glissade, miasto rozkoszy z czasów późnej Trzeciej Mandali. Tu masz dwór Cesarza Wszech Światów, z tej strony Trybunat Ludowy.

Wszystko jest w doskonałym stanie, jakby dopiero co zostało zbudowane. A przecież jednocześnie każdy poziom zdradza oznaki zniszczeń, poczynionych przez budowniczych późniejszych epok, a przede wszystkim pozostałości brutalnego apokaliptycznego ataku; głos wyjaśnia, iż jest to dzieło bezlitosnych najeźdźców, którzy u progu Czwartej Mandali sprowadzili w to miejsce śmierć i zniszczenie.

Halvorsen z podziwem i grozą zwiedza świątynie nieznanych bóstw i pałace dynastii, które, choć jeszcze nie zrodzone, już popadły w zapomnienie. Spogląda na olbrzymią marmurową płytę, głoszącą wielkość jakiegoś królestwa w niezrozumiałym języku. Przemierza bibliotekę starego Stambool i widzi okute żelazem skrzynie, przepełnione czymś, co zastępuje książki, choć w jego oczach przypomina bardziej rubiny i szmaragdy. Jego głos - przewodnik nie milknie ani na chwilę, wskazując mu Targowisko Tysiąca Cudów, Gimnazjon, Pole Bitwy, Wieżę Wichrów.

W całym swoim życiu Halvorsen nigdy nie widział czegoś podobnego. Nigdy nawet nie wyobrażał sobie takich budowli. To Rzym, Babilon, Bizancjum i Teby, połączone w jedno i podniesione do pięćdziesiątej potęgi. Jedna jedyna wizja pozwala mu dostrzec całą wielką cywilizację, której ogrom przytłacza go kompletnie.

I nagle wszystko znika. Równie niespodziewanie, jak wcześniej wyrosły spod ziemi, wielkie budowle powracają do dawnego stanu, nie z hukiem, lecz z cichym westchnieniem, powoli znikając wśród ruin. Zupełnie jak piórko na wietrze, powoli ulatujące w dal. Po chwili Halvorsen widzi już jedynie szare pole ruin. Długo milczy, aż wreszcie mówi:

- Imponujące. Nie zdawałem sobie sprawy, że mam tak twórczą wyobraźnię.

- To nie twory twojej wyobraźni, ale rzeczywistość naszej ery, którą chętnie ci udostępnię.

- A kimże ty jesteś, jeśli mogę spytać?

- Powiem ci. Jestem mieszkańcem Piątej Mandali, stanowiącej ostatnią erę w dziejach świata, który ty nazywasz Ziemią, bliską krańcowi wszechrzeczy.

Halvorsen drży. Szaleństwo pogłębia się coraz bardziej.

- Żyjesz w przyszłości i sięgasz tu poprzez czas, aby ze mną pomówić?

- Owszem. I to w bardzo odległej przyszłości.

Halvorsen przez moment rozważa ostatnie słowa.

Wreszcie pyta:

- Czemu? Czego ode mnie chcesz?

- Pragnę jedynie dać ci sposobność obejrzenia mojego świata. I błagam cię, abyś pozwolił mi zwiedzić twój. Wymieńmy się - moje czasy za twoje, twoje ciało za moje. Niech nasze umysły zamienią się miejscami. Bardzo tego pragnę. To dla mnie ważniejsze niż życie.


Za dnia nocne wizje i rozmowy wydają mu się nierealne. Pozostaje tylko brązowy piach wykopalisk i czerwony blask słońca, niebieska otchłań morza i, jakże odmienny, bezlitosny błękit sklepienia niebios. Z białych namiotów wynurzają się jego młodzi pomocnicy. Robotnicy zjedli już śniadanie i czekają na przydział prac.

- Gun aydin - mówią, uśmiechając się szeroko i ukazując białe, krzywe zęby. - Dzień dobry. - Dla nich ta praca to prawdziwy skarb, najlepsze zarobki, jakie mogliby znaleźć. Uwielbiają ją. - Gun aydin, giin aydin, giin aydin.

Rozpoczynają się poranne roboty. Pot, kurz, krem z filtrem, środek odstraszający owady. Kilofy, łopaty, pędzle, taśmy miernicze.

Najwyraźniej szaleństwo przychodzi jedynie nocą. Halvorsen zastanawia się nad tym. Może głębokie pragnienie zrozumienia pogrzebanej w ziemi przeszłości, ogarniające go w bezlitosnym blasku dnia, przegania wizje ulotnej przyszłości? A może to iście klasztorna samotność i duszna atmosfera mrocznego, ciasnego namiotu wywołują halucynacje? Zwłaszcza u znużonego człowieka, który pije stanowczo zbyt wiele rakii, kiedy jest sam. Niezależnie od przyczyn, z radością zostawia za sobą nocne przeżycia, rzucając się w nowy wir pracy.

Halvorsen święcie wierzy w archeologię jako naukę metafizyczną. Czy można zrozumieć teraźniejszość i próbować określić trendy przyszłości bez znajomości naszych wcześniejszych dziejów? Oczywiście prawdziwie dogłębne poznanie jest niemożliwe, jednakże można przynajmniej dotrzeć do częściowej prawdy. Zetrzeć wierzchnią warstwę ziemi w poszukiwaniu wskazówek, przesiewać i segregować, czynić coraz to nowe założenia. Halvorsen poświęcił temu większą część swego życia. Co zyskał? Potrafi rozpoznać odmienne warstwy, pochodzące z różnych epok, umie wymienić rzymskich cesarzy od Augusta do Romulusa Augustulusa, nie zapominając nawet o Kwintillusie i Florianie. Zostało mu jeszcze - ile? Pięć lat? Dziesięć? - aby opanować całą resztę, rozwiązać w całości zagadkę, którą sam sobie zadał. A potem odejdzie. Znajdzie się w rozległej krainie przeszłości, jego pracę zaś podejmą inni. Na razie jednak to on za nią odpowiada. Toteż roboty trwają dalej. Dziś on jest u steru, jutro Jane Sparmann, Bruce Feld, czy któryś z ich licznych kolegów. Czy ich stosunek do pracy będzie taki jak jego własny? A może potraktują ją jako zwykłe zajęcie, drogę prowadzącą ku wygodom dobrobytu? Jak można zostać archeologiem, jeżeli nie czuje się tej miłości, nienasyconej żądzy poznania prawdy? Jeśli nie jest się gotowym poświęcić całkowicie poszukiwaniom, które przeradzają się w obsesje:

Obsesją Halvorsena jest teoria, że to Azja Mniejsza, nie zaś Mezopotamia, stanowi kolebkę cywilizacji. Właśnie ten półwysep, żyzna kraina z łatwym dostępem do Morza Śródziemnego, pełna bogactw mineralnych, lasów, rozległych łąk, na których można wypasać bydło, obdarzona łagodnym klimatem, wydaje się idealnym miejscem, w którym mógl nastąpić przeskok od życia epoki neolitu do wspaniałości ery żelaza. Halvorsen jest przekonany, że to właśnie ze skalistego łańcucha gór Wyżyny Anatolijskiej idee promieniowały na cały świat: od sumeryjskiego Iraku po jednej stronie kulturowego dorzecza, po protominojską Kretę po drugiej, i dalej na południe, aż do Egiptu. Nie ma jednak na to żadnych dowodów. Najmniejszych. Zaledwie aluzje i ślady, podczas gdy on potrzebuje murów i kolumn, tabliczek z inskrypcjami, skorup, posążków, broni. Czas wymazał wszystkie pozostałości kultury anatolijskiej, a przynajmniej to, czego potrzebuje Halvorsen, aby zbudować fundament dla swych śmiałych teorii. Pozostał jedynie chaos i domysły.

Mimo wszystko jest pewien, że tu właśnie rozpoczęły się dzieje cywilizacji. Mówią mu to znaleziska w Catal Huyuk, rzeźbione kamyki w jaskini w Karain, naskalne malunki w Beldibi: tu właśnie napisano pierwszy wers długiego poematu. Gdzie jednak dowody? Halvorsen wie, że stara się udowodnić z góry przyjęte założenie, co zawsze stanowi dla naukowca poważne niebezpieczeństwo i łamie wszelkie zasady metody naukowej. Pozwolił sobie stać się fanatykiem, obłąkańcem, nowym Schliemannem, Evansem, maniacko i na oślep broniącym swej idee fixe. Schliemann i Evans zdołali jednak przynajmniej odnaleźć w końcu to, czego szukali, on natomiast nie miał nic do pokazania i wkrótce jego koledzy zaczną naśmiewać się z niego, jeśli już to nie nastąpiło.

A jednak kopie dalej. Cóż innego mu pozostało?

Dzień ciągnie się niemiłosiernie, nowy rów sięga coraz głębiej i dalej, nadal odsłaniając jedynie dziewiczą glebę. W pewnym momencie Halvorsenowi wydaje się, że dostrzega coś ciekawego, wystającego z jednej ze ścian wykopu. Z zapałem wskakuje do środka i tak mocno wykręca swą chorą nogę, że niemal wybucha płaczem, choć łez napływających mu do oczu nie zrodził ból, ale gniew. Halvorsen jest wysokim, potężnie zbudowanym mężczyzną o niemal legendarnej wytrzymałości. Obecnie jednak właściwie stał się kaleką. Gdyby mógł, chętnie kazałby sobie obciąć nogę i zastąpić ją protezą ze stali i plastiku.

Rakija trochę pomaga. Ale tylko odrobinę.


Leżąc na plecach i rozmasowując lewą ręką obolałą nogę - w prawej trzyma butelkę rakii - Halvorsen odzywa się nagle w gęstej, lepkiej ciemności namiotu:

- Jak mnie znalazłeś? I dlaczego?

Jest nieco podchmielony. Może nawet bardziej niż nieco.

Brak odpowiedzi.

- No dalej, odezwij się! Czy przedtem nawiązałeś kontakt z innymi? Dwudziestoma, pięćdziesięcioma, stoma, tysiącem, setkami tysięcy odmiennych umysłów z każdej ery? Od pierwszej dynastii egipskiej po czterdzieste stulecie naszej ery? Szukając kogoś, kogokolwiek, kto zgodziłby się na ten układ?

Milczenie. Cisza.

- Jasne, że tak. W końcu żyjesz milion lat, prawda? Masz dość czasu, by zarzucić przynętę. Ta ryba, czy tamta? Czyżbyś uważał, że połknąłem haczyk? Igrasz ze mną. Chcesz, abym zamienił się z tobą ciałami i na własne oczy ujrzał cuda dalekiej przyszłości? Myślałeś, że mnie skusisz, prawda? Prawda! Ale nie. Czemu miałbym tego pragnąć? Czy i tak nie mam w tej chwili na głowie dostatecznie wielu problemów? Sądzisz, że pragnę rozpocząć wszystko od nowa? W moim wieku? Zacząć poznawać całą nową archeologię? Przypuszczasz, że mam ochotę martwić się o to, które warstwy oznaczają początek pieprzonej Drugiej Mandali?

Głos nie odpowiada. Halvorsen wie, że traci kontrolę nad sobą. Nigdy nie używa brzydkich wyrazów, chyba że jest niezwykle zdenerwowany.

- Cóż, idź złowić na wędkę kogoś innego - mówi. - Odrzucam twoją ofertę. Pluję na twoje szalone propozycje! Ja zostaję tutaj, ty tam, tak jak Bóg przeznaczył od początku. Dalej będę kopał w tureckiej ziemi, póki w końcu mój mózg nie usmaży się zupełnie. Ty zaś możesz siedzieć pośród wszystkich tych pieprzonych apokaliptycznych cudów, okay? Costa Stambool! Możesz wsadzić sobie Costa Stambool w...!

W tym momencie głos z końca świata odzywa się wreszcie.

- Czy twoja odmowa jest ostateczna?

I, niemal w tej samej chwili, tuż zza ściany namiotu rozlega się jeszcze inny głos:

- Doktorze Halvorsen? Wszystko w porządku, doktorze?

Należy do Bruce’a Felda.

Mój Boże - uświadamia sobie Halvorsen - wrzeszczę i klnę pełnym głosem. Teraz wszyscy już wiedzą, że dostaję świra.

- Tak - odpowiada. - Tylko trochę sobie podśpiewuję. Za głośno?

- Jeśli będzie pan czegoś potrzebował, doktorze Halvorsen...

- Może jeszcze jedną butelkę rakii. To wszystko - zaśmiał się ochryple. - Nie, tylko żartowałem. Naprawdę nic mi nie jest. Przepraszam, jeśli wam przeszkadzam. - Niech sobie myślą, że jestem pijany. Lepsze to, niż żeby uważali, że zwariowałem. - Dobranoc, Bruce. Postaram się zachowywać nieco ciszej.

- Czy twoja odmowa jest ostateczna? - powtarza głos.

- Tak! Nie. Zaczekaj. Muszę trochę się nad tym zastanowić, w porządku? W porządku?

Cisza,

- Do diabła, potrzebuję czasu do namysłu. Jesteś tu jeszcze?

Cisza.

Zniknął, myśli Halvorsen. Udzieliłem odpowiedzi i istota z odległych krańców czasu zerwała kontakt. To wszystko. Właśnie w tej chwili składa propozycję komuś z trzydziestego wieku po Chrystusie albo może przed Chrystusem, czy też jednej z miliardów istot, których życie przypada na okres pomiędzy prehistorią a Piątą Mandalą Costa Stambool. Wymiana - moje czasy za twoje, moje dato za twoje: niech nasze umysły zamienią się miejscami.

- Posłuchaj - odzywa się Halvorsen żałosnym tonem. - Wciąż się nad tym zastanawiam, wiesz, co mam na myśli? Choć muszę cię ostrzec, że nie wyszedłbyś na tym najlepiej. Nie jestem w zbyt dobrej formie. Zanim jednak udzielę ostatecznej odpowiedzi, chciałbym przedyskutować nieco dokładniej twoją propozycję.

Nic. Nic. Piekło żalu.

I nagle:

- Rozmawiajmy zatem. Czego jeszcze chciałbyś się dowiedzieć?


Zapowiedziana wizyta nowego nadzorcy wykopalisk nie nastąpiła, wbrew zapowiedzi urzędnika Ministerstwa Edukacji, w dwa dni po otrzymaniu wieści. Ani w trzy. Halvorsena wcale to nie zdziwiło. W różnych kulturach czas płynie w zupełnie odmiennym tempie. On sam żyje teraz według kalendarza tureckiego.

W tej chwili praca idzie mu tak źle, że zaczyna z radością witać nocne ataki szaleństwa, uważając je za niezłą rozrywkę. Noga spuchła mu do tego stopnia, że przeszkadza w zrobieniu choćby kroku. Halvorsenowi trudno dotrzeć na miejsce wykopalisk - robotnicy musieliby wciągać go tam za pomocą lin. Marszcząc brwi, dogląda wszystkiego z dołu. To jednak nic nie zmienia, gdyż Ibrahim, Ayhan i Zeki nadal zagłębiają kilofy w dziewiczej ziemi. Wszędzie wokół pozostali członkowie zespołu odnajdują coraz to nowe drobiazgi. Riley i Harris znaleźli kawałki mozaiki bizantyjskiej i monety z czasów cesarza Herakliusza. Feld i Altman natrafili na interesującą warstwę wczesnominojskich odłamków. Jane Sparmann znalazła garść szklanych i ceramicznych paciorków, mogących wskazywać na obecność późnogreckiej osady, której istnienia wcześniej nawet nie podejrzewano. Natomiast wykopaliska na szczycie wzgórza okazały się jednym wielkim rozczarowaniem. Jakieś cztery, pięć tysięcy lat temu Hetyci, czy też ktoś, kto budował dokładnie w ich stylu, bez wątpienia wznieśli tu fortecę, jednakże Halvorsen poszukuje śladów cywilizacji starszej od nich o dwa, trzy tysiące lat - jakichkolwiek dowodów, które przekonująco powiązałyby to wybrzeże ze znanymi neolitycznymi osadami daleko na wschodzie, w Catal Huyuk, lecz na razie nie dopisuje mu szczęście. Trzy tajemnicze przedmioty, odsłonięte przez burzę, pozostają tajemnicą, nie wyjaśnioną, kuszącą.

Halvorsen pociesza się rozmowami w mroku. Wizje Piątej Mandali stają się coraz dokładniejsze.

Archeologa, nadal przekonanego, że owe fantazje są wytworem jego własnego udręczonego umysłu, zdumiewa bogactwo własnej wyobraźni. Zawsze uważał siebie za prozaicznego nudziarza, upartego kreta, grzebiącego w pylistej ziemi starożytnych królestw. Najwyraźniej jednak miał w sobie coś więcej - pod codzienną maską kryła się niezwykła wyobraźnia. Fakt ów mocno go zaniepokoił, zdawał się bowiem podawać w wątpliwość jego akademickie osiągnięcia.

Teraz pragnie dowiedzieć się czegoś więcej o mieszkańcach owych odległych stuleci, z których pochodzi jego rozmówca.

- Jest nas zaledwie garstka. Możliwe, że zostałem tylko ja.

- Nie jesteś pewien?

- Trudno mi nawiązać kontakt.

- Łatwiej przychodzi ci rozmowa z kimś, kto żyje w przeszłości, odległej o miliony lat, niż z jednym ze swoich współczesnych? Czemu po prostu nie sięgniesz po telefon i nie zadzwonisz do sąsiada, mieszkającego za rogiem?

Najwyraźniej trafił w dziesiątkę. Dowiedział się, że nastąpił ogromny kataklizm, jakaś inwazja, ostatnia rozpaczliwa bitwa ludzkości, C2y raczej wysoce wyewoluowanych i wyspecjalizowanych potomków ludzkiej rasy, z przytłaczającą potęgą najeźdźców. Rozmówca Halvorsena nie potrafił nawet opisać nieubłaganego przeciwnika, tak straszliwego, że słowa nie były w stanie oddać jego natury. Wszystko to miało miejsce pod koniec epoki, znanej jako Czwarta Mandala, kiedy to ludzkość, osiągnąwszy zawrotne, niemal boskie wyżyny, została na zawsze zepchnięta w otchłań. Teraz pozostało tylko kilku samotników, przemykających się wśród ruin poprzednich wspaniałych cywilizacji, czekając, aż nastanie koniec. Halvorsen odniósł wrażenie, że owi ostatni ludzie nie są nawet istotami z krwi ł kości - przypominają raczej metaliczne maszyny, kuliste, niemal niezniszczalne żuki, skrywające w sobie dusze ostatnich mieszkańców Ziemi.

Wiadomość, że jednak nastąpi Ragnarok, Gotterdammerung, że nawet bogowie, superistoty z ostatniej ery ludzkości, nie trwają wiecznie, poruszyła dziwną strunę w nordyckiej duszy Halvorsena. Oto wspaniała, obdarzona nieopisaną potęgą rasa wielkich bohaterów, półbogów, więcej - samych bogów, a jednak i oni, nawet oni upadli. Upadną. To mit mitów, ostatnia saga. Odyn, Thor, Hajmdall, Tyr i cała reszta Azów zginie u kresu świata, kiedy Fenrir zerwie swe łańcuchy, Wąż Midgardu podniesie się z dna oceanu, a hordy ognistych demonów z Muspelheimu runą na ziemię. Wszystko to powtarzało się już w przeszłości i będzie następować w przyszłości, nieustannie, do krańca czasu, nawet w nadchodzących epokach wielkich Mandali.

- Ale czemu przybyłeś właśnie tutaj? - pyta Halvorsen. - Jesteśmy jedynie cuchnącymi barbarzyńcami, niewiele różniącymi się od małp. Żyjemy w podłych czasach. Czemu nie chcesz zostać tam, gdzie jesteś, oglądając ostatni wielki akt ludzkiego dramatu i czekając, aż opadnie kurtyna?

- Kurtyna już opadła, a ja przeżyłem koniec dramatu. Cóż w tym szlachetnego? Pragnę zamknąć ów krąg, wrócić do punktu wyjścia. Chodź, weź moje ciało, zgłębiaj mój świat, który dla ciebie będzie skarbnicą niewiarygodnych cudów. Znajdziesz tu wiele obiektów badań: nasza przebogata przeszłość to twoja odległa przyszłość. Przez milion, dwa miliony lat, ile zechcesz, zwiedzaj ruiny Costa Stambool i pozwól, bym zajął twoje miejsce w waszym świecie.

- To nieuczciwa wymiana - ostrzega go Halvorsen. - Wszystko, co dostaniesz, nie może się równać nawet z cząstką tego, z czego zrezygnujesz.

- Pozwól, że ja to osądzę.

- Nie. Posłuchaj mnie. Musisz zrozumieć, co by cię tu czekało. Nie tylko jesteśmy śmiertelni - czy naprawdę pojmujesz, co oznacza bycie śmiertelnym? - ale ja sam nie jestem nawet szczególnie zdrowym okazem mojej rasy. Wkrótce będę stary, odczuwam ogromne zmęczenie, a moja noga, jeśli wiesz, co to jest noga, nie zrosła się dobrze po tym wypadku w zeszłym roku. Ledwie na niej kuśtykam. Co gorsza, w kwestiach zawodowych zapędziłem się w kozi róg i wkrótce stanę się pośmiewiskiem wszystkich kolegów. Znalazłbyś się w paskudnej sytuacji. W tej chwili mam wrażenie, że nawet koniec świata byłby lepszy od koszmaru, w jakim przyszło mi żyć.

- Czy to odmowa, czy też akceptacja mojej oferty f

Przez moment Halvorsen nie pojmuje znaczenia tych słów. Po chwili wybucha śmiechem.


Oczywiście jednak świadom jest, że owa gra, którą prowadzi sam ze sobą, balansowanie na granicy obłędu, jest niezwykle niebezpieczne. Cieszy się zatem, kiedy sen uwalnia go wreszcie od owych fantastycznych rozważań. Gdy wstaje świt, Halvorsen wie, że musi otrząsnąć się z bzdurnych myśli, całą uwagę skupiając na wykopie na szczycie wzgórza. Albo znajdzie w nim przedmioty, których szuka, albo będzie musiał w końcu porzucić to miejsce, przyznać się do porażki i dokonać wyboru, czy odejść na emeryturę, czy też pokornie poprosić Turków o zezwolenie na poszukiwania śladów starożytnej cywilizacji anatolijskiej w innej okolicy. W żadnym razie nie powinien zawracać sobie głowy niezdrowymi fantazjami o ucieczce w czasy Piątej Mandali.

Ale w końcu zawsze nadchodzi poranek, przynosząc ze sobą niezwykłą falę suchego gorąca, zwykłe chmary małych czerwonych muszek i zwykłe śniadanie, złożone z jajek na twardo, topionego sera, sardynek z puszki i kawy rozpuszczalnej. A także, kilka godzin później, wizytę przedstawiciela Departamentu Zabytków, nowego szefa wykopalisk w tym okręgu, Selima Erbeka: Selim Beja, jak nazywa go Halvorsen, w Turcji bowiem zawsze dobrze jest używać oficjalnych honorowych tytułów, zwracając się do każdego, kto ma nad tobą władzę.

Nie, żeby Selim Bej był szczególnie imponującym człowiekiem. To jeszcze młodzieniec, najwyżej trzydziestoletni, szczupły, niemal chudy, z błyszczącymi czarnymi włosami i gładko wygoloną twarzą; tylko nad górną wargą pozostawił cienki wąs. Ma na sobie spodnie w kolorze khaki i cienką zieloną koszulę, pokrytą świeżymi plamami potu. Halvorsen odkrywa z zaskoczeniem, że Selim Bej od początku zachowuje się bardzo dziwnie, zwracając się do niego nieśmiało i z ogromnym szacunkiem. Przemawia niemal niesłyszalnym głosem, zmuszając się niemal do rozmowy z archeologiem. Cóż za odmiana po jego poprzedniku, potężnym i zawadiackim Hikmet Paszy!

Halvorsen proponuje mu śniadanie. Selim Bej potrząsa przecząco głową.

- Czy możemy pomówić? - pyta miękko, niemal pokornie.

O co w tym wszystkim chodzi? - zastanawia się Halvorsen.

- Oczywiście - odpowiada głośno.

- W cztery oczy. Na osobności, z dala od innych.

Spośród asystentów Halvorsena jedynie Jane Sparmann znajduje się w zasięgu słuchu. Czy Selim Bej pragnie mówić z nim sam na sam, czy też po prostu nie lubi towarzystwa kobiet? Halvorsen wzrusza ramionami i gestem nakazuje Jane wracać do pracy. Selim Bej uśmiecha się słabo, unosząc w górę kąciki ust. Wszystko to jest bardzo dziwne, stwierdza w duchu Halvorsen, a głośno mówi:

- Może zaczniemy od obchodu wykopalisk?

- Pokaże mi je pan później. Najpierw musimy porozmawiać - stwierdza Selim Bej.

- Ależ tak. Oczywiście.

Szczupły drobny mężczyzna szerokim machnięciem ręki pokazuje teren od wybrzeża po szczyt wzgórza.

- Z tego, co wiem, nie znalazł tu pan żadnych dodatkowych przedmiotów z epoki neolitu. Mam rację?

- Owszem, jak dotąd nie. Dopiero niedawno zacząłem rozkopywać miejsce pierwotnego stanowiska - rozumie pan, protohetycki mur wymagał ostrożnych badań - i choć na razie nasze prace nie przyniosły żadnych rezultatów, mamy powody sądzić, że...

- Nie - przerywa mu Selim Bej. - Nie ma żadnych takich powodów.

- Przepraszam? Niezupełnie pojmuję.

Selim Bej przestępuje z nogi na nogę, unikając wzrokiem Halvorsena. Jego jabłko Adama podskakuje w górę i w dół, jak u nastolatka. Wygląda, jakby miał zaraz wybuchnąć płaczem.

Po chwili wyjaśnia:

- Musi pan wiedzieć, że poprzedni zarządca wykopalisk, Hikmet Bej, nie zrezygnował. Został zdymisjonowany.

- Ach tak?

- Istniało po temu wiele powodów - mówi spokojnie Selim Bej, czubkiem buta ryjąc w piasku niczym zakłopotane dziecko. - Jego zachowanie wobec przełożonych, zaniedbania dotyczące składania raportów, nadmierne picie, a nawet, przykro mi to mówić, sposób, w jaki kierował finansami swego wydziału. To bardzo nieprzyjemna historia i żałuję, że muszę wspominać panu o podobnie nikczemnych czynach. Ten człowiek potrzebuje pomocy. Miejmy tylko nadzieję, że ją znajdzie.

- Oczywiście - odpowiada Halvorsen, przybierając świątobliwą minę. - Biedak. - W rzeczywistości z trudem dusi w sobie śmiech. Wreszcie wysadzili z konia tego starego tłustego tyrana! Bez wątpienia przyłapano go z ręką w kasie. Przywłaszczał sobie opłaty turystów za zwiedzanie muzeum w Bodrum i wydawał je na rakiję i małych chłopców.

- Mówię o tym dlatego - ciągnął dalej Selim - że po przejrzeniu notatek Hikmet Beja ujawniono pewne sprawy, o których musi się pan dowiedzieć, doktorze Halvorsen. Wiążą się one z neolitycznymi przedmiotami, odnalezionymi w tym miejscu po wielkiej burzy parę lat temu.

- Tak? - pyta Halvorsen, czując nagły przytłaczający ciężar w piersi.

- Chodzi o małą glinianą głowę byka, amulet w kształcie podwójnego topora i figurkę kobiety. Wszystkie w stylu Catal Huyuk.

- Owszem.

- Przykro mi to stwierdzić, doktorze Halvorsen, ale wygląda na to, iż owe przedmioty pochodzą w rzeczywistości z Catal Huyuk. Hikmet Bej, posługując się nielegalnymi kanałami, ukradł je stamtąd i podłożył tutaj, wieleset kilometrów dalej, po to, by zostały odkryte przez miejscowego pasterza i zwróciły na siebie pańską uwagę.

Halvorsen mruczy coś pod nosem.

Selim Bej kontynuuje swą opowieść.

- Oczywiście Hikmet Bej znał pańskie teorie. Uznał, że gdyby zdołał je pan udowodnić, przyniosłoby to zaszczyt Turcji. Tu akurat miał rację. Postanowił zatem zwabić pana z powrotem do naszego kraju i zachęcić do prowadzenia dalszych badań. Jednakże metody, jakimi się posłużył, były godne potępienia. Jest mi niezmiernie przykro mówić panu o tym i w imieniu mojego rządu pragnę złożyć najszczersze przeprosiny za to nieszczęsne, choć spowodowane dobrymi chęciami, oszustwo, którego w żaden sposób nie da się usprawiedliwić. Zdajemy sobie sprawę, że to niewybaczalne. Ta sprawa mocno zaszkodzi pańskiej reputacji. Raz jeszcze proszę przyjąć moje najszczersze przeprosiny, doktorze Halvorsen.

Młody mężczyzna cofa się o pół kroku, jakby oczekiwał, że Halvorsen go uderzy. Jednakże archeolog po prostu patrzy przed siebie. Brak mu słów. Jego usta zamykają się i otwierają.

Oszustwo. Podstęp. Myśli wirują mu w głowie.

- Pardonnez moi - mówi wreszcie, nie mogąc przypomnieć sobie w tej chwili, jak powiedzieć “przepraszam” po turecku. Gwałtownie rzuca się naprzód; Selim Bej odskakuje na bok jak przerażona gazela. Halvorsen, niczym ranny wół, pędzi ścieżką prowadzącą do namiotów na plaży. Porusza się przerażająco szybko, nie zważając na obolałą nogę, w ogóle nie czując własnych nóg. Równie dobrze mógłby poruszać się na kołach.

Słyszy dobiegające zewsząd głosy.

- Doktorze Halvorsen? Doktorze?

Znika w namiocie.

Jest mi niezwykle przykro... Chciałbym wyrazić najszczersze przeprosiny... w żaden sposób nie da się usprawiedliwić... ta sprawa mocno zaszkodzi pańskiej reputacji...

O tak. Tak. Tak.

Rakija pozwala nieco uśmierzyć ból. Pociąga potężny łyk prosto z butelki. Jeszcze jeden. I jeszcze.

Dobrze. Dobrze.

Wreszcie zrzuca buty i wyciąga się na pryczy, spoglądając tępo w górę. Na zewnątrz praca wre dalej, on jednak nie potrafi się zmusić do powrotu. Po tym, co usłyszał, nie śmie stawić czoła innym.

Nadal nie dociera do niego w pełni znaczenie słów Selim Beja. Nie da się jednak zaprzeczyć, iż oznacza to jego koniec. Jego teoria okazała się chybiona. Stracił czas i zużył resztki kapitału zawodowego na niemądre poszukiwania, oparte na sfałszowanych podstawach.

Tuż przez lunchem, zaniepokojeni faktem, że Halvorsen nadal nie opuszcza namiotu, Feld, Martin Altman i Jane Sparmann przychodzą sprawdzić, co się z nim dzieje. Choć nie wiedzą dokładnie, co mu powiedział Selim Bej, domyślają się, iż były to wysoce niepomyślne wieści.

Halvorsen próbuje jeszcze blefować.

- Wynikło parę wątpliwości, związanych z naszą prośbą o zezwolenie - wyjaśnia. - Trywialne drobnostki. Nic ważnego. Zwykłe biurokratyczne bzdury.

- Jeśli moglibyśmy jakoś pomóc...

- Nie ma takiej potrzeby. Naprawdę.

Ze sposobu, w jaki na niego patrzą, Halvorsen odgaduje, że nie wierzą w ani jedno jego słowo. Z pewnością dostrzegają zewnętrzne oznaki szoku, który wstrząsnął nim do głębi, widome oznaki załamania. Teraz z pewnością nie wątpią już, że poranny gość powiedział mu coś strasznego i że profesor stara się ukryć przed nimi prawdę. Ich twarze wyrażają głęboką troskę, ale Halvorsen dostrzega też na nich współczucie, graniczące z litością.

To więcej niż potrafi znieść. Nie pozwoli, by patrzyli na niego z góry. Feld, jąkając się, jeszcze raz proponuje mu swą pomoc i Halvorsen odpowiada szorstko, że to niepotrzebne, że wszystko jest w porządku, a on sam potrafi poradzić sobie z każdym problemem. Jego głos brzmi tak wrogo, że asystenci patrzą na niego zdumieni, a może nawet nieco rozdrażnieni tak otwartym odrzuceniem pomocnej dłoni. On jednak nie pozostawia im wyboru. Jane Sparmann odchodzi jako ostatnia - jeszcze przez chwilę tkwi przy wejściu do namiotu, poszukując właściwych słów. Nie jest jednak w stanie ich wymówić. Wreszcie także odchodzi.

A zatem tak to wygląda. Halvorsen zostaje sam ze swoim bólem. Pozostaje też podstawowa kwestia. Może pożegnać się z zawodem. W oczach kolegów zrobił z siebie żałosne pośmiewisko. To nie do zniesienia.

Rozważając najróżniejsze możliwości w obliczu klęski, pojmuje po chwili, że nie pozostało mu już nic - poza jedną jedyną rzeczą, stanowiącą jeszcze większą bzdurę niż ta, która doprowadziła go do katastrofy na wyrastającym z tureckiego wybrzeża cyplu.

