Seksedukacja to deprawacja
============================
Jako matka kilkorga dzieci po raz pierwszy aż tak dobitnie poczułam, że moje kompetencje rodzicielskie są nie tylko podważane, ale po prostu deptane.
Przeczytałam informację o konferencji na temat edukacji seksualnej dzieci. Konferencji, która odbyła się w siedzibie PAN, a współorganizowało Ministerstwo Edukacji Narodowej, czyli jak nie patrzeć - rządowy wychowawca naszych dzieci. Przedstawiono na niej wytyczne Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) na temat edukacji seksualnej w Europie.
Gdyby ktoś nie czytał, podaję w skrócie i być może nieco przejaskrawiam: już niemowlęta doświadczają orgazmu, więc nie są aseksualne. Ergo: każde dziecko jest istotą seksualną, więc i edukacja seksualna „na poziomie” mu się należy. Od maleńkości. I w formie zinstytucjonalizowanej, czyli najpierw w przedszkolu, a potem w szkole. Zapewne przez wykwalifikowanych edukatorów.
Więc najpierw dziecko od urodzenia do czterech lat. Powinno się dowiedzieć i zapoznać z „różnymi rodzajami związków”. Powinno też znać „prawo do badania tożsamości płciowych”. Następnie tak wyedukowanego potomka należy zapoznać z „uczuciami seksualnymi jako częścią ludzkich uczuć”. Dziecko do lat sześciu powinno też znać „stosowny język seksualny”. Gdy już posiądzie stosowną wiedzę, czeka naszą latorośl dalszy stopień wtajemniczenia do seksualnej wiedzy: między 9. a 12. rokiem życia dziecko powinno nauczyć się już „skutecznie stosować prezerwatywy i środki antykoncepcyjne w przyszłości". Powinno też umieć „brać odpowiedzialność za bezpieczne i przyjemne doświadczenia seksualne". Ale już między 12. a 15. rokiem życia dziecko powinno potrafić samo zaopatrywać się w antykoncepcję. A powyżej 15. roku życia można mu dodatkowo wpoić „krytyczne podejście do norm kulturowych/religijnych w odniesieniu do ciąży, rodzicielstwa itp." te wszystkie zalecenia mają być przekazane przez MEN nauczycielom. Obawiam się - bez konsultacji z rodzicami. W sumie po co powierzać tak poważne zadanie jak wychowanie dzieci niedouczonym i zacofanym rodzicom?
Szczerze mówiąc, dawno nie miałam takiego poczucia wstydu, zażenowania i przykrości. Jako matka kilkorga dzieci - chyba po raz pierwszy aż tak dobitnie poczułam, że moje kompetencje rodzicielskie, prawo do wychowywania dziecka tak jak uważam za słuszne, są nie tylko podważane. Ale po prostu deptane. A MEN, które już „błyszczy” durną reformą edukacji, zamierza też „błyszczeć” lansowaniem chorej ideologii, która z dzieci robi przedmioty seksualne. Oczywiście w imię ich „dobra”.
Prawdę mówiąc, po raz pierwszy poczułam się zupełnie bezbronna i przerażona postępującym, totalitarnym traktowaniem rodziców i dzieci, jako prywatnego poletka polityków i ideologów. Nie wierzyłam jakoś w czarne wizje, które widać już od dawna w Europie: rodzice mają tam niewiele do powiedzenia w kwestii wychowywania dzieci. A wielu z nich po prostu zatraciło naturalną zdolność i chęć ku temu… I efekt widać: w „postępowej” Wielkiej Brytanii, gdzie dzieciakom rozdaje się „gumki”, jest największy odsetek niechcianych ciąż, skrobanek i dziki wysyp chorób wenerycznych…
Czy uda się w Polsce rodzicom, którym nadal zależy, nadal mają świadomość, że seksedukacja to… deprawacja, dojść do głosu? Czy mimo protestów części rodziców będziemy skazani na odgórne, krzywdzące i chore rozwiązania? Jak się bronić przed ideologią, która zalewa umysły w imię postępu, nowoczesności i „wolności”?
Więc jeszcze raz, na koniec. Dla wszystkich pań ministerek edukacji, dla wszystkich seksuologów i innych logów. Oraz dla przedstawicieli WHO, którzy najwyraźniej o harmonijnym rozwoju i zdrowiu dzieci nie mają pojęcia. To ja i mój mąż, w oparciu o zasady które wyznajemy, przygotowujemy nasze dzieci do dorosłego życia. I do wszelkich jego przejawów. Nasze dzieci mogą nas zapytać o wszystko. I odpowiedzi otrzymują. Odpowiedzi zgodne z moralnością, dostosowane do wieku dzieci, nie burzące ich delikatności i niewinności (tak! Dzieci są niewinne! Chyba że się je na siłę z tej niewinności odziera). Jako rodzice nie mamy problemu z mówieniem o prokreacji, o biologii, o penisach, pochwach i innych (konkretnie, żeby udowodnić, iż „katotaliban” też zna takie „wstydliwe” określenia). Nie godzimy się jednocześnie na chorą i niemoralną indoktrynację, gorszenie naszych dzieci, traktowanie ich jak… rozbudzone erotycznie kilkuletnie istoty. Nasza pięciolatka nie dowie się o „różnych rodzajach związku”. A dziewięciolatki nie zamierzam uczyć obsługiwania prezerwatyw! Bo dziewięciolatka to co najwyżej, szanowni oficjele, platonicznie kocha się w koledze z klasy! A gdy będzie chciała zakochać się nieplatonicznie, to ja i mój mąż, a nie urzędnik, będziemy przygotowywali ją do… uczuć wyższych. Nie technik!
Pisząc te słowa, ze smutkiem zastanawiam się, czy nie jestem naiwniakiem, ostatnim wołającym na puszczy. I że nawet jak ktoś usłyszy, nic pozytywnego dla (również moich) dzieci z tego nie wyniknie… Ale mówić, krzyczeć - trzeba. Tyle nam, myślącym i odpowiedzialnym rodzicom, jeszcze pozostało. Walczmy o nasze dzieci!