INY LORENTZ
Kasztelanka
Tłumaczyła: Marta Archman
Zdrada
Spojrzenie Marii błądziło po zebranych myśliwych, aż zatrzymało się na jej mężu. Siedział na koniu tak pewnie, jakby był z nim zrośnięty – w jednej ręce na pozór niedbale dzierżył cugle, w drugiej zaś przygotowaną do strzału kuszę. Obok niego jechał ich gospodarz, Konrad von Weilburg, także mężczyzna okazałej postury. Obaj byli średniego wzrostu i mieli szerokie muskularne ramiona, ale u von Weilburga było już widać wydatne zaczątki brzuszka, Michał zaś ciągle mógł się pochwalić smukłą talią i wąskimi biodrami młodzieńca, a jego twarz z wysokim czołem pod ciemnoblond włosami, z jasnymi, sokolimi oczami i silnie zaznaczoną szczęką, sprawiała wrażenie dużo bardziej zdecydowanej niż twarz towarzysza. Konrad von Weilburg nawet na polowaniu nie zrezygnował z obcisłych rajtuzów i zdobnie haftowanego kubraka, gdy tymczasem Michał miał na sobie długie wygodne bryczesy oraz zwykłą skórzaną kamizelkę z półdługimi rękawami, narzuconą na zieloną koszulę. Na nogi założył mocne wysokie buty do konnej jazdy i tylko przystrojony dwoma bażancimi piórkami beret zdradzał, że nie był to knecht, lecz podwładny jakiegoś wielkiego pana.
Michał musiał poczuć na sobie wzrok Marii, ponieważ kolejny raz się odwrócił, lekko pomachał kuszą i obdarzył żonę pełnym miłości uśmiechem. Po czym pognał konia i zniknął w lesie wśród kolorowego jesiennego listowia. Maria przypomniała sobie ten dzień sprzed dziesięciu lat, kiedy wydano ją za mąż za przyjaciela z dzieciństwa. Sakramentalne „tak”, o które podczas ślubu w klasztorze na wyspie ani razu jej nie spytano, dziś mogłaby wypowiadać o każdej porze dnia i nocy, tak była z Michałem szczęśliwa.
Irmingard von Weilburg ustawiła swoją klacz obok konia Marii i mrugnęła do niej porozumiewawczo.
– Naprawdę powinnyśmy być zadowolone z naszych mężów. Obaj są przystojni i miłego usposobienia, a jeśli chodzi o sprawy łóżkowe, lepiej nie mogłam trafić z moim Konradem. Ale komu w drogę, temu czas; wracajmy na miejsce zbiórki. Ja tak samo niechętnie strzelam do zwierząt jak wy. Według mnie polowanie to męska rzecz, podobnie jak wojna. Poza tym mam ochotę na łyk wina korzennego, nawet jeśli z pewnością nie będzie tak smakowało jak to, którym poczęstowaliście nas zeszłego roku – z rozrzewnieniem oblizała wargi.
Maria roześmiała się serdecznie.
– A tak, tamto wino było rzeczywiście dobre. Mieszankę ziół dostałam od mojej przyjaciółki Hiltrud; ona hoduje kozy i zna tajemnice wielu roślin; wie na przykład, które z nich leczą choroby, a które tylko dobrze smakują.
– Znam ją. Kiedy ostatnio moja Czarnogrzywa – pani Irmingard poklepała klacz po szyi – zachorowała na ciężką kolkę, wysłałam do pani Hiltrud naszego stajennego, żeby przygotowała mi napar dla mojej kobyłki. Ledwie napoiłam klacz tym odwarem, a już lepiej się poczuła i w ciągu nocy wyzdrowiała.
Maria ucieszyła się z pochwały. Hiltrud była więcej niż jej najlepszą przyjaciółką, gdyż pewnego razu znalazła ją pół martwą na drodze, wyleczyła i pomogła przetrzymać pięć najgorszych lat życia. Tylko jeden człowiek znaczył dla Marii więcej niż ta kobieta – Michał, z którym łączyła ją coraz gorętsza miłość.
Dopiero kiedy koń podrzucił głową, spostrzegła, że pani Irmingard ciągle wyczekująco na nią spogląda, i odpowiedziała:
– Nie mam nic przeciwko temu, żebyśmy obserwowały polowanie z miejsca zbiórki, ponieważ w przeciwieństwie do was nie jestem dobrym jeźdźcem i nie lubię galopować przez góry i lasy.
Nieco przesadziła z tym wyznaniem, ponieważ tak naprawdę uwielbiała na swojej potulnej klaczy, podarowanej jej przez Michała, truchtem albo przyjemnym kłusem jeździć po bitych szlakach i drogach. Ale w siodle ciągle jeszcze nie czuła się zbyt pewnie. Wychowała się w Konstancji, mieście, gdzie na rynek albo do kościoła szło się na pieszo, a okolice można było zwiedzać statkiem – nigdy nie siedziała tam na koniu. Później, w czasie lat banicji, pieszo przeszła tysiące mil, ale jako żonie kasztelana nie wypadało jej tak po prostu spacerować niczym zwykła dziewka i kiedy miała zamiar odwiedzić sąsiednie grody albo kozią zagrodę przyjaciółki, musiała jechać wozem albo dosiadać konia. Ponieważ nie chciała za każdym razem, gdy opuszczała Sobernburg, kazać zaprzęgać wozu, poprosiła męża, żeby nauczył ją jeździć konno. Szybko jednak zrozumiała, że nigdy nie będzie taką nieustraszoną amazonką jak pani Irmingard, która w tym roku była gospodynią jesiennego polowania. Na tych terenach istniał zwyczaj, że jeden z władców grodu wraz z małżonką uroczyście otwierali sezon jesiennych łowów, zapraszając z tej okazji sąsiadów z wszystkich okolicznych grodzisk.
Kiedy Maria rozmyślała o tym wszystkim, pani Irmingard nieprzerwanie paplała dalej. Władczyni Weilburga pochodziła z domu szlacheckiego, podobnie jak inni zebrani tu panowie i ich damy. Tymczasem Maria z mężem wywodzili się ze stanu mieszczańskiego. Ale nie przeszkodziło to palatynowi Ludwikowi mianować Michała kasztelanem Rheinsobern, stawiając go tym samym ponad większością obecnych tu możnych. Mimo to Irmingard i Konrad zaprzyjaźnili się z nimi, pielęgnując dobrosąsiedzkie stosunki. Większość mieszkających w okręgu Rheinsobern panów zaakceptowała pozycję Michała, zaś ci, którzy drwili sobie z niskiego pochodzenia kasztelańskiej pary, rzadko okazywali swoją niechęć, ponieważ nikt nie pragnął robić sobie wroga z człowieka będącego w takich łaskach u palatyna, jak Michał Adler. Było tylko kwestią czasu, by Ludwik pasował swojego wiernego sługę na rycerza.
Irmingard spojrzała na Marię, ponieważ ta wydała jej się jednak zbyt milcząca.
– Świetnie wyglądacie w waszym nowym stroju. Będziecie tak dobra i pokażecie mi krój?
– Z wielką chęcią – Maria oderwała się od swoich myśli i uśmiechem podziękowała cierpliwej gospodyni. Inne panie, opuściwszy właśnie grupę myśliwych, zaczęły do nich dołączać. Każda znała jakąś najnowszą plotkę, toteż szybko wywiązała się żywa rozmowa, która nie ucichła nawet wtedy, kiedy dotarły do położonego poniżej Weilburga miejsca zbiórki, gdzie przygotowano już uroczyste powitanie oraz suty poczęstunek. Ledwie Maria i jej towarzyszki zdążyły zeskoczyć z siodeł, a już ubrani w barwy Weilburgów paziowie wręczali im kubki z gorącym winem korzennym. Mimo słońca jasno świecącego na niebie pozbawionym nawet jednej chmurki, koniec października był już wyraźnie chłodny, toteż rozgrzewający trunek był jak najbardziej na miejscu. Napój okazał się tak gorący, że Maria o mały włos nie poparzyła sobie ust, ale smakował o wiele lepiej, niż przepowiedziała to pani Irmingard.
– Łyk czegoś takiego zawsze dobrze robi – powiedziała z zadowoleniem pani Luitwine von Terlingen i ostentacyjnie wcisnęła w ręce pazia puste już naczynie. Maria poprzestała na razie na jednym kubku i teraz przyglądała się knechtom, którzy znosili zabitą zwierzynę i układali ją na skraju polany. Ilość dziczyzny, mającej wypełnić spiżarnię weilburskiego zamku, chłodzoną lodem jeszcze z ostatniej zimy, rzeczywiście była imponująca.
Po powrocie pierwszych myśliwych Maria długo jeszcze nie widziała Michała, zaczęła się więc martwić, że może za bardzo ryzykował i gdzieś się zranił. Kiedy wreszcie się pojawił u boku gospodarza, sprawiał jednak wrażenie rześkiego i dobrze usposobionego. Wybiegła mu naprzeciw i objęła go mocno, gdy tylko zsiadł z konia. Michał z uśmiechem przyjął te pieszczoty, po czym lekko odsunął żonę od siebie i połaskotał ją po nosie.
– No, skarbie, ile dziś zabiłaś jeleni?
– Żadnego, i doskonale o tym wiesz!
– Nie trapcie się, pani Mario. Za to wasz małżonek ubił dziś najwięcej. Bez wątpienia został dziś królem myśliwych! – Konrad von Weilburg przywołał mistrza łowieckiego, kazał podać sobie wieniec jodłowy i założył go Michałowi na głowę.
W tym samym czasie pozostali uczestnicy polowania zdążyli wypić już po pierwszym kubku grzańca i prosili o dolewkę. Także Michał wypił dwa kubki, ale bardziej dla towarzystwa niż z potrzeby ogrzania zesztywniałych kości. Przyciągnął Marię do siebie i pocałował ją w policzek.
– Niech inne damy zabijają jelenie; ja kocham cię taką, jaką jesteś.
– To się nazywa męskie gadanie – Konrad von Weilburg puścił oko do towarzysza i pocałował Irmingard w usta. Zachichotała, wkazując przy tym na suto zastawione stoły.
– Powinieneś raczej myśleć o swoich gościach niż o przyjemności. Polowanie zaostrza apetyty, a chyba nie chcesz, żeby mówiono, że z gościny u Weilburga wraca się z pustym żołądkiem.
– Rzeczywiście nie. Chodźcie do stołu, ludzie, zapraszam! Damy wam wszystko, co żołądek i wątroba mogą znieść – Konrad objął żonę, podniósł ją i zaniósł do stołu. – Teraz powiedz choć jeden raz, że nie noszę cię na rękach! – oznajmił radośnie.
– Dzisiaj rzeczywiście tak jest – Irmingard pocałowała męża i zachęciła gości do poczęstunku. Gdy wszyscy napełniali brzuchy, panowała cisza przerywana jedynie mlaskaniem i bekaniem. Po zaspokojeniu pierwszego głodu myśliwi zaczęli komentować swoją gwarą polowanie. Chwalono skutecznych łowców i szydzono z pecha niektórych nieszczęśników. Po chwili starsi skierowali rozmowę na politykę.
Mąż Luitwine, Gero, z nieopisanym smutkiem w oczach popatrzył na swój pusty talerz i westchnął.
– Mam nadzieję, że za rok także usiądziemy razem w tak radosnej atmosferze i pofolgujemy sobie.
– Co mogłoby nam przeszkodzić? – spytał skonsternowany gospodarz.
– To przeklęte powstanie z Czechach! Cesarz i tym razem poprosi pana Ludwika o pomoc zbrojną i po raz kolejny palatyn nie będzie potrafił odmówić, ponieważ chodzi także o Górny Palatynat. Obawiam się, że niejeden z nas zatęskni przyszłej jesieni za naszą piękną ojczyzną.
– Jeśli nie zginie... – wtrącił ktoś inny głuchym tonem. Człowiek ów uchodził za czarnowidza, mimo to większość gości wzdrygnęła się na jego słowa. Powstanie w Czechach nie było nic nieznaczącym zrywem wywołanym przez niezadowolonych szlachciców czy też dającą się szybko poskromić rewoltą chłopską, tylko krwawą wojną między cesarzem Zygmuntem, który władał też przecież królestwem Czech, a husyckimi heretykami, ci zaś do tej pory wygrywali każdą bitwę.
– Miejmy nadzieję, że palatyn będzie wystarczająco rozsądny i nie powoła nas pod broń, tylko weźmie ochotników, którym bardziej zależy na chwale i łupach niż na radosnym polowaniu w ojczyźnie.
Konrad von Weilburg podniósł kielich w nadziei, że przepędzi cień, który położył się na myślach zebranych.
Uczta przeciągnęła się do późnego wieczora; później goście bawili się dalej w sali rycerskiej, aż zegar wybił północ. Niektórych biesiadników służący musieli zanieść do przygotowanych dla nich komnat. Maria z Michałem kosztowali wina ostrożniej niż inni, dlatego następnego ranka mogli do woli rozkoszować się śniadaniem. Potem pożegnali się z gospodarzami, zamierzając wrócić do Rheinsobern.
– Odwiedźcie nas jeszcze, zanim śnieg sprawi, że drogi staną się nieprzejezdne – zapraszał rycerz Konrad, a jego żona poprosiła Marię, by przysłała do Weilburga sukiennika, u którego zwykle zamawiała tkaniny.
– Oczywiście, że tak zrobię – obiecała Maria, po czym pozwoliła, żeby Michał pomógł jej dosiąść drobnej gniadej klaczy. Rozważny chód kobyłki w żaden sposób nie uzasadniał jej imienia: Zajączek. Michał także usadowił się w siodle, skinął głową Weilburgom i pozostałym gościom, po czym pokłusował w kierunku bramy. Maria jechała tuż za nim, zaś przyboczny Michała – Timo, o twarzy pokrytej bliznami – trzymał się nieco w tyle, żeby nie przeszkadzać małżonkom.
Michał spokojnie prowadził konia, tak że Maria mogła jechać obok męża i jednocześnie z nim rozmawiać. Mimo to szybko dotarli w okolice Renu i ujrzeli przed sobą miasto Rheinsobern wznoszące się wzdłuż jednego z pasm Szwarcwaldu. Od dziesięciu lat była to ich ojczyzna. Pod ich rządami Rheinsobern stało się małym, pełnym ruchu centrum handlowym, którego wieże kościelne już z daleka witały podróżnych. Miasto otaczały potężne mury obronne. W dwóch miejscach Michał kazał je przesunąć, żeby stworzyć miejsca pod nowe domy. Zamek Michała i Marii, Sobernburg, leżał na stromym wzgórzu wrzynającym się w gród. Tutaj także wzmocniono ostatnio mury i wybudowano nowe wieże obronne. Ciągle jeszcze twierdza przypominała jednak grubo ciosane, szare pudełko, zupełnie niepasujące do malowniczego krajobrazu otulonego teraz dodatkowo jesiennym, żółtoczerwonym listowiem.
Wzrok Marii zabłądził ku północy, tam, gdzie pośród gospodarstw chłopskich leżała pełna kóz zagroda jej przyjaciółki, Hiltrud. Na Zajączku dotarłaby do niej w kilka chwil, toteż przez moment walczyła z pokusą, żeby od razu tam pojechać. Z chęcią spędziłaby godzinkę w przytulnej kuchni Hiltrud, napiła się pysznego naparu z ziół i pogawędziła. Ale jako pani Sobernburga nie mogła zaniedbywać swoich obowiązków. Po trzech dniach nieobecności w domu musiała najpierw zająć się doglądaniem gospodarstwa, zanim odda się przyjemnościom.
Michał czule pogładził żonę po plecach.
– Jakoś tak nagle ucichłaś.
– Doprawdy? – Maria obdarzyła go uśmiechem. – Właśnie postanowiłam, że dziś po południu odwiedzę Hiltrud.
– Jeśli nie masz nic przeciwko temu, pojadę z tobą. Korzenne wino pani Irmingard nie było co prawda złe, jednak to, które robi Hiltrud, smakuje jakby lepiej. – Śmiejąc się radośnie, pochylił się ku Marii i namiętnie pocałował ją w policzek. – Kocham cię, mój skarbie.
– Ja ciebie też.
Pogrążyła się cała w błogim uczuciu, jakie wywołały w niej czułości męża. Najchętniej od razu poszłaby z nim do łoża. Ich czeladź, przede wszystkim ochmistrzyni Marga, posądziłaby Marię o bezwstyd, gdyby w biały dzień udałaby się z Michałem do komnaty sypialnej, ale Maria miała ochotę na przyjemne igraszki w pościeli. Spojrzała na męża wyzywającym wzrokiem, na co on odpowiedział lubieżnym uśmieszkiem, i pognała Zajączka.
Nic jednak nie wyszło z tych planów, gdyż tuż przed miastem ujrzała obejmującą się parę. Kochankowie stali niedaleko drogi i całowali się bez opamiętania, a suknia i fryzura dziewczyny wydały się Marii znajome. Odruchowo ściągnęła cugle. Michał również zwolnił.
– Co się dzieje?
Wskazała na zakochanych, którzy – pogrążeni w miłosnym uniesieniu – nie spostrzegli jeźdźców.
– Zastanawiam się, co Ischi sobie myśli, spotykając się tu potajemnie z jakimś młodzieńcem.
– Nie nazwałbym tego potajemną schadzką! – zaśmiał się Michał. Wiedział, o co chodzi żonie, nawet gdyby nie zobaczył jej oburzonej miny. Ischi była pokojówką Marii, a młodzieniec należał do czeladzi w Sobernburgu. Jak do tej pory dziewczyna nigdy nie dawała powodów do skarg. Dopiero teraz jej pani zobaczyła ją w ramionach kochanka, co ją wzburzyło, gdyż jako władczyni zamku była odpowiedzialna za dobre prowadzenie się i morale służących. Jeśli którejś z nich zaokrąglał się brzuch, za karę okładano rozpustnicę kijami i przepędzano z miasta. W takim wypadku ksiądz przemawiał także pani domu do sumienia, zaś w ramach pokuty za nieuwagę zadawał modlitwy.
Maria ze złością strzeliła biczem w powietrzu, płosząc tym Zajączka. Michał szybko chwycił cugle, które żona nierozważnie wypuściła z rąk, i próbował uspokoić rozbrykaną klacz.
– Powinnaś trzymać nerwy na wodzy, gdy siedzisz w siodle. Wprawdzie Zajączek to spokojny koń, a nie worek słomy, z którym można robić, co się komu żywnie podoba.
– Przepraszam.
Maria ze skruchą spuściła głowę, zaraz jednak znowu spojrzała w kierunku pokojówki. Do tej pory Ischi była jej najbardziej lojalną służącą, ale teraz Maria zadawała sobie pytanie, czy może jeszcze polegać na dziewczynie, która łajdaczy się za jej plecami.
– Muszę to wyjaśnić. Jedź do domu. Za chwilę do ciebie dołączę.
W tym momencie zapomniała o przyjemnej godzinie, jaką miała zamiar spędzić z mężem. Skierowała konia w stronę zakochanych. Michał popatrzył za żoną, kręcąc głową, skinął na Timo stojącego w niewielkiej odległości za nim i pognał konia. Jego zdaniem, Maria mogłaby równie dobrze porozmawiać z Ischi później. Gdy po wszystkim wróci do domu, nie będzie w nastroju, żeby pójść z nim do łóżka.
Gdy Zajączek zbliżył się kłusem do kochanków, ci odskoczyli od siebie przerażeni. W spojrzeniu Ischi nie było jednak widać poczucia winy – pani spodziewała się po niej więcej pokory. Maria była bardziej zła na młodzieńca niż na pokojówkę. Był to Ludolf, syn i przyszły następca nadreńskiego młockarza i rajcy, Eliasa Stemma, który należał do najmożniejszych ludzi w mieście. Chłopak zapewne nie miał uczciwych zamiarów, ponieważ w jego kręgach takie dziewczęta jak Ischi uznawano co najwyżej za dobre do zabawienia się i z reguły szybko porzucano, zwłaszcza gdy związek wydawał owoce, za które poniewczasie srogo karano wyłącznie dziewki. Marii byłoby szkoda, gdyby jakiś pozbawiony skrupułów młodzian uwiódł jej pokojówkę, dlatego postanowiła oboje nauczyć rozumu.
Jej zamiary były chyba oczywiste, gdyż Ludolf popatrzył na nią z taką miną, jakby za chwilę miał stoczyć z góry przegraną walkę.
– Pani, zapewne macie o nas złe mniemanie, ale pozwólcie się zapewnić, że nie jest tak, jak myślicie.
Ischi wyszła naprzód i chwyciła strzemię Marii.
– Pani, proszę, nie gniewajcie się! Ludolf i ja się kochamy, a jeśli Bóg zechce, to się pobierzemy.
– Obiecał ci to, żebyś mu się oddała? – spytała Maria szyderczo. Ischi energicznie pokręciła głową.
– Nie, pani. Ludolf niczego takiego ode mnie nie żądał. Jestem tak samo nieskalana jak w dniu swoich narodzin. Niech zbada mnie akuszerka, jeśli mi nie wierzycie.
Maria nie zobaczyła fałszu w oczach pokojówki, dlatego rysy jej twarzy złagodniały, a na ustach pojawił się nawet cień uśmiechu. Ludolf zauważył, że gniew pani mija, z wyraźną ulgą podszedł więc do ukochanej i objął ją ramieniem.
– Pani, przysięgam wam, że dotknę Ischi dopiero wtedy, gdy zostanie moją żoną. Nie będzie łatwo zdobyć od moich rodziców zgody na małżeństwo, ale jeśli z nimi porozmawiacie, będą musieli ją wyrazić.
– Tak, pani; proszę, zróbcie to dla mnie! Czy przez te wszystkie lata nie służyłam wam wiernie? – Łzy napłynęły dziewczynie do oczu, gdyż wiedziała, jak beznadziejna jest jej miłość.
Maria jednak uważała, że oboje bardzo do siebie pasują. Ischi była niewysoka i drobna, a jej kształtną twarzyczkę o dużych niebieskich oczach okalały jasne włosy. Ludolf przerastał ukochaną zaledwie o pół głowy, miał szczupłą sylwetkę, choć już teraz widać było, że z czasem nabierze ciała i zmężnieje. Jego palce, którymi potrafił wyczarować na tokarce prawdziwe dzieła sztuki, pozostaną jednak smukłe i giętkie. Miał bardziej szczerą niż urodziwą twarz, a z oczu dało się wyczytać, że można na nim polegać.
– Dobrze, wstawię się zatem w waszej sprawie, choć nie cieszy mnie, że prędzej czy później będę musiała się rozejrzeć za nową pokojówką.
Maria skinęła głową, jakby chciała w ten sposób wzmocnić swoje słowa, zaś rozpromienione szczęściem twarze kochanków utwierdziły ją w przekonaniu o słuszności podjętej decyzji. Nie chciała jednak zbytnio ułatwiać im sytuacji.
– Najpierw muszę być jednak pewna, że wasza sympatia to stałe uczucie. Jeśli za rok ciągle będziecie czuli do siebie miłość, sama wyprawię wam wesele. Do tego czasu będziecie się spotykać w przyzwoitych miejscach i nie chcę usłyszeć o was ani jednego złego słowa. Zrozumiano?
Ischi chwyciła dłoń Marii i przycisnęła ją do ust.
– Dziękuję wam, pani! – krzyknęła z takim entuzjazmem, jakby Maria pozwoliła jej na natychmiastowy ślub. Również Ludolf podziękował wylewnie, przysiągł uszanować wolę Marii i spotykać się z ukochaną wyłącznie za zgodą pani.
Kasztelanka gestem dłoni przerwała ich podziękowania.
– Teraz dajcie sobie buziaka i wracajcie do swoich obowiązków. Ojciec Ludolfa chętniej zgodzi się na ożenek, jeśli praca będzie uskrzydlać jego syna.
– Macie rację, pani. Rzeczywiście muszę się spieszyć, jeśli chcę wykonać dziś wszystkie moje zadania – Ludolf energicznie przyciągnął Ischi do siebie, pocałował ją w usta i dziarskim krokiem ruszył w kierunku miasta.
Dziewczyna przez chwilę patrzyła za nim, po czym zakłopotana spojrzała na Marię.
– Proszę, wybaczcie mi, pani, że nie porozmawiałam z wami wcześniej. Przecież wiem, jakie macie dobre serce.
– O, potrafię też być zła – odparła Maria z uśmiechem. – Teraz chodź już do domu, chyba że wolisz, bym to ja sama rozpinała haftki mojej jeździeckiej sukni.
W tym momencie przyszło jej na myśl, że to Michał mógłby ją rozebrać. Zaczęła żałować, że z nim nie pojechała.
Ischi trzymała się strzemienia pani, żeby nie zostać w tyle, ale nawet wznosząca się w górę droga do grodu nie sprawiła, że zabrakło jej tchu, ponieważ Maria powstrzymywała Zajączka, dostosowując chód klaczy do kroku służącej. Kiedy skręciły na dziedziniec, ujrzały cztery młode służki siedzące i plotkujące w cieniu wieżyczek wznoszących się nad bramą wjazdową. Maria przyjrzała się każdej z dziewcząt, zastanawiając się, która nadawałaby się na następczynię Ischi. Wybór nie będzie łatwy, ponieważ Ischi to prawdziwa perła i nieprędko znajdzie się jej podobną. Dlatego Maria była zadowolona, że ma jeszcze czas na wyznaczenie i przyuczenie innej dziewki.
– Czy mój mąż już wrócił? – zawołała w stronę służących, które ciągle jeszcze chichotały, nie mogąc się uspokoić.
– Oczywiście, że tak, pani. Kazał wam przekazać, że czeka na was w sypialni – rzuciła jedna figlarnie.
– Zatem nie pozwolę mu na siebie czekać. – Maria podjechała do ławeczki przy murze, po czym zsiadła z konia bez niczyjej pomocy. Rzuciła cugle jednej ze służących. – Zaprowadź moją klacz do stajni i przekaż ją stajennemu.
Dziewczyna dygnęła, ostrożnie chwyciła cugle i popatrzyła na Zajączka z taką nieufnością, jakby klaczka w każdej chwili mogła ją ugryźć. Maria oddaliła się z uśmiechem i pospieszyła w kierunku schodów do głównego budynku. Ischi dotrzymywała kroku swojej pani, obie nie zauważyły jednak, jak zza narożnika budynku wyszła ciemno ubrana kobieta w średnim wieku, która wrzasnęła na służące:
– Do roboty, parszywe nieroby! Chyba zapomniałyście, co wam zleciłam! Z twarzy czterech dziewcząt znikła cała radość, ustępując miejsca przerażeniu.
– Nie, pani Margo, my... – wyjąkała jedna.
Ochmistrzyni Sobernburga uniosła ramię, jakby chciała uderzyć dziewczynę.
– Nie pyskuj mi tu, tylko do roboty, inaczej poczujesz moją ciężką rękę! Co ta chabeta tu robi? O nią niech zatroszczą się stajenni.
– Pani kazała mi zaprowadzić Zajączka do stajni – broniła się służąca z cuglami w dłoni.
– To czego tu jeszcze sterczysz? – spytała groźnie ochmistrzyni. – Jeśli dalej będziecie mleć jęzorami na dziedzińcu, zamiast robić to, co wam kazałam, zastąpię was pilniejszą czeladzią!
Cztery dziewczyny rozpierzchły się w różne strony, żeby zejść przełożonej z oczu, podczas gdy ona sama błądziła wzrokiem po oknach, za którymi znajdowały się komnaty pani i pana. Ochmistrzyni ściągnęła usta. Państwo prowadzili próżniacze życie, oczywiste więc, że służki musiały być leniwe i krnąbrne.
Tymczasem Maria dotarła do sali rycerskiej i już miała ruszyć w stronę schodów, żeby przejść po nich do swoich komnat, kiedy ujrzała Michała. Zamyślony siedział na krześle przy końcu stołu i wlepiał wzrok w pergaminowy zwój.
– Co się stało? Złe wieści?
Michał wypuścił z płuc powietrze i pokiwał głową.
– Powinienem czuć się zaszczycony. Wczoraj był tu posłaniec od palatyna i przyniósł ten list. Pan Ludwig rozkazuje mi przez zimę uzbroić oddział żołnierzy i na wiosnę wyruszyć z nim na Czechy.
Maria wsłuchiwała się w jednostajny oddech męża u swego lewego boku i westchnęła cicho. Miała Michałowi tyle do powiedzenia, ale nie chciała go budzić, ponieważ następnego ranka miał wyruszyć na wojnę, więc potrzebował możliwie najwięcej sił. Ona nie zmruży oka tej nocy, a czeka ją jeszcze wiele kolejnych, pełnych smutku i trosk. Podczas dziesięciu lat małżeństwa nie rozstawali się na dłużej niż na dwa lub trzy dni. Opuszczenie przez Michała grodu bez żony było dla niej jak wyprawa w nieznane.
Przez otwarte okno wpadało do komnaty światło księżyca i oświetlało ją jaśniej niż pochodnia. Srebrzysty blask leżał na dużych, wypełnionych po brzegi skrzyniach, świadczących o bogactwie kasztelańskiej pary. Nie padał jednak na wyłożone drewnem ściany za łóżkiem, co sprawiało, że były ciemniejsze niż noc. „Czarne jak śmierć” – przemknęło Marii przez głowę. Szybko odwróciła się w stronę Michała. Jego sylwetka rysowała się wyraźnie na tle okna. Łoże, w którym leżeli, było wystarczająco obszerne dla dwóch osób lubiących mieć dużo miejsca. Maria kazała je sporządzić zaraz po tym, jak tu zamieszkali, nie była bowiem przyzwyczajona do spania blisko drugiego człowieka. Tej nocy jednak pragnęła, żeby oboje leżeli wtuleni w siebie, jak wiele innych par, a nie na odległość wyciągniętego ramienia. Nie śmiała się jednak przysunąć do męża, bo nie chciała go obudzić.
Gdy już zamierzała ostrożnie wrócić do poprzedniej pozycji, Michał zrobił się niespokojny. Chrapnął krótko i donośnie, po czym zbudził się przestraszony wydanym przez siebie odgłosem. Gdy ujrzał siedzącą obok żonę, przysunął się do niej i położył rękę na jej udzie. Jego dotyk palił skórę Marii jak ogień.
– Nie chciałam cię obudzić, Michale – szepnęła.
Przyciągnął ją do siebie, ujął kosmyk jej długich włosów i owinął go sobie wokół palca wskazującego. Chociaż od czasów wędrówki Marii jej loki znacznie pociemniały, teraz w świetle księżyca lśniły niczym czyste złoto. Jej twarz wciąż jeszcze była tak łagodna i ładna, że mogłaby stanowić wzór do wizerunku Najświętszej Panienki.
– Wiesz, Mario, że nie byłaś nigdy piękniejsza niż teraz? – Oczy Michała rozbłysły pożądaniem, kiedy wypowiadał te słowa. Była jego żoną, miał ją opuścić po wschodzie słońca, nie wiedząc, czy kiedykolwiek jeszcze będzie mógł ją przytulić.
Maria z żalem uniosła ręce.
– Oddałabym całą moją urodę, żebyś mógł zostać ze mną! Michał ze zdecydowaną miną pokręcił głową.
– Nie zgodziłbym się na to, bo chcę się cieszyć myślą o powrocie do mojej pięknej żony.
Maria ze smutkiem opuściła głowę.
– Przykro mi, że nie jestem kobietą, na jaką zasługujesz.
– Co też ci przyszło do głowy? Jesteś najlepszą rzeczą, jaka przytrafiła mi się w życiu. Utrzymujesz porządek w moim domu, wspierasz mnie w moich obowiązkach, dajesz mi w łóżku rozkosz, o jakiej inni mężczyźni mogą tylko pomarzyć. Jak mógłbym się tobą nie cieszyć? – W jego głosie pojawiła się nutka lekkiego rozdrażnienia.
Maria tego nie dostrzegła. Przytuliła się do męża, próbując powstrzymać wzruszenie.
– Smutno mi, bo nie mogę dać ci dziecka, Michale. Kiedy wrócisz, wynajdę ci służkę, z którą spłodzisz spadkobiercę.
– Mówisz tak, jakbym kiedykolwiek mógł pomyśleć o innej kobiecie! – Zaśmiał się swawolnym młodzieńczym śmiechem i pocałował ją w jedną z różanych brodawek, widocznych w wycięciu koszuli. Zanim Maria zdążyła zareagować, Michał położył się na niej i delikatnie rozsunął jej uda.
– No, moja piękna, podaruj mi raz jeszcze swoją namiętność, żebym wiedział, co mnie czeka, gdy wrócę.
– Dlaczego palatyn musi wysyłać akurat ciebie? – Maria nie była w nastroju do miłosnych igraszek, kiedy jednak Michał delikatnie zaczął gryźć ją w ucho, nie potrafiła mu odmówić. Nie chciała pozbawiać męża przyjemności. Gdy w nią wchodził, poczuła wzrastające podniecenie. Powiedziała sobie, że czeka ich długie rozstanie, dlatego oboje powinni mieć co wspominać. Michał był silnym i wytrwałym, ale też delikatnym kochankiem, potrafiącym sprawie kobiecie przyjemność. Maria objęła męża mocno, zachęcając go cichymi krzykami, i poczuła, jak zalewa ją fala pożądania – wydawało jej się, że silniejszego niż kiedykolwiek.
Później leżał obok niej, dysząc, zaś jego ciało pulsowało jeszcze podnieceniem. Wtedy objęła go i jeszcze raz pocałowała.
– Jaka szkoda, że musisz wyruszać akurat teraz!
– To ważne zadanie, Mario, i zaszczyt dla mnie, że palatyn Ludwik właśnie mnie powierzył dowództwo nad oddziałem. Nawet szlachta, która będzie mi towarzyszyć ze swoją świtą, musi słuchać moich rozkazów i uznać mnie za swojego wodza.
W wieku trzydziestu sześciu lat Michał był jeszcze wystarczająco młody, by cieszyć się perspektywą zbliżającej się wojny. Mniej myślał o czekających go krwawych walkach, więcej o rozgłosie i zaszczytach. Chociaż wróg, na którego ruszał, znany był ze swych podstępów i okrucieństwa, Michał ufał potędze cesarza oraz swojego palatyna.
– Już my im pokażemy, tym czeskim heretykom! Najpóźniej jesienią będzie po wszystkim i wrócę do ciebie – zapewnił żonę.
Maria skinęła głową bez przekonania.
– Oczywiście, masz rację. Ale do tego czasu będę bardzo tęsknić. Myślami wróciła do soboru sprzed dziesięciu lat, odbywającego się w jej rodzinnym mieście – Konstancji. Znowu ujrzała stos, na którym cesarz i biskupi spalili czeskiego magistra, Jana Husa. Ten płomień stał się zarzewiem o wiele większego pożaru, ale władcy Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego zrozumieli to znacznie później. Krótko po śmierci Husa wybuchło w Czechach wielkie powstanie, podczas którego zwolennicy magistra przegonili i wybili rycerzy próbujących je stłumić. Po odniesieniu pierwszych zwycięstw husyci nabrali wiatru w żagle i wielokrotnie pustoszyli nie tylko te części Czech, które pozostały wierne cesarzowi Zygmuntowi – będącemu przecież także królem całego państwa – ale i sąsiednie kraje. Do tej pory nikomu nie udało się pokonać powstańców. Z roku na rok husyci nabierali więc coraz więcej odwagi, aż doszło do tego, że swojemu monarsze, który oprócz diademu Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego odziedziczył również kilka innych koron, odmówili prawa do czeskiego tronu.
Maria czuła, że strach o męża okrywa jej duszę niczym szara chusta.
– Bądź ostrożny, Michale! Cesarzowi Zygmuntowi wiele już razy nie udało się ujarzmić husytów. Skąd wiesz, że tym razem mu się powiedzie?
Michał odegnał jej wątpliwości uśmiechem.
– Jak możesz w to wątpić, skarbie? Przecież ja tam będę. – W jego głosie było tyle pewności siebie, że Maria mimo woli musiała się uśmiechnąć i zrobiło jej się lżej na sercu. Pocałowała męża w czubek nosa i ułożyła jego głowę na swoich piersiach.
– Śpij teraz, kochany, żebyś jutro rano podczas wymarszu nie był zmęczony.
– Mam nadzieję, że obudzę się wystarczająco wcześnie, żeby jeszcze raz cię poczuć pod sobą – odparł radośnie.
Kiedy jednak obudził się następnego ranka, słońce stało już nad horyzontem, a z dziedzińca dobiegał hałas, jaki czynili mężczyźni siodłający konie i zaprzęgający woły do wozów. Przepraszająco uśmiechnął się do Marii i zaczął z nią żartować, myjąc twarz i ręce. Kiedy chciała wyjść z sypialni, spojrzał z zadowoleniem na jej pośladki.
– Już się cieszę na powrót.
– Ja też.
Maria wyszła naprzeciw służącej, która wchodziła po schodach, i przejęła od niej ciężką tacę, żeby własnoręcznie podać Michałowi śniadanie.
– Bądź ostrożny i uważaj na siebie. Ja... – stłumiła łzy, próbując się uśmiechać tak samo odważnie jak on.
Michał dał jej czułego prztyczka w nos.
– Przecież zawsze jestem ostrożny, kochanie. Poza tym niebezpieczeństwo nie jest już tak wielkie jak wcześniej, bowiem Jan Žižka, ten straszny przywódca husytów, padł ofiarą dżumy. Z jego następcą, tym grubiańskim Prokopem, bez trudu sobie poradzimy.
Maria uważała, że mąż zbyt lekkomyślnie podchodzi do tej wojny. Czechy leżały wprawdzie na drugim końcu cesarstwa, ale plotki stamtąd docierały nawet do Palatynatu i wcale nie wyciszały paniki. Mówiono, że Czesi są prawdziwymi bestiami, nie szczędzą nawet dzieci będących jeszcze w łonach matek; ponadto powstańcy wielokrotnie zmuszali cesarskich do ucieczki i zabijali każdego, kto wpadł im w ręce. Gdy powtórzyła to Michałowi, spojrzał na nią z pobłażliwym uśmiechem.
– Z mojej dzielnej Marii, która kiedyś stawiła czoło takim panom, jak graf von Keilburg, a nawet sam cesarz, zrobiła się mała bojaźliwa dziewczynka! Wrócę, obiecuję ci! Myślisz, że pozwolę, by przeszkodziła mi w tym garstka nędznych Czechów? Pojedziemy tam, pobijemy ich, sprawimy, że Zygmunt wróci na tron, i zanim się obejrzysz, znowu będę w domu.
– Obyś miał rację – westchnęła kolejny raz, po czym zmusiła się, by przybrać optymistyczny wyraz twarzy. – Życzę ci, żeby dopisało ci ogromne szczęście, skarbie, i mam nadzieję, że nie zapomnisz o mnie podczas tej rozłąki.
Michał popatrzył na żonę, kręcąc głową, pocałował ją i delikatnie pogłaskał po czole.
– Nie da się o tobie zapomnieć, kochanie. No, muszę się pospieszyć, bo moi ludzie już się zbierają na dziedzińcu.
Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Rzeczywiście – piechota formowała już szyk. Byli to silni, wytrzymali mężczyźni, przyzwyczajeni do niewygód. Nosili grubo tkane, szare koszule wojskowe, ledwo zakrywające talie, które od prostych chłopskich płótnianek różniły się jedynie naszytym herbem przedstawiającym lwa Palatynatu. Pod spodem mieli skórzane kaftany obszyte żelaznymi kółkami, służące do ochrony przed ciosami wroga. Głowy nakrywali zazwyczaj kutymi rogatymi hełmami, bardzo przypominającymi garnki.
Kowal, który sporządził te hełmy, dotychczas zarabiał na chleb wytwarzaniem i naprawianiem przedmiotów codziennego użytku. Ponieważ w Rheinsobern nie było płatnerza, Michałowi nie pozostało nic innego, jak zlecić wykonanie broni i zbroi temu człowiekowi. Jeszcze bardziej złościł kasztelana fakt, że żołnierski ekwipunek musiał być opłacony z prywatnej szkatuły jego i Marii, ponieważ od palatyna Ludwika przyszedł jedynie rozkaz, by wystawić uzbrojony oddział – władca nie przekazał Michałowi potrzebnych na to środków. Mimo to młody dowódca dołożył wszelkich starań, by nie zawieść swego pana, chociaż wieści, jakie od niego otrzymał, okazały się nad wyraz niepomyślne.
Wbrew temu, co robił dotychczas zawsze, Michał nie powiedział Marii, jak fatalna była sytuacja we wschodnich częściach kraju. Górnemu Palatynatowi, położonemu tuż przy czeskiej granicy i nominalnie podlegającemu Ludwikowi, lecz zarządzanemu przez jego kuzynów, Jana i Ottona, po raz kolejny groziła napaść ze strony husytów. Również w Saksonii, Frankonii i Austrii ludzie drżeli przed tymi chłopskimi wojownikami, którzy chcieli pomścić swego duchowego ojca, męczennika Jana Husa, i zrzucić jarzmo niemieckich baronów. Niczym szarańcza husyci atakowali sąsiednie kraje, nie pozostawiając za sobą nic prócz spalonej ziemi.
– Przyjdzie czas, że z tym skończymy!
– Z czym? – Dopiero pytanie Marii wyrwało Michała z zadumy. Uświadomił sobie, że ostatnią myśl wypowiedział na głos.
– Z tą czeską rewoltą! – uśmiechnął się, ale jego oczy pozostały smutne. – Zejdźmy na dół.
W zbrojowni czekał już na niego Timo, starszy krępy mężczyzna z białą blizną na twarzy, biegnącą przez czoło, nos i prawy policzek. Miał towarzyszyć swemu panu podczas wojennej wyprawy jako wachmistrz i kwatermistrz. Na razie jeszcze pełnił, jak zwykle, obowiązki rękodajnego, przyniósł więc zbroję Michała i pomógł mu ją założyć. Maria także zapinała skórzane pasy i wyciągała tkaninę ubrania spod spodu. Jako dowódca straży Rheinsobern Michał miał prawo nosić zbroję rycerską. Podczas tej wyprawy zrezygnował jednak z niewygodnego pancerza i przywdział sięgającą ud kolczugę ze stalowym napierśnikiem. Jego skórzany kubrak i nogawice nabite były stalowymi nitami, które miały ochraniać kończyny, na głowę zaś założył hełm z zasłoną na kark. Kiedy wbił już się w to wszystko, pomachał rękami i przespacerował się w tę i z powrotem, żeby sprawdzić, czy może się w tej zbroi swobodnie poruszać. Maria patrzyła na męża spod oka, uśmiechała się przez chwilę w zamyśleniu, po czym natychmiast znowu spoważniała. Michał wydał jej się podobny do tych legendarnych bohaterów wojennych, o których śpiewali wędrowni śpiewacy. Tymczasem podczas bitwy nie chodziło przecież o wygląd i zbroję, ale o doświadczenie. Mimo udziału w kilku wyprawach, które odbył na początku swojej służby u palatyna, tego właśnie jednak Michałowi brakowało.
„Nie doceniasz własnego męża” – złajała się Maria w duchu. Żeby nie utrudniać rozstania, podała mu rękę, uśmiechnęła się do niego, by dodać mu odwagi, i odprowadziła do obszernej sieni, gdzie zebrali się towarzyszący Michałowi rycerze i dowódcy. W ostatnich latach to surowe, zimne pomieszczenie przekształcono w reprezentacyjną i jednocześnie przytulną salę. Tego dnia jednak, mimo wyszywanych arrasów na ścianach, trofeów i tkanych dywanów, sień robiła na Marii wrażenie miejsca wyjątkowo niegościnnego i chłodnego. Dlatego ucieszyła się, kiedy mąż zwołał wszystkich do wyjścia. Na dziedzińcu, z jednej strony ograniczonym zbrojownią, z drugiej głównym budynkiem mieszkalnym, roiło się od ludzi. Ledwie starczyło między nimi miejsca na pięć dużych wozów i konie rycerzy.
Uzbrojona przez Michała piechota przed chwilą otrzymała długie piki, które podczas marszu piechurzy mieli nieść na ramieniu. Kasztelan skinął im dłonią z uśmiechem. W ciągu ostatnich kilku dni rozmawiał z każdym ze swoich ludzi i wierzył, że może na nich polegać. Inaczej sytuacja się miała z czternastoma rycerzami, podporządkowanymi mu jednoznacznie z rozkazu palatyna, oraz z ich świtą. Niektórzy z tych szlachetnie urodzonych panów wyraźnie dali Michałowi do zrozumienia, że służba u dowódcy straży, który wywodzi się z mieszczaństwa, nawet jeśli jest panem grodu, była im nie w smak. Dlatego też ich ludzie nie chcieli raczej słuchać rozkazów wydawanych przez niego lub jego podlegających mu dowódców. Michał pomyślał, że musi rozwiązać ten kłopot podczas marszu. Pękał z dumy, że to właśnie jego palatyn wybrał na dowódcę, dlatego nie uśmiechało mu się oddanie pałeczki komuś innemu.
Maria podeszła do męża, kiedy rozglądał się po zebranych i wozach. Przytuliła się do niego i obdarzyła go swoim najsłodszym uśmiechem.
– Jesteś pewny, że nie powinnam pojechać z tobą kawałek? Tylko jeden albo dwa dni drogi?
Michał uśmiechnął się i pokręcił głową.