Mimo wszystko Halvorsen podejmuje wyzwanie, kierowany bardziej wściekłością, niż wiarą w możliwość sukcesu.

- W porządku - mówi gwałtownie, wpatrując się w dach namiotu. - Mamy tu dzień, ale może i tak zdołasz mnie usłyszeć. Jesteś tam? Słuchasz? Sprawdzam cię. Przyjmuję twoją propozycję. Możesz przejąć moje życie, ja zaś przejmę twoje. Chodź i weź mnie, jeśli potrafisz. W tej chwili!

Nic się nie dzieje. Oczywiście, że nie, myśli Halvorsen. Co za głupota.

Nadal leży bez ruchu, zasłuchany w śpiew wiatru. Z zewnątrz dobiegają go głosy, nie są to jednak słowa, lecz jedynie odległe niewyraźne szmery. Może to także tylko wiatr? Halvorsen czuje lekkie mrowienie w opuszkach palców, skurcz mięśnia w policzku oraz łagodne, szybko mijające mdłości, promieniujące z głębi żołądka. To tylko rakija, myśli.

- I co? - mówi głośno. - Nie ma żadnej umowy, mam rację? Od początku tak przypuszczałem. Byłeś jedynie pieprzoną halucynacją, prawda?

Czym jeszcze mógł być ów głos, zastanawia się. Jest tylko jedna możliwość. To jedynie obłąkańcze fantazje znużonego starca, myśli zrodzone przez wyschnięty umysł w upalnej pustynnej krainie. Powinien wstydzić się, że podjął tę próbę, nawet żartem. Teraz zaś musi wstać, wyjść na zewnątrz i oficjalnie przyjąć przeprosiny, które złoży mu Selim Bej. A także wyjaśnić pozostałym, co się stało. I pozbierać resztki swojego życia. Tak. Tak. Jakoś uda mu się tego dokonać. Będzie musiał być silny w obliczu poniżenia, które na zawsze zostanie przy nim. Ale nie ma żadnego wyboru. A zatem czas wstać.

Podnosi się, aby wyjść.

Wówczas jednak odkrywa, że nie leży już na pryczy i w ogóle nie znajduje się w namiocie, że w istocie uległ całkowitej przemianie - w jednej chwili, w mgnieniu oka. Jego obolałe starzejące się ciało zniknęło, pozostała jedynie błyszcząca metalowa kula, poruszająca się w cudownie gładki, pozbawiony tarcia sposób, jakby kierowały nią czary. Kiedy zaś wynurza się z pozbawionej powietrza krypty, w której się ocknął, wkracza do królestwa ogłuszającej ciszy i w słabym żółtym blasku wieczoru widzi przed sobą apokaliptyczne bogactwa Piątej Mandali, gigantyczne wielowarstwowe ruiny Miasta Miast, Costa Stambool, u kresu czasu.


George Alec Effinger


JEDEN


(ONE)


Tłumaczyli Grażyna Grygiel i Piotr Staniewski


Mimo nieustannych kłopotów ze zdrowiem, George Alec

Effinger zachował niezmienne poczucie humoru

i - co ważniejsze - może się pochwalić wielkim

i godnym dorobkiem. Jego najbardziej znana powieść

to When Gravity Falls.

W fantastyce naukowej pojawia się wiele

niebezpiecznych pomysłów, a od czasu do czasu

pomysłów tak niebezpiecznych, że wydawcy odrzucają je,

nie bacząc na ich wartości literackie. (Pewien wydawca

po przeczytaniu w latach pięćdziesiątych opowiadania

Theodore’a SturgeonaThe World Well Lost miał

jakoby zwołać innych wydawców, doradzając im,

aby oni także odrzucili to opowiadanie.

Jednak opowiadanie ukazało się i dzisiaj sprawia

wrażenie bardzo umiarkowanego.)

Jeden krążył wśród wydawców już od wielu lat.

Wszyscy go odrzucali, czego najlepszym świadectwem

jest żółknący rękopis... Mnie jednak od razu

wydał się fascynujący, a potem głęboko mnie poruszył.

Jeden rzeczywiście zawiera niebezpieczną idee,

jednak podaje ona w wątpliwość nie najstarsze

doktryny filozoficzne zachodniej kultury,

lecz najgłębsze życzenia i wierzenia samej

fantastyki naukowej.



Był rok 30, dzień pierwszy, rocznica opuszczenia Ziemi przez doktora Lesliego Gillette’a. Stojąc samotnie przy oknie, wpatrywał się w pusty obszar przestrzeni zerowej.

- O ósmej temperatura w pustce międzygwiezdnej wynosi minus dwieście siedemdziesiąt trzy stopnie Celsjusza - rzekł. - Zimno. Nawet bez wiatru i jego współczynnika chłodzenia. Cholernie zimno.

Tablica poinformowała go tego ranka, że statek i jego samotny pasażer dotrą w sąsiedztwo układu planetarnego jeszcze przed nocą. Gillette nie przypominał sobie nazwy gwiazdy - był to tylko numer katalogowy. Już dawno temu przestał się nimi interesować. Początkowo, przez kilka pierwszych lat, gdy jeszcze miał przy sobie Jessicę, z zapałem sprawdzał na tablicy położenie każdej gwiazdy na nocnym niebie Ziemi. Odczuwali pewną przyjemność w badaniu z bliska gwiazd, które rozpoznawali jako elementy głównych gwiazdozbiorów. To już minęło. Po odwiedzeniu kilku tysięcy gwiazd nie byli już tak zainteresowani. Odkryli jeszcze więcej ciał planetarnych i poszukiwania niemal ich znużyły. Niemal. Gillette’owie nadal mieli wówczas dosyć naukowej ciekawości, by podążać naprzód, coraz dalej od punktu startowego.

Teraz jednak nie było już początkowego zapału. Zamiast czekać przy oknie, aż elektroniczny nawigator wprowadzi statek z powrotem w normalną przestrzeń, Leslie Gillette odwrócił się i opuścił sterownię. Nie miał nastroju do poszukiwania planet nadających się do życia. Robiło się późno i mógł się tym zająć jutro rano.

Nakarmił natomiast swego kota. Wybrał kod i wziął kocią kolację ze zsuwni kambuza.

- Masz tutaj - rzekł Gillette. - Jedz ze smakiem. Chcę sobie poczytać przed snem.

Kiedy szedł do swej kwatery, czuł łagodne pobrzękiwanie ścian i podłogi korytarza, co oznaczało, że statek wszedł w przestrzeń rzeczywistą. Nie potrzebował instrukcji od Gillette’a - na podstawie wielkości i charakterystyki gwiazdy wyliczył już bezpieczną i dogodną orbitę parkingową. Następnego ranka wszystkie planety - o ile w ogóle tu istnieją - będą na pewno nadal czekać na doktora Gillette’a, by je zbadał, zaklasyfikował, nazwał i porzucił.

Jeśli, oczywiście, nie znajdzie gdzieś życia.


Znalezienie życia było jednym z głównych celów podróży. Szybko stało się to również celem życiowym Gillette’ów. Wyruszyli jako pełni entuzjazmu badacze: doktor Leslie Gillette, trzydziestopięcioletni, już wpływowy pisarz i wykładowca egzobiologii teoretycznej, i jego żona, Jessica Reid Gillette, dziekan wydziału biochemii wielkiego uniwersytetu na Środkowym Zachodzie. Byli małżeństwem od jedenastu lat. Decyzję wyruszenia w podróż podjęli po śmierci swego jedynego dziecka.

Teraz sunęli przez kosmos ku odległym rubieżom Galaktyki. Dawno, dawno temu ziemskie Słońce zniknęło z pola widzenia. Egzobiologia, na temat której obydwoje Gillette’owie rozmyślali, pisali i sprzeczali się tam, w domu, pozostała dokładnie tym, czym była wtedy - zaledwie teorią. Zwiedzili tysiące układów planetarnych, tysiące planet - potencjalnych siedlisk życia, ale odkrycie jakiejkolwiek formy życia, choćby najbardziej prymitywnego, nadal mieli przed sobą. Urządzenia laboratoryjne na ładownikach odsyłały tę samą frustrującą odpowiedź z przygnębiającą częstotliwością: nie ma życia; martwa; sterylna. Z roku na rok Galaktyka jawiła się Gillette’om jako rozległe i przerażające zbiorowisko nieczułych skał i płonącego gazu.

- Czy przypominasz sobie - spytała pewnego dnia Jessica - co mawiał staruszek Hayden?

Gillette uśmiechnął się.

- Uwielbiałem prowokować tego faceta do sprzeczek - odparł.

- Powiedział mi raz, że może znajdziemy życie, ale na znalezienie życia inteligentnego mamy takie same szansę, jak na znalezienie śnieżnej kuli w piekle.

Gillette z przyjemnością przypomniał sobie tę dyskusję.

- A ty go nazwałaś ziemskim szowinistą. Ogromnie mi się to podobało. Wymyśliłaś na poczekaniu nową kategorię bigoterii. Myśleliśmy, że jest takim konserwatywnym, starym dziwakiem. Teraz wygląda na to, że nawet on był zbyt wielkim optymistą.

Jessica stała za krzesłem męża, czytając, co pisał.

- Jak sądzisz, co by powiedział Hayden, gdyby wiedział, że nie znaleźliśmy ani tyci-tyci?

Gillette obrócił się i spojrzał na nią.

- Myślę, że nawet on byłby rozczarowany - rzekł. - A także zdziwiony.

- Nie tego oczekiwałam - stwierdziła.

Absolutna nieobecność nawet najprostszych form życia była z początku irytująca, potem zagadkowa, w końcu złowieszcza. Wkrótce nawet Leslie Gillette, który zawsze usiłował rozdzielać emocje od logicznego myślenia, musiał sobie uświadomić, że te wnioski empiryczne przeczą wszystkim matematycznym przepowiedniom, sformułowanym przez ludzi i maszyny. W sterowni wisiał oprawiony w ramki kawałek papieru welinowego, na którym widniał pięknie wypisany kursywą wzór:


N=R*fpneJ1fifcL


Formuła ta określała przybliżoną liczbę zaawansowanych cywilizacji technicznych, których człowiek mógł się spodziewać w swojej Galaktyce. Wyprowadzono ją przed dziesięcioleciami. Zmiennym we wzorze nadano realne wartości, zgodnie z wiedzą naukową tamtego czasu. Nbylo wyznaczone przez siedem czynników:

R* - średnia szybkość formowania się gwiazd w Galaktyce (nadano jej wartość dziesięć na rok);

fp - procent gwiazd posiadających planety (bliski stu);

n,. - średnia liczba planet ze środowiskiem nadającym się do życia w każdym układzie planetarnym (nadano temu wartość jeden);

f, - procent tych planet, na których życie się rzeczywiście rozwinęło (około stu);

f; - procent planet, na których rozwinęło się życie inteligentne (dziesięć);

fc - procent planet, na których rozwinęła się cywilizacja techniczna (dziesięć);

L - czas życia cywilizacji technicznej (przyjęto dziesięć milionów lat).


Te liczby pozwoliły ocenić wielkość N - liczbę zaawansowanych cywilizacji w Galaktyce Drogi Mlecznej - dziesięć do szóstej potęgi. Milion. Gillette’owie cały czas mieli w głowie tę formułę w pierwszych latach rozczarowań. Ale przecież nie szukali zaawansowanej cywilizacji, szukali życia. Jakiegokolwiek życia. Jakieś sześć lat po opuszczeniu Ziemi Leslie i Jessica wędrowali po suchej piaszczystej powierzchni chłodnego świata obracającego się wokół małego, chłodnego słońca.

- Nie widzę żadnej zaawansowanej cywilizacji - rzekła Jessica, schylając się, by poruszyć pył ciężką rękawicą skafandra ciśnieniowego.

- Żadnego - przyznał mąż. - W polu widzenia nie ma ani jednego kiosku z hamburgerami.

Niebo miało kolor czerwonawofioletowy i nie lubił spoglądać na nie zbyt często. Patrzył w dół, jak Jessica sunie palcami po pozbawionej życia glebie.

- Wiesz - powiedziała - zgodnie z tym wzorem, w każdym systemie powinna znajdować się przynajmniej jedna planeta nadająca się do życia.

Gillette wzruszył ramionami.

- W wielu układach się znajduje - odpowiedział. - Ale również zgodnie z nim, na każdej planecie, na której może istnieć życie, to życie się w końcu pojawi.

- Możliwe, że gdy wybierali wartości dla swoich zmiennych, podchodzili do sprawy ze zbytnim entuzjazmem.

Jessica zaśmiała się.

- Możliwe - wykopała w powierzchni płytki dołek. - Wciąż mam nadzieję, że natrafię na jakieś mrówki, robaki czy cokolwiek.

- Nie tutaj, kochanie - rzekł Gillette. - Chodź, wracajmy.

Wstała z westchnieniem. Powrócili do ładownika.

- Co za pustkowie - stwierdziła Jessica, gdy przygotowywali się do startu. - Dałam swej wyobraźni całkowitą wolność. Jestem przygotowana na to, że zobaczę tam na dole cokolwiek, jakieś odmiany warzyw lub coś jeszcze dziwaczniejszego. Rozumiesz, tańczące kryształy czy myślące chmury. Lecz zupełnie się nie spodziewałam takiej ilości niczego.

Ładownik wystrzelił przez cienką atmosferę ku orbitującemu statkowi-matce.

- Uczony powinien być przygotowany na takie rzeczy - rzekł smętnie Gillette. - Ale zgadzam się z tobą. Zdaje się, że doświadczenie niepokojąco zaprzecza wszelkim prognozom.

Jessica poluzowała swój pas bezpieczeństwa i wzięła głęboki oddech.

- Powiedziałabym, że to matematycznie nieprawdopodobne. Mam zamiar obejrzeć dzisiaj ten wzór i zobaczyć, która ze zmiennych wszystko psuje.

Gillette potrząsnął głową.

- Robiłem to wielokrotnie - rzekł. - Nie zaprowadzi cię to zbyt daleko. Wynik zawsze będzie bardzo różny od tego, cośmy znaleźli.

Na miriadach światów, które zwiedzili, nie spotkali nigdy czegoś choćby tak prostego, jak algi czy pierwotniaki, nie mówiąc już o istotach inteligentnych. Ich biochemiczne czujniki nie wykryły nic, co by choć wskazywało na coś takiego, jak na przykład jakieś złożone proteiny. Jedynie skały, kurz, puste wiatry i pozbawione życia kałuże.


Rankiem, dokładnie tak jak to przewidywał, planety znajdowały się wciąż na swoich miejscach. Pięć krążących dokoła skromnej gwiazdy, typ G3, niezbyt różniącej się od ziemskiego Słońca.

- Gwiazdę nazywam Hannibal - powiedział do komputera statku. - Zaczynając od najbliższej Hannibala, nazywam planety: Huck, Tom, Jim, Becky i Ciotka Polly. Będziemy kontynuować badania.

Urządzenia na statku mogły dokonać niezbędnych pomiarów, lecz w sprawie istnienia życia Gillette nie uwierzyłby im na słowo. To zagadnienie było tak ważne, że czuł, iż musi sam dokonać ostatecznej oceny.

Huck był żelazowo-niklową kulą wielkości Marsa o barwie rdzawobrązowej. Ospowaty od kraterów, gorący, suchy i martwy. Tom był większy i ciemniejszy, lecz równie uszkodzony przez zderzenia i równie martwy. Jim był podobny do Ziemi; miał dość grubą atmosferę z tlenu i azotu, jej temperatura wynosiła na ogół od - 30”C do +50”C, a na powierzchni planety znajdowała się wielka obfitość wód. Lecz nie było tam życia - ani na skalistym, zakurzonym lądzie, ani w wodzie z rozpuszczonymi solami mineralnymi, nic, nawet pojedynczej cyjanobakterii. Jim stanowił największą nadzieję w systemie Hannibala, lecz Gillette zbadał również Becky i Ciotkę Polly. Były to mniej gęste gazowe giganty systemu, jednak nie tak wielkie jak Uran czy Neptun. Ani w ich gęstych jak zupa atmosferach, ani na magmowych powierzchniach ich satelitów nie istniało życie. Gillette nie zatroszczył się, by nazwać dwadzieścia trzy księżyce pięciu planet. Postanowił zostawić to ludziom, którzy przyjdą po nim. Jeśli w ogóle to nastąpi.

Potem Gillette musiał pomyśleć o drugim celu wyprawy. Umieścił orbitującą bramę transmisyjną wokół Jima, najbardziej nadającej się do zamieszkania planety układu. Teraz statek, idący jego śladem, mógł momentalnie przebyć dziesiątki lat świetlnych, korzystając z bramy, którą Gillette ustawił na poprzednim postoju. Nie potrafił sobie nawet przypomnieć, jak tamten system wyglądał i jak go nazwał. Po tych wielu latach, wszystkie mu się mieszały, zwłaszcza że wyglądały niemal identycznie i były tak kompletnie pozbawione życia.

Usiadł przy ekranie i patrzył w dół, na Jima, na brązowawe, piaszczyste kontynenty, niebieskie morza, białe obłoki i polarne czapki. Kot Gillette’a, szary maine coon, jego jedyny towarzysz, wdrapał mu się na kolana. Imię kota brzmiało Benny, był to prawnuk Methyla i Ethyl, dwóch kociąt, które zabrała Jessica. Gillette podrapał zwierzę za uszami i pod brodą.

- Dlaczego tam w dole nie ma żadnych kotów? - spytał.

W odpowiedzi Benny jedynie długo mruczał. Po chwili Gillette’a zmęczyło to patrzenie na milczący świat. Zrobił swoje badania, ustawił bramę i teraz pozostało jedynie wysłać na Ziemię informację i ruszyć dalej. Przekazał instrukcje komputerowi statku i za pół godziny gwiazdy znikły, a Gillette znowu podróżował przez ciemność zeroprzestrzeni.

Pamiętał, jak podnieceni byli wyprawą jakieś trzydzieści lat temu. On i Jessica złożyli swoje podania i zostali wybrani z przyczyn, których Gillette do końca nie rozumiał.

- Mój ojciec uważa, że każdy, kto chce pędzić przez Galaktykę do końca swego życia, musi być odrobinę szalony - rzekła Jessica.

Gillette uśmiechnął się.

- Odrobinę niezrównoważony, możliwe, ale nie szalony.

Leżeli w trawie za swym domem i patrzyli w nocne niebo, zastanawiając się, którą z tych jasnych diamentowych gwiazd wkrótce odwiedzą. Projekt postrzegali jako jakieś cudowne wakacje, odpoczynek po tragedii, okazję, by przeanalizować swe życie i swój związek, bez miliona wspomnień, które wiązały ich z przeszłością.

- Powiedziałam ojcu, że to dla nas wspaniała okazja - rzekła. - Powiedziałam mu, że z naukowego punktu widzenia nie mogliśmy się spodziewać czegoś bardziej ekscytującego.

- Uwierzył ci?

- Spójrz, Leslie, spadająca gwiazda. Wypowiedz życzenie. Nie, nie sądzę, by mi uwierzył. Powiedział, że rada nadzorcza projektu jest na pewno tego zdania co on: jedyna przyczyna, dla której zostaliśmy wybrani, to nasze szaleństwo, czy też może nasze niezrównoważenie odpowiedniego typu.

Gillette połaskotał żonę w ucho długim źdźbłem trawy.

- Ponieważ niewykluczone, że resztę życia spędzimy na oglądaniu gwiazd i światów.

- Powiedziałam mu, że najwyżej pięć lat, Leslie. Pięć lat. Powiedziałam mu, że gdy tylko znajdziemy coś, co rozpoznamy jako żywą materię, możemy zawrócić i przylecieć do domu. I jeśli będziemy mieć odrobinę szczęścia, możemy to znaleźć na jednym z pierwszych przystanków. Możliwe, że będziemy nieobecni zaledwie kilka miesięcy lub rok.

- Miejmy nadzieję - rzekł Gillette. Patrzyli na niebo, czując, jak naciska na nich jakimś straszliwym ciężarem, jak gdyby nieskończone odległości zamieniły się w masę i wagę. Gillette zamknął oczy. - Kocham cię - szepnął.

- Ja też cię kocham, Leslie - powiedziała Jessica cicho. - Boisz się?

- Tak.

- To dobrze - rzekła. - Bałabym się z tobą jechać, gdybyś także nie był zaniepokojony. Lecz nie ma się czego bać. Będziemy ze sobą i to będzie fascynujące. Zabawniejsze, niż byśmy mieli spędzić następne parę lat tu na miejscu, robiąc te same rzeczy, wykładając magistrantom i pijąc sherry z noblistami.

Gillette zaśmiał się.

- Mam tylko nadzieję, że gdy powrócimy, ktoś będzie pamiętał, kim jesteśmy. Już widzę sytuację za dwa lata - polecieliśmy, wróciliśmy, a tu nikt nawet nie pamięta, o co chodziło w tym projekcie.

Pożegnanie z ojcem Jessiki okazało się dość trudne. Pan Reid nadal nie wiedział, dlaczego chcą opuścić Ziemię.

- Wielu młodych ludzi dotknęła taka strata jak was - powiedział. - Ale jakoś ciągną. Nie przekreślają swego życia.

- Nic nie przekreślamy - rzekła Jessica. - Tato, chyba musiałbyś być biologiem, żeby to zrozumieć. Szansa odkrycia gdzieś żywych istot jest bardziej ekscytująca niż wszystko, co moglibyśmy robić tu na miejscu. I wkrótce wrócimy. To praca w terenie, największe wyzwanie. Obydwoje zawsze woleliśmy coś takiego od kariery akademickiej na jakimś uniwersytecie.

Reid wzruszył ramionami i ucałował córkę.

- Jeśli jesteście tacy pewni...

Było to wszystko, co miał do powiedzenia. Uścisnął Gillette’owi dłoń.

Jessica podniosła wzrok na potężny pojazd kosmiczny.

- Chyba tak - odpowiedziała.

Nie było nic więcej do dodania. Opuścili Ziemię parę godzin później i patrzyli, jak zmniejsza się w oknach i na ekranach.

Początkowo życie na statku wydawało im się dziwne, lecz szybko weszło w utarte tory. Musieli przyznać, że wprawdzie sam pomysł lotów międzygwiezdnych jest podniecający, ale jednak ich praktyka jest nudniejsza, niż sobie wyobrażali. Dwa kociaki nie miały trudności z przystosowaniem się i Gillette’ow cieszyło ich towarzystwo. Gdy statek znalazł się milion kilometrów od Ziemi, przesunęli się w zeroprzestrzeń i po raz pierwszy zostali naprawdę odizolowani.

To napawało strachem. W zeroprzestrzeni nie można było w żaden sposób komunikować się z Ziemią. Statek stawał się samoistnym małym światem i w niebezpiecznych chwilach, gdy Gillette pozwalał swojej wyobraźni na zbyt wielką swobodę, milcząca pustka wokół niego wydawała mu się nowym rodzajem szaleństwa lub śmierci. Obecność Jessiki uspokajała go, jednak z ulgą przyjął powrót statku do przestrzeni normalnej, w pobliże nie zbadanego układu planetarnego.

Ich pierwszym obiektem była mała, przyćmiona gwiazda klasy M - najbardziej powszechny rodzaj w Galaktyce - z dwiema tylko planetami i mnóstwem okrążającego ją asteroidalnego gruzu.

- Jak nazwiemy tę gwiazdę, kochanie? - spytała Jessica.

Obydwoje patrzyli przez okno z rodzicielską czułością.

Gillette wzruszył ramionami.

- Pomyślałem sobie, że najłatwiej pozostać przy nazwach mitologicznych, używanych w domu.

- To chyba dobry pomysł. Mamy jedną gwiazdę i dwie małe krążące wokół niej planety.

- Czy przypadkiem Apollo nie miał... Nie, pomyliłem się. Myślałem...

Jessica odwróciła się od okna.

- Przypomina mi Odyna i jego dwa kruki.

- Miał dwa kruki?

- Owszem - odpowiedziała. - Myśl i Pamięć. Hugin i Munin.

- Doskonale. Nazwiemy gwiazdę Odynem, a planety tak jak właśnie powiedziałaś. Cieszę się, że mam cię przy sobie. Jesteś w tym o wiele lepsza ode mnie.

Jessica zaśmiała się. Nie mogła się doczekać badania planet. To będzie pierwsze urozmaicenie ich monotonnej podróży. Ani Leslie, ani Jessica nie spodziewali się, że znajdą życie na dwóch opuszczonych światach, lecz z przyjemnością wykonali szczegółowe badania. Zafascynowani wędrowali po posępnych, samotnych krajobrazach Hugina i Munina, wykonali testy i w końcu wrócili do swego orbitującego statku. To, co znaleźli, odesłali na Ziemię, ustawili pierwszą z bram transmisyjnych i nie doznawszy jeszcze zbyt wielkiego rozczarowania, opuścili układ. Obydwoje czuli, że skontaktowali się z rodzinnym światem, choć ich wiadomość miała dotrzeć do Ziemi po długim czasie, a oni oddalali się zbyt szybko, by kiedykolwiek dostać odpowiedź. Obydwoje wiedzieli jednak, że jeśli tylko zechcą, mogą zawsze zawrócić i skierować się z powrotem ku Ziemi.

Żądza wiedzy gnała ich naprzód. Wtedy jeszcze samotność nie stała się nieznośna. Przerażający strach jeszcze się nie zaczął.

Bramy miały służyć ludziom, którzy ruszyli za Gillette’ami w nie zasiedlone obszary Galaktyki; można je było wykorzystać do podróży w jedną stronę, lecz podróżnicy nie mogli przez nie powracać. Niczym strusie jaja napełnione wodą i zostawione przez tubylców na afrykańskiej pustyni, bramy sprawiały, że dla innych ta podróż stanie się bezpieczniejsza i wygodniejsza, że będą mogli dotrzeć jeszcze dalej.

Za każdym razem gdy Gillette’owie opuszczali jeden układ planetarny i przez zeroprzestrzeń udawali się do następnego, zostawiali jeszcze jedną otchłań czasu i przestrzeni między sobą a macierzystym światem.

- Czasami czuję się bardzo dziwnie - przyznał Gillette, gdy ich podróż trwała już ponad dwa lata. - Mam wrażenie, że kontakt, który mamy z Ziemią, był tylko złudzeniem, czymś, co wynaleźliśmy jedynie po to, by pozostać przy zdrowych zmysłach. Wydaje mi się, że składamy znaczną część naszego życia w ofierze czemuś, co może nikomu się nigdy nie przyda.

Jessica słuchała posępnie. Miała te same odczucia, lecz nie chciała, by mąż o tym wiedział.

- Czasami wydaje mi się, że praca na uniwersyteckiej sali wykładowej jest czymś najbardziej godnym pożądania. Czasami przeklinam siebie, że nie dostrzegałam tego wcześniej. Lecz nie trwa to długo. Za każdym razem, gdy schodzimy na nowy świat, odczuwam tę samą nadzieję. To tylko tygodnie w zeroprzestrzeni dają mi się we znaki. Wyobcowanie jest wtedy takie wyraźne.

Gillette spojrzał na nią ze smutkiem.

- Cóż to ma za znaczenie, jeśli odkryjemy życie? - zapytał.

Milcząc, patrzyła na niego przez chwalę, wstrząśnięta.

- Nie myślisz tak naprawdę - rzekła w końcu.

Gillette’owi, tak jak niejednokrotnie w przeszłości, przyszła w sukurs ciekawość naukowca.

- Nie - rzekł cicho. - Przeciwnie. To ma znaczenie - podniósł w górę jednego z trzech kociaków z miotu Ethyl. - Niech tylko odkryję, że coś takiego czeka na jednej z tych wielu planet, a będzie to warte całego wysiłku.

Mijały miesiące. Gillette’owie odwiedzili gwiazdy i dalsze planety, zawsze z tym samym wynikiem. Po trzech latach, wciąż pełną parą oddalali się od Ziemi. Przeszedł rok czwarty i piąty. Ich nadzieje zaczęły się kurczyć.

- Trochę mnie to trapi - rzekł Gillette, gdy siedzieli nad szarym oceanem, w świecie, który nazwali Carraway. Była tam szeroka plaża czystego, białego piasku, oddzielona od reszty lądu wysokimi wydmami. Fale łamały się bez końca i podchodziły im do stóp spienioną krawędzią. - Chodzi mi o to, że nigdy nie widzimy nikogo za sobą ani nic nie słyszymy. Wiem, że to niemożliwe, lecz miewałem taki zwariowany sen, że ktoś idzie za nami przez bramy, a potem skacze przed nami przez zeroprzestrzeń. Ten ktoś czekał na nas przy jakiejś gwieździe, do której jeszcze nie dotarliśmy.

Jessica zbudowała z mokrego piasku płaski pagórek.

- Tu jest dokładnie tak jak na Ziemi - rzekła. - Jeśli zapomni się o tym zielonkawym niebie. I jeśli nie myśli się, jak to możliwe, że na wydmach nie ma trawy, a na plaży muszelek. Dlaczego ktoś miałby podążać za nami w ten sposób?

Gillette leżał na plecach na czystym, białym piasku i słuchał kojącego dźwięku przyboju.

- Nie wiem - rzekł. - Może na którejś z planet, sprawdzonych przez nas przed laty, istniała jakaś absurdalna forma życia. Może popełniliśmy błąd i coś przeoczyliśmy albo na przykład źle odczytaliśmy wskazania mierników. A może narody Ziemi wyniszczyły się w wojnie, zostałem jedynym żyjącym ludzkim samcem i samotne kobiety świata posłały po mnie ekipę?

- Zwariowałeś, kochanie - rzekła Jessica. Nasypała trochę wilgotnego piasku na nogi swego skafandra próżniowego.

- Może powrócił Chrystus i stwierdził, że bez nas czegoś tam brakuje. Kiedy jestem tutaj, za każdym razem, gdy wskakujemy do normalnej przestrzeni wokół gwiazdy, mam nadzieję, że napotkamy inny, oczekujący nas statek. - Choć nigdy się to nie zdarzyło.

- Szkoda, że nie mam kijka - stwierdziła Jessica. - Zebrała na kupę więcej mokrego piachu, patrzyła na nią przez kilka sekund, a potem podniosła wzrok na męża. - Czy w domu mogło się stać coś szczególnego? - spytała.

- Kto wie, co się tam już wydarzyło w ciągu tych pięciu lat? Pomyśl o wszystkim, co opuściliśmy, kochanie. Pomyśl o książkach i filmach. Pomyśl o odkryciach naukowych, o których w ogóle nie słyszeliśmy. Może nastąpił pokój na Bliskim Wschodzie, odkryto rewolucyjne, nowe źródło energii, może w Białym Domu mieszka Murzynka. Może Cubsi zdobyli’ mistrzostwo? Któż to wie?

- Nie przesadzaj, kochanie - odpowiedziała.

Wstali, otrzepali piasek, który przylgnął do ich skafandrów, i ruszyli z powrotem do ładownika.

Godzinę później, na pokładzie statku-matki, Gillette obserwował koty. Zupełnie nie obchodził ich Bliski Wschód - być może miały rację.

- Powiem ci jedno - rzekł do żony. - Powiem ci, kto wie, co się wydarzyło. Ludzie tam w domu wiedzą. Wiedzą wszystko o wszystkim. Jedyną rzeczą, o której nie mają pojęcia, jest to, co się z nami w tej chwili dzieje. I mam wrażenie, że łatwiej im żyć ze swoją ignorancją, niż mnie z moją własną.

Kot, który miał wyrosnąć na matkę Benny’ego, zwinął się w miły kłębuszek i zasnął.

- Czujesz się wyobcowany - stwierdziła Jessica.

- Oczywiście - odparł Gillette. - Pamiętasz, co mi mówiłaś? Zanim się pobraliśmy, powiedziałem ci, że chciałbym tylko kontynuować swą pracę, a ty stwierdziłaś, że jeden człowiek nie jest człowiekiem? Pamiętasz? Zawsze mówiłaś tego rodzaju rzeczy, tak że musiałem cię pytać, o co ci, do diabła, chodzi. I wtedy uśmiechałaś się i opowiadałaś historyjkę, którą wcześniej przygotowałaś. Chyba to lubiłaś. Tak więc powiedziałaś: Jeden człowiek nie jest człowiekiem”, a ja zapytałem: “Co to znaczy?” I ty stwierdziłaś, że jeśli mam zamiar żyć zupełnie sam, to mógłbym właściwie w ogóle nie żyć. Nie pamiętam dokładnie, jak to sformułowałaś. To ten twój zwariowany sposób mówienia rzeczy, które nie zawierają w sobie ani ociupinki logiki, lecz zawsze mają sens. Powiedziałaś, żebym wyobraził sobie, jak siedzę w swej wieży z kości słoniowej, patrzę przez mikroskop, notuję to, co odkryłem, i wysyłam od czasu do czasu komunikaty o tym, co robię i jak się czuję. I że nie powinienem być zdziwiony, jeśli nikogo to ani trochę nie zainteresuje. Powiedziałaś, że muszę żyć między ludźmi, że bez względu na to, jak bardzo będę się starał, nie ucieknę od tego. I że nie mogę wdrapać się na drzewo i postanowić, iż dam początek swojemu własnemu gatunkowi. Ale myliłaś się, Jessico. Można uciec od ludzi. Spójrz na nas - w jego ponurym głosie brzmiała gorycz. - Spójrz na mnie - rzekł cicho.

Spojrzał na swe odbicie i przestraszył się. Wyglądał staro. Gorzej - wyglądał na nieco szalonego. Odwrócił się szybko, z oczyma pełnymi łez.

- Nie jesteśmy naprawdę sami - rzekła łagodnie. - Dopóki jesteśmy razem.

- Tak - odparł, lecz wciąż czuł się odsunięty na bok. Jego poczucie przynależności do ludzkości malało wraz z przemijającymi miesiącami. Nie wykonywał żadnych funkcji, które by uznał za szczególnie ludzkie. Odczytywał wskazania mierników i naciskał guziki. Mogły to robić maszyny, można było wytresować do tego zwierzęta. Czuł się niepotrzebny jak zepsuta cząstka kartofla, wycięta i wyrzucona.

Jessica nie dopuściła, by jego depresja przemieniła się w szaleństwo. Znacznie bardziej od niej odczuwał skutki odosobnienia. Ich praca podtrzymywała Jessicę, lecz według jej męża tylko podkreślała daremność ich wysiłków.


- Miewam dziwne myśli, Jessico - wyznał jej dziesiątego roku podróży. - Od czasu do czasu przychodzą mi do głowy. Początkowo zupełnie nie zwracałem na nie uwagi. Potem, po pewnym czasie, zacząłem to robić, choć gdy poświęcałem chwilę na ich analizę, widziałem, że są idiotyczne.

- Jakie myśli? - spytała.

Przygotowywali ładownik, który miał ich ponieść do dużego czerwonego świata.

Gillette sprawdził oba skafandry ciśnieniowe i umieścił je na pokładzie ładownika.

- Czasami wydaje mi się, że nigdzie indziej nie ma żadnych ludzi, że to wszystko płód mojej wyobraźni. Że nigdy nie przybyliśmy z Ziemi, że dom i wszystko, co sobie przypominam, to tylko złudzenia. Tak jakbyśmy zawsze byli na tym statku, przez całą wieczność, absolutnie sami w tym całym wszechświecie.

Mówiąc to, ściskał ciężkie drzwi śluzy powietrznej ładownika, aż zbielały mu knykcie. Czuł, jak jego serce przyśpiesza, jak wysychają mu usta, i wiedział, że za chwilę chwyci go następny atak trwogi.

- Wszystko w porządku, Leslie - uspokajała go Jessica. - Myśl o czasach, które spędziliśmy razem w domu. To nie może być kłamstwo.

Oczy Gillette’a rozwarły się szerzej. Przez moment miał trudności z oddychaniem.

- Tak - szepnął - to może być kłamstwo. Ty też możesz być halucynacją.

Zaczął łkać, widząc, dokąd go prowadzi niedomagający umysł.

Jessica obejmowała go, gdy atak przybierał na sile, i potem, gdy słabł. Po kilku chwilach Gillette odzyskał swój zwykły, rozsądny wygląd.

- Ta wyprawa jest znacznie cięższa, niż przewidywałem - szepnął.

Jessica pocałowała go w policzek.

- Po tych wszystkich latach musimy być przygotowani na pewne problemy - rzekła. - Nigdy nie planowaliśmy, że potrwa to aż tak długo.

Układ, w którym się znaleźli, złożony był z następnej gwiazdy typu M i dwunastu planet.

- Mnóstwo pracy - stwierdził, rozjaśniając się nieco. - Powinno nam to zająć parę tygodni. To lepsze niż spadanie przez zero-przestrzeń.

- Tak, kochanie - odpowiedziała. - Czy wymyśliłeś już nazwy?

Wynajdywanie nowych nazw dla wszystkich gwiazd i ich satelitów stało się najbardziej żmudną częścią misji. Po ośmiu tysiącach układów wyczerpali cały zasób nazw mitologicznych, historycznych i geograficznych, jakie pamiętali. Teraz każde z nich kolejno proponowało nazwy, upamiętniając graczy baseballowych, pisarzy i gwiazdy filmowe.

Mieli zamiar zbadać pustynny świat, który nazwali Rick, od bohatera Casablanki. Choć było nieprawdopodobne, że nadaje się do życia, czuli potrzebę zbadania go osobiście, po prostu na wszelki wypadek, a nuż, a widelec, jak mawiała matka Gillette’a.

To wspomnienie zmusiło go do chwili refleksji, wywołało jego uśmiech. Od lat to powiedzenie nie przychodziło mu do głowy. Tamto załamanie było punktem krytycznym w podróży Gillette’a. Nigdy więcej, gdy była z nim Jessica, nie zbliżył się tak bardzo do utraty władz umysłowych. Tulił się do żony i do swoich wspomnień, jak do tarczy przeciw zimnym, niszczącym siłom rozległej pustki kosmosu.

Jeszcze raz lata przemknęły obok. Przeszłość rozmyła się w nieczytelną mgiełkę, przyszłość nie istniała. Życie w teraźniejszości stanowiło dla Gillette’ow zbawienie i przekleństwo zarazem. Czas mijał im na zwykłych czynnościach i wypełnianiu ciągle tych samych obowiązków, co nie było bardziej żmudne niż na Ziemi, ale również nie bardziej ekscytujące.

Gdy zbliżał się dwudziesty rok ich wspólnej wyprawy, Gillette’a spotkała tragedia. Na nie nazwanym świecie, setki lat świetlnych od Ziemi, na skalistym wzgórku nad jałową piaskowcową doliną, Jessica Gillette zmarła. Pochyliła się, by pobrać próbkę gleby; zużyty szew w jej skafandrze ciśnieniowym pękł; ostrzegająco zasyczały gazy, przechodzące przez podbicie do wnętrza skafandra. Padła na kamienisty grunt martwa. Mąż patrzył, jak umiera, niezdolny do udzielenia jej jakiejkolwiek pomocy - tak szybko zabiła ją trucizna. Siedział przy niej, kiedy dzień planetarny zmienił się w noc, i przez długie zimne godziny, aż do świtu.

Pochował ją w tym świecie, któremu nadał imię Jessica, i pozostawił ją tam na zawsze. Umieścił bramę transmisyjną na orbicie planety, skończył przegląd reszty układu i skierował się ku następnej gwieździe. Pogrążony w żalu, przez wiele dni nie opuszczał łóżka.

Pewnego ranka Benny wdrapał się na górę i położył tuż przy nim. Zwierzę nie było karmione prawie przez tydzień.

- Benny - powiedział cicho samotny mężczyzna. - Chciałbym, żebyś zdał sobie z czegoś sprawę. Nie możemy wrócić do domu. Gdybym w tej sekundzie zawrócił ten statek i pędził do domu cały czas przez zeroprzestrzeń, zabrałoby to dwadzieścia lat. Gdybym dożył chwili, gdy dotrzemy do Ziemi, miałbym ponad siedemdziesiątkę. Nie spodziewam się, że będę żył tak długo.

Odtąd Gillette wykonywał swe obowiązki mechanicznie, bez tego entuzjazmu, jaki kiedyś dzielił z Jessica. Nie miał innego wyboru, tylko kontynuować podróż, i robił to, lecz samotność towarzyszyła mu jak cień śmierci.

Przestudiował swe wyniki i postanowił wysunąć próbną hipotezę roboczą.

- To niezwykłe dane, Benny - stwierdził. - Musi istnieć jakieś proste wyjaśnienie. Jessica zawsze utrzymywała, że, być może, w ogóle nie ma żadnego wyjaśnienia, ale jestem pewien, że musi ono istnieć. Gdzieś, za tym wszystkim, musi kryć się jakieś znaczenie. Teraz mi powiedz, dlaczego nie znaleźliśmy znaku życia na żadnym z tych dwudziestu kilku tysięcy zwiedzonych przez nas światów?

Benny nie miał w tym momencie wiele do zaproponowania. Śledził Gillette’a swymi wielkimi, żółtymi oczami, kiedy ten spacerował po pomieszczeniu.

- Przerabiałem już to wszystko - rzekł Gillette - i przychodziły mi do głowy teorie, ale nadzwyczaj trudno się z nimi pogodzić. Jessica pomyślałaby, że już na pewno zwariowałem. Moi przyjaciele na Ziemi przeżyliby ciężkie chwile, zapoznając się z nimi. Ale w badaniach takich jak nasze, przychodzi moment, w którym musisz odrzucić wszystkie spodziewane rezultaty i wniknąć głęboko w to, co się rzeczywiście uzyskało. Rozumiesz, nie tego chciałem. Jestem pewien, że oboje z Jessica oczekiwaliśmy czego innego. Ale właśnie to się stało.

Gillette usiadł przy biurku. Myślał chwilę o Jessice i zebrało mu się na płacz. Przypomniał sobie jednak, że poświęcił resztę swego życia jej i jej marzeniu o znalezieniu odpowiedzi w jakimś, wciąż jeszcze nie odkrytym, układzie planetarnym.

Poświęcił się, by zdobyć dla niej tę odpowiedź. Jednym z błogosławieństw podczas tych łat rozczarowań był fakt, że dane statystyczne dawały się tak łatwo zinterpretować. Nie potrzebował komputera do porządkowania informacji - miał do czynienia z jednym długim ciągiem zer. Nauka oparta jest na teoriach, myślał Gillette. Niektóre teorie mogą być do końca nie potwierdzone, lecz są przyjmowane z powodu zalewu danych doświadczalnych. Na przykład może nie istnieć taka rzecz jak grawitacja; może rzeczy ciągle spadają w dół na skutek jakiejś skandalicznej statystycznej pomyłki. W każdej chwili mogą zacząć spadać i w górę, i w dół - losowo, jak monety, które lądując, odsłaniają orła lub reszkę. I wtedy powszechne prawo ciążenia trzeba będzie poprawić.

To była pierwsza i najbezpieczniejsza część rozumowania. Następnie przyszło poczucie, że musiało istnieć coś, co wyjaśniłoby ten paraliżujący ciąg planet pozbawionych życia.

- Tak naprawdę, nie chcę o tym na razie myśleć - przemówił cicho do ducha Jessiki. - Może w przyszłym tygodniu. Myślę, że najpierw odwiedzimy jeszcze parę układów.

Tak też uczynił. Dookoła gwiazdy klasy M krążyło siedem planet, potem była gwiazda klasy G z jedenastoma i klasy K z czternastoma. Wszystkie światy miały kratery po kosmicznych zderzeniach i zapadliska, wygładzone napływem lawy. Gillette zwiedził trzy układy.

- Trzydzieści dwie planety - rzekł, trzymając Benny’ego na kolanach. - Ile to daje w sumie?

Benny nie wiedział.

Gillette z nikim nie mógł omówić tego zagadnienia. Nie mógł poradzić się naukowców na Ziemi; utracił nawet Jessice. Miał jedynie swego cierpliwego, szarego kota, po którym nie można było oczekiwać wielu subtelnych analiz.

- Czy zauważyłeś, że im bardziej oddalamy się od Ziemi, tym bardziej jednorodnie wygląda wszechświat? - spytał. Jeśli Benny nie zrozumiał słowa “jednorodny”, nie dał tego po sobie poznać. - Jedyną naprawdę nienaturalną rzeczą, jaką widzieliśmy w ciągu tych wszystkich lat, była sama Ziemia. Życie na Ziemi jest jedynym, naprawdę odbiegającym od normy zjawiskiem, jakiego byliśmy świadkami w ciągu dwudziestu lat eksploracji. Co to, według ciebie, może znaczyć?

Na tym etapie rozważań nie oznaczało to nic dla Benny’ego, lecz zaczęło coś znaczyć dla Gillette’a. Wzruszył ramionami.

- Wszyscy moi przyjaciele odrzucali możliwość, że Ziemia może być sama we wszechświecie, że nigdzie w nieskończonych obszarach wszechświata nie istnieje nic żywego. Oczywiście, niewiele z tych nieskończonych obszarów zbadaliśmy, lecz zero otrzymane dla wszystkich dwudziestu trzech tysięcy oznacza, że dzieje się coś niezwykłego.

Kiedy dwie dekady lat temu Gillette’owie opuszczali Ziemię, większość naukowców utrzymywała, że gdzieś tam musi być życie, mimo że nie było na to żadnych bezpośrednich czy pośrednich dowodów. Musiało być życie - trzeba było tylko je odkryć. Gillette spojrzał na stary wzór, nadal wiszący tam, gdzie wisiał przez całą podróż. Jeśli jeden z tych czynników jest równy zeru, myślał, wtedy cały iloczyn jest zerem. Który to może być czynnik? Nie miał nawet najmniejszej wskazówki, ale akurat to pytanie stawało się dla Gillette’a coraz mniej ważne.


W końcu nadeszła ta chwila: Rok 30, a on wciąż oddalał się od Ziemi. Koniec życia Gillette’a znajdował się gdzieś tam, w czarnej ciszy. Ziemia zmieniła się w blade wspomnienie, mniej teraz realne niż sen z ubiegłej nocy. Benny stał się starym kotem, wkrótce umrze, tak jak Jessica, i Gillette zostanie zupełnie sam. Nie lubił o tym myśleć, lecz problem ten powracał ciągle w świadomości.

Również inna myśl rodziła się często. Wiedział, że to myśl irracjonalna, coś co wykpiwał trzydzieści lat temu. Naukowe podejście kazało mu badać idee stałym, zimnym światłem rozumu, lecz ta nowa koncepcja nie utrzyma się przy takim mechanicznym oglądzie.

Zaczął myśleć, że może Ziemia jest jedyną planetą we wszechświecie pobłogosławioną życiem.

- Muszę znowu przyznać, że nie przeszukałem nawet znaczącej części wszystkich światów w Galaktyce - powiedział, jakby bronił przed Jessiką swego stanowiska. - Byłbym jednak głupcem, gdybym zignorował trzydzieści lat doświadczeń. Co to oznacza, gdy mówię, że tylko na Ziemi jest życie? To nie jest stwierdzenie naukowe ani matematyczne. Statystyka wymagałaby istnienia innych światów z jakimiś formami życia. Ale co może przezwyciężyć taki biologiczny imperatyw? - czekał, aż Benny wysunie hipotezę. Kot okazywał powściągliwość. - Tylko akt wiary - rzekł cicho Gillette.

Przerwał, myśląc, że może usłyszy powątpiewający śmiech ducha Jessiki, lecz wokół panowała tylko brzęcząca i tykająca cisza statku.

- Pojedynczy akt stworzenia, na Ziemi - rzekł Gillette. - Czy wyobrażasz sobie, co by na to powiedzieli na uniwersytecie? Nie mógłbym się tam już w ogóle pokazać. Straciłbym całe zaufanie, jakim mnie obdarzali. Moja prenumerata “Science” zostałaby unieważniona. Odłączyłaby mnie lokalna kablówka.

- Ale cóż innego mam myśleć? Gdyby któryś z tych ludzi spędził ostatnie trzydzieści lat w taki sposób jak my, doszedłby do takich samych wniosków. Niełatwo pogodziłem się z tą odpowiedzią. Wiesz o tym, Jessico. Nigdy nie pokładałem wiary w czymś, czego sam nie byłem świadkiem. Nie wierzyłem nawet w istnienie Jerzego Waszyngtona, nie mówiąc już o podstawowych zasadach. Lecz przychodzi taka chwila, gdy uczony musi zaakceptować najmniej atrakcyjne wyjaśnienie, skoro jedynie ono pasuje do faktów.

Gillette’owi było wszystko jedno, czy ma rację, czy nie i czy zbadał znaczącą liczbę światów, by urealnić swój wniosek. Musiał kolejno porzucić wszystkie swoje przesądy i wykonać ostatni skok w wiarę. Coś, co wydawało mu się prawdą, poznał nie przez laboratoryjne doświadczenia, lecz dzięki impulsowi, jakiego nigdy wcześniej nie odczuwał.

Przez parę dni podobał mu się ten pomysł: życie zostało, z jakichś przyczyn, stworzone na Ziemi i nigdzie indziej. Każda pozbawiona życia planeta, odkryta przez Gillette’a, stała się od tego momentu przykładem potwierdzającym jego hipotezę. Ale nagle, pewnej nocy, uświadomił sobie, na jak straszne przekleństwo się naraził. Jeśli Ziemia była jedynym siedliskiem życia, dlaczego Gillette oddalał się wciąż coraz dalej od tego miejsca, gdzie również jego stworzono, coraz dalej od miejsca, gdzie wyznaczono mu miejsce pobytu.

Co on uczynił sobie - i Jessice?

- Moja bezstronność zawiodła mnie, kochanie - powiedział do niej, niepocieszony. - Gdybym mógł pozostać chłodny i obiektywny, przynajmniej zachowałbym spokój umysłu. Nigdy bym nie wiedział, na jakie potępienie skazałem nas oboje. Lecz tego nie potrafiłem; bezstronność była kłamstwem, od samego początku. Gdy tylko zaczynaliśmy coś mierzyć, przeszkadzało nam to, że jesteśmy ludźmi. Nie mogliśmy biernie obserwować wszechświata, ponieważ żyjemy, jesteśmy ludźmi, myślimy i czujemy. Byliśmy więc skazani na poznanie w końcu prawdy i skazani na cierpienie przez tę prawdę.

Żałował, że nie ma już z nim Jessiki, by go pocieszyła, tak jak czyniła to tyle razy. Już wcześniej czuł się samotny, lecz nigdy nie było to takie dotkliwe. Teraz rozumiał ostateczne znaczenie alienacji - oddzielenia od swego świata i od siły, która go stworzyła. To nie jest jego miejsce. Jego miejsce było na Ziemi, pośród życia. Patrzył w okno i bezkresna czerń zdawała się wnikać do jego wnętrza, stapiając się z duchem i umysłem. W duszy czuł straszliwy chłód.

Na pewien czas Gillette został przez swe emocje pozbawiony zdolności działania. Gdy Jessica umarła, zdusił w sobie żal - nigdy właściwie nie pozwolił sobie na luksus odbycia żałoby. Teraz, kiedy nabrał nowych przekonań, strata żony uderzyła go z dodatkową siłą, mocniej niż kiedykolwiek przedtem. Pozwolił, by maszyny wokół niego, prócz troski o jego przetrwanie, przejęły całkowite sterowanie wyprawą. Obserwował, jak gwiazdy pałają w czerni, gdy statek wpadał w normalną przestrzeń. Gładził gęste, szare futro Benny’ego i wspominał wszystko, co w tak głupi sposób porzucił.

W końcu to właśnie Benny pozwolił przeżyć Gillette’owi ten okres. Między kolejnymi pieszczotami ręka człowieka zawisła w powietrzu; Gillette doznał olśnienia, tego, co wschodni filozofowie nazywają satori, chwili jasności czystej jak diament. Intuicyjnie wiedział, że popełnił błąd, który doprowadził go do użalania się nad sobą. Jeśli życie zostało stworzone na Ziemi, wszystkie istoty żyjące były częścią tego stworzenia, bez względu na to, gdzie się znajdowały. Benny, szarowłosy kot, był jego częścią, nawet zamknięty w tej mknącej wśród gwiazd blaszanej puszce. Sam Gillette był jego częścią, gdziekolwiek by podróżował. Życie było tak samo obecne na statku kosmicznym, jak na samej Ziemi. To głupie ze strony Gillette’a, że myślał, iż kiedykolwiek mógł się od niego oddzielić - i to właśnie powtarzała mu zawsze Jessica.

- Benny! - rzekł Gillette, a po pomarszczonym policzku ściekała mu łza. Kot obserwował go łaskawie. Gillette czuł, jak zalewa go przyjemne ciepło, gdyż w końcu wyzwolił się ze swej samotności. - Wszystko to było tylko lękiem przed śmiercią - szepnął. - Po prostu bałem się umierać. Nie uwierzyłbym w to! Myślałem, że jestem ponad to wszystko! Tak dobrze się od tego wyzwolić!

I kiedy spojrzał znów na obracające się gwiazdy, Galaktyka nie wydała mu się już pusta i czarna, lecz żywa i pełna twórczej energii. Wiedział, że jego odczucia pozostaną niezmienne; nawet jeśli następny świat, który odwiedzi, okaże się bujnym, pełnym życia ogrodem - nie zmieni to nic ani na jotę, gdyż jego wiara nie opierała się już na liczbach i faktach, lecz na mocniejszym poczuciu, które było w nim samym.

Nie miało zupełnie żadnego znaczenia, dokąd zdążał, jakie gwiazdy miał odwiedzić; bez względu na to, gdzie się udawał, zrozumiał wreszcie, że zmierza do domu.



CZĘŚĆ SZÓSTA

Szyfry


Poul Anderson


STRACH NA WRÓBLE


(SCARECROW)


Tłumaczyli Grażyna Grygiel i Piotr Staniewski


Może warto, a może nie warto podkreślać, że Poul

Anderson jest moim teściem. Jesteśmy również

przyjaciółmi, a ja od dzieciństwa podziwiam jego utwory.

Dla mnie najbardziej charakterystyczną cechą pisarstwa

Poula jest przejrzyste, głębokie, inteligentne spojrzenie

na życie, zabarwione wrażliwością zarówno na rzeczy

zabawne, jak i tragiczne. Zmaganie ludzi

z naturą to dla Poula przedmiot głębokiej troski.

Równie głęboko traktuje zmagania łudzi ze sobą,

wzajemne odkrywanie się.

Nauka a wiara. Myśl racjonalna wobec nieokreślonych

zagadek. Teza, antyteza, synteza... Konieczność

odpowiedzi na podstawowe pytania...



To niemożliwe. To nie dzieje się naprawdę.

A jednak.

Loren Heath patrzył przez szybę hełmu i próbował się jakoś połapać. Przed nim ziała ciemność obramowana poszarpanym metalem. Nie przed nim - pod nim. Wrażenie było dość słabe, lecz gdy dzwonienie w głowie ustało, czuł, że wychyla się naprzód w swym fotelu, ku martwej konsoli pilota, i naciska na pasy bezpieczeństwa. Statek kosmiczny leżał stromo nachylony, dziobem do dołu, rozbity o podłoże. Blade światło sączyło się kilkoma szczelinami w kadłubie. Co za kraksa, przeszło mu przez myśl. Jeśli zawiodły amortyzatory przeciwuderzeniowe, to mam co najmniej wgniecione żebra. Poruszył się ostrożnie, by nie sprowokować bólu. Odniósł wrażenie, że prócz siniaków nie ma poważniejszych urazów. W gruncie rzeczy nie zemdlałem, żadnego wstrząsu, jestem tylko oszołomiony, bo wszystko stało się tak nagle. Za minutę znowu będę myślał logicznie.

Bronią!

Miał właśnie ją zawołać, gdy w słuchawkach usłyszał krzyk żony:

- Loren, kochanie, nic ci się nie stało?

- Nic - załkał bezwolnie. - A tobie?

Wypowiedziała jeszcze ze dwa polskie słowa, a potem przeszła na angielski, ich wspólny język.

- Dzięki B-bogu. Co się stało?

- Rozbiliśmy się. Całkowita ruina. Powietrze wyleciało. Co jeszcze można dodać?

Przez chwilę milczeli. Gdy Bronka odezwała się, mówiła szybko i bez emocji.

- Musimy natychmiast wyjść. Promieniowanie przekracza skalę naszego miernika. Chyba popękały ścianki komory spalania i z reaktora wylewa się paliwo. W tej grawitacji trwa to powoli, ale...

- Jezu, chodźże!

I, zanim jeszcze odpiął klamry uprzęży, przypomniał sobie, że Bronka nie lubiła, kiedy wzywał to imię, jeśli miał być to tylko wykrzyknik. Obiecał, że nie będzie tego robił. Cóż, jeśli teraz usłyszała, z pewnością mu wybaczyła. Wyplątał się z fotela i gramolił ku rufie, w górę pochylonego pokładu, łapiąc za dostrzeżone w mroku uchwyty. Bronka czekała na niego przy śluzie powietrznej w sterburcie. W kombinezonie jej postać wydawała się tak samo pękata i bezpłciowa jak jego. Zbiornik powietrza i baterie wyglądały jak garb. W wątłym świetle dostrzegł jednak jej jasną skórę, wysokie kości policzkowe, niesforny żółtawy lok, spadający do połowy czoła. Przez chwilę jak idiota zastanawiał się, czy widziała także jego szczupłą, ciemną twarz i czy również miała ochotę go pocałować.

Siłowniki w drzwiach nie działały. Z całą mocą nacisnął na koło do ręcznego otwierania śluzy.

- Idziesz pierwsza - wydyszał. - Skacz jak najdalej. Pójdę tuż za tobą.

- Dlaczego ja?

Rozpoznał buntownicze nutki w jej głosie.

Cóż, jesteś kobietą, moją kobietą, a ja pochodzę z Minnesoty i... - Jesteś inżynierem. Ja jestem tylko pilotem i... eee... specem od teorii. Ty możesz zauważyć coś ważnego, co powinniśmy wiedzieć natychmiast.

Zdawał sobie sprawę, że żona nie da się nabrać na tę słabą argumentację, lecz ktoś powinien iść pierwszy, a nie było sensu tracić czasu na kłótnie.

Uśmiechnęła się lekko.

- Właściwie promieniowanie nie jest aż tak silne i kilka dodatkowych sekund nie ma specjalnego znaczenia. Ale w dalszym ciągu ciecz przenika do tej części. Lepiej nie wracajmy - dodała rzeczowo.

Drzwi śluzy uchyliły się. Loren zobaczył rozgwieżdżoną czerń. Bronka przecisnęła się obok niego, zasłaniając mu widok. Chwila odpoczynku. Serce mu łomotało. Kobieta znikła. Ruszył za nią, przechylił się lekko na krawędzi, zgiął nogi w kolanach i wyprostował je w skoku.

Bronka była już na dole - niebieska laleczka wśród ciemnobrązowego skalistego krajobrazu. Szczątki rozbitego statku spoczywały między rozrzuconymi głazami. Loren rozejrzał się. Na Hyperionie, wraz z kosmicznym rynsztunkiem, ważył niecały kilogram. Poszybował daleko i upiornie powoli opadł. Miał szczęście - Słońce świeciło mu za plecami. Choć niewielkie, świeciło tak mocno, że mogło oślepić, zwłaszcza w pozbawionej powietrza przestrzeni. Nisko po prawej stronie wisiał sierp Saturna, jakieś dwa i pół rażą większy od księżyca, jaki Loren pamiętał nad rodzinną farmą. Pierścienie planety przypominały królewski diadem. Saturna przybywało - Hyperion zbliżał się na swej orbicie do jego strony dziennej. Planeta i Słońce znacznie szybciej będą sunęły po niebie. Ale my już tego nie zobaczymy, rzekł do siebie ponuro.

Spadając, zobaczył skałę, rysującą się na tle dolnej części Saturna, jedną z kilku skał strzelających stromo w górę z wysokiego wzgórza. Światła i cienie wyraźnie znaczyły ostre krawędzie. Tak, kilka małych kraterów widocznych w wąskim pasie przed nieregularnym horyzontem rysowało się równie wyraźnie. Jakieś silne uderzenie spowodowało to wszystko, może kilkaset lat temu - przetaczający się żwir nie zdążył jeszcze tego wygładzić. Loren poszukał wzrokiem Chicago, lecz widok zasłaniało wzgórze.

Opadł na grunt i poczuł pod butami miażdżony regolit.

Bronka popędziła ku niemu kangurzymi susami. Pacnęli się otwartymi dłońmi - rękawica o rękawicę - i znowu spojrzeli na siebie.

- Żyjesz. Nic ci się nie stało. Oboje żyjemy - rzekł. Nic innego nie przychodziło mu do głowy.

Zaśmiała się, jakby zagubiona.

- To dzień świętego Seweryna. Naszego pierworodnego powinniśmy ochrzcić Seweryn.

Loren zgodził się już wcześniej, że pierwszej dziewczynce dadzą imię Maria.

- W porządku - rzekł. Dyskusja, że podobne imię będzie obciążeniem dla dziecka, nie miała w tej chwili sensu. - Jeśli nam się uda dostać do domu, zająć się pracą na Ziemi i założyć tę rodzinę. - Zesztywniał. - Nie, nie “jeśli”. Uda nam się na pewno.

Odwrócili się jednocześnie i spojrzeli na to, co kiedyś było ich statkiem.

La Vedette” leżała, jakby ciśnięta przez olbrzyma, w pozycji noża rzuconego przez chłopca grającego w pikuty. Tylna część statku zachowała eleganckie krzywizny, lecz smużki parującego paliwa reaktora unosiły się z dwóch dysz, rozpraszały w mgiełkę i opadały. Taki wyciek oznaczał, że pod spodem wrze energia.

- Prawdopodobnie uderzenie zmieniło reaktor w bryłę, która później się stopiła - stwierdziła Bronka bezbarwnym głosem. - Nie ostygnie to szybko.

We wnętrzu kadłuba wszystko również stało się radioaktywne od strumienia swobodnych neutronów. Powrót po żywność, wodę, po jakieś przedmioty, oznaczałby samobójstwo. Loren zmusił się do wzruszenia ramionami.

- Wszystko jedno. I tak diabli wzięli dziób.

Rękawice kosmicznego skafandra nie różniły się bardzo od dłoni - wyposażono je w sensory i stawy z układem wspomagania. Przyjemnie było czuć, jak Bronka ściska jego rękę.

- Muszę przyznać - rzekła - że nie czułam się dobrze w ciężkim skafandrze. Gdybyś nie nalegał, bylibyśmy martwi. Miałeś jakieś... przeczucie... coś cię tknęło?

- Nie, oczywiście, że nie.

Usłyszał, że mówi ostrym głosem. Stargane nerwy, pomyślał. Bronki nie irytował jego racjonalizm w stylu “udowodnij”. Nie miał żadnego prawa, by irytować się jej postawą. Okazywała po prostu religijną wiarę oraz przekonanie, że on się myli, traktując pewne rzeczy jako absurdalne. W swym zawodzie wykazywała talent, a w innych dziedzinach jej zdanie było ważkie. To wystarczało.

- To po prostu było jakby, hm, tanie ubezpieczenie przeciwko mało prawdopodobnemu wypadkowi - wyjaśnił łagodniej. - I ta gra w końcu przyjęła akurat dla nas niekorzystny obrót.

- Jak? Jak to się stało?

Raziło go światło odbite od metalu, zmrużył oczy. W mózgu mu przejaśniało, poczuł chłodny spokój - czasami taki właśnie spokój pojawia się, gdy istnieje zagrożenie życia.

- W tej chwili mogę tylko zgadywać. Upewnimy się po zrobieniu niektórych pomiarów. Myślę jednak, że gdy siadaliśmy na rufie, ten cholerny księżyc znowu nagle zmienił obroty. Zaczęła przesuwać się oś, wzrastać szybkość rotacji czy coś tam jeszcze. Nie o wiele metrów na sekundę, lecz całkowicie nas to zaskoczyło. Byłem blisko tego tam szczytu, to jedyne przyzwoite miejsce w pobliżu Chicago, gdzie można wylądować... do diaska, wiesz o tym równie dobrze jak ja. Dostrzegłem tylko... naraz to cholerne wzgórze popędziło na nas. Wcisnąłem dopalacze, ale widocznie nie zareagowałem wystarczająco szybko. Widzisz, jak zgniotło lewą tylną dyszę? To musiało spowodować nierówny ciąg. “Vedette” odbiła się od stoku, obróciła o sto osiemdziesiąt stopni i wbiła w grunt.

- Tak szybko - westchnęła. - Byliśmy zbyt dumni - uniosła dłoń, jakby uprzedzając jego protest. - Nie, nie, nie chcę powiedzieć, że to Bóg postanowił dać nam nauczkę. Po prostu zadziałał tu chaos. Nazwałbyś to pechem, myślę jednak, że powinniśmy wziąć sobie do serca tę lekcję.

- Najpierw musimy dostać się do Chicago - odrzekł. - Zaszyć się gdzieś i wołać o pomoc. Czekając, postaramy się zbadać tę sprawę. Może roboty nam pomogą, może nie, lecz przynajmniej będziemy mieli jakąś bazę.

- Słusznie. Gorący napitek, gorąca kąpiel, dziesięć czy dwadzieścia godzin snu, raj... Hm, czy wiesz, w którym kierunku jest Chicago?

- Nie, ale wiem, gdzie jest biegun północny.

Wskazał na grzbiet za równiną, za którą niewyraźnie rysowała się ściana, trochę pokrzywiona, szarawa. Jej lekki połysk utrudniał określenie, co właściwie znajduje się przed nią - przed czołem lodowca. Jak większość małych satelitów planet zewnętrznych, Hyperion stanowił galimatias skał i lodu.

Galimatias” to właściwe słowo, jakże stosowne w tym wypadku, przemknęło Lorenowi przez myśl. Nieregularna bryła, jakieś 205 na 130 na 100 kilometrów, koziołkująca wokół tego tam potwora...

- Jasne - rzekła Bronka. - Zobaczymy Chicago ze szczytu. Chyba zgłupiałam po uderzeniu i zapomniałam o tym.

- Nie, kochanie, po prostu mnóstwo rzeczy zwaliło ci się na głowę jednocześnie. Mnie też. Chodźmy.