– Lepiej będzie, jeśli zostaniesz. To by było niesprawiedliwe wobec innych, którzy musieli zostawić swoje rodziny. Poza tym wolałbym kierować oczy na moich podwładnych, a nie na twoje wdzięki.
Żartował, ale zrozumiała, co miał na myśli. Chciał na samym początku odnaleźć najbardziej uciążliwą osobę i przytrzeć jej nosa. Żona nie mogła mu w tym przeszkadzać.
– Masz rację. Lepiej, gdy będziesz miał wszystkich na oku, ponieważ nie wszyscy są gotowi dobrze ci służyć.
Nie mówiąc głośno, o kogo jej chodzi, Maria ruchem głowy wskazała Falka von Hettenheima, zarozumiałego i wyniosłego rycerza, dla którego liczyło się jedynie szlacheckie pochodzenie, i to od wielu pokoleń. Już od dnia przyjazdu, gdy tylko znalazł się wśród swoich, obgadywał Michała, nazywając go gospodarzyną i parweniuszem, nieudacznikiem. Maria usłyszała te słowa i ze wszystkich sił musiała się powstrzymywać, żeby nie dopaść tego pyszałkowatego gbura i nie wygarnąć mu przy wszystkich – zupełnie nie jak na damę przystało – co o nim sądzi. Było tajemnicą poliszynela, że Michał przyszedł na świat jako piąty z kolei syn szynkarza z Konstancji, a nie jako potomek rycerza, udowodnił jednak palatynowi swoją wartość i za swe zasługi został nagrodzony obecnie sprawowaną funkcją.
Tymczasem rycerz Falko był przekonany, że ludźmi o niższym pochodzeniu może pomiatać jak pańszczyźnianymi chłopami. Dzień wcześniej zaczaił się na Marię w korytarzu, zaciągnął ją do komnaty niczym pierwszą lepszą sługę, podciągnął jej spódnicę i zaczął pocierać swoimi biodrami o jej uda. Dopiero gdy zwolnił chwyt, żeby rozpiąć spodnie, zdołała mu się wyrwać. Do tej pory brzmiały jej w uszach jego przekleństwa, tak samo jak słowa, że taka kurwa jak ona nie powinna się ruszać bez pozwolenia. Przez jakiś czas zastanawiała się, czy opowiedzieć Michałowi o tym zajściu, czy lepiej trzymać buzię na kłódkę. W końcu zdecydowała to przemilczeć. Obaj panowie mieli wspólnie wyruszyć na wojnę, Maria nie chciała więc prowokować kłótni.
Michał dostrzegł zaciśnięte usta żony i wziął ją w ramiona.
– Nadszedł czas, mój skarbie. Życzę ci wszystkiego najlepszego. Życz mi tego również!
– Czynię to z całego serca. Już teraz za tobą tęsknię! – Odwzajemniła jego czułości, pocałowała go w usta i odeszła do tyłu. Timo przyprowadził Michałowi konia, silnego gniadego wałacha, wprawdzie nieco drobniejszego niż bojowe rumaki rycerzy, za to bardziej wytrzymałego i szybszego. Kasztelan lekko wskoczył na siodło, prawą rękę ujął cugle, lewą zaś podniósł w górę, żeby zwrócić na siebie uwagę zebranych.
– Wyruszamy. Wznieśmy okrzyk na cześć naszego palatyna!
Jego piechota potrząsnęła pikami i wrzasnęła: „Hurra!”; pozostali wydobyli z siebie jedynie słabe echo tego okrzyku.
Później jeden po drugim ustawili się w kolumnę, na czele której jechał Michał. Falko von Hettenheim wyraźnie zmuszał się do tego, żeby ustępować miejsca nieszlacheckiemu dowódcy, tak jednak kierował koniem, że łeb zwierzęcia niemalże dotykał nogi Michała. Wzrok rycerza przesunął się po Marii, po czym zatrzymał się na plecach jej męża. W oczach Hettenheima malowały się zawiść i pogarda, ponieważ odruchowo porównał piękną kasztelankę ze swoją ociężałą i nieładną żoną, która od dawna już go nie podniecała. Nie mógł jej porzucić, gdyż była córką hrabiego Rumpolda von Lauensteina, cenionego poplecznika i bliskiego doradcy palatyna.
Gdyby ten szynkarski bękart jadący przed nim był zwykłym chłopem lub ubogim mieszczaninem, zarżnąłby go na miejscu, a potem wziąłby jego żonę i tak długo sobie na niej używał, aż by mu się znudziła! Tymczasem musiał zaspokajać swoje żądze z nierządnicami ciągnącymi za wojskiem i wieśniaczkami, z którymi mógł zabawiać się do woli. Po bitwie zaś odbije sobie straty na tym, co przypadało zwycięzcy. Podobno czeskie kobiety odznaczały się urodą, do syta więc skorzysta z ich wdzięków, bez względu na to, czy będzie musiał je brać przemocą, czy oddadzą mu się same.
Pogrążony w rozmyślaniach, puścił luźno lejce, a jego koń odszedł do tyłu, aż zrównał się z rumakiem rycerza Godewina von Berga.
Godewin, przyjaciel Falka jeszcze z lat młodzieńczych, dźgnął go lekko ostrogą i wyszczerzył zęby spod podniesionej zasłony przyłbicy.
– Co taki zamyślony?
– Myślałem o babach, których dosiądę w czasie podróży – odpowiedział rycerz Falko zgodnie z prawdą.
– Mam nadzieję, że starczy ich dla nas obu. Ten gospodarski chłopek roztropek tam na przedzie był zbyt wytworny, żeby zatroszczyć się o dziwki dla wojska – Godewin westchnął z rezygnacją.
Falko zarechotał złośliwie.
– Może pan wielki kasztelan z rynsztoka przestraszył się, że jego żoneczka wmieszałaby się w szeregi sprzedajnych dziewek. Jak wiadomo, zanim ją poślubił, była wędrowną nierządnicą. Zachodzę w głowę, dlaczego nasz palatyn osadził w kasztelańskim grodzie w Rheinsobern coś tak brudnego i pozbawionego honoru.
– Może pani Maria podnosiła kieckę przy odpowiednich osobach? W końcu kąsek z niej, jakich nie spotyka się codziennie. Też bym ją chętnie odwiedził między udami.
Słowa Godewina w takim stopniu spotęgowały żądzę Falka, że boleśnie ucisnął go sączek.
– Najchętniej od razu bym zawrócił i po sam rdzeń wbił w nią moją najsilniejszą część ciała.
Godewin odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się.
– Chyba nie chcesz mi wmówić, że masz kość w miejscu, gdzie innym mężczyznom wisi kawał mięsa?
– Na pewno mam tam więcej niż ty.
Rycerz Falko wyszczerzył zęby i spiął ostrogami konia, aż ponownie zrównał się z gniadoszem Michała. W jego mniemaniu, Godewin był mocnym w gębie głupcem, a gdy robiło się gorąco, niczym pies podwijał ogon przed tym napuszonym, pozbawionym rangi i imienia kasztelanem. Żółtodziób jeszcze nie pojął, że na wojnie chodzi przede wszystkim o własną sławę, a tej on – Falko von Hettenheim – nie odda jakiemuś synowi szynkarza. Nawet jeśli sam palatyn stukrotnie obwoła go dowódcą.
Kiedy Michał ujrzał przed sobą cień konia, odwrócił się do Falka i z wyrazu jego twarzy czytał jak z książki. Nawet nie jak z książki, gdyż czytania i pisania nauczyła go dopiero Maria i nadal jeszcze odcyfrowanie kilku linijek sprawiało mu trudności. Kasztelan wiedział, że Falka wręcz zżerała wściekłość, ponieważ musiał słuchać człowieka, który jego zdaniem był nikim. Hettenheim nie mógł jednak zmienić tej sytuacji, gdyż razem ze swoim giermkiem, dwoma konnymi i pięcioma źle wyposażonymi łucznikami dołączył do oddziału, gdy palatyn dawno mianował już Michała dowódcą. Dlatego na razie nie miał innego wyjścia, jak tylko się podporządkować.
Michał był z kolei przekonany, że będzie musiał forsować swoje decyzje u Hettenheima i innych rycerzy, i wiedział, że nie będzie łatwo. Dla własnego bezpieczeństwa postanowił umocnić własną pozycję, i to jeszcze przed pierwszymi walkami. Poza tym inna rzecz nastręczała mu trosk. Taka duża siła zbrojna, jak jego oddział, powinna zaokrętować się na kilku większych barkach reńskich, dopłynąć do ujścia Menu i stamtąd przedostać się w górę rzeki na małych promach ciągnionych przez konie z brzegu. W ten sposób mogliby wygodnie pokonać trzy czwarte trasy szlakiem wodnym i oszczędzić sił zarówno ludzi, jak i zwierząt. Ale taka droga trwałaby dwa razy dłużej niż ta, którą obrał. A przecież rozkaz palatyna brzmiał, by jak najszybciej dołączyć do armii cesarza Zygmunta w Norymberdze.
Mimo kłopotów, jakie zapewne przyniesie czekający ich marsz, Michał był dobrej myśli. Miał wozy w znakomitym stanie, po brzegi wypełnione jedzeniem i bronią, nie trzeba będzie więc tracić czasu na zdobywanie prowiantu. Co prawda zapasy te przeznaczone były tylko dla niego i jego piechurów, ale pewnie będzie musiał żywić także rycerzy i ich świtę, gdyż ci prowadzili ze sobą zazwyczaj tylko jednego albo dwa juczne konie, które niosły na grzbietach cały dobytek szlacheckich panów. Nadzieja, że jego wspaniałomyślność ułatwi rycerzom pogodzenie się z rozkazami takiego dowódcy, nieco uspokajała kasztelana.
Jadąc, błądził wzrokiem po towarzyszącej mu szlachcie, która w nieładzie ciągnęła za nim niczym stado kurcząt, nie zważając na resztę wojska, i zadawał sobie w duchu pytanie, który z nich ustąpi pierwszy. Falko von Hettenheim na pewno nie, prędzej Godewin von Berg, którego postawa i mina zdradzały, jak bardzo niepewnie się czuł. Michał z uśmiechem na twarzy skinął głową w kierunku tego ostatniego i stwierdził, że młodzieniec odwzajemnił co prawda jego pozdrowienie, ale nieśmiało.
Maria stała na dziedzińcu, dopóki ostatni wóz nie wytoczył się za bramę, a na kamiennych płytach ucichło skrzypienie kół z metalowymi obręczami. W końcu już tylko leżące gdzieniegdzie końskie łajno świadczyło jeszcze o tym, że z tego miejsca wyruszyło niedawno na wojnę dwustu wojowników. Objęła się ramionami, ponieważ zimno jej się zrobiło na myśl o tym, co może przytrafić się jej ukochanemu i jego ludziom w dalekich Czechach. Jaki los ich czekał: krótka, przynosząca sławę wyprawa i szczęśliwy powrót do domu – czy może śmierć?
Wzdrygnęła się, by odpędzić mroczne myśli, które chciały nią zawładnąć, po czym z niechęcią wróciła do podszytych wiatrem komnat Sobernburga. Chociaż mieszkała tu od ponad dziesięciu lat, tego dnia bardziej niż kiedykolwiek czuła, że nigdy tak naprawdę nie zadomowiła się w Rheinsobern. Gdyby nie fakt, że dzieliła z Michałem wszystkie radości i troski, i że oboje starali się, jak mogli, uprzyjemnić sobie życie, nigdy tak długo by tu nie wytrzymała. Wspierali się nawzajem i udało im się doprowadzić do rozkwitu miasteczka leżącego u stóp zamku, tak że przynosiło palatynowi trzy razy większy dochód niż za rządów poprzedniego kasztelana. Ich własny majątek rósł razem z zamożnością miasta. Maria z czasem nie pamiętała już, które winnice, zagrody chłopskie i domki należały do niej. Większość rycerzy mieszkających w sąsiedztwie nie miała nawet połowy tego, co posiadali ona i Michał. Nawet teraz, choć musieli wydać na tę wyprawę dwanaście sakiewek po trzy tuziny złotych dukatów i wszystkie oszczędności z ostatnich trzech lat, zanadto nie zbiednieli. Nie było jej szkoda pieniędzy na broń, odzienie, mąkę, smalec, fasolę, wino i inne rzeczy, ponieważ mogły się one przyczynić do tego, że Michał cały i zdrowy wróci do domu. Był przy tym święcie przekonany, że wszystkie wydatki – nawet z nawiązką – zwrócą im się dzięki łupom wojennym. Maria nie do końca w to wierzyła, nie interesowało jej też, czy ukochany wróci pewnego dnia z pełnymi, czy z pustymi rękoma. Pragnęła jedynie zobaczyć go możliwie najprędzej.
Po kilku chwilach stania w zamyśleniu na dziedzińcu i wlepiania oczu w nicość, przypomniała sobie o swoich obowiązkach. Wzięła do ręki księgę rachunków, po czym zaraz ją odłożyła, gdyż myliła się w obliczeniach. Poszła więc do komnaty, gdzie stały skrzynie z ubraniami, pościelą, naczyniami oraz innymi rzeczami potrzebnymi w domu, i zaczęła wybierać przedmioty, które należało jak najszybciej zastąpić nowymi. Ta praca także jej nie szła. Na koniec przestała udawać przed samą sobą, że zachowuje się jak zawsze, i zawołała ochmistrzynię.
– Margo, powiedz Timowi, żeby osiodłał moją klacz! – Mówiąc to, przypomniała sobie, że Timo przecież pojechał z Michałem, szybko więc dodała: – Albo któremuś ze stajennych.
Marga skinęła głową i tak samo szybko i w milczeniu opuściła pokój, jak do niego weszła. Chwilę później Maria usłyszała jej głos rozbrzmiewający na dziedzińcu. Marga była energiczną kobietą, która potrafiła zmusić ludzi do posłuchu za pomocą kilku wymownych gestów i siły gardła, która mogłaby wzbudzić zazdrość każdego sierżanta.
Jeszcze za poprzedniego kasztelana służyła na zamku Sobernburg jako ochmistrzyni. Była bardzo sumienna i znała się na wszystkim, co należało do jej obowiązków, dlatego Maria postanowiła ją zatrzymać. Z żalem jednak stwierdzała, że po tych wszystkich latach stosunki między nią a Margą nadal pozostawały chłodne. Trochę było jej z tego powodu smutno, gdyż miała nadzieję nawiązać podobną relację, jaka łączyła panią Matyldę von Arnstein z jej klucznicą. Z kobietą pokroju Gudy Maria mogłaby nie tylko rozmawiać o sprawach związanych z prowadzeniem domu, lecz o wszystkich osobistych sprawach. Mogłaby dzielić z nią smutki i radości.
Akurat teraz Maria potrzebowała osoby, której mogłaby się wyżalić. Powstanie trwało już ponad sześć lat i mimo zniesienia w cesarstwie fenigów czeskich oraz angażowania wojsk, które rok w rok wyruszały przeciwko buntownikom, Zygmuntowi Luksemburskiemu nie udało się osiągnąć zauważalnej przewagi nad husytami.
Powrót Margi wyrwał Marię z ponurych rozmyślań.
– Klacz jest osiodłana.
Ochmistrzyni ukłoniła się, nie spojrzała jednak na swoją panią. Nigdy tego nie czyniła, ponieważ plotki na temat żony kasztelana i jego samego wzbudzały w niej trudną do przezwyciężenia niechęć do tej pary. Maria Adler nie była damą wysokiego stanu – gorzej nawet: nie była poważaną kobietą. Mówiono, że w młodości sąd skazał ją za nierząd i ukarał plagami. Marga na własne oczy widziała delikatne linie blizn na plecach pani. Mogły być jedynie śladami po sieczeniu rózgami. Ponieważ kasztelan również nie był szlachcicem, gdyż urodził się w rodzinie szynkarza, już od przeszło dziesięciu lat ochmistrzyni złorzeczyła losowi, że dwoje niegodnych ludzi wyniósł tak wysoko ponad ich stan, obdarzył bogactwem i uczynił władcami Rheinsobern. Marga z całego serca nimi gardziła, była jednak zmuszona pokonać złość i uginać kark przed byłą dziwką, ponieważ inaczej utraciłaby stanowisko, które pozwalało jej czuć się lepszą niż zwykły motłoch i nawet większość mieszczan z Rheinsobern. Maria nie zauważyła zaciśniętych ust sługi. Z ulgą wyszła na zewnątrz. Przynajmniej na jakiś czas musiała opuścić te mury, gdzie każdy kamień i każdy mebel przypominał jej Michała. Potrzebowała kogoś, z kim mogłaby porozmawiać. Dlatego miała zamiar odwiedzić jedyną osobę, która ją rozumiała: swoją przyjaciółkę Hiltrud, która z powodu zamiłowania do hodowli kóz zwana była w Rheinsobern i okolicy kozią ciotką. Maria mogłaby też iść na dół do miasta, do swojej kuzynki Hedwig, żony mistrza bednarskiego Wilmara Haftliego, oboje uważali ją jednak za kogoś w rodzaju świętej i nie rozumieli, że była zwykłym człowiekiem i także miewała swoje zmartwienia oraz potrzeby. W przeciwieństwie do Hedwig, Hiltrud nie tylko wysłucha żalów Marii, ale zrozumie jej sytuację i zrobi wszystko, żeby przegonić jej niepokój.
Korzystając z ławeczki, dosiadła Zajączka bez pomocy służącego i ruszyła w drogę. Gdy przemierzała główną ulicę miasta, mieszczanie kłaniali jej się w pas i witali ją z szacunkiem. Wesoło odwzajemniała pozdrowienia, choć wcale nie była w nastroju. Dwa razy nawet zatrzymała konia, żeby odebrać pisma z prośbami. Ostatecznie poczuła jednak ulgę, gdy wreszcie minęła bramę wjazdową.
Niedaleko miasta znajdowało się miejsce, z którego doskonale widać było trakt prowadzący od Renu na wschód. Maria ściągnęła cugle klaczy i popatrzyła w dal, a chmura pyłu pokazała jej miejsce, w którym znajdował się w tym momencie oddział Michała. Przez chwilę zastanawiała się, czy jednak go nie dogonić, żeby jeszcze raz wziąć męża w ramiona. Zrozumiała jednak, że w ten sposób wystawiłaby go jedynie na pośmiewisko towarzyszących mu rycerzy, i z ciężkim sercem porzuciła ten pomysł. Klacz o imieniu Zajączek, która dzięki częstym odwiedzinom u Hiltrud znała drogę na pamięć, pomogła jej podjąć decyzję, drepcząc dalej i bez zachęty ze strony Marii skręcając w kierunku domu przyjaciółki.
Kozia zagroda Hiltrud należała do największych w okręgu Rheinsobern. Składała się z wielu budynków o ścianach wzniesionych z muru pruskiego, dodatkowo ogaconych plecionką wiklinową obrzuconą gliną. Stajnia i stodoła zostały pokryte gontem, zaś okazały dom – jasnoczerwoną wypalaną dachówką. Na łące nieopodal pasły się dziesiątki kóz, a na innej młoda służąca pilnowała większego stada. Tomasz, mąż Hiltrud, pracował z dużą grupą chłopów i dziewek na polach należących do zagrody. Hiltrud stała na niewielkim zadaszonym ganku i ubijała masło. Nie przestała, kiedy Maria, podtrzymując się płotu ogradzającego ogród warzywny, zsiadła z konia. Kasztelanka przywiązała Zajączka do jabłoni stojącej między domem a sadem i pośpieszyła w stronę gospodyni.
– Hm! Świeże masło! Chyba przyszłam w samą porę.
Hiltrud zerknęła na przyjaciółkę i po raz kolejny stwierdziła, że od czasów soboru w Konstancji Maria nie zmieniła się ani odrobinę. Nawet może wyładniała. Ona sama z biegiem lat nabrała trochę ciała, na jej twarzy zaś pokazały się pierwsze zmarszczki. Ciągle jednak, mimo swojego wzrostu, uchodziła za ładną kobietę. Jej mąż, były pański pastuch, również ostatnio przybrał na wadze. Oboje byli poważanym małżeństwem, zadowolonym z siebie i z życia. Szczególnie cieszył ich fakt, że Bóg pobłogosławił ich gromadką dzieci, o czym Maria tak bardzo marzyła. Tu, w tym gospodarstwie z kozami, dzieci było sporo. Hiltrud urodziła ich siedmioro, z czego pięcioro przeżyło. Dwoje najstarszych, Michał i Maria, dla odróżnienia od swoich chrzestnych nazywanych Michasiem i Marysią, już bardzo pomagało w pracach gospodarskich, podczas gdy pięcioletnia Matylda pilnowała dwóch młodszych braciszków – Dietmara i Gisa.
Maria patrzyła, jak najmłodsza trójka bawi się przed wrotami stajni i nagle poczuła silne ukłucie zazdrości. Wydało jej się naraz, że los nazbyt hojnie obdarzył jej przyjaciółkę, podczas gdy ona nieustannie trapiła się tym, że do tej pory nie dała Michałowi spadkobiercy. Natychmiast skarciła się w duchu za takie myśli, w skrytości serca poprosiła przyjaciółkę o przebaczenie, życząc jej szczęścia i pomyślności. Nigdy nie zapomni, że kiedyś Hiltrud pomogła jej przetrwać wiele życiowych przeciwności.
– Wyglądasz na kogoś, kto ma więcej trosk, niż potrafi unieść. – Hiltrud wciąż jeszcze potrafiła czytać z twarzy Marii. Było jasne, że przyjaciółka nie przyjechała tu tylko po to, by wsunąć kilka pajd chleba ze świeżym masłem i uciąć sobie babską pogawędkę. Wzrok przyjezdnej powędrował na wschód, gdzie w dalszym ciągu można było zobaczyć wyraźną smugę kurzu.
– Wiem, co cię trapi. Tam Michał ciągnie na Czechy, prawda? Niech Bóg ma go w swej opiece! – powiedziała Hiltrud.
– Gdybym pogoniła Zajączka, za niecałą godzinę byłabym przy nim, a tak czuję się równie nędznie, jakby mąż zostawił mnie przed wieloma miesiącami. – Maria westchnęła, zmuszając się do uśmiechu. – To szaleństwo, nie sądzisz?
Hiltrud energicznie pokręciła głową.
– Żadne szaleństwo. Kiedy przestaje się tęsknić za ukochanym, to znaczy, że miłość umarła. Gdy Tomasza nie ma choćby jeden dzień, nie mogę znaleźć sobie miejsca, jak kwoka, która zgubiła jedno z kurcząt.
Przerwała pracę, rzuciła okiem na zawartość maselnicy i pokiwała z zadowoleniem głową.
– Gotowe. Teraz mogę cię uraczyć chlebem, jaki lubisz.
– Twoje masło smakuje znacznie lepiej niż to, które trafia na stół u nas w grodzie. – Maria oblizała wargi, myśląc o mężu. – Mam nadzieję, że tam, w Czechach, Michał będzie miał jedzenia pod dostatkiem...
– Głowa do góry, kochana! Na pewno nie umrze z głodu. To pomysłowy chłopak. Kiedy zrobi mu się za ciasno, będzie wiedział, jak wyswobodzić się z sideł.
Hiltrud zeszła z ganku. Troje jej najmłodszych dzieci, które cały czas ukradkiem zerkało na obie kobiety, teraz popędziło na krótkich jeszcze nóżkach przez podwórze, żeby razem z matką i jej przyjaciółką wejść do kuchni. Był marzec, ale z powodu ciepłej słonecznej pogody nie rozniecano ognia na palenisku, w pomieszczeniu było więc chłodniej niż na zewnątrz. Kuchnia nie należała do szczególnie przestronnych, ale stał tam długi stół z grubym drewnianym blatem, który służył także jako miejsce przygotowywania posiłków, a obok ławki i stołki dla ponad tuzina osób. Drzwi do spiżarni stały otworem, toteż Maria widziała, że mimo początku roku Hiltrud zgromadziła bogate zapasy; poza tym – jak na chłopkę – miała też wyjątkowo dużo koszy, kubłów i kociołków. Z kuchennych belek zwisały kiełbasy i szynki świadczące o zamożności gospodarzy.
Myślami Maria znów znalazła się przy mężu, który mimo obładowanych wozów przy tak ładnej suchej pogodzie zapewne bez kłopotów dotrze na miejsce. Miała nadzieję, że takie warunki utrzymają się jeszcze długo. Im szybciej Michał dojedzie do Czech, tym prędzej znowu znajdzie się przy niej. Dopiero po chwili przypomniała sobie, że z każdym krokiem jej ukochany zbliżał się także do wroga. Wzdrygnęła się na tę myśl.
– Właściwie Czesi nie są wrogami Michała, tylko cesarza, albo nawet, powiedzmy, Zygmunta króla Czech, ponieważ powstali przeciwko swojemu monarsze i ogłosili jego detronizację. – Dopiero, kiedy Maria usłyszała swój głos, zrozumiała, że głośno wyraziła tę myśl.
– Michał wyruszył przeciwko Czechom, więc to także jego wrogowie. Świat widziany oczami Hiltrud wydawał się prostszy niż świat Marii, poza tym Hiltrud nigdy nie traciła czasu na rozmyślanie o wielkich sprawach. Po części dlatego, że nie licowało to z jej pochodzeniem, a po części też dlatego, że hrabiowie i książęta i tak robili to, co im akurat przyszło do głowy. Wystarczało jej, że miała swój dworek i bydło, a świadectwa własności leżały schowane głęboko w skrzyni. Poza tym prawo własności było odnotowane także w aktach znajdujących się w wójtostwie w Rheinsobern, a ich kopia złożona w klasztorze Niederteufach. Oboje z Tomaszem uchodzili za wolnych kmieci, mąż Hiltrud mógł więc nawet dochodzić swoich praw przed palatynem. Dlatego był w stanie powstrzymać sąsiadującą z nimi szlachtę przed zawłaszczeniem jego ziemi.
Hiltrud spostrzegła proszący wzrok Marii, pobiegła więc do spiżarni, a po chwili wróciła z dużym bochnem chleba.
– No, teraz możemy jeść. Chcesz kubek ziółek czy wino?
Maria wolałaby napar ziołowy, ale to oznaczało dla przyjaciółki dodatkową pracę, ponieważ Hiltrud starała się, żeby zioła za każdym razem były świeże.
– Poproszę wino, w dwóch trzecich rozcieńczone wodą. W końcu chciałabym jeszcze dziś wrócić do domu.
– Zawsze możesz przenocować u nas.
– Wiem! Nie powiadomiłam jednak moich ludzi i będą mnie szukać.
Mały Giso podreptał chwiejnie w stronę Marii i wyciągnął do niej rączki, podczas gdy Hiltrud odcinała szerokie na kciuk pajdy pysznie pachnącego chleba i smarowała je grubo masłem.
– Ciocia, na opa!
Maria z uśmiechem pochyliła się ku dziecku i wzięła je w ramiona.
– Mój Boże, ależ zrobiłeś się ciężki!
– W tym wieku dzieci szybko rosną – Hiltrud ucieszyła się ze słów przyjaciółki. Świadczyły o tym, że Maria lubi jej dzieci. Dostrzegła jednak lekkie skrzywienie ust kasztelanki. – Czy brałaś specyfik, który ci ostatnio dałam?
Maria przytaknęła ze smutkiem.
– Tak, ale nie pomógł.
– Za wcześnie, żeby wyrokować. W końcu Michał dopiero co odjechał.
Maria uśmiechnęła się, ponieważ przypomniała jej się ostatnia noc z ukochanym. Potem potrząsnęła głową.
– Od dziesięciu lat jestem zamężna i brałam wszystkie środki, które doradziłaś mi ty i które dawali mi także lekarze oraz akuszerki.
– Tak, niektóre były raczej mało apetyczne, a większość od samego początku bezużyteczna. Dopiero niedawno przypomniałam sobie receptę Gerlind, a potem uwarzyłam napar, który powinien ci naprawdę pomóc. Kiedyś Gerlind przygotowała go dla kobiety, która koniecznie chciała obdarzyć swojego męża spadkobiercą.
Maria pochyliła się do przodu.
– Pomogło?
– Wydała na świat wiele dzieci, ale same dziewczynki! – Na wspomnienie tej historii Hiltrud zaśmiała się głośno. Maria zaś poczuła, że koleżanka chciała jedynie wzbudzić w niej nadzieję.
– Czego ja bym nie oddała za córkę!
Popatrzyła na małego Gisa i wyobraziła sobie, jak wspaniale byłoby trzymać w ramionach własne dziecko. Hiltrud zauważyła, że przyjaciółce płyną łzy po policzkach. Zapragnęła nagle mieć moce wszystkich świętych, żeby jej pomóc, a jednocześnie musiała powstrzymywać się od uśmiechu. Zamiast pogodzić się z obecnym stanem rzeczy, Maria znowu obruszała się na swój los, tak jak wtedy, kiedy Ruppertus Splendidus zniszczył jej życie, żeby zagarnąć majątek jej ojca. Musiała zostać wędrowną nierządnicą, żeby przeżyć. Teraz jednak prowadziła pańskie życie, była bogata, poważana bardziej niż majętna mieszczanka, którą mogła zostać w Konstancji. Hiltrud Odegnała wspomnienia tamtych niespokojnych lat. Z szafki ściennej, zrobionej przez jej męża ze świerkowego drewna, wyjęła dwa gliniane kubki i do połowy napełniła je winem, podczas gdy Matylda pobiegła z dzbanem do studni, żeby przynieść świeżej wody do rozcieńczenia.
– Proszę, Mario! Na zdrowie! Cieszę się, że znowu możemy posiedzieć razem. Masz jeszcze ochotę na chleb?
Kiedy Maria przytaknęła, przyjaciółka ukroiła jej kolejną pajdę i tym razem szczególnie grubo nałożyła masła.
– Nawet sobie nie wyobrażasz, jak często tęskniłam za chlebem z masłem, kiedyś, gdy przemierzałyśmy wspólnie kraj.
– Co wtedy robiłyście, ciociu Mario? – Matylda była w wieku, kiedy dzieci wszystkim się interesują.
Maria czekała w napięciu na to, co powie jej przyjaciółka. Nawet jeśli z nią samą Hiltrud rozmawiała o wszystkim bez ogródek, to przed dziećmi do tej pory ukrywała swoją przeszłość.
– Co robiłyśmy? Jeździłyśmy od kiermaszu do kiermaszu i oferowałyśmy nasze towary.
„Tak też można to opisać” – pomyślała Maria. Ucieszyła się, że Hiltrud tak zręcznie wybrnęła z opresji. Matylda pokiwała głową i wskazała na kadź w kącie, gdzie dojrzewał zrobiony przed południem twaróg z ziołami.
– Sprzedawałyście na targu ser czy coś takiego?
Hiltrud pogłaskała córkę po niemal białej czuprynie, którą miały wszystkie jej dzieci, i ruchem brody nakazała jej wyjść na dwór.
– Powinnaś iść teraz z Dietmarem i Gisem na podwórze. Muszę jeszcze omówić parę spraw z ciocią Marią.
Mała poważnie skinęła głową i mimo głośnego protestu brata podniosła Gisa, który wolałby zostać u Marii na kolanach. Potem złapała Dietmara i obu wyciągnęła na zewnątrz. Hiltrud odetchnęła z ulgą, kiedy dzieci wyszły.
– Kocham tę moją dzieciarnię, ale czasem jest nazbyt ciekawska i natrętna. – Pochyliła się do przodu i spojrzała Marii w twarz. – Widywałam cię już szczęśliwszą.
– Mówiłam ci, że tęsknię za Michałem.
– To nie znaczy, że masz nad sobą nie panować. Oburzona tymi słowami Maria odrzuciła głowę do tyłu.
– Ja i brak opanowania? Hiltrud zaśmiała się cicho.
– No, w każdym razie przynajmniej nie próbujesz zamykać się w sobie i nie pozwalasz rozpraszać przez strach i zmartwienie. Nic na to nie poradzisz, że Michał musiał wyruszyć na wojnę, ale zamiast go opłakiwać, powinnaś zrobić wszystko, żeby po swoim powrocie zastał dom w jak najlepszym porządku.
– Chcesz mi powiedzieć, że nie utrzymuję w domu należytego porządku? – Tym razem Maria naprawdę się rozzłościła.
Hiltrud zaśmiała się głośniej.
– Teraz jeszcze wszystko jest po staremu, ale z czasem będziesz musiała przejąć obowiązki męża, żeby utrzymać dotychczasowy stan rzeczy. W końcu jesteś żoną pana grodu i kasztelana Rheinsobern, twoim zadaniem jest więc dopilnowanie tego, żeby podczas jego nieobecności wszystko wyglądało jak dotychczas. Czy może chcesz, żeby po jego powrocie mieszczanie napadli Michała i wymogli na nim decyzje, które ty powinnaś podjąć?
– Nie, oczywiście, że nie! Mój mąż na mnie liczy i nie mogę go zawieść. – Maria pokiwała energicznie głową, objęła przyjaciółkę i przycisnęła ją do siebie. – Pod każdym względem postaram się być godna Michała, obiecuję ci to. Nie gniewaj się, że na ciebie burknęłam.
– Jestem na to odporna. W końcu wystarczająco długo tułałam się z tobą po świecie, nie wiedząc, jak mam cię uchronić przed twoimi głupimi pomysłami.
Wyraz twarzy Marii wskazywał, że wróciły do niej wspomnienia przeszłości, kiedy to zwątpiła w istnienie zarówno ziemskiej sprawiedliwości, jak i łaski Bożej. Odpowiedziała poważnie:
– Jeśli głupotą nazywasz chęć zemsty na tych, którzy mnie zgwałcili, odebrali mi ojcowiznę i wygnali na ulicę, to niech i tak będzie.
– Wtedy w Konstancji miałaś więcej szczęścia niż rozumu. Gdyby twoje przedsięwzięcie spaliło na panewce, Ren poniósłby z prądem nasze zwłoki.
– Jak zwykle masz rację. Ale gdybym nie odważyła się wyciągnąć rąk w stronę gwiazd, nie byłabyś teraz opływającą w dobrobyt wolną chłopką na własnej ziemi, z kochanym mężem i gromadką zdrowych dziatek.
– Podczas gdy ty jesteś biedną, steraną małżonką wojownika, płaczącą z powodu pustej kołyski i tęsknoty za mężem wysłanym na pole bitwy. Mario, mam wrażenie, że nigdy nie będziesz naprawdę zadowolona. Zaakceptuj los takim, jaki jest, a zobaczysz, że mimo ciężkich lat na ulicy udało ci się ukroić ogromną porcję z kołacza szczęścia.
Hiltrud kolejny raz dolała Marii wina, po czym zaczęła opowiadać o dzieciach, gdyż to właśnie ten temat najbardziej leżał jej na sercu. Przyjaciółka przysłuchiwała się jej z zainteresowaniem, ponieważ była matką chrzestną wszystkich córek, Michał zaś chrzestnym wszystkich synów Hiltrud. Niewiele dzieci miało bardziej hojnych rodziców chrzestnych, Hiltrud zdawała sobie z tego sprawę. Pewnego razu podczas rozmowy z nią i Tomaszem Michał dał nawet do zrozumienia, że zaadoptuje jednego z ich synów, jeśli Maria w odpowiednim czasie nie urodzi mu potomka. Sama Maria nie miała o tych planach pojęcia, Hiltrud zaś – mimo kuszącej propozycji – z całego serca życzyła ukochanej przyjaciółce, by ta doczekała się kilkorga dzieci. W końcu dopiero ukończyła trzydzieści lat i była tak zdrowa, jak zdrowa może być kobieta dobrze się odżywiająca i zażywająca ruchu na świeżym powietrzu.
Z pola wrócił Tomasz i przywitał się z gościem. Czynił to zawsze ze szczególną nieśmiałością, która przez wszystkie te lata nie minęła. Maria umożliwiła mu poślubienie jedynej kobiety, która kiedykolwiek zdobyła jego serce; poza tym postarała się, żeby z garbatego pańszczyźnianego pastucha kóz żyjącego w położonym na odludziu szwarcwaldzkim grodzie stał się bogatym wolnym kmieciem. W ciągu dziesięciu lat małżeństwa jego miłość do żony jedynie się pogłębiła i umocniła, toteż zrobiłby wszystko, żeby podziękować Marii.
– Michał odjechał, prawda? – spytał, kiedy Hiltrud podała mu kubek rozcieńczonego wodą wina.
Maria westchnęła i popatrzyła przez okno na wschód. Chmura pyłu wzniesionego przez pochód żołnierzy męża dawno zdążyła już opaść, a przejrzysty horyzont jakby legł jej kamieniem na sercu. Tomasz odstawił kubek, nic wcześniej nie wypiwszy, ujął ją za rękę i przytrzymał mocno.
– Michał wkrótce wróci. Wiesz przecież, złego diabli nie porwą! Wbrew sobie Maria zaczęła się śmiać.
– Ty i Hiltrud wiecie, jak podtrzymać ludzi na duchu. Jestem taka szczęśliwa, że was mam! Nie wiem, jak dałabym sobie sama radę z tym smutkiem.
– Stałaś się wygodnicka – zażartowała Hiltrud, za chwilę jednak ponownie spoważniała i ujęła drugą dłoń Marii. – Jeśli będziesz miała jakiekolwiek kłopoty albo będziesz potrzebowała pomocy, od razu do nas przyjdź. Na Tomasza i mnie zawsze możesz liczyć.
Maria odetchnęła z ulgą i obdarzyła przyjaciółkę spojrzeniem pełnym wdzięczności. Hiltrud i Tomasz dodali jej otuchy i sił, toteż teraz czuła się o wiele lepiej niż w chwili przyjazdu do zagrody. Myśli jej pobiegły do innej przyjaciółki, Matyldy, energicznej pani na zamku Arnstein. Gdyby jej mąż musiał wyruszyć na wojnę, Matylda nie użalałaby się nad sobą jak Maria. Była córką rycerza i wychowano ją na żonę wojownika, gdyż waśnie i bitwy stanowiły część życia szlachty, tak jak dla zwykłych ludzi częścią życia była walka o chleb.
– Czas już na mnie. W domu czeka na mnie mnóstwo pracy. Wstała, objęła Hiltrud, a Tomaszowi uścisnęła dłoń. Nie wróciła do domu tak szybko, jak miała zamiar, gdyż dzieci głośno domagały się swoich praw. Dziewięcioletni Michaś, pierworodny Hiltrud, stał się żywym, mądrym chłopcem i szybko zrozumiał, że coś trapi matkę chrzestną.
– Cieszę się na powrót wujka Michała. Każdemu z nas przywiezie coś ładnego, nie sądzisz?
Maria przytaknęła z uśmiechem.
– Oczywiście, że przywiezie. A co byś chciał? Chłopiec odwrócił się zakłopotany.
– Ach, nie wiem tak do końca. Ale tobie na pewno podaruje jakiś piękny klejnot. Zawsze tak robi.
– Jak też chcę dostać klejnot! – zawołała jego siostra Marysia. Była tylko o rok młodsza, ale – jak twierdziła jej matka – istniało spore niebezpieczeństwo, że stanie się próżna. Pozostała trójka także przyszła do kuchni, dzieci kręciły się wokół Marii i spoglądały na nią błagalnym wzrokiem, zadowoliły się jednak obietnicą dużego piernika, jaki co roku przynosił im Michał. Ich wesołość nie pozwalała skupić się na zmartwieniach, toteż gdy Maria wreszcie dosiadła Zajączka, żeby wyruszyć w drogę powrotną, długo śmiała się z opowieści małych przemądrzalców. Nawet jeśli życie niosło ze sobą zawieruchy, to tacy przyjaciele, jak rodzina Hiltrud, sprawiali, że łatwiej było je przeczekać.
Michał był w wyjątkowo złym nastroju, chociaż jak na tę porę roku pogoda była sucha i stabilna. Zdążył porzucić już nadzieję, że rycerze i ich świta zaakceptują go jako przywódcę. Niedogodności, które towarzyszyły podróży, nie miały związku tylko z zachowaniem Falka von Hettenheima – robiącego wszystko, by podburzyć przeciwko Michałowi pozostałych szlachciców – lecz także z honorem wielkich panów. Jako synowie rycerzy niemal ze wstrętem godzili się słuchać rozkazów potomka szynkarza i na każdym kroku dawali to Michałowi odczuć. Mimo to kasztelan nie miał innego wyjścia i musiał żywić tę zarozumiałą bandę, gdyż w przeciwnym razie rycerze bezwzględnie grabiliby po drodze chłopów. W podzięce za swoją wspaniałomyślność otrzymywał jedynie drwiny i złośliwości.
Gdy Michałowi wydawało się, że gorzej być już nie może, coś się wydarzyło. Dzień wcześniej kawalkada minęła miasto Waiblingen, po czym wjechała między dwa zalesione łańcuchy wzgórz, kiedy na uboczu trasy na polanie wyłoniła się niewielka wioska. Składała się z kilku zaledwie ubogich chat cienko pokrytych słomą i zamieszkałych pewnie przez kilkanaście osób. Wieśniacy o tej porze dnia pracowali na małych polach rozrzuconych na leśnych polanach. Nieopodal jakaś dziewczynka pasła kozy. Michał bardziej interesował się stanem dróg niż napotkanymi ludźmi, dlatego tylko zerknął na pastuszkę. Falko von Hettenheim, który jak zwykle jechał tuż za dowódcą, gapił się jednak pożądliwie na dziewczynę i poczuł napływające do lędźwi gorąco, któremu musiał dać upust. Kiedy się zorientował, że Michał nie zwraca na niego uwagi, zawrócił konia i podjechał do wieśniaczki.
Dziewczyna nie wiedziała, co ma zrobić w tej sytuacji, odsunęła się więc z lękiem. Falko zeskoczył z siodła, złapał ją i pociągnął za sobą kawałek do lasu, a gdy otworzyła usta do krzyku, zatkał je swoją prawą rękawicą.
– Nie udawaj, że jeszcze cię żaden nie posuwał – drwił sobie, kiedy pokonując jej opór, zmusił ją do położenia się na ziemi. Kopała nogami, ale on zwalił się na nią i przycisnął swoim ciężarem. Wolną ręką chwycił jej spódnicę i podciągnął ją ponad uda, aż nagie łono dziewczyny zostało bezbronnie wystawione na łup pożądania rycerza.
– Zaraz się dowiesz, co to znaczy prawdziwy mężczyzna – wyrzęził Falko do ucha pastuszki. Przesunął biodra, żeby przyjąć odpowiednią pozycję, i wszedł w nią jednym silnym pchnięciem.
W tej samej chwili Michał zauważył nieobecność Falka i zaczął rozglądać się dokoła w poszukiwaniu rycerza. Najpierw pomyślał, że von Hettenheim został w tyle, żeby odpocząć, spostrzegł jednak jego konia stojącego spory kawałek od drogi na łące z kozami, gdzie zwierzęta skubały świeżą trawę. Nie mógł dostrzec ani pastuszki, ani rycerza, przeklinając więc pod nosem, zawrócił gniadosza, pogalopował w stronę stada i zaczął się rozglądać. Okrzyk – z całą pewnością nie wydany przez żadne zwierzę – zdradził mu, gdzie ma szukać. Popędził konia w stronę połyskujących zielenią buków, półcienia pod dachem z liści, gdzie po krótkiej chwili zauważył Falka gwałcącego dziewczynę. Rysy chłopki wykrzywiał strach i ból, walczyła zarówno z przygniatającym ją mężczyzną, jak i z dławiącą ją rękawicą w ustach.
– Natychmiast zostaw tę małą! – wrzasnął Michał gniewnie, ale Falko nie przestawał. Skończył, zanim dowódca go dopadł, podniecony wstał powoli i z taką siłą wyrwał wieśniaczce spomiędzy zębów swoją rękawicę, że z jej ust zaczęła kapać krew. Po czym odwrócił się do Michała, patrząc na niego wyzywająco.
– Jak chcesz tę kurewkę, to śmiało, ale nie zapominaj, że to ja przeorałem ją pierwszy.
Pastuszka zakryła rękami zakrwawione łono i zapłakała.
– Nie jestem kurwą!
Ręka Michała sięgnęła ku rękojeści miecza i przez chwilę zdawało się, że wyciągnie broń i powali Falka na ziemię.
– Jesteś najobrzydliwszą świnią, jaką kiedykolwiek spotkałem!
Von Hettenheim odruchowo się odsunął, przygotowując się na atak przeciwnika. Po chwili jednak pogardliwie machnął ręką.
– Byłbyś głupcem, gdybyś z powodu nędznej dziewki wdał się ze mną w spór. Gdybym ja nie przerwał jej skórki, to zrobiłby to jakiś inny, może nawet już dziś wieczorem!
– Daj jej chociaż kilka monet, żeby ją przeprosić – mówiąc to, Michał zdenerwował się na siebie, ponieważ tą uwagą jakby poparł gwałciciela.
– Płacić jakiejś brudnej dziewce od kóz? Powinna się cieszyć, że przynajmniej raz poczuła w sobie prawdziwego mężczyznę! – Falko zaśmiał się odpychająco, odwrócił i podszedł do swojego konia.
Michał zacisnął pięści w bezsilnej złości, popatrzył na płaczącą dziewczynę i zsiadł z gniadosza.
– Powinienem rozłupać mu czaszkę! – złorzeczył, wyciągając rękę w kierunku pastuszki. – Wstańże, dziewczyno! Nic ci nie zrobię!
Dziewczyna opuściła spódnicę, zwinęła się w kłębek jak zwierzątko i zakryła twarz dłońmi. W tym momencie Michał zapragnął, by była przy nim Maria. Ona by wiedziała, jak postąpić z dziewczyną zhańbioną w tak okrutny sposób. Otworzył sakiewkę i wyjął kilka monet.