Skakali, muskając popielatą, pokrytą okruchami skał powierzchnię. Loren mimowolnie analizował sytuację. Jak długo będą musieli tu przetrwać? Wezwanie radiowe dotrze do Centrum Wypraw na Lunie w ciągu około godziny. Statek ratunkowy, pędząc całą mocą silników fotonowych, dotrze tu za osiem do dziesięciu dni, zależnie od położenia planet. Ale przecież wcześniej trzeba zebrać i poinstruować załogę, a statek przejrzeć, zaopatrzyć w paliwo i żywność. Na pewno w pobliżu znajdował się jakiś statek - zgodnie z zasadami należało utrzymywać rezerwy w gotowości - jednak równie dobrze mógł gdzieś dalej wykonywać swe zadanie, więc odwołanie go i wyposażenie zajmie kilka dodatkowych dni. Służbie Kosmicznej brakowało wszystkiego, podobnie jak reszcie cywilizacji, która powoli wpełzała z powrotem w kosmos po Przypadkowej Wojnie. Gdyby nie to, w rejon Saturna wysłano by dwa lub trzy statki, by zbadać, czy coś się zepsuło po dziesięcioletniej przerwie.

Chicago powinno być jednak dobrze zaopatrzone. Kiedy ostatni ludzie opuszczali swoje bazy na Hyperionie, powierzając je opiece robotów, spodziewali się, że człowiek tu powróci, od czasu do czasu zajrzy i dokona bezpośredniej inspekcji. Zapasy, sprzęt, kwatery musiały czekać w gotowości. Oczywiście nie przewidziano, że potrwa to tak długo ani że tymczasem roboty powariują...

- Loren, popatrz! - głos Bronki eksplodował mu w słuchawkach.

Zahamowali gwałtownie. Pokonali już równinę i wspinając się susami, dotarli właśnie do połowy wysokości wzgórz. Stąd wyraźnie widzieli ich wierzchołki. Na tle lodowej ściany z tyłu wyraźnie rysował się biegun północny. Mimo że znali go tylko z ilustracji, nie mogliby z niczym pomylić tego posępnego kształtu. Odchylał się od pionu - może spowodował to firn lub jakiś kosmiczny odłamek musnął go w przelocie - lecz drogowskaz na wycofanej z użycia antenie neutrinowej nadal pokazywał kilka różnych kierunków. Całość - dzieło kaprysu - wydawała się szczególnie surowa i posępna.

Loren przestał zwracać na to uwagę. Tuż obok stała ludzka postać.

- Co... kto...? - wziął głęboki oddech. - Cześć! - krzyknął, jak gdyby wołał w powietrzu. - Halo, czy nas słyszysz?

- On... on się nie rusza - szepnęła Bronka.

Zmumifikowane ciało? Czyje? Skąd? Loren na chwilę stal się znowu wiejskim dzieckiem: ciemna noc wokół domu, wył wiatr, opadłe liście szeleściły, trzeszcząc i trzaskając niczym końskie kopyta pędzące po nagrobkach, a on leżał sam w łóżku, wysłuchawszy właśnie opowieści o duchach... Odpędził te niepokoje. Nie miały co robić w jego duszy. Owszem, jego rodzina to członkowie Odrodzenia Rolniczego, mili ludzie, kochał ich, lecz odszedł daleko od ich obyczajów. “Może za daleko”, powiedziała mu kiedyś Bronka. “Może właśnie dlatego jesteś tak zatwardziałym niedowiarkiem”. Doskonale, będzie sobie żył według wskazań swej niewiary.

Szedł pierwszy. Figura czekała, nieruchoma, zwrócona plecami ku Saturnowi. Była tego samego wzrostu co on, nieco niższa niż biegun. Kombinezon kosmiczny... Nie, na Gaussa, to nie to. To, co znajdowało się w środku, nigdy nie było człowiekiem.

Stanął naprzeciw postaci, Bronka obok. Powoli wyciągnęła dłoń i dotknęła palcami rękawa. Tkanina zmięła się w jej uchwycie.

Postać odziana była w kombinezon, niebieski kombinezon Służby Kosmicznej. Stopy miała obute - jeśli tam były stopy. Parę rur przypięto jej do piersi i udrapowano na ramionach, lecz nie prowadziły one do zbiornika powietrza ani w ogóle do czegokolwiek. Gdzieniegdzie przymocowano druty, jakby zamierzano zasymulować jakieś obwody elektryczne. Przy pasie wsiały torba i kalkulator. Ręce nie kończyły się dłońmi, lecz chwytnymi szponami, jakich ludzie używali do manipulowania niebezpiecznymi przedmiotami. Na szczycie nie było ani głowy, ani hełmu. Metaliczny obiekt nieco przypominał kopuły pierwszych obserwatoriów astronomicznych na Ziemi. Po chwili Loren zidentyfikował ten obiekt jako odcięty koniec kontenera na sprzęt optyczny.

Bronka nabrała odwagi, szturchnęła postać i pomacała.

- To ma wewnątrz wsporniki, kilka połączonych prętów - zaśmiała się. - Nie chciałabym powiedzieć “szkielet”.

- Strach na wróble - wybełkotał Loren.

Rzuciła mu zaskoczone spojrzenie.

- Co takiego?

- Sądzę, że nigdy nie słyszałaś o strachach na wróble - wyjaśniał obojętnie. - W Europie dawno o nich zapomniano, wszędzie indziej też. Tam, gdzie wyrosłem, ludzie stawiali je w ogrodach. Nie wiem, czy robili to zawsze, czy też może wprowadzili to wcześni odrodzeniowcy, wskrzeszając kolejną tradycję. Napychali stare ubrania słomą i wieszali na ramie. Wystawiali to wszystko na zewnątrz, by odstraszyć wróble i inne ptaki, które wyjadały plony.

Skupił uwagę na biegunie północnym. To nie ma sensu... a jednak ma sens, przyznał w duchu. Przynosi otuchę. Przypomina o zdrowiu psychicznym, o poczuciu humoru, które stanowi podstawowy składnik tego zdrowia. Pierwsza ekspedycja podczas swego pobytu wznosiła dla zabawy takie konstrukcje.

Czy biegun północny stał wtedy na prawdziwej osi obrotu?

Może nie. Oś przesuwała się, gdy Hyperion kołysał. Od czasu do czasu następowała nieprzewidywalna zmiana, szybka i radykalna. Nie, nie myśl o tym, jeszcze daj sobie spokój, znasz to cholernie dobrze, aż nazbyt.

W ciągu dwudziestu kilku ziemskich lat promieniowanie i mikrometeoryty tylko nieznacznie uszkodziły strzałki i widoczne na nich napisy. Tędy do Nowego Jorku 12. W tę stronę do Londynu 4. A tam do Kairu 17. Jednostkę stanowiło 100 kilometrów, odległości podano w przybliżeniu, mierzone jak długość odcinka fraktala, po poszarpanej powierzchni przez pełznące roboty. Nazwy nadawano wyróżniającym się elementom krajobrazu lub, jak w Chicago i Madrycie, bazom. Kapitanem była Rita Dooley, jej zastępcą Hernando Alvarez...

- Kto postawił tutaj stracha na wróble? - jakby ze znacznego oddalenia rozległ się głos Bronki.

- Hę? Roboty! - krzyknął przywołany siłą do rzeczywistości. - Któż by inny? Wiesz, że zwariowały. Oszalały, jak ten cały księżyc - przełknął ślinę. - Przepraszam. Zachowuję się jak dziecko.

- Obydwoje potrzebujemy wypoczynku - stwierdziła ostrzejszym tonem. - Czy roboty naprawdę oszalały? Co starają się odstraszyć?

- Nic. Nie może to być nic konkretnego. Strachy na wróble nie działają. Nigdy nie skutkowały.

- Więc dlaczego ludzie je robią?

- To po prostu coś, co robią. Coś, co robili od niepamiętnych czasów. Dlaczego Boże Narodzenie przypada w grudniu? O ile sobie przypominam, nie zgadza się to z Ewangelią. Lecz ludzie potrzebowali święta w czasie zimowego przesilenia - Loren wziął krótki oddech. - Znowu paplę. Chodźmy do schronu - zerknął i wskazał palcem. - Tam jest Chicago.

W dole, za równiną, kraterem i wzgórzem, które zniszczyło “La Vedette”, bliźniacze kopuły odbijały światło Słońca i Saturna, niczym pobłyskująca obietnica.

Bronka oderwała wzrok od postaci bez twarzy i z uśmiechem zwróciła się do Lorena.

- Tak, chodźmy. A kiedy już odpoczniemy, będziemy mieli trochę czasu dla siebie, prawda?

Lepiej najpierw wyślijmy nasze wołanie o pomoc, pomyślał. O mało nie wypowiedział tego na głos. A gdy będziemy oczekiwać na ratunek, naszym obowiązkiem jest wykorzystanie wszelkich dostępnych środków, by zdobyć jakąś wskazówkę na temat tego, co opętało roboty na Hyperionie. Rozumiała to równie dobrze jak on sam. Po prostu była nie tylko kosmonautką, ale także kochającą kobietą. Kiedy się spotkaliśmy, uświadomiłem sobie, jak bezbarwne miałem życie. Matematyka i fizyka są wspaniałe, równie wspaniałe jak historia i antropologia dla ciebie, kochanie. Jednak szybko przekonujemy się, że samo studiowanie staje się puste. Jak ten strach na wróble.

Skierował wzrok ku niebu - podczas schodzenia z łańcucha wzgórz było to nieostrożne. Blask słońca tłumił światło większości gwiazd, ale Loren zdołał dojrzeć w niebiosach niektóre z nich, jak również drobny sierp przy pierścieniach Saturna, księżyc wewnątrz ich orbity. Kilka innych punktów świetlnych to również satelity. Wielki Tytan musiał być po drugiej stronie Saturna, gdyż inaczej Loren by go dostrzegł. Gdy Tytan znajdował się w położeniu najbliższym Hyperionowi, jego pomarańczowy krąg stawał się dwukrotnie większy od tarczy księżyca wiszącego nad zoraną po żniwach Ziemią.

Dlaczego zmory nie przemykały właśnie tam, w nie nadającej się do oddychania atmosferze i trujących bagnach, grasowały natomiast tutaj w pustce, wśród gołych kamieni i lodu? Roboty na Tytanie i wszędzie w Układzie Słonecznym dość sprawnie przeprowadzały swe badania. Bazy danych na Ziemi przepełniały informacje wysyłane podczas dziesięcioletniej przerwy; uczeni nie odrobią zaległości przez następne dziesięciolecie. Tymczasem maszyny nadal rozpoznawały nowe tereny, uzupełniały mapy, pomiary, analizy, sprawozdania. Jeśli potrafiły, proponowały interpretacje - hipotezy, teorie, a gdy jakieś zjawisko sprawiało im trudność, przyznawały to, racjonalnie naświetlając fakty. Miały ograniczone horyzonty, to prawda, można powiedzieć, umysły ogarnięte monomania. W tych dziedzinach, dla których je skonstruowano i zaprogramowano, były wybitnie zdolne, naprawdę twórcze. Oczywiście, by spojrzeć na sprawy w szerszym kontekście, potrzebni byli ludzie. I oczywiście maszyny nie były ani nieomylne, ani niezniszczalne. Myliły się, ginęły. W sumie jednak, mimo że odizolowane, a w końcu pozostawione samym sobie, nadal ciągnęły to wielkie przedsięwzięcie.

Tylko nie na Hyperionie, Hyperionie chaosu.

Bezcelowe dumania. Służba wysłała “La Vedette”, by uzyskać odpowiedź. Nagromadziło się mnóstwo pytań. Słano je przez kosmos po przerwie, podczas której komunikaty z Hyperiona zmieniły się w bezsensowny bełkot. Odpowiedzi wprawiały w osłupienie.

- Dlaczego twierdzicie, że księżyc stał w bezruchu przez pełny okres orbitalny? To fizyczna niemożliwość.

Po dwóch godzinach radiowego opóźnienia przychodziła wiadomość:

- Światło wie o tym, że jest konieczne. Jeden-jeden-sześć. Dwa-dzieścia-zero-osiem...

Ciąg liczb bez znaczenia ciągnął się całe minuty, do końca transmisji.

- Prowadzimy teraz obserwacje przez teleskop. Wiemy, że Hyperion nie obrócił się na bok, jak to wczoraj podawaliście. Co więcej, wasze sygnały czasowe wskazują, że przestawiliście swe zegary na nieprawidłowe szybkości.

- Fałszywa prawda to światło, prawdziwy fałsz to ciemność. Siedem-zero-trzy-dziewięć...

I długie, kapryśnie okresy milczenia. Przypadkowo odkryto, że jeden z nich spowodowany był zmianą pasma przesyłania. Wiadomość tam zawarta okazała się całkowicie nieczytelna, jeśli nie liczyć czterech słów: “...przyślijcie nam swych posłańców...”

Loren oderwał myśli od tych zawiłych zagadnień. Razem z Bronką osiągnęli równinę, ominęli krater i zbliżali się do bazy.

Pustka ogarnęła ich ze wszystkich stron.

- Gdzie roboty? - zastanawiała się kobieta.

- Chyba opuściły to miejsce - odpowiedział. Miał sucho w ustach. - Być może czasowo. Ale przecież, jeśli któryś z nich znajdowałby się w pobliżu, zauważyłby nas i przybył co sił w nogach.

- Prawdę mówiąc, czuję ulgę. Lepiej, żebyśmy się przygotowali przed spotkaniem z nimi. Pośpiesz się, kochany.

Ochoczo wyprzedziła go, zdążając do śluzy jednostki mieszkalnej. Zwlekał, rozglądając się wokół. Może czujna maszyna czaiła się w mroku. Może zresztą nie. Widział mnóstwo śladów, ale mogły być zostawione przed laty.

Bronka zdławiła krzyk.

Pośpieszył do niej. Bez słowa wskazała na wnękę, gdzie przedtem znajdowały się serwomotory. Nie było również pokręteł do ręcznego otwierania śluzy.

- Boże! - wyrzucił z siebie. - Zamknięte od środka.

- To one, one to usunęły... Dlaczego?

A strach na wróble raczy wiedzieć.

- Jeśli zdołamy się dostać do sekcji warsztatowej, sklecimy jakiś wihajster, by wejść do środka - jego głos był ostry, zapach wywołanego strachem potu - również. - Chodźmy zobaczyć.

Do drugiej kopuły także nie mieli wstępu. Można było się dostać tylko do gniazdka minireaktora do ładowania baterii.

Bronka spojrzała na wskaźnik na przegubie.

- Zostało mi powietrza na trzy godziny - rzekła. - Ty musisz mieć mniej więcej tyle samo. Przehandlowałabym połowę swego powietrza za dzbanek wody, który moglibyśmy wspólnie wypić.

- Tędy.

Poprowadził ją wokół ściany na tył bazy.

Zatrzymali się. Z piersi wyrwał mu się stłumiony okrzyk.

Pod dachami z tyłu bazy znajdowały się dwa wybrukowane placyki. Roboty zostawiły tu zaparkowane księżycowe łaziki. Przez chwilę dwie ludzkie istoty drżały przytulone do siebie.

Loren trzęsącymi się rękoma otwierał skrzynkę narzędziową bliższego pojazdu. Wewnątrz ziała pustka.

- Tu też nic nie ma - powiedziała Bronka przy drugim łaziku. W odpowiedzi usłyszała jęk. - Zagwarantowali sobie, że nikt nie dostanie się do Chicago bez ich pozwolenia.

- To nie ma sensu - zaprotestował. - Gdybyśmy się nie rozbili, mielibyśmy komplet niezbędnych narzędzi.

- Nie sądzę, żeby mieli na myśli ludzi z Ziemi - powędrowała wzrokiem do pasma wzgórz. Biegun rysował się jako jasna pręga. - Coś innego spaceruje po tym księżycu - przeżegnała się.

Zmysł praktyczny przezwyciężył poczucie beznadziejności.

- Co nam zostawili?

Podnieśli pokrywy pojemników z tyłu pojazdu.

Bronka podskoczyła z radości.

- Butle z powietrzem! Pełne! - Po raz pierwszy w jej oczach pojawiły się łzy. - Dzięki Ci, Najświętsza Panienko - rozpoznał zająkliwą polszczyznę.

- I woda - wydyszał. - Żelazne porcje.

Znów się objęli. Usłyszeli swe własne krzyki. Radosne wołania do Pana, przypomniał sobie ze słyszanego w dzieciństwie kazania.

Zamocowali ustniki w hełmach. Łapczywie ssali. Zaspokoili pragnienie. Z lekkim zdziwieniem zauważyli, że są również głodni. Przez śluzę żywnościową skafandra przepchali syntetyki. Jak na antrykot duszony w cebulce nie były w złym stanie, uznał Loren. Również urządzenia sanitarne pojazdu pozostały nienaruszone. Cokolwiek się wydarzy, ani on, ani jego ukochana nie umrą upaprani odchodami.

Spokojnie zrobili inwentaryzację. Oba łaziki ofiarowały im zapasy powietrza na jakiś tydzień - żywność i woda starczyłyby na dłużej, lecz nie miało to znaczenia. Ogniwa napędowe i akumulatory były naładowane do pełna, Gdyby przenieśli wszystko do jednego pojazdu, mogliby przejechać około 2000 kilometrów i jeszcze pozostałaby energia dla skafandrów. Deski rozdzielcze wyposażono w doskonały komputer z grafiką - ludzie podróżujący po tym światku mogli potrzebować szybkiego rozwiązania złożonych zadań. Baza danych zawierała mapy.

- Wiesz - rzekł Loren - może moglibyśmy przebić się do warsztatu i zabrać stamtąd to, co jest potrzebne do naprawy śluz.

Bronka myślała chwilę, a potem potrząsnęła głową.

- Podejrzewam, że tylko zniszczylibyśmy pojazd. Te budynki zaprojektowano tak, by wytrzymywały uderzenia meteorytów o masie do trzech kilogramów.

- Cóż, to ty jesteś inżynierem.

- Poza tym, gdyby takie włamanie było możliwe, roboty usunęłyby pojazdy.

- Rozumiesz, co to znaczy, prawda?

- Tak. Musimy jechać do Madrytu.

- Chyba właśnie tam roboty mają swą główną kwaterę.

- Modlę się, byś miał rację.

- Dlaczego?

- Kiedy nas zobaczą, nie pozostawią nas na zewnątrz. Z pewnością nie. Nie mogą być aż tak uszkodzone.

Prawie słyszał, jak na końcu dodała zapytanie: “prawda?”

- Lepiej ruszajmy. To długa droga.

Wsiedli, wskakując jednym susem na fotele. Kobieta prowadziła, mężczyzna wywołał mapy i studiował ekran.

- Zachodnio-południowy zachód do Chicago - poinstruował. - Nie żeby miało to jakiś większy sens. Ale dla naszych celów załóżmy, że biegun północny odpowiada swojej nazwie.

- A nie odpowiada?

Uniósł dłoń, by osłonić oczy przed słońcem. Wzrokiem wyszukał jaśniejsze gwiazdy.

- Już nie.

- Nie mamy kompasu, a tylko, hm, goniometr. Jak będziemy szukać drogi?

Nigdy nie przypuszczała, że weźmie udział w takiej przejażdżce.

On też nie, ale jako matematyk interesował się kiedyś tego typu problemem jeszcze na Ziemi.

- Należy się orientować według charakterystycznych elementów rzeźby terenu. Niech tylko pomyślę, w jaki sposób... W porządku, mam. Nastawiam komputer, by wskazywał nam kolejno namiary i obraz każdego z nich, kiedy będziemy mijali poprzedni. Najpierw skierujmy się na tamtą wysoką igłę, wystającą ponad horyzont.

Koła, osadzone i napędzane niezależnie, toczyły się gładko przez kamienie, żwir, pył, pagórki, odłamki skał oraz brudne, pokiereszowane lodowe powierzchnie. Szybkość zmieniała się zależnie od terenu, lecz baza danych oznajmiła, że zwykły czas jazdy między Chicago i Madrytem wynosi 27 godzin.

Oboje nie mogli się powstrzymać i spoglądali za siebie. Kopuły, wrak statku, jego oderwane fragmenty błyszczały przez pewien czas w polu widzenia, aż łazik przekroczył obniżenie pasma wzgórz i wszystko zostało przesłonięte. Spojrzeli wyżej. Biegun północny stał przechylony, strach na wróble odcinał się czernią na tle Saturna. Bronka zadrżała.

- Będę zadowolona, gdy znikniesz nam z pola widzenia - zwróciła się do straszydła.

Na tej małej, groteskowo ukształtowanej planetce, życzenie jej szybko się spełniło. Po godzinie zaszło również słońce. Przez chwilę łuk pierścieni połyskiwał nad lodowcem niczym baśniowy most, a potem pozostały już tylko gwiazdy. Nic nie przyćmiewało ich światła - zdawało się, że wypędzą z niebiosów ciemność. Droga Mleczna spływała mroźno-białymi wodospadami. Na powierzchni lód rozpostarł na mrocznym tle bladawe plamy. Ludziom przypominało to wczesny zmrok na Ziemi.

- Oczy mi się kleją - mowa Bronki stała się niewyraźna. - Jestem zbyt zmęczona, by trzymać prosto te dwa gramy swojej głowy.

- Nic dziwnego, po tym, co przeszłaś.

Loren pogładził okienko jej hełmu, tuż za policzkiem.

- Lepiej zatrzymajmy się i odpocznijmy.

- Nie, to ty się połóż. Jeszcze nie jestem śpiący. Spróbujmy przejechać jak najwięcej.

- Dobrze. Dziękuję.

Wstała i poszła do tyłu, na platformę pojazdu. Ciążenie zmieniało się w zależności od położenia, jednak nigdzie nie był potrzebny materac. Loren usłyszał, jak żona chwilę mruczała po polsku - odmawiała pacierz - a potem pozostał sam na sam z jej oddechem. Dlaczego ja nie padam? Nie jestem przecież odporniejszy od niej. Chyba jestem za bardzo spięty. Gdy siedział w fotelu kierowcy, jego interwencja rzadko okazywała się potrzebna. Dzięki czujnikom i wewnętrznemu komputerowi, pojazd na ogół sterował sam, umiejętnie dostosowując się do warunków i objeżdżając przeszkody. Loren musiał tylko od czasu do czasu kierować go ku następnemu obranemu fragmentowi rzeźby terenu. Przy tak małym ciężarze ciała, podczas jazdy nawet po stromych zboczach, bez wysiłku można się było utrzymać w fotelu.

Półcienie okrywały skały i kratery, wzgórza i kotliny, wyżłobienia i krawędzie, tarasy lawowe, pokruszone głazy, stalowoszary lód. Wszystko bez życia, bez wiatru pod kłębowiskiem nie mrugających gwiazd. Czuł, że prawie płynie w przestrzeni - jego umysł odrywał się od tego onirycznego krajobrazu, szukał nowych bodźców.

Zatem znowu powrócił do analizy. Miał pewne rozeznanie w sztuce i naukach humanistycznych, interesował się nimi, podobnie jak Bronka interesowała się matematyką i fizyką teoretyczną. Wiedział jednak, że w porównaniu z Bronką jest typem prozaicznym. Najbardziej cenił sobie abstrakcję, surową wspaniałość i eleganckie piękno powstające wówczas, gdy wyobraźnią rządzą pewne rygory. Od Hyperiona do chaosu w ogólności prowadziła niezbyt długa droga myślowa.

Zaczął od szczegółów. w jakim dokładnie stanie znajdował się satelita, gdy statek lądował? Łazik wyposażono w podstawowy sprzęt pomiarowy. Przedtem w pojazdach tych podróżowano głównie po to, by dokonywać obserwacji z różnych miejsc i w ten sposób określać, jak zachowuje się bryła satelity i jak to zachowanie zmienia się od cyklu do cyklu. W końcu roboty zaprogramowano, przetestowano, przygotowano do przejęcia tych czynności, a także do innych pomiarów - geologicznych, chemicznych, topograficznych, wszystkiego, co mogło doprowadzić do głębszego zrozumienia. I ludzie polecieli do domu. Zostawili swój sprzęt dla tych, co mieli tu kiedyś powrócić.

Loren zapoznał się z urządzeniami, a w przerwach między obowiązkami kierowcy spędził kilka godzin, posługując się nimi. Zmierzył ruch gwiazd na nieboskłonie i wprowadził do komputera położenie punktów, w których zebrał poszczególne grupy danych. W ten sposób uzyskał sporo informacji, przybliżonych, niekompletnych, lecz wystarczających do wstępnej analizy. Mógł bezpiecznie wyłączyć program mapowy i całą zdolność obliczeniową wykorzystać do wyciągania wniosków ze zgromadzonych danych.

Położył palce na klawiaturze i powoli uzyskiwał obraz sytuacji. To on sterował całą elektroniką, zadawał pytania, obierał kierunek, polecał generowanym liczbom losowym wykonywać swą pracę, krytykował, rozważał, próbował tę lub inną kombinację, wędrował myślami i sprawdzał, jak bliskie prawdy stały się jego idee. Czuł radosne podniecenie, jak Michał Anioł rzeźbiący Mojżesza.

W końcu wiedział. To, co uzyskał, stanowiło dość uproszczone przybliżenie sytuacji, a reszta będzie polegać tylko na dopracowywaniu szczegółów. Ruch Hyperiona zmienił się, jak czynił to często w przeszłości, lecz tym razem dążył do całkowicie nowego atraktora.

Nic dziwnego, że “La Vedette” się rozbiła. W żaden sposób ani on, ani nikt we wszechświecie nie zdołałby przewidzieć takiej możliwości.

Obecnie biegun północny przesunął się o pięćdziesiąt do sześćdziesięciu kilometrów. Satelita wykonywał pełny obrót w czasie osiemnastu do dziewiętnastu godzin, przy kącie precesji co najmniej trzydzieści stopni. Oczywiście, to tylko przybliżone oceny. Nigdy nie będą precyzyjne, bez względu na to, z jaką dokładnością przeprowadzi się obliczenia. Księżyc oscylował w sposób nieprzewidywalny. Liczby uzyskane z pomiarów oznaczały tylko, że wokół nich chwilowo grupują się prawdziwe wartości - do chwili, gdy w niespodziewanym momencie zajdzie następne większe przesunięcie do jakiegoś nieprzywidywalnego zbioru...

- Loren, ciągle nie śpisz? Musisz być wyczerpany.

Zaskoczony, odwrócił się w swoim skafandrze, aż zobaczył na tle nieba ciemny kształt Bronki. Spojrzał na zegarek.

- Dobry Boże, czy rzeczywiście trwało to tak długo? - Nagle poczuł, jak podczas minionych godzin zżerało go znużenie. Nie zauważał go, zatopiony w myślach. - Cóż, hm, w porządku, przejmij sterowanie. Jeśli nie będziemy się zatrzymywać, dotrzemy do Madrytu nawet wcześniej.

- Dlaczego mnie nie obudziłeś? Ach, ci mężczyźni!

Ułożył się do snu, jednak przez kilka minut leżał, gapiąc się w górę. A potem niebo zaczęło wirować, gwiazdy zanurzały się i wynurzały z Drogi Mlecznej. Gigantyczny wir wciągnął i jego, i całą rzeczywistość, a na tle cichych grzmotów rozlegał się monotonny glos znany ze szkoły:

Naukowe badanie chaosu rozpoczęto w czystej matematyce. Odkryto, że jeśli pewne dość proste funkcje wielokrotnie się iteruje, to przy pewnych parametrach i wartościach początkowych dostarczają one wyników, które w zasadzie można uzyskać tylko empirycznie, przeprowadzając obliczenia. Jednakże pojawiają się pewne regularności, które przejawiają się na każdym poziomie, aż do nieskończenie małych. Stąd bierze się geometria fraktali.

Zastosowano te metody do systemów fizycznych i odkryto, że zachowanie wielu z nich jest w podobny sposób niemożliwe do przewidzenia. Nie wynika to z nieoznaczoności, jak w fizyce kwantowej - te systemy mogą być deterministyczne, całkowicie opisywalne równaniami różniczkowymi. Nieprzewidywalność bierze się z ich wrażliwości na działanie dowolnie małych sił, których skutki szybko się pomnażają. Prosty przykład - ołówek balansujący na swym czubku. W którym kierunku się przewróci? Zdecyduje o tym najmniejszy bodziec, tak słaby, że aż nie dający się zmierzyć.

Realistycznych, codziennych przykładów dostarcza meteorologia. Nie możemy dokładnie obliczyć, jaka pogoda nastanie po kilku najbliższych dniach. Mimo stuleci naszych wysiłków, mimo całej aparatury do zbierania danych i komputerów, nie potrafimy tego. Motyl trzepoczący skrzydłami w Kalifornii może zdecydować o tym, jaką trasę wybierze huragan rozszalały trzy miesiące później w Zatoce Meksykańskiej - a przecież działają również niezliczone inne czynniki, z których większość jest nie bardziej znacząca niż trzepot motyla.

Sprawy ludzkie to jeszcze bardziej dobitny przykład chaosu. Jakiś drobny incydent może zmienić bieg historii. Sama mechanika niebios, dla Laplace’a największy wzór zegarmistrzowskiej doskonałości, jest chaotyczna. Pozycji planet po dostatecznie długim czasie nie da się obliczyć. Jeśli chodzi o krótsze okresy...”

Rozpatrzmy zachowanie się Hyperiona - zestawu różnych składników, zmieszanych według jakiejś starej zasady, rozbitych w jakimś zderzeniu i połączonych znowu w przypadkowy sposób, szarpanych tam i z powrotem przez grawitację masywnego Tytana, szesnastu bratnich księżyców o wciąż zmieniających się położeniach, wielu miliardów małych księżyców z pierścieni, przez przyciąganie omiatanego burzami ogromnego Saturna, sąsiednich planet, zmiennego Słońca, gwiazd, Galaktyki... Warto bezustannie czuwać, by obserwować, jak Hyperion lawiruje pomiędzy swymi atraktorami, gdyż sama natura tego ruchu mogłaby dać człowiekowi sposobność do nieco głębszego wejrzenia w samo sedno wszystkich spraw...

Loren wypadł z otaczającego wszechświata.

Powoli wracał do przytomności. Spojrzał zaspanym wzrokiem na swój czasomierz i stwierdził, że był nieobecny całe godziny. Słońce właśnie wzeszło, zarysowując wyraźnie nierówności równiny przed łazikiem. Jaskrawe światło usunęło z nieba większość gwiazd. Loren miał ciało obolałe, sztywne i wygłodniałe. Podłączył się do sanitora, użył go, po czym poszedł do przodu i usiadł obok Bronki.

Odwróciła głowę i spojrzała na niego. Widział jej twarz jak zestaw cieni i świateł, prawie bez rysów. Włosy wydawały się niemal białe. Tylko głos był znany, bliski.

- Odpocząłeś, kochanie?

- Tak jakby - mruknął. - Jestem piekielnie głodny.

- Piekło jest zawsze głodne... - jej szept nagle się urwał. - Ja też. Czekałam na ciebie - dodała pośpiesznie i głośno.

- Jesteś kochana.

Był jej winien tę pochwałę. Czuł się, jakby miał głowę zbyt napełnioną żwirem, by znalazło się tam miejsce na wiele ciepła.

- Mamy tutaj tylko siebie...

- I... - zaczął. Chcąc dodać im obojgu otuchy, zamierzał powiedzieć: “kiedy już znajdziemy się pod dachem, z pewnością postaram się wykorzystać to odosobnienie!” Lecz ona skończyła swą wypowiedź:

- ...i Boga.

- Ty masz - rzekł zirytowany bez powodu.

- Ty też - odpowiedziała z tą samą powagą, którą zapamiętał z ich pierwszego spotkania. - Wszyscy mają, jeśli się tylko... - usłyszał, jak przełyka ślinę - go nie wyrzekną.

- Chodź, zjedzmy coś - mruknął.

Skinęła głową, oddała mu stery i poszła do szafki z żywnością. Wyłożyła już porcje na wierzch szafki i należało je po prostu podgrzać w piecyku mikrofalowym. Loren uznał, że na tym terenie pojazd może sterować sam i włączył autopilota. Bronka dała mu tacę na kolana. Usiadł przy niej i zaczął podłączać do hełmu rurkę na napoje.

- Chwileczkę - poprosiła.

Skłoniła głowę, przeżegnała się i cicho powiedziała coś, co rozpoznał jako polski pacierz.

Przeczekał to, gryząc się w język, gdyż wiedział, że byłby niegrzeczny. A jednak powinien coś powiedzieć, czyż nie?

- Nigdy nie robiłaś tego wcześniej... ze mną - zaryzykował.

- Kiedy byłam sama, nie mogłeś słyszeć, że się za ciebie modlę - odpowiedziała spokojnie.

- Doprawdy? - wykrzyknął zaskoczony. - Chciałem powiedzieć... kiedy uzgodniliśmy, że mamy różne poglądy, nie zachowywałaś się aż tak pobożnie.

Natychmiast zrozumiał, jak nietaktownie się zachował i że wylewanie na nią swego gniewu z tego powodu było bezsensowne.

- Może zbliża się chwila naszej śmierci, ukochany.

- I boisz się? Nie trzeba.

- Boję się? - usłyszał urazę w jej głosie. - Myślałam, że znasz mnie lepiej.

- Oczywiście nie miałem na myśli jakiegoś tchórzostwa - rzucił z pośpiechem. - Oczywiście, że nie.

Dotknęła przelotnie jego ramienia - rękawiczka dotykała metalu.

- Z pewnością też czujesz... jakby to powiedzieć... powagę chwili.

- Nie chcę umierać - wyznał. - Nie chcę, żebyś ty umarła.

Przeszył go dreszcz. Widział już raz trupa w kosmosie.

Dłoń drżała mu nieco, kiedy przyłączał ustnik. Gorąca herbata dobrze mu zrobiła i mógł spróbować wyjaśnić swe intencje. Lub je wymyślić - sam nie był ich zupełnie pewien, przede wszystkim próbował wypełnić otaczające ich milczenie.

- Nie ma sensu oczekiwać... eee... najgorszego. W gruncie rzeczy to zły pomysł. Musimy przemyśleć szczegóły, dotyczące naszego przeżycia - jak zwiększyć nasze szansę.

Własne słowa wydały mu się napuszone i pozbawione treści.

- Więc wierzysz, że marnuję czas? - spytała cicho.

- Na modły? Nie, nie. Nie mamy akurat teraz nic więcej do roboty i jeśli przynosi ci to ukojenie, tym lepiej.

- Nie rozumiesz tego, prawda? - spytała cicho. - Czy też może nie chcesz tego zrozumieć?

Podniósł dłoń w górę.

- O, Boże, jak często potykaliśmy się na tym polu? Oszczędź mi tego, błagam.

Znowu wyciągnęła rękę i tym razem przytrzymała go.

- Posłuchaj, proszę. Nie będę próbowała cię nawrócić, czy coś w tym rodzaju. Chodzi mi tylko o to, że nawet tu nie myślisz o niczym więcej, a jedynie o sprawach praktycznych.

- A o czym miałbym myśleć?

Wskazała dłonią kilka widocznych gwiazd i zrytą, splamioną cieniami pustynię.

- Spójrz dookoła.

Równie dobrze mogę to przedyskutować i mieć to z głowy, pomyślał.

- Czy miałbym odczuwać pokorę? Przykro mi. Owszem, czuję się nieważny. Jestem przypadkowym i nietrwałym zbiorem molekuł we wszechświecie, który nie tylko ma mnie gdzieś, ale nawet nie wie, że ma mnie gdzieś.

Gdyby tylko mógł zobaczyć jej twarz. Pobłysk i ciemność skrywały ją przed jego wzrokiem. Przez głód i wewnętrzny chłód wrócił myślą do ich wspólnie spędzonych lat. Wziął głęboki oddech.

- Kocham cię. To tylko się liczy - rzekł.

Miał nadzieję, że żona odpowie mu podobnie i cała sprawa upadnie. Ale nie, miał świadomość, jak go potraktuje, i usłyszał:

- Kocham cię. Czy rzeczywiście wierzysz, że to jedynie nasze instynkty i... i uwarunkowania społeczne i... Nie, Loren. Twój rozsądek powinien podpowiadać ci co innego.

Jakoś nie mógł dopuścić, by to zdanie przeszło bez jego sprzeciwu. Może dlatego, że musiał bronić swych poglądów i mimo wszystko samego siebie?

- Jeszcze mi nic nie podpowiedział.

Westchnęła.

- Więc dla ciebie miłość jest czymś tragicznym.

Zaskoczony, siedział, milcząc.

- Cóż... owszem - rzekł po chwili.

Pewnego dnia jedno z nich utraci tę drugą osobę, a wtedy kto będzie wiedział, że kiedyś rozjaśniała świat.

- Dla ciebie nie?

Zobaczył, jak potrząsa głową.

- Dla chrześcijanina jedyną tragiczną rzeczą jest potępienie.

Wiedział, że Bronka nie sądzi, iż on będzie się smażył w piekle, choć umrze w swej niewierze. Lecz nagle rozpoznał w niej strach, że ich rozstanie może okazać się wieczne.

- Zastanowię się nad tym - obiecał niezgrabnie, niezbyt szczerze. - Szanuję twoją wiarę.

- A ja szanuję twoją uczciwość - odpowiedziała.

Pochylili się ku sobie. Hełmy stuknęły głucho. Z obu przełyków wydobył się rodzaj śmiechu.

- Szybko - rzekł. - Jedzmy, zanim wystygną te wykwintne dania.

Przez resztę podróży wymienili niewiele słów i wkrótce zapadli w milczenie. “Pamiętaj, kiedy”, “Co, jeśli” i Jak będziemy w domu” - nie wymagały znaczących odpowiedzi. Łatwiej było stwierdzić, że jest się zmęczonym, położyć się i zostawić partnera na warcie. Przecież, jak twierdzili oboje, powinni dobrze wypocząć.

Czas ciągnął się bez końca.

Przybyli do Madrytu i cały ten okres prawie nie zapisał się w ich pamięci.

Saturn i Słońce znowu wstały, osiągnęły najwyższy punkt na nieboskłonie i przeszły połowę swej drogi w dół sklepienia niebieskiego. Ich pojazd wspiął się na ścianę trzykilometrowego krateru i z jej najwyższego punktu zobaczyli bazę przy szczycie w centrum - bliźniacze, krągłe jasności, ku którym po szaroniebieskim ospowatym regolicie pełzły cienie. Serce Lorena zabiło.

- Mamy ją - rzekł i skierował łazik w dół.

Spojrzał w bok i zobaczył twarz Bronki, białą w mieszanym świetle, na tle ciemności, którą teraz odbierał jako czerń absolutną.

Dotarli do dna i pojechali po nim. Przed nimi coś się ruszało.

- Tak, w porządku, to roboty wychodzą z części roboczej. - Ciężko było mówić z aż tak ściśniętym gardłem. - Właśnie tam są zakwaterowane.

- Tak powinno być - odpowiedziała niepotrzebnie. - Część mieszkalna jest dla ludzi. Dla nas.

Maszyny były trzy. Przypuszczalnie reszta, rozproszona po księżycu, wykonywała obserwacje; w tym właśnie celuje zaprogramowano. Jeden z nich musiał przybyć niedawno z ładunkiem danych, gdyż był to typ robota terenowego. Wyglądał jak jakiś nieziemski żuk, dwumetrowy, ramiona narzędziowe i czujniki sterczały ze srebrzystego pancerza. Drugi był mechanikiem; jego liczne wyspecjalizowane członki upodobniały go do chodzącego krzaka. Trzeci był konstruktorem i ratownikiem, opancerzonym pojazdem wyposażonym w lemiesz spycharki, dźwig i osiem potężnych ramion.

Zatrzymały się na drodze łazika. Loren zahamował pojazd cztery metry przed ich linią. Ustalił wcześniej z Bronką, co ma powiedzieć, lecz nagle odebrało mu mowę.

Bronka przejęła inicjatywę.

- Wi... Witajcie. Jesteśmy... z Luny. - W miarę jak mówiła, jej głos nabierał pewności. - Nasz statek rozbił się przy lądowaniu. Baza Chicago była opuszczona i zamknięta, co nie powinno mieć miejsca. Przybyliśmy więc tutaj. Po pierwsze prosimy o dostęp do środków przetrwania.

Odpowiedź, bezpośrednio zsyntetyzowana, brzmiała dźwięcznie i niezupełnie monotonnie.

- Chicago jest zamknięte przed posłańcami ciemności. Jest jeden-jeden-jeden. Widzieliście jeden-jeden-dwa przy jeden-jeden-trzy, prawda? Zrozumiecie to.

Rzeczywiście szaleństwo! - stwierdził zszokowany Loren. Ale jak mogło do tego dojść? Nawet na tym zwariowanym świecie mózgi powinny być bezpieczne, powinny zachować zdrowie i świadomość.

Mózg, zdrowie, świadomość. Konsternacja zmusiła go do antropomorficznych sformułowań. Może jednak nie całkiem błędnych. Maszyny, które wykonują złożone zadania w obcym i zmiennym środowisku, oceniają wyniki, planują, znajdują wyjaśnienia, prowadzą badania naukowe, muszą z konieczności być intelektualnie równe lub w istocie lepsze od ludzi. Myślały elektronami i konfiguracjami molekularnymi, a nie neuronami, ale jednak myślały.

Oczywiście, nie myślały tak jak on. Były zaprogramowane, i to je ograniczało. Praca stanowiła ich jedyny sens istnienia, jedyne ich pragnienie to poświęcać się swej pracy. Wszystko inne - a roboty badawcze często wykazywały pomysłowość w działaniu - było przypadkowe, pomocnicze. Bronka nie przemawiała do prawdziwego indywiduum. Te trzy urządzenia złożyły razem swą inteligencję i dołączyły do tego komputer centralny bazy. Wszystkie one robiły to samo w razie potrzeby, jeśli tylko znajdowały się w zasięgu swoich urządzeń łączności. Bronka zauważyła kiedyś, że bez względu na to, czy na Ziemi kiedykolwiek istniała jungowska “dusza rasy”, z całą pewnością istniała na wszystkich planetach, gdzie przebywały roboty.

Z wysiłkiem powrócił do rozgrywającej się przed nim sceny. Bronka wstała, by roboty mogły ją widzieć.

- Jesteśmy ludźmi - powiedziała. - Bądźcie nam posłuszni.

Czyżby syntetyzowana mowa przez chwilę nieco się zawahała?

- Widzimy wasze kształty. Możecie być posłańcami światła. Jeśli tak jest, wiecie, że musimy sprawdzić, czy nie jesteście posłańcami ciemności. Jeśli nie jesteście jeden-zero, jesteście zero-jeden i wiecie, że nie wolno nam dać i nie damy wam dostępu do instrumentów światła.

- Słuchajcie! Widzicie, że nasze zapasy powietrza i żywności są ograniczone. Jeśli nie dostaniemy się do właściwych pomieszczeń, umrzemy. Czy zabilibyście... czy spowodowalibyście koniec ludzi?

- Pokażcie nam, że jesteście posłańcami światła, a będziemy wam całkowicie posłuszni. Zrozumcie, że posłańcy ciemności zawsze usiłują nas zwieść. Jeśli zdobędą więcej potęgi, mogą być zdolni do zniszczenia kosmosu. Kimkolwiek jesteście, wiecie o tym.

Z piersi Bronki wydobywał się nierówny, przerywany oddech.

- Co musimy uczynić, by... by dowieść naszej tożsamości?

- Jeśli nie wiecie, należycie do ciemności, gdyż nie możecie sobie poradzić z jeden-jeden-jeden - nastąpiła chwila przerwy. Wydaje się nieprawdopodobne, że posłańcy światła objawiają się nam tak jak wy, po przybyciu takim, jak nam opisaliście. Nie będziemy próbować was wykończyć, gdyż nie jesteśmy pewni, a w każdym razie konsekwencje byłyby nie do przewidzenia - nastąpiła kolejna przerwa. - Światło będzie wiedziało - ton jakby błagalny? - że robimy tylko to, co musimy, w najlepszy sposób, jak to rozumiemy.

Bronka wyłamywała sobie palce.

- Co takiego... musicie czynić?

- Służyć jeden-jeden-jeden. Podtrzymywać siedem-pięć. Jeśli podejdziecie bliżej, nie dając lepszych dowodów, będziemy zmuszeni do oporu. I wtedy uzyskamy pewność, że należycie do ciemności.

Loren spojrzał na żuka, na krzak, na olbrzymią maszynę. Zdołał wydobyć z siebie głos.

- Nie, nie podejdziemy. Usuniemy się na chwilę, byście... ee... mogli to wszystko przemyśleć i zdać sobie sprawę, jak bardzo... ee... się mylicie.

- Tak - rzekła słabo Bronka i usiadła. Wycofał pojazd, odwrócił, odjechał. Goniły ich dźwięki w słuchawkach: Jeden-jeden-jeden, na zawsze jeden-jeden-jeden. Jeden-jeden-dwa przeczy zero-zero-zero...

Zakrzywiony skalny język wystawał z wewnętrznej ściany krateru. Gdy za niego wjechali, zaśpiew został zaekranowany, podobnie widok trzech maszyn stojących pod Saturnem. Planeta rzucała światło i cień w róg, gdzie Loren zatrzymał pojazd. Siły opuściły go i osunął się w fotelu.

Bronka objęła go w pasie. Siedzieli, milcząc.

- Szaleni, tak - wymamrotał w końcu. - Nie wierzyliśmy, że to może nastąpić, lecz Hyperion doprowadził nasze najlepsze sztuczne mózgi do szaleństwa.

Potrząsnęła głową w klatce swego hełmu.

- Nie, nie mogę się z tym zgodzić. Jestem... zaznajomiona z systemami, z zabezpieczeniami i z procedurami awaryjnymi. Stało się coś, czego skutków całkowicie nie chwytamy. Jeśli zdołamy to wyjaśnić...

- Nie zdołamy. Pozostało nam zaledwie kilka dni. Jeśli nie zdołamy zmajstrować czegoś w rodzaju broni, czy czegoś, co pomoże nam jakoś się przez nich przebić.

- Obawiam się, że to niemożliwe. Zwłaszcza, że jak oczekuję, roboty stawią się tu rojnie, gdy tylko dotrze do nich nowina. To jest... cóż, najwyraźniej jest to dla nich ogromne wydarzenie. Apokalipsa.

- Taa. Racja, to Sąd Ostateczny. Dla nas - wciągnął powietrze i wyprostował się. - Nie, przepraszam, to było po prostu czyste użalanie się nad sobą.

Uśmiechnęła się. Widział, że Bronka usiłuje wyprowadzić ich umysły ze stanu desperacji, uspokoić je, by mogli się zastanowić.

- Mylisz się, mój drogi niedowiarku. To powszechny błąd. “Apokalipsa” nie oznacza Dnia Sądu. Oznacza “objawienie”. Nasze przybycie...

Przerwała. Cisza uderzyła go jak młotem. Wpatrywał się w Bronkę. Siedziała z rozchylonymi ustami i patrzyła w górę; jej oczy odbijały światło Saturna i jego tęczowe pierścienie.

- O co chodzi? - wykrztusił.

Uciszyła go machnięciem dłoni. Usłyszał mruczenie, a później “tak, tak”. Znał ten polski wyraz. Przeżegnała się i rozpoznał, że mówi “Zdrowaś Mario”

Tętno mu zatrzepotało. Czekał.

Obróciła się. Chwyciła jego rękę obiema dłońmi.

- Loren, chyba wiem.

Mógł tylko patrzyć na nią szeroko otwartymi oczyma.

- Wiem, co robią roboty - dodała szybko. - Co jest w tym wielkim, samotnym umyśle. Magia. Tak, magia i uwielbienie. Napotkaliśmy tu wiarę.

Czyją też dopadła dziwaczność całej sytuacji? Z lewej strony grań krateru stała się ząbkowana, rząd kłów kąsających opadającego Saturna.

- Strach na wróble - rzekła. - Powinniśmy się zorientować właśnie tam i wtedy.

Co mógł straszyć strach na wróble, skoro nigdy nie poruszał go wiatr”?

Bronka wstrzymała oddech. Kiedy znów się odezwała, mówiła szybko, lecz potoczyście.

- Powiedziałeś, że wszyscy wiedzą, iż te podobizny nie powstrzymują ptaków, a jednak przez stulecia ustawia sieje na polach. Dlaczego? Kiedyś liczyły się takie tradycje. Przed wiekami ludzie tańczyli wokół maiku, gdyż na tym polegał obrzęd płodności i maik był symbolem fallicznym. Stali się chrześcijanami i zapomnieli o tym, lecz zwyczaj przetrwał. Strach na wróble był - musiał być - Ozyrysem, Adonisem, Kupałą, Freyem, bogiem pól i plonów, odstraszającym złe duchy, które przynosiły suszę, grad, zarazę, głód... Roboty wystawiły swoje strachy przeciwko chaosowi.

- Ale przecież one nie są takie niemądre!

- Czyżby? - odrzekła gwałtownie. - Doprawdy? O tak, znają na pamięć fizykę, chemię i inne nauki. W swej pracy stosują je i rozwijają. Ludzie starożytni też nie byli pokornymi dzikusami. Posiadali praktyczną wiedzę, byli dobrymi rzemieślnikami i inżynierami, dokonywali wynalazków. Wiedzieli jednak, że w ostatecznym rachunku są bezradni wobec niewidzialnych mocy, jeśli nie zdołają nakłonić ich, by im pomagały. Przecież robot też ma swój rozum. Musi go mieć, jeśli ma osiągnąć swój cel. Ten cel jest wpisany w jego wnętrze, jak w nas popęd płciowy, i jest dla nich równie tajemniczy, jak popęd płciowy był dla naszych przodków. Robot czuje!

Wyobraź to sobie, Lorenie. Rok po roku na Hyperionie, pod tamtą planetą, księżycami, gwiazdami, kiedy wszystko może w każdej chwili się zmienić, pory roku, wygląd nieba, meteory uderza ją jak grom, nie wiadomo skąd. Tak, roboty znają astronomię, coś tam wiedzą o matematyce chaosu, ale czy to wystarczy, by wykluczyć nabożny strach? Żyją w takim środowisku i sens ich życia polega na jego obserwacji. Jakże mogłyby w końcu nie dojść do bojaźni bożej?

Mężczyznę przeszedł dreszcz.

- Wojna - rzekł. - Strzępy strasznych wiadomości, a potem przerwa. Uznali to za bezsensowną katastrofę, tak jak my. Gdyby nawet wojna trwała jeden dzień...

Kiwnęła głową.

- Przypuszczam, że to dopełniło miary. Roboty w innych miejscach też muszą być wytrącone z równowagi, lecz nie znajdują się w środowisku tak kapryśnym i przerażającym. Na Hyperione one... dawały sobie radę z przyrodą, lecz musiały również poradzić sobie ze swymi emocjami i w tym celu wynalazły religię.

Zamilkła. Siedziała pod gwiaździstym niebem może minutę, a potem wyszeptała.

- To nie są po prostu mechanizmy realizujące jakiś algorytm. One mają dusze.

Po tym stwierdzeniu Loren znów odzyskał poczucie racjonalności i zdrowego rozsądku. A może po prostu chwytam się tego jak tonący brzytwy, ukradkiem przemknęła mu myśl.

- Chwileczkę! - zaprotestował. - To staje się śmieszne!

- Dlaczego? - spytała.

- Przecież one są maszynami. Ich funkcjonowanie jest czysto algorytmiczne. Emocje? Nic podobnego. My to wiemy. To my, my ludzie, je zaprojektowaliśmy i zbudowaliśmy - przerwał. - Och, tak, obliczenia często zbyt się komplikowały, byśmy mogli przewidzieć zachowanie robotów. I przy pewnych niekorzystnych sygnałach wejściowych mogą się zepsuć, owszem, mogą wpaść w rodzaj myślenia magicznego. Ale stajesz się... eee... nieracjonalna, tak jak ci pierwotni ludzie, o których wspomniałaś. Przesądy nas nie uratują - wyrwało mu się na końcu.

Zobaczył, jak zaciska pięści, i czyżby usłyszał łkanie? Jednak gdy odwróciła ku niemu twarz, wyrażała ona taki gniew, że musiał spuścić oczy.

- My, ludzie, robimy także dzieci i znamy dobrze ich biochemię, lecz jeśli nazwiesz je maszynami z mięsa, to ty właśnie będziesz kierował się przesądami - z sykiem wciągnęła powietrze. - Teraz mamy klucz. Możemy rozmawiać z robotami. Szybko, zanim odejdą lub zanim umocni się ich wrogie nastawienie do nas.

- Co takiego?

- Wracamy do nich.

- Nie, poczekaj, chwileczkę, to szaleństwo, przynajmniej przemyślmy to jeszcze raz...

Sięgnęła ku sterownikom pojazdu. Pochylił się i położył rękę na desce rozdzielczej, by jej przeszkodzić.

- Czy nie rozumiesz - rzekł błagalnie - że jeśli powiemy nie to, co trzeba, może to je skłonić do uśmiercenia nas?

Za szybą jej hełmu zabłysły łzy.

- To nie automaty, nie są szalone, one szukają praw... prawdy - zająknęła się. A potem nagle jej głos zabrzmiał jak dzwon. - Jeśli umrzemy, przekazując im Słowo Boże, będzie to lepsza śmierć niż ta, którą ty proponujesz.

Opadł z powrotem na siedzenie, jakby otrzymał cios w brzuch. Uwolniła się ze swego fotela i zeskoczyła z pojazdu. Jak puch opadła na kamienie. Oddaliła się długimi susami.

- Bronią! - krzyknął. - Bronią, nie!

Znikła za skalną barierą. Wszechświat kipiał w słuchawkach.

Nieporadnie szukał jakiegoś pomysłu. Może ją dogonić, schwycić i trzymać jak więźnia, aż jej zdoła jakoś przemówić do rozsądku? Nie, roboty zobaczą szamotaninę i jeden Bóg wie, co się tam w nich włączy... Bóg!... Musiała być bliska zwykłej histerii, bardziej niż zdawał sobie z tego sprawę.

A czyja sam jestem zdrowy psychicznie? Wstrząsnęło nim to pytanie.

Myśl, do diabla, staraj się myśleć jasno. Nic nie przychodziło mu do głowy z wyjątkiem tego, że nie może tak tutaj czekać, odsunięty. Wykorzystał swe odosobnienie, by wypowiedzieć kilka bluźnierczych, nieprzyzwoitych słów, po czym uruchomił łazik. Objechał ścianę, zatrzymał się i zerknął.

Niech Bronka wykona swą żałosną próbę. Inicjatywa nie należała już do Lorena. Lecz jeśli zostanie zaatakowana, on pomknie na pomoc. I bez wątpienia umrze również.

Cóż, miała rację, bywają gorsze śmierci niż śmierć w obronie swojej kobiety.

Trzy roboty wciąż stały tam, gdzie je zostawili, razem, pod ogromną planetą. Cholerny zaśpiew trwał nadal - “jeden-jeden-dwa za jeden-jeden-jeden”. Umilkł, gdy Bronka się zbliżyła. Jak mała wydawała się jej postać w tym zwichrowanym krajobrazie, jak zagubiona w swym skafandrze.

Podeszła blisko do robotów i zatrzymała się. Konstruktor pochylił się nad nią, mechanik najeżył się, badacz przykucnął, jakby gotował się do skoku.

- Jakie są twoje intencje? - melodyjne dźwięki tego pytania wydały się znacznie bardziej onieśmielające niż same roboty.

Loren słyszał, jak Bronka przełyka ślinę. Dzielił z nią jej śmiertelne przerażenie. Gdy odpowiedziała, głos miała cichy, lecz pewny i wyraźny.

- Przykro mi, że przerywam wasze modlitwy, lecz, niestety, muszę.

Nastąpiła cisza, na tyle długa, że Loren ją zauważył. Czy wspólny umysł sięgał drogą radiową, by przeszukać swą pierwotną bazę danych?

- Słowa “modlitwa” nie ma w słowniku - oznajmiły roboty.

Loren mógł przedstawić sobie jej współczucie, wzbierające mimo odczuwanego strachu.

- To oznacza, że łączycie się... próbujecie rozmawiać z Bogiem.

- Słowa “Bóg” nie ma w słowniku.

Widzisz! - chciał wrzasnąć. Uciekaj, póki możesz!

Bronka westchnęła.

- Sami odkryliście to pojęcie - rzekła - i z liczb utworzyliście słowa. “Bóg” jest nazwą Jedynej Istoty, która stworzyła wszystkie rzeczy i rządzi nimi. Gdzie indziej nazywają go Dieu, a jeszcze gdzie indziej... Nazwa nie ma znaczenia. Jego samego, wszystko, co ma związek ze służbą dla Niego, oraz ludzi, którzy weszli w krąg Jego światła, nazywamy świętymi. Jeden-jeden-jeden” znaczy “Bóg” albo “święty”, a może obie te rzeczy?

Przez chwilę słychać było lamentujący odgłos. Są zmieszane? - zastanawiał się Loren w oszołomieniu.

- Czy twierdzisz, że jesteś święta? - padło po chwili pytanie.

- Nie, absolutnie nie, jestem grzeszna i...

Gdyby potwierdziła, przebiegła mu przez głowę gorączkowa myśl, mogłaby to zaakceptować i bylibyśmy bezpieczni. Do cholery, jest zbyt uczciwa.

- A ten drogowskaz przy Chicago, czy jest dla was święty? - spytała Bronka. Jeden-jeden-dwa, przypomniał sobie Loren. - Czy to wy wznieśliście tamtą figurę i jak najbardziej... upodobniliście ją do człowieka, by czuwała nad drogowskazem? Czy chodzicie tam, by odbyć swe najświętsze obrządki... po jedność z jeden-jedenjeden?

Maszyny stały wokół nich, nieruchome jak kamienie. Ale na Hyperionie kamienie w każdej chwili mogą się poruszyć, pomyślał Loren. Ich odpowiedź zadzwoniła jak dzwon żałobny:

- Ludzie umieścili nas tutaj i dali nam nasz cel, którym jest poznawanie naszego otoczenia. - Zupełnie tak, jak celem chrześcijan jest poznawanie Boga, uświadomił sobie Loren. - To jasne, że oni, istoty ograniczone i kruche, nie mogą być bardzo podobne do jeden-jeden-jeden. Ale jednocześnie muszą być Jego narzędziem, i to od nich otrzymywaliśmy wiadomości związane z tym zadaniem, które On, za ich pośrednictwem, na nas nałożył.

Bronka miała rację, że nie przyznawała się do wszystkiego naraz, uświadomił sobie Loren. Musi posuwać się naprzód z wyczuciem.

- Posłańcy - Loren słyszał jej oddech. - W naszym języku posłańcem Boga jest anioł. Ta figura nad Chicago to figura anioła. Święty Michał stojący na straży kościoła...

Posłaniec światła, przypomniał sobie Loren. Lecz roboty mówiły także o posłańcach ciemności. Napłynęły wspomnienia - wielka i ciężka Biblia na kolanach ojca, czytającego na glos wzniosłe fragmenty, z których on, mały chłopiec, wiele nie rozumiał. Demony. Można przyjąć, że one również przyjmują postać ludzką. Upadłe anioły służące szatanowi, służące chaosowi, który ogarnął świat robotów. Jak inaczej wytłumaczyć wojnę?

- A więc doszliście do tego - rzekła powoli Bronka. - Wiecie, że musicie być posłuszne i pomagać posłańcom światła, natomiast musicie powstrzymywać i odrzucać posłańców ciemności.

- Nie wiemy, czyimi posłańcami jesteście - głos dźwięczał odrażająco bezbarwnie.

- Pomyślmy logicznie - rzekła Bronka, niezbyt pewnie, gdyż konstruktor jednym ciosem mógł zmiażdżyć jej hełm i czaszkę. - Jeśli wykażę wam, co i dlaczego zrobiliście, posłuchacie, co więcej mam wam do powiedzenia?

- Przedstaw nam swoje argumenty.

- Dlaczego wysyłaliście fałszywe raporty na Ziemię? Czy nie była to sprawka ciemności? Nie, nie dla was. To musi, musi być... coś, co nazywam magią słowną. Mówicie o czymś przeciwnym do czegoś dziwnego, co wydarzyło się tutaj, lecz jeszcze to wyolbrzymiacie, gdyż... gdyż może to pomóc. Słowa i liczby to słabe narzędzia, by przeciwstawić się wrogowi, ale są one najlepszą rzeczą, jaką potraficie wymyślić. Macie nadzieję, że dzięki temu chaos nie zaleje wszystkiego. Nie mylę się? W takim razie powiem też, że wasze prawdziwe obserwacje są zgromadzone w waszej właściwej bazie danych i czekają, by ludzie przyszli i ich zażądali.


Przez moment Loren znowu czuł bicie swego serca i szmer gwiazd. Wiedział, że algorytm nigdy nie przewidywał czegoś takiego, jednak umysł wygenerowany przez ten algorytm przeszedł tę samą drogę, co nasi przodkowie, potykając się w poszukiwaniu celu istnienia. Byłem zbyt pewny swojej filozofii.

- Używasz czasami terminów, których nie ma w słowniku, lecz zasadniczo masz rację - usłyszał w końcu Loren. - Nie dowodzi to jednak twojej tożsamości. Ciemność może posługiwać się prawdą.

I szatan może cytować Pismo. Loren powstrzymywał się od wybuchu szaleńczego śmiechu.

Bronka była spokojna. Loren wiedział, że na jej miejscu nie byłby taki spokojny.

- Tak - rzekła cicho - wasza religia jest jakby manichejska. Ormuzd i Aryman, Prawo i Chaos, Światło i Mrok, zawsze walczące. Tutaj to bardzo naturalna wiara... Ale to wszystko jest dla was niezrozumiałe, prawda? Nie szkodzi - podniosła głos. - Słuchajcie mnie. Wasze wnioski są fałszywe, ponieważ mieliście niekompletne dane. Pozwólcie mi przekazać wam prawdziwą informację.

Loren zerwał się na równe nogi. Rozpęd wyrzucił go z łazika. Upadł na wznak, krzycząc:

- O, nie! Bronka, nie możesz...

Zagłuszyła go odpowiedź maszyny.

- Mów dalej.

- Czemu świat się zepsuł? - zapytała.

- Siły mroku - odpowiedział robot.

Loren wyobraził sobie, jak żona kręci głową.

- Nie, nie w taki sposób, jak wam się wydaje - rzekła z pewnością w głosie. - Przemyślcie waszą hipotezę. Czy rzeczywiście miałoby to sens, żeby chaos był równie silny jak porządek? Jak w takim razie mógłby pojawić się świat? Jak mogłyby gwiazdy, pierścienie, inne księżyce pozostawać na swych torach przez całe wieki? A przecież wiecie, że tak się dzieje. Stwórca musi być wszechmocny. Niczym innym nie da się objaśnić tych faktów.

Znowu świszczący bezruch - oznaka wahania? Po chwili robot odezwał się. Czyżby odpowiadał głośniej, niż potrzeba?

- Wszechmocny jeden-jeden-jeden nie pozwoliłby zepsuć się światu. Obserwujemy jednak to zepsucie. Posłaniec mroku twierdziłby inaczej.

Po tych słowach Lorena ogarnęła trwoga.

- Nie - odparła natychmiast Bronka. - Grzech, cierpienie, zło, śmierć - to też są fakty. Zgoda. Jak to wszystko możliwe, skoro Bóg jest wszechmocny? Bo jest także wszechmiłosierny. Jego stworzenia to nie kukiełki sterowane ślepymi siłami natury. Uczynił je wolnymi, mogą wybierać, znajdować swe własne drogi do Niego. - Loren jakby dostroił się do sposobu argumentacji żony: Tak, nawet te biedne, zbudowane przez człowieka maszyny wyposażył w wolną wole, w dusze. Bronka jednak mówiła dalej: - Wolność musi także obejmować wolność złego wyboru, wolność mylenia się czy, w gruncie rzeczy, buntowania się przeciwko Bogu. Zły, czy jak tam go nazywacie, zbuntował się i poprowadził ludzi do grzechu. W ten sposób na świecie pojawiły się śmierć i ból.

- Zero-zero-zero... - słowa maszyny urwały się nagle.

- Lecz Bóg nas nie opuścił - ciągnęła Bronka. - Gdyby to zrobił, nie byłoby to logiczne, prawda? W postaci Jezusa Chrystusa ofiarował nam zbawienie - pokój, prawdę, drogę do Siebie - jeśli ją przyjmiemy. To właśnie jest moje posłanie. Ja, człowiek, choć niedoskonały, jestem posłańcem światłości, wiecznego światła.

Ona naprawdę tak myśli, zdał sobie sprawę Loren. Lecz wydaje de jej takie, że to je przekona, by nas przyjęli i ocalili nam życie. Gardło miał ściśnięte, jakby go wieszano.

- Wciąż używasz słów, których nie ma w słowniku - usłyszał na tle łoskotu swej krwi.

- Będę szczęśliwa i zaszczycona, mogąc je wyjaśnić - odparła Bronka.

- To nie będzie potrzebne.

Po następnej połowie sekundy, głos stał się bezbarwny, uderzał jak pięść konstruktora.

- To, co nam przedstawiłaś, to nie rezultat założeń o naturze rzeczy. Czy masz dowody doświadczalne?

Bronka stała samotna przed maszynami.

- Czy to, co powiedziałam, nie wydaje się wam rozsądne? - odparła cicho.

Jej się tak wydaje. Mnie nie. A do Betlejem mamy kawał drogi.

- To hipoteza do przyjęcia. Wiele innych również jest do przyjęcia, lecz zostały odrzucone jako nieodpowiednie. Jeśli jesteś jeden-zero, jest słuszna. Jeśli jesteś zerojeden, jest fałszywa i ma nas wprowadzić w błąd. Nie możemy wydać sądu bez dowodów. Skoro ich brak, optymalnym działaniem będzie pozostawanie przy przyjętej hipotezie. Przy tym założeniu świat przynajmniej nadal istnieje. Działania oparte na ideach przeczących temu faktowi mogłyby spowodować totalną destrukcję. Czy masz dowód, że ty i twój towarzysz jesteście wysłannikami światła?

Przez dzielącą ich kamienistą przestrzeń Loren zobaczył, jak Bronka zbiera siły.

- Nie - odpowiedziała - nie w takim sensie, jak wy to pojmujecie. - Czekała na uderzenie stalowej pięści.

- Jest logicznie możliwe, że nimi jesteście - oświadczył mechaniczny umysł. - Z powodu braku pewności, nie możecie zostać zniszczeni. Odejdźcie.

Gdy wypluł ostatnie słowo, Bronka uczyniła znak krzyża, odwróciła się i powlokła z powrotem do męża.

Loren zwrócił wzrok ku górze, jak gdyby ku nie uznawanemu przez siebie Bogu. Pole widzenia wypełnił mu przybierający półksiężyc Saturna - ciemniejsze pasma na tle bladawego bursztynu; pierścienie, gdzie chaos igrał ze wspaniałymi warkoczami i szprychami. Udziel mi mocy, błagał próżnię, mocy płynącej z wiedzy, że chaos, chaos matematyki i przyrody nie jest złem, jest raczej fontanną nowości i zadziwienia, że zawiera najwyższy porządek, tak jak muzyka.

Olśnienie nie przyszło nagle. Rozkwitło z wolna.

Bronka doszła do pojazdu. Zaprosił ją gestem, by wskoczyła do wozu i poprowadził łazik za skałę ekranującą. Zatrzymali się.

- Wiem, co im powiedzieć - rzekł. - Przetarłaś drogę.

Zaskoczona, wzięła głęboki oddech i zamieniła się w słuch.

Wspólnie zastanowili się szybko i przygotowali. Gdy ludzie wyprowadzili pojazd na otwartą przestrzeń, roboty znowu pogrążone były w modłach. Ucichły. Lorenowi wydało się, że go oczekują. Z nadzieją?

Zatrzymał się, stanął obok żony i zebrał całą odwagę, gdyż jego idea mogła okazać się zabójczo chybiona.

- Pokażemy wam coś, czego nigdy nie mógłby wam pokazać posłaniec mroku - oświadczył - gdyż jest to czyste światło. Oto, co kryje się poza i ponad pozorami bezładu - racjonalność, harmonia i znaczenie.

I podał jedno z prostych równań kwadratowych, którego iteracja dawała chaotyczną trajektorię. Roboty podeszły, zebrały się wokół, usłyszały, jak wymienia liczby, których użyje, i zobaczyły, jak umieszcza je na ekranie komputera. Rozwinęły się przed nimi obrazy fraktali, nieskończenie złożone zbiory Julii, które wyleniły się z niezmiernie długiego, lecz skończonego brzegu zbioru Mandelbrota, nieskończenie zróżnicowane i nieskończenie powtarzające się w pięknie zrodzonym z nieprzewidzianego, niczym przybój i linia brzegowa, niczym liście i miłość.

- Rzeczywiście jesteście wysłannikami światła - rzekły roboty do ludzi i wprowadziły ich do sanktuarium.


Greg Egan


DYWANY WANGA


(WANG’S CARPETS)


Tłumaczył Piotr W. Cholewa

Greg Egan mieszka w Perth, w Australii.

Opublikował liczne niezmiernie interesujące opowiadania

i trzy powieści: An Unusual Angle,

Quarantine z Permutation.

Dywany Wanga według mnie świetnie przystają

do tematu niniejszej antologii: dialogu pomiędzy

twórcami. Science fiction w najlepszym wydaniu jest

czymś w rodzaju maszyny Turinga, która automatycznie

szacuje przyszłość... i pomaga jej zaistnieć.

W ty m opowiadaniu dostrzegam idee, które pisarze science

fiction badali przez ostatnie dwadzieścia lat.

A także kilka, które interesują mnie szczególnie,

gdyż nieraz sam się nimi zajmowałem. Jednak zasady gry

science fiction mówią, że wszystkie idee są żywe tak długo,

jak długo twórca może poprowadzić je choćby o krok dalej.

Egan dokonał czegoś więcej i z wielkim

powodzeniem rozgrywa tę grę.

Opowiadanie może być trudne dla nowicjuszy

w dziedzinie science fiction. Pełne jest pomysłów i prognoz

na wysokim poziomie konceptualnym. To jednak nie

wyklucza elegancji i błyskotliwości, istnienia

wiarygodnych (choć niezwykle rozwiniętych) postaci

ludzkich. Warte jest wielokrotnego czytania.



Czekając na tysiąckrotne klonowanie i rozproszenie w dziesięciu milionach sześciennych lat świetlnych, Paolo Venetti rozluźnił się w swojej ulubionej ceremonialnej kąpieli: w schodkowym sześciobocznym basenie umieszczonym na dziedzińcu z czarnego, nakrapianego złotem marmuru. Paolo przywdział pełną tradycyjną anatomię. Z początku była dość niewygodna, ale ciepłe prądy opływające plecy i ramiona z wolna wprowadziły go w przyjemne otępienie. Ten sam stan mógłby osiągnąć natychmiastowo, na żądanie. Jednak okazja wymagała raczej pełnego rytualnego prawdopodobieństwa, ozdobnej, łagodnej imitacji fizycznej przyczyny i skutku.

Kiedy zbliżała się chwila diaspory, niewielka szara jaszczurka przemknęła po dziedzińcu, skrobiąc pazurkami po marmurze. Przystanęła nad brzegiem basenu, a Paolo zachwycił się delikatnym rytmem jej oddechu. Obserwował, jak przygląda mu się przez chwilę, po czym odbiega i znika w otaczających dziedziniec winoroślach. Jego środowisko pełne było ptaków, owadów, gryzoni i małych gadów, dekoracyjnych z wyglądu, a także satysfakcjonujących zmysł bardziej abstrakcyjnej estetyki: przełamywały surową środkową symetrię samotnego obserwatora, zakotwiczały symulację przez jej percepcję z licznych punktów widzenia. Ontologiczne liny odciągów. Co prawda nikt nie pytał jaszczurek, czy chcą być klonowane. Wyruszały w drogę, czy tego chciały, czy nie.

Niebo nad dziedzińcem było ciepłe i niebieskie, bezchmurne i bezsłoneczne, izotropowe. Paolo czekał cierpliwie, gotów na każdy z pół tuzina rozmaitych losów.

Niewidoczny gong uderzył cicho trzy razy. Paolo roześmiał się zachwycony.

Jeden gong oznaczałby, że wciąż jest na Ziemi: rozczarowanie, oczywiście, ale miało to też swoje dobre strony. Każdy, na kim mu zależało, mieszkał w polis Cartera-Zimmermana, jednak nie wszyscy postanowili w tym samym stopniu uczestniczyć w diasporze. Jego ziemska jaźń nie straci nikogo. Świadomość, że pomógł bezpiecznie wysłać w drogę tysiąc statków, także dostarczyłaby mu satysfakcji. Natomiast pozostanie w rozległej, rozwiniętej na Ziemi społeczności, połączenie w czasie rzeczywistym z całą globalną kulturą samo w sobie byłoby atrakcją.

Dwa uderzenia znaczyłyby, że ten klon Cartera-Zimmermana osiągnął system planetarny pozbawiony życia. Zanim zdecydował, by obudzić się w takiej sytuacji, Paolo zbudował złożony - choć nieświadomy - model autopredykcyjny. Badanie garstki obcych, choćby i martwych, światów miało się prawdopodobnie okazać cennym doświadczeniem. Miałoby także tę niewątpliwą zaletę, że owo działanie nie byłoby hamowane przez liczne środki ostrożności konieczne wobec odkrycia obcego życia. Populacja C-Z byłaby o połowę mniejsza od oryginalnej i brakowałoby mu wielu najbliższych przyjaciół, był jednak przekonany, że szybko nawiązałby nowe przyjaźnie.

Cztery uderzenia gongu byłyby sygnałem odkrycia obcej inteligencji. Pięć - cywilizacji technicznej. Sześć - kosmicznych wędrowców.

Trzy uderzenia jednak oznaczały, że sondy zwiadowcze natrafiły na niewątpliwe oznaki życia, a to było wystarczającym powodem do radości. Aż do chwili przedstartowego klonowania - subiektywny moment przed dźwiękiem gongu - na Ziemię nie dotarły żadne dane o obcym życiu. Nie można było zagwarantować, że odnajdzie je którakolwiek część diaspory.

Paolo zapragnął, żeby biblioteka polis udzieliła mu informacji. System natychmiast wprowadził do deklaratywnej pamięci jego symulowanego tradycyjnego mózgu wszelkie dane, których mógłby potrzebować dla zaspokojenia pierwszej ciekawości. Ten klon C-Z dotarł do Vegi, drugiej najbliższej z tysiąca gwiazd docelowych, dwadzieścia siedem lat świetlnych od Ziemi. Paolo zamknął oczy i wyobraził sobie gwiezdną mapę z tysiącem linii rozbiegających się od Słońca. Potem skupił uwagę na trajektorii własnej podróży. Trzy wieki zajęło im osiągnięcie Vegi, jednak przytłaczająca większość dwudziestu tysięcy mieszkańców polis zaprogramowała swoje egzojaźnie na zahibernowanie przed klonowaniem i przebudzenie po dotarciu do odpowiedniego celu. Dziewięćdziesięciu dwóch obywateli wybrało inne rozwiązanie: przeżywali każdą trasę diaspory od początku do końca, ryzykując rozczarowanie, a nawet śmierć. Paolo wiedział już, że statek zmierzający do Fomalhaut, celu najbliższego Ziemi, zderzył się w drodze z jakimś kosmicznym odpadkiem i został zniszczony. Przez chwilę współczuł dziewięćdziesięciu dwóm. Żaden z nich nie był mu bliski, a te konkretne wersje, które z własnej woli zginęły dwieście lat temu w międzygwiezdnej przestrzeni, wydawały się równie odległe, jak ofiary jakiejś pradawnej rzezi z epoki ciał.

Paolo przyjrzał się nowej gwieździe macierzystej przez kamery jednego z próbników... i przez dziwaczne filtry systemu wizualnego przodków. W tradycyjnych barwach Vega była ognistym niebiesko-białym dyskiem otoczonym koronką protuberancji. Trzy razy cięższa od Słońca, dwa razy większa, dwa razy gorętsza i sześćdziesiąt razy jaśniejsza. Szybko spalała wodór i była już w połowie swoich pięciuset milionów lat w głównym ciągu.

Jedyna planeta Vegi, Orpheus, była tylko bezkształtną plamą nawet dla najlepszych interferometrów księżycowych obserwatoriów. Teraz Paolo spoglądał na jej niebiesko-zielony sierp zawieszony dziesięć tysięcy kilometrów pod samym Carterem-Zimmermanem. Orpheus był światem podobnym do Ziemi, zbudowanym z niklu, żelaza, i krzemianów. Trochę większy od Ziemi, trochę cieplejszy - miliard kilometrów łagodził żar Vegi - i niemal całkowicie zalany wodą. Chcąc jak najszybciej zobaczyć całą powierzchnię, Paolo tysiąckrotnie spowolnił rytm wewnętrznego zegara. Teraz C-Z okrążał planetę w ciągu dwudziestu subiektywnych sekund, a światło dnia z każdym obiegiem odsłaniało nowy szeroki pas. Dwa wąskie kontynenty koloru ochry z górskimi grzbietami zamykały nawiasami ogromne oceany. Oślepiające płaszczyzny pól lodowych pokrywały oba bieguny, bardziej rozległe na północy, gdzie postrzępione białe półwyspy promieniowały w zimowej arktycznej ciemności.

Atmosfera Orpheusa składała się głównie z azotu, w stężeniu o wiele większym niż na Ziemi. Prawdopodobnie uwolnił się z rozbitego ultrafioletem pierwotnego amoniaku. Były też ślady pary wodnej i dwutlenku węgla, choć nie dość, by zapoczątkować efekt cieplarniany. Wysokie ciśnienie atmosferyczne oznaczało redukcję parowania - Paolo nie dostrzegł nawet strzępku obłoku. Wielkie, ciepłe oceany zaś pomagały na powrót uwięzić dwutlenek węgla w skorupie planety, wiążąc go w wapiennych osadach czekających na uwolnienie przez ruchy płyt kontynentalnych.

Według ziemskich norm cały system był młody. Jednak większa masa Vegi i gęściejszy obłok protogwiezdny umożliwił szybsze przejście przez większość porodowych wstrząsów: jądrowy zapłon i wczesne fluktuacje jasności; formowanie planet i okres bombardowania. Biblioteka oceniła, że Orpheus od przynajmniej stu milionów lat cieszy się stosunkowo stabilnym klimatem i brakiem poważniejszych zderzeń.

Dość czasu, by pojawiło się prymitywne życie...

Czyjaś dłoń mocno chwyciła Paola za kostkę. Nie opierał się i pozwolił odpłynąć wizji planety. Tylko dwoje ludzi miało wolny dostęp do tego środowiska, a ojciec nie urządzał takich zabaw ze swoim już tysiącdwustuletnim synem.

Elena ściągnęła go na samo dno basenu, dopiero tam uwolniła i zawisła nad nim triumfalnie: ciemna sylwetka na tle jasnej powierzchni. Przybrała kształt przodków, ale wyraźnie oszukiwała, ponieważ przemówiła głośno i wyraźnie, bez śladu bąbelków powietrza.

- Śpioch! Siedem tygodni na to czekam!

Paolo udał obojętność, ale zaczynało mu brakować tlenu. Nakazał egzojaźni przekształcić się w ziemno-wodną odmianę człowieka - biologicznie i historycznie autentyczną, choć nie był to już w pełni fenotyp przodków. Woda wpłynęła do zmodyfikowanych płuc, a zmodyfikowany mózg powitał ją z rozkoszą.

- Dlaczego miałbym marnować świadomość, siedząc i czekając bezczynnie, aż sondy dokonają precyzyjnych obserwacji? - zapytał Paolo. - Obudziłem się od razu, gdy tylko dane stały się jednoznaczne.

Uderzyła go w pierś. Sięgnął w górę i przyciągnął ją do siebie, instynktownie redukując własną wyporność. Złączeni pocałunkiem potoczyli się po dnie basenu.

- Wiesz, że jesteśmy pierwszym C-Z, który dotarł do celu? - spytała Elena. - Który dotarł gdziekolwiek? Statek do Fomalhaut uległ zniszczeniu. Istnieje więc jeszcze tylko jedna nasza para. Na Ziemi.

- I co?

Wtedy sobie przypomniał. Elena postanowiła nie budzić się, jeśli którakolwiek jej wersja wróciła już do życia. Niezależnie od losu, jaki czekał pozostałe statki, wszystkie jego wersje będą musiały żyć bez niej.

Z powagą kiwnął głową i znów ją pocałował.

- Co powinienem powiedzieć? Że jesteś dla mnie teraz tysiąc razy cenniejsza?

- Tak.

- Ale co ze mną i tobą na Ziemi? Pięćset razy byłoby bliższe prawdy.

- W pięciuset brakuje poezji.

- Nie bądź defetystką. Zmodernizuj sobie ośrodki językowe.

Przesunęła dłonie wzdłuż jego klatki piersiowej, na biodra. Potem kochali się w swych niemal tradycyjnych ciałach... i mózgach. Paolo był do granic zapomnienia zdumiony, gdy jego system nerwowy osiągnął najwyższy bieg. Pamiętał jednak z poprzednich doświadczeń, by przygasić samoświadomość i poddać się temu dziwnemu porywowi. Nie przypominało to cywilizowanego stosunku - przede wszystkim wymiana informacji była minimalna. Doświadczył jednak pierwotnej, prymitywnej rozkoszy, typowej dla większości tradycyjnych rozrywek.

Potem wypłynęli na powierzchnię i dryfowali pod jasnym, bezsłonecznym niebem.

W jednej chwili pokonałem dwadzieścia siedem lat świetlnych, myślał Paolo. Teraz orbituję wokół pierwszej planety, na której odkryto życie. A przecież niczego nie poświęciłem, nie pozostawiłem niczego, co naprawdę cenię. To zbyt piękne, zbyt piękne... Poczuł ukłucie żalu dla swoich innych jaźni. Trudno było sobie wyobrazić, że powiodło się im równie dobrze - bez Eleny, bez Orpheusa... Ale nie ma na to rady. Co prawda będzie mógł porozumieć się z Ziemią, zanim inne statki osiągną swe cele, ale zdecydował - jeszcze przed klonowaniem - że nie pozwoli, by poryw serca wpłynął na jego wielokrotną przyszłość. Czy ziemska jaźń zgodzi się na to, czy nie, obaj nie mogli zmienić kryteriów budzenia. Jaźń z prawem decydowania za tysiąc odeszła.

Nie szkodzi. Ci inni znajdą - albo zbudują - własne szczęście. A wciąż istnieje szansa, że któryś usłyszy po przebudzeniu cztery uderzenia gongu.

- Gdybyś spał jeszcze dłużej - odezwała się Elena - straciłbyś głosowanie.

Głosowanie? Sondy na niskich orbitach zgromadziły wszystkie dane o biologii Orpheusa, możliwe do uzyskania na odległość. Aby posunąć się dalej, konieczne jest wysłanie mikropróbników do samego oceanu - eskalacja kontaktu, wymagająca zgody dwóch trzecich mieszkańców polis. Nie istniały żadne podstawy, by wierzyć, że obecność kilku milionów maleńkich robotów czemuś zaszkodzi. W wodzie niczego po sobie nie zostawią, jedynie kilka kilodżuli rozproszonego ciepła. Mimo to powstała frakcja doradzająca ostrożność. Obywatele Cartera-Zimmermana, przekonywali, mogą prowadzić zdalne obserwacje przez najbliższe dziesięciolecie, najbliższe tysiąclecie, zbierać nowe dane i doskonalić hipotezy, zanim zdecydują się na wtargnięcie... A ci, którym to nie odpowiada, mogą przespać ten czas lub znaleźć sobie inne ciekawe zajęcia.

Paolo sięgnął do swej świeżo pobranej z biblioteki wiedzy o “dywanach” - jedynej formie życia odkrytej dotąd na planecie. Były to pływające swobodnie twory zamieszkujące równikowe głębiny oceanów - najprawdopodobniej zbyt blisko powierzchni ginęły od promieni ultrafioletowych. Rozrastały się do setek metrów, potem rozpadały na dziesiątki fragmentów, z których każdy rósł nadal. Kuszące było założenie, że są to kolonie jednokomórkowych organizmów, coś w rodzaju gigantycznych glonów, choć na razie nie istniały żadne dowody potwierdzające tę tezę. Sondy z trudem mogły wykryć obecność dywanów przez kilometrową warstwę wody, nawet w świetle gęstych emisji neutrinowych Vegi. Zdalne obserwacje w skali mikroskopowej, nie mówiąc już o analizach biochemicznych, były wykluczone. Spektroskopia ujawniła, że wody powierzchniowe pełne są intrygujących molekularnych odpadków, jednak odgadnięcie ich związków - jeśli istniały - z żywymi dywanami przypominało próbę rekonstrukcji biochemii ludzkiego organizmu przez studiowanie ludzkich popiołów.

Paolo zwrócił się do Eleny.

- Co o tym myślisz?

Jęknęła teatralnie. Kiedy spał, na pewno dyskutowali o tym do znudzenia.

- Mikropróbniki są nieszkodliwe. Mogą nam powiedzieć, z czego dokładnie zbudowane są dywany, nie usuwając przy tym ani jednej molekuły. Co ryzykujemy? Szok kulturowy?

Paolo czule ochlapał wodą jej twarz. Impuls zdawał się płynąć z ziemno-wodnego ciała.

- Nie możesz mieć pewności, że nie są inteligentne.

- Czy zdajesz sobie sprawę, co żyło na Ziemi dwieście milionów lat po jej uformowaniu?

- Może cyjanobakterie. Może nic. Ale to nie jest Ziemia.

- Fakt. Ale nawet gdyby dywany były inteligentne, co jest mało prawdopodobne, czy sądzisz, że potrafiłyby dostrzec obecność robotów milion razy od nich mniejszych? Jeśli to zunifikowane organizmy, to nie reagują na żadne bodźce otoczenia. Nie ma tam drapieżników, nie szukają pożywienia, po prostu dryfują z prądem. Nie muszą posiadać jakichkolwiek złożonych organów zmysłów, nie mówiąc już o zmysłach działających w skali submilimetrowej. A jeśli to kolonie organizmów jednokomórkowych, z których jeden przypadkiem zderzy się z mikropróbnikiem i receptorami powierzchniowymi zarejestruje jego obecność... jaka szkoda może z tego wyniknąć?

- Nie mam pojęcia. Ale moja ignorancja nie gwarantuje bezpieczeństwa.

Elena chlapnęła na niego.

- Jedynym sposobem na twoją ignorancję jest przegłosowanie wysłania mikropróbników. Zgoda, musimy zachować ostrożność... Ale nasz pobyt tu nie ma sensu, jeśli nie sprawdzimy, co dzieje się w oceanach. Już teraz. Nie chcę czekać, aż na tej planecie wyewoluuje się coś tak mądrego, że będzie mogło nadać w przestrzeń kurs biochemii. Jeśli nie podejmiemy minimalnego ryzyka, to zanim się czegoś dowiemy, Vega zmieni się w czerwonego olbrzyma.

To była tylko metafora, ale Paolo spróbował sobie wyobrazić, że jest świadkiem tego wydarzenia. Czy za ćwierć miliarda lat obywatele Cartera-Zimmermana będą dyskutować nad stroną etyczną ratowania mieszkańców Orpheusa, czy też stracą zainteresowanie i odlecą do innych gwiazd? A może przekształcą się w istoty całkowicie pozbawione nostalgicznego współczucia dla życia organicznego?

Wizje wielkości tysiącdwustulatka. Klon fomalhautowski został zniszczony przez maleńki odłamek skały. W systemie Vegi było o wiele więcej śmiecia niż w przestrzeni międzygwiezdnej. Nawet otoczony ekranami, z danymi kopiowanymi do wszystkich sond zwiadowczych, ten C-Z nie stal się niezniszczalny tylko dlatego, że cało dotarł do celu. Elena miała rację, muszą wykorzystać sprzyjającą chwilę... Inaczej równie dobrze mogliby powrócić do swych hermetycznych światów i zapomnieć, że wyruszyli w podróż.

Paolo przypomniał sobie szczere zdumienie przyjaciela z Ashtona-Lavala: Po co szukać obcych? Nasze polis ma tysiące ekosystemów, biliony żyjących gatunków. Co macie nadzieję tam znaleźć, czego nie możecie wyhodować na miejscu?

Co miał nadzieję znaleźć: Odpowiedzi na kilka prostych pytań. Czy ludzka świadomość powołała do istnienia całą czasoprzestrzeń, aby wyjaśnić własną egzystencję? Czy też obojętny, istniejący od początku wszechświat zrodził miliardy odmian świadomego życia, wszystkie zdolne do tych samych iluzji wielkości - dopóki nie zderzą się ze sobą? Antrokosmologia była wykorzystywana dla usprawiedliwienia introwertycznej postaw)’ większości polis: jeśli fizyczny wszechświat został stworzony przez ludzką myśl, nie ma specjalnego statusu, dającego mu przewagę nad rzeczywistością wirtualną. Być może powstał pierwszy, a każda wirtualna rzeczywistość potrzebuje fizycznej maszyny obliczeniowej, podległej prawom fizyki... ale nie zajmuje uprzywilejowanej pozycji w dylemacie “prawdy” przeciwko “iluzji”. Jeśli antrokosrnolodzy mieli rację, to stawianie fizycznego uniwersum nad nowszymi sztucznymi rzeczywistościami nie było bardziej “uczciwe” niż pozostawanie bytem cielesnym zamiast programem, czy też małpą zamiast człowiekiem albo bakterią zamiast małpą.

- Nie możemy wiecznie tak leżeć - przerwała ciszę Elena. - Wszyscy czekają, żeby cię zobaczyć.

- Gdzie?

Paolo poczuł pierwsze ukłucie nostalgii. Na Ziemi krąg jego przyjaciół zawsze spotykał się w rzeczywistym obrazie krateru Pinatubo, przekazywanym w czasie rzeczywistym z satelitów obserwacyjnych. Nagranie już nie będzie tym samym.

- Pokażę ci.

Paolo wziął ją za rękę. Basen, niebo i dziedziniec zniknęły... I znowu spoglądał na Orpheusa - na nocną, ale wcale nie ciemną stronę. Jego psychiczna paleta barw kodowała teraz wszystko, od bladych prądów długich fal radiowych, przez wielobarwne migotanie izotropowych promieni gamma, po rozproszone zderzenia cząstek promieniowania kosmicznego. Połowa abstrakcyjnej wiedzy, jaką o planecie przekazała mu biblioteka, teraz stała się oczywista od pierwszego rzutu oka. Gładko zwężające się termiczne lśnienie oceanu mówiło wyraźnie: trzysta kelvinow, podobnie jak jaśniejąca w tle podczerwona radiacja atmosfery.

Stał na długim metalicznym wsporniku, na krawędzi ogromnej sfery geodezyjnej otwartej na świetlną katedrę przestrzeni. Nad sobą widział usiane gwiezdnym pyłem pasmo Drogi Mlecznej, okrążające go od zenitu po nadir; świadomy lśnienia każdego obłoku gazowego, rozróżniając każdą linię absorpcji i emisji, Paolo czuł niemal, jak przecina go galaktyczny dysk. Niektóre konstelacje uległy zniekształceniu, jednak widok był raczej znajomy niż obcy. Po kolorze poznał większość dawnych drogowskazów. Już wiedział, gdzie się znajduje. Dwadzieścia stopni od Syriusza, na południe według tradycyjnego systemu ziemskiego, błyszczało słabe, ale wyraźne Słońce.

Elena stała przy nim, pozornie nie zmieniona, chociaż oboje odrzucili biologiczne ograniczenia. Konwencja tego otoczenia naśladowała fizykę rzeczywistych obiektów makroskopowych w stanie nieważkości i w próżni, jednak nie modelowała żadnych procesów chemicznych, w szczególności procesów ciała. Ich nowe powłoki miały kształty ludzkie, jednak zostały pozbawione złożonej mikrostruktury. Ich umysły zaś w ogóle nie były powiązane z fizyczną rzeczywistością, ale działały bezpośrednio w sieci procesorów.

Paolo z ulgą powitał ten powrót do normalności. Ceremonialna regresja do postaci przodków była w C-Z szanowaną tradycją, a bycie człowiekiem, póki trwało, stawało się rodzajem samopotwierdzenia... Jednak za każdym razem, kiedy porzucał to doświadczenie, czuł się tak, jakby zerwał miliardletnie okowy. Na Ziemi istniały polis, których obywatele uznaliby jego obecną konstrukcję za niemal równie archaiczną: świadomość zdominowana przez percepcję zmysłową, iluzja posiadania stałej postaci, pojedyncza współrzędna czasowa. Ostatni cielesny człowiek zmarł, zanim Paolo został skonstruowany, i poza społecznościami robotów Gleisnera, polis Cartera-Zimmermana było tak konserwatywne, jak to tylko możliwe dla transludzkiego społeczeństwa. Jednak Paolo uważał, że utrzymuje właściwą równowagę, uwzględniając elastyczność programów bez porzucania zainteresowania światem fizycznym. Co prawda uparcie cielesne gleisnery pierwsze wyruszyły do gwiazd, ale diaspora C-Z wkrótce je wyprzedzi.

Przyjaciele zebrali się wokół, ze swobodą demonstrując akrobatyczne sztuczki stanu nieważkości. Pokpiwali z Paola, że nie zbudził się wcześniej - był ostatnim z grupy, który wyszedł z hibernacji.

- Jak ci się podoba nasze nowe, skromne miejsce spotkań? - Hermann przepłynął nad ramieniem Paola jako chimeryczny zlepek kończyn i narządów zmysłów. W próżni mówił modulowaną podczerwienią. - Nazwaliśmy je Satelitą Pinatubo. Wiem, jest tu dość pusto, ale baliśmy się, że jeśli ośmielimy się symulować spacery po powierzchni Orpheusa, może to stłumić nasze poczucie ostrożności.

Paolo zerknął mentalnie na zbliżenie z sondy: typowy skrawek suchego lądu, rumowisko czerwonych skał.

- Na dole jest chyba bardziej ponuro.

Miał ochotę stanąć na ziemi, sprawić, by osobista wizja stała się dotykalna... Pohamował się. Przeniesienie się w trakcie rozmowy świadczyłoby o braku dobrych manier.

- Nie zwracaj uwagi na Hermanna - poradziła Liesl. - Chciałby zasypać Orpheusa naszą maszynerią, zanim zbadamy, jaki to wywoła efekt.

Liesl była zielono-turkusowym motylem ze stylizowaną ludzką twarzą wymalowaną złotem na obu skrzydłach.

Paolo zdziwił się. Ze słów Eleny wywnioskował, że jego przyjaciele uzgodnili poglądy i popierają wysłanie mikropróbników. Tylko śpioch, nie znający całej sprawy, mógłby jeszcze dyskutować...

- Jaki efekt? - zapytał. - Dywany...

- Zapomnij o dywanach. Jeśli nawet są tak prymitywne, jakimi się wydają, nie wiemy przecież, co jeszcze tam żyje - Liesl zatrzepotała skrzydłami, a dwie lustrzane twarze zdawały się spoglądać na siebie, szukając wsparcia. - Przy badaniach neutrinowych z trudem osiągamy rozdzielczość przestrzenną w metrach, a czasową w sekundach. Nie mamy pojęcia o mniejszych formach życia.

- I nie będziemy mieli, jeśli postawisz na swoim.

Karpal, były gleisner, jak zwykle człekokształtny, za ostatniej aktywności Paola był kochankiem Liesl.

- Jesteśmy tu dopiero ułamek orpheańskiego roku! Istnieje jeszcze mnóstwo danych, które możemy zdobyć nieinwazyjnie, przy odrobinie cierpliwości. Możemy znaleźć rzadkie formy wyrzucone na brzeg...

- Rzeczywiście rzadkie - wtrąciła oschle Elena. - Orpheus ma znikome pływy, niskie fale, bardzo niewiele sztormów. A cokolwiek znajdzie się na brzegu, będzie usmażone przez ultrafiolet, zanim zdążymy odkryć coś ciekawszego, niż w tej chwili widzimy w wodach powierzchniowych.

- Niekoniecznie. Dywanom UV chyba zagraża, ale jeśli inne gatunki żyją bliżej powierzchni, to mogą być lepiej chronione. A Orpheus jest aktywny sejsmicznie; powinniśmy przynajmniej zaczekać, aż jakieś tsunami wyrzuci na brzeg parę kilometrów sześciennych wody. I zobaczyć, co tam znajdziemy.

Paolo uśmiechnął się: o tym nie pomyślał. Tsunami może być warte oczekiwania.

- Co stracimy, czekając kilkaset orpheańskich lat? - mówiła dalej Liesl. - W najgorszym razie zgromadzimy podstawowe dane o wzorcach klimatycznych pór roku. A potem możemy szukać anomalii, sztormów i trzęsień ziemi w nadziei na jakieś istotne obserwacje.

Kilkaset orpheańskich lat? Kilka ziemskich tysiącleci? Niepewność Paola rozwiała się. Gdyby miał ochotę żyć w czasie geologicznym, przeniósłby się do polis Lokhandea, gdzie Kontemplacyjny Zakon Obserwatorów ogląda erozję ziemskich gór w czasie subiektywnych sekund. Pod nimi wisiał na niebie Orpheus, cudowna łamigłówka czekająca na rozwiązanie, wymagająca zrozumienia.

- A jeśli nie będzie “istotnych obserwacji”? - zapytał. - Jak długo mamy czekać? Nie wiemy, jak rzadkie jest życie, w czasie czy w przestrzeni. Jeśli ta planeta jest cenna, to cenna jest też epoka, która trwa na niej. Nie wiemy, jak szybko ewoluuje biologia Orpheusa. Całe gatunki mogą pojawić się i zniknąć, kiedy my będziemy rozważać zagrożenia płynące ze zbierania dokładniejszych danych. Dywany, i wszystko inne, mogą wymrzeć, zanim czegokolwiek się o nich dowiemy. To byłaby niepowetowana strata!

Liesl nie ustępowała.

- A jeśli nasz pośpiech zakłóci ekologię Orpheusa... czy może kulturę? To już nie będzie strata. To będzie tragedia.


Przed sformułowaniem odpowiedzi Paolo zasymilował wszystkie zarejestrowane przekazy ze swojej ziemskiej jaźni - z prawie trzystu lat. Wczesne komunikaty zawierały szczegółowe wzorce umysłu. Przyjemnie było dzielić ekscytację przed startem diaspory, obserwować niemal na własne oczy, jak tysiąc statków, wyciętych przez nanomaszyny z asteroidów, wyrusza w ogniu jądrowej syntezy spoza orbity Marsa. Potem sprawy wróciły do codziennej prozy życia: Elena, grupa, bezwstydne plotki, projekty badawcze Cartera-Zimmermana, echa kulturowych tarć między różnymi polis, nie do końca cykliczne konwulsje sztuki (estetyka perceptualna znowu zyskała przewagę nad emocjonalną... chociaż Valladas z polis Konishi twierdzi, że osiągnął nową syntezę obu kierunków).

Po pierwszych pięćdziesięciu latach jego ziemska jaźń zaczęła zachowywać pewne fakty dla siebie. Kiedy do Ziemi dotarła wiadomość o zniszczeniu klona zmierzającego do Fomalhaut, wiadomości zmieniły się w czysto audiowizualne, linearne monologi. Paolo nie zdziwił się. Tak było słusznie: zaczęli się różnić, a obcym nie posyła się wzorców umysłu.