– Proszę, to dla ciebie. Pieniądze nie zwrócą ci tego, coś dziś straciła, ale może pomogą w inny sposób. – Wieśniaczka nie reagowała, ujął ją więc za rękę, położył na niej monety i zamknął na nich jej palce. – Niech Bóg będzie z tobą, dziecko. Na pewno cię nie opuścił, nawet jeśli teraz tak myślisz.
Pastuszka jeszcze bardziej odsunęła się od niego. Fala wściekłości na Falko von Hettenheima podeszła Michałowi do gardła. Wiedział, że sam nie może pociągnąć rycerza do odpowiedzialności – musiałby to zrobić tutejszy pan albo właściciel dziewczyny, jeśli była czyjąś poddaną. Zazwyczaj jednak nie wdawano się w spory z powodu jakiejś chłopki, jeśli jej pan oraz człowiek, który dopuścił się gwałtu, należeli do tego samego stanu.
Michał zostawił pochlipującą wieśniaczkę, pociągnął konia za cugle i wyszedł z lasu. Zobaczył kilku chłopów, którzy zdążyli się już zorientować, że coś się stało, i teraz biegli w jego stronę z hakami i siekierami w rękach.
Michał wskoczył na siodło i pognał gniadosza. Był zły, że musiał wziąć nogi za pas, ale wieśniacy wzięliby go za gwałciciela i wyładowaliby swoją wściekłość na niewłaściwej osobie.
Jeździec był szybszy od każdego chłopa, bez względu na to, jak bardzo złość uskrzydlała biegnącego. Poza tym widok maszerujących żołnierzy niespecjalnie zachęcał wieśniaków do szukania guza, wkrótce więc zrezygnowali z pościgu, złorzecząc panom, którzy jedną z ich dziewcząt potraktowali jak łatwą zdobycz. W głębi duszy dziękowali jednak Bogu, że nie cały oddział napadł na ich wioskę i kobiety. Zebrali się na skraju lasu i uczyniwszy znak krzyża, życzyli w modlitwie rycerzom i wojakom zimnego grobu na wrogiej ziemi.
Michał nie miał zamiaru łatwo pogodzić się z wybrykiem Falka. Podjechał do ociężałej kobyły rycerza i zmierzył go wściekłym wzrokiem.
– Zróbcie to jeszcze raz, rycerzu Falko, a nie będę mógł powstrzymać ręki.
Von Hettenheim splunął i spojrzał Michałowi szyderczo w twarz.
– Spróbuj! Tylkoś w gębie mocny!
Ręka kasztelana osunęła się na rękojeść miecza, ale w tym samym momencie pozostali rycerze także sięgnęli po broń, a ich miny świadczyły, że popierają Michała. On sam zrezygnował jednak z walki, ponieważ widział, że i jego ludzie tylko czekają na okazję, żeby znienawidzonym rycerzom i ich świcie spuścić manto. Podniósł dłoń.
– Kontynuować marsz! Biada, jeśli dojdzie do sporu! – A odwróciwszy się do Falka, dodał groźnie: – Ostrzegam cię, człowieku. Jeszcze jeden haniebny czyn, a zapłacisz za to.
Hettenheim chciał jeszcze podrażnić dowódcę. Godewin von Berg, wiedząc, że tych, którzy wyjdą cało z takiego pojedynku, a nie mają jak Falko potężnych krewnych lub przyjaciół, czeka sroga kara, złapał jednak przyjaciela za ramię.
– To nie jest warte kłótni – szepnął, po czym spytał cicho, o co poszło. Falko zazgrzytał zębami.
– Szynkarski syn się postawił, bo dogodziłem wieśniaczce od kóz.
– Co? Mogłeś przecież wbić swój gwóźdź w lepszy kawał babskiego mięsa! Na Boga, Falko, ty to masz niewiarygodne szczęście. Cholera, mogłeś mnie wziąć ze sobą!
Von Hettenheim rzucił Godewinowi szydercze spojrzenie z ukosa.
– Kozia pastuszka dla dwóch chłopa... Żadna by to była dla ciebie radość, nie mówiąc już o tym, że nie zdążyłbyś poużywać sobie na niej, bo ten bękart z gospody, co jedzie tam na przedzie, na pewno by cię powstrzymał.
– We dwóch wybilibyśmy mu z głowy jego bezczelność. – Von Berg popatrzył na plecy Michała i pożałował nagle, że nie było go przy zajściu z pastuszką.
Von Hettenheim głowił się jednak nie tyle nad przywołaniem szynkarskiego syna do porządku, ile nad tym, jak z pomocą Godewina jeszcze podczas tego marszu pozbawić Michała Adlera życia. Jeśli go usunie, sam będzie mógł ogłosić się przywódcą rycerzy i lepiej wykorzystać pieniądze, które ten bezczelny typ wiózł w skrzyni na jednym z wozów i miał zamiar wydać na kilka bochenków chleba i świeże mięso. Na samą myśl o tym Falko ryknął śmiechem. Ach tak, wydałby te pieniądze na mięso – na bardziej apetyczne mięso dziewek!
Kiedy von Hettenheim czekał na okazję, by pozbyć się Michała, kasztelan wyglądał kolejnych oddziałów, które miały przybyć na miejsce zbiórki niedaleko Norymbergi. Cesarz wzywał do walki wszystkich rycerzy Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, zaś papież Marcin V – podczas soboru w Konstancji osadzony przez Zygmunta na tronie Piotrowym – porównał walkę przeciwko husytom z wyprawami krzyżowymi przeciwko poganom.
Tymczasem nie spotkali żadnego oddziału, a kiedy wreszcie natrafili na dwóch frankońskich rycerzy i ich świtę, Michał był szczęśliwy, że to tylko garstka ludzi, gdyż obaj panowie przyłączyli się do Falka, ignorując dowódcę w sposób niemalże obraźliwy, a jego piechurów traktując jak chłopów pańszczyźnianych.
Przez dwa dni kasztelan przyglądał się tym gierkom z zaciśniętymi pięściami, aż wreszcie doszło do oczekiwanego przez niego spięcia. Wieczorem ludzie Michała ustawili pięć swoich wozów po lewej stronie drogi na niewielkiej polanie, tworząc w ten sposób coś w rodzaju małego wału obronnego, podczas gdy rycerze i ich świta rozłożyli legowiska poza wozami, pod zagajnikiem z kilku prastarych buków osmalonych przez pioruny. Kiedy po kolacji Michał chciał sobie utoczyć kubek wina z odwróconej beczki, podszedł do niego Gunter von Losen, jeden z frankońskich rycerzy, i nieznoszącym sprzeciwu gestem podetknął mu kubek pod nos.
– No, karczmarzu, uracz mnie swoim najlepszym winem! – Ton jego głosu wręcz ociekał szyderstwem.
Michał wziął głęboki oddech, powstrzymując się od tego, żeby sięgającego mu ledwie do brody rycerza nie powalić jednym ciosem na ziemię. Z łagodnym uśmiechem na twarzy wziął kubek od Guntera, podstawił go pod otwór i napełnił po sam brzeg. Rycerz wyszczerzył zęby, po czym triumfującym spojrzeniem obrzucił swych kamratów, którzy obserwowali scenę. Kiedy jednak wyciągnął rękę po kubek, Michał go cofnął.
– Nazwałeś mnie karczmarzem, potraktuję cię więc jak karczmarz. Wino kosztuje trzy grajcary, płacimy z góry, nie udzielam żadnych kredytów. Od teraz dotyczy to także pozostałych rycerzy i ich towarzyszy.
Gunter von Losen z trudem łapał powietrze.
– Nie wolno ci tego robić! Wino należy do palatyna.
Michał tak ciężko położył mu rękę na ramieniu, że tamten przysiadł.
– Mylisz się, mój przyjacielu. Wino kupiłem za własne pieniądze, jak zresztą inne zapasy, i ani mi w głowie dzielić się nimi z ludźmi takimi jak ty. Jedz więc to, co wieziesz ze sobą, i nie myśl, że możesz ograbiać po drodze chłopów. Diabelnie by ci to zaszkodziło.
Frankoński rycerz wlepił w Michała rozjuszone ślepia.
– Nie wolno ci tak z nami postępować! Co to my, kramarze, żeby taszczyć ze sobą całe wozy zapasów? Albo będziesz nas utrzymywał, albo najpotrzebniejsze rzeczy weźmiemy sobie od chłopów, czy ci się to podoba czy nie.
Ta wypowiedź Losena sprawiła Michałowi pewien kłopot, ponieważ najchętniej nie dałby zarozumiałemu paniczykowi nawet czerstwej skórki od chleba. Jako dowódca oddziału ponosił jednak także odpowiedzialność za rycerzy palatyna, toteż spróbował znaleźć jakiś kompromis.
– Rycerze i ich ludzie, którzy wyruszyli ze mną z Rheinsobern, otrzymają ode mnie tyle jedzenia, żeby nie umarli z głodu. Ty zaś, twój przyjaciel i wasi ludzie guzik mnie obchodzicie. Albo znikniecie mi z oczu, albo będziecie błagać palatyna, żeby rzucił wam kilka ochłapów.
Jego rozmówca zrobił się purpurowy na twarzy, otworzył usta, ale po chwili bez słowa je zamknął. Wściekły, chciał chwycić swój kubek wina trzymany ciągle przez Michała i odejść. Michał jednak uniósł rękę z naczyniem wysoko nad swoją głowę.
– Trzy grajcary, albo obejdziesz się smakiem.
– Idź do diabła, bękarcie! – Rycerz obnażył z wściekłości zęby, ale nie odważył się złapać Michała za ramię i pociągnąć w dół. Odwrócił się i odszedł.
– Proszę, zapomniałeś czegoś! – Udając żal, Michał wylał wino i rzucił Gunterowi pusty kubek. Von Losen złapał naczynie, klnąc i warcząc wrócił do swoich, po czym opowiedział im o utarczce z dowódcą. Pozostali rycerze i ich towarzysze spoglądali na Michała z chęcią mordu w oczach.
On nie dał się jednak zastraszyć ani ich wściekłym minom, ani groźbom; rozkazał kucharzowi i jego pomocnikom wydzielić panom oraz ich świcie tak skąpe racje, by dla każdego ledwie starczyło, zabronił też wydawania im wina bez opłaty. Ludzie Michała, którzy wiele razy zdążyli się już zdenerwować na zarozumiałych towarzyszy broni, przystali na to z radością, po czym zaczęli szydzić z żołnierzy szlachciców, ponieważ ci musieli teraz pić wodę, podczas gdy oni sami raczyli się kasztelańskim winem. Nie przyczyniło się to do poprawy atmosfery w wojsku, dlatego też Michał odetchnął z ulgą, kiedy na horyzoncie pojawiła się Norymberga.
W odległości połowy niemieckiej mili od ciężko ufortyfikowanej bramy oflankowanej dwiema masywnymi wieżami na przywitanie przejezdnych wyszedł cesarski profos, czyli podoficer aresztu wojskowego, i wskazał im miejsce na obozowisko przy rzece Pegnitz. Na pytanie Michała, dlaczego lokuje się żołnierzy tak daleko od miasta, mężczyzna wyszczerzył zęby.
– To z powodu kobiet. Niech chłopaki trzymają się wojskowych prostytutek, a nie biegają do miasta, żeby naprzykrzać się mieszczkom.
– Dobra myśl, tylko gdzie są te prostytutki?
Profos wskazał ręką w górę rzeki, gdzie między zielonymi olchami grzęzawisk widać było liczne kolorowe namioty.
– Tam stoją ich namioty; z prawej strony te dla szlachciców, z lewej dla zwykłych wojaków.
Michała aż świerzbił język, żeby zapytać, która strona jest dla niego, ponieważ nie był ani panem wysokiego stanu, ani zwykłym żołnierzem. Powstrzymał się jednak – przecież i tak nie był zainteresowany usługami nierządnic. Zamiast tego spytał profosa, gdzie mógłby uzupełnić zapasy i jakie oddziały zdążyły się do tej pory zebrać.
– Mam nadzieję, że nie dotarliśmy jako ostatni – dodał z przepraszającym uśmiechem.
– Z całą pewnością nie. – Skwaszona mina profosa świadczyła o tym, że dotychczas na miejsce dotarło mniej wojska, niż się spodziewano. Zdziwiło to Michała, gdyż wydawało mu się, że ze wszystkich stron powinni napływać hrabiowie i rycerze z całego cesarstwa, skoro Zygmunt ich do tego nawołuje.
Kiedy jednak później przeszedł się po obozowisku, zrozumiał, że nie był to żaden potok wojsk, hrabiowie co najwyżej strumyk. Na tę cesarską krucjatę przybyło nie więcej niż pięciuset ciężko opancerzonych rycerzy; reszta armii składała się zaledwie z tysiąca lekkozbrojnych żołnierzy, konnych, pieszych łuczników, a także kuszników, przy czym żaden oddział nie był tak dobrze uzbrojony jak piechota Michała. Nawet połowa żołnierzy zasługujących jeszcze na takie miano nie miała strojów ani broni nadających się na wojnę. Większość z nich nosiła chłopskie kaftany i wyglądała tak, jakby nie do końca wiedziała, do czego służą piki, które wciśnięto im do rąk. Z ponurego zamyślenia wyrwał Michała Timo.
– Wybaczcie, panie, ale namioty są już rozłożone. Ludzie pytają, co z nierządnicami.
Michał zastanowił się przez chwilę, potem skinął głową.
– Daj każdemu tyle pieniędzy, ile będzie potrzebował, żeby kupić sobie jedną prostytutkę i dwa kubki wina u szynkarza, ale nie więcej. Nie chcę, żeby mi się wojsko spiło.
– Już ja będę miał ich na oku, panie! – Timo uśmiechnął się z zakłopotaniem, ponieważ wiedział, że niektórzy z jego towarzyszy wieczorem i tak będą leżeć pijani w krzakach. Jeżeli jednak reszta zachowa się przyzwoicie, tamci nie zostaną zauważeni – o co on już zadba.
– Co z rycerzami? Mamy ich dalej żywić? Właściwie nie musimy im już dawać jedzenia, ponieważ rozłożyli się przy pozostałej szlachcie... – Timo niemal błagalnym wzrokiem wpatrywał się w swego pana, ponieważ z całego serca nienawidził tych zarozumiałych darmozjadów.
Michał położył mu dłoń na ramieniu.
– Nic nie jesteśmy winni rycerzom, a jeśli nie chcą mieć z nami do czynienia, to niech inni ich karmią.
– Jestem tego samego zdania, panie! – Z uśmiechem zadowolenia na twarzy Timo wrócił do swoich ludzi, którzy czekali już na niego i zaczęli wychwalać dowódcę, zanim się ustawili po odbiór przydzielonych im pieniędzy.
Michałowi ulżyło, gdy usłyszał, jak się cieszą. Ich zadowolenie oznaczało bowiem, że kłótnią z rycerzami kasztelan zdobył sobie więcej szacunku u własnych żołnierzy. Teraz wszędzie za nim pójdą – nawet do piekła. Spacerując po obozie, rozglądał się w poszukiwaniu znajomych twarzy. Podczas soboru w Konstancji poznał wielu ludzi wysokiej rangi, o ważnych nazwiskach, oraz wielu dzielnych wojowników. Tymczasem w ciągu ostatnich dziesięciu lat mężczyźni ci albo bardzo się zmienili i nie mógł ich rozpoznać, albo żadnego z nich nie było w szeregach cesarskiej armii.
Gdy słońce wzeszło nad horyzont, w obozie zapanowało poruszenie, gdyż sam władca Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego przyjechał specjalnie z Norymbergi, by powitać przyjezdnych. Toteż żołnierze zgromadzili się, żeby go podziwiać. Przy boku Zygmunta jechał norymberski burgrabia Fryderyk. Miał on swoje powody, by dochowywać wierności cesarzowi, ponieważ władca nagrodził go marchią brandenburską. Plotka głosiła, że Fryderyk miał także chrapkę na saksońskie księstwo elektorskie, które Zygmunt przekazał jednak margrabiom. Chyba strach przed husytami zmusił burgrabiego do pogodzenia się z tym i do ponownego ugięcia karku przed jego cesarską wysokością. Tymczasem żaden inny dostojnik nie zaszczycił zebranych swoją obecnością – ku wielkiemu rozczarowaniu żołnierzy. Michał czuł rozgoryczenie, ponieważ oczekiwał, że spotka tu palatyna Ludwika oraz saksońskiego elektora Rzeszy i margrabiego von Meissen, zwanego wprawdzie Fryderykiem Bitnym, lecz tak samo unikającego wojskowych obozów, jak bawarscy książęta i panowie ziem habsburskich. W ubiegłych latach wszyscy ci możni pod przeróżnymi pretekstami odmawiali cesarzowi wyruszenia na wojnę, żeby zmusić go do ustępstw. W tym roku najwyraźniej powtarzali swoje gierki.
Michał zamyślił się, a nisko stojące wieczorne słońce rzucało na niego długie cienie.
– Ciebie to ja skądś znam! – Zygmunt Luksemburski, król Czech, król Węgier, książę Brabancji, książę Śląska, margrabia Moraw i cesarz Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, stał przed nim i patrzył na niego wyczekująco.
Kasztelan pospiesznie ugiął kolano.
– Michał Adler, do usług waszej wysokości. Byłem jednym z dowódców służących palatynowi podczas soboru w Konstancji.
– Ach tak, przypominam sobie! To ty jesteś tym chłopakiem, który poślubił mieszczańską córkę niegdyś niesłusznie skazaną za nierząd. – Cesarz pokiwał głową zadowolony, poklepał Michała po ramieniu, po czym kazał się mu zaprowadzić do oddziału palatyna. Niektórzy z żołnierzy przebywali jeszcze w namiotach dziwek lub w budach szynkarzy, ale cesarzowi spodobało się to, co widział.
– Lekkozbrojna, zwinna piechota jest dokładnie tym, czego nam potrzeba w walce z husytami, Michale! Gdybyś miał tysiąc takich żołnierzy, mianowałbym cię cesarskim rycerzem i dałbym ci ładny kawał ziemi w lenno.
– Niestety, jest ich jedynie stu dwudziestu, wasza wysokość. – Michał nie mógł powstrzymać się od uśmiechu, gdyż wylewność władcy nieco go zdziwiła. Dyskretnie zerknął na cesarza i stwierdził, że od ich ostatniego spotkania Zygmunt postarzał się znacznie więcej niż o dziesięć lat. Długą, opadającą na piersi brodę przetykały szare pasemka i podobnie jak jego fryzura, robiła ona wrażenie potarganej i zaniedbanej. Również rysy twarzy monarchy wydawały się ostrzejsze niż kiedyś, zaś jego mimika wyrażała a to głębokie rozczarowanie – ba, wręcz rezygnację, a to bezgraniczny optymizm, który po chwili ponownie przemieniał się w zasępienie będące wynikiem ponurych rozmyślań. Rysujący się wokół ust wyraz zaciętości świadczył, jak przypuszczał Michał, o tym, że wiele rozczarowań Zygmunt przypisywał swojej szorstkiej naturze i skłonności do odwlekania wszystkiego. Nawet ubiór władcy Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Rzymskiego wyglądał na nadgryziony zębem czasu, mimo że dzisiaj, tak jak i w czasie soboru, był uszyty z wytwornego, wykwintnie wykończonego sukna. Na lekką zbroję cesarz zarzucił purpurową wojskową opończę bez rękawów, sięgającą niemal do ziemi, ozdobioną czarnymi i złotymi orłami, lwami oraz innymi herbami, jak przystało wielkiemu monarsze – panu licznych ziem.
– Bardzo dobrze – mruknął Zygmunt pod nosem i pożegnał Michała przyjacielskim klepnięciem w ramię. Za plecami cesarza kasztelan z zakłopotaniem podrapał się po głowie. Z planami władcy musiało być krucho, skoro tak bardzo cieszył się z przybycia zaledwie stuosobowego oddziału piechoty, zaś jej niepochodzącego ze szlachty dowódcę traktował jak serdecznego druha.
Oglądając się za cesarzem, Michał nie zauważył, że rycerze palatyna, którzy rozbili swoje obozowisko w dole rzeki, ponuro zerkają w jego kierunku. Von Hettenheim oddałby połowę swoich włości za jedno spojrzenie monarchy, toteż gotował się z furii, że Zygmunt poświęcił Michałowi tak wiele uwagi. Godewin von Berg stanął obok Falka i uniósł ramiona.
– Mam nadzieję, że nie nawarzyliśmy sobie po drodze piwa, bo jak widać, Michał Adler ma wpływowych przyjaciół.
Ta uwaga bynajmniej nie złagodziła gniewu Falka. Już chciał upomnieć Godewina, ale ostatecznie zostawił go w spokoju i przyłączył się do Guntera von Losena. Ten czuł nie mniejszą nienawiść do syna szynkarza niż sam von Hettenheim.
Właściwie Zygmunt miał zamiar poczekać, aż pod Norymbergą zbierze się odpowiednia liczba żołnierzy, ale dobry tydzień po nadejściu oddziału Michała przybyli na koniach, których pyski pokrywała piana, posłańcy ze złymi wieściami. Bitne wojska husytów przebiły się przez Maissen do marchii, Austrii i Górnego Palatynatu, a jedna ich grupa zmierzała w kierunku Norymbergi.
Kiedy Michał usłyszał tę wiadomość, zrozumiał, dlaczego w obozie zabrakło wielkich panów cesarstwa. Zięciowi Zygmunta, Albrechtowi Austriackiemu, bardziej zależało na własnych miastach niż na czeskiej koronie teścia. Także saksoński książę elektor wolał bronić swoich ziem niż bezbronne pozostawić na pastwę wroga. Tymczasem osłabiali oni w ten sposób siły cesarstwa, które wspólnie mogły położyć Czechów na łopatki.
Michał nie miał zbyt wiele czasu, żeby rozmyślać o skomplikowanej sytuacji, gdyż przez kolejne dwa dni na wydmach przy Pegnitz zbierała się świta norymberskich burgrabiów, co oznaczało, że wkrótce nastąpi wymarsz. Dlatego rozkazał Timowi, żeby trzymał żołnierzy z dala od wina i przygotował wszystko do szybkiego wyruszenia w drogę. Dobrze zrobił, ponieważ już następnego ranka róg i trąbki na wieżach grodu nawoływały do wymarszu, zaś cesarz wjechał przez bramę na czele kolumny swoich ludzi.
Tym razem Zygmunt wystroił się ze szczególnym przepychem i wśród otaczających go rycerzy wyglądał niczym bażant pośród kur. Jego zbroja była owocem największego kunsztu płatnerzy i leżała na nim jak ulał. Złoty damaskinaż na ramionach i nogach błyszczał w świetle porannego słońca, podobnie jak hełm, który zdobiła złocista korona, zaś na cesarskim płaszczu widniała sylwetka zrywającego się do skoku lwa, co miało wskazywać, że Luksemburczyk wyrusza na wojnę przede wszystkim jako król Czech.
Burgrabia Fryderyk i pozostali wielcy panowie również mieli na sobie zbroje, jakby za chwilę miała się odbyć bitwa. Najwyraźniej jednak nie wiedzieli, czy cieszyć się z wymarszu, czy martwić małą liczbą wojsk, z którymi wyruszali. Cesarzowi towarzyszyło blisko pięciuset uzbrojonych rycerzy, do tego półtora tysiąca jeźdźców i piechoty. Za nimi ciągnął tabor wozów z siedzącymi na nich woźnicami i poganiaczami wołów, kucharzami, medykami i rzemieślnikami oraz setki służących i przynajmniej dwa razy tyle nierządnic, które ustawiły się w rzędzie tuż za oddziałem Michała.
Dowódcą piechoty cesarz mianował frankońskiego rycerza Rzeszy Heribalda von Seibelstorffa, krępego mężczyznę w średnim wieku, o okrągłej twarzy porośniętej rudą brodą, który w swojej skromnej, acz idealnie dopasowanej czarnej zbroi wyglądał jak najprawdziwszy wojownik z ogromnym doświadczeniem. Dotychczas jednak tylko raz objął wzrokiem zwerbowanych przez monarchę żołdaków i resztę piechoty, przy tym uczynił kilka uszczypliwych uwag. Dla niego wojna była wojną jedynie wtedy, gdy ścierały się dwie armie ciężkozbrojnych rycerzy, a podczas takiej szlachetnej rywalizacji knechci nie mieli nic do roboty. Michał uważał, że powierzając dowództwo nad piechotą temu akurat człowiekowi, cesarz popełnił błąd, ponieważ on sam nabrał doświadczenia w piechocie palatyna i był święcie przekonany, że sam lepiej by sobie poradził niż von Seibelstorff.
Rycerz ten w ogóle nie interesował się swoimi podwładnymi. Nawet nie zarządził zgrupowania w szyku marszowym. Zaprowadzenie porządku pośród kolorowego tłumu powierzył profosowi Gisbertowi Pauerowi. Wśród piechurów, oprócz żołnierzy Michała, niewielu pochodziło z tej samej okolicy. Mimo to Pauer wydał dowódcom poszczególnych grup (często samozwańczym) kilka lakonicznych rozkazów i pokłusował naprzód, żeby znaleźć się w pobliżu cesarza. Ostatecznie nie było ani jednego oficera, który zajmowałby się piechurami.
Maszerujący obok konia Michała Timo zacisnął palce na swojej pice. Patrzył przed siebie, nie wierząc własnym oczom. Wreszcie pokręcił głową.
– Możecie mi, panie, zdradzić, jak cesarz ma zamiar wygrać wojnę z tym stadem kwok? Przecie oni wezmą nogi za pas, jak tylko jaki Czech głośniej pierdnie!
– No, no, Timo! Takie złe to wojsko nie jest. Podczas długiego marszu ustawią się w końcu w zwartym szyku.
Knecht odchrząknął i splunął na ulicę.
– Nie weźcie mi, panie, tego za złe, ale w Norymberdze słyszałem co nieco o husytach. Uzbrojony jeździec to najładniejszy prezent, jaki można sprawić tym bluźniercom. Słyszeliście chyba o bitwach pod Morgarten i Sempach, gdzie konfederaci pobili Habsburgów i ich sprzymierzeńców? Ani ciężkie zbroje, ani bojowe rumaki nie uchroniły panów rycerzy przed szwajcarskimi oszczepami. Podobno tak samo walczą husyci, a oni jak do tej pory zawsze schodzili z pola bitwy zwycięsko. Mam wam wymienić potyczki i walki, w których zmusili jaśnie wielmożnych do ucieczki?
Michał machnął ręką, ale Timo nie dał zamknąć sobie ust. Zasypał swojego pana opisami bitew, w których zwyciężyli Czesi, nazwami splądrowanych i spalonych miast, które zostawili po sobie, oraz nazwiskami rycerzy ze starych znanych rodów, których pod pikami i buzdyganami chłopskiej armii spotkał marny koniec.
– Nie dalej jak w zeszłym roku husyci obrócili w ruinę miasto Pretz w Austrii, a każdemu mieszkańcowi, który nie zdążył uciec, podcięli gardło. Podobny los czekał setki miast w Austrii, Bawarii i Frankonii, aż po Saksonię i Brandenburgię. – Timo popatrzył na Michała, jakby oczekiwał pochwały za swój wykład, ale ten jedynie rzucił mu niespokojne spojrzenie.
– Zachowaj to dla siebie, bracie. Ani słowa o tym wśród naszych ludzi. Wzrok knechta zdradził Michałowi, że te przesadzone, mrożące krew w żyłach plotki krążyły już z ust do ust w całym oddziale. Na pewno to nie Timo był inicjatorem takiej gadaniny, gdyż dowiedział się o wszystkim dopiero w Norymberdze. W każdej armii znajdą się paple, co to rozdmuchają każde słowo, robiąc z delikatnego wietrzyka piekielny powiew, który miał pochłonąć całe cesarstwo.
Dwa dni później Michał zadał sobie pytanie, czy plotki zasłyszane przez Tima rzeczywiście były tak nieprawdziwe, jak wcześniej przypuszczał. Cesarskie wojska ciągnęły z Norymbergi na wschód, kierując się na Czeski Las. Od wielu godzin maszerowały między długimi, obrośniętymi gęstą knieją łańcuchami górskimi. Nie posuwały się przy tym tak szybko naprzód, jak oddziały Michała w drodze do Norymbergi. Miało to związek właściwie nie z jakością trasy, ale z obecnością ciężkiego taboru i złym wyposażeniem. Co mila wydarzał się jakiś nieprzewidziany wypadek. Najczęściej chodziło o zerwany postronek, który trzeba było pieczołowicie naprawić, gdyż mogło nie starczyć lin zapasowych; potem znowu jakieś koło odpadło od osi, toteż dwa razy musiano przenosić ładunek z zepsutego wozu na inny. Trzeciego dnia wiadomo było, że zapasów nie wystarczy do Czech. Michał zastanawiał się w duchu, jak cesarz miał zamiar wykarmić wojsko, które razem ze szlachtą, żołnierzami i taborem oraz prostytutkami liczyło trzy tysiące dusz. Zgodnie z tym, co mówił Timo, husyci niszczyli wszystko niczym szarańcza. Wszędzie, gdzie się pojawiali, pozostawiali spustoszoną ziemię, która nie mogła wykarmić nawet ocalałych po masakrze.
Czwartego dnia obawy Michała bardzo się powiększyły. Kolumna marszowa utknęła, a gdy Michał zatrzymał swoich ludzi i pokłusował naprzód, żeby zobaczyć, co się stało, serce zamarło mu z żalu na widok wynędzniałych postaci blokujących drogę. Mężczyźni, kobiety i dzieci mieli jeszcze w oczach strach, każde z nich ubrane było zaledwie w jedną koszulinę, spod której wyzierały źle opatrzone rany. Błagalnie wyciągali ręce.
– Husyci są tuż za nami! Wszystkich zabili i podpalili nasze wioski. Tylko dzięki łasce boskiej udało nam się zbiec przed nimi!
Nie do końca było to zgodne z prawdą. Kiedy ci ludzie wreszcie zeszli z drogi, powoli tocząca się kolumna wojska wiele razy natykała się jeszcze na uciekinierów, zaś ich opowieści mroziły krew w żyłach nawet najbardziej zahartowanym w bojach żołnierzom. Ci husyci byli chyba samymi diabłami, którzy wyszli prosto z piekieł, gdyż swoich jeńców zabijali w najokrutniejszy sposób, sami jednak – dzięki demonicznym sztuczkom – nie odnosili żadnych obrażeń.
Wczesnym popołudniem piątego dnia podróży przed cesarską armią wyrosły słupy dymu, mogące pochodzić wyłącznie z wiosek właśnie podpalonych przez wroga. Wkrótce drogę zaszli im przerażeni chłopi i opowiedzieli o kolejnych okrucieństwach.
Cesarz kazał natychmiast usunąć tych ludzi z drogi i wezwał do siebie dowódców. Zawołano również Michała i szwajcarskiego dowódcę, Ursa Sprüngli, który oddał się na służbę cesarzowi z kilkunastoma jeźdźcami, żałując, że nie ma z nim sporej gromady jego rodaków z Appenzell. Falko von Hetteheim oraz kilku innych rycerzy bezczelnie wepchnęli się między wezwanych i również stanęli przed władcą.
Zygmunt obiema rękami ściskał rękojeść swojego długiego miecza, co jakiś czas zerkając na uciekinierów, którzy usiedli przy drodze, czując się bezpiecznie pod ochroną cesarskiego wojska.
– Panowie, osiągnęliśmy pierwszy z postawionych sobie celów. Wróg znajduję się godzinę drogi od nas i jest zajęty grabieżą wsi. Z Bożą pomocą możemy zaskoczyć tych czeskich heretyków i pokonać ich. Zostawcie silną grupę do ochrony taboru i przygotujcie się do walki. Jak najszybciej musimy wyruszyć do boju!
Wyraz twarzy większości zebranych niezbicie świadczył o tym, że o bohaterskich czynach i chęci rozprawienia się z husytami woleli rozmawiać we własnych zamkach, niż stanąć z nimi oko w oko. Toteż wiwat na cześć cesarza rozbrzmiał cichutko. Nawet Michał przyłapał się na tym, że z chęcią wróciłby do żony, w bezpieczne okolice Rheinsobern. W głowie kołatały mu ciągle słowa: „z Bożą pomocą” i przypomniał sobie, co kiedyś Maria powiedziała w Konstancji: „Nie można spuszczać się na pomoc boską, należy polegać jedynie na własnych siłach!”. „No tak, może Bóg nam pomoże, jeśli wykażemy dobrą wolę” – pomyślał.
Bez taboru wojsko nie poruszało się jednak szybciej. Nie udało im się zaskoczyć grabieżców, bo kiedy wreszcie dotarli do położonej nad brzegiem niewielkiej rzeki wioski, z budynków pozostały już zgliszcza. Husyci, którzy najwyraźniej mieli lepszych zwiadowców, ustawili swe oddziały i tabor na płaskim szczycie sporego, odkrytego pagórka niedaleko wsi, zajmując niemożliwe do zdobycia pozycje obronne. Mnóstwo wozów – wszystkie mniejsze i bardziej zwrotne niż te cesarskie – ustawiono niczym wał obronny, a przeciwnicy znaleźli jeszcze czas, żeby uszczelnić go chrustem i kolczastymi krzakami.
Flanki tego obozu przeciwników znajdowały się na zboczach zbyt stromych dla jeźdźców, a dziko rosnące krzewy stanowiły dla broniących się dodatkową ochronę. Cesarz zatrzymał konia, popatrzył w górę na wroga, jakby chytre posunięcie Czechów odebrał jako osobistą zniewagę, po czym bezradnie rozłożył i opuścił ręce.
Timo chciał się podrapać po głowie, ale dotknął tylko hełmu.
– To nie wygląda dobrze, panie. Powinniśmy im odciąć drogę i ich okrążyć. Jeżeli spróbujemy wziąć ich szturmem, to połowę ludzi stracimy już w drodze na górę.
Michał najpierw przytaknął, ale po chwili dodał:
– Nie mamy teraz wystarczających zapasów, a husyci mogli się sowicie obłupić. Poza tym jest nas za mało, żeby okrążyć to wzgórze.
– W takim razie Bóg będzie musiał nam pomóc.
– Czyli pozostaje nam mieć nadzieję i się modlić! – Michał poklepał wiernego sługę po ramieniu i ponownie spojrzał w górę. Przed wałem pojawili się mężczyźni, którzy obrzucali żołnierzy cesarza niewybrednymi szyderstwami i wyzwiskami, żeby ich rozdrażnić. Większość ich drwin nie była zrozumiała dla przeciwników, gdyż husyci mówili po czesku, gesty jednak pozostały jednoznaczne, zaś ci, którzy opanowali niemiecki, wydzierali się na całe gardło, w dosadnych słowach tłumacząc, co sądzą o królu pochodzącym z Luksemburga oraz jego niemieckich towarzyszach. Machali przy tym flagami z wizerunkiem gęsi. Niemieccy rycerze odebrali ten symbol jako obrazę cesarskiego orła i głośno odpowiedzieli na zaczepki.
Wściekły Godewin von Berg odwrócił się do swoich towarzyszy:
– Mój koń pokona to zbocze, a jeśli pójdzie ze mną setka ludzi, przepędzimy ich, gdzie pieprz rośnie!
Nie czekając na odpowiedź, spiął ogiera ostrogami i pognał go pod górę. Masywne zwierzę prawie klękało za każdym krokiem, wydając z siebie jęki rozpaczy, ale dzielnie brnęło coraz wyżej i wyżej, nie potykając się. Był to popis rycerskich umiejętności, ale jednocześnie okrutna mordęga dla konia. Wkrótce Godewin dotarł do wału, pokłusował wzdłuż fortyfikacji husytów i lancą dźgał tych, którzy wcześniej stali na wozach, machając pikami i obuchami, a teraz patrzyli na niego w osłupieniu.
Przez kilka chwil można było odnieść wrażenie, że odwaga rycerza sparaliżowała Czechów. Ale zaraz kilkunastu z nich zeskoczyło z wozów i okrążyło napastnika. Ich ciosy połamały końskie piszczele, zmuszając zwierzę do upadku, a Godewin został jednocześnie zaatakowany kilkoma kopiami i ściągnięty na ziemię. Po całym wzgórzu rozbrzmiały odgłosy silnych ciosów, jakby olbrzymy uderzały kijami w metalowy garnek. Po krótkiej chwili rycerze w dolinie usłyszeli jęki Godewina i zobaczyli jego ogiera, tarzającego się po ziemi i rżącego boleśnie. Powietrze przeszył dziki skowyt wzywający do zemsty, po czym kilku jeźdźców ruszyło pod górę, nie oglądając się na resztę i nie zważając na okrzyki dowódców. Na początku konie bez trudu pokonywały drogę, kiedy jednak zrobiło się bardziej stromo, słabsze zwierzęta gwałtownie zwolniły lub przekoziołkowały. Wiele z nich przetoczyło się przez jeźdźców i pociągnęło ze sobą tych, którzy jechali za nimi.
Stojący wśród swoich ludzi Michał nie wierzył własnym oczom. Czy ci panowie nie widzieli, że ich bezsensowne ataki były wrogowi na rękę? Według jego obliczeń, na jednego z podwładnych cesarza przypadało pięciu Czechów, którzy nie mieli na sobie ciężkich, ograniczających ruchy zbroi i czekali tylko na to, by bezradnie leżących na ziemi rycerzy zatłuc maczugami i pałkami, bez problemu radząc sobie z pancerzem. Teraz również cesarz pokłusował na górę, choć z początku stał bez ruchu, tuż za nim z trudem gnał swojego rumaka Heribald von Seibelstorff, który powinien wydawać rozkazy piechocie, ale nie chciał jako ostatni z rycerzy dotrzeć do nieprzyjaciela.
Michał wiedział, że nadciąga katastrofa. Poprawił się w siodle, wyciągnął miecz i wskazał ostrzem w kierunku wroga.
– Za mną, żołnierze!
Ruszył przed siebie i z ulgą stwierdził, że do boju podążają nie tylko ludzie palatyna będący pod jego dowództwem, ale też duża część pozostałej piechoty. Nieco dalej po prawej Urs Sprüngli skinął kasztelanowi głową, machnął swoim mieczem i wydał z siebie gardłowy okrzyk wojenny.
Przez następne minuty Michał właściwie nie wiedział, co się wokół niego dzieje, gdyż był zajęty utrzymywaniem się na luźnym, coraz bardziej stromym podłożu, omijaniem przewróconych, dziko wierzgających nogami koni i głośnym zwoływaniem swoich ludzi. Kiedy ostry huk wstrząsnął powietrzem, przestraszony popatrzył w górę i przed jednym z wozów zobaczył cienką chmurkę dymu. Jednocześnie usłyszał krzyki rannych i potworne rżenie umierających koni.
– Te świnie mają armaty! – zawołał Timo. Michał z niedowierzaniem potrząsnął głową. Działa były masywnymi, trudnymi do transportowania rurami z kutego żelaza, którymi można było robić wyłomy w murach obronnych grodów, ale które nie nadawały się na pole bitwy.
– To musiał być piorun! – krzyknął do Tima i pogonił żołnierzy, którzy przystanęli ze strachu. – Dalej, chłopcy! Chcecie nocować na tym wzgórzu?
Żołnierze szli za nim pieszo. Dwie sekundy później znowu coś huknęło i tym razem Michał zobaczył działo. Było umocowane na jednym z wozów i w porównaniu z armatami, które znał, wyglądało jak zabawka, miało jednak niszczycielskie działanie. Najwyraźniej wróg nie strzelał kamieniami, ale małymi kawałkami lodu, które powodowały wyrwy w szeregach najeźdźców. Dawno została przerwana linia ciężkozbrojnych rycerzy, ale husyci nadal walili z armat, żeby rozpędzić grupy wciąż zmierzające naprzód. Później jednak i ci z przodu zawrócili swe wycieńczone konie i pognali je w dół, żeby ujść z życiem przed śmiercionośnym ogniem. W ten sposób spowodowali jeszcze większe zamieszanie. Husyci tańczyli radośnie na swoich wozach i wymachiwali bronią.
Niektórzy rycerze oparli się ostrzałowi i dotarli do fortyfikacji, ale lekkozbrojni Czesi zwinnie unikali ciosów ich lanc i skierowali działa na uciekających przeciwników. Z czasem wszyscy zrozumieli, że ten bezsensowny szturm skończy się krwawą łaźnią. Przez chwilę Michał zastanawiał się, czy nie wstrzymać swoich, żeby powoli i bez paniki mogli się wycofać. Później jednak wybrał drogę, która możliwie najdłużej dawała im ochronę przed pociskami z dział.
Kiedy husyci zobaczyli, że rzędy wroga przed nimi zaczęły się przerzedzać, całymi gromadami zaczęli zeskakiwać z wozów, po czym wrzeszcząc, ruszyli szturmem na cesarskich żołnierzy. Obuchy świstały w powietrzu, łamiąc końskie kości i rycerskie zbroje, zakrzywione piki zwlekały jeźdźców z ich wierzchowców, a każdy z powalonych na ziemię widział nad sobą trzech, czterech husytów, którzy nie zastanawiali się długo, co z nim zrobić. Wybuchła panika, każdy uciekał, nie zważając na innych, aż wreszcie sam cesarz – otoczony zaledwie osobistą strażą – stanął naprzeciw biegnącej na niego hordy Czechów. Ci okrzykami: „Zygmunt! Zygmunt!” nawoływali zza fortyfikacji swoich kamratów.
Michał usłyszał w tym zgiełku własny głos, wrzeszczący: „Naprzód!”, i pognał przed siebie, nie bacząc, czy biegną za nim jego ludzie. Gdy natrafił na pierwszych wrogów i wściekłymi ciosami miecza próbował zrobić wyrwę w murze triumfujących Czechów, usłyszał za sobą ochrypłe krzyki swoich żołnierzy i ostry dźwięk uderzeń żelaza o żelazo. Niespodziewany zdyscyplinowany atak zaskoczył husytów, ponieważ sądzili, że udało im się pokonać wroga, dlatego zaczęli się wycofywać. Także mężczyźni, którzy ściągnęli na ziemię cesarza i już chcieli go zmasakrować, zostawili swoją ofiarę i uciekli. Michał odbił oszczep, który nadleciał ze świstem, pomógł Zygmuntowi wstać na nogi i mimo ciężaru zbroi władcy pociągnął go za sobą.
Jakiś Czech, chcąc osobiście zatriumfować nad wygnanym królem, wyskoczył zza krzaka i zaatakował ich od tyłu. W ostatnim momencie Michał zauważył podniesiony do ciosu obuch, pchnął więc cesarza w stronę grupy bezradnie gapiących się żołnierzy, odwrócił się i z furią zaatakował. Broń przeciwnika przejechała po jego plecach, rozcinając skórzany kubrak, przerwała także kilka ogniw kolczugi, raniąc go jednak tylko lekko, za to husyta bez głowy staczał się już po zboczu.
Michał nie miał czasu zajmować się swoją raną, ponieważ widział, jak Czesi zaczynają się zbiegać, żeby większą siłą napaść na jego oddział piechoty, toteż rozkazał utworzyć wokół cesarza kordon. Jednocześnie krzyknął do znajdujących się ciągle na zboczu rycerzy, by dołączyli do niego i do jego knechtów.
– Jeśli będziecie uciekać pojedynczo, husyci bez trudu was dopadną! Razem możemy ich pogonić, tworząc mur z lanc i pik!
Ku swojemu zaskoczeniu stwierdził, że szlachetnie urodzeni go posłuchali. Urs Sprüngli przyprowadził swoich żołnierzy z Appenzell oraz wielu innych piechurów, po czym pomógł Michałowi utworzyć wokół cesarza żywy pierścień, który krok po kroku wycofywał się w stronę doliny i trzymał husytów na dystans. W pobliżu płonącej wioski zbiegli rycerze oraz piechota zebrali się w nieuporządkowaną grupę i atakowali husytów. W ten sposób pomogli obrońcom zgromadzonym wokół cesarza.
Michał słyszał, jak norymberski burgrabia dowodzący tymi ludźmi wrzeszczał na nich ochrypłym z wściekłości i podniecenia głosem:
– Dalej! Jazda! Wykończyć te psy, bo jeszcze się przedostaną do Norymbergii W dolinie szturm Czechów stracił nieco na impecie, Michałowi udało się więc sformować rycerzy i piechotę w uzbrojoną maszerującą kolumnę, która wycofywała się teraz jak stunogi i obrośnięty tysiącem igieł jeż. Wkrótce Czesi poniechali ataków, gdy tylko jednak żołnierze chcieli odetchnąć, usłyszeli od strony taboru głośny, przeszywający krzyk kobiety. Po chwili rozbrzmiał tam dziki jazgot i brzęk broni. Oddział husytów przewrócił wóz, zaś wznoszące się chmury gęstego dymu zdradziły, że wrogowie chcieli go podpalić. Michał nakazał szybszy marsz. Nie doszło jednak do kolejnego starcia, ponieważ na widok zbliżających się żołnierzy grabieżcy jakby rozpłynęli się w powietrzu, zaś ich towarzysze zrezygnowali z dalszego pościgu za cesarzem. Zwiadowcy donosili, że husyci zebrali się w zniszczonej wsi.