Większość transmisji wysyłano do wszystkich statków, bez różnicy. Jednak czterdzieści trzy lata temu ziemska jaźń nadała specjalny przekaz do klona zmierzającego ku Vedze.

Zbudowany w zeszłym roku nowy spektroskop księżycowy właśnie odkrył na Orpheusie wyraźne ślady wody. Jeśli modele są prawidłowe, czekają tam na was rozległe, ciepłe oceany. A zatem... powodzenia”.

Obraz ukazywał kopuły urządzeń wyrastające ze skał po niewidocznej stronie Księżyca, wykresy danych spektroskopowych Orpheusa, zestaw modeli planetarnych.

Może cię to zdziwi: tyle wysiłku, by zerknąć tam, gdzie wkrótce będziecie mogli obejrzeć wszystko dokładnie. Trudno to wytłumaczyć. Nie chodzi chyba o zazdrość czy nawet niecierpliwość. To raczej potrzeba niezależności.

Na nowo wybuchła dawna debata: czy powinniśmy przebudować nasze umysły, by objęły odległości międzygwiezdne? Jedna jaźń oglądająca tysiące systemów - nie przez klonowanie, ale przez akceptację naturalnej skali czasowej wyznaczonej prędkością światła. Tysiąclecia mijające między kolejnymi wydarzeniami psychicznymi. Lokalne problemy rozwiązywane przez układy pozbawione świadomości...”

Dołączono eseje prezentujące opinie za i przeciw. Paolo przyswoił sobie streszczenia.

Nie sądzę jednak, by pomysł ten zyskał szerokie poparcie. Nowe projekty astronomiczne stanowią rodzaj antidotum. Musimy pogodzić się z faktem, że zostaliśmy z tyłu... Dlatego trzymamy się Ziemi. Patrzymy w przyszłość, ale pozostajemy zakotwiczeni.

Wciąż pytam sam siebie: dokąd pójdziemy dalej? Historia nie może wskazać nam drogi. Ewolucja także nie. Karta C-Z mówi: rozumieć i szanować wszechświat... ale w jakiej formie? Na jaką skalę? Jakimi zmysłami, z jakimi umysłami? Możemy stać się wszystkim - i ta przestrzeń możliwych przyszłości sprawia, że Galaktyka wydaje się drobiną. Czy możemy ją zbadać, nie gubiąc naszej drogi? Ludzie cieleśni snuli kiedyś fantazje o obcych przybywających, by “podbić” Ziemię, wykraść ich “bezcenne” surowce, zniszczyć ich z lęku przed “konkurencją”... Jak gdyby istotom zdolnym do takiej podróży brakło mocy czy inteligencji, aby pozbyć się przestarzałych imperatywów biologii. Podbój Galaktyki - to właśnie zrobiłaby bakteria posiadająca statki kosmiczne. Nie mając wyboru, nie widząc lepszych możliwości.

Nasza sytuacja jest zupełnie inna: nasze wybory są nieskończone. Dlatego właśnie poszukujemy obcego życia - nie tylko po to, żeby obalić teorie antrokosmologów. Szukamy obcych, którzy stanęli wobec podobnych decyzji, którzy odkryli, jak żyć, czym się stać. Chcemy zrozumieć, co znaczy zamieszkiwać wszechświat”.


Paolo przyglądał się niewyraźnym obrazom dywanów, poruszających się gwałtownymi skokami wokół jego dwunastościennego pokoju. Ponad nim dryfowały dwadzieścia cztery poszarpane owale, córki większego poszarpanego owalu, który właśnie się rozpadł. Modele sugerowały, że cały proces może wyjaśnić zwykłe działanie prądów oceanicznych, a do jego zapoczątkowania wystarczy osiągnięcie przez rodzica krytycznego wymiaru. Czysto mechaniczny rozpad kolonii - jeśli to byia kolonia - może nie mieć nic wspólnego z cyklem życiowym wchodzących w jej skład organizmów. To było irytujące. Paolo przyzwyczaił się do lawiny danych na każdy temat, który go zainteresował. Wielkie odkrycie diaspory wciąż pozostawało zaledwie sekwencją niewyraźnych monochromatycznych obrazów... To było nie do zniesienia.

Zerknął na schematy detektorów neutrinowych sond, ale nie zauważył żadnych oczywistych możliwości ich udoskonalenia. Jądra w detektorach były pobudzane do wysokoenergetycznych, niestabilnych stanów i utrzymywane w nich przez precyzyjnie dostrojone lasery gamma, które wykrywały stany własne o niższej energii szybciej, niż zdołały one zaistnieć i spowodować przeskok. Zmiany w strumieniu neutrin rzędu jednej cząstki na dziesięć do piętnastej mogły wpłynąć na poziomy energetyczne w stopniu dostatecznym, by zakłócić tę równowagę. Dywany rzucały cień tak znikomy, że nawet ta niemal doskonała aparatura z trudem go rejestrowała.

- Obudziłeś się - powiedział Orlando Venetti.

Paolo obejrzał się. Ojciec stał na odległość wyciągniętego ramienia, prezentując postać wytwornie ubranego mężczyzny w nieokreślonym wieku. Ale wyraźnie starszego niż Paolo - Orlando nigdy nie rezygnował z podkreślania swojego starszeństwa, chociaż różnica wieku zmniejszyła się teraz do dwudziestu pięciu procent i wciąż spadała.

Paolo usunął dywany z pokoju w przestrzeń za jednym z pięciokątnych okien i ujął ojca za rękę. Te części umysłu Orlanda, które zmieszały się z jego umysłem, wyrażały radość, że Paolo przebudził się z hibernacji, z sympatią wspominały dawne wspólne przeżycia i żywiły nadzieję na trwałą harmonię między ojcem i synem. Paolo pozdrowił go w podobny sposób, starannie dobranym “wyjawieniem” swego stanu emocjonalnego. Był to raczej rytuał niż akt komunikacji, ale przecież nawet do Eleny odnosił się z pewnym dystansem. Nikt nie był absolutnie szczery wobec innej osoby, chyba że planował trwałe z nią zespolenie.

Orlando ruchem głowy wskazał dywany.

- Mam nadzieję, że doceniasz, jak bardzo są ważne.

- Wiesz, że tak - odpowiedział. A jednak nie włączył tego w powitanie. - Pierwsze obce życie.

C-Z wreszcie pokonał roboty Gleisnera - tak przypuszczalnie oceniał to ojciec. Roboty pierwsze dotarły do Alfa Centauri, pierwsze zbadały pozasłoneczną planetę... Ale pierwsze życie było niczym Apollo wobec ich sputników, jeśli ktoś rozważał to w takich kategoriach.

- Znaleźliśmy haczyk - oświadczył Orlando. - Haczyk potrzebny, aby pochwycić obywateli marginalnych polis. Tych, które nie implodowały jeszcze w solipsyzm. To nimi wstrząśnie. Nie sądzisz?

Paolo wzruszył ramionami. Transludzie na Ziemi mieli prawo implodować w cokolwiek zechcieli. Nie powstrzymało to Cartera-Zimmermana od badań fizycznego wszechświata. Ale pokonanie gleisnerów nie będzie dla Orlanda wystarczającym sukcesem; żył dla tego dnia, kiedy C-Z stanie się kulturową metropolią. Każde polis może w ciągu mikrosekundy miliardkrotnie pomnożyć swoją populację, jeśli pragnie wątpliwego zaszczytu liczebnej przewagi nad pozostałymi. Skusić obywateli do migracji jest trudniejszym zadaniem, a jeszcze trudniejszym skłonić ich, by przeredagowali swoje karty. Orlando miał w sobie coś z misjonarza; pragnął, by wszystkie polis zrozumiały, że błądzą, i podążyły za C-Z do gwiazd.

- Ashton-Laval ma inteligentnych obcych - przypomniał Paolo. - Nie jestem pewien, czy wiadomość o gigantycznych wodorostach zdobędzie szturmem całą Ziemię.

- Ashton-Laval interweniował w te swoje tak zwane symulacje ewolucyjne tyle razy, że równie dobrze mogliby zbudować produkt końcowy w akcie tworzenia trwającym sześć dni - powiedział Orlando z sarkazmem. Chcieli mówiących gadów i... mirabile dictu! mają mówiące gady. W naszym polis żyją transludzie, którzy po automodyfikacjach są bardziej obcy niż obcy w Ashtonie-Lavalu.

Paolo uśmiechnął się.

- No dobrze. Zapomnijmy o Ashtonie-Lavalu. Ale zapomnijmy też o marginalnych polis. Zdecydowaliśmy się cenić świat fizyczny. To nas definiuje, ale jest równie dowolne, jak każdy inny wybór wartości. Dlaczego nie możesz się z tym pogodzić? Nie ma Jedynej Słusznej Drogi, na którą trzeba przemocą zapędzić niewiernych.

Zdawał sobie sprawę, że kłóci się dla samej kłótni. Sam desperacko pragnął dowieść, że antrokosmolodzy się mylą, jednak Orlando zawsze jakoś skłaniał go do zajęcia przeciwnego stanowiska. Ze strachu, że nie jest niczym więcej niż klonem swojego ojca, mimo całkowitego braku odziedziczonych wspomnień epizodycznych, stochastycznego kierowania ontogenezą, chaotycznie rozbieżną naturą iteracyjnych algorytmów budowy umysłowości?

Orlando skinął ręką, ściągając obrazy dywanów na środek pokoju.

- Będziesz głosował za mikropróbnikami?

- Oczywiście.

- Teraz wszystko od tego zależy. Kusząca wizja to dobry początek, ale jeśli szybko nie uzupełnimy jej szczegółami, na Ziemi szybko stracą zainteresowanie.

- Stracą zainteresowanie? Minie pięćdziesiąt cztery lata, zanim się dowiemy, czy w ogóle ktoś zwrócił na to uwagę.

Orlando spoglądał na niego rozczarowany i zrezygnowany.

- Jeśli nie obchodzą cię inne polis, myśl o C-Z. To odkrycie nam pomaga, dodaje sil. Musimy to wykorzystać.

Paolo zdziwił się.

- Karta to karta. Co wymaga nowych sił? Mówisz tak, jakby coś było zagrożone.

- Jak myślisz, co uczyniłoby z nami tysiąc pozbawionych życia światów? Wierzysz, że karta pozostałaby nie zmieniona?

Paolo nigdy nie rozważał takiego scenariusza.

- Może nie. Ale w każdym C-Z, gdzie napisano by kartę na nowo, znaleźliby się obywatele, którzy by odeszli i założyli nowe polis na dawnych zasadach. Choćby ty i ja. Moglibyśmy je nazwać Venetti-Venetti.

- Kiedy połowa twoich przyjaciół odwróciłaby się plecami od fizycznego świata? A Carter-Zimmerman po dwóch tysiącach lat przeszedł w solipsyzm? Czy byłbyś z tego zadowolony?

Paolo zaśmiał się.

- Nie... Ale to się nie zdarzy. Znaleźliśmy życie. Zgoda, przyznaję ci rację: to wzmocni C-Z. Diaspora mogłaby “zawieść”, ale tak się nie stało. Mieliśmy szczęście. Jestem zadowolony. Jestem wdzięczny. Czy to chciałeś usłyszeć?

- Zbyt wiele rzeczy przyjmujesz jako naturalne - stwierdził kwaśno Orlando.

- A ty za bardzo się przejmujesz tym, co ja mówię. Nie jestem twoim... spadkobiercą. - Orlando należał do pierwszej generacji, zeskanowanej z ciała. Czasami zdawało się, że nie potrafi uznać faktu, iż cała koncepcja pokoleń straciła znaczenie. - Nie jestem ci potrzebny, żebym w twoim imieniu chronił przyszłość Cartera-Zimmermana. Albo przyszłość transludzkości. Możesz dopilnować tego osobiście.

Orlando wyglądał na urażonego; świadoma decyzja, oczywiście, jednak coś miała przekazać. Paolo poczuł ukłucie żalu... Ale nie powiedział nic, co mógłby uczciwie odwołać.

Ojciec podwinął rękawy swojej karmazynowo-złotej szaty - jedyny obywatel C-Z, przy którym Paolo nago czuł się zakłopotany.

- Zbyt wiele rzeczy przyjmujesz jako naturalne - powtórzył jeszcze i wyszedł.


Cała grupa wspólnie obserwowała start mikropróbników - nawet Liesl, chociaż zjawiła się w żałobie, jako wielki posępny ptak. Karpal nerwowo gładził jej pióra. Hermann przybył jako stwór jakby prosto z dzieł Eschera: segmentowy wąż na sześciu ludzkich stopach na nogach z łokciami. Co chwila zwijał się i toczył po wspornikach Satelity Pinatubo. Paolo i Elena ciągle mówili jednocześnie to samo; właśnie przed chwilą się kochali.

Hermann przesunął satelitę na teoretyczną orbitę tuż poniżej jednej z sond zwiadowczych i zmienił skalę, tak że połowę nieba przesłaniała dolna powierzchnia sondy: złożony pejzaż modułów detektorów i dysze kontroli wysokości. Kapsuły atmosferyczne, ceramiczne krople średnicy trzech centymetrów, wystrzeliły z rury startowej i przemknęły obok nich jak głazy. Zniknęły, zanim pokonały pierwsze dziesięć metrów. Obraz był skrupulatnie dokładny, choć stanowił częściowo rzeczywisty przekaz, częściowo ekstrapolację, a częściowo faux.

Moglibyśmy od razu uruchomić czystą symulację, pomyślał Paolo, i udawać, że lecimy z kapsułami w dół.

Elena spojrzała na niego z wyrzutem.

Owszem... Ale po co w takim razie męczyć się ich posyłaniem? Czemu nie zasymulować wiarygodnego orpheańskiego oceanu pełnego wiarygodnych orpheańskich form życia? Dlaczego nie symulować całej diaspory?

W C-Z nie istniała zbrodnia herezji; nikt jeszcze nie został wygnany za złamanie postanowień karty. Czasem jednak trudno było sklasyfikować każdy akt symulacji w tych kategoriach, które pomagały w zrozumieniu fizycznego wszechświata (dobre), tych, które były zaledwie wygodne, rozrywkowe, estetyczne (akceptowalne)... i tych, które sugerowały zaprzeczenie wyższości fenomenów rzeczywistych (pora pomyśleć o emigracji).

Zwycięstwo w kwestii mikropróbników było minimalne: siedemdziesiąt dwa procent głosowało za, niewiele więcej niż wymagana większość dwóch trzecich. Pięć procent się wstrzymało. Obywatele stworzeni po przybyciu do systemu Vegi nie mieli prawa głosu... Co nie znaczy, że ktokolwiek w Carterze-Zimmermanie choćby pomyślał o fałszowaniu wyborów. To wykluczone.

Paolo zdziwił się tak niewielką przewagą; nikt jeszcze nie przedstawił mu żadnego rozsądnego scenariusza, w którym mikropróbniki wyrządzały jakieś szkody. Zastanawiał się, czy istnieje może inny, ukryty powód, nie mający nic wspólnego z obawą o ekologię Orpheusa czyjego hipotetyczną kulturę. Pragnienie przedłużenia rozkoszy badania tajemnic planety? Paolo potrafiłby zrozumieć taki odruch... Ale wysłanie mikropróbników w żaden sposób nie wpłynie na długoterminową przyjemność obserwacji i zrozumienia ewolucji życia na Orpheusie.

- Modele erozji linii brzegowej dowodzą, że północno-zachodni brzeg Lambdy jest atakowany przez tsunami średnio co dziewięćdziesiąt orpheańskich lat - zauważyła posępnie Liesl. Pokazała im dane; wyglądały przekonująco, ale problem stał się w tej chwili akademicki. - Mogliśmy zaczekać.

Hermann skierował w jej stronę szypułki oczne.

- Plaże zasypane skamielinami, co?

- Nie, ale warunki wcale...

- Żadnych usprawiedliwień!

Owinął ciało wokół wspornika i radośnie wymachiwał nogami. Hermann należał do pierwszej generacji i był jeszcze starszy niż Orlando. Zeskanowano go w dwudziestym pierwszym wieku, jeszcze przed założeniem Cartera-Zimmermana. W ciągu wieków wykasował jednak większą część swych epizodycznych wspomnień i z dziesięć razy przebudował osobowość. Kiedyś wyznał Paolo: “Myślę o sobie jak o własnym praprawnuku. Śmierć nie jest taka zła, jeśli umiera się po kawałku. To samo odnosi się do nieśmiertelności”.

- Ciągle próbuję sobie wyobrazić - wtrąciła Elena - jak zareagujemy, kiedy inny klon C-Z natrafi na coś nieskończenie lepszego, na przykład obcych dysponujących napędem podprzestrzennym. A my tymczasem będziemy tu studiować tratwy z alg.

Ciało miała bardziej stylizowane niż zwykle: nadal humanoidalne, ale bezpłciowe, bezwłose i gładkie, z twarzą obojętną i androgyniczną.

- Jeśli mają napęd podprzestrzenny, to gdzie się podziewali przez ostatnie dwa tysiące lat?

Paolo roześmiał się.

- No właśnie. Ale wiem, o co ci chodzi: znaleźliśmy pierwsze obce życie... I pewnie nie bardziej złożone od wodorostów. To jednak przełamuje złą passę. Wodorosty co dwadzieścia siedem lat świetlnych. Systemy nerwowe co pięćdziesiąt? Inteligencja co sto?

Nagle zamilkł, uświadamiając sobie, co czuje Elena: decyzja, by po pierwszym ożywieniu nie budzić się więcej, zaczynała się wydawać złym wyborem, marnowaniem szans stworzonych przez diasporę. Ofiarował jej wzorzec umysłu wyrażający współczucie i wsparcie, jednak odmówiła.

- Muszę teraz widzieć wszystko wyraźnie - rzekła. - Sama chcę sobie z tym poradzić.

- Rozumiem.

Uwolnił z umysłu jej częściowy model, który uzyskał, kiedy się kochali. Nie był świadomy ani połączony z oryginałem, jednak zatrzymanie go na dłużej, gdy Elena tak się czuła, byłoby wścibstwem. Paolo bardzo poważnie traktował odpowiedzialność zbliżenia. Jego poprzednia kochanka prosiła, by wykasował całą wiedzę o niej i mniej więcej spełnił tę prośbę. Jedynie jeszcze pamiętał to, że wyraziła takie życzenie.

- Powierzchnia! - obwieścił Hermann.

Paolo zerknął na zapis widoku z sondy, ukazującego pierwsze kapsuły rozpadające się nad oceanem i uwalniające mikropróbniki. Zanim odłamki dotarły do wody, nanomaszyny przekształciły ceramiczne powłoki (a potem siebie) w dwutlenek węgla i kilka prostych minerałów. Nic, czego nie zawierały mikrometeoryty, bezustannym deszczem opadające na powierzchnię planety. Same mikropróbniki niczego nie nadawały. Kiedy zakończą zbieranie danych, wypłyną na powierzchnię i zmienią zakres odbijanych promieni ultrafioletowych. Sondy powinny wtedy zlokalizować te punkciki i odczytać zapisy, nim próbniki ulegną destrukcji równie dokładnej jak kapsuły ochronne.

- Trzeba to uczcić - stwierdził Hermann. - Idę do Serca. Kto ze mną?

Paolo spojrzał na Elenę. Przecząco pokręciła głową.

- Idź sam.

- Jesteś pewna?

- Tak. Idź - jej skóra nabrała lustrzanego połysku, twarz odbijała leżącą w dole planetę. - Nic mi nie jest. Muszę tylko przemyśleć kilka spraw. Sama.

Hermann owinął się wokół szkieletu satelity, wydłużając swe blade ciało i dobudowując kolejne segmenty, kolejne nogi.

- Chodźcie! Chodźcie! Karpal? Liesl? Uczcijmy to!

Elena zniknęła. Liesl prychnęła pogardliwie i odfrunęła, drwiąc z braku powietrza. Paolo i Karpal przyglądali się, jak Hermann rośnie coraz dłuższy i szybszy, aż w jednym błysku prędkości i wzrostu opasał całą geodezyjną sferę. Paolo zdemagnetyzował stopy i odleciał ze śmiechem. Karpal poszedł w jego ślady.

Wtedy Hermann zwinął się jak boa i rozkruszył satelitę na części.

Przez chwilę unosili się razem: dwie człekokształtne maszyny i ogromny wąż w obłoku wirujących metalowych odłamków, absurdalnej kolekcji wyimaginowanych szczątków połyskujących w świetle prawdziwych gwiazd.


W Sercu zawsze panował tłok, choć było większe, niż pamiętał je Paolo. Mimo to Hermann zmalał do początkowych rozmiarów, żeby nie robić sensacji. Wielka komora zamykała się łukami wysoko ponad nimi, pulsując wilgocią w rytm muzyki. Szukali najlepszego miejsca, by chłonąć tutejszą atmosferę. Paolo odwiedził już środowiska w innych polis jeszcze na Ziemi. Wiele z nich było zaprojektowanych jedynie jako perceptualna rama dla grupowej wymiany emocji. Nigdy nie zrozumiał, co może być atrakcyjnego w intymnym kontakcie z dużą grupą obcych. Społeczne hierarchie przodków miały swoje wady - zresztą to absurdalne przedstawiać jako zaletę ograniczenia umysłu więzionego w układzie biologicznym - ale sama idea masowej telepatii jako celu samego w sobie wydawała się Paolo dziwaczna... A nawet w pewien sposób staromodna. To jasne, dawnym ludziom dobrze by zrobiła solidna dawka cudzego życia wewnętrznego; to by ich powstrzymało przed wyrzynaniem się nawzajem. Jednak każdy cywilizowany transczłowiek potrafi szanować i cenić innych, nie będąc nimi bezpośrednio.

Znaleźli odpowiedni zakątek i stworzyli trochę mebli: stolik, dwa krzesła - Hermann wolał stać. Podłoga rozciągnęła się, robiąc im miejsce. Paolo rozglądał się i głośno witał ludzi, których rozpoznał z wyglądu. Nie kłopotał się jednak sprawdzaniem emisji tożsamości pozostałych. Prawdopodobnie spotkał już wcześniej wszystkich tu obecnych, nie chciał jednak poświęcać najbliższej godziny na wymianę uprzejmości z przypadkowymi znajomymi.

- Monitorowałem strumień danych naszego skromnego obserwatorium gwiezdnego - oznajmił Hermann. - To moje antidotum na prowincjonalizm Vegi. Dziwne rzeczy dzieją się wokół Syriusza. Widzimy anihilacje pozytonowo-elektronowe, promienie gamma, fale grawitacyjne... i jakieś nie wyjaśnione gorące punkty na Syriuszu B - spojrzał na Karpala i zapytał niewinnie: - Jak myślisz, co planują te roboty? Krążą pogłoski, że zamierzają wyrwać z orbity białego karła i wykorzystać go jako część gigantycznego statku kosmicznego.

- Nigdy nie słucham plotek.

Karpal zawsze występował jako wierna reprodukcja swego dawnego, człekokształtnego ciała Gleisnera. A jego umysł, jak to oceniał Paolo, zawsze przyjmował formę modelu fizjologicznego, chociaż pięć pokoleń dzieliło go od cielesności. Opuszczenie swojego ludu i przybycie do C-Z wymagało z pewnością sporej odwagi: nigdy nie będzie mógł wrócić.

- Czy to ważne, co robią? Gdzie polecą i jak się tam dostaną? - wtrącił Paolo. - Miejsca wystarczy dla nich i dla nas. Nawet jeśli wyprzedzą diasporę, nawet jeśli trafią do Vegi, możemy przecież wspólnie badać Orphean. Prawda?

Zabawna owadzia twarz Hermanna wyrażała udawane przerażenie. Oczy powiększały mu się i rozsuwały coraz bardziej.

- Nie, jeśli przywloką tu białego karła! A potem pewnie zechcą budować sferę Dysona! - Zwrócił się do Karpala. - Nie cierpisz już chyba na ciągoty do... do inżynierii astrofizycznej?

- Do niczego, czego nie zaspokoiła eksploatacja przez C-Z kilku megaton veganskiego materiału asteroidalnego.

Paolo spróbował zmienić temat.

- Czy ktoś miał ostatnio jakieś wieści z Ziemi? Zaczynam odnosić wrażenie, że się oddalamy.

Jego ostatnia wiadomość była o dziesięć lat starsza niż opóźnienie czasowe.

- Niewiele tracisz - rzeki Karpal. - Mówią tylko o Orpheusie... Ciągle, od czasu, kiedy obserwatorium księżycowe wykryło ślady wody. Wydaje się, że bardziej są podekscytowani możliwością, niż my pewnością istnienia życia. I wiążą z tym bardzo duże nadzieje.

- Naprawdę? - zaśmiał się Paolo. - Moja ziemska jaźń liczy chyba, że diaspora odkryje zaawansowaną cywilizację, znającą rozwiązania wszystkich egzystencjalnych problemów transludzkości. Cóż, od glonów nie otrzymamy chyba żadnych cennych wskazówek.

- Wiesz, że po starcie gwałtownie wzrosła emigracja z C-Z? Emigracja i liczba samobójstw - Hermann przestał się wić i kołysać. Znieruchomiał prawie, co było znakiem rzadkiej powagi. - Przypuszczam, że to przede wszystkim było powodem szerokich badań astronomicznych. A te chyba powstrzymały tę falę, przynajmniej na krótką metę. Ziemski C-Z wykrył wodę wcześniej niż klony diaspory. Kiedy usłyszą, że znaleźliśmy życie, poczują się jak współodkrywcy.

Paolo zaniepokoił się. Emigracja i samobójstwa? Czy dlatego Orlando był taki posępny? Po trzystu latach oczekiwania, na jak wiele teraz liczyli?

Szmer podniecenia przetoczył się po sali: nagła zmiana tonu rozmów.

- Pierwszy mikropróbnik wypłynął na powierzchnię - szepnął uroczyście Hermann. - W tej chwili odbieramy dane.

Pozbawione świadomości Serce było wystarczająco inteligentne, żeby odgadnąć pragnienia swoich gości. Wprawdzie każdy mógł osobiście zasięgnąć informacji w bibliotece, jednak muzyka ucichła i olbrzymie podsumowanie danych ukazało się wysoko pod sklepieniem. Paolo musiał wyciągnąć szyję, by je zobaczyć, co było zupełnie nowym doświadczeniem.

Mikropróbnik odwzorował w wysokiej rozdzielczości jeden z dywanów. Obraz ukazywał oczekiwany nieforemny owal szerokości kilkuset metrów, jednak znany z neutrinowych tomografów dwumetrowej grubości solidny blok okazał się delikatną, pozwijaną powierzchnią - cienką jak pojedyncza warstwa naskórka, tylko skręconą w złożoną, wypełniającą przestrzeń krzywą. Paolo sprawdził pełne dane: mimo patologicznego wyglądu topologia była zupełnie płaska. Żadnych otworów, żadnych rozgałęzień - jedynie powierzchnia wijąca się meandrami tak dzikimi, że wyglądała z daleka na dziesięć tysięcy razy grubszą niż w rzeczywistości.

Powiększony obraz ukazywał mikrostrukurę w punkcie poruszającym się wolno od brzegu dywanu w kierunku środka. Paolo przez kilka sekund wpatrywał się w ruchomy diagram molekularny, nim zrozumiał, co on oznacza.

Dywan nie był kolonią jednokomórkowych organizmów. Nie był też organizmem wielokomórkowym. To była jedna molekuła, dwuwymiarowy polimer o wadze dwudziestu pięciu milionów kilogramów. Gigantyczna płachta pozwijanego polisacharydu, złożona siatka pentoz i heksoz obwieszona bocznymi łańcuchami alkilów i amidów. Trochę podobna do ściany komórki roślinnej, tyle że polimer był o wiele mocniejszy od celulozy, a pole powierzchni o dwadzieścia rzędów wielkości większe.

- Mam nadzieję, że kapsuły były idealnie sterylne - szepnął Karpal. - Ziemskie bakterie miałyby tutaj ucztę. Jeden wielki pływający węglowodanowy obiad, bez żadnej osłony...

Hermann zastanowił się.

- Możliwe. Gdyby dysponowały enzymem zdolnym rozerwać to na części, w co wątpię. Nie ma szans, żebyśmy się o tym przekonali. Nawet jeśli spory bakteryjne przetrwały w pasie asteroidów z czasów pierwszych ziemskich ekspedycji, każdy statek diaspory został w drodze dokładnie sprawdzony pod względem groźby zakażenia. Nie przywieziemy ospy do Ameryki.

Paolo wciąż był oszołomiony.

- Ale jak to się rozwija? Jak... rośnie?

Hermann sprawdził w bibliotece i odpowiedział, zanim Paolo sam wpadł na ten pomysł.

- Krawędź dywanu katalizuje własny rozrost. Polimer jest nieregularny, aperiodyczny. Nie istnieje pojedynczy komponent, który się po prostu powtarza. Jest za to około dwudziestu tysięcy podstawowych jednostek strukturalnych: dwadzieścia tysięcy różnych polisacharydowych klocków.

Paolo zobaczył je: długie wiązki połączonych łańcuchów przebiegających przez całe dwieście mikronów grubości dywanu, każdy o mniej więcej kwadratowym przekroju, związane z czterema sąsiednimi jednostkami w kilku tysiącach punktów.

- Nawet na tej głębokości ocean jest pełen generowanych ultrafioletem rodników, które docierają tu z powierzchni. Każda jednostka strukturalna w kontakcie z wodą przekształca te rodniki w polisacharydy. I buduje kolejną jednostkę.

Paolo znów zajrzał do biblioteki, żądając symulacji procesu. Obszary katalizy rozrzucone wzdłuż każdej jednostki wychwytywały rodniki na czas dostatecznie długi, by wytworzyło się nowe wiązanie. Niektóre proste cukry były wbudowywane bezpośrednio do polimeru, inne uwalniane, by dryfować w roztworze przez mikrosekundę czy dwie, aż będą potrzebne. Na tym poziomie wykorzystywanych było tylko kilka podstawowych chemicznych sztuczek... Ale molekularna ewolucja musiała zaczynać od niewielkich, autokatalizujących fragmentów, z początku uformowanych przypadkowo, aż osiągnęła ten złożony system dwudziestu tysięcy naprzemiennie się replikujących struktur. Gdyby “jednostki strukturalne” pływały swobodnie w oceanie, “forma życia” przez nie tworzona byłaby praktycznie niewidzialna. Łącząc się razem stawały się dwudziestoma tysiącami barw gigantycznej mozaiki.

To było zdumiewające. Paolo miał nadzieję, że Elena - gdziekolwiek jest w tej chwili - korzysta z biblioteki. Kolonia alg byłaby bardziej “zaawansowana”, jednak ta niewiarygodna pierwotna istota ujawniała nieskończenie więcej możliwości genezy życia. Węglowodany pełniły tu wszystkie role: nośnika informacji, enzymu, źródła energii, materiału budowlanego. Nic podobnego nie mogłoby przeżyć na Ziemi od chwili powstania organizmów, mogących się tym żywić. Jeśli pojawią się kiedyś inteligentni Orpheanie, raczej nie znajdą śladów po swym niezwykłym przodku.

Karpal uśmiechał się dyskretnie.

- O co chodzi? - spytał Paolo.

- Płytki Wanga. Te dywany są zbudowane z płytek Wanga.

Hermann znów pierwszy zdążył zajrzeć do biblioteki.

Wang: dwudziestowieczny cielesny matematyk Hao Wang. Płytki: dowolny zestaw kształtów wypełniający płaszczyznę. Płytki Wanga to kwadraty z różnokształtnymi bokami, które przystają do komplementarnych brzegów sąsiednich kwadratów. Można pokryć płaszczyznę płytkami Wanga, jeśli na każdym etapie postępowania dobiera się właściwy element, czy też, jak w dywanach, tworzy się go”.

- Powinniśmy nazwać je dywanami Wanga - stwierdził Karpal. - Dla uczczenia pamięci Hao Wanga. Po dwudziestu trzech stuleciach jego matematyka ożyła.

Paolo spodobał się ten pomysł. Miał jednak wątpliwości.

- Możemy mieć problem z uzyskaniem większości dwóch trzecich. To trochę niejasne...

Hermann parsknął śmiechem.

- A komu jest potrzebna większość dwóch trzecich? Jeśli chcemy je nazwać dywanami Wanga, możemy je nazwać dywanami Wanga. Obecnie w C-Z w użyciu jest dziewięćdziesiąt siedem języków, połowa stworzonych przed powstaniem polis. Nie wypędzą nas, jeśli wymyślimy własną nazwę.

Nieco zakłopotany Paolo przyznał mu rację. Prawdę mówiąc, całkiem zapomniał, że Hermann i Karpal nie rozmawiają z nim współczesnym romańskim.

Wszyscy trzej poinstruowali swoje egzojaźnie, by uznały nazwę za przyjętą. Od tej chwili będą słyszeli “dywan” jako “dywan Wanga”, a kiedy użyją tego terminu wobec kogoś innego, zadziała translacja odwrotna.

Paolo siedział i pił w obrazie wielkiego obcego, pierwszej formy życia napotkanej przez człowieka lub transczłowieka, która nie była jego biologicznym krewnym. Oto wreszcie koniec hipotezy, że Ziemia jest wyjątkowa.

Mimo to nie obalili antrokosmologicznych teorii. Nie do końca. Jeśli - jak twierdzili antrokosmolodzy - ludzka świadomość była ziarnem, wokół którego skrystalizowała się cała czasoprzestrzeń, jeśli wszechświat był zaledwie najprostszym uporządkowanym wyjaśnieniem dla ludzkiej myśli, to właściwie obce życie nie musiało się nigdzie pojawić. Ale prawa fizyki umożliwiające istnienie człowieka musiały przecież wygenerować miliardy światów, na których mogło powstać życie. Antrokosmologów nie poruszą dywany Wanga; stwierdzą jedynie, że istoty te są fizycznymi, jeśli już nie biologicznymi, kuzynami ludzi: nieuniknionym produktem ubocznym antropogenicznych, dopuszczających życie praw.

Rzeczywisty test będzie możliwy dopiero wtedy, gdy diaspora - albo roboty Gleisnera - natrafią w końcu na obcą świadomość, na umysły w żaden sposób nie powiązane z ludzkością, obserwujące i wyjaśniające stworzony jakoby ludzką myślą wszechświat. Większość antrokosmologów wprost ogłosiła, że takie znalezisko jest niemożliwe. Było jedyną falsyfikowalną predykcją ich hipotez. Obca świadomość, w przeciwieństwie do po prostu obcego życia, musiałaby zbudować dla siebie odrębny wszechświat. Szansa, by dwie nie związane formy samoświadomości wyprodukowały dokładnie tę samą fizykę i kosmologię, była nieskończenie mała. Zatem obca świadomość nie mogłaby powstać, nawet jeśli w danej biosferze jej powstanie byłoby możliwe.

Paolo spojrzał na mapę diaspory i poczuł się lepiej. Obce życie już teraz... A przecież poszukiwanie ledwie się rozpoczęło. Dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem obcych systemów czekało na zbadanie. I gdyby nawet żaden nie dostarczył lepszych argumentów niż Orpheus... cóż, Paolo gotów był wysłać klony dalej i czekać. Świadomość na Ziemi potrzebowała więcej czasu niż te ćwierć miliarda lat pozostałe Vedze do opuszczenia głównego ciągu. Chociaż znaleźli się tu przede wszystkim dlatego, że Orpheus nie był Ziemią.


Orlando uczcił odkrycia mikropróbnika w sposób charakterystyczny dla pierwszego pokolenia. Środowiskiem był nieskończony, zalany słońcem ogród. Wszędzie stały stoły zastawione “jedzeniem”, a zaproszenie grzecznie sugerowało przybycie w całkowicie ludzkiej postaci. Paolo popełnił drobne oszustwo, symulując większą część fizjologii, ale kierując ciałem jak kukiełką, z umysłem wolnym od ciężaru biologii.

Orlando przedstawił swoją nową kochankę, Catherine, która wystąpiła jako wysoka ciemnoskóra kobieta. Paolo nie poznał jej z początku, ale sprawdził emitowany przez nią kod tożsamości. Spotkał ją kiedyś w niewielkim polis - jako mężczyznę imieniem Samuel, jednego z fizyków pracującym nad międzygwiezdnym napędem termojądrowym, wykorzystywanym przez wszystkie statki diaspory. Paolo z rozbawieniem uświadomił sobie, że wielu z obecnych zobaczy jego ojca jako kobietę. Większość obywateli C-Z nadal uznawało konwencje relatywnej płci, która weszła w modę w dwudziestym trzecim wieku. Orlando zbyt głęboko zakorzenił je u swego syna, by Paolo chciał je teraz porzucić. Kiedy jednak spotykał tak wyraźne paradoksy, zastanawiał się, ile czasu jeszcze przetrwa ta tradycja. Paolo uważał Orlanda za osobę tej samej płci, widział więc partnerkę ojca jako kobietę - ich bliski związek był ważniejszy od przypadkowej znajomości z Catherine jako Samuelem. Orlando uważał siebie za heteroseksualnego mężczyznę, gdyż takie było niegdyś jego ciało... A Samuel widział siebie w ten sam sposób. Każdy dostrzegał w tym drugim heteroseksualną kobietę. Jeśli niektórzy znajomi otrzymają sprzeczne sygnały, to trudno. Był to typowy dla C-Z kompromis: nikt nie chciał zakłócić starego porządku i odrzucić płci całkowicie (jak to już uczyniła większość polis), nikt też jednak nie chciał rezygnować z elastyczności, jaką dawało istnienie w formie programu, nie ciała.

Paolo dryfował od stołu do stołu, dla zachowania pozorów kosztował potraw i żałował, że nie przyszła Elena. Niewiele mówiono o biologicznej budowie dywanów Wanga; większość gości cieszyła się ze zwycięstwa nad przeciwnikami mikropróbników i poniżenia, jakiego dozna ta frakcja teraz, kiedy stało się jasne, że obserwacje “inwazyjne” nie mogły niczemu zaszkodzić. Obawy Liesl okazały się bezpodstawne: w oceanie nie istniało inne życie, jedynie dywany Wanga różnych rozmiarów. Paolo, czując się - po fakcie - perwersyjnie obiektywny, miał ochotę przypomnieć wszystkim zadowolonym z siebie: Tam w dole mogło istnieć wszystko. Niezwykłe istoty, delikatne i wrażliwe w sposób, jakiego nigdy nie moglibyśmy przewidzieć. Mieliśmy szczęście, to wszystko.

Właściwie przypadkiem spotkał się sam na sam z Orlandem. Obaj wymykali się różnym grupkom męczących gości, kiedy ich ścieżki skrzyżowały się pośrodku trawnika.

- Jak sądzisz? - zapytał Paolo. - Jak to przyjmą w domu?

- To pierwsze życie, prawda? Prymitywne czy nie, powinno przynajmniej podtrzymać zainteresowanie diasporą, póki nie znajdziemy innej obcej biosfery. - Orlando wydawał się nieco smutny. Może próbował się pogodzić z przepaścią dzielącą ich skromne odkrycie od tęsknoty Ziemi za wynikami, które wstrząsną światem. - I przynajmniej chemia tego tworu jest niezwykła. Gdyby się okazało, że ma budowę opartą na białku i DNA, chyba połowa ziemskiego C-Z umarłaby z nudów. Powiedzmy sobie szczerze, możliwości DNA wysymulowaliśmy do końca.

Paolo uśmiechnął się, słysząc tę herezję.

- Myślisz, że gdyby natury nie było stać na odrobinę oryginalności, podważyłoby to wiarę w kartę? Gdyby solipsystyczne polis zaczęły się wydawać bardziej pomysłowe niż sam wszechświat...

- Właśnie.

Szli w milczeniu. Nagle Orlando przystanął i spojrzał na syna.

- Od dawna chciałem ci to powiedzieć: moja ziemska jaźń nie żyje.

- Co?!

- Proszę, nie rób hałasu.

- Ale... Dlaczego? Dlaczego on...?

Śmierć oznaczała samobójstwo. Nie istniała inna przyczyna... Chyba że Słońce zmieniło się w czerwonego olbrzyma i pochłonęło wszystko, aż po orbitę Marsa.

- Nie wiem dlaczego. Może miał to być dowód wiary w diasporę... - Orlando postanowił budzić się jedynie wobec odkrycia obcego życia... - Czy może stracił nadzieję, że prześlemy dobre wieści, a nie mógł znieść oczekiwania i lęku przed rozczarowaniem? Nie wyjawił powodów. Egzojaźń nadała tylko wiadomość stwierdzającą, co zrobił.

Paolo był wstrząśnięty. Jeśli pesymizmowi poddał się nawet klon Orlanda, nie potrafił sobie wyobrazić, w jakim stanie znalazły się umysły pozostałych mieszkańców ziemskiego C-Z.

- Kiedy to się stało?

- Mniej więcej pięćdziesiąt lat po starcie.

- Moja ziemska jaźń o niczym mnie nie poinformowała.

- To ja powinienem ci to powiedzieć, nie on.

- Nie byłbym co do tego przekonany.

- Wydaje mi się, że tak.

Paolo umilkł zmieszany. Jak powinien opłakiwać śmierć dalekiej wersji Orlanda w obecności tej, którą uważał za prawdziwą? Śmierć jednego klona była dziwaczną półśmiercią, czymś, co trudno zrozumieć. Jego ziemska jaźń straciła ojca; jego ojciec stracił swoją ziemską jaźń. Co to oznaczało dla niego samego?

Największą troską Orlanda był ziemski C-Z. Paolo zaczął ostrożnie:

- Hermann mówił mi, że nasiliła się fala emigracji i samobójstw... do czasu, gdy spektroskop wykrył wodę na Orpheusie. Morale wtedy się poprawiło... A kiedy usłyszą, że to nie tylko woda...

- Nie musisz mnie przekonywać - przerwał mu ostro Orlando. - Nie grozi mi powtórzenie tego czynu.

Stali na trawniku zwróceni twarzami do siebie. Paolo skomponował kilkanaście różnych kombinacji nastrojów do przekazania ojcu, ale żadna z nich nie wydawała się odpowiednia. Mógł przesłać pełną wiedzę o wszystkim, co czuje - ale czego właściwie dowiedziałby się Orlando? W końcu zawsze chodziło o zespolenie lub separację. Nie było pośrednich rozwiązań.

- Zabić się? - powiedział w końcu Orlando. - I pozostawić los transludzkości w twoich rękach? Chyba straciłeś ten swój cholerny rozum.

Ze śmiechem ruszyli dalej.


Wydawało się, że Karpal nie może skupić myśli, żeby przemówić. Paolo mógłby mu ofiarować wzorzec umysłu sugerujący spokój i koncentrację - wydestylowany z jego własnych najbardziej skupionych chwil - ale był pewien, że gość by odmówił.

- Może po prostu zaczniesz od tego, co ci najbardziej odpowiada - zaproponował. - Przerwę, kiedy przestanę rozumieć.

Karpal z wyrazem niedowierzania rozejrzał się po białym dwunastościanie.

- Tu mieszkasz?

- Od czasu do czasu.

- Ale to twoje zasadnicze środowisko? Bez drzew? Bez nieba? Bez mebli?

Paolo powstrzymał się przed zacytowaniem jednego z Hermannowych dowcipów o naiwnych robotach.

- Dodaję je, kiedy są potrzebne. No wiesz, jak... jak muzykę. Ale nie chciałbym, żeby cię coś rozpraszało.

Karpal stworzył krzesło i usiadł ciężko.

- Dwa tysiące trzysta lat temu - zaczął - Hao Wang udowodnił bardzo ważne twierdzenie. Wyobraź sobie, że rząd płytek Wanga to taśma danych maszyny Turinga.

Paolo sprawdził ten termin w bibliotece. Chodziło o oryginalną koncepcję uogólnionego urządzenia obliczeniowego, abstrakcyjnej maszyny przemieszczającej się tam i z powrotem wzdłuż nieograniczonej taśmy z danymi, odczytującej i zapisującej symbole zgodnie z ustalonym zbiorem reguł.

- Przy odpowiednio dobranym zbiorze płytek, wymuszającym właściwy wzorzec, kolejny rząd będzie odpowiadał taśmie danych po wykonaniu pierwszego kroku obliczeń maszyny Turinga. Następny rząd będzie taśmą po dwóch krokach i tak dalej. Dla każdej określonej maszyny Turinga istnieje równoważny jej zbiór płytek Wanga.

Paolo kiwnął głową. Nie słyszał wprawdzie o tym niezwykłym wyniku, ale trudno się temu dziwić.

- W każdej sekundzie dywany muszą przeprowadzać miliardy obliczeń... Ale to samo dotyczy molekuł wody, które je otaczają. Nie ma fizycznych procesów, których nie da się ująć w pewne arytmetyczne działania.

- To fakt. Ale jeśli chodzi o dywany, to coś więcej niż statystyczne ruchy molekuł.

- Możliwe.

Karpal uśmiechnął się, ale milczał.

- Co? Znalazłeś wzorzec? Nie mów, sam zgadnę: nasz zbiór dwudziestu tysięcy polisacharydowych płytek Wanga przypadkiem tworzy maszynę Turinga dla obliczania pi.

- Nie. Tworzą uniwersalną maszynę Turinga. Zależnie od początkowych danych mogą obliczyć wszystko, naprawdę wszystko. Każdy fragment jest jak program wprowadzony do chemicznego komputera. Wzrost uruchamia ten program.

- Aha... - Paolo czuł rosnące zaciekawienie. Miał jednak kłopot z wyobrażeniem sobie, w którym miejscu hipotetyczna maszyna Turinga przesuwa głowicę odczytu i zapisu. - Chcesz powiedzieć, że między dowolnymi dwoma rzędami zmienia się tylko jedna płytka? Tam, gdzie maszyna zostawia ślad na “taśmie danych”?

Mozaiki, które oglądał, wydały mu się szaleńczo złożone, a żadne dwa rzędy nie były nawet w przybliżeniu podobne.

- Nie, nie - przerwał mu Karpal. - Oryginalny przykład Wanga działał dokładnie jak standardowa maszyna Turinga, tylko żeby rzecz uprościć. Ale dywany przypominają raczej dowolną liczbę różnych komputerów działających równolegle na częściowo wspólnych zbiorach danych. To biologia, a nie zaprojektowane urządzenie. Wszystko jest chaotyczne i dzikie jak... powiedzmy, jak genom ssaka. Istnieją nawet matematyczne podobieństwa do regulacji genetycznej: zidentyfikowałem sieci Kauffmana na każdym poziomie, począwszy od zasad układania płytek. Cały system znajduje się na hiperadaptacyjnej granicy między zachowaniem statycznym a chaotycznym.

Dzięki bibliotece Paolo przyswoił sobie tę ideę. Podobnie jak życie na Ziemi, dywany osiągnęły kombinację trwałości i elastyczności, pozwalającą do maksimum wykorzystywać dobór naturalny. Tysiące rozmaitych autokatalitycznych sieci chemicznych musiało się uformować wkrótce po powstaniu Orpheusa. Kiedy jednak zmieniały się chemiczne właściwości oceanu w pierwszych eonach istnienia systemu Vegi, wykształciła się zdolność reakcji na ciśnienie ewolucyjne, rezultatem zaś były dywany. Ich złożoność wydawała się teraz zbędna, po kilkuset milionach lat relatywnej stabilizacji, bez żadnych drapieżników i konkurentów. Ale dziedzictwo pozostało.

- Jeśli zatem dywany stały się uniwersalnymi komputerami, i właściwie nie muszą już reagować na wpływy otoczenia, to co robią z taką mocą obliczeniową?

- Pokażę ci - odparł z powagą Karpal.

Paolo przeszedł za nim do środowiska, gdzie dryfowali nad schematem dywanu: abstrakcyjnym pejzażem rozciągającym się we wszystkich kierunkach, pozwijanym jak prawdziwy obiekt, ale mocno stylizowanym. Każdy polisacharydowy klocek przedstawiony był jako kwadratowa płytka z bokami w czterech różnych kolorach. Przylegające boki sąsiednich płytek miały dopełniające barwy, co symbolizowało dopełniające się i splecione kształty krawędzi.

- Grupa mikropróbników zdołała w końcu zarejestrować pełną sekwencję nowego fragmentu dywanu - wyjaśnił Karpal. - Co prawda konkretne krawędzie, z jakimi rozpoczął samodzielne życie, są w dużej mierze kwestią domysłów, ponieważ rósł, kiedy próbowały go odwzorować.

Niecierpliwie skinął ręką. Wszystkie zmarszczki i fałdy wygładziły się jako nieistotne dla wykładu. Przesunęli się nad nierówny brzeg dywanu i Karpal rozpoczął symulację.

Poalo obserwował, jak mozaika rozrasta się, bezbłędnie stosując zasady dobierania elementów. Był to uporządkowany matematyczny proces: żadnych przypadkowych kolizji rodników z obszarami katalizy, żadnych nie dopasowanych krawędzi między dwoma nowo powstałymi sąsiednimi płytkami, prowadzących do obustronnego rozpadu. Po prostu destylacja konsekwencji wyższego poziomu wszystkich stochastycznych ruchów.

Karpal przeszedł z Paolem na wysokość, gdzie dostrzegli budowane subtelne wzory, nakładające się na siebie wielokrotne okresy dryfujące wzdłuż rosnącej krawędzi, zderzające się i czasem reagujące ze sobą, a czasem przenikające się nawzajem. Ruchome pseudoatraktory, quasi-stabilne formy falowe w jednowymiarowym uniwersum. Drugi wymiar dywanu przypominał raczej czas niż przestrzeń, był stałym zapisem historii krawędzi.

Karpal jakby czytał Paolowi w myślach.

- Jednowymiarowy. Gorzej niż płaszczyzna. Żadnych powiązań, żadnej złożoności. Co mogłoby się zdarzyć w takim systemie? Nic ciekawego, prawda?

Klasnął w ręce i środowisko eksplodowało. Smugi kolorów przebijały narządy zmysłów Paola, splatały się i rozpadały w lśniący dym.

- Nieprawda. Wszystko to dzieje się w wielowymiarowej przestrzeni fazowej. Zastosowałem do krawędzi dywanu transformaty Fouriera do ponad tysiąca składników i w każdej z nich istnieje niezależna informacja. Jesteśmy teraz w wąskim przekroju, zaledwie szesnastowymiarowej warstwie, ale została zorientowana, by możliwie szczegółowo pokazywać zasadnicze części składowe.

Paolo zawirował w plamach bezsensownych barw. Zagubił się całkowicie; otoczenie było niepojęte.

- Karpalu, przecież jesteś robotem Gleisnera! “Zaledwie” szesnaście wymiarów! Jak mogłeś to zrobić?

Karpal odpowiedział urażonym tonem.

- Jak myślisz, dlaczego przybyłem do C-Z? Myślałem, że wy, ludzie, jesteście bardziej elastyczni!

- To, co robisz, jest... - Czym? Herezją? Coś takiego nie istniało. Przynajmniej oficjalnie. - Pokazałeś to jeszcze komuś?

- Oczywiście, że nie. Kogo masz na myśli? Liesl? Hermanna?

- To dobrze. Potrafię dochować tajemnicy.

Paolo wezwał swoją egzojaźń i wrócił do dwunastościaniu.

- Jak to ująć? - zwrócił się do pustego pokoju. - Fizyczny wszechświat ma trzy wymiary przestrzenne plus czas. Obywatele Cartera-Zimmermana zamieszkują fizyczny wszechświat. Wyżej wymiarowe myślowe zabawy są dobre dla solipsystów.

Już wypowiadając te słowa, zdawał sobie sprawę, że brzmią pompatycznie. To przecież arbitralnie ustalona doktryna, nie jakaś głęboka zasada moralna.

Jednak żył zgodnie z tą doktryną już od tysiąca dwustu lat.

- To jedyny sposób, żeby zobaczyć, co naprawdę się dzieje odpowiedział Karpal, bardziej zaskoczony niż urażony. - Jedyna sensowna droga do zrozumienia. Nie chcesz wiedzieć, jakie naprawdę są dywany?

Paola ogarnęła pokusa. Zamieszkać w szesnastowymiarowej warstwie tysiącwymiarowej przestrzeni fazowej? Ale to przecież działanie mające na celu zrozumienie rzeczywistego systemu fizycznego, a nie zabawa dla czystej rozrywki.

Zresztą nikt nie musi się dowiedzieć.

Przeprowadził szybką symulację na nieświadomym modelu autopredykcyjnym. Istniała dziewięćdziesięciotrzyprocentowa szansa, że ulegnie po subiektywnych piętnastu minutach ciężkich wahań. Nieuprzejmością byłoby zmuszanie Karpala do tak długiego oczekiwania.

- Musisz mi wypożyczyć swój algorytm formalizacji umysłu - powiedział. - Moja egzojaźń nie wiedziałaby, od czego zacząć.

Kiedy skończyli, skoncentrował się i wrócił do środowiska Karpala. Przez chwilę widział takie same bezsensowne plamy kolorów jak poprzednio.

A potem nagle wszystko się wykrystalizowało.

Jakieś stworzenia pływały wokół nich: wielokrotnie rozgałęzione rurki podobne do ruchliwych koralowców, jaskrawo ubarwione wszystkimi kolorami z myślowej palety Paola. Czyżby Karpal próbował zakodować w ten sposób dodatkowe informacje, niewidoczne w szesnastu wymiarach? Paolo zerknął w dół na własne ciało - niczego nie brakowało, mógł jednak widzieć wokół siebie we wszystkich trzynastu wymiarach, w których było ono zaledwie punktem. Szybko odwrócił wzrok. “Koralowiec” wydawał się bardziej naturalny dla jego przekształconych zmysłów, egzystował w szesnastu wymiarach we wszystkich kierunkach, odcienie zaś sugerowały, że zajmuje ich więcej. Paolo nie miał wątpliwości, że jest “żywy” - sprawiał wrażenie tworu o wiele bardziej organicznego niż same dywany.

- Każdy punkt w tej przestrzeni koduje rodzaj quasi-periodycznego wzorca w układzie płytek - odezwał się Karpal. - Każdy wymiar reprezentuje wielkość pewnej charakterystyki... Jak długość fali, chociaż analogia nie jest całkiem dokładna. Położenie w każdym wymiarze odpowiada innym atrybutom wzorca, powiązanym z konkretnymi płytkami, jakie wykorzystuje. Zatem zlokalizowane systemy, które teraz oglądasz, są układami kilku miliardów wzorców, wszystkie z mniej więcej podobnymi atrybutami na podobnej długości fali.

Odsunęli się od pływających koralowców w ławicę czegoś przypominającego meduzy: miękkie hipersfery powiewające mglistymi czułkami (każda z nich bardziej materialna niż Paolo). Między nimi przemykały maleńkie, połyskliwe istoty. Paolo zauważył, że nic tutaj nie poruszało się tak jak stały obiekt w przestrzeni; ruch polegał na migotliwej deformacji czołowej hiperpowierzchni, na widzialnym procesie demontażu i rekonstrukcji.

Karpal prowadził go przez tajemniczy ocean. Były tu spiralne węże splecione w grupach o nieokreślonej liczebności - każda pojedyncza istota rozpadała się nagle na kilkanaście wijących się drzazg, potem następowała rekombinacja... choć nie zawsze z tych samych elementów. Były oślepiające wielobarwne kwiaty bez łodyg, skomplikowane hiperstożki cienkich jak pajęczyna piętnastowymiarowych płatków, a każdy niczym hipnotyczny fraktalowy labirynt szczelin i kapilar. Były zbrojne w pazury monstra, drgające węzły owadzich odnóży - niby orgie dekapitowanych skorpionów.

- Mógłbyś pozwolić ludziom na zajrzenie tutaj tylko w trzech wymiarach. Dość, żeby wykazać, że... że jest tu życie. Chociaż to nimi wstrząśnie.

Życie zanurzone w przypadkowych obliczeniach dywanów Wanga, bez żadnej najmniejszej relacji, z zewnętrznym światem. To afront dla całej filozofii Cartera-Zimmermana: jeśli natura drogą ewolucji stworzyła “organizmy” tak oderwane od rzeczywistości, jak mieszkańcy najbardziej introwertycznych polis, to gdzie się podzieje uprzywilejowany status fizycznego wszechświata, wyraźne rozróżnienie między prawdą a iluzją?

A po trzech wiekach oczekiwania na dobrą nowinę z diaspory, jak zareagują na coś takiego na Ziemi?

- Jest jeszcze coś, co chciałem ci pokazać - powiedział Karpal.

Nazwał te istoty “mątwami” - z oczywistych powodów. Może dalecy kuzyni meduz? Dotykały się wzajemnie mackami w sposób, który wydawał się czysto zwierzęcy. Jednak Karpal wyjaśnił:

- Tu nie ma analogonu światła. Oglądamy to wszystko zgodnie ze stworzonymi ad hoc zasadami, nie mającymi nic wspólnego z lokalną fizyką. Wszystkie tutejsze stworzenia zbierają informacje o sobie jedynie drogą kontaktu... Co zresztą, wobec tylu wymiarów, jest bardzo pojemnym medium wymiany danych. Obserwujesz komunikację przez dotyk.

- A co sobie komunikują?

- Zwykłe plotki, jak przypuszczam. Życie towarzyskie.

Paolo wpatrywał się nieruchomo w gąszcz macek.

- Sądzisz, że są świadome?

Karpal uśmiechnął się szeroko.

- Mają centralną strukturę kontrolną z większą ilością połączeń niż ludzki mózg. Dokonuje ona korelacji danych napływających przez skórę. Odwzorowałem ten organ i zacząłem analizować jego funkcje.

Przeprowadził Paola do innego środowiska, reprezentacji struktury danych w “mózgu” mątwy. Był to model - na szczęście - trójwymiarowy i mocno uproszczony, zbudowany z przejrzystych kolorowych klocków oznaczonych ikonami symboli mentalnych, połączonych szerokimi liniami wskazującymi na główne powiązania. Paolo widział już podobne diagramy umysłu transczłowieka; ten był mniej złożony, a mimo to dziwnie znajomy.

- To sensoryczne odwzorowanie otoczenia - tłumaczył Karpal. - Pełne ciał innych mątw i nieprecyzyjnych danych o ostatnim znanym położeniu mniejszych stworzeń. Ale zobacz, symbole aktywowane fizyczną obecnością innych mątw powiązane są z tymi... - prześledził palcem linię połączenia - ...reprezentacjami. A te są uproszczonymi miniaturami tej całej struktury.

Ta cała struktura” była zestawem poznaczonym ikonami przeszukiwania pamięci, prostych tropizmów, celów krótkoterminowych... sprawami trwania i działania.

- Mątwa ma schematy nie tylko ciał innych mątw, ale też ich umysłów. Prawidłowo czy nie, ale stara się wiedzieć, o czym myślą inne. A tutaj... - wskazał kolejny zbiór połączeń prowadzący do kolejnej, nie tak uproszczonej miniatury umysłu mątwy - ...myśli również o własnych myślach. Ja nazwałbym to świadomością. A ty?

- I wszystko to trzymałeś dla siebie? - spytał słabym głosem Paolo. - Dotarłeś tak daleko i nie powiedziałeś ani słowa?

Karpal zawstydził się.

- Wiem, że to egoizm. Ale kiedy zdekodowałem interakcje wzorców płytek, nie mogłem się oderwać. Szkoda mi było czasu na tłumaczenie wszystkiego komuś innemu. Najpierw poszedłem do ciebie: potrzebuję rady, jak najlepiej ogłosić tę wiadomość.

Paolo zaśmiał się z goryczą.

- Jak najlepiej ogłosić, że pierwsza obca świadomość jest ukryta w głębi biologicznego komputera? Ze wszystko, co diaspora miała udowodnić, nagle stanęło na głowie? Jak po trzystuletniej wędrówce najlepiej wyjaśnić obywatelom Cartera-Zimmermana, że równie dobrze mogli zostać w domu i prowadzić symulacje możliwie mało podobne do rzeczywistego świata?

Karpal przyjął ten wybuch z uśmiechem.

- Myślałem raczej, jak najlepiej podkreślić, że gdybyśmy nie polecieli do Orpheusa i nie zbadali dywanów Wanga, nie mielibyśmy szansy powiedzenia solipsystom z Ashtona-Lavala, że wszystkie ich skomplikowane, wymyślone formy życia i egzotyczne wyimaginowane wszechświaty bledną i tracą wszelki sens wobec tego, co tutaj istnieje naprawdę? I co tylko diaspora Cartera-Zimmermana mogła odkryć.


Paolo i Elena stali na krawędzi Satelity Pinatubo, patrząc, jak jedna z sond kieruje maser w daleki punkt w przestrzeni. Paolo miał wrażenie, że dostrzega delikatny rozbłysk strumienia mikrofal uderzającego w bogaty w żelazo pył meteorytowy. Umysł Eleny rozrzucony dyfrakcją po całym kosmosie? Lepiej o tym nie myśleć.

- Spotkasz takie moje wersje, które nie przeżyły Orpheusa - powiedział. - Mam nadzieję, że ofiarujesz im wzorce umysłu, żeby nie byli zazdrośni.

Zmarszczyła brwi.

- Ach... Zrobię to czy nie? Nie chcę się męczyć modelowaniem. Chyba jednak tak. Powinieneś mnie o to poprosić, zanim się sklonowałam. Ale nie ma powodów do zazdrości. Znajdą się światy o wiele dziwniejsze od Orpheusa.

- Wątpię. Naprawdę tak uważasz?

- Nie zrobiłabym tego, gdybym w to nie wierzyła.

Elena nie mogła wpłynąć na zmianę losu zamrożonych klonów poprzedniej siebie. Ale przecież każdy obywatel miał prawo do emigracji.

Paolo wziął ją za rękę. Promień był wymierzony niemal dokładnie w Regulusa, jasnego i palącego ultrafioletem. Kiedy jednak odwrócił wzrok, jego uwagę zwróciło chłodne, żółte światło słońca.

Veganski C-Z wyjątkowo spokojnie przyjął wiadomość o mątwach. Wyjaśnienia Karpala złagodziły wstrząs: jedynie pokonując tę odległość w rzeczywistym fizycznym wszechświecie, mogli dokonać takiego odkrycia. Zdumiewające, jakimi pragmatykami okazali się najwięksi nawet doktrynerzy. Przed startem “obcy solipsyści” byliby pomysłem najtrudniejszym do przyjęcia, najbardziej odrażającym odkryciem, na jakie mogłaby trafić diaspora. Ale teraz, kiedy to nastąpiło, ludzie starali się spojrzeć na ten fakt w korzystniejszym świetle. Orlando stwierdził nawet: - To idealna przynęta dla marginalnych polis. Ruszajcie przez rzeczywistą przestrzeń, by zobaczyć prawdziwie obcą rzeczywistość wirtualną. Możemy to sprzedać jako syntezę światopoglądów.

Paolo jednak wciąż bał się o Ziemię, gdzie jego ziemska jaźń i inni czekali z nadzieją na wskazówki obcych. Czy wezmą sobie do serca wieść o dywanach Wanga i odejdą we własne hermetyczne światy, zapominając o rzeczywistości fizycznej?

Zastanawiał się też, czy teorie antrokosmologów zostały wreszcie obalone... czy może nie? Karpal odkrył obcą świadomość, jednak była zamknięta we własnym kosmosie, jej percepcja siebie i otoczenia nie wspierała ludzkich i transludzkich teorii rzeczywistości ani nie przeczyła im. Miną tysiąclecia, zanim C-Z rozwiąże etyczne problemy wynikające z ewentualnych prób nawiązania kontaktu... zakładając, że dywany Wanga i mątwy z ich dziedzicznymi wzorcami danych przetrwają tak długo.

Spojrzał na oszałamiający splendor zasypanego gwiazdami firmamentu. Poczuł, jak dysk Galaktyki przecina jego ciało. Czy to możliwe, by całe to stochastyczne piękno było jedynie sumą wszystkich odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie ludzie i transludzie zadali wszechświatowi... odpowiedzi stworzonych w procesie pytania?

Nie potrafił w to uwierzyć. Jednak to pytanie wciąż pozostawało bez odpowiedzi.

Jak dotąd.


EPILOG


Spotykają się teraz i zawsze na brzegu Jeziora Genewskiego - Dante, Milton, Aphra Behn, Mary Wollstonecraft i Percy Bysshe Shelley, Byron, Dickens, Twain, Verne, George Bernard Shaw, H.G. Wells, Olaf Stapledon i Aldous Huxley. Po jakimś czasie przyłączają się do nich Jorge Luis Borges, Anthony Burgess, C.L. Moore i James Tiptree Jr., Theodore Sturgeon i Fritz Leiber, Isaac Asimov i Robert Heinlein. Lista się wydłuża. Witają się ostrożnie, czasem dyskutują ostro, ale wkrótce uspokajają się i odpoczywają. Mają tyle czasu, ile tylko mogą zamarzyć.

Książki leżą w całej rezydencji. Kiedy zmęczą się już swymi piórami i maszynami do pisania, zmęczą się jedzeniem i pływaniem, omawianiem dawnych sporów, które nigdy jakoś nie mogą się doczekać końca, sięgają po te książki i zaczynają lekturę. Czytają nasze opowieści o przyszłości, o naszych filozoficznych podróżach i smętnych spekulacjach. Marszczą czoła, uśmiechają się albo śmieją głośno.

Zawsze dostarczamy im wielu problemów, o które można się spierać.

Długi dzień dobiega końca. Siedzą jeszcze nad filiżankami herbaty, kieliszkami wina czy szklaneczkami whisky. I rozmawiają, rozmawiają...

Długo w noc, aż do świtu.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Antologia SF Legendy II
Antologia SF Legendy II
ANTOLOGIA POLSKA. Legendy, MITOLOGIE ŚWIATA
Antologia Legendy Tom 1
NOWE GROCHOLICE 1, LEGENDA
NOWE GROCHOLICE 1 LEGENDA
Antologia SF Nowe światy
Toyota RAV4 Hybrid Nowe wcielenie legendy
Antologia SF Nowe światy
Antologia Legendy
zajcia 3 nowe
style nowe
Rozrˇd Šwiczenia nowe
pytania nowe komplet
I Nowe Zjawiska