Michał wiedział, że nie mają czasu na odpoczynek, podszedł więc do cesarza. Zygmunt ciągle jeszcze miał wypisane na twarzy osłupienie i śmiertelny strach, a gdy gestem zezwolił kasztelanowi na zabranie głosu, trzęsła mu się ręka.
– Wasza wysokość, my także musimy ustawić wozy jak wał obronny, żeby łatwiej było odpierać ataki. Jestem pewien, że husyci ponowią próbę.
Zygmunt przytaknął z nieobecnym spojrzeniem.
– Zróbcie to, Adler.
Kiedy Michał rozkazał ludziom spychać wozy i sam przy tym pomagał, ujrzał, jak w zesztywniałą postać cesarza wstępują nowe siły. Władca Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego podparł wóz, żeby ustawić go w odpowiedniej pozycji. Pozostali wielcy panowie poszli za jego przykładem i razem z ocalałymi żołnierzami oraz nierządnicami chwycili za szprychy, żeby koła mogły przetoczyć się przez błotnisty szlam. Po niedługim czasie ustawili wozy w podłużny prostokąt, który zapewniał im ochronę przed wrogiem, który strzelał do nich bez przerwy.
Husyci nie ośmielili się jednak zaatakować cesarskich nawet pod osłoną szybko nadciągającej nocy. Zadowolili się artyleryjskim ostrzałem z wysokości wzgórza oraz celowaniem z łuków do wszystkiego, co się ruszało w słabym świetle ogniska strażników w obozie obronnym. Wrzeszczeli i wyli przy tym niczym horda rozwścieczonych demonów. Strzały trafiały głównie w gałęzie gęstego lasu bukowego, hałas oraz jęki i postękiwania rannych szarpały jednak nerwy żołnierzom, osłabiały też ducha walki wśród tych, co przeżyli.
Michał obliczył, że z ponad dwóch tysięcy rycerzy i piechoty została ledwie połowa. Pozostali nie żyli. Zginęli w nierównej walce lub zostali potem dobici. Ta garstka, która zdołała uciec do lasu, wcześniej czy później padnie ofiarą wroga, ich również należało zatem spisać na straty. Michał wątpił, czy wycieńczeni, ciągle jeszcze przerażeni żołnierze odeprą kolejny nieunikniony atak husytów. Część szeregów będzie można uzupełnić, dając broń czeladzi obsługującej tabor, ale jej wartość jako żołnierzy wydawała się jednak wątpliwa. Pozostawało jedynie mieć nadzieję, że strach uskrzydli tych nieboraków i poprowadzi ich do boju.
Przez dłuższą chwilę przyglądał się w zamyśleniu nierządnicom, które opatrywały rannych i robiły wszystko, by dodać żołnierzom otuchy. Kobiety wiedziały, co je czeka, jeśli wojska cesarza zostaną w tym miejscu pokonane. Pełne strachu obiecywały Dziewicy Maryi i swojej patronce Marii Magdalenie sowite dary, jeśli ujdą z tej wyprawy z życiem.
Po północy hałas ustąpił miejsca niesamowitej ciszy. Zamilkły nawet zwykłe odgłosy lasu. Na niebie nie pokazała się ani jedna gwiazda, nie byli więc w stanie określić, która może być godzina. Jakby sam los wstrzymał oddech, zanim zadecyduje o cesarzu. Tak jak oczekiwał Michał, husyci zaatakowali krótko przed świtem, kiedy ciemność przechodziła w niewyraźny brzask. Jeśli liczyli, że zastaną zaspanego i pozbawionego motywacji wroga, to grubo się mylili, gdyż tym razem mogli odczuć na własnej skórze skuteczność dobrze bronionych pozycji.
Dla wszystkich walczących w imieniu cesarza – od Zygmunta począwszy, a skończywszy na najmłodszym parobku obsługującym tabor – było jasne, że chodzi tu o przeżycie, dlatego pokonywali wszelkie zwątpienie. Niedaleko siebie Michał widział monarchę stojącego w pierwszym szeregu, obok niego szalał Falko von Hettenheim, który najwyraźniej na czas bitwy zapomniał o swojej dumie stanowej, gdyż jego potężne ciosy niejednego źle uzbrojonego żołnierza czy sługę ocaliły przed śmiercią. Z lewej strony Michała stał Timo, niczym żywy wał obronny, rozdzielając tak precyzyjne uderzenia, jakby znajdował się na placu ćwiczeń. Od czasu do czasu szczerzył zęby i można było odnieść wrażenie, że to wszystko sprawia mu wręcz radość. Michał przypomniał sobie czasy, kiedy sam był rekrutem wojsk palatyna, Timo zaś podoficerem, który nauczył go podstaw walki.
Przez cztery godziny Czesi napierali na cesarskie pozycje, nie mogąc się przebić. W końcu przeraźliwie rozbrzmiał róg, wzywający ich do odwrotu. Chorążowie po raz ostatni zamachali flagami z wizerunkiem gęsi. Od jednego z zaufanych podwładnych cesarza Michał dowiedział się, że postać ptaka nie była kpiną z cesarskiego orła, lecz symbolem Jana Husa, gdyż w języku czeskim słowo „hus” oznaczało właśnie gęś. Bitwa dobiegła końca. Najwyraźniej husyci zrozumieli, że w czasie dalszej walki przed tą prowizoryczną fortyfikacją stracą cały oddział. Znowu więc znikli, wyparowali jak kamfora w porannej mgle, która nie rozpłynęła się, lecz zawisła nad rozłożystą doliną niczym całun. Na polu walki Czesi zostawili jedynie swoich poległych, a ci sztywni i nieruchomi leżeli wokół wału.
Michał opuścił miecz, ponieważ w zdrętwiałej ręce ciążył mu jak ołów, i zdziwiony rozejrzał się dokoła. Nie wierzył, że to już koniec. Podobnie jak większość pozostałych żołnierzy, odwrót wroga traktował jako podstęp. Tymczasem czas upływał, a husyci nie wracali. Na rozkaz norymberskiego burgrabiego kilku odważnych chłopaków poszło wyraźnym śladem Czechów. Zwiadowcy przynieśli wiadomość, że nieprzyjaciele zdemontowali swój wał obronny i odjechali na wschód. Jeden z rycerzy zaproponował, żeby ruszyć za nimi i najechać na nich w czasie marszu. Nikt go jednak nie posłuchał, gdyż wszyscy byli szczęśliwi, że przeżyli tę walkę. Nie mieli ani siły, ani odwagi na pogoń za wycofującym się wrogiem i ponowne dostanie się w zasięg jego armat.
Michał właśnie sprawdzał straty w swoich oddziałach i chciał zająć się rannymi, kiedy wezwano go przed oblicze cesarza. Zygmunt nie wypowiedział ani słowa, tylko rzucił się kasztelanowi na szyję i objął go niczym brata. Przez chwilę wszyscy myśleli, że monarcha wybuchnie płaczem, ale ten zaraz się uspokoił, delikatnie odsunął Michała od siebie i położył mu dłoń na ramieniu.
– Wczoraj i dziś uratowałeś życie moje oraz mojego wojska. Bez ciebie czescy heretycy mogliby się teraz cieszyć, że pobili własnego króla i jak bydło wyrżnęli moich honorowych rycerzy oraz dzielną piechotę. Uklęknij, Michale Adlerze.
Kasztelan zakłopotany usłuchał rozkazu i ujrzał, jak cesarz unosi swój zakrwawiony miecz i dotyka płazem jego ramion oraz głowy.
– Teraz powstań, wolny rycerzu Rzeszy, Michale Adlerze. Później, kiedy wróg zostanie pokonany, dam ci w lenno ziemie, które otrzymają twoje imię.
Michał wlepił wzrok w monarchę, nie do końca rozumiejąc, co właściwie się wydarzyło. Falko von Hettenheim obserwował tę scenę, gotując się ze złości. Teraz ów pomiot szynkarza nie był już zwykłym wasalem powoływanym do wojennego zaciągu, którego jego senior z wdzięczności za długoletnią służbę mógł kiedyś pasować na rycerza, a który wtedy i tak nie dorównywałby szlachetnie urodzonym! Teraz ten chłopek stał się wolnym rycerzem Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, z miejscem i głosem w sali obrad w Regenburgu. To zero spłodzone przez dorobkiewicza miało wyższą pozycję niż on, von Hettenheim, potomek ośmiu pokoleń jaśnie panów, którego drzewo genealogiczne nie zostało zbrukane żadnym mieszczańskim nazwiskiem.
Dopiero późną nocą, gdy niebezpieczeństwo ataku wroga zostało ostatecznie zażegnane, Michał zdał sobie sprawę, co oznaczały dla niego słowa cesarza. Teraz nie był już lennikiem palatyna, ale zajmował pozycję równą randze Heribalda von Seibelstorffa. Od tego dnia on – Michał Adler, syn szynkarza Guntrama Adlera z Konstancji – był godzien tego, żeby dowodzić cesarską piechotą. Mimo wyczerpania nie mógł zmrużyć oka. Myślał o Marii i zastanawiał się, co by na to powiedziała. Do tej pory los wyniósł ją wysoko ponad stan jej urodzenia, obdarzył bogactwem i szczęściem; teraz zaś zostali obdarowani honorem, który stawiał ich wyżej nawet niż większość szlachty. Michał westchnął nagle z niepokojem, ponieważ w kielichu szczęścia wyczuł gorzki smak. Po raz pierwszy miał coś, co byłoby godne syna, dawno jednak porzucił nadzieję na jakiekolwiek potomstwo. W przeciwieństwie do swojego dotychczasowego majątku, świeżo zdobytego tytułu nie mógł przekazać adoptowanemu chłopskiemu synowi, jak to miał zamiar zrobić wcześniej.
Przez chwilę rozważał możliwość, żeby przyjąć propozycję żony i wziąć sobie do łoża jakąś służącą, dzięki której mógłby nacieszyć się ojcostwem. Już jednak sama myśl o tym, że będzie musiał przypomnieć ukochanej o jej pomyśle, napawała go obrzydzeniem. Wiedział, że dotrzymałaby słowa, ale być może później czułaby się zraniona i po tym wszystkim ich związek nigdy nie byłby już taki jak dawniej. W życiu Michała była tylko jedna kobieta i to była Maria. Jeśli chciał utrzymać ich wspólne szczęście, nigdy nie mógł jej się zwierzyć ze swoich najskrytszych marzeń, gdyż byłaby w stanie poruszyć niebo i ziemię, by pomóc mu w spłodzeniu prawowitego spadkobiercy. Potrafiłaby nawet go opuścić, żeby mógł poślubić inną kobietę. Ponieważ małżeństwo zawarte przed Bogiem i ludźmi jest nierozerwalne, dla Marii istniałoby tylko jedno wyjście – zniknąć cicho i wrócić do swojego poprzedniego życia. Jako bezimienna kokota przemierzałaby znowu miasta, a do takiego upadku Michał nie chciałby doprowadzić nawet najbardziej wrogiej sobie kobiety.
Nocny koszmar wyrwał Marię ze snu, ale nie potrafiła odpędzić od siebie ponurych obrazów. Widziała Michała w środku krwawej walki, otoczonego przez wrogów, którzy go pokonywali. W jakiś sposób udało mu się uwolnić dzięki mocnym ciosom miecza i zmusić tamtych do ucieczki. Jego wrogami nie byli jednak czescy husyci, lecz niemieccy rycerze, tym zaś, który najmocniej nacierał na jej męża, okazał się Falko von Hettenheim.
Majaki te były tak wyraźne, jakby przyglądała się rzeczywistym wydarzeniom. Jak zwykle ostatnio, z trudem wytłumaczyła sobie, że to tylko sen wywołany niepokojem o ukochanego mężczyznę. Zastanawiała się, czy nie zwierzyć się kapłanowi, ale on pewnie znowu zacząłby jej opowiadać o złych demonach i lubieżnych diabłach, które zsyłają na nią takie koszmary. Potem kazałby jej godzinami modlić się w kaplicy za duszę swoją i męża. Podobnie jak z ochmistrzynią, z tym człowiekiem nie udało się Marii wytworzyć bliższych więzi, nie bardzo się tym jednak przejmowała. Od czasów niesprawiedliwego oskarżenia jej przez Kościół i nieludzkiego traktowania przez niektórych duchownych – mimo że oczyszczono ją z hańby – nie potrafiła już zaufać żadnemu księdzu. Toteż sama musiała dać sobie radę ze swoim bólem i strachem. Mogła się tylko modlić do Matki Boskiej, żeby Michał przetrwał wszystkie niebezpieczeństwa i wrócił do domu zdrowy.
Wiedziała, że to niechęć do rycerzy towarzyszących jej mężowi sprawia, że myśli o nich jak o jego wrogach, próbowała więc ignorować straszne obrazy, które wciąż jeszcze ją prześladowały. Położyła się i zaczęła wsłuchiwać się w bicie własnego serca. Z podwórza dochodził ją stentorowy głos Margi, która nawoływała służbę do roboty. Maria uznała, że też powinna wstać i poświęcić się swoim obowiązkom. Trochę jednak trwało, zanim wreszcie usiadła, a w chwili, kiedy się wyprostowała, jej ciało zalała fala mdłości. Zdążyła jeszcze wystawić głowę poza krawędź łóżka, zanim zwymiotowała. Jej żołądek opróżniał się w bolesnych skurczach. Upłynęło sporo czasu, zanim drżąca i zlana potem usiadła na brzegu łoża, a torsje przestały ją dręczyć.
Jeszcze czuła mdłości, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Marii udało się wydobyć z gardła jedynie charczenie, powlokła się więc przez całą komnatę do drzwi i je otworzyła. Przed nią stała Marga i zdziwiona spoglądała na białą jak kreda twarz pani, po czym obwąchała ją niczym pies, który odnalazł trop. Kwaskowaty zapach wymiocin skierował wzrok ochmistrzyni na dzban po winie stojący na szafce w rogu. Z trudem udało jej się ukryć lekceważący uśmieszek – najwyraźniej pani musiała poprzedniego wieczoru przesadzić nieco z piciem.
Maria była zbyt osłabiona, żeby dostrzec szyderczy błysk w oczach ochmistrzyni. Wstydziła się, bo nawet nie zdążyła skorzystać z nocnika. Dlatego uprzejmie poprosiła Margę, żeby przysłała jej służącą, która zaniesie poplamiony dywan do prania.
Ruchem brody Marga wskazała zabrudzone miejsce.
– Ta plama już chyba nie zejdzie.
Maria przytaknęła ponuro i wyszła za ochmistrzynią z komnaty, gdyż smród wymiocin powodował u niej nowe mdłości. Na korytarzu zauważyła, że ciągle ma na sobie nocną koszulę. Już miała zawrócić, gdy spostrzegła swoją pokojową wchodzącą po schodach.
– O, Ischi, czy mogłabyś zanieść do prania dywan sprzed mojego łóżka i go namoczyć? Zrobiło mi się niedobrze i go zabrudziłam.
Ischi zaprowadziła panią z powrotem do komnaty, zwinęła dywan i wyniosła go na zewnątrz. Ledwie zdążyła wyjść, a już próg przekroczyły dwie młode służące, które nalały do miednicy świeżej wody i naszykowały lniane ręczniki. Przywitały swoją panią nieśmiałymi uśmiechami, po czym odeszły bez słowa, tak jak przyszły, ale Maria słyszała, jak plotkują na schodach. Obie były jeszcze dziećmi – szczęśliwymi ponad wszystko, że mogą służyć na zamku, jednak Marga tak bardzo je zastraszyła swoim zachowaniem, że nie odważyły się nawet podnieść głowy, żeby spojrzeć na kasztelankę. Maria chciała się z nimi zapoznać, żeby sprawdzić, czy któraś z nich nadaje się na następczynię Ischi, na razie jednak musiała zająć się sobą. Porządnie wypłukała usta, po czym umyła całe ciało. Ischi była zajęta, Maria sama więc wyszukała sobie szaty i ubrała się bez niczyjej pomocy. Gdy wyszła z sypialni, żeby iść do kuchni, ciągle jeszcze czuła mdłości, miała jednak nadzieję, że poczuje się lepiej po śniadaniu. Na widok przygotowanego dla siebie kleiku musiała jednak walczyć ze skurczami pustego żołądka, a zapach potrawy budził w niej wstręt. Dlatego odsunęła miskę, nie wziąwszy do ust nawet jednej łyżki.
Kucharka popatrzyła na panią z urazą. Maria nie zważała na nią, tylko szybko wybiegła z kuchni. Nie widziała, że Marga weszła do pomieszczenia drugimi drzwiami i szepnęła kucharce do ucha, że poprzedniego wieczoru pani zbyt głęboko zaglądała do kielicha z winem.
Kucharka zdziwiona pokręciła głową.
– Pani Maria pijana? Nie mogę sobie tego wyobrazić! Nigdy nie miała skłonności do wina.
– Teraz, gdy nie ma męża, potrzebuje wina, żeby skracać sobie samotne noce. Wiemy przecież, jaka jest gorąca w łóżku, nie przychodzi jej więc łatwo obywanie się bez sztywnej męskiej pałki.
– Nie wypada mówić tak o państwu – kucharka zwróciła uwagę ochmistrzyni.
Marga machnęła ręką z uśmiechem.
– Już ja wiem swoje!
Po tych słowach wyszła, zostawiając kucharkę pełną sprzecznych uczuć. Dotychczas ta korpulentna kobieta, której matka także służyła na zamku Sobernburg, miała o swojej pani jak najlepsze zdanie. Teraz przypomniała sobie inne uwagi ochmistrzyni i ogarnęło ją zwątpienie.
Tymczasem Maria udała się do komnaty, w której Michał zwykle przyjmował sprawozdania swoich podwładnych, usiadła przy ogromnym stole z drzewa orzechowego i zaczęła przeglądać niewielką stertę dokumentów: niesprawdzone jeszcze listy targowe i podatkowe, pytania interesantów oraz rozliczenia zamówionych u kupców, ale jeszcze niedostarczonych towarów. Rheinsobern było dobrze zarządzaną posiadłością, dlatego kasztelanka niewiele miała do roboty. Następny dzień sądu miał nadejść dopiero za tydzień, poza tym mieszkańcy nie przedłożyli wielu skarg. Maria starannie przejrzała wszystko, co przed nią leżało, na jakiś czas zapomniała więc o złym samopoczuciu.
Gdy jednak odłożyła pióro i zamknęła kałamarz, mdłości wróciły ze zdwojoną siłą. Pobiegła w kierunku drzwi, żeby na czas dotrzeć do wychodka i zwymiotowała tam z bólem cuchnącą żółć. Nie potrafiła już obliczyć, jak długo męczyły ją skurcze. Kiedy wreszcie ustały, marzyła o tym, żeby usiąść na miękkim krześle z ciepłym szalem wokół ramion i wypić łagodzący napar z ziół. Przede wszystkim jednak tęskniła za kimś, kto delikatną dłonią otarłby jej pot z czoła i pocieszył w biedzie. Marga nie była osobą, której opieki potrzebowała Maria w chorobie. Ochmistrzyni nie okazywała bowiem nikomu ani cierpliwości, ani sympatii.
Poza Michałem, który był teraz daleko, istniała tylko jedna osoba, przy której Maria czuła się bezpiecznie – Hiltrud. Kasztelanka zastanawiała się, czy nie wysłać do przyjaciółki posłańca i nie wezwać jej do siebie. Przerażała ją myśl, że będzie musiała położyć się do łóżka w zimnym, pełnym przeciągów zamku – tęskniła za błogim ciepłem chłopskiego domku Hiltrud. Niepewnym krokiem wróciła do komnaty i ponownie wypłukała sobie usta. Gorzki smak pozostał jeszcze na podniebieniu i języku, jakby osmalił je piekielny ogień.
Już chciała wydać rozkaz, by zaprzęgano konie, kiedy stwierdziła z ulgą, że powoli zaczyna wracać do sił. Pełna nadziei na lecznicze ziółka Hiltrud, założyła suknię do jazdy konnej i zeszła do stajni.
– Kunz, osiodłaj mi Zajączka! – krzyknęła do pierwszego stajennego, którego spotkała po drodze. Szczupły chłopak pospieszył do stajni i kilka minut później wrócił z koniem. Klacz swawolnie zarzuciła łbem, przywitała Marię parsknięciem i delikatnymi szturchnięciami pyska, jakby cieszyła się, że znowu wychodzi na świeże powietrze. Przez ostatni tydzień padało, dlatego kasztelanka zrezygnowała z codziennych przejażdżek. Kiedy siedziała w siodle, nadal niespokojne zwierzę zaczęło gryźć uzdę i niespodziewanie się odwróciło. Maria sprawnie pociągnęła za cugle i ponagliła klacz.
Kiedy przegalopowała pod dużym rozłożystym łukiem bramy wjazdowej i ujrzała przed sobą miasto, przeszła jej dolegliwość i poczuła wilczy głód, przez co o mało znowu nie zaczęła wymiotować. Perspektywa porządnego posiłku w koziej zagrodzie Hiltrud zachęciła ją do dalszej jazdy. Tak popędzała Zajączka, że kopyta w rytmie dźwięcznego staccato stukały o kocie łby, a poczciwi mieszczanie ze zdziwieniem wyglądali przez okna i drzwi, zastanawiając się, dokąd żona kasztelana tak się śpieszy.
Hiltrud akurat karmiła świnie, kiedy Maria wpadła galopem na jej podwórze, osadzając konia w miejscu dopiero w ostatnim momencie.
– Co się z tobą dzieje? Dostałaś jakąś wiadomość od Michała? Maria potrząsnęła głową.
– Niestety nie. Po prostu miałam ochotę cię odwiedzić. Właściwie to chciałam cię poprosić o napar leczniczy, bo dzisiaj rano było mi tak niedobrze. Teraz jestem tylko głodna. – Patrzyła przy tym pożądliwie na resztki jedzenia, które Hiltrud rzucała wieprzkom, jakby sama chciała się na nie rzucić.
– Chyba naprawdę jesteś głodna. Chodź do domu.
Przyjaciółka strzepnęła resztę świńskiej karmy do koryta, umyła ręce przy studni i zaprowadziła Marię do kuchni. Tam ukroiła jej kilka pajd chleba, położyła przed nią kiełbasę, szynkę i ser oraz garnuszek marmolady z owoców dzikiej róży, a umiała ją przyrządzać jak nikt inny.
Maria rzuciła się na jedzenie niczym wygłodniały wilk. Gdy opróżniła do czysta drewniany talerzyk, popatrzyła na drzwi spiżarni, gdzie Hiltrud trzymała swoje pożywne skarby. Przyjaciółka zauważyła to spojrzenie i zdziwiona pokręciła głową.
– Chcesz jeszcze czegoś? Nie krępuj się!
Maria pogłaskała się po brzuchu i odniosła wrażenie, że jakby ostatnio nieco przytyła. Oczywiście nie była już taka szczupła jak kiedyś, ale do tej pory zachowała zarówno dobrą figurę, jak i w miarę młodzieńczy wygląd. Nie chciała ryzykować, że to straci, choć dziura w żołądku ciągle jeszcze nie była wypełniona, dlatego poprosiła o małą dokładkę. Hiltrud pokiwała ze zrozumieniem głową i zniknęła w spiżarni. Kiedy wróciła, trzymała w ręku pajdę chleba posmarowaną masłem i grubą warstwą marmolady przykrytą dodatkowo porządnym plastrem szynki. Maria nawet nie spojrzała na jedzenie, tylko pochłonęła je w mgnieniu oka, jakby była to jej ulubiona potrawa.
Hiltrud obeszła przyjaciółkę dokoła i pogłaskała ją po twarzy.
– Miałaś wcześniej takie napady głodu?
– Właściwie to nie – odparła Maria. – Mam nadzieję, że szybko się nie powtórzą. Inaczej będę gruba jak beka, kiedy Michał wróci.
– Powiedziałaś, że rano po wstaniu z łóżka zrobiło ci się niedobrze? Maria przytaknęła energicznie.
– Tak, i to jak! Nawet nie zdążyłam wyjść z łóżka.
– Kiedy ostatni raz miałaś miesiączkę?
– Dlaczego pytasz? – Maria zdziwiona uniosła głowę. Próbowała sobie przypomnieć. – Jakiś czas temu. Wydaję mi się, że Michał jeszcze był w domu. Ja nie miewam miesiączki tak regularnie jak ty. To chyba ma związek z tymi środkami, które wtedy, podczas naszych wędrówek, zażywałam, żeby nie zajść w ciążę. Obawiam się, że to te ziołowe napary pozbawiły mnie płodności.
Hiltrud uśmiechnęła się i potrząsnęła głową.
– Moim zdaniem, wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że będziesz miała dziecko.
– Bzdura! – Maria zaśmiała się gorzko i skrzywiła usta. Można było pomyśleć, że zaraz wybuchnie płaczem. Po chwili głęboko wciągnęła do płuc powietrze.
– Czy to możliwe?
– Niewykluczone. – Hiltrud przyciągnęła do siebie przyjaciółkę. – Życzę ci tego z całego serca, kochanie.
Oczy Marii rozbłysły.
– Byłoby cudownie! Natychmiast napiszę o tym Michałowi i poślę za nim posłańca na koniu.
Hiltrud machnęła przecząco ręką.
– Na twoim miejscu poczekałabym, aż będziemy pewne. Przecież nie chcesz zrobić mu nadziei, a później rozczarować.
– Naprawdę nie mogę tego zrobić! – Maria westchnęła i wsłuchała się w siebie. Nie usłyszała nic oprócz szybkiego bicia własnego serca beznadziejnie chwytającego się tego skrawka nadziei.
– Powiedz, kiedy będę pewna?
– Musisz uzbroić się w cierpliwość. Za kilka tygodni będziesz mogła poczuć dziecko. No, a teraz zaparzę nam dobrych ziółek, bo na pewno chce ci się pić. – Wyszła z kuchni, żeby przynieść wody ze studni, a gdy wróciła, brodą wskazała na Zajączka za oknem. – Nie powinnaś jeździć jak szalona; teraz już nie. Po dziesięciu latach czekania na dziecko nie możesz go narażać.
– Nie będę, bez obaw! – Maria objęła Hiltrud, nie zważając na garnek, który ta trzymała w ręku, i popatrzyła na przyjaciółkę wielkimi oczami. – Jeśli masz rację, dzisiejszy dzień okaże się najszczęśliwszym w moim życiu!
Hiltrud z uśmiechem wyswobodziła się z objęć Marii i powiesiła naczynie na trójnogu nad paleniskiem.
– W takim razie musimy się postarać, żebyś go nie straciła.
Kiedy późnym popołudniem Maria wróciła do domu, niemal promieniała ze szczęścia. Jej dobry humor nie uszedł uwagi Margi, która o stałej porze odwiedziła panią w komnacie, żeby zdać relację z całego dnia. Pani jednak wydawała się nad wyraz roztargniona.
Po omówieniu z Marią najważniejszych spraw ochmistrzyni pospieszyła do kuchni.
– Pani życzy sobie teraz kolacji – oznajmiła kucharce. Po czym zbliżyła się do niej i dodała: – Pani Maria jest dziś bardzo rozbawiona. Wydaje mi się, że chłopka od kóz porządnie jej polewała z dzbana.
Cesarz i norymberski burgrabia nazwali potyczkę na wzgórzu wielkim zwycięstwem. Natomiast Michał uważał, że szczęśliwie zapobiegli katastrofie. Większość rycerzy biorących udział w tej bitwie albo nie żyła, albo na długi czas była niezdolna do walki, a on sam stracił jedną trzecią swojej piechoty. Najbardziej martwił go jednak los Tima. Podczas walki strzała przebiła wiernemu słudze nogę. Ponieważ rana nie wyglądała groźnie, Timo specjalnie się o nią nie troszczył. Po kilku dniach zaczęła jednak ropieć, a w końcu wdała się zgorzel i medyk musiał mu obciąć kończynę. Teraz kochany staruszek dochodził do siebie w Norymberdze i winem oraz miodem pitnym zalewał żal, że stał się bezużytecznym jednonogim kaleką. Reszta zdolnej do walki piechoty została oddana pod komendę Sprüngliemu, podczas gdy Michałowi cesarz przydzielił grupę rycerzy, którzy pod dowództwem Heribalda von Seibelstorffa mieli na własną rękę wystąpić przeciwko husytom.
Przez całe lato i jeszcze przez dużą część jesieni oddział jazdy organizował rajdy daleko w głąb Czech, zamiast jednak tępić grabieżców, którzy pustoszyli sąsiednie prowincje cesarstwa, napadał na husyckie wsie, postępując przy tym nie mniej okrutnie niż wróg. Seibelstorff i inni rycerze nie oszczędzali nikogo, kto wpadł w ich ręce. Mężczyzn i starsze kobiety najczęściej od razu zabijano, dziewczynki zaś i młode kobiety gwałcono przed podcięciem im gardeł. W wyczynach tych przodowali Falko von Hettenheim i Gunter von Losen. Michał nie dotknął jednak żadnej kobiety ani nie zabił nieuzbrojonego przeciwnika, chociaż narażał się na kpiny i szyderstwa towarzyszy.
Ostatnia wyprawa zaprowadziła ich w niedostępne rejony, gdzie znalazło schronienie wielu uciekinierów z przygranicznych terenów. W każdym razie wieś, którą tym razem zaatakowali, była zbyt duża jak na osadę w zalesionych górach. Michał stał jak cień na skraju przysiółka, podczas gdy w niewielkiej odległości od niego czternastoletnia może dziewczyna wiła się pod rycerzem Falkiem i z twarzą wykrzywioną w bólu krzyczała, żeby poszedł do piekła. Palce swędziały Michała, żeby wyciągnąć miecz i spełnić jej życzenie. Czyny jego towarzyszy musiały siać w sercach Czechów nienawiść i sprawiać, że pragnęli pomocy i schronienia wśród buntowników. W kraju znajdowały się jeszcze miasta i grody, które dotychczas zdołały stawić opór husytom. Michał uważał, że lepiej byłoby je wesprzeć, zamiast palić, wycinać w pień ich mieszkańców, a dzieci, które dopiero nauczyły się chodzić, jako poddanych wysyłać do grodów należących do biorących udział w walkach rycerzy albo jako niewolników sprzedawać za czyste klejnoty fałszywemu Lombardczykowi, który ostatnio pojawił się w Norymberdze.
Gdy Michał nie mógł już wytrzymać krzyku gwałconej przez Falka dziewczyny, wskoczył na konia i skierował go na drogę prowadzącą w kierunku zalesionego wzgórza. Jednak jęki i błagania hańbionych kobiet prześladowały go niczym koszmar senny, z którego nie można było się obudzić. Ludwig, jego nowy rękodajny lub – jak mógł teraz mówić, będąc rycerzem – giermek, jechał za nim ze zwieszoną głową. Siedemnastolatek był bękartem pewnego ubogiego rycerza i dziewki służebnej. Uważał się za największego szczęściarza na świecie, mogąc służyć u Michała. Oczami wyobraźni Ludwig – zwany teraz przez wszystkich Wiggo – widział siebie w błyszczącej zbroi kłusującego po polu bitwy. W marzeniach nie musiał jednak walczyć przeciwko husytom, którzy mieli armaty wyrzucające kamienie i żelazny śrut, a atakowali tylko z ukrycia, lecz ścierał się ze szlachetnymi rycerzami na koniach. Jednocześnie złościł się na swojego pana, ponieważ ten gardził rozrywkami, którym oddawali się jego dobrze urodzeni towarzysze, i również swemu biednemu giermkowi nie pozwalał korzystać z radości tak szczodrze oferowanych przez wojnę.
Wiggo był dojrzewającym młodym mężczyzną i też chętnie poczułby pod sobą miękkie niewieście ciało. Inni giermkowie brali sobie to, co pozostawili ich panowie, Michał jednak surowo zabronił Ludwigowi brania udziału w hańbieniu pokonanych. Zagroził, że wyrzuci chłopaka ze służby, jeśli ten nie posłucha jego rozkazu. Dotychczas Wiggo był posłuszny, ale z dnia na dzień wzrastało nieznośne napięcie w jego lędźwiach, zrozpaczony zastanawiał się więc, jak mógłby zaspokoić swoje żądze, nie tracąc przychylności pana. Przyłączając się do Michała, miał nadzieję, że ten wkrótce zostawi go w tyle. Wtedy Wiggo będzie mógł skrycie rozejrzeć się za jakąś dziewką, którą wzgardzili inni i przy której wreszcie udowodni swoją męskość. Michał przywołał jednak giermka do siebie i pokazał ręką:
– Tam ktoś jest.
– Gdzie? – spytał chłopak, ale zaraz sam zobaczył. W odległości około stu kroków od nich jakiś mężczyzna kucał przy drzewie. Wyglądał na pewnego swojej kryjówki. Zdradził go cień, który słońce rzucało na jasny żwir na drodze. Może był to miejscowy wieśniak, w przerażeniu przysłuchujący się temu, co rycerze robili jego żonie lub córkom? Wówczas Michał byłby gotów pozwolić mu odejść. Tymczasem sylwetka na drodze wskazywała raczej na kogoś uzbrojonego, prawdopodobnie na zwiadowcę, a tego nie wolno mu było zlekceważyć.
Pokłusował na koniu i minął mężczyznę tak, żeby tamten myślał, że go nie zauważono. Dopiero w ostatnim momencie Michał zawrócił, pogalopował w stronę zwiadowcy i dopadł go, zanim ten zdołał zniknąć w zaroślach niemożliwych do przebycia dla jeźdźca. Michał pochylił się w siodle, chwycił Czecha i wciągnął go na swoje siodło. Podczas tego manewru mężczyzna zgubił buzdygan, jednak przytomnie sięgnął do pasa, żeby wyjąć nóż. Michał zauważył to w porę i pięścią uderzył zwiadowcę tak mocno, że tamten stracił przytomność.
Wiggo dogonił pana i pomógł mu związać jeńca.
– Jeśli to nie jest zwiadowca, to niech już żadna kropla wina nie trafi do moich ust! – wykrzyknął z zapałem.
– W twoim wieku tak czy inaczej powinieneś unikać wina. – Michał przypomniał sobie własną młodość, kiedy to bardzo rzadko dostawał kubek piwa, wino zaś jedynie w najważniejsze święta, chociaż stoki wokół Konstancji były pokryte winnicami. Nawet jako dorosły rzadko upijał się tak, by następnego dnia nie móc sobie przypomnieć wszystkiego, co robił. Jego obecni towarzysze oraz ich świta nie wykazywali takiej samokontroli. Jeśli tylko gdzieś zdobyli jakieś wino, od razu je w siebie wlewali. Oddział nie znalazł w tej wsi niczego poza kwaskowatym piwem o dziwnym posmaku. Po pierwszym łyku Michał wypluł trunek z obrzydzeniem, tymczasem jego towarzysze nie byli aż tak wybredni jak on i kiedy wraz z jeńcem wrócił do wioski, niewielu spośród nich było jeszcze trzeźwych.
Heribald von Seibelstorff wlepił wzrok w związanego Czecha. Najwyraźniej nie do końca rozumiał, co przywiózł mu Michał.
– Skąd go masz?
– Złapałem go właśnie w lesie. Wydaje mi się, że to zwiadowca husytów. Heribald rozgniewany pokiwał głową.
– Też mi się tak wydaje.
Rozkazał giermkowi wylać na jeńca wiadro wody, a gdy Czech zaczął dochodzić do siebie, kopnął go w żebra.
– Gadaj, łobuzie, jeśli ci życie miłe! Skąd pochodzisz i gdzie znajduje się reszta twojej heretyckiej bandy?
Mimo związanych na plecach rąk husycie udało się podnieść na nogi, po czym splunął rycerzowi w twarz. Heribald odskoczył i rękawem starł sobie ślinę z policzka i nosa.
– Zabić go! Tylko powoli!
Czterech rosłych knechtów chwyciło jeńca pod ręce. Zerwali z niego ubranie i wrzeszcząc zawlekli pod drzewo rosnące pośrodku wsi. Tam powiesili go za ramiona i zaczęli krwawą jatkę. Jeniec z całej siły zaciskał zęby. Starał się nie okazywać bólu, ale nie potrafił oprzeć się torturom, toteż wkrótce w całej osadzie rozbrzmiały jego krzyki, które odbijały się nieczystym echem o skraj lasu.
Michał odwrócił głowę. Był zły na siebie, że oddał tego człowieka Seibelstorffowi. Okazałby łaskę, gdyby od razu zabił Czecha. Jednocześnie było dla niego jasne, że wróg nie plątał się sam po okolicy.
– Powinniśmy rozesłać zwiadowców – doradził dowódcy. – Jeżeli mamy pecha, to za następnym wzniesieniem czyha na nas cała armia.
Seibelstorff wykrzywił usta.
– Chciałbym, żeby tak było. Wtedy wreszcie moglibyśmy pokazać tej buntowniczej hołocie, kto tu rządzi.
Wzrokiem błądził po zebranych, którzy przyglądali się torturom – niektórzy ze zdenerwowanymi, niektórzy z zadowolonymi minami. Seibelstorff poczuł się nieswojo i uniósł ramiona. Z trzydziestoma rycerzami, pięćdziesięcioma konnymi i knechtami nie mógł wdać się w większą bitwę.
Smutno wyszczerzył zęby do Michała.
– Rzeczywiście powinniśmy się rozejrzeć. Adler, Hettenheim, Losen, weźcie ze sobą jeszcze pięciu jeźdźców i zobaczcie, dokąd prowadzi ta droga.
Falko von Hettenheim i Gunter von Losen nie byli wymarzonymi towarzyszami dla Michała. Pech jednak chciał, że żaden z pozostałych rycerzy nie był w tej chwili w stanie wsiąść na konia. Michał rozejrzał się za Wiggiem, ale nigdzie nie dostrzegł swojego giermka. Chłopak nie pokazał się też, gdy pan go zawołał. Michał zacisnął więc usta, żeby nie wymknęło mu się żadne niechrześcijańskie przekleństwo, dosiadł gniadosza i pojechał w ślad za Falkiem, który zdążył już wyruszyć.
Od trzech dni Czesi deptali niemieckim rycerzom po piętach, ale ich grupa nie była wystarczająco liczna, by zapobiec napadowi na wioskę, która w ich języku nazywała się Mleko Vesnice. Gdy Niemcy robili chłopom krwawą łaźnię, husyci ukrywali się w lesie, nasłuchiwali krzyków swoich męczonych ziomków i gryźli pięści, żeby nie wywrzeszczeć na głos swojej wściekłości i nienawiści. Jeden z nich przemknął bliżej wioski, ponieważ mieszkała tam jego siostra z mężem, a nie potrafił porzucić resztek nadziei, że zdoła jakoś uratować krewnych. Niemcy jednak dopadli i jego, a teraz zadręczali na śmierć. Vyszo, dowódca grupy, skinął na jednego ze swoich towarzyszy.
– Niemcy za to zapłacą. Biegnij do naszych, Przybislavie, i przyprowadź ich tu. My pójdziemy za tymi świniami. Będziemy zostawiać wam znaki, żebyście wiedzieli, jak nas znaleźć.
Przybislav skinął głową.
– Będę szybki jak błyskawica, Vyszo. Najpóźniej za dwa dni wrócę z tyloma krewkimi chłopami, że będziemy mogli posłać tych drani do piekła.
Vyszo zachęcająco poklepał Przybislava po ramieniu i patrzył za nim, dopóki ten nie znikł między drzewami. W tej chwili jeden z pozostałych mężczyzn poderwał głowę.
– Słyszę jeźdźców! Jadą prosto na nas!
– Schowajcie się w lesie.
Vyszo przegnał swoich ludzi z drogi, sam stanął w wysokich krzakach, żeby obejrzeć sobie cesarskich żołnierzy, którzy kłusowali tak beztrosko, jakby jechali na polowanie.
„Jeśli ich nie powstrzymamy, dogonią Przybislava i jego także zabiją” – pomyślał Vyszo i policzył rycerzy. Było ich ośmiu, tylu samo co jego ludzi, Niemcy jednak mieli konie i lepszą broń.
– Dalej będą musieli przejechać przez wąwóz. To może być szansa, żeby ich zaskoczyć – szepnął mu jeden z towarzyszy, który podkradł się do niego zgarbiony. Vyszo odwrócił się do swoich i zobaczył, że gotowi byli pójść za nim w ogień.
– Chodźcie, zastawmy na te świnie pułapkę i zabijmy tylu z nich, ilu nam się uda! Przybislav musi dotrzeć do naszych i ich ostrzec!
Podczas gdy w lesie rozbrzmiewał stukot kopyt rycerskich koni, Czesi posuwali się bezgłośnie jak cienie między prastarymi, obrośniętymi mchem pniami. Pierwsi dotarli do wąwozu i gorączkowo wypatrywali Niemców. Byli to dwaj rycerze w pełnej zbroi, jeden rycerz lekkozbrojny oraz pięciu knechtów odzianych w kaftany wojskowe wzmacniane żelaznymi płytkami i zwykłe szyszaki. Vyszo wiedział, że jego ludzie muszą walczyć na śmierć i życie, jeśli chcą powstrzymać wroga. Jeśli Przybislav nie dotrze do celu, Niemcy będą napadać kolejne wioski i wyrzynać ich mieszkańców.
Obaj uzbrojeni rycerze oraz knechci bez wahania wjechali do wąwozu, ale tamten lekkozbrojny jeździec wstrzymał konia i zaczął bacznie rozglądać się po okolicy. Vyszo pokazał gestem swoim towarzyszom, żeby skryli się lepiej, ale było już za późno. Rycerz dostrzegł ruch i wydał z siebie przeszywający okrzyk ostrzegawczy.
W tym samym momencie Vyszo przeskoczył przez krawędź wąwozu i rzucił się na rycerza jadącego z przodu. Mężczyzna zrobił unik przed jego buzdyganem, spadł na ziemię i legł bez ruchu. Czech nie zawracał nim sobie więcej głowy i pospieszył na pomoc kamratom, którzy wdali się w zaciętą walkę z pozostałymi Niemcami. Jeden z jego przyjaciół już leżał na ziemi; kolejny, zlany krwią, właśnie dogorywał. Jednocześnie także pierwszy z Niemców spadał nieżywy z siodła, pozostali jednak ostro się bronili, a najbardziej ten rycerz, który ich ostrzegł. Jak szaleniec uderzał na przeciwników, a jednego spychał koniem poza krawędź wąwozu. W czasie tego manewru odwrócił się plecami do Vysza. Czeski przywódca dostrzegł w tym szansę, podskoczył do przodu i zamachnął się buzdyganem.
W tym samym momencie zauważył, że jego atak obserwuje inny rycerz, zatrzymał się więc, żeby móc się przed nim obronić. Tymczasem tamten odwrócił się od Vysza i z niemal podnieconym uśmieszkiem na twarzy wbił swój miecz w plecy jednego z jego towarzyszy. Husyta zacisnął zęby, doskoczył do swojego poprzedniego przeciwnika i zamachnął się z całej siły. Jego cios trafił jednak tamtego tylko w udo, co sprawiło, że rycerz w siodle zgiął się wpół. Vyszo widział, jak obszyte metalowymi płytkami spodnie Niemca zabarwia krew, silnym pociągnięciem wyrwał więc z nogi wroga głęboko wbitą broń, przy czym ułamał kawałek ostrza. Zawarczał wściekle i znowu się zamachnął, zanim rycerz zdołał odzyskać równowagę. Vyszo z całej siły uderzył w jego hełm. Nie wydając z siebie żadnego dźwięku, przeciwnik spadł z siodła, po czym koń pociągnął go po ziemi.
Vyszo rozejrzał się i zauważył, że jego ludzie najwyraźniej nie mają już siły, więc wrzasnął na nich, żeby uciekali do lasu. Tylko dwóm z nich udało się pobiec za dowódcą, resztę Niemcy zdążyli już zabić. Ku zdziwieniu Czechów, cesarscy nie rzucili się w pogoń za nimi. Pewnie dlatego, że sami odnieśli zbyt duże straty.
Jako pierwszego husyci strącili z siodła Falka von Hettenheima, ale tylko trochę go poturbowali, za to Gunter von Losen i dwóch knechtów zostało ciężko rannych. Gdy żołnierze sprawdzali, czy ich towarzysze jeszcze żyją, Gunter von Losen zaś wściekłymi ciosami odcinał głowy rannym i martwym Czechom, Falko podszedł do Michała. Ciało kasztelana zawisło na krzakach, na udzie krwawiła rana, spod hełmu także tryskał nieprzerwanie czerwony strumień. Ku zdziwieniu von Hettenheima, Michał poruszył palcami i wydał z siebie długi, cichy jęk. Falko zacisnął pięści.
– Ten człowiek jest bardziej wytrwały, niż sądziłem.
Kiedy się odwrócił, na jego ustach pojawił się szyderczy uśmiech.
– Powinniśmy jak najszybciej wziąć nogi za pas – powiedział do von Losena. – Tam, gdzie spotkasz jednego wroga, zaraz będzie ich więcej.
– Mamy tak po prostu zostawić tu naszych zabitych? – spytał z oburzeniem jeden z knechtów.
– Chcesz zostać tu i czekać, aż któryś z tych czeskich heretyków rozbije ci czaszkę na miazgę? Do roboty, bierzcie konie, które uda wam się złapać, i wskakujcie na siodła. Jak najszybciej musimy wrócić do obozu!
Nawykli do posłuszeństwa knechci chwycili za cugle. Falko von Hettenheim zaczekał, aż ruszą, po czym sam wskoczył na koń. Gdy przejeżdżał obok Michała, splunął na niego.
– Masz tu ten swój honor rycerski, ty szynkarski bękarcie! Już niedługo wilki i niedźwiedzie będą się kłócić o twoją padlinę.
W tym momencie Michał otworzył oczy i popatrzył na Falka jakby z oddali. Rycerz uniósł miecz, żeby ostatecznie usunąć Adlera ze swojej drogi, nagle opuścił jednak broń, śmiejąc się złośliwie. Gunter von Losen zauważył, że Hettenheim zwleka z odjazdem, zawrócił więc i stanął przy nim.
– Co z nim robimy?
– Jeszcze żyje! Zostawimy go dla Czechów. Na pewno tu wrócą i wyślą go do piekła. – Falko von Hettenheim nawet nie starał się ukryć zadowolenia. Gunter von Losen uśmiechnął się szyderczo.
– No i tyle ma teraz z kubka wina, którego mi kiedyś pożałował. Gdyby się wtedy inaczej zachował, zabrałbym go do obozu.
– Nigdy bym do tego nie dopuścił.
Falko zawrócił konia i skinął na towarzysza, żeby jechał za nim. Dobrą godzinę później opowiadał Heribaldowi von Seibelstorffowi, że napadł ich duży oddział Czechów, a oni w ostatnim momencie im uciekli.
– Wojsko heretyków depcze nam po piętach. Natychmiast musimy się wycofać, zanim dogoni nas ich jazda!
Heribald von Seibelstorff widział krew na zbroi Falka, uwierzył więc w jego słowa. Skinął głową, zaciskając zęby, i wydał rozkaz do wymarszu. Ci, którzy nie mogli utrzymać się w siodłach, zostali położeni na końskich grzbietach i przywiązani, po czym oddział w pośpiechu przystąpił do odwrotu.
Kiedy Czesi zauważyli, że nikt ich nie goni, zatrzymali się i zasapani oparli o drzewa. Vyszo zerknął w stronę miejsca, gdzie zostały ciała pięciu jego towarzyszy, i zagryzł wargi, żeby nie wrzasnąć z wściekłości.
– Co teraz zrobimy? – zapytał jeden z mężczyzn.
– To, co zaplanowaliśmy. Pójdziemy za Niemcami i damy znać naszym, żeby wiedzieli, dokąd mają się kierować, a potem... – Uczynił gest, jakby podcinał sobie gardło. Jednego z kamratów wysłał na zwiady do obozu wroga. Ku jego zdziwieniu tamten dosyć szybko wrócił.
– Niemcy właśnie opuścili wioskę i w takim pośpiechu się wycofują, jakby sam diabeł deptał im po piętach.
Vyszo podniósł ręce do nieba i z radością przyjął ten niespodziewany prezent od losu.
– W drogę, chłopcy, idziemy za tymi świniami. Ale najpierw sprawdźmy, czy któryś z naszych w wąwozie jeszcze żyje.
Po niedługim czasie Czesi dotarli na miejsce potyczki i z zaciśniętymi pięściami wpatrywali się na bezgłowe ciała swych przyjaciół. Zauważyli też, że Niemcy po prostu zostawili jednego ze swoich, zupełnie jakby uciekali ogarnięci wielkim strachem. Vyszo przystanął przy rycerzu, który wtedy zauważył ich zasadzkę, pozostali husyci grabili zaś zwłoki knechtów. Przywódca grupy z zadowoleniem przyglądał się kałuży krwi, która utworzyła się pod ciałem Niemca. Kolczuga rycerza była nienaruszona i ciągle leżała na nim jak ulał. Z pomocą swoich ludzi Vyszo ściągnął ją z trupa, wytarł kilkoma wiązkami trawy i założył na siebie. Przeszedł się kilka kroków w tę i z powrotem, poruszał ramionami.
– To jest dokładnie to, czego szukałem.
Jeden z jego kamratów pokiwał głową i wskazał na bezgłowe zwłoki leżące na drodze.
– Co robimy z ciałami? Jeśli zaczniemy ich chować, Niemcy nam uciekną.
– Kiedy nasi będą tędy przechodzić, zatroszczą się o pochówek. Niemca wrzućcie tam, po drugiej stronie, do rzeki. – Vyszo wskazał płynącą za wąwozem wzdłuż drogi rzekę znikającą w ciemnych czeluściach lasu. Pochylił się nad Michałem i stwierdził, że przyda mu się także reszta jego ubrania. Rozebrał Niemca do naga, wraz z towarzyszem zwlókł go nad brzeg i wrzucił do wody. Przez chwilę stał nad rzeką i patrzył, jak prąd porywa ciało. Po czym odwrócił się i rozkazał obu kamratom, żeby się pośpieszyli. Wojna jeszcze się nie skończyła, a z każdym zwycięstwem Czechów zbliżała się chwila oswobodzenia od niemieckiego jarzma.
Wdowa
Marię zbudził własny krzyk. Rozedrgana usiadła na łóżku i przycisnęła ręce do dziko walącego serca, łapczywie próbując złapać oddech, jakby właśnie pokonała biegiem wszystkie schody na zamku. Znowu śniła o Michale, a obrazy ciągle jeszcze majaczyły jej przed oczami. Miała wrażenie, że się z niej naśmiewają. Również i tym razem ukochany wydał się Marii bliski, na wyciągnięcie ręki, podobnie jak towarzyszący mu rycerze. Mężczyźni kpili z niego i szydzili, po czym zostawili na pastwę losu, kiedy musiał walczyć z demonicznymi postaciami, które w końcu pogrzebały go pod swoimi ciałami. Ten koszmar był jeszcze gorszy niż ostatnie, gdyż Maria musiała patrzeć, jak zbryzgany krwią Michał wpada do rzeki, a jej wody nabierają czerwonej barwy. Na próżno wyciągała na ratunek rękę w jego kierunku – fale zabrały go od niej aż do spienionego wiru, który wciągnął go na głębinę.
Silne kopnięcie nienarodzonego dziecka wyrwało kasztelankę z odrętwienia, przypominając, że nie powinna poświęcać się wyłącznie myśleniu o przeszłości i Michale, ale przede wszystkim myśleć o przyszłości. Położyła obie dłonie na brzuchu i zaczęła go delikatnie głaskać. Dziecko znowu się poruszyło, a Maria szybko policzyła w pamięci: Michał wyruszył w marcu, zaczął się właśnie listopad, dziecko przyjdzie więc na świat najpóźniej za półtora miesiąca. Do tego czasu w dalszym ciągu musiała uważać, żeby nie zaszkodzić ani sobie, ani nienarodzonemu maleństwu.
Wstała i napełniła kubek zimnym napojem ziołowym, który stała przygotowany na małym stoliku przy jej łóżku. W głębi serca dziękowała Hiltrud, ponieważ przyjaciółka zebrała dobre dla ciężarnych zioła i sporządziła mieszankę według własnej receptury. Całe lato Maria spędzała więcej czasu w koziej zagrodzie niż na zamku. Z każdym dniem bowiem, kiedy Michała ciągle nie było, jej dom wydawał się bardziej mroczny i przytłaczający. Na samą myśl, że będzie musiała spędzić zimę w tych pełnych chłodu murach, kasztelankę ogarniała zgroza. Nie mogła już jeździć konno, a i wóz wytrząsał ją zawsze jak worek kartofli, toteż wyprawy do przyjaciółki stały się dla Marii nazbyt uciążliwe. Hiltrud doradziła jej, by została w domu, sama zaś codziennie wędrowała na zamek. Maria bardzo cieszyła się z odwiedzin przyjaciółki, ale wolałaby dawać się rozpieszczać w jej miłym domku przy zagrodzie. Marga bez zrozumienia przyjmowała kaprysy swojej pani i spoglądała karcącym wzrokiem, kiedy Maria robiła coś, co wydawało się ochmistrzyni niestosowne.
– Do diabła z Margą i do diabła z tym grodem! – złorzeczyła kasztelanka. Najchętniej poprosiłaby palatyna, żeby powołał jakiegoś zastępcę na miejsce Michała, a wtedy ona mogłaby się przenieść do domku Hiltrud. Takim posunięciem Maria bardzo rozczarowałaby jednak męża. Ponad dziesięć lat wspólnie decydowali o lasach Rheinsobern. Wiedziała, że ukochany polegał na niej i uważał, że będzie godnie pełniła swoje obowiązki.
„Jeżeli jeszcze żyje” – przyszło jej na myśl i ogarnęło ją przerażenie. Położyła się i zaczęła głęboko oddychać, żeby się odprężyć. Nie po raz pierwszy zastanowiło ją, dlaczego do tej pory nie otrzymała od męża żadnej wiadomości. Już dwa razy pisała do niego do Norymbergi, gdyż zakładała, że oddziały cesarskie zbierają się tam przed każdym kolejnym atakiem na Czechów. W pierwszym liście powiadomiła Michała, że jest przy nadziei, zaś pod koniec lata zapewniła go, że oboje z nienarodzonym dzieckiem czują się dobrze. Ale on ani nie odpowiedział, ani nie wysłał jej przez palatyna pozdrowień. Jedyne wiadomości, jakie otrzymywała z Czech, pochodziły od kupców i wędrownych śpiewaków, a ci nie mówili nic dobrego. Cesarzowi tego roku również nie udało się pokonać husytów. Nawet nie potrafił zapobiec ponownemu wtargnięciu powstańców do sąsiednich krajów i spustoszeniu ich.
Myśli Marii znowu zaczęły krążyć wokół Michała. Czuła, jak ogarniają ją wszystkie troski i obawy. Próbowała je odegnać, żeby móc zasnąć, przewracała się jednak z boku na bok i walczyła ze łzami. Godziny płynęły bardzo wolno, aż wreszcie słaby promień słońca obwieścił nadchodzący dzień. W końcu mogła wstać.
Krótko po dzwonach na godzinę dziesiątą przez bramę przejechał pośpiesznie herold palatyna i przed głównym budynkiem grodu zatrzymał konia buchającego na zimnie parą.
– Przynoszę wieści dla pani! – zawołał do Margi, gdy ta zaciekawiona wystawiła głowę przez okno.
– Też mi coś – odpowiedziała ochmistrzyni, wzruszając ramionami. Herold rozpiął swój płaszcz z owczej skóry, wygładził ozdobioną herbami szatę, którą miał pod spodem, i zaśmiał się radośnie.
– Ze względu na swoją odwagę w walce pan Michał Adler został wyniesiony przez cesarza do pozycji wolnego rycerza Rzeszy. Jeśli to nie jest powód do świętowania i okazja do poczęstowania posłańca kubkiem dobrego wina, to już sam nie wiem!
– Dostaniesz swój kubek wina, nawet więcej niż jeden – Maria stanęła w drzwiach budynku głównego, wyciągnęła rękę po opatrzone wieloma pieczęciami pismo i otworzyła je. Była tak zdenerwowana, że z ledwo potrafiła odczytać dokument. To, co powiedział posłaniec, było prawdą. Jej Michał został wyniesiony do rangi wolnego rycerza Rzeszy i dzięki temu uznany za równego stanem na przykład małżonkowi Matyldy von Arnstein, Dietmarowi.
– Margo, zaprowadź posłańca do kuchni, poczęstuj go winem i dobrym jedzeniem. Wcześniej zawołaj Kunza, żeby zajął się jego koniem. Niech człowiekowi i zwierzęciu niczego nie zabraknie – poleciła swojej szafarce. Ta pokiwała niemrawo głową, jakby poczęstunek dla herolda miała opłacić z własnej kieszeni, po czym opryskliwym tonem poprosiła go, by towarzyszył jej do kuchni.
Maria nie zważała na zły humor Margi. Przycisnęła do rozpalonych policzków wiadomość, która zawierała pierwsze dowody, że mąż żyje. Miała ochotę tańczyć i śpiewać; żałowała, że już nie może jeździć konno, gdyż wszystko w niej aż rwało się do tego, żeby pospieszyć do Hiltrud i podzielić się z nią swoją radością. Bez namysłu odwróciła się i pobiegła za stajennym, który prowadził wierzchowca posłańca.
– Kunz, zaprzęgnij konie do małego wozu. Chcę pojechać do koziej zagrody!
Chudy sługa spojrzał nieufnie na zachmurzone niebo.
– Nie brałbym otwartego wozu, pani. Wprawdzie jak na listopad jest w miarę łagodna pogoda, ale będzie padało.
Maria się uśmiechnęła.
– Mówisz tak, jakby droga do zagrody była dłuższa niż do Heidelbergu, gdzie znajduje się obecnie dwór palatyna. Będziemy tam za niecałą godzinę. Możesz mi dla ochrony przed zimnem wyłożyć ławkę futrami, których zwykle używam na saniach, i wziąć smołowaną plandekę jako osłonę przed deszczem.
Kunz burknął coś pod nosem, konia herolda oddał towarzyszowi i poszedł do wozowni, żeby wypchnąć wóz na dziedziniec. Gdy ostrzegał przed deszczem i zimnem, nie chodziło mu o panią, ale raczej o samego siebie. On był bardziej narażony podczas niepogody niż ona, gdyż jego nie chronił żaden długi płaszcz i żadne futro, które ogrzewało jej kolana i nogi, a jedynie filcowa narzuta. Ta z kolei całkiem nasiąkała deszczem, powodując, że miał dwa razy silniejsze strzykanie w kościach niż zwykle. Ale kiedy pani coś sobie ubzdura, nie pozostaje mu nic innego, jak być posłusznym. Z markotną miną zabrał się do pracy, ale tak się guzdrał, że pierwsze krople deszczu spadły jeszcze przed ich wyjazdem.
Maria się przebrała. W wozie kazała, żeby Ischi opatuliła ją tak, że widać było jedynie czubek nosa.
– W drogę, Kunz, pośpiesz się! – poganiała pani służącego. Ten nałożył na głowę swój stary kapelusz i zarzucił pelerynę. Ciągle jeszcze się złościł, że z powodu zachcianki pani musiał opuścić ciepłą stajnię, wyładowywał więc złość na koniach. Lekki wóz podskakiwał na wybojach niczym skórzana piłka. Maria musiała się trzymać obiema rękami, nie protestowała jednak, gdyż była tak uradowana, że mimo turkotów i uderzeń rozkoszowała się szybką jazdą. Kiedy dotarli do zagrody, Marysia pomogła jej zdjąć płaszcz i poczekały, aż Hiltrud przygotuje Kunzowi sowity posiłek oraz dzban wina. Na widok różowej szynki i smakowitej kiełbasy twarz staruszka wyraźnie się rozpromieniła.
Kiedy przyjaciółka podeszła do Marii i zaprowadziła ją do komnaty gościnnej, gdzie można było wygodnie siedzieć na ławeczce pokrytej końskim włosiem i rozmawiać, kasztelance w pierwszej chwili odebrało mowę. Hiltrud pogłaskała ją po twarzy.
– Spokojnie, skarbie! Pomyśl o dziecku. Co to za nowiny, że przyjeżdżasz do mnie taka wyczerpana?
– Dostałam wiadomość od Michała, a raczej o nim. Dzielnie się bił i został przez cesarza wyniesiony do rangi wolnego rycerza.
Ze zdenerwowania Maria nie mogła usiedzieć na miejscu. Zdumiona Hiltrud podrapała się po głowie.
– Przez cesarza? Czy to nadal ten sam Zygmunt, który wtedy w Konstancji z powodu swojej ważności o mało nie pękł?
Maria przytaknęła energicznie i wcisnęła przyjaciółce do ręki dokument.
– Masz, czytaj! Dostałam to dziś od posłańca palatyna.
Dzięki Marii Hiltrud nauczyła się ledwie literować, dlatego ciężko jej było odczytać pismo, w którym roiło się od nieznanych jej wyrażeń. Wystarczyło jednak, żeby zrozumieć, że Michał Adler należał teraz do wolnych rycerzy Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego i że dzięki temu był poddany tylko cesarzowi. Hiltrud westchnęła, popatrzyła na przyjaciółkę i ogarnęły ja mieszane uczucia.
– Moje gratulacje, Mario. To naprawdę wspaniała nowina. Szkoda tylko, że chyba wkrótce będziemy się musiały rozstać.
Maria pokręciła głową.
– Dlaczego? Nie rozumiem...
– Zobacz! Tutaj jest napisane, że cesarz odda Michałowi ziemie w lenno. Czyli nie na długo już zostaniecie w Rheinsobern. Pojedziecie tam, gdzie cesarz wyśle twojego męża.
Maria szybko przeczytała wskazany przez Hiltrud fragment i westchnęła głęboko.
– Nie myślałam jeszcze o tym.
Jej radość minęła, a ona prawie życzyła sobie, żeby nigdy nie dostać tego pisma. Wolałaby krótkie pozdrowienia od ukochanego, odręcznie przez niego napisane, i zapewnienie, że wszystko z nim dobrze. Hiltrud rozszyfrowała resztę tekstu, jak mogła najlepiej, po czym zmarszczyła nos.
– Napisali tu, że pasowanie na rycerza odbyło się już w czerwcu. Trochę im czasu zeszło, żeby cię o tym powiadomić.
– W czerwcu, mówisz? – Maria wyrwała z rąk przyjaciółki dokument i jeszcze raz przeczytała całość. Hiltrud miała rację. Michał został rycerzem pół roku temu. Teraz wiadomość o połowę straciła na wartości, gdyż wyprawy przeciw Czechom ciągnęły się aż do jesieni, a na każdej z nich on mógł zostać ranny lub nawet zabity. Marii przypomniał się jej sen. Tamte wizje wciąż jeszcze do końca się nie rozwiały. Nagle zaczęła mieć dreszcze. Hiltrud dostrzegła, że przyjaciółka się trzęsie, i zerwała się z miejsca.
– Nie powinnaś była w taką pogodę podróżować otwartym wozem. Przygotuję ci napar, który cię rozgrzeje.
Pobiegła do spiżarni, zerwała kilka łodyżek przechowywanych tam ziół i wrzuciła je do rondelka. W kuchni zaczerpnęła wody z miedzianego garnka stojącego na murowanym palenisku i przyniosła napar do izby, która od razu napełniła się przyjemnie świeżą wonią. Gdy ziółka się parzyły, w pokoju panowało uciążliwe milczenie. Hiltrud widziała, jak Maria zatapia się w ponurych rozmyślaniach, postanowiła więc ją pocieszyć. Nalała naparu do kubka, osłodziła dużą łyżką miodu i podała przyjaciółce.
– Proszę, pij i zapomnij o zmartwieniach! Jeżeli twojemu Michałowi udało się zostać rycerzem, to nie musi się obawiać kilku husytów.
Maria zastanawiała się, czy opowiedzieć przyjaciółce o koszmarze sennym. Hiltrud troszczyła się o nią jak matka, dlatego nie chciała się okazać niewdzięcznicą. Zmusiła się do uśmiechu.
– Masz rację. Powinnyśmy się cieszyć z nowych wieści. Kto wie, może Michał jest już w drodze do domu; zimą cesarz z pewnością nie będzie toczył wojen.
Z tą nadzieją w sercu i żołądkiem pełnym gorącego, ale orzeźwiającego napoju świat wydał się Marii zupełnie inny. Kiedy kasztelanka kilka chwil później siedziała w wozie i wracała na zamek, nie straszny był jej ani zimny wiatr wiejący z gór, ani deszcz zacinający z nieba.
Dwa tygodnie później nadeszła zima. Krajobraz Rheinsobern pokrył szron, ale szczyty Szwarcwaldu i Wogezów, które było widać w ciągu tych niewielu godzin, kiedy słońce przepędzało mgłę i gęste chmury, schowały się już pod grubą warstwą śniegu. Każdego dnia Maria miała nadzieję, że Michał wróci do niej właśnie dzisiaj. Gdy tylko pozwalały jej na to obowiązki, siadywała przy oknie i spoglądała na gród.
Pewnego ranka, kiedy pogoda okazała się wyjątkowo niespokojna i burzowa, wzdrygnęła się na myśl, że właśnie teraz Michał musi jechać konno w lodowaty deszcz albo nawet przez burzę śniegową, jaka ogarnęła wzgórza. Owinęła się mocniej szalem, po czym wróciła do swojej robótki ręcznej – powłoczki na poduszkę dla nienarodzonego dziecka. Kiedy sprawnymi ruchami igły dodawała pędy do wyszytych już kwiatów, uśmiechała się łagodnie pod nosem, myśląc o tym, jak zaskoczony i szczęśliwy będzie jej mąż, gdy zastanie ją w zaawansowanej ciąży. Teraz, kiedy jest rycerzem Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, szczególnie ucieszyłby się z syna. Gdyby to była jednak córka, mogłaby poślubić szlachetnie urodzonego młodzieńca i pozostawić swoim dzieciom w spadku lenna cesarskie, o których była mowa w dokumencie nominacyjnym.
Zagłębiona w marzeniach o szczęśliwej przyszłości z Michałem, Maria nie spostrzegła, że do bram zamku zbliżają się trzy wozy, każdy zaprzężony w dwa woły. Dopiero odgłos obitych żelazem kół uderzających o kamienne bloki na dziedzińcu sprawił, że podniosła głowę. W pierwszej chwili pomyślała, że to przybył jej mąż z oddziałem, który w marcu poprowadził ze sobą, ale jej nadzieja prysła na widok starych wozów i wychudzonych zwierząt. Sześciu mężczyzn na koniach towarzyszyło podróżnym, zaś ich grube płaszcze lśniły od deszczu tak samo jak plandeki na pojazdach. Biegnących obok czterech mężczyzn i trzy kobiety chroniły zaś przed niepogodą jedynie proste narzuty z plecionej słomy. Marię zdziwiła duża liczba gości, którzy przybyli bez zapowiedzi, próbowała więc zgadnąć, kim są. Kiedy wozy się zatrzymały, podniesiono plandekę pierwszego z nich. Dama w samodziałowym stroju i czepku rozejrzała się dokoła z zaciekawieniem. Za nią z wozu wygramoliła się jeszcze jedna kobieta w skromniejszym ubraniu oraz gromadka dzieci w różnym wieku. Maria zauważyła z ulgą, że pozostałe furmanki oprócz woźniców nie przewoziły żadnych ludzi. Przypomniała sobie o swoich obowiązkach pani domu i szybko pobiegła do sieni. Kiedy tam weszła, przybysze właśnie otwierali drzwi po drugiej stronie pomieszczenia. Na przedzie kroczyła dama o figurze równie szerokiej jak wysokiej. Zobaczywszy ją w świetle lamp olejnych, o tej porze roku palących się przez cały dzień, Maria stwierdziła, że suknia kobiety oraz jej obszyty króliczym futrem czepek odpowiadały modzie, według której – jak widziała na freskach w zamkowej kaplicy – ubierano się pięćdziesiąt lat temu. Dzisiaj nosiłaby się już tak tylko żona jakiegoś ubogiego rycerza, którego włości leżałyby z dala od wielkich miast i znanych szlaków handlowych. Idący za nią mężczyźni także wyglądali, jakby pochodzili z położonych na uboczu części cesarstwa. Dwóch z nich miało już więcej niż czterdzieści lat, czterech młodszych było chyba w wieku otyłej damy. Jej dzieci razem ze świtą wbiegły do sieni i od razu zaczęły wypróbowywać, czy ich krzyki będą odbijać się echem od ścian.
Grubaska pożądliwie objęła wzrokiem wyposażenie pomieszczenia. Miała przy tym taką minę, jakby w skarpecie od Mikołaja znalazła więcej, niż się spodziewała. Zbliżyła się majestatycznie do Marii i zmierzyła ją wzrokiem od stóp do głów.
– Czy wy jesteście Marią Adler?
Maria przytaknęła, ale zanim zdążyła przywitać się z przybyłą, ta ciągnęła dalej:
– Nazywam się Kunegunda von Banzenburg. Mój mąż, Manfred, jest nowym zarządcą i kasztelanem grodu palatyna w Rheinsobern.
Przy tych słowach wskazała na wytworniej ubranego starszego mężczyznę. Maria nie zważała na niego, tylko ściągnęła usta i potrząsnęła głową, jakby chciała odgonić jakąś upartą muchę. Jak widać, palatyn Ludwik nie tracił czasu i po wyniesieniu Michała do godności cesarskiego rycerza czym prędzej poszukał jego następcy na stanowisku kasztelana. Uważała, że suzeren powinien przynajmniej poczekać, aż jej ukochany wróci z wojny.
Maria nic nie odpowiedziała, pani Kunegunda wypchnęła więc naprzód innego członka swojej rodziny.
– To mój kuzyn, Götz von Perchtenstein.
Był tak chudy, jakby przez całe życie niedojadał, poza tym na głowie miał jedynie wianuszek cienkich włosów. Chyba wcześnie musiał się zestarzeć. Kiedy otworzył usta, Maria ujrzała tylko kilka żółtych, częściowo nadpsutych zębów.
– Niezmiernie mnie cieszy, że mogę was poznać, pani Mario. Pozwólcie, że wyrażę najszczersze kondolencje z powodu waszej straty – powiedział nieprzyjemnie świszczącym głosem, spowodowanym chyba rzadkim uzębieniem.
Maria popatrzyła na niego zdziwiona.
– Jakiej straty? Pani Kunegunda pochyliła głowę.
– Czyżbyś jeszcze nie wiedziała, pani? Jej milczący dotąd mąż podszedł do niej i prawą dłoń położył na zużytej rękojeści miecza.
– Wasz małżonek, rycerz Michał Adler, siedem tygodni temu poległ w walce z czeskimi heretykami.
Jego słowa spadły na Marię niczym cios. Zatkała dłońmi usta, żeby zagłuszyć krzyk, który wyrywał się jej z piersi, i bezradnie pokręciła głową.
– Przyjmijcie kondolencje także ode mnie – ciągnął Manfred von Banzenburg tak obojętnym tonem, jakby pytał sługę, czy już uprzątnięto gnój ze stajni. – To się stało podczas potyczki w Czechach, w której wasz małżonek brał udział pod dowództwem wielce czcigodnego Heribalda von Seibelstorffa. Oddział wpadł w pułapkę i został w większej części wybity przez husytów. Ocaleli mogli ujść z życiem dzięki bohaterskiej akcji rycerza Falka von Hettenheima, który osłaniał odwrót, występując przeciwko przeważającym siłom powstańców. Trzeba było zostawić zabitych, wasz małżonek nie otrzymał więc chrześcijańskiego pochówku.
Nie można było bardziej bezwzględnymi słowami powiadomić kobiety, że została wdową. Maria miała mieszane uczucia. Z jednej strony czuła złość z powodu nieczułości nowego kasztelana, z drugiej wzrastający żal. Zagryzała wargi, żeby nie stracić panowania nad sobą. Myślała tylko o tym, że swoją sławą i wyniesieniem do wyższego stanu Michał cieszył się zaledwie kilka miesięcy. Na samą myśl o okrutnym końcu, jaki spotkał jej ukochanego, Marii zarobiło się niedobrze. Miała ochotę zaszyć się w jakimś kącie niczym przestraszone zwierzę.
– Zajmij się naszymi gośćmi – poprosiła Margę i znikła bez słowa. Kiedy kilka minut później leżała na swoim łóżku i pozwalała niepohamowanie płynąć łzom, przyszło jej do głowy, że od teraz to ona jest gościem w tym domu, a nie rycerz Manfred z rodziną.
Po bezsennej i przepłakanej nocy Maria czuła się całkiem wycieńczona, wstała z obolałymi członkami. Przez ostatnie godziny jej myśli krążyły tylko wokół pytania, co pocznie teraz na świecie, skoro Michał nie żyje. Nie miała w sobie na tyle wiary, by czerpać z niej siłę, nie napawała jej też ona też strachem przez karą boską, która spotykała samobójców. Nienarodzone dziecko przez całą noc niespokojnie dawało jednak o sobie znać, jakby chodziło o jego życie, toteż Maria była pewna, że nie ucieknie tak po prostu w śmierć. Wobec Michała miała święty obowiązek – wydać na świat owoc ich miłości i wychować, jak przystało na syna lub córkę wolnego rycerza. Nie przynosił jej na razie pocieszenia fakt, że dzięki swemu majątkowi mogła sobie i dziecku zapewnić dostatnie życie.
Zamiast poczekać, aż Ischi przyniesie jej z kuchni ciepłą wodę, Maria umyła się resztką wody z dzbana, tak lodowatą, że miała wrażenie, iż wciera śnieg w skórę. Obudziła tym swoje siły witalne. Po wyjściu z komnaty sprawiała wrażenie tak opanowanej, jakby nic szczególnego się nie wydarzyło. Czeladź czekała już na panią. Służący podchodzili po kolei i składali jej wyrazy współczucia. Ich smutne twarze wyrażały nie tylko żal, ale także troskę o własną przyszłość. Już jedno spojrzenie na nowego pana i jego małżonkę wystarczało, żeby zrozumieć, że minęły dobre czasy, jakie przeżyli pod rządami dotychczasowych państwa. Ischi, osobista pokojówka Marii, najbardziej z nią związana, jako jedyna nie musiała się martwić, gdyż pani obiecała jej porządny posag, żeby w przyszłym roku na wiosnę mogła poślubić swojego Ludolfa. Śmierć Michała poruszyła jednak dziewczynę niczym strata ukochanego członka rodziny.
Otarła łzy rogiem fartuszka, ale nie mogła ich powstrzymać, po czym ujęła Marię za rękę.
– Pani, tak bardzo mi przykro z powodu pani i rycerza Michała... Maria uśmiechnęła się smutno do Ischi i w podzięce pogłaskała ją po włosach. Żeby się czymś zająć, zeszła do kuchni. Gości było tylu, że kucharka potrzebowała teraz dodatkowych pomocnic i chłopców kuchennych. Kiedy Maria weszła do środka, dziewczyna, która do tej pory szorowała podłogi, podała jej miskę z poranną zupą mleczną, zerkając na nią płochliwie. Pani skinęła jej pocieszająco głową i zjadła nieco brei, która była taka jak zwykle, chociaż Maria miała wrażenie, że zjada suchy, zakurzony pergamin i z wielkim wysiłkiem połknęła to, co miała w ustach. Gryząc kilka na wpół zmiażdżonych ziaren owsa, zauważyła, że nad paleniskiem na trójnogu nie wisi żaden garnek ze świeżą wodą. Zrugała kucharkę.
– Nasi goście będą się chcieli umyć, a w taką pogodę nie mogą zrobić tego na dworze przy studni.
Jeszcze nie potrafiła zrozumieć, że to pani Kunegunda i rycerz Manfred rządzą teraz w zamku. Traktowała ich bardziej jako intruzów wkraczających w jej mały, choć nie do końca ukochany świat – intruzów, którzy nie przynieśli nic poza smutkiem. Minie jeszcze kilka dni, zanim się do nich przyzwyczai, zanim przestanie patrzeć na nich jak na nieproszonych gości. Żeby odgonić od siebie szalejący w piersi ból po stracie Michała, odszukała Margę i zapytała ją, gdzie znajdują się nowo przybyli.
– Zaprowadziłam nowego pana, jego rodzinę i towarzyszy do sali gościnnej, pani, teraz właśnie idę po śniadanie dla nich.
– Dobrze, proszę, zajmij się tym. Zejdę na dół i zobaczę, co jeszcze mogę dla nich zrobić.
Maria z wysokości schodów spojrzała na zebraną na dole rodzinę. Ganerbenburg, skąd ludzie ci przybyli, musiał być wietrznym, zatłoczonym miejscem, gdzie posłanie ze świeżego siana było luksusem, a mieszkańcy nocami kulili się w mrocznych kątach, przyciągając do siebie psy, żeby nie zamarznąć. Podczas konnych wypraw na jarmarki, które organizowali sobie z Michałem, Maria nieraz sypiała w dworkach, gdzie panowały podobne warunki.
Teraz ta komnata także będzie przypominała bardziej stajnię niż reprezentacyjną salę rycerską, którą Maria urządziła przecież z taką starannością. Wzdrygnęła się na myśl, że miałaby żyć jak przedstawiciele wielu starych rodów rycerskich. Takim ludziom prócz ich szlacheckiego nazwiska nie zostało nic poza niewygodnymi siedzibami i małymi wsiami z chłopami pańszczyźnianymi, którzy musieli głodować, żeby wyżywić swoich państwa.
Pani Kunegunda zauważyła Marię i wyszła jej naprzeciw z otwartymi ramionami. Najwyraźniej zapomniała o tym, w jaki sposób jej mąż przekazał Marii wieści o śmierci Michała. Przyciągnęła do siebie ciężarną i wycisnęła z oczu kilka łez.
– Tak mi przykro, mój Boże. Bardzo dobrze potrafię sobie wyobrazić, jak to jest tak krótko przed rozwiązaniem stracić męża.
„Nigdy nie zrozumiesz moich uczuć do Michała, ani tego, jak bardzo za nim tęsknię” – pomyślała Maria. Głos znowu odmówił jej posłuszeństwa, pani Kunegunda była jednak przyzwyczajona do wygłaszania monologów.
– Proszę nie sądzić, że chcemy was wygonić, pani Mario – zapewniała ją, energicznie gestykulując. – Wręcz przeciwnie. Zostaniecie panią domu, jak długo będziecie chciała. Moja rodzina i ja zadowolimy się kilkoma skromnymi komnatami i niczego innego sobie nie życzymy, jak żyć z wami w zgodzie.
Maria ucieszyła się z tych przyjaznych słów, po czym z głębokim westchnieniem wyswobodziła się z uścisku kobiety.
– Dziękuję wam za współczucie, pani Kunegundo, i za to, że rozumiecie, jak ciężko jest mi w tej chwili pogodzić się z losem. Ale z pewnością nie będę zajmować należnego wam miejsca.
Nie dostrzegła już, jak po tych słowach rozbłysły oczy Kunegundy, gdyż podszedł do nich jeden z młodszych mężczyzn. Dzień wcześniej Maria nie zwróciła na niego uwagi. Miał na sobie togę kleryka, prawą ręką uczynił znak krzyża.
– To jest Mateusz, nasz drugi syn – przedstawiła go Kunegunda. – Wychował się w klasztorze Heidfeld, tam też wyświęcono go na kapłana. Zostanie z nami przez pewien czas, żeby wspomóc męża przy zarządzaniu okręgiem Rheinsobern.
Mateusz popatrzył na Marię z pychą człowieka, któremu wydaje się, że przewyższa pozostałych, mniej wykształconych.
– Niech Bóg będzie z tobą, moja córko – przywitał się, chociaż był przynajmniej dziesięć lat od niej młodszy, po czym dorzucił jeszcze kilka z łacińska brzmiących słów: – In nominus pater et filius et spiritus sanctus.
Maria musiała się powstrzymywać od śmiechu, gdyż nieporadna łacina mężczyzny prawie sprawiła, że zabolały ją uszy. Zanim zdążyła coś powiedzieć, Mateusz chwycił ją za rękę i przyciągnął do siebie.
– Chciałbym porozmawiać z kancelistą waszego małżonka o zarządzaniu Rheinsobern, gdyż teraz ja przejmę ten urząd.
– Kancelista mojego małżonka stoi przed wami, gdyż to ja prowadziłam mu księgi – głos Marii brzmiał chłodno, nie podobała jej się chciwość duchownego. Mimo zimna i błogosławionego stanu z chęcią pojechałaby do Hiltrud, żeby przyjaciółka mogła ją pocieszyć, zamiast iść z tym arogantem do zamkowej kancelarii i pokazywać mu dokumenty.
Nie mogła jednak zaniedbywać swoich obowiązków, toteż skinęła na wyraźnie skonsternowanego mężczyznę, żeby podążył za nią. Poprowadziła go pustymi, pełnymi przeciągów korytarzami do komnaty w wieży, gdzie poza dokumentami i księgami rachunkowymi razem z Michałem przechowywali pieniądze. Pośrodku pomieszczenia stały dwa obite tapicerką krzesła z drewna wiśniowego oraz stół z artystycznie rzeźbionymi nogami. Z tamtego miejsca można było sięgnąć do półki, na której leżało kilka stosów ksiąg w twardej oprawie i liczne rolki pergaminu. Najważniejsze dokumenty i pieniądze schowano w dużej żelaznej kasetce stojącej pod półką. Maria jako jedyna miała do niej kluczyk. Największy luksus małej komnaty stanowił jednak kominek. Płonęło w nim kilka dużych polan, dając przyjemne ciepło. Z obu okien można było spoglądać na dziedziniec i plac przed zamkiem.
Mateusz wyjrzał przez nie, po czym zwrócił się do Marii:
– Teraz dasz mi kluczyk do kasetki, moja córko.
Maria zwlekała przez chwilę, ale w końcu stwierdziła, że od teraz nie jest już odpowiedzialna za zarządzanie miastem, dlatego też odpięła kluczyk z pęku przywiązanego do paska. Mateusz złapał go chciwie i otworzył skrzynkę. Niemal obojętnie odłożył dokumenty i akta na bok, pożądliwym wzrokiem pochłaniając połyskujące złote guldeny. Zanim wyciągnął po nie ręce, Maria zdążyła je wziąć, po czym odliczyła większą część.
– Te pieniądze należą do mnie. Włożyłam je do kasetki, żeby leżały w bezpiecznym miejscu.
– Każdy tak może powiedzieć! – oburzył się ksiądz.
– Tu jest poświadczenie z sumą, podpisane przez mojego męża i przeze mnie.
Ze stosiku dokumentów wyciągnęła kartkę, razem z innymi odłożoną przez Mateusza na bok, i mu ją podała.
– Jeśli to wam nie wystarczy, wielebny ojcze, mogę wam pokazać księgi rachunkowe grodu, gdzie wyszczególniono wszystkie sumy przypadające sprawującemu urząd – w głosie Marii słuchać było zimną niechęć. Nie zubożałaby z powodu owych dwustu guldenów z kasetki, ale to były jej pieniądze, nie rozumiała więc, dlaczego miałaby z nich rezygnować.
Z kwaśną miną Mateusz przeliczył pozostałe monety i skontrolował księgi rachunkowe, żeby sprawdzić, czy wszystko się zgadza. Jak na złość – rzeczywiście tak było. Zdenerwował się jeszcze bardziej, kiedy przejrzał listy podatkowe i znalazł kwotę, którą każdego roku Michał Adler wysyłał palatynowi jako podatek. Wcześniej dowiedział się, jakie sumy można było uzyskać z takiej posiadłości jak Rheinsobern, i niechętnie stwierdził, że poprzednik jego ojca zachowywał dla siebie tylko to, co przysługiwało mu zgodnie z prawem i obyczajem. Taka ilość pieniędzy wystarczała, żeby w należytym stanie utrzymywać gród, opłacić czeladź i żyć we dwójkę dostatnio, jednak nie ponad stan. Mateusz czuł się bardziej niż rozczarowany; musiał się powstrzymywać, żeby nie ulżyć sobie potokiem przekleństw. Był synem ubogiego rycerza i nie mógł sobie kupić nawet najlichszej synekury, dlatego cieszył się na wysokie zyski w Rheinsobern.
Maria spostrzegła, jak drży twarz księdza, i wywnioskowała z tego, że wątpił w sumienność prowadzonych przez nią rachunków. Dlatego oschłym głosem pouczyła go o przychodach i wydatkach z ostatnich lat, zwróciła mu też uwagę, że jej księgi nie dawniej jak na wiosnę zostały sprawdzone przez uczonego magistra Claudiusa Steinbrechera i uznane za dobre.
Mateusz wlepiał wzrok w podpis i pieczęć palatyńskiego rewizora. Stronę z widniejącą na niej pieczęcią najchętniej wyrwałby z foliału. Ale wiedział równie dobrze jak stojąca przed nim kobieta, że kopia księgi rachunkowej leżała w urzędzie podatkowym palatyna. Co do halerza Ludwig mógł sprawdzić, jakie zyski przynosi Rheinsobern i ile powinien się z tego tytułu domagać.
– Jesteście teraz zadowoleni? – Maria nie mogła ukryć satysfakcji.
Mateusz pokiwał głową z zaciśniętymi ustami i zamknął kasetkę, nie włożywszy uprzednio akt do środka. Maria zwróciła mu na to uwagę uprzejmie, ale z naciskiem, po czym pożegnała się chłodno i wyszła z komnaty. Przekazanie ksiąg oraz kasy było dla niej pierwszym i decydującym krokiem ku temu, żeby pożegnać się z funkcją pani zamku Rheinsobern.
Maria wróciła do sypialni, żeby w spokoju oddać się żałobie i bólowi, tymczasem Mateusz pospieszył do rodziny, która wybrała sobie salę rycerską jako tymczasowe miejsce zamieszkania i rozłożyła się tam z całym swoim dobytkiem. Pan Manfred, jego żona i ich najstarszy syn Martin razem z kuzynem Götzem siedzieli u szczytu stołu i rozkoszowali się chlebem, pieczystym oraz winem, dzieci zaś pod okiem najstarszej córki Krymhildy i podstarzałej krewnej o imieniu Sabina, ciotki drugiego stopnia ze strony rycerza Manfreda, bawiły się w przeciwległym kącie pomieszczenia. Kiedy do środka wszedł ich drugi syn, nowy kasztelan i jego żona podnieśli głowy. Uśmiech jednak zamarł na ich twarzach, gdy tylko ujrzeli ponurą minę Mateusza. Manfred von Banzenburg ze złością walnął pięścią w stół.
– Co się dzieje? Czyżby urząd w Rheinsobern nie przynosił tyle zysku, ile oczekiwaliśmy?
– To niemożliwe! – krzyknęła jego żona. – Jak słyszałam, rycerz Michał i pani Maria mogli żyć na wysokiej stopie.
– Na pewno nie z pieniędzy, które otrzymywali z podatków – Mateusz nawet nie próbował ukryć rozczarowania. – Dwa razy przejrzałem księgi, żeby udowodnić jakieś nieprawidłowości lub oszustwa na ich korzyść, pani Maria jednak poprawnie je prowadziła. Nie mogłem jej wytknąć nawet najmniejszego błędu. Mało tego, rozliczenia z ostatnich trzech lat zostały sprawdzone i zaakceptowane przez magistra Claudiusa Steinbrechera. Powinniśmy się cieszyć, jeśli zostanie nam dwieście guldenów na rok.
Pani Kunegunda machnęła ręką.
– W takim razie podwyższymy mieszkańcom podatki. Mateusz podniósł dłonie.
– Jak znam tę hołotę, poskarżą się głośno u palatyna i będziemy mieli na głowie rewizora.
Jego matka odepchnęła od siebie ten zarzut pogardliwym gestem.
– Tak źle nie będzie.
– Niestety tak, matko. Ten Michał i jego żona oddawali palatynowi każdy należny mu grosz. Jeśli będziemy mniej mu dostarczać, zacznie badać przyczynę, a to również oznaczałoby dla nas kłopoty. Miałem nadzieję, że z pieniędzy Rheinsobern kupię sobie dochodową synekurę. Teraz jednak latami będziemy musieli oszczędnie gospodarzyć, żeby zebrać potrzebną na to sumę. Gdybym to wiedział, zostałbym u bogobojnych ludzi w klasztorze i próbowałbym znaleźć sobie bogatego mecenasa, nawet jeśli brakuje mi wsparcia jakiegoś wpływowego klanu.
Usiadł obok rodziców. Ich miny zdradzały, że doskonale wyczuli ironię w słowach syna. Mateusz nałożył sobie spory kawałek pieczeni. Jego rozczarowanie najwyraźniej nie zepsuło mu apetytu, ponieważ jadł, jakby tygodniami go głodzono.
Pani Kunegunda ani myślała tak łatwo się poddać. Jej żywa mimika zdradzała, że knuła jakiś nowy plan, a kiedy zaczęła mówić, nie patrzyła na męża, ale na Götza von Perchtenstein.
– Podobno pani Maria dysponuje wielkimi bogactwami. Powinniśmy się więc postarać, żeby jej skarby dostały się nam. Na szczęście kuzyn Götz nie ma jeszcze małżonki, toteż może poślubić naszego złotego ptaszka. Wtedy będziemy mieli dość pieniędzy, żeby przyjemnie żyć, a nasz kochany Mateusz będzie mógł kupić sobie synekurę, jakiej dusza zapragnie.
Rycerz Götz pokazał swoje wyszczerbione zęby w szerokim uśmiechu, podczas gdy Manfred i obaj jego synowie ciągle jeszcze zastanawiali się nad tym pomysłem.
– Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby poślubić tę ładną wdowę, nawet jeśli z powodu jej brzucha na razie nie będzie z niej pożytku. Już samo jej wino warte jest takiego posunięcia, gdyż odznacza się wyjątkową jakością, poza tym rzadko kiedy jadałem lepszą pieczeń.
– Nie będziesz musiał na długo rezygnować z przyjemności łoża. Pani Maria urodzi dziecko już w przyszłym miesiącu, dwa tygodnie później mógłbyś zbroić swoją lancę na turniej rycerski. – Pani Kunegunda mrugnęła do kuzyna chytrym okiem i kopnęła męża pod stołem. – Jako nowy pan zamku i kasztelan Rheinsobern jesteś, że tak powiem, opiekunem pięknej wdowy, więc tak szybko, jak to tylko możliwe, każesz wszcząć przygotowania do ślubu, zanim palatyn wpadnie na pomysł, żeby ożenić Marię z jednym ze swoich ludzi. Jak wiesz, kobieta z pieniędzmi niedługo pozostaje na jego dworze samotna.
Manfred pokręcił głową z powątpiewaniem.
– Nie powinniśmy przynajmniej poczekać, aż powije dziecko?
Pani Kunegunda tak dziko potrząsnęła głową, że zsunął jej się czepek. Spojrzała na męża karcącym wzrokiem.
– W ten sposób tracimy jedynie cenny czas, a nasz złoty ptaszek może nam uciec. Jeśli ty tego nie zrobisz, sama porozmawiam z nią o ożenku.
– Zrób to! – nakazał rycerz Manfred z ulgą, gdyż czuł, że zadanie go przerasta. Trudno będzie przekonać krnąbrną wdowę o konieczności nowego zamążpójścia. Nikt nie mógł jednak przeciwstawić się woli jego żony. Kunegunda nie spocznie, póki Maria, w zaawansowanej ciąży lub nie, nie znajdzie się w łożu ich kuzyna.
Zdziwiony Michał patrzył na skalny strop, który wisiał ponad nim. Zastanawiał się, jak się tu dostał. Kiedy się poruszył, poczuł tępy ból w tyle głowy, na szerokość dłoni ponad karkiem, zdało mu się też, że na lewym udzie szalały pazury dzikich zwierząt. Czuł się tak, jakby miał mięśnie z wody, a ścięgna ze starej skóry, gdyż ponadludzkej siły potrzebował, by się podnieść i rozejrzeć dokoła. Położono go na prymitywnym legowisku z suchych brzozowych gałęzi i listowia tuż przy tylnej ścianie wysokiej, daleko rozciągającej się jaskini. Otwór po drugiej stronie uszczelniono krzakami i cierniami, zostawiając jedynie mały lufcik, a tuż przed wejściem, gdzie powstał wewnątrz groty okrągły placyk, stał dwukołowy wóz z przywiązaną doń szkapiną, która odwiniętymi wargami skubała gałązki z suchymi liśćmi.
Między wozem a legowiskiem Michała, wzdłuż ściany, leżał stos liści, przykryty starymi, prawie bezwłosymi futrami z owiec i jakimiś nieokreślonymi szmatami. Klika kroków dalej, po drugiej stronie jaskini, paliło się niewielkie ognisko, gdzie na trójnogu ustawionym z trzech świeżych gałęzi wisiał garnek. Właśnie jakaś chuda kobieta w średnim wieku o dziwnym kolorze włosów dokładała polan do ognia. Ubrana była w prostą suknię z wełny, która miała już swoje lata, oraz kurtkę należącą niegdyś do kogoś zdecydowanie od niej wyższego. Kiedy kobieta zauważyła, że Michał się obudził, uśmiechnęła się do niego niepewnie.
– Niech Bóg będzie pochwalony! W końcu przyszedłeś do siebie. Już się baliśmy, że przejdziesz w wieczny sen – mówiła po niemiecku, ale z dziwnym akcentem, jakby nauczyła się tego języka we wczesnym dzieciństwie.
Michał poczuł się nieswojo. Podniósł ramiona.
– Tak długo spałem? Co się ze mną stało?
– Byłeś ciężko ranny i o mały włos nie utonąłeś. Na szczęście rzeka wyrzuciła cię na mieliznę. Reimo znalazł cię, zanim zdążyłeś się wykrwawić. Najpierw chciał cię zostawić, bo wziął cię za husytę, ale zacząłeś wołać kogoś po niemiecku, dlatego z litości przywlókł cię ze swoim towarzyszem do mnie.
– Co znaczy: „do mnie”? Dlaczego leżałem w rzece?
– Tutaj, u mnie, jest nasza kryjówka. Mieszkamy w niej już od trzech lat. Wkrótce jednak musimy ją opuścić, gdyż okolica przestała być bezpieczna. Tego dnia, kiedy cię znalazł, Reimo odkrył też ślady husyckich zwiadowców.
– Kim jest Reimo i co to są husyci? – Michał próbował coś sobie przypomnieć, tymczasem jego głowa była pusta niczym pęknięte wiadro na wodę.
Kobieta ze zdziwieniem pokręciła głową.
– Reima nie znasz, to mój mąż i pierwszy raz zobaczył cię na dole nad rzeką. Powinieneś jednak znać husytów, gdyż biorąc pod uwagę twoje rany, musiałeś z nimi walczyć.
– Naprawdę? To dlaczego sobie tego nie przypominam? Ja... Ja nie pamiętam, co robiłem, ani kim jestem. Mój Boże! Jestem... Nikim! – Panika w jego głosie nasiliła bóle głowy tak, że stały się nie do wytrzymania.
– Ale masz chyba jakieś imię? Ja mam na imię Zdenka i jestem kobietą Reima.
– Zdenka? Dziwnie brzmi. – Michał zastanawiał się, dlaczego imię kobiety wydało mu się dziwne, a jej męża właściwie. Nie potrafił sobie wytłumaczyć, skąd brało się to wrażenie.
– Ja jestem Czeszką, a mój mąż Niemcem, na tym polega nasz ciężki los – wyjaśniła Zdenka. – Na początku powstania moi ziomkowie z mojego powodu zostawili Reima w spokoju, ale potem, gdy mówiono, że my, Czesi, powinniśmy zrzucić niemieckie jarzmo, przyszło nam uciekać z wioski. Kiedy ludzie w okolicy urządzali polowanie na Niemców, a potem szli dalej, nasi przyjaciele w tajemnicy przyprowadzili nam konia i wóz, do tego trochę nasion i dwie kozy, po czym ostrzegli nas, żebyśmy nie wracali. Od tego czasu żyjemy w lesie i niemalże umieramy ze strachu, żeby nie odkryli nas ci okrutni taboryci i nie zabili.
– Nie wiem też nic o taborytach. Kim są?
– Najgorsi spośród husytów. Zabijają każdego, kto nie jest Czechem albo się do nich nie przyłączy. Zamordowali już nawet kilku możnych, którzy dołączyli do powstania przeciwko królowi Zygmuntowi, ale byli innego zdania niż ich dowódcy.
– Skąd o tym wszystkim wiesz, skoro tak długo ukrywasz się w lesie?
– Od czasu do czasu Reimo spotyka się z moim kuzynem, żeby zebrane przeze mnie żywice i grzyby wymienić na jakieś inne rzeczy i dowiedzieć się czegoś nowego. Ale powiedz, naprawdę nie wiesz, jak się nazywasz? W końcu musi ci się przypomnieć!
Z bezradnym uśmiechem Michał rozłożył ręce.
– Po prostu nie wiem. Nie powiem ci też, jakiego jestem stanu i skąd pochodzę. To straszne, ale mam pustkę w głowie.
– Nieprawdopodobne! – Zdenka patrzyła na niego z niedowierzaniem. – A możesz sobie przypomnieć, kim jest Maria?
Michał wsłuchał się w siebie, jednak to imię nie wywołało w nim żadnego echa.
– Kim miałaby być?
– Kiedy leżałeś w gorączce, ciągle wołałeś to imię i przysięgałeś tej kobiecie, że nigdy jej nie zapomnisz.
– Teraz zaś nie mogę sobie przypomnieć. Maria... Maria. Podoba mi się to imię, ale z niczym go nie wiążę.
– Może ci się przypomni. Na razie powinniśmy się zastanowić, jak cię nazwiemy. Jakoś musimy na ciebie wołać.
Michał bezradnie wzruszył ramionami. Zdenka przygryzła wargę.
– Dotąd nazywałam cię Nemec, gdyż tak w moim języku ojczystym nazywa się Niemców. Ale to żadne imię.
– Naprawdę te określenia: Niemiec, Czech nic mi nie mówią. Ponieważ jednak Czesi, jak twierdzisz, nie do końca są moimi przyjaciółmi, powinnaś dać mi jakieś niemieckie imię. Powoli zaczynam się dziwić, że w ogóle mogę mówić i że rozumiem, co ty do mnie mówisz, bo tak głupi jak ja może być tylko noworodek. Obawiam się, że jeszcze wiele rzeczy będziesz mi musiała wytłumaczyć...
Hałas przy wejściu przerwał ich rozmowę. Ktoś odsunął część gałęzi chroniących otwór i do środka wszedł chłopczyk, a za nim przysadzisty mężczyzna około czterdziestki o spłowiałych włosach. Na sobie miał wielokrotnie cerowany, brązowy kubrak i spodnie w tym samym kolorze. Musiał to być mąż Zdenki – Reimo. Chyba był na polowaniu, ponieważ w ręku trzymał kuropatwę i dwa zające, z których zwisały jeszcze pętle. Około dziesięcioletni chłopiec odziedziczył trochę urody po swojej mamie, a trochę po tacie – miał jego jasne włosy i jej ciemne oczy.
Zdenka była bardzo poruszona.
– Nasz Nemec w końcu przyszedł do siebie! Ale wyobraźcie sobie, że nic nie pamięta, nawet swojej Marii, którą tak często nawoływał.
Reimo zakrył wejście chrustem i powoli odwrócił się w stronę Michała, malec podbiegł zaś do mamy i nieśmiało do niej przylgnął.
– To nasz Karel – Zdenka przedstawiła syna Michałowi z wyraźną dumą.
– Wspaniały chłopak. – Michał z uśmiechem skinął w stronę chłopca głową, po czym popatrzył na Reima, który przyglądał mu się w zadumie.
Jego wybawca był bardzo zdziwiony.
– Słyszałem kiedyś o ludziach, co stracili pamięć, ale traktowałem to jak bajeczki.
– Niestety, jak widać, takie rzeczy się zdarzają. Nic nie wiem o mojej przeszłości. Zupełnie jakbym wcześniej nie istniał. To niemiłe uczucie, cieszę się więc, że przynajmniej potrafię mówić, inaczej byłbym bezradnym kaleką. Dziękuję ci, Reimo! To niezwykle szlachetne z twojej strony, że wyciągnąłeś mnie z rzeki i zaniosłeś do waszej kryjówki. Tobie również dziękuję, Zdenko. Oboje uratowaliście mi życie i troszczyliście się o mnie, chociaż nie wiedzieliście, czy nie będę dla was ciężarem. Na pewno nie każdy by to zrobił.
Reimo oddał zające i kuropatwę żonie. Ta natychmiast zaczęła patroszyć pierwsze zwierzę.
– Oczywiście zastanawiałem się, czy postępuję właściwie. Stwierdziłem jednak, że ze swoją raną nie stanowisz dla nas zagrożenia. Miałem nadzieję, że opowiesz nam, co król Zygmunt robi, żeby odzyskać Rzeszę i takich ludzi jak ja, którzy pozostali mu wierni, ochronić przed czeskimi mordercami.
Zdenka się rozzłościła.
– Nie każdy Czech jest zły, a i pośród Niemców znajdą się mordercy. Przypomnij sobie wioskę, przy której znalazłeś Nemca.
Reimo spuścił głowę.
– Nigdy tego nie zapomnę. Gdy zobaczyłem, co wyprawiały tam oddziały Zygmunta, po raz pierwszy wstydziłem się, że jestem Niemcem. Żołnierze gwałcili nawet małe dziewczynki, zanim je zamordowali.
– W takim razie dlaczego mnie uratowałeś? Musiałeś przypuszczać, że także należę do tych bestii.
– Znalazłem cię już wcześniej i zdążyłem zaciągnąć kawałek do lasu. Kiedy zakradłem się do wioski, w pierwszej chwili naprawdę miałem zamiar zostawić cię wilkom na pożarcie. Po pierwsze jednak miałem nadzieję, że opowiesz nam, co słychać w Rzeszy i dlaczego Niemcy tak samo harcują jak husyci, a po drugie nie chciałem, żeby moje starania poszły na marne. Teraz pozostaje mi nadzieja, że wkrótce znowu odzyskasz pamięć. W gorączkowych majakach mówiłeś bowiem nie tylko o pięknej Marii, ale groziłeś też niejakiemu Fulkowi czy Falkowi, twierdząc, że przy najbliższym spotkaniu połamiesz mu kark.
Podobnie jak imię owej Marii, tak i to nie wywołało w umyśle Michała żadnego oddźwięku. Zaczął obmacywać bolący tył głowy i pocierać skronie, jakby miał dzięki temu coś sobie przypomnieć, a Reimo pomagał żonie w przygotowaniu dziczyzny.
– Dziś wieczorem będzie pieczeń z zająca. Kiedyś pijaliśmy do niej piwo, ale tu mamy niestety tylko wodę. Ech, moja Zdenka umie warzyć piwo, od którego smaku serce zaczyna bić człowiekowi mocniej.
Reimo westchnął i wskazał na udo Michała.
– Ta rana da ci jeszcze popalić. Tkwił w niej chyba kolec obucha, z trudem go wyciągnęliśmy. Na szczęście nie straciłeś już więcej krwi, w przeciwnym razie umarłbyś nam na rękach. Masz też ranę na głowie, dużą jak moja dłoń. Możesz mówić o szczęściu, że jeżeli się na tym znam, nie uszkodziło ci czaszki. Musiałeś chyba mieć dobry hełm, inaczej cios zmiażdżyłby ci głowę.
Michał uśmiechnął się gorzko.
– Z chęcią bym się dowiedział, kto mi tak twardą ręką zrobił przedziałek. Tymczasem mogę sobie siedzieć z nim w gospodzie, wznosić toasty i nawet nie wiedzieć, że to on targnął się na moje życie.
– To by było straszne, bo mógłby wbić ci nóż w plecy, żeby dokończyć dzieła. Spróbujemy, czy możesz chodzić? Wyciąłem ci z drzewa kulę, żebyś po przebudzeniu nie musiał cały czas leżeć bezradnie.
Reimo zapalił od ogniska prymitywną pochodnię i przeszedł do tej części jaskini, której Michał do tej pory nie zauważył. Kiedy stamtąd wrócił, trzymał w ręku duży kij zakończony rodzajem rozdwojonych wideł wyściełanych mchem i łykiem.
Michał próbował wstać na nogi, ale z jękiem bólu na ustach opadł z powrotem na posłanie. Reimo natychmiast znalazł się przy nim, ostrożnie pomógł mu wstać i oprzeć się na kuli. Michał zrobił kilka kroków, był jednak tak słaby, że potykał się o własne stopy. Dlatego z radością usiadł przy ognisku, żeby poobserwować Zdenkę przy pracy. Przeszkadzał im jednak tylko, więc pozwolił Karelowi, który powoli obdarzał go coraz większym zaufaniem, zaprowadzić się z powrotem do swojego legowiska. Reimo wziął zwykły taboret, usiadł obok rannego i w czasie pogawędki naprawiał jakieś narzędzia. Chociaż był prostym człowiekiem z wioski położonej daleko do ważnych miast, potrafił opowiadać o wydarzeniach w Czechach. Kiedy Michał wyraził podziw z powodu ich wiadomości o świecie, po twarzy Reima przemknął uśmiech.
– Wszystko to wiem od kuzyna mojej żony, który od czasu do czasu podróżuje jako domokrążca i zaopatruje się w towary, których pilnie potrzebujemy. Kiedy cię znalazłem, właśnie wracałem ze spotkania z nim. Gdyby mnie nie ostrzegł, wpadłbym w ręce husytom albo zostałbym przez niemieckich żołnierzy wzięty za rebelianta i zabity.
– Dziękuję Bogu, że nic ci się nie stało – odparł Michał poważnie. Ten krępy mężczyzna o krótkiej brodzie i jasnoniebieskich oczach wydawał mu się równie sympatyczny jak Zdenka. Mimo swoich trzydziestu kilku lat i śladów, jakie strach pozostawił na jej twarzy, ciągle jeszcze była w miarę ładna, a kiedy Michał patrzył na Karela, budziła się w nim dziwna tęsknota za tym, żeby potrzymać w ramionach własne dziecko. W myślach spytał sam siebie, czy gdzieś jakiś chłopczyk nie czeka aby na jego powrót.
Reimo skierował myśli rannego na inne tory.
– Jak mamy cię nazywać? Nie chcę więcej mówić „Nemec”, ponieważ dziś to słowo jest obraźliwe.
– W jaki dzień mnie znalazłeś? – spytał Michał.
– W dzień świętego Franciszka z Asyżu.
– To na razie nazywaj mnie Franciszek. Imię dobre jak każde inne.
Michał odetchnął głęboko i popatrzył na swoje ręce, które – w przeciwieństwie do rąk jego wybawcy – spoczywały bezczynnie. Postanowił chociaż trochę wyręczyć gospodarzy w pracy.
– Reimo, jestem wprawdzie ranny, ale mogę robić jakieś drobnostki. Jeśli masz dla mnie robotę, którą mógłbym wykonywać, leżąc...
Zdenka podniosła głowę i spojrzała na niego karcąco.
– Jesteś na to jeszcze zbyt chory, Nem... yyy, Franciszku.
– To on wybrał to imię – bąknął pod nosem Reimo. – Poza tym jak najbardziej potrzebujemy dodatkowej pary rąk, ponieważ musimy opuścić jaskinię i poszukać bezpiecznego miejsca, zanim śnieg sprawi, że drogi będą nieprzejezdne. Przy tym lodowatym wietrze, wiejącym teraz ze wschodu, nawet wilki zamarzną w lesie. – Wstał, poszperał w tylnej części jaskini i wrócił z uszkodzonym koszykiem. – Pokażę ci, jak masz go naprawić. Karel przyniesie potrzebne do tego wierzbowe witki.
Michał obserwował i słuchał wyjaśnień, jak wyplata się koszyki, a chłopczyk szybko wybiegł z jaskini. Kilka chwil później Michał musiał przyznać, że nie bardzo szło mu plecenie, biorąc pod uwagę jego brak zręczności. Reimo cierpliwie mu pomagał, ale gotowy koszyk był nieforemny i krzywy.
Michał uśmiechnął się przepraszająco.
– Lepiej się niestety nie dało. Obawiam się, że wyplatanie koszyków nie było jednak moim rzemiosłem, jeśli kiedykolwiek w ogóle jakiegoś się nauczyłem.
– Nikt nie rodzi się mistrzem – pocieszał go gospodarz. – Sam bym to niewiele lepiej zrobił. Najważniejsze, że znowu możemy używać starego kosza.
Michał szybko zrozumiał, że jego gospodarze cieszyli się z kogoś, z kim mogli dzielić swoją samotność. Już po dwóch dniach Karel traktował rannego jak kogoś w rodzaju starszego brata, pokazał mu swój zbiór kamieni o dziwnych kształtach i przeróżne inne przedmioty znajdowane w lesie. Później pozwolił mu naprawić swoją skórzaną piłkę wypchaną owsianymi otrębami. Zdenka chwaliła Michała, ponieważ miał świetny kontakt z dzieckiem. Była zdania, że musiał mieć własne. Ta myśl podobała się mężczyźnie, nie mógł jednak przypomnieć sobie żadnej dziecięcej twarzy. Szybko nauczył poruszać się po jaskini o kuli. Jak tylko mógł najlepiej, pomagał swoim wybawcom i godzinami rozmawiał z nimi o tym, co wiedzieli o świecie.
Mówiono o niemieckich wojskach, że zupełnie nie udało im się zagrozić obrońcom najważniejszych terenów należących do husytów. Niemcy ograniczyli się jedynie do obrony obszarów przygranicznych w Austrii, Bawarii, Frankonii i Saksonii. Gromady taborytów wykorzystywały tę sytuację, dokonując szybkich celowych napadów, zaś ich ociężali przeciwnicy rzadko mogli je odeprzeć. Poza tym grozili grodom i miastom wiernym cesarzowi, a pozostającym na ich terenach; szukali też takich uciekinierów, jak Zdenka i Reimo, żeby każdy zalążek oporu zdławić w zarodku. Jaskinia, w której para znalazła schronienie, według słów kuzyna leżała zbyt blisko ich rodzinnej wioski. Nie była więc dostatecznie bezpieczna, tym bardziej że znali ją także ludzie należący do powstańców. Kiedy Michał spytał Reima, gdzie mogliby znaleźć dla siebie niezagrożoną kryjówkę, na chwilę mężczyznę opuściła typowa dla niego energia.
– Gdybym to wiedział, dawno by nas tu nie było. Najchętniej opuściłbym Czechy i osiedlił się daleko stąd, wśród Niemców. Ale obawiam się, że nie zaakceptowaliby Zdenki, bo jest Czeszką, zaś niebezpieczeństwo, że w drodze na zachód natrafilibyśmy na żołnierzy lub maruderów, którzy nas zabiją, bo jedno z nas nie będzie po ich stronie, wydaje mi się zbyt duże. Jedyne rozsądne dla mnie wyjście, to przebić się do grodu Falkenhain. Podobno hrabia Václav Sokolny ciągle jeszcze jest wierny cesarzowi i nie oblegano jak dotąd jego twierdzy.
– Tak mówi się o każdej twierdzy do dnia, w którym wróg weźmie ją w swoje posiadanie. – Michał natychmiast zezłościł się na własne nieprzemyślane słowa. Nie miał prawa odbierać nadziei Reimowi i Zdence, bo tylko tego mogli się trzymać.
Jego rozmówca podniósł ręce w geście bezradności.
– W Falkenheinie będziemy bezpieczniejsi niż tutaj. Boję się tylko drogi, ponieważ ryzykujemy spotkanie z bandami rabusiów i zbrojnymi gromadami husytów. Może dawno byśmy już wyruszyli, ale chcieliśmy poczekać, aż nabierzesz sił i będziesz w tym zimnie mógł podróżować.
Michał zapewnił go, że czuję się wystarczająco silny, zaczęli więc przygotowywać się do wymarszu. Tego samego dnia Zdenka zebrała resztki tkanin i prowizorycznie garbowane skórki z królików, żeby uszyć Michałowi ubranie. Miał w nim wytrzymać lodowaty zimowy wiatr. Reimo zaś zajął się wozem i pakowaniem zapasów. Następnego dnia wieczorem większość dobytku została załadowana, a strój Michała był już prawie gotowy. Podczas kolacji rozmawiali właśnie o tym, czy wyruszyć w drogę po południu dnia następnego, czy pojutrze wcześnie rano, kiedy usłyszeli na zewnątrz odgłos łamanych gałęzi.
Reimo odstawił na bok swoją miskę i sięgnął po siekierę.
– Mam nadzieję, że to nie niedźwiedź szukający zimowego noclegu...
Wtedy zabrzmiały głosy i w tym samym momencie ktoś odrzucił ochronę przeciwwiatrową. W wejściu pokazało się trzech uzbrojonych mężczyzn. Szyderczym wzrokiem zmierzyli grupkę w jaskini i wykonali kilka pogardliwych gestów, kiedy ujrzeli opatrunki i kulę Michała, którą oparł o zdrową nogę. Czwarty mężczyzna, wyglądający na kogoś o nieczystym sumieniu, przemknął obok nich i drżąc stanął przy koniu. Cała czwórka miała pod wierzchnim odzieniem z owczej skóry zużyte, wiele razy cerowane spodnie i lniane koszule, na stopy założyli zaś drewniaki wyściełane trawą. Pierwszy intruz – szerokiej budowy mężczyzna średniego wzrostu z ciemną twarzą, umięśnionymi ramionami i wielkimi dłońmi pokrytymi dużą liczbą blizn – zaśmiał się głośno i powiedział coś po czesku, na co Reimo i Zdenka zareagowali krzykiem.
– Co on mówi? – spytał Michał.
Zdenka popatrzyła na niego z twarzą białą jak kreda.
– To jest Bolko, kowal z naszej wsi. Chcą natychmiast zabić ciebie, Reima i Karela, ale najpierw mnie.... – Głos uwiązł jej w gardle z powodu łez.
Bolko wskazał na nią brodą i przeszedł na trudny do zrozumienia niemiecki.
– Kiedyś chciałem poślubić Zdenkę, ale ona wolała tego brudnego Nemca. Za to tobie, Reimo, i bachorowi obetniemy jaja i damy jej do zeżarcia, zanim wyślemy was do piekła. Potem, gdy już z wami skończymy, wepchniemy tej niemieckiej kochanicy twój kij od dołu, aż wyjdzie górą, i będziemy się przyglądać, jak powoli zdycha.
Reimo wypuścił powietrze i z siekierą podniesioną wysoko nad głową ruszył na Bolka. Dwaj pozostali mężczyźni wyskoczyli naprzód, chwycili go i powalili na ziemię. Później, mimo jego zaciekłej obrony, związali go i ściągnęli mu spodnie. Bolko odłożył na bok prymitywny obuch, wyciągnął nóż i szczerząc zęby, położył ostrze na genitaliach Reima.
Zdenka zacharczała, ściągając na siebie uwagę dwóch pozostałych napastników. Michał wykorzystał ten moment. Chociaż jego zraniona noga nie chciała go jeszcze utrzymać, podniósł się na kuli i najszybciej jak mógł dokuśtykał do kowala, który zbyt wolno sięgał po broń. Zanim jednak Czech chwycił obuch, Michał z całej siły wbił mu koniec swojej kuli prosto w brzuch. Bolko rozwarł usta, ale najwyraźniej z bólu nie mógł krzyknąć, tylko upadł na kolana. Michał wyjął mu z ręki obuch i jednym ruchem rozłupał czaszkę.
Kowal skonał, zanim pozostali intruzi zorientowali się, co się stało. Kiedy jednak jego ciało uderzyło o podłogę jaskini, tamci zaatakowali. Wrzeszcząc przeraźliwie, podnieśli broń do góry i ruszyli na Michała. Mimo związanych kończyn Reimo przewrócił pierwszego i gdy Michał zobaczył, jak tamten upada, uderzył i zabił również jego, jednocześnie podcinając ostatniemu kulą stopy. Zanim napastnik zdążył się podnieść, cios Michała złamał mu kark.
Kiedy kuśtykał w stronę czwartego Czecha, tamten upadł na kolana, złożył ręce i zaczął coś bardzo szybko mówić w swoim ojczystym języku, Michał go nie rozumiał, więc podniósł broń do ciosu.
Zdenka przytrzymała go za rękę.
– Nie jego! To mój kuzyn, Vúlko. Ci trzej dranie zmusili go, żeby ich tutaj przyprowadził.
– Przysięgam na Boga i wszystkich świętych! – wykrztusił Vúlko łamaną niemczyzną.
Michał niezdecydowany patrzył na niego, ale opuścił maczugę, kiedy Reimo poparł prośbę żony. Mimo kuli oparł się o ścianę, gdyż nagle zaczął drżeć z wyczerpania – czuł się, jakby rozżarzony sztylet wbijał się w jego udo i rozrywał mięśnie.
Bezradnie przyglądał się, jak Karel uwalnia ojca. Reimo wstał, podciągnął spodnie i zawiązał sznurek służący mu za pasek. W końcu zdrętwiały i zmęczony niczym starzec, odwrócił się do Michała i spojrzał na niego z niedowierzaniem.
– Nie mogę uwierzyć w to, co właśnie zobaczyłem. Mimo swojej chorej nogi pokonałeś trzech zdrowych silnych mężczyzn, jakby byli bezzębnymi psami, które ośmieliły się postawić wyrośniętemu niedźwiedziowi.
Zdenka uklękła obok Michała, przyłożyła nadgarstek do jego czoła, po czym ucałowała obie jego dłonie.
– Rzadko kiedy dobry uczynek zostaje nagrodzony szybciej i bardziej wspaniałomyślnie. Gdyby Reimo cię nie uratował, zginęlibyśmy straszną śmiercią.
Jej mąż również mu podziękował, po czym z całej siły objął Zdenkę. Karel ostrożnie przytulił się do Michała i popatrzył na niego płonącym wzrokiem.
– Mogę cię podtrzymać i położyć cię na twoim posłaniu? Teraz musisz być bardzo wyczerpany.
Michał ledwie słyszał owe zapewnienia o wdzięczności, ponieważ nie mógł oderwać wzroku od trupów. Zastanawiał się nad tym, co właśnie zrobił. Zachowywał się jak pod wpływem wewnętrznego nakazu; zabił intruzów tak łatwo, jakby był przyzwyczajony do mordowania. Teraz przypuszczał, że naprawdę należał do tych, którzy napadali we wioskach niewinnych ludzi, zarzynali mężczyzn i gwałcili kobiety. Mierziła go sama myśl o tym. Na razie był szczęśliwy, że uchronił swoich wybawców przed podobnym losem.
Wyswobodził ręce z ich uścisków i pokuśtykał do wyjścia jaskini, żeby rozejrzeć się po okolicy. W świetle zachodzącego słońca wokół krawędzi zalesionych łańcuchów górskich błyszczał mroźny diadem, a wierzchołki drzew chwiały się na wietrze. Powietrze było przejrzyste i przyjemnie zimne. Musiała być późna jesień albo nawet zima, ponieważ pachniało nadchodzącym śniegiem. Pogody nie potrafił rozpoznać do końca, tak samo jak terenów, zaczął się jednak obawiać, że Reimo zbyt długo zwlekał z wyruszeniem w drogę. Jeśli będą mieli pecha, następnego ranka mogą wcale nie opuścić jaskini albo później, w drodze, natrafić na początek ostrej zimy. Powiedział o tym Reimowi, kiedy wrócił do ogniska, czyniąc mu lekkie wyrzuty, że za bardzo przejmował się jego ranami.
Gospodarz ciągle jeszcze drżał po szoku i bił się w piersi, jak gdyby chciał wziąć na siebie całą winę.
– Zostałem tu nie tyle z twojego powodu, Franciszku, ile ze strachu, żeby nie iść z rodziną w nieznane. Miałem nadzieję, że jednak będziemy mogli tu zostać, odczekać, aż wojna ustanie, a potem wrócić do naszej wioski. Ale teraz czym prędzej musimy się stąd wynieść.
Wskazał na trzech zabitych, którym Zdenka i Vúlko właśnie ściągali ubrania. Kobieta popatrzyła na Michała z gorzkim wyrazem twarzy.
– Zazwyczaj nie okradam zmarłych, ale potrzebujemy ich ubrań, jeśli chcemy przetrzymać zimę. Kiedy Reimo cię znalazł, byłeś nagi, musiał podzielić się z tobą swoimi rzeczami.
Michał skinął głową.
– Rozumiem. Ale wypierz je, zanim dasz nam do noszenie. Nieprzyjemnie bym się czuł, gdybym musiał nosić ubrania zaraz po zdjęciu z trupów.
– Nie martw się, wypiorę.
Kiedy wreszcie ułożyli trzech nagich mężczyzn w kącie jaskini, kobieta podeszła do Bolka i czubkiem stopy poruszyła jego obwisły członek.
– Już nigdy więcej nie weźmiesz kobiety wbrew jej woli.
Powiedziała to tak cicho, że jedynie czuły słuch Michała złowił te słowa. Przez ułamek sekundy jej twarz przeszył skurcz nienawiści. Najwyraźniej Bolko już wcześniej ją skrzywdził – przed zamążpójściem lub już w trakcie małżeństwa z Reimem. Wzrok Michała zatrzymał się na Karelu, ale ten za bardzo wyglądał na syna swojego ojca, żeby być potomkiem kowala. Postanowił, że zatrzyma dla siebie tajemnicę Zdenki i nie będzie obciążał tym jej męża.
– Co z nimi robimy: zostawiamy ich tak czy pochowamy? – spytał po chwili.
– Nie mam ochoty urządzać im pogrzebu – prychnęła wściekle Zdenka. Reimo najpierw pokręcił głową, ale ostatecznie podrapał się po karku i stwierdził:
– Ochoty to ja też nie mam, ale właściwie to byli nasi sąsiedzi. Jeśli kiedykolwiek jeszcze chcemy żyć pośród naszych, nie powinniśmy zostawiać tych trzech na pożarcie wilkom i niedźwiedziom.
– To niech Vúlko to zrobi. W końcu on ich tu przyprowadził – odparła Zdenka ze złością. Spojrzenie, którym obrzuciła kuzyna, zdradzało, że nieprędko wybaczy mu jego zdradę.
– Nie miałem innego wyjścia – zaczął znowu jęczeć Vúlko. – Grozili mi strasznymi rzeczami, jeśli nie zdradzę im waszej kryjówki.
Zdenka potrząsnęła głową.
– Na pewno nie tak strasznymi jak te, które chcieli nam zrobić! Twarz Vúlka ściemniała ze wstydu.
– Moją żonę i mnie... – przerwał na chwilę, próbując się opanować, zanim zacznie mówić dalej. – Na oczach dzieci chcieli skrzywdzić, a potem to samo zrobić z nimi.
– Co za obrzydliwe świnie – wyrwało się Michałowi. Reimo przygnębiony pokręcił głową.
– Wojna sprawia, że ludzie dziczeją. Nie myśl, że nasi są inni. Widziałem we wsi pozarzynane dzieci! Dziewczynkę, która była niewiele starsza od naszego Karela, najpierw zgwałcili, a potem podcięli jej gardło.
– Nie twierdzę, że Niemcy są lepsi! – odparł sucho Michał. – Teraz jednak idzie o naszą skórę. Naprawdę uważasz, że możemy dojść do grodu Falkenhain? Co zrobimy z Vúlkiem?
Reimo podniósł bezradnie ręce.
– Nie możemy go puścić do domu. Ludzie by go pytali, co się stało z Bolkiem i z innymi, chcieliby się dowiedzieć, dokąd poszliśmy, a przyjaciele zabitych ruszyliby za nami w pościg, żeby się zemścić.
– Proszę, pozwólcie mi iść z wami! – krzyknął Vúlko. – Przecież was nie zdradzę.
– Już raz to zrobiłeś! Pójdziesz więc z nami, a jeśli spróbujesz uciec, skończysz tak samo jak tamci. – Wyraz twarzy Michała odebrałby odwagę nawet mężniejszemu mężczyźnie niż Vúlko. Czech gapił się na niego pełen paniki, jakby Niemiec chciał mu już, w tej chwili, rozłupać czaszkę. Odetchnął ostrożnie dopiero wtedy, kiedy Reimo podał mu prymitywną drewnianą łopatę i poprosił go, żeby razem z nim wykopał dół dla umarłych.
– Jutro z samego rana ruszamy w drogę – powiedział Reimo i spojrzał pytająco na Michała, jakby tylko on mógł podjąć właściwą decyzję.
Kunegunda von Banzenburg z zadowoleniem powiodła wzrokiem po pełnych skrzyniach i szafach Sobernburga. Tutaj naprawę wszystkiego było pod dostatkiem. Prześcieradeł i pierzyn starczyłoby, żeby przenocować cały orszak dworski palatyna, podobnie jak glinianych naczyń, tac i talerzy z cyny oraz srebra. W spiżarniach jedna przy drugiej wisiały szynki i wędzone kiełbasy na kilkunastu długich drągach, a żeby zliczyć w piwnicy beczki z winem, wypełnione naprawdę wyśmienitym trunkiem, trzeba by było całego dnia.
Marga, która towarzyszyła pani Kunegundzie w jej wycieczce po nowej posiadłości, z zadowoleniem obserwowała, jakie wrażenie robiła na damie ta obfitość. Dla kogoś, kto całe życie spędził w jakimś ciasnym grodzie, twierdza Rheinsobern musiała stanowić prawdziwy raj.
– Jak widzicie, kosztowało mnie wiele wysiłku, żeby sporządzić te wszystkie zapasy – rzekła dumnie ochmistrzyni, zapominając, że wszystko zrobiła z funduszy Marii. Nieco odważniej przysunęła się do swojej nowej pani i skubnęła ją za rękaw.
– Droga pani Kunegundo, nawet pani nie przypuszcza, jak bardzo się cieszę, że wreszcie będę mogła służyć damie szlacheckiego pochodzenia, a nie takiemu babsztylowi, jak ta cała Maria.
Brzmiąca w słowach Margi pogarda zaintrygowała Kunegundę.
– Co chcesz przez to powiedzieć? Czy Maria nie jest szlachcianką? Pochodzi z domu mieszczańskiego, czy może nawet z chłopskiego?
Szafarka zaśmiała się krótko.
– Żeby chociaż! Przed ślubem była dziwką, chodziła od jarmarku do jarmarku i sprzedawała się za kilka nędznych fenigów byle fajtłapie.
– Co ty powiesz! – Pani Kunegunda nie chciała w to wierzyć, ale Marga zapewniała ją, że jej słowa to najszczersza prawda, po czym poparła je kilkoma plotkami, jakie usłyszała o Marii.
– Jej mąż także nie był szlachcicem z pochodzenia. Był synem bezczelnego szynkarza. Wiedział, jak w czasie soboru w Konstancji podlizać się palatynowi, i został osadzony tu jako kasztelan. Jednak mimo wyniesienia ponad stan oboje pozostali szumowinami. Brzydziłam się tym, że muszę służyć u takich ludzi.
Kunegunda von Banzenburg w pierwszej chwili była zmieszana, ale szybko odzyskała nad sobą kontrolę i zastanowiła się, jak mogłaby tę nowinę wykorzystać dla własnych celów. Najchętniej potraktowałaby tę Marię tak, jak traktuje się nierządnice, czyli bez grosza przy duszy wygoniłaby z miasta i skonfiskowała jej mienie. Nie mogła jednak tego zrobić, gdyż z nieznanych jej powodów ta brudna dziwka cieszyła się poważaniem palatyna.
– Pewnie Maria rozwarła przed nim swoje uda i otrzymała za to tak przesadną nagrodę – mruknęła pod nosem i dopiero słysząc dźwięk własnego głosu, zorientowała się, że wypowiedziała te myśli.
Marga gorliwie jej przytaknęła, po czym dodała, że Maria była też nałożnicą księcia Wirtembergii.
– Ale ostatnio naprawdę była wierna mężowi – dodała szybko, żeby nie napytać sobie biedy, jeżeli bowiem pani Kunegunda zapyta resztę czeladzi, ta nie będzie jej potrafiła nic złego na temat Marii powiedzieć.
Tymczasem Kunegunda zdążyła już zapomnieć o obecności ochmistrzyni i oddała się planowaniu. Nawet jeśli po tych skandalicznych nowinach zaproponowanie Marii małżeństwa z kuzynem sprawiało jej niemalże ból, koniec końców uznała to za najlepsze rozwiązanie pozwalające położyć ręce na majątku tej kobiety. Teraz była przekonana, że nie natrafi na duży opór, gdyż wdowa będąca kiedyś nierządnicą powinna się cieszyć, że wielki pan zniża się do jej poziomu.
– Macie jeszcze dla mnie jakieś zadania, pani Kunegundo? – spytała Marga służalczo.
Małżonka nowego kasztelana przecząco pokręciła głową.
– Możesz iść do kuchni i sprawdzić, czy na czas przygotują zamówioną przeze mnie kolację. – Machnęła ręką, jakby chciała odgonić jakiegoś uciążliwego owada, po czym odeszła z szumem spódnic. Marga bardzo pragnęła dowiedzieć się, jakie jej nowa pani ma zamiary, zastanawiała się więc, czy pod byle pretekstem nie powinna iść z nią. Była jednak zdana na przychylność Kunegundy, toteż westchnąwszy, odwróciła się i poszła zająć się swoimi obowiązkami.
Tymczasem pani Kunegunda znalazła komnatę Marii i wtargnęła do środka, nie zapukawszy wcześniej do drzwi. Ciężarna siedziała przy oknie i szyła becik dla dziecka, które wkrótce miała urodzić. Kiedy Kunegunda stanęła przed nią, Maria podniosła głowę znad robótki, mocno zirytowana, ponieważ uważała, że należy jej się spokój we własnych czterech ścianach.
– Czego sobie życzycie?
– Muszę z wami porozmawiać.
Kunegunda przystawiła sobie krzesło i usiadła obok Marii. Wzrokiem przemknęła po wyposażeniu komnaty, która odpowiadała jej bardziej niż cokolwiek innego na zamku. Mieszkanie tutaj musiało oznaczać prawdziwą rozkosz. Odegnała te myśli i udała troskę.
– Jak wiecie, palatyn powierzył mojemu mężowi odpowiedzialność za was. Maria z irytacją potrząsnęła głową.
– Jak mam to rozumieć?
– Znajdujecie się teraz pod kuratelą mojego męża i stanie się z wami to, co on postanowi.
Słowa Kunegundy sprawiły, że Maria zaczęła się śmiać.
– Mylicie się. Po śmierci męża przechodzę pod opiekę palatyna. Wyniosły spokój, jaki roztaczała Maria, rozgniewał Kunegundę. Pięścią uderzyła się w udo.
– Tę powinność przeniósł na mojego męża, jego zaś wolą jest, by taka piękna kobieta... – zatchnęła się z zawiści i musiała odetchnąć głęboko, zanim mogła kontynuować. – Mój mąż jest więc zdania, że nie uchodzi, żeby taka piękna wdowa jak wy nocowała w naszym domu!
Maria wzruszyła ramionami.
– Muszę więc opuścić zamek. Dobrze, zrobię to. Pani Kunegundzie oczy zaiskrzyły z wściekłości.
– Posłuchaj uważnie, kobieto! Mój mąż chce, żebyś wyszła za mąż za mojego kuzyna Götza von Perchtenstein, i basta! – Nie do końca taką przemowę układała Kunegunda, ale obojętność Marii sprawiła, że dama straciła nad sobą kontrolę.
Młoda wdowa zmierzyła ją cynicznym wzrokiem i pokręciła głową.
– Chyba oszaleliście, pani!
Kunegunda zerwała się z furią i chwyciła Marię za ramiona.
– Już ja złamię twój opór! Albo mnie posłuchasz, albo... Maria wyrwała się z uścisku i odepchnęła ręce tamtej.
– Albo co?
Kunegunda najchętniej zawołałaby męża i kazała mu bić Marię tak długo, aż ta będzie mu jadła z ręki i wreszcie poślubi Götza. Jeśli jednak wdowa poskarży się palatynowi, gniew władcy dosięgnie także Kunegundę. Dlatego uznała, że musi w inny sposób poskromić tę krnąbrną dziwkę. Rozejrzała się dookoła i z satysfakcją popatrzyła na umeblowanie komnaty. Już wiedziała, od czego ma zacząć.
– Ponieważ mój mąż jest nowym kasztelanem, to mnie przysługuje teraz ta komnata. Czy może wydaje ci się, że będę mieszkać w zimnym, pełnym – przeciągów korytarzu, podczas gdy taka brudna dziwka jak ty szarogęsi się w moich pokojach?
Maria odebrała te słowa jak siarczysty policzek. W panice wymyślała jakąś odpowiedź. Jedno spojrzenie na purpurową z wściekłości twarz Kunegundy powiedziało jej, że kłótnia z tą kobietą nic jej nie da. Wzruszyła więc ramionami.
– Jeśli chcecie, każę zabrać moje rzeczy i będziecie mogła wstawić tu swoje meble i skrzynie.
Kunegunda popatrzyła na nią zmieszana.
– Jakie meble i skrzynie? Nic takiego ze sobą nie przywiozłam!
– To musicie się o jakieś meble zatroszczyć. Obecne wyposażenie pokoju należy do mnie, zostało opłacone z moich pieniędzy. Nie mam zamiaru go tu zostawić.
Zanim Kunegunda zdążyła wypowiedzieć słowo, Maria podeszła do drzwi i zawołała pokojówkę. Gdy po chwili weszła Ischi, ciężarna kazała jej przyprowadzić kilkoro służących, którzy wysprzątają komnatę.
– Zabraniam ci tego! – krzyczała pani Kunegunda ogarnięta gniewem. Maria odwróciła się do niej z lodowatym wyrazem twarzy.
– Nie macie czego jej zabraniać. Ischi jest moją służącą, a i knechci otrzymali już ode mnie zapłatę za ten rok. Aż do dnia Matki Boskiej Gromnicznej będą robić to, co ja im każę. Wielką łaską z mojej strony będzie, jeśli już teraz pozwolę im pracować dla was.
Pani Kunegunda nie dała za wygraną. Pobiegła do holu i wysokim głosem zawołała Margę.
– Która komnata jest najnędzniejsza na całym zamku? – spytała, kiedy ta przestraszona przybiegła do niej. – Dopilnuj, żeby ta wstrętna kurwa została tam przeniesiona! Na nic więcej nie zasłużyła.
Oczy Margi rozbłysły, gdy to usłyszała. Wreszcie mogła pokazać swojej byłej pani, co o niej myśli! Na jej twarzy pojawił się uśmiech. Na zalecenie pani Kunegundy odpowiedziała, mocno kiwając głową:
– Zdajcie się na mnie, pani. Już ja znajdę odpowiednią komnatę dla tej nierządnicy!
Maria wyglądała przez okno maleńkiej komnaty na poddaszu, przydzielonej jej przez Kunegundę. Jedyną zaletą tego zimnego, pełnego przeciągów pokoju był piękny widok na okolice i tereny ciągnące się aż po Szwarcwald i Wogezy. Chociaż miasteczko nazywało się Rheinsobern, nie leżało bezpośrednio nad brzegiem Renu – od rzeki dzieliło je pół godziny marszu. Ze swojego punktu widokowego Maria mogła ogarnąć wzrokiem serpentynę wody, która w promieniach bladego zimowego słońca ciągnęła się leniwie na północ. Śnieg jeszcze nie pokrył krainy, wiatr kąsał jednak skórę Marii i sprawiał, że dostawała dreszczy.
Zdecydowanym ruchem zamknęła lufcik i okryła się starym płaszczem, ponieważ zdarta zwierzęca skórka zastępująca w oknie szybę była w wielu miejscach porwana i wiatr wdmuchiwał do środka lodowate zimno. Naprawienie okna nie trwałoby nawet pół godziny, ale nikt ze służby nie miał odwagi nic zrobić dla dawnej pani, ponieważ każdy bał się gróźb rycerza Manfreda. Przed kilkoma tygodniami, kiedy mężczyźni wnosili na poddasze pod wieżą, gdzie w najwyższym pokoju zakwaterowano Marię, jej skrzynie i meble, kasztelan wpadł między ludzi niczym jastrząb i groził im, że każdego, kto nawet poda tej kobiecie rękę, bez litości wyrzuci na ulicę. Niektórzy pewnie odważyliby się stanąć po stronie byłej pani, ale Marga ukarała jedną ze służek, która w tajemnicy przyniosła Marii jedzenie, co miało stanowić przestrogę i przykład dla innych. Najpierw szafarka kijem zbiła dziewczynę na kwaśnie jabłko, po czym rozebrała do cienkiej koszuliny i wygnała na mróz. Marii pozostało jedynie mieć nadzieję, że jej kuzynka Hedwig albo Hiltrud zajęły się tą małą. Ona sama mogła polegać jedynie na Ischi. Pokojówka miała na wiosnę opuścić zamek, nie bała się więc Margi. Ischi przekomarzała się z nowymi władcami, robiła też wszystko, żeby w tych niesprzyjających okolicznościach możliwie ułatwić Marii życie.
Pani Kunegunda zemściła się za swoją porażkę podczas kłótni w sypialni publicznie i wygnała Marię do maleńkiej komnaty, do której można było wejść wyłącznie wąskimi stromymi schodami. Poza tym przejęła cały dobytek, jakiego nie udało się Marii zabezpieczyć. Rycerz Manfred, jego najstarsi synowie i von Perchtenstein nosili teraz ubrania Michała. Chociaż rycerzowi Götzowi spodnie wisiały do kolan, a jego chuderlawe ciało dwa razy można by owinąć kubrakiem jej męża, to jednak nosił owe ciepłe, drogie tkaniny pełen kpiącej dumy. Także zapasy i smakołyki sporządzone przez Marię za jej ciężkie pieniądze stały się teraz własnością nowych państwa, podobnie piwnica z winem, gdzie w beczkach dojrzewał trunek z winorośli pochodzących z prywatnych winnic byłej kasztelanki.
Kiedy pani Kunegunda i jej rodzina delektowała się szynkami, kiełbasami i winem, Maria musiała się zadowolić najzwyklejszym jedzeniem z kuchni dla czeladzi, które na górę przynosiła jej Ischi, gdyż z powodu zaawansowanej ciąży Maria z trudem pokonywała schody. Wiedziała, że wypowiadając tylko jedno słowo, mogłaby zmienić swój los, nie była jednak na to gotowa. Wyobrażała sobie, co mogłoby się stać z jej posiadłościami ziemskimi i prywatnym majątkiem, gdyby rycerz Götz położył na nich swoje łapy. Nawet jeśli byłby najlepszym i najmilszym człowiekiem, jakiego można sobie wyobrazić, Maria nigdy nie wyszłaby za mąż tak szybko po otrzymaniu wiadomości o śmierci Michała, ponieważ zupełnie nie czuła się wdową. Być może miało to związek z rozwijającym się w niej dzieckiem, gdyż dawało jej ono złudne poczucie, że w jakimś sensie ukochany jest przy niej, dlatego z trudem przyjmowała do wiadomości jego śmierć.
Przez chwilę męczyła ją świadomość, że bez Michała jest zgubiona. Daremnie czekała na to, że wróci i uwolni ją z przykrego położenia. Otrzepała się jednak z tej depresji niczym mokry pies. Jeszcze nigdy bez walki nie zgodziła się na zły los, tak jak robiło to wiele innych kobiet. Tym razem również się nie podda. Z powodu zakrytego okna w izdebce panował mrok, chciała więc zawołać Ischi, żeby z zamkowej kuchni przyniosła fidybus do zapalenia lampy olejnej. W tym momencie usłyszała kroki na schodach. Nie brzmiały jak kroki służącej, toteż chwyciła sztylet, który trzymała przy sobie w razie konieczności obrony przed zbyt natrętnymi intruzami. Po chwili odłożyła broń, gdyż rozpoznała na ścianie cień Hiltrud.
– Na Boga, Mario, ciemno tu u ciebie jak o północy w kościele! – krzyknęła przyjaciółka na powitanie.
Maria wskazała na zasłonięte okno.
– Jest nieszczelne, musiałam je zasłonić swoim płaszczem, żeby powstrzymać przeciąg.
– I tak ciągnie – zmartwiła się Hiltrud. Zdecydowanym krokiem podeszła do okna i zerwała płaszcz.
– No, teraz dobrze cię widzę. Właściwie to przyszłam, żeby pocieszyć cię z powodu śmierci Michała i towarzyszyć ci w tych trudnych chwilach, widzę jednak, że potrzebujesz zdecydowanie pomocy innego typu.
Maria z wściekłością machnęła ręką.
– Nie jestem taka bezradna, na jaką wyglądam! Potrzebuję tylko posłańca, który nie boi się ruszyć w drogę do palatyna, ponieważ nie wydaje mi się, by panu Ludwikowi podobało się to, jak traktuje mnie nowy kasztelan.
Hiltrud miała inne zdanie na temat zwyczajów jaśnie państwa, ale nie chciała bardziej przygnębiać przyjaciółki.
– Mój Tomasz pojedzie do palatyna i przekaże mu twoje skargi.
– To miło, że tak mówisz. Poczekaj, napiszę list, bo pan Ludwik musi się dowiedzieć, że nowy kasztelan bezwstydnie mnie ograbił.
Z małej skrzyni obok wąskiego legowiska wyjęła papier, kałamarz i pióro, po czym zgrabiałymi palcami napisała kilka linijek. Cały czas musiała chuchać na ręce, żeby je nieco ogrzać.
– No, jeszcze podpis, pieczęć i list gotowy.
Złożyła papier w czworo, wzięła wosk do pieczętowania i krótką chwilę bezradnie trzymała go w dłoni. W końcu wstała, ociężale podeszła do drzwi i otworzyła je.
– Ischi, przynieś fidybus, chcę zapalić lampę!
Jej słowa zabrzmiały echem w wieży i na znajdującym się pod jej mieszkankiem strychu. Po chwili pojawiła się służąca z płonącą drzazgą, tak małą, że strome schody musiała bardzo szybko pokonać, żeby drewienko nie zdążyło się spalić. Liżący ją prawie po palcach płomień w ostatniej sekundzie zdążyła przyłożyć do lampy. Knot się zapalił, ale światło niepewnie migotało w przeciągu. Hiltrud znowu musiała zawiesić płaszcz w oknie. Płomień się uspokoił, a Maria w końcu mogła nakapać na papier kilka kropel wosku. Odcisnęła swój pierścień i podała pismo przyjaciółce.
– Schowaj to, proszę, jak będziesz opuszczać zamek, żeby pani Kunegunda tego nie zobaczyła.
– Niech tylko spróbuje do mnie podejść! – Hiltrud zacisnęła pięści.
Maria podziękowała, skinąwszy głową, po czym nagle się zatrzymała i zastanowiła.
– Mogłabyś przeszmuglować dla mnie jeszcze kilka innych rzeczy? Chętnie schowałabym w bezpiecznym miejscu dowód własności części ziem i najbardziej wartościową biżuterię.
– Dobrze, daj mi to! – zachęciła ją Hiltrud.
Z małej szkatułki pod łóżkiem Maria wyjęła zwinięte w rulon dokumenty i skórzaną sakiewkę.
– Mogłabyś w tajemnicy wynieść to wszystko z zamku? – spytała niepewnie.
– Schowam to tam, gdzie żaden mężczyzna nie ośmieli się zajrzeć, ponieważ dostanie wtedy ode mnie siarczysty policzek. – Puściła konspiracyjnie oko, podciągnęła spódnicę i poklepała się po podbrzuszu. – Chyba zapomniałaś o naukach z czasów naszych wędrówek, Mario, i nie pamiętasz, gdzie najlepiej przechowuje się takie rzeczy? Kiedyś sama w ten sposób przeniosłaś dla księcia Wirtembergii dowody przeciwko hrabiemu von Keilburg. – Zachichotała na wspomnienie tej historii, później jednak pomyślała, że przecież niedawno Maria została wdową, zawstydzona przestała więc żartować.
– Będę częściej przychodzić tej zimy i przyniosę ci kiełbasę albo szynkę. Tą breją się nie najesz, nie mówiąc już o dziecku – wskazała na miskę, którą Ischi przyniosła razem z drzazgą. Służąca postawiła ją na chybotliwym stołku, który zastępował Marii stół.
– Tak, odwiedzaj mnie, proszę!
Nagle Maria poczuła ogromną ochotę na pyszne wędzone kiełbasy Hiltrud. Najchętniej zerwałaby się z miejsca i wróciła z nią do koziej zagrody. Wiele razy słyszała jednak groźby Kunegundy, gdy ta krzyczała, co z nią zrobią, jeśli spróbuje bez pozwolenia opuścić zamek, a teraz w dodatku Kunegunda mogłaby bez trudu odkryć u Hiltrud dokumenty i biżuterię. Na myśl o tym łzy napłynęły Marii do oczu. Przeklinała palatyna, że oddał ją pod opiekę nowemu kasztelanowi tak, że nie mogła uciec ani do Hiltrud, ani do Hedwig, nie robiąc im kłopotów.
– Chodź, Hiltrud, siadaj. Porozmawiajmy o lepszych czasach... – powiedziała i odsunęła się trochę na bok, żeby zrobić przyjaciółce miejsce.
Hiltrud została kilka godzin u Marii, pocieszając przyjaciółkę, jak potrafiła najlepiej. Dopiero kiedy nowy władca grodu zasiadł z rodziną do kolacji, Hiltrud mogła się wymknąć, unikając ryzyka, że zaczną ją wypytywać i spróbują kontrolować. Wtedy ruszyła w drogę powrotną do domu. Kiedy w przytłumionym świetle schodziła po schodach, przeklinała pod nosem niedbającą o swoją byłą panią czeladź, która się tam kręciła. Najchętniej wkroczyłaby do sali rycerskiej i powiedziała tej zołzie Kunegundzie oraz jej cherlawemu mężusiowi, co o nich myśli. Zadanie, jakie powierzyła jej Maria, było jednak ważniejsze niż ogarniający ją gniew, toteż pośpiesznie opuściła bramy grodu. Na dworze otrzepała ubranie, odetchnęła z ulgą i poprawiła zwitek dokumentów, który drapał ją w udo. W końcu, zamiatając bruk spódnicami, ruszyła w nadchodzącą noc. Nie bała się ani rabusiów, ani dzikich zwierząt, gdyż używany przez nią jako laska kij był zakończony ostrym szpicem i w czasie niebezpieczeństwa służył do obrony. Poza tym była pewna, że Tomasz wyjdzie jej naprzeciw.
Długo trwało, zanim tej zimy spadł pierwszy śnieg, ale teraz walił z nieba tak gęsto, jak od dawna nikt nie pamiętał. Chudy konik z trudem ciągnął wóz, chociaż Reimo i Vúlko torowali mu drogę w zaspach sięgających niemal bioder. W pierwszych dniach podróży Zdenka, Michał i Karel mogli siedzieć na wozie, później jednak markotni i zmęczeni brnęli za nim. Kiedy pojazd utykał, a mężczyźni popychali go i starali się odwrócić koła, Zdenka przeszukiwała dobytek i wyrzucała wszystko, z czego mogła zrezygnować, żeby ułatwić zadanie poczciwej chabecie. Michał najczęściej przyglądał się temu bezradnie, gdyż na swojej kuli z trudem posuwał się do przodu, poza tym był przemarznięty na kość. Ranna noga, prawie już wygojona, nie chciała mu służyć, ponieważ lodowata pogoda i obciążenie sprawiały, że rana na nowo zaczynała się jątrzyć.
Kiedy niedaleko od nich Zdenka usłyszała wycie sfory wilków, przebrnęła przez śnieg do przodu i przytuliła się do męża.
– Reimo, musimy zostawić wóz, inaczej nie dotrzemy żywi do Falkenhainu!
Wilki zaatakowały ich już trzykrotnie, ale mężczyznom za każdym razem udało się odpędzić zwierzęta. Trzy zdarte skóry drapieżników wisiały zamarznięte na wozie i postukiwały o siebie poruszane wiatrem. Dwa wilki zabił Michał, trzeciego Reimo. Obaj jednak wiedzieli, że kolejny atak zwierząt może okazać się dla nich ostatni.
Mąż nie odpowiedział, Zdenka pociągnęła go więc za rękaw.
– Nie słyszałeś, Reimo? Musimy zostawić wóz. Reimo pokręcił energicznie głową.
– Jeśli zrezygnujemy z wozu, będziemy nędzarzami. Na tym wozie jest cały nasz dobytek.
Sam wiedział jednak, że nie będą mieli innego wyjścia, jeśli za następnym zakrętem nie ujrzą grodu Falkenhain.
Podążając śladami zostawionymi przez Zdenkę, Michał podszedł do nich.
– Myślicie, że dobrze idziemy?
Reimo podniósł bezradnie ręce, ale Vúlko potwierdził. Tęsknił za żoną i dziećmi, musiał jednak przyznać, że dla jego rodziny będzie lepiej, jeśli uznają go za zaginionego, niż gdyby bez swoich towarzyszy wrócił do domu. Dlatego na nalegania Zdenki dołączył do Reima. Jako jedyny z całej grupy raz za czasów pokoju pokonał drogę do Falkenhainu, dlatego też jego obecność okazywała się coraz bardziej szczęśliwym zbiegiem okoliczności.
Wskazał na lewo.
– Co prawda chmury wiszą nisko, ale jestem pewny, że tamto pasmo górskie jest północną odnogą Lomu, na którym leży Falkenhain. Musimy dotrzeć do grodu przed zapadnięciem zmroku.
Reimo z powątpiewaniem popatrzył na zmierzchającą szarzyznę, w której z trudem można było rozpoznać zarysy wzgórz.
– Miejmy nadzieję, inaczej będziemy kolacją dla wilków.
Michał zmrużył oczy i wytężył wzrok. Śnieg nie padał już tak intensywnie i wydawało mu się, że w oddali widzi kształty przypominające gród. Zwrócił na to uwagę pozostałych. Vúlko uradował się i odetchnął z ulgą. Nie był aż tak pewny, jak wcześniej twierdził. Ten widok obudził w nich nowe siły. Radość, że są tak blisko celu, udzieliła się nawet koniowi, który szybciej ruszył w drogę. Dwie godziny później wyczerpani, ale szczęśliwi, stali przed bramą Falkenheinu. Nadzieja na ratunek prysła jak bańka mydlana, kiedy na swoje wołania usłyszeli gniewną odmowną odpowiedź.
– Wynocha, hołoto! Na zimę nie mamy żarcia nawet dla siebie, nie mówiąc o takich jak wy.
– Miejcie litość, jesteśmy biednymi uciekinierami, którzy wszystko stracili! – błagała Zdenka z głową zadartą w kierunku strażnicy na wieży bramnej. Bardziej domyślała się obecności strażnika, niż go widziała.
– Jeśli nam nie pomożecie, zamarzniemy! – krzyknął Vúlko. Strażnik nie miał litości.
– Lepiej, jeśli wy zamarzniecie, niż gdybyśmy my mieli przez was głodować.
Do tej pory Michał milczał, ale teraz pokuśtykał na swojej kuli naprzód i mocno zapukał w bramę.
– Otwierasz, chłopie, czy mam ci wygarbować skórę?
Nie wiedział, skąd mu przyszło do głowy, żeby użyć takich władczych słów. Towarzysze patrzyli na niego zmieszani i nawet strażnikowi na kilka sekund odebrało mowę. Dopiero, kiedy przypomniał sobie, że między nim a obcym znajduje się mur obronny, zaśmiał się szyderczo.
– Chciałbyś, łobuzie. Wydaje mi się, że najpierw będziesz musiał wygarbować skórę kilku wilkom.
Te słowa podsunęły Reimo pewien pomysł. Wrócił do wozu, chwycił mocno zmrożone wilcze skóry i podniósł je do góry, żeby strażnik na wieży mógł je zobaczyć.
– Mój przyjaciel już to zrobił. Jest wielkim wojownikiem i zabił zarówno te wilki, jak i trzech husytów, którzy chcieli nas zamordować, chociaż jest ranny i za broń ma jedynie swoją kulę.
– To jest Nemec, Niemiec – dodała pośpiesznie Zdenka. Strażnik wyglądał na zbitego z tropu.
– Czyżbyś był żołnierzem króla Zygmunta, bracie? Michał z powątpiewaniem pokręcił głową.
– Nie wiem, bo po uderzeniu w głowę straciłem pamięć.
– Coś takiego! – zadrwił strażnik, ale za chwilę w ich rozmowę wmieszał się nowy głos. Znać było, że jest przyzwyczajony do wydawania rozkazów.
– Kim jesteście i skąd pochodzicie? Reimo podniósł głowę i odpowiedział.
– Jestem Reimo, Niemiec, a to moja żona Zdenka, mój syn Karel i kuzyn Zdenki Vúlko. Pochodzimy ze wsi Kyselka i musieliśmy uciekać przed husytami.
– Robicie to dopiero teraz, po tych wszystkich latach, gdy husyci zdążyli się tam już zadomowić? Człowieku, chyba nie sądzisz, że kupimy tę bajeczkę! – głos strażnika brzmiał złośliwie, ale ten, który zjawił się niedawno, przywołał go do porządku.
– Milcz, Huschke, i pozwól im mówić.
– Dziękuję, wielmożny panie! – Zdenka odetchnęła z ulgą, po czym wyjaśniła, że razem z rodziną uciekła z Kyselki już wiele lat wcześniej i ukrywali się w jaskini. – Teraz wrogowie odkryli naszą kryjówkę, a gdyby Franciszek nas nie uratował, już bylibyśmy martwi.
Strażnik ciągle jeszcze nie dawał za wygraną.
– Franciszek, to dziwne imię dla niemieckiego wojownika.
– To nie jest jego imię, bo on nie pamięta swojego prawdziwego imienia. Nazwaliśmy go Franciszkiem, ponieważ znalazłem go w dniu świętego Franciszka z Asyżu.
Burza śnieżna szalała coraz mocniej, a Reimo wyjaśniał szczegółowo ich sytuację. Karel, który przemarzł podobnie jak dorośli, zaczął cichutko kwilić.
Z wieżyczki dotarły do nich odgłosy cichej, ale gorączkowej dyskusji. Przybysze mogli jedynie mieć nadzieję, że decyzja będzie zależała nie od tego sceptycznego strażnika, ale od drugiego mężczyzny, w którego głosie usłyszeli współczucie i zaciekawienie. Po krótkiej chwili dyskusja została zakończona, opadło napięcie, które udzieliło się także Michałowi, a równocześnie odsunięto jakiś duży rygiel czy belkę blokującą. Skrzydła bramy rozwarły się, odsuwając leżący przed nimi śnieg.
Pod bramą przywitało ich pięciu mężczyzn. Ich migoczące na wietrze pochodnie ledwie rozświetlały zmierzch. Mieli na sobie grube i ciepłe ubrania. Wcześniej wyjęli miecze. W momencie, kiedy wóz wtaczał się pod łuk bramy, ze schodów zszedł szósty mężczyzna i z zainteresowaniem obserwował przybyszy. Był opatulony w modny płaszcz z wilczej skóry z ozdobnymi lamówkami, nogi aż do kolan chroniły mu sznurowane buty wyściełane owczym futrem, na głowie miał zaś czapę z lisa.
– Jestem Václav Sokolny, pan tego grodu. Witajcie – mówił dobrym niemieckim, ale wyraźny akcent zdradzał, że nie był to jego język ojczysty.
– Dziękujemy wam, wielmożny panie!
Zdenka podbiegła do hrabiego, padła na kolana i chwyciła jego rękę, żeby ją pocałować. Dłoń była ukryta w grubej, podbitej futrem rękawicy, kobieta zadowoliła się więc jedynie oparciem o nią czoła. Władca spostrzegł jej zakłopotanie i uśmiechnął się rozbawiony, pomógł jednak Zdence podnieść się z ziemi.
– Musicie jak najszybciej wejść do ciepłego pomieszczenia. Jesteście całkiem przemarznięci. Niech Wanda zagrzeje wam piwa, to wypędzi zimno z waszych ciał. Hynek zajmie się waszym koniem.
Mężczyzna, o którym wspomniał hrabia, ukłonił się przed nim i rzekł:
– Ovśem, pan!
Michał zdążył już nauczyć się trochę czeskiego od Zdenki, żeby zrozumieć te słowa jako: „Tak będzie, panie!”. Cieszył się, że umknęli przed gryzącym zimnem, chociaż miał na sobie podwójne ubranie, a po ciężkim marszu pot występował mu na czoło i na plecy. Teraz gdy stali, wiatr przenikał jednak przez wszystkie warstwy odzieży Towarzysze Michała z opuszczonymi głowami podążali za Sokolnym, nie patrząc ani w prawo, ani w lewo, on sam jednak badawczo rozglądał się dookoła. Twierdzę zbudowano w idealnym miejscu, gdyż stromo opadające krawędzie górskiej grani chroniły ją z trzech stron. Wychodzące niemal bezpośrednio z krawędzi wzniesienia mury były tylko w połowie tak wysokie i masywne jak te z przodu, które jako pierwsze narażone były na atak; zespół obronny uzupełniała potężna, ale nie przesadnie wysoka wieża nad bramą, chroniąca wejście. Sama twierdza miała owalny kształt i należał raczej do mniejszych. Michał był tego pewny, nawet jeśli nie mógł sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek widział podobną warownię. Poza głównym budynkiem wszystkie inne przypominały chatki, które niczym przerażone dzieci opierały się o zewnętrzne mury zbudowane z dużych, ale jedynie z grubsza ciosanych kamiennych bloków.
Hrabia Sokolny prowadził ich wąskim dziedzińcem, starannie zamiecionym mimo padającego śniegu. Weszli do przybudówki znajdującej się obok zamku, gdzie mieściła się kuchnia. Kucharka napełniała właśnie kubki parującym grzanym piwem.
– Proszę, pijcie! – zachęciła przybyłych.
Dwaj żołnierze, którzy eskortowali grupę, uznali, że ich także dotyczy to zaproszenie i szybko chwycili naczynia. Na ustach Sokolnego pojawił się uśmiech, ale nic nie powiedział, tylko podobnie jak inni wziął kubek. Kucharka dygnęła, po czym przyniosła jeszcze kilka pustych naczyń z półki i napełniła je parującą cieczą, której zapach rozszedł się po całym pomieszczeniu. Podała je Michałowi i jego towarzyszom. Mężczyźni popijali ostrożnie mocny, gorący trunek, żeby nie poparzyć sobie ust, Zdenka zaś zaczęła rozmawiać z kucharką. Obie mówiły po czesku, gdyż język ten wydawał im się bliższy i lepszy niż niemiecki z wielkich miast, a biorąc pod uwagę entuzjazm, z jakim dyskutowały, musiały mieć sobie dużo do powiedzenia.
Hrabia Sokolny odczekał, aż niespodziewani goście nieco odsapną, po czym wskazał drzwi.
– Chodźcie za mną do sali rycerskiej. Zaraz czas na kolację, a nie chcemy przeszkadzać Wandzie i jej ludziom.
Zdenka popatrzyła na garnki, z których unosił się smakowity aromat.
– Jeżeli można, chętnie pomogę.
– Dziś powinnaś odpocząć. Ale jeśli Wanda pozwoli, możesz od jutra służyć w kuchni; będzie ci płacone tyle, co wszystkim.
Sokolny przegnał grupę gapiów spod drzwi, jak chłopka przegania z domu stadko kur. Kiwnął z zadowoleniem głową, kiedy spostrzegł, jakie wrażenie zrobiła na gościach wielka sala z wysokim sufitem podtrzymywanym drewnianymi belkami, z bronią i trofeami na ścianach. Dał im czas, żeby mogli się rozejrzeć. Goście od razu stwierdzili, że zmieściłyby się tu cztery największe domy z ich wioski. Michał ledwo zauważalnie kręcił głową na okrzyki zdziwienia towarzyszy, ponieważ sala ta nie wydawała mu się wcale duża, poza tym została wyjątkowo staromodnie urządzona i zamiast dywanów na podłodze leżały gałęzie z jodły, pod stołem zaś kilkanaście psów szamotało się o kość.
– No, olbrzymie – powiedział Michał, gdy podbiegł do niego ogromny niedźwiedziowaty pies i spojrzał na niego żółtymi ślepiami. Zawarczał cicho, ale Michał sięgnął odważnie i złapał go za kark. – Jeśli chcesz, żebyśmy zostali przyjaciółmi, musisz być dla mnie milszy.
Zwierzę zmarszczyło czoło, zupełnie jakby się zastanawiało, co robić, obwąchało Michała i położyło łeb na jego udzie. To była zraniona noga, toteż dotyk zwierzęcia sprawił mu ból. Rycerz jednak zacisnął zęby, pogłaskał olbrzyma i ucieszył się, że znalazł na zamku Sokolnego swojego pierwszego przyjaciela.
W przyćmionym świetle migoczącej lampy Maria patrzyła na śnieg. Mimo zasłony z płaszcza wiatr wdmuchiwał przez dziurawe okno do izdebki jego płatki, usypując je w biały kopczyk. W pomieszczeniu było tak zimno, że płatki się nie topiły, toteż mimo potrójnej warstwy sukien i narzuty zarzuconej na ramiona Marii wydawało się, że zamarznie. Pomieszczenie nie miało kominka, a odmówiono jej ogrzewacza wypełnionego rozżarzonym węglem drzewnym, jej łóżko więc zawilgło, zaś w miejscu, gdzie trzymała głowę i oddychała, pokryło się cienką warstewką lodu.
Była krótko przed rozwiązaniem i z bólem stwierdzała, że w takich warunkach jej dziecko nie przeżyje nawet pierwszej nocy. W najcięższych chwilach myślała, żeby poddać się losowi zgotowanemu dla niej przez panią Kunegundę. W końcu chodziło o dziecko Michała. Nie chciała ryzykować życia jego potomka z czystej przekory. Ale za każdym razem, gdy miała iść do nowej pani zamku i poddać się jej, duma i wola nie pozwalały Marii tego uczynić. Wyobrażała sobie, jakie żałosne życie wiodłaby, pomiatana przez tę kobietę, gdyż to zero, które miała poślubić zgodnie z wolą Kunegundy, było całkiem nad jej pantoflem. Nie ruszyłby palcem, żeby ochronić małżonkę przed swoją kuzynką. Poza tym małżeństwo z tym bezpłciowym i bezsilnym Götzem von Perchtenstein zbrukałoby pamięć Michała.
Maria objęła brzuch, gdyż dziecko zaczęło się niespokojnie wiercić, zagryzła wargi i posłała kilka cichych przekleństw w stronę sali, gdzie hołota Kunegundy obżerała się do sytości jej zapasami, podczas gdy ona sama musiała głodować już całą dobę. Od kilku dni stała się taka ociężała i czuła się tak słabo, że nie mogła pokonać rozchwierutanych stopni stromych schodów. Zazwyczaj Ischi przynosiła jej jedzenie, ale przedwczoraj pokojówka wyjechała do domu swojego przyszłego męża i pewnie przeczeka tam burzę śnieżną, która rozszalała się w nocy.
Maria potarła zgrabiałe dłonie i przysunęła się bliżej krawędzi łóżka, żeby nie siedzieć w przeciągu. Wtedy usłyszała odgłosy na strychu, który znajdował się pod jej pokojem. Pomyślała, że to nicponie Kunegundy, dzieciaki bowiem włamały się już do dwóch ustawionych na dole skrzyń i splądrowały je. Nie miała jednak siły zejść i przegonić intruzów. Usłyszała kroki na schodach wiodących do izdebki i wyprostowała się, czekając.
Kilka sekund później Ischi wsunęła głowę do środka. Młoda pokojówka była opatulona w nieforemną opończę, a owinięta wokół głowy gruba wełniana chustka odsłaniała jedynie jej oczy, nos i usta. W ręku nie trzymała żadnej miski ani talerza, tylko najcieplejszy płaszcz Marii i jej buty na zimę. Kładąc rzeczy na łóżku pani, uśmiechnęła się do niej zachęcająco.
– Burza daje się dzisiaj wyjątkowo we znaki, pani – powiedziała cicho. – Wystarczająco mocno, żeby utrzymać panią Kunegundę i jej nicponi w ciepłej komnacie, a i strażnicy spędzają czas głównie przy ogniu i słabo pilnują bramy. Dlatego wreszcie mogę was zaprowadzić do koziej zagrody, co wasza przyjaciółka zleciła mi już wiele dni wcześniej. Droga na pewno nie będzie łatwa, ale jak do tej pory nie miałam możliwości wyprowadzenia was z grodu.
Maria usłyszała tylko słowo „zagroda” i pomyślała o tym, jak cudownie ciepło będzie w izbie u Hiltrud. Tam będzie miała też dość jedzenia i pomoc, której potrzebowała, żeby urodzić zdrowe dziecko. Ta myśl obudziła w niej chęć życia, z ulgą skinęła więc na służącą.
– Jesteś skarbem, Ischi. Już prawie straciłam odwagę, ale z twoją pomocą uda mi się jednak dać Kunegundzie prztyczka w nos.
Wstała, założyła buty i zarzuciła na siebie płaszcz. Uszyto go w czasach, kiedy jeszcze nie była w ciąży, teraz więc był za ciasny w pasie i nie dopinał się. Ischi krytycznym wzrokiem zmierzyła strój swojej pani i stwierdziła, że nie nadaje się na drogę, po czym szybko przyniosła inne rzeczy. Zdjęła z Marii narzutę i zaczęła pomagać jej we wkładaniu wszystkich najcieplejszych szat, jakie udało jej się znaleźć. Później pomogła jej narzucić szeroką opończę i owinęła dodatkowo jej ramiona grubą chustą, przytrzymującą na głowie kaptur podszyły futerkiem. Potem wzięła panią pod ramię tak, że ta mimo ciążącego jej brzucha krok po kroku mogła schodzić po stopniach.
Chociaż Maria spieszyła się, żeby jak najszybciej opuścić nieprzyjazny gród, zatrzymała się na strychu przy wieży, otworzyła kilka skrzyń i wyciągnęła rzeczy, do których była szczególnie przywiązana. Przede wszystkim biżuterię – przez lata dostawała ją od Michała, a nie oddała jeszcze Hiltrud na przechowanie; jak również kilka drobiazgów męża, które nie wpadły jeszcze w chciwe łapska nicponi Kunegundy. Nie chciała zostawić tych przedmiotów, ponieważ była przekonana, że już więcej nie ujrzy nic z pozostawionego tu mienia.
Zimno w grodzie miało także swoje dobre strony, gdyż trzymało czeladź w ciepłej kuchni, a pani Kunegunda lubiła, gdy służące siedziały u siebie. Dlatego też nikt nie widział, jak Maria i Ischi dotarły do dziedzińca i brnąc w śniegu po kolana doszły do bramy. Ogromne skrzydła bramne były wprawdzie zamknięte, ale można było wyjść przez niewielką furtkę, zazwyczaj otwartą. Po chwili Maria obejrzała się na mury, które przez jedenaście lat były jej domem, a do których nigdy więcej nie chciała wrócić. Otrząsnęła się, żeby odsunąć wspomnienia, które podążałyby za nią jak chmura złych mocy. Energicznie odwróciła się do grodu plecami.
– Właściwie Hiltrud i Tomasz powinni czekać na nas przy bramie, ale przy tej obrzydliwej pogodzie nie udało mi się ich uprzedzić. Dlatego będziemy musiały iść same – wrzeszczała jej do ucha Ischi, żeby przekrzyczeć wycie burzy. Maria popatrzyła na dziewczynę i zmartwiona pochyliła głowę. Okrycie pokojówki wystarczyło, żeby odwiedzić sąsiadów w mieście albo iść do kościoła, ale nie nadawał się na kilkugodzinną wędrówkę. Zanim dotrą do koziej zagrody, Ischi zamarznie. To znaczy, że ona musi iść sama.
Z wnęki między dwoma domami służąca wyciągnęła tęgi kij i koszyk, który ukryła w drodze na zamek. W koszu znajdowała się przykryta talerzem miska z pożywną, ciepłą jeszcze polewką z jęczmienia, brukwi i kurzego mięsa. Maria niemalże wyrwała Ischi łyżkę, po czym pospiesznie pochłonęła jedzenie, między jednym a drugim kęsem dziękując pokojówce. Kiedy opróżniła miskę, raz jeszcze spojrzała na gród. W padającym śniegu trudno było go rozpoznać. Pogroziła pięścią w tamtą stronę.
– Ta Kunegunda chciała mnie zagłodzić na śmierć! Niech idzie do diabła, razem z tym swoim rynsztokiem!
Ischi spakowała miskę do kosza i zawiesiła go na rzemieniu, zaś Maria ujęła kij i wszystkie myśli skupiła na niebezpiecznej drodze przed sobą. Nawet w mieście czuło się impet burzy zamiatającej dachy, wdmuchującej śnieg w każdą szparę i kładącej go na fasadach domów jak świeżo zgolona wełna owiec, tak że uliczki wyglądały jak wąwozy prowadzące wprost do nieba. Dzień bronił się jeszcze przed nadejściem nocy, a już wszystkie okiennice były pozamykane. Tylko gdzieniegdzie przebijał się cienki promień światła, który świadczył o tym, że za nimi tętniło życie. Pogoda przegnała ludzi do kominków i palenisk w wędzarniach, gdzie pieczone jabłka rozprzestrzeniały przyjemną woń, a wino korzenne tak się nagrzewało, że błogo spływało do gardeł i wypędzało zimno z ciał.
W drodze do bramy Maria i Ischi nie spotkały żywej duszy. Tam zwrócili na nich uwagę woźni miejscy, którzy nie znajdowali się bezpośrednio pod rozkazami nowego kasztelana, ale podlegali przede wszystkim radzie miejskiej Rheinsobern. Gdy ujrzeli kobiety, spojrzeli na nie porozumiewawczo, po czym odwrócili się do nich plecami i wyciągnęli ręce w stronę żelaznego kosza wypełnionego rozpalonym węglem drzewnym, wydzielającym przyjemne ciepło.
Zdrętwiałymi palcami Ischi pchnęła rygiel furty i otworzyła ją, że wypuścić Marię. Kiedy poczuła na twarzy wiatr świszczący wokół murów i zobaczyła kłębiące się smugi śniegu, zatrzymała panią.
– Lepiej niech pani zostanie tutaj. Umrze pani w taką pogodę, zanim dojdzie do zagrody. Chodźmy do moich przyszłych teściów. Oni przyjmą nas z radością.
Maria energicznie potrząsnęła głową i odczepiła palce pokojówki od swojego płaszcza.
– Może i tak, ale pani Kunegunda zajrzy tam w pierwszej kolejności. Nie pomyśli, że w taką pogodę i w moim stanie mogłabym pójść do przyjaciółki. Zanim przyjdzie jej do głowy, żeby posłać kogoś do Hiltrud, być może będę miała w rękach odpowiedź od palatyna.
Ischi zapłakana zakryła twarz dłońmi.
– Boję się tej pogody. To pewna śmierć w drodze!
Z uśmiechem na twarzy Maria pogłaskała ją po policzku.
– Uwierz mi, Ischi, zdarzało mi się wędrować w gorszą pogodę.
– Ale nie z dzieckiem w brzuchu, a ono ma za kilka dni przyjść na świat! Przez chwilę Ischi zastanawiała się, czy nie zawołać strażników przy bramie, żeby zatrzymali panią, ale zanim zdążyła się zdecydować, Maria uwolniła się z jej uścisku i znikła wśród śniegu.
– Niech Bóg i Najświętsza Panienka mają cię, pani, w swojej opiece! – krzyknęła za nią Ischi. Zamknęła furtę i ze zwieszonymi ramionami, pełna wyrzutów sumienia, wróciła do domu narzeczonego.
Jeden ze strażników zauważył, że nie zasunęła rygla, zaklął więc, bo musiał zrobić to sam.
– Kobiety! – burknął i pomyślał o rym, ile by dał, żeby być teraz przy swojej żonie i dzielić z nią ciepłe łóżko, zamiast siedzieć z wilgotnej budzie strażniczej, chociaż w taki dzień nikt nie oczekiwał podróżnych.
Maria wcale nie czuła się tak odważnie, jak udawała przed Ischi. Do zagrody Hiltrud, nawet przy sprzyjającej pogodzie, była godzina marszu, zaś w takim śniegu każdy krok oznaczał walkę, w której mogła polec. Objęła wzrokiem zaśnieżone nadreńskie ziemie. Rozciągały się przed nią i przywodziły na myśl całun pośmiertny.
Zacisnęła pięści.
– To nie będzie mój całun! – krzyknęła, żeby dodać sobie odwagi. Gdyby musiała iść pod wiatr, poległaby już po kilku krokach, ale na szczęście wichura pchała ją od tyłu, toteż mogła wykorzystać impet sił natury i pozwolić się nieść. Najtrudniejszym zadaniem było pozostanie na drodze – nie chciała zabłądzić. Pod kołdrą śniegu krzaki i drzewa wyglądały zupełnie inaczej niż w ciepłych porach roku, a mury miasta, stanowiące punkt orientacyjny, po krótkim czasie znikły w gęstych tumanach śniegu gnanych wiatrem. Wiele razy Maria musiała się zatrzymywać i rozglądać, czy obrała właściwy kierunek. Kiedy burza ustała na chwilę, usłyszała w oddali wycie wilka, a inny, który był zupełnie blisko, odpowiedział mu wygłodniałym głosem.
Marię obleciał strach. Wilki rzadko wędrują w okolice nadreńskich błoni, ale w czasie srogich zim zawsze schodzą na niziny. Zacisnęła dłoń na kiju, jakby szukała obrony u bezwolnego kawałka drewna, po czym jak mogła najszybciej ruszyła przed siebie. Z powodu wielkiego wysiłku i dodatkowo ciążącego brzucha pot oblał ją na całym ciele. Spływające po policzkach kropelki zamarzały na zimnie, musiała więc ścierać perełki lodu z twarzy, jednocześnie strasznie zaczęły ją swędzić plecy. Od biczowania w Konstancji minęło prawie siedemnaście lat – od czasu, kiedy woźni na wpół żywą włóczyli ją po polnych drogach – ale naraz wydało jej się, że wszystko stało się ledwie wczoraj.
Po chwili Maria chuchała parą niczym zdyszana szkapa i zaczęła błagać Boga i świętą Marię Magdalenę, żeby jej pomogli. Ciągle jeszcze chętniej modliła się do patronki nierządnic niż do Matki Boskiej, gdyż w niegdysiejszej prostytutce z Galilei widziała towarzyszkę niedoli. Zatopiona w rozmyślaniach, o mały włos ominęłaby zagrodę, ale meczenie kozy i zarys stajni, który wyłonił się w śniegu niedaleko od niej, wskazały Marii kierunek. Ruszyła więc w stronę domu i ostatkiem sił zapukała do drzwi. Przez długą chwilę nic się nie działo, po czym w progu pojawiła się Hiltrud i wybałuszyła oczy na przyjaciółkę, jakby się bała, że nawiedził ją demon zimy, za moment jednak wyciągnęła ramiona, żeby ją podtrzymać.
– Mój Boże, Mario! Oszalałaś? Żeby iść w taką pogodę! Gdybyś wysłała mi wiadomość, od razu bym przyszła i cię zabrała!
– Dobre sobie – rzekła Maria, dzwoniąc zębami. – Może miałam wysłać do ciebie Ischi? Zabłądziłaby w drodze i zamarzła.
– Ale najważniejsze, że ci się udało. – W głosie Hiltrud ciągle jeszcze pobrzmiewał karcący ton, ale w skrytości serca musiała przyznać przyjaciółce rację. Jedynie kobieta o tak silnej woli jak Maria mogła pokonać tę drogę w śnieżycy.
– Chodź, zaprowadzę cię do ognia i od razu zagrzeję ci wina. Hiltrud zamknęła drzwi wejściowe, pchnęła Marię do kuchni i pomogła jej usiąść na ławce obok paleniska. Napełniła gliniany dzban winem, dodała nieco ziół i przypraw, a wokół uchwytu pogrzebacza, którego końcówka leżała w płomieniach, owinęła ścierkę. Syknęło i para uleciała aż pod sufit, kiedy zanurzyła w płynie rozżarzony metalowy czubek. Powoli policzyła do dziesięciu, wyjęła pogrzebacz, powąchała parujący dzban i napełniła dwa kubki ostro pachnącym trunkiem.
– Tak się wystraszyłam, że też potrzebuję łyczka – oznajmiła, próbując się uśmiechnąć. Podała Marii naczynie, sama wzięła drugie i kazała najstarszej córce przygotować coś do jedzenia. Marysia najchętniej zostałaby przy nich, gdyż była ciekawa, dlaczego matka chrzestna przyszła do nich w tak wstrętną pogodę, ale posłuchała bez szemrania. Pobiegła do spiżarni, na dużej desce położyła różne pyszności: szynkę, ser, wędzone kaszanki i pasztetówki, po czym z nieśmiałym uśmiechem na twarzy postawiła to wszystko na stole przed gościem. Kiedy Hiltrud krajała grube pajdy pachnącego, świeżego chleba, Marii pociekła ślinka. Rzuciła się łapczywie na jedzenie i skończyła dopiero wtedy, gdy deska opustoszała.
Hiltrud z niedowierzaniem kręciła głową.
– Ładnie cię wygłodzili. Dzięki Bogu, teraz jesteś z nami. Już ja cię tak podkarmię, żebyś znalazła siły na urodzenie dziecka. Teraz pójdziesz spać. Chodź ze mną! Póki nie ma Tomasza, powinnaś spać ze mną.
Zdziwiona Maria podniosła głowę.
– Nie ma Tomasza? Dokąd poszedł?
– No, nie żartuj! – Hiltrud dała przyjaciółce lekkiego pstryczka w nos. – Przecież pojechał do palatyna, żeby przekazać mu twój list. Mam nadzieję, że będzie mógł tam zostać, póki się nie wypogodzi, bo burza jest taka, że zabiłaby nawet dorosłego mężczyznę.
– Przykro mi, że musiałam was kłopotać – zmartwiła się Maria. Te słowa zdenerwowały Hiltrud.
– Moja droga, jeśli po tym wszystkim, co uczyniliście dla nas oboje, nie możemy raz zrobić czegoś dla was, to nie jesteśmy warci, żeby w ogóle chodzić po świecie. Głowa do góry, zapomnij o dręczących myślach! Dziecko potrzebuje radosnej matki, a nie jakiejś rozmazanej płaczki, inaczej samo będzie ponurakiem!
Maria machnęła ręką.
– Przecież dzieci nie czują nastroju matki.
– Grubo się mylisz. Dzieci doskonale wiedzą, co dzieje się z mamą. No! Teraz chodź! Inni już dawno leżą pod pierzynami.
Hiltrud była zdecydowana, ale i zmartwiona. Maria taką ją znała. Po raz pierwszy od długiego czasu czuła się bezpiecznie. Tutaj bez obaw mogła powić dziecko. Smutno jej było jedynie dlatego, że Michał nie będzie mógł cieszyć się z tych narodzin.
Hrabia Sokolny stał w oknie swojej komnaty i spoglądał na dziedziniec, na którym pod dowództwem Marka Lasicka, dowódcy straży grodu, jego ludzie ćwiczyli się w posługiwaniu różnymi rodzajami broni. Najlepiej spisywał się przybysz, ten nowy. Obserwując go, hrabia coraz bardziej żałował, że człowiek ów stracił pamięć. Sokolny uważał, że potrafi dobrze oceniać ludzi, ale ten Franciszek stanowił dla niego zagadkę. Niemiec był wyśmienitym żołnierzem, a teraz, kiedy rana na udzie prawie się zagoiła, okazał się wspaniałym nabytkiem. Hrabia nie wiedział, czy ma do czynienia z rycerzem czy mieszczańskim knechtem, który być może po długiej służbie doszedł do stanowiska dowódcy. Kiedy Franciszek trenował z innymi, rozmawiał z nimi prostym językiem chłopów, jednak wobec hrabiego i jego rodziny zachowywał się jak ktoś dobrze urodzony. Hrabia z chęcią wyjaśniłby tę sprawę. Jeśli jednak Niemiec okazałby się rycerzem, on tymczasem traktował go cały czas jak knechta, dzień, w którym Franciszek odzyskałby pamięć, mógłby stać się zarzewiem ich niezgody. Nie mógł jednak zwykłego żołnierza traktować jak równego sobie i zapraszać do swojego stołu. Ale nie tylko Václav Sokolny, także jego towarzysze nie wiedzieli, co sądzić o obcym. Niemcy od razu zaakceptowali go jako swojego rodaka, ale Czesi trzymali się na dystans, zadając sobie pytanie, czy należał do tych, którzy w niechronionych wioskach zostawiali krwawe dowody swojej bezwzględności, zamiast walczyć z husytami. Wielu z nich skrycie wyznawało nauki Jana Husa, ale nie mogli się z tym obnosić, gdyż hrabia Sokolny uchodził za walczącego katolika i nie pozwalał nikomu źle mówić o biskupach czy nawet o papieżu. Mimo wyznawanej wiary żaden z mężczyzn nie zdradziłby jednak swojego pana i nie odszedł do husytów. Ich zbrojne gromady oszczędziły jak do tej pory gród i bliższe okolice.
Marek Lasicek uważał się za dobrego Czecha – jak każdy mieszkaniec twierdzy – przede wszystkim uważał się jednak za poddanego hrabiego Sokolnego i jego rodziny. Zygmunta, czeskiego króla i cesarza Niemiec, właściwie nie szanował, podobnie jak nieokrzesanego Prokopa, którym z kolei – jako husyckim hetmanem i przywódcą fanatycznych taborytów – gardził. Obaj, prowadząc wojnę, zagrażali spokojnemu życiu zwykłych ludzi, które wiedli Czesi do momentu śmierci Husa. Nie darzył też raczej sympatią tego obcego, Franciszka. Gdyby ten mężczyzna był zwykłym rekrutem, którego podobnie jak Vúlka i Reima Lasicek mógłby zaciągnąć do swojego wojska i wyszkolić, wydałby mu się nawet wartościowym człowiekiem. Tymczasem już po kilku dniach ćwiczeń Niemiec okazał się wyśmienitym wojownikiem, a podczas próbnego pojedynku wytrącił mu broń z ręki. Była to rzecz, której Marek Lasicek nie mógł zapomnieć tak łatwo, tym bardziej, że od czasów, kiedy sam był rekrutem, nigdy mu się coś takiego nie zdarzyło.
Marek przyglądał się, jak Michał uczył trochę niezdarnego Vúlka właściwie trzymać miecz, zauważył też, że jego pan stoi na górze w oknie i uśmiecha się pod nosem. Już on pokaże temu Niemcowi, kto jest lepszym wojownikiem!
– Te, Nemec, co sądzisz o pokazowym pojedynku? Nie chodzi mi o jakieś nędzne pukanie się mieczami, lecz o prawdziwą ostrą walkę.
– Czemu nie? – Michał odwrócił się do Lasicka. – Nawet się człowiek nie może rozgrzać porządnie podczas tych ćwiczeń na dziedzińcu.
Marek sprawdził przyczepność stóp na zdeptanym śniegu. Pozostali żołnierze ustawili się wokół nich, a Michał wymienił drewniany ćwiczebny miecz na prawdziwe ostrze. Wszedł do środka kręgu. Zanim jednak zdążyli skrzyżować broń, pojawił się hrabia i uniósł rękę.
– Mam lepszy pomysł na zabicie czasu, chłopcy, niż wzajemne walenie się po głowach. Dzień jest słoneczny i nie za zimny, powinniśmy więc zatroszczyć się o to, żeby uzupełnić nasze zapasy.
– Chcecie polować, panie? – Marek, który zazwyczaj był pierwszy do polowania, tym razem skrzywił twarz. Spojrzał na hrabiego, ale ten nie wyglądał na kogoś, kto łatwo zrezygnuje z raz podjętego zamiaru, toteż dowódca straży zdecydowanym ruchem wsunął miecz do pochwy.
– W takim razie kiedy indziej zmierzymy swoje siły, Nemec. Teraz zobaczymy, czy potrafisz na odgłos wycia wilków utrzymać zawartość swojego pęcherza.
Przyjaciele Marka zaśmiali się, ale Michał jedynie lekko pokręcił głową. Rozumiał Czecha, ponieważ ten dotychczas był bezsprzecznie najlepszym wojownikiem w tym miejscu i niczym mały król rządził swoimi ludźmi. Nie mógł się przyzwyczaić, że ktoś inny jest przynajmniej tak dobry jak on.
– Jak do tej pory, rzadko czułem strach przed wilkami. – Michał pogłaskał wilcze futro swojej kurtki, którą Zdenka uszyła mu ze skór zabitych przez niego drapieżników, teraz więc śmiano się z Marka. Ten najchętniej skoczyłby nowemu do gardła, ale tylko machnął ręką.
– Jeszcze zobaczymy, Nemec, który z nas jest lepszy.
Pokazał Michałowi plecy i zwrócił się do swojego pana.
– Czy panienka też jedzie z nami, panie?
– Nie wiem, kto mógłby jej tego zabronić; mnie na pewno nie posłucha – odparł Sokolny z uśmiechem.
Janka, jego córka, jakby słyszała rozmowę, gdyż pojawiła się na schodach przed budynkiem głównym. Miała na sobie strój na polowanie: mocne, podszyte futrem buty, długą suknię do jazdy konnej z kilkoma wełnianymi spódnicami i płaszcz. Głowę nakryła ciepłą czapką zasłaniająca uszy, na dłoniach zaś miała rękawiczki uszyte tak, żeby można w nich było strzelać z kuszy.
– Przyszłaś trochę za wcześnie, bo inni jeszcze nie są gotowi. – W głosie jej ojca brzmiała nie nagana, lecz raczej duma z powodu tak odważnej córki. Janka była bardzo młoda, ale widać było, że wyrośnie z niej piękność. W czasach pokoju ojciec dawno znalazłby jej małżonka, ale teraz trudno było o szlachcica godnego ręki hrabianki Sokolnej.
– Niech Jindrich osiodła mi Norkę – nakazał hrabia knechtowi. Chłopak się oddalił, podczas gdy Sokolny skinął na swojego pokojowca, trzymającego już jego strój myśliwski, by pomógł mu się ubrać. Żołnierze Marka mający służyć za naganiaczy zdążyli założyć ciepłą odzież i musieli się tylko uzbroić.
Kiedy Michał wyszedł ze zbrojowni, Sokolny popatrzył na niego z zainteresowaniem. Niemiec zabrał oszczep na dziki i długi nóż myśliwski. Broń umieścił w taki sposób przy pasku, że mógł sięgnąć po nią obiema rękami. Wzrok obcego tęsknie i badawczo błądził po wierzchowcach przyprowadzanych przez stajennych, co zdradzało, że był przyzwyczajony do polowań konno. Sokolny zastanawiał się, czy wskazać obcemu konia, ale zrezygnował, żeby jeszcze bardziej nie rozdrażniać Marka. Wierny sługa zapewne wziąłby mu za złe faworyzowanie Niemca, tym bardziej, że sam tylko wtedy siadywał na koń, gdy czekała go długa droga, toteż nie miał w siodle gracji wytrawnego myśliwego.
Dlatego też tylko troje ludzi dosiadło koni i to oni prowadzili myśliwych: Sokolny, jego córka Janka i Feliks Labunik, szlachcic niższej rangi, który był na służbie u hrabiego. Chociaż śnieg sięgał kolan, nawet jeźdźcy bez trudu poruszali się do przodu. Michał czuł wprawdzie bolesny skurcz zrośniętej rany, ale żwawo dotrzymywał kroku Markowi, niższemu od niego o głowę, ale nieco szerszemu w barach. Zaledwie sto kroków za zamkiem Falkenhain weszli do lasu, który wyglądał jak z bajki. Drzewa przykrywały grube białe czapy, ziemia między potężnymi pniami pozostała jednak odsłonięta, chociaż od mrozu twarda jak kamień i podobnie jak poszycie pokryta połyskującym szronem. Kilka razy lód zabłysł srebrem, kiedy jeden z koni albo naganiaczy musnął krzaki. Zbliżało się Boże Narodzenie i to także był powód do urządzenia polowania, gdyż hrabia chciał w czasie świąt zobaczyć na stole świeżą dziczyznę.
Marek podzielił ludzi na grupy i surowo nakazał im, żeby naganiali zwierzynę w kierunku jeźdźców.
– Pamiętajcie o tym, że dzik zawsze jest szybszy od was, zarówno w czasie ucieczki, jak i podczas ataku. Nie myślcie, że nasze czeskie odyńce są łagodne. Radzą sobie z tuzinem Niemców.
Michał zbył te przytyki uśmiechem. Chociaż nie mógł sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek polował, wszystko wydawało mu się znajome, nawet jeśli musiał walczyć z uczuciem, że właściwie wolałby siedzieć na koniu z naciągniętą kuszą w ręku i czatować, aż na horyzoncie pojawi się jeleń lub dzik. Szybko się opamiętał i trzymając oszczep przed sobą, ustawił się w szeregu naganiaczy i dotrzymywał im kroku.
Hrabia pozwolił wziąć tylko trzy psy, pośród nich przyjaciela Michała – Mozaka. Odpowiedzialnemu za zwierzęta Hynkowi sprawiało trudność utrzymanie ich na smyczy, gdyż właśnie coś zwęszyły. Na znak Sokolnego knecht puścił psy wolno, a po chwili spłoszyły pierwszego dzika. Próbował uciec, ale bełt Janki okazał się szybszy. Ryknął przeraźliwie i padł na ziemię. Hrabia pogratulował córce dobrego strzału i przeoczył kolejnego dzika, który uciekał, chrumkając i piszcząc, chociaż Mozak próbował zagonić go głośnym szczekaniem w stronę jeźdźców.
– Niedobrze, panie! – Marek skrytykował hrabiego, dając sobie do tego prawo jako wierny towarzysz. Jego pan uśmiechnął się i machnął ręką, chociaż widać było, że także się zdenerwował. Każdy zabity dzik oznaczał pożywienie dla ludzi w grodzie, a jeśli zbyt dużo zwierząt im ucieknie, będą musieli zacisnąć pasa.
– Dalej! – Sokolny zagrzewał ludzi i trzymał w pogotowiu kuszę. Ale i tym razem to jego córce udało się strzelić. Hrabia musiał posłać w stronę zwierzęcia drugi bełt, bo dzik nie został trafiony śmiertelnie.
W miarę upływu dnia myśliwi i naganiacze coraz bardziej się rozchodzili, z grodu przybywali zaś knechci, którzy zabierali dziczyznę. Kiedy pierwsi naganiacze przystanęli zmęczeni, również hrabia Sokolny zatrzymał konia.
– Polowanie zakończone. Ustrzeliliśmy wystarczająco dużo zwierzyny – zawołał i dał znak do zbiórki. Po chwili zaczęli się pojawiać pierwsi uczestnicy wyprawy, brakowało jednak Janki, Michała i jednego naganiacza. Inne psy z zadowoleniem dobrały się do kilku kawałków mięsa, Hynek na próżno nawoływał Mozaka.
– Jak dopadnę tego przeklętego Nemeca, to dam mu kopa w tyłek, że popamięta – wściekał się Marek.
– Nemec i Antonin poszli za panienką. Ostatnio byli gdzieś tam po prawej stronie – powiedział jeden z jego ludzi.
Sokolny ponownie zadął w róg. Labunik złożył dłonie i krzyknął w stronę lasu, że polowanie zostało zakończone. Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Sokolny wypuścił powietrze i zacisnął usta. Błądził wzrokiem po niebie, od wschodu zaczęło się ściemniać.
– Feliksie, ty pójdziesz ze mną. Marku, ty zadbasz o resztę naszych zdobyczy. Za godzinę zrobi się ciemno i szkoda by było, żeby wilki delektowały się dzikiem, bo my musieliśmy go zostawić.
– Byłaby wielka szkoda, panie.
Marek kazał kilku mężczyznom, żeby zebrali leżącą w miejscu zbiórki upolowaną zwierzynę i zanieśli ją do grodu. Sam został przy Sokolnym. Hrabia popatrzył na niego ze zdenerwowaniem. Marek pokręcił głową. W końcu chodziło o małą Janeczkę, którą jako dziecko huśtał na kolanach.
– Miejmy nadzieję, że nic jej się nie stało – burknął kilkakrotnie, próbując zadyszany dotrzymać kroku obu koniom. Powiedział to, czego hrabia bał się w skrytości ducha. Kiedy natrafili na ślady konia Janki, psa i jej obu towarzyszy, odetchnęli z ulgą. Sokolny pogonił swojego siwka i wkrótce zostawił Feliksa Labunika oraz Marka w tyle.
Nagle spostrzegł, że ktoś biegnie w jego stronę. Był to Antonin, jeden z ludzi Marka, odważny człowiek. Tym razem jednak zgubił oszczep i spanikowany pędził prosto na konia hrabiego. Sokolnemu udało się w ostatniej chwili uniknąć zderzenia, złapał Antonina za kołnierz, podniósł i potrząsnął nim.
– Co się stało? – zapytał.
Antonin popatrzył na hrabiego blady ze strachu.
– Medved, medved!
– Niedźwiedź, mówisz? – Sokolny zadrżał z przerażenia. O tej porze większość niedźwiedzi siedziała w gawrach pogrążona we śnie zimowym. Garstka, która nie znalazła kryjówek lub została z nich przegnana przez silniejsze osobniki, była wyjątkowo groźna i skora do bójek. Wielu myśliwych przypłaciło takie spotkania życiem. Przez chwilę hrabia oczami wyobraźni ujrzał w łapach podobnej bestii zalaną krwią Jankę. Odepchnął Antonina i pognał konia. – Boże, spraw, żebym nie przybył za późno!
Niedźwiedź pojawił się przed nimi niespodziewanie i jednym uderzeniem łapy zmiażdżył kark silnej klaczy Janki. Michał nie znajdował się na tyle blisko, żeby móc ocenić niebezpieczeństwo. Ujrzał zwierzę dopiero wtedy, kiedy Antonin z wrzaskiem odrzucił broń i zaczął uciekać. Zacisnął palce na swoim oszczepie i jednym susem skoczył do przodu, żeby dostać się do Janki, którą częściowo przygniotła martwa klacz. Niedźwiedź był już niemal nad szamoczącą się w panice dziewczyną, kiedy ujrzał nowego wroga i wyprostował się.
Oszczep uderzył go tuż pod żebrami, ale nie przebił się przez grubą warstwę tłuszczu. Zanim Michał zdążył wyszarpnąć broń i na nowo zaatakować, niedźwiedź, warcząc wściekle, złamał mocne drzewce, jakby było źdźbłem trawy, i zmiótł Michała z drogi niczym natrętną muchę. Utkwił swe małe oczka w mężczyźnie, jednak zaraz zwróciły jego uwagę jęki Janki. Mozak, który biegł za Michałem, skoczył na drapieżnika, ale zanim się wgryzł w jego kark, został jednym ruchem strzepnięty i odrzucony na kilka kroków. Bestia nie interesowała się skomlącym psem, ale ponownie odwróciła się do Janki, która zrozpaczona próbowała się uwolnić.
Dzięki atakowi Mozaka Michał zyskał czas, by podczołgać się na zaspie śnieżnej. Wyciągnął swój nóż myśliwski, skoczył na plecy niedźwiedzia i wbił palce w gęste brązowe futro. Po czym wepchnął ostrze między żebra zwierzęcia.
Drapieżnik stanął, stęknął z bólu, odwrócił się na chwiejnych łapach i uderzył, ale nie mógł dosięgnąć Michała. Ten roztropnie usunął się poza zasięg jego ciosów i biegał dookoła zwierzęcia. Kiedy niedźwiedź wstał, żeby zmiażdżyć myśliwego przednimi pazurami, Michał zaatakował ponownie i zrobił unik. Po ciele stworzenia większego niż dorosły mężczyzna przebiegł dreszcz. Zachwiał się, cicho padł na ziemię i znieruchomiał.
Michał pozostał w odległości kilku kroków od zwierzęcia, ponieważ skądś wiedział, że drapieżniki w czasie walki na śmierć i życie są zdolne do zaskakujących reakcji. Gdy przyjrzał się bliżej, stwierdził jednak, że niedźwiedź naprawdę nie żyje. Jego rozcapierzone pazury prawie dotykały głowy Janki. Dziewczyna przestała krzyczeć i szeroko otwartymi oczami gapiła się na martwego potwora. Michał poklepał Mozaka, który skomląc tulił się do jego nogi, po czym pochylił się nad hrabianką, żeby ją uwolnić. Ale ciało bułanej klaczy okazało się za ciężkie dla jednego mężczyzny.
W tym momencie pojawił się hrabia Sokolny. Zobaczył drapieżnika, martwą klacz i poczuł, że ze strachu zamiera mu serce. Po chwili zauważył, że jego córka jednak się rusza, zeskoczył więc z karosza i chwycił ją za rękę.
– Na Boga, dziecko, myślałem już, że cię straciłem! Michał sapnął ze złością.
– Nie gadajcie, panie, po próżnicy, tylko pomóżcie mi ją wyciągnąć! Sokolny drgnął, słysząc rozkazujący ton głosu Niemca, ale wiedział, że Michał ma rację. Razem złapali konia. Kilka chwil później przerażona Janka, z kilkoma zadrapaniami i siniakami, siedziała oparta o drzewo i nie spuszczała oczu z Michała.
– Zaryzykowałeś swoje życie, żeby ratować moje.
Sokolny zbadał rany na ciele martwej klaczy, której krew zabarwiła śnieg na czerwono. Podał dłoń Michałowi.
– Nie wiem, jak mam ci dziękować. Jeśli Janka padłaby ofiarą niedźwiedzia, mojej żonie pękłoby serce.
– Podziękujcie Bogu, panie, że znalazłem się tutaj w odpowiednim momencie.
Tymczasem nadeszli Marek i Feliks. Z wyraźnym przerażeniem na twarzach obejrzeli zabitego niedźwiedzia. Za nimi skradał się Antonin, który wyglądał jak jeden wielki wyrzut sumienia. Odetchnął, kiedy zobaczył, że panienka cała i zdrowa siedzi oparta o drzewo. Popatrzył na hrabiego i Marka – ich miny nie wróżyły nic dobrego.
– Wezmę Jankę na siodło i zawiozę ją do domu. Wy poczekacie tu na ludzi, których wam przyślę, żebyśmy mogli zabrać ciała niedźwiedzia i konia do grodu. W naszej sytuacji nie możemy sobie pozwolić na marnowanie mięsa, nawet jeśli mięso klaczy może być tylko karmą dla psów.
– Zrobi się, panie! Zobaczmy, czy nas stąd słychać. – Marek włożył w usta dwa palce i dwa razy głośno i krótko zagwizdał w kierunku lasu. Za chwilę ktoś odpowiedział w ten sam sposób. Hrabia skinął głową, jakby się tego spodziewał, po czym podniósł córkę jak małe dziecko i posadził na siodle. Gdy siedział już za nią, spojrzał na Marka kpiąco.
– No, ty stary zawadiako! Ciągle jeszcze chcesz się zmierzyć z Nemecem, który z was jest lepszym mężczyzną?
Marek popatrzył na niedźwiedzia, nieśmiało rzucił okiem na Michała i pokręcił głową.
– Nie, to już nie jest potrzebne. Szczerze mówiąc, nie miałbym odwagi rzucić się na taką bestię z nożem.
Michał poklepał Marka po ramieniu.
– Nie musiałbyś, bo pewnie załatwiłbyś go jednym rzutem oszczepem. Przez chwilę Marek patrzył ponuro na tamtego, zastanawiając się, czy Niemiec aby sobie z niego nie żartuje, ale w oczach Michała nie widział fałszu, wyszczerzył więc zęby w uśmiechu.
– Prawdopodobnie masz rację, mimo to zaryzykowałeś wszystko, żeby ratować naszą Janeczkę. Tylko to się liczy. Podaj mi rękę, żebym mógł ci podziękować. – Nie zadowolił się tylko uściskiem dłoni. Przyciągnął Michała do siebie i objął go ramionami.
Sokolny odetchnął z ulgą, gdyż po takim wyczynie mógł zaproponować Niemcowi miejsce przy swoim stole bez zastanawiania się, czy dobrze robi. Jeśli nawet ów Franciszek nie był szlachcicem, to można go było zaprosić z wdzięczności za uratowanie córce życia.
Radość z powodu szczęśliwego zakończenia przygody z bestią zapanowała w całym grodzie. Václav Sokolny nie był skąpy, kazał otworzyć beczkę piwa. Napój smakował raczej cierpko. Michał był przyzwyczajony do delikatniejszego smaku, ale ciecz i tak spływała po gardle niczym oliwa. Gdy myśliwi, naganiacze, knechci i służki delektowali się piwem, Sokolny, szlachta i Marek rozpoczęli sąd. Dwie godziny po zachodzie słońca zapadł wyrok, który natychmiast miał zostać wykonany.
Pochodnie jasno oświecały dziedziniec, miało się wrażenie, że to dzień, kiedy prowadzono rozebranego do pasa – mimo zimna – Antonina, po czym z twarzą zwróconą do ściany zakuto go w żelazne dyby. Michałowi szkoda było mężczyzny, ale z min zebranych wyczytał, że dla nich żołnierz okazał się jedynie żałosnym tchórzem, który w momencie największego niebezpieczeństwa zostawił swoją panią na pastwę losu.
Sokolny popatrzył na zakutego z pogardą. Następnie uniósł dłoń, żeby zwrócić na siebie uwagę.
– Antonin zawiódł dzisiejszego dnia. Nie jest godny tego, by dalej być żołnierzem. Za swoje tchórzostwo otrzyma dwadzieścia rózg, a potem będzie służył jako podległy knecht. Niech inny zajmie jego miejsce i okaże się odważniejszy.
Marek ustawił się za skazanym z biczem w ręku. Również ktoś inny mógłby wykonać karę, ale Antonin był jednym z jego ludzi i naraził życie Janki, ulubienicy mieszkańców grodu. Bez słowa podniósł bicz i uderzył. Zebrani na dziedzińcu, większość jeszcze z piwem w rękach, zaczęli głośno liczyć.
– Jeden, dva, tri... – aż do dwudziestu.
Michał przyglądał się biczowaniu z dziwnym uczuciem niesmaku, czuł w głowie nasilający się ucisk. Nagle wydało mu się, że nie widzi przed sobą Antonina, lecz młodą kobietę, nie, dziewczynę, niewiele starszą od Janki, której ciało skręca się pod brutalnymi uderzeniami. Ciosy zamieniają jej plecy w krwawiącą szachownicę. Jest piękna i nie zasługuje na taką karę, ale kiedy Michał próbuje przebić się przez tłum ludzi, ktoś łapie go za ramię i zaczyna nim potrząsać.
– Co z tobą, Nemec?
Michał popatrzył na silną, przysadzistą postać, którą dopiero po chwili rozpoznał jako Marka Lasicka. Ucisk w czaszce ustąpił. Ujrzał dwóch knechtów i służącą, którzy podnosili się z ziemi i patrzyli na niego ze zdziwieniem.
– Co się stało? – spytał Michał osłabłym głosem.
– Ni z tego, ni z owego zacząłeś uderzać na ślepo; powaliłeś Mirka, Petra i Jitkę na ziemię. – Marek patrzył na Michała, jakby chciał się upewnić, czy może go puścić.
– Najwyraźniej nasz Franciszek w swoim wcześniejszym życiu był świadkiem biczowania, które w jego mniemaniu było niesprawiedliwe, i teraz to sobie przypomniał. – Hrabia Sokolny objął Michała ramieniem i uśmiechnął się do niego pocieszająco. – Bądź pewny, że Antonin zasłużył na swoje rózgi. Gdzie indziej pewnie by go za takie zachowanie skazano na karę śmierci.
Michał pokiwał głową. Nie myślał o czeskim knechcie, ale o młodej dziewczynie, której twarz miał jeszcze przed oczami. Czy chodziło o ową Marię, którą według słów Zdenki i Reima przywoływał w malignie?
Ludzie wracali do dużej sali na zamku, a kilku knechtów zajęło się Antoninem. Przodkowie Sokolnego zbudowali salę jadalną niższą, niż zwykło się to robić w innych zamkach, a przy ścianie znajdował się duży kominek, w którym paliły się wielkie jodłowe i bukowe polana, dając przyjemne ciepło. Razem z pochodniami na ścianach ogień z kominka dawał dosyć światła, żeby można było z każdego miejsca obejrzeć sobie komnatę. Uwagę przykuwał przede wszystkim ogromny stół w kształcie podkowy. U jego szczytu siedzieli hrabia i domownicy wysokiej rangi, także damy. Małżonka Sokolnego, Madlenka, nieco okrągła, ale ciągle jeszcze przystojna kobieta koło czterdziestki, z gęstymi kasztanowymi włosami i ciemnymi oczami, które odziedziczyła po niej córka, podeszła do Michała i zaprowadziła go na honorowe miejsce.
– Nie wiem, jak mam dziękować ci za to, że uratowałeś nasze dziecko przed tą bestią – rozmawiała z nim jak z równym sobie i Michałowi nie wydawało się to niestosowne, chociaż sam uważał, że powinno tak być, skoro jest zwyczajnym żołnierzem. Czy może coś w nim pamiętało lepsze życie niż to, które prowadził teraz? Grzecznie podziękował pani domu, zauważył z ulgą, że Marek przyjaźnie puszcza do niego oko, po czym poświęcił uwagę pełnemu kubkowi piwa i ogromnej porcji pieczeni z dzika. Wystawała ona z obu stron z cynowego talerza. Ciągle zatopiony w rozmyślaniach, nie zauważył spojrzeń, jakimi Janka obdarzała swojego wybawcę. Uwadze uważnego obserwatora nie uszłoby, że w dziewczynie budziła się kobieta i że jej uczucia do Michała były dużo gorętsze od zwykłej wdzięczności za uratowanie życia.
Kiedy jakiś czas później Michał leżał w łóżku, w głowie kłębiły mu się myśli, a ilość wypitego przez niego piwa dopełniała zamętu. Przez chwilę leżał jeszcze, nie śpiąc, po czym zapadł w kamienny sen. Śniło mu się, że walczy z rozwścieczonymi niedźwiedziami, chcącymi odebrać mu życie.
Nagle usłyszał we śnie, jak ktoś woła jego imię. Przerażony odwrócił się i zobaczył, że w jego kierunku zmierza jakaś kobieta. Ta sama, która ukazała mu się w krótkim wspomnieniu o biczowaniu – ta sama, tylko starsza, jak zauważył, i piękniejsza. Jej włosy okalały głowę niczym złoty wieniec lub korona, a jej oblicze zachwyciłoby każdego artystę. Naraz na jej twarzy pojawił się wyraz bólu.
– Michał, pomóż, tak bardzo boli! – krzyczała i wyciągała do niego ręce. Chwycił je delikatnie.
– Nie bój się, Mario, przecież jestem przy tobie.
Niebieskie oczy kobiety rozbłysły radością, a jej usta uśmiechnęły się ze słodyczą, która otuliła go niczym ciepły oddech.
– Teraz wszystko będzie dobrze!
To był jedynie szept, ale zawierał w sobie ulgę całego świata. Pragnął wziąć kobietę w ramiona i pocieszyć, ale nagle przemieniła się w niedźwiedzia i zaatakowała go.
Michał obudził się przerażony i zmieszany rozglądał się po komnacie. Zaglądający przez maleńkie wypukłe szybki w oknie księżyc dawał dosyć światła, żeby można było rozpoznać kontury przedmiotów. Potrwało chwilę, nim Michał zrozumiał, że przebywa w grodzie hrabiego Sokolnego, a piękna kobieta, Maria, na razie istnieje tylko w jego snach.
– Maria! – wypowiadał to imię niczym pieszczotliwe słowo i walczył z ochotą, by następnego dnia opuścić zamek i jej poszukać. Gdzie miał zacząć? Nie wiedział, skąd pochodzi, ani gdzie mógłby znaleźć kogoś, kto by go rozpoznał i pomógł mu na powrót stać się sobą. Najbardziej jednak zdziwiło go, że słyszał we śnie swoje prawdziwe imię, ale po przebudzeniu zapomniał, jak brzmiało.
Ból był tak okropny, że Maria zastanawiała się, jak inne kobiety mogły go wytrzymać. Wzrokiem szukała pochylonej nad sobą Hiltrud, która pomagała akuszerce. Przyjaciółka urodziła więcej niż jedno dziecko i nigdy nie skarżyła się na takie bóle. Czyżby tylko Maria tak cierpiała?
– Pani, proszę się rozluźnić! – prosiła akuszerka. Kobieta wyraźnie się denerwowała, gdyż do tej pory asystowała tylko przy porodach chłopek lub czasem służek, które zadały się z knechtami lub panami, albo zostały przez nich wykorzystane, jakby mężczyźni mieli do tego święte prawo. Jeszcze nigdy nie nadarzyła jej się dama z wyższych sfer, toteż bała się nawet dotknąć Marii.
Akuszerka i Hiltrud nie były jedynymi kobietami w pomieszczeniu. Maria była żoną wolnego rycerza, Hiltrud zwołała więc kilka swoich sąsiadek, żeby te mogły później zaświadczyć, że wszystko odbyło się po bożemu. Nawet kuzynka Marii, Hedwig, została przywieziona przez służącego na saniach z miasta; był także ksiądz z kościoła Świętego Krzyża, który miał udokumentować poród i wpisać imię noworodka do księgi parafialnej. Duchowny siedział nieszczęśliwy w kącie i starał się nie patrzeć na nagie łono rodzącej.
Marii wydało się, że kolejny skurcz rozerwie ją na strzępy. Zamknęła oczy i zacisnęła pięści, żeby zapobiec krzykom, które chciały wyrwać się jej z krtani. Naraz usłyszała, jak ktoś szepce jej do ucha słowa pocieszenia, i wyraźnie ujrzała przed sobą Michała. Szybko wyciągnęła do niego ręce.
– Pomóż, Michał! Już nie mogę wytrzymać bólu!
Podszedł do niej, chwycił ją za rękę i patrzył na nią tęsknie. Zauważyła, że się postarzał i schudł tak, jakby musiał głodować. Miał na sobie obcy strój. Wyglądał na kogoś, kto wszystko stracił, nawet siebie samego. Uśmiechnął się do niej i kiwnął głową, żeby dodać Marii odwagi.
– Wytrzymaj, najukochańsza! Teraz wszystko będzie dobrze – czytała z ruchu jego warg.
Zaśmiała się przez łzy.
– Tak będzie, Michale, tak będzie!
Przeszywający krzyk nowo narodzonego dziecka przerwał jej majaki i raptownie sprowadził na ziemię. Zakłopotana rozejrzała się dookoła i popatrzyła na uśmiechnięte twarze. Hiltrud pochyliła się nad nią i otarła jej pot z czoła ścierką nasączoną silnie pachnącą esencją.
– Widzisz, udało się! Gratulacje, Mario. Masz córkę.
– Widziałam Michała – odpowiedziała Maria zamyślona.
– Oczywiście, że go widziałaś, córko, bo patrzył na ciebie z nieba, żeby cię ochronić – odparł ksiądz z namaszczeniem.
Maria energicznie pokręciła głową.
– Nie, to nie tak. Jeśli Michał byłby w niebie, miałby na sobie szaty podobne do tych, jakie mają figury aniołów w kościele. On tymczasem nosił zwykłe ubranie i sprawiał wrażenie żywego. Nie wierzę, że on nie żyje.
– Obawiam się, że ona ma teraz gorączkę popołogową i widzi duchy – jedna z kobiet szepnęła akuszerce. Ta położyła dłoń na czole Marii, ale nie wiedziała, co tak naprawdę ma sądzić o tym wszystkim.
– Jest całkiem chłodna i ma trzeźwe spojrzenie. – W jej głosie słychać było zdziwienie, ale też obawę.
– Michał żyje! – powtórzyła Maria ze wzburzeniem. Hiltrud pogłaskała ją po policzku.
– Na pewno żyje. Ale teraz bardziej niż o nim powinnaś myśleć o waszej córce. Ona cię potrzebuje. – Skinęła na akuszerkę, żeby ta ułożyła noworodka w ramionach Marii, po czym delikatnie zmusiła przyjaciółkę, żeby spojrzała na dziecko. W pierwszej chwili Maria chciała odmówić, bo czuła, że nawet Hiltrud nie traktuje jej słów poważnie, ale popatrzyła na różową, pomarszczoną twarzyczkę i wydało jej się, że rozpoznaje w niej rysy Michała. Od razu oczy jej zabłysły. Mała przestała krzyczeć i spojrzała na matkę szeroko otwartymi granatowymi oczkami, jakby na zawsze chciała zapamiętać jej twarz.
Nieprzytomna ze szczęścia Maria popatrzyła na Hiltrud rozpromienionym wzrokiem.
– Jest podobna do Michała, nie sądzisz?
– Tak myślisz? – spytała Hedwig, która usiadła na brzegu łóżka i lekko dotknęła niemal białych włosów na główce noworodka. – Ja uważam, że bardziej podobna jest do ciebie.
– Też mi się tak wydaje – zgodziła się Hiltrud. – Jestem pewna, że pewnego dnia nasz skarb będzie tak samo ładny jak jego mamusia.
Pozostałe kobiety również chwaliły dziecko, nawet ksiądz pozwolił sobie na kilka słów uznania, odnotowując datę narodzin na cienkim pergaminie i stawiając pod spodem pieczęć parafii.
Ledwie wosk zdążył zaschnąć, gdy zebrani usłyszeli hałas, któremu towarzyszył jazgotliwy głos. Po chwili drzwi się otworzyły i do środka weszła pani Kunegunda w asyście chmury lodowatego powietrza.
– To tutaj się podziewasz, ty niewdzięcznico! – naskoczyła na Marię. – Człowiek robi wszystko, żeby ułatwić ci życie, a ty wymykasz się do chłopskiej zagrody, gdzie śmierdzi krowim łajnem i innymi ohydnymi rzeczami.
Hiltrud oburzona podparła się pod boki i zmarszczyła nos, ponieważ suknia pani grodu cuchnęła ostro potem i psimi odchodami. Gospodyni zagrody ciągle jeszcze pamiętała o utrzymywaniu czystości, czego nauczyła się w czasach, gdy była wędrowną nierządnicą.
– W moim domu jest czysto i ciepło, czego nie da się powiedzieć o Sobernburgu.
Pani Kunegunda pogardliwie odwróciła się do niej plecami i popatrzyła na księdza.
– Co wy tu robicie, wielebny ojcze?
– Wypisywałem akt urodzenia córki pani Marii.
– Wreszcie powiła? To dobrze! Znowu można z niej zrobić użytek.
Z obrzydzeniem popatrzyła na noworodka, którego Hedwig właśnie owijała miękkimi pieluchami, po czym twarz jej pojaśniała.
– No już, ubieraj się! – fuknęła na Marię. – Natychmiast pójdziesz ze mną na zamek! Bachora możesz wziąć ze sobą. Pośpiesz się z łaski swojej, bo nie chcę, żeby konie przy saniach stały długo na zimnie.
Maria była zbyt wyczerpana, żeby obronić się przed taką bezczelnością, ale Hiltrud wepchnęła swoją okazałą sylwetkę między nią a jej prześladowczynię i zmierzyła Kunegundę wyzywającym spojrzeniem.
– Jeśli zmusicie panią Marię, żeby poszła z wami w tym stanie, podróży nie przeżyje ani ona, ani dziecko. Pytam się, jak macie zamiar wytłumaczyć ich śmierć palatynowi? Ja w każdym razie powiem mu prawdę, bo dobrze go znam.
To ostatnie nie było prawdą, gdyż poza Konstancją Hiltrud widziała palatyna Ludwika tylko kilka razy i to z daleka, kiedy odwiedził Rheinsobern, ale groźba od razu przyniosła skutki. Dla Kunegundy było jasne, że nic nie wygra śmiercią Marii. Jej kuzynka Hedwig domagałaby się spadku i dostałaby go, gdyż Wilmar Haftli, jej małżonek, zastępca cechmistrza bednarzy z Rheinsobern, miał duże wpływy w mieście. Rycerz Manfred zdążył poczuć kilka razy, jak wygląda duma mieszczan, i pełen złości opowiedział swojej małżonce, jak źle potraktowali go ci zarozumialcy.
Pani Kunegunda nienawidziła dawać za wygraną, ale wiedziała, że na razie nic nie wskóra. Odrzuciła zatem głowę do tyłu i warknęła na Hiltrud:
– Ty mi tu jesteś za nią odpowiedzialna! Skoro tylko baba odpocznie po połogu, wyślę po nią męża. Jak będziecie stawiały opór, nasi żołnierze przywołają was do porządku.
Po czym odwróciła się na pięcie i pospiesznie wyszła, otoczona chmurą intensywnego zapachu. Ledwo drzwi się za nią zamknęły, akuszerka splunęła.
– Dokładnie słyszałam, jak ta świnia pierdnęła nam jeszcze na pożegnanie.
Ksiądz karcąco podniósł ręce.
– Moja córko, trzymaj język na wodzy. Ta dama jest małżonką naszego kasztelana i ma prawo do szacunku.
– To nie czyni z niej bardziej dystyngowanej – odparła akuszerka ściszonym głosem.
Do Marii prawie nie docierało, co działo się wokół niej. Leżała z zamkniętymi oczami i zaciśniętymi pięściami. Wiedziała, do czego jest zdolna Kunegunda. Jeśli nie chce, by zawlekli ją do Sobernburga jak niewolnicę, razem z dzieckiem będzie musiała stawić czoło zimie i zaśnieżonymi drogami dotrzeć do miejsca, gdzie znajdzie schronienie przed tą hołotą z zamku. Powiedziała o tym Hiltrud i kuzynce, kiedy pozostałe kobiety i ksiądz opuścili zagrodę.
Kołysząca dziecko Hedwig zaprzeczyła gwałtownie.
– Nie możesz stąd odejść. Czy chcesz, żeby mała zmarła w drodze? Hiltrud próbowała ją udobruchać.
– Już dobrze, Hedwig, nie denerwuj się tak. Nie pozwolę Marii tak po prostu odejść. Zaprzęgnę dla niej sanie i dopilnuję, żeby dowieziono ją do palatyna. Prawdopodobnie będziemy musiały szybko działać, gdyż w grodzie zmuszą ją do poślubienia chuderlawego kuzyna Kunegundy, żeby ta rodzinka mogła się dobrać do jej majątku.
– Wtedy przyszłość mojej małej stanęłaby pod dużym znakiem zapytania! – dokończyła Maria. – Dobrze mówisz, Hiltrud. Jak tylko nabiorę sił, przyjmę twoją propozycję i z jednym z knechtów pojadę saniami do Heidelbergu.
– Mój Tomasz się tym zajmie. Chciałabym, żeby już wrócił. On na pewno wiedziałby, co zrobić, żeby rycerz Manfred nie mógł cię stąd zabrać.
Maria nie mogła się powstrzymać od gorzkiego uśmiechu, gdyż według niej małżonek Hiltrud nie był mężczyzną, który mógłby sprzeciwić się kasztelanowi i jego żonie. Tomasz był co prawda bękartem byłego pana zamku Arnstein i przyrodnim bratem rycerza Dietmara, wychowywany jednak jako poddany, przyzwyczaił się do całkowitego posłuszeństwa wobec wyżej urodzonych. Hiltrud wydawała się bardziej stanowcza niż jej mąż, ale Maria i tak mogła zdać się tylko na jedną osobę – na siebie samą. Toteż czym prędzej pokona poporodową słabość i stanie na nogi.
Gdy myślała o tym, jakie podjąć kroki, znowu przypomniał jej się Michał. Tęskniła za nim bardziej niż kiedykolwiek, ale – co dziwne – nie czuła już smutku. Była przekonana, że ukochany ciągle żyje. Wprawdzie nie rozumiała, co uniemożliwia mu powrót do niej i ich małej córeczki, kiedyś jednak ponownie znajdzie się w jego ramionach – tego była pewna.
Wyprawa w nieznane
Jeszcze nigdy palatyn Ludwik nie kazał Marii czekać tak długo na audiencję jak tego dnia. Już cztery godziny siedziała w przeciągu. W tym czasie widziała dziesiątki wychodzących i wchodzących z sali audiencyjnej mężczyzn i kobiet, z których większość była niższa rangą niż ona. Takie traktowanie mogło świadczyć jedynie o tym, że pan Ludwik zezłościł się na Marię bardziej, niż przeczuwała. Poza tym już dosyć dawno temu sługa wprowadzający interesantów do komnaty, gdzie przyjmował ich palatyn, poprosił do drzwi poprzednią osobę. W każdej chwili Maria czekała więc na wezwanie. Jednak nic się nie działo.
Zaczęła liczyć krzesła obite czerwonym adamaszkiem, a kiedy skończyła, zrobiła to samo z nogami od krzeseł. Poczekalnia została umeblowana przez najprawdziwszych artystów spośród rzemieślników. Maria potrafiła to ocenić, ponieważ swoją byłą pokojówkę Ischi wydała zeszłej wiosny za mąż za doskonałego tokarza i stolarza, Ludolfa. W tym czasie często bywała w jego warsztacie, żeby popatrzeć na pracę jego i jego pomocników. Mąż Ischi był wdzięczny jej pani, że poparła ich związek i dała pannie młodej duży, jak na jej warunki, posag. Toteż chłopak z radością wtajemniczał Marię w tajniki swojego rzemiosła, co nie było powszechnym zwyczajem.
W maju wezwanie palatyna zakończyło sielski okres, jaki spędziła w domu Hiltrud, w ciągu dnia bywając w mieście u Ischi lub u swojej kuzynki Hedwig. Wtedy Maria sądziła, że powinna być mu wdzięczna, z chęcią poddać się jego poleceniu i od razu pojechać do Heidelbergu. Dzięki interwencji pana Ludwika bowiem Kunegunda von Banzenburg i jej mąż musieli zostawić ją w spokoju.
Doskonale pamiętała ciężkie dni po urodzeniu córki, kiedy w osłabieniu majaczyła, że Kunegunda wraca po nią z żołnierzami, uprowadza z bezpiecznej zagrody i razem z małą Hiltrud, zwaną przez wszystkich Trudi, zamyka w lodowatej izbie na wieży. Wprawdzie przyjaciółka obiecała Marii, że obroni ją i swoją chrześniaczkę przed hołotą z grodu widłami do gnoju i kosą, ale to jedynie zwiększyło obawy chorej, ponieważ żołnierze na pewno zabiliby zuchwałą chłopkę.
Maria do dzisiaj nie wiedziała, co powstrzymało Kunegundę przed powrotem do koziej zagrody i zabraniem jej na zamek – groźby Hiltrud czy kolejna nadchodząca burza śnieżna. W każdym razie ta zołza przegapiła okazję, gdyż tydzień później, w najgorszą pogodę, Tomasz pojawił się niczym anioł wybawca z listem od palatyna. W dokumencie, przepięknie wykaligrafowanym przez kancelistę, pan Ludwik zabronił zmuszania do czegokolwiek wdowy po rycerzu Michale Adlerze i wyraźnie nakazał kasztelanowi Rheinsobern, by zwrócił Marii osobistą własność jej oraz jej małżonka w stanie nieuszkodzonym.
Gdy ulice zrobiły się bardziej przejezdne, Maria wezwała do siebie Kunegundę i jej męża, po czym pokazała im ten list. Do dziś z niejaką satysfakcją wspominała napad furii, jakiego dostała otyła dama. Manfred von Banzenburg przyjął wszystko nieco spokojniej niż żona, po czym natychmiast odesłał jej cały dobytek – a raczej to, co z niego pozostało – pod opieką swojego uczonego syna Mateusza, który wypłacił Marii rekompensatę za zjedzone zapasy i inne brakujące rzeczy. Maria była pewna, że pieniądze te pochodziły z sumy przeznaczonej dla palatyna, mimo to przyjęła je, gdyż niezgodności w rachunkach spowodują konflikt między Banzenburgami a panem Ludwikiem.
Po przybyciu do Heidelbergu serdeczne uczucia, które żywiła wobec palatyna, ustąpiły miejsca wściekłości i oburzeniu. Chciała okazać mu oddanie i wdzięczność, jednak władca unikał spotkania i podał jej tylko nazwiska trzech rycerzy, spośród których miała sobie w miarę szybko wybrać nowego męża. Pan Ludwik planował przekazać obiecane Michałowi hrabstwo wraz z ręką Marii któremuś ze swoich wiernych zwolenników, przy czym w dowód wyjątkowej łaskawości pozostawił jej możliwość wyboru. Maria z miejsca odrzuciła wszystkich trzech kandydatów, ponieważ bardziej niż kiedykolwiek była przekonana, że Michał żyje.
Od dnia narodzin córki śniła o nim niemalże każdej nocy. Zawsze pojawiał się w jej snach w cudzoziemskim stroju, wśród trudnych do rozpoznania murów jakiegoś zamku albo na tle zalesionych gór podobnych do Szwarcwaldu. Kilka razy próbowała przekonać pana Ludwika, że jej mąż żyje, ale nie dawał jej wiary. Dla niego liczyło się słowo Falka von Hettenheima, który przysięgał na Boga i Najświętszą Panienkę, że Michał zginął na polu bitwy. Rycerz ten na przemian drwił z Marii i łajał ją, wreszcie zarzucił jej, że wymyśliła sobie taką wymówkę, żeby nie musieć ponownie wychodzić za mąż. Maria nie ufała Falkowi. Nie uwierzyłaby mu nawet, gdyby Boga nazwał Bogiem, a diabła diabłem, gdyż nienawidziła tego mężczyzny tak mocno, że sama nie potrafiła tego zrozumieć. Musiała jednak działać ostrożnie, ponieważ Falko cieszył się względami palatyna, a ona nie mogła drażnić hrabiego Ludwika.
Silny ucisk w podbrzuszu wyrwał ją z zamyślenia. Po czterech godzinach oczekiwania miała tak pełny pęcherz, że przez chwilę obawiała się, że zamoczy krzesełko. Nie miała jednak odwagi opuścić przedsionka, bo gdyby wyszła, palatyn skorzystałby z okazji i zakończył audiencję, by udać się do sali rycerskiej, gdzie już na niego czekano. Potem minęłyby dni, a może nawet tygodnie, zanim ponownie dopuszczono by Marię przed jego oblicze, a na to nie mogła sobie pozwolić. Nie chciała spędzać zimy w rezydencji palatyna, musiała wyjechać przed pierwszymi jesiennymi burzami, ponieważ ze względu na Trudi podróż w deszczu czy śniegu nie wchodziła w grę.
Żeby zająć głowę czymś innym, Maria popatrzyła przez okno na zielone tereny, które okalały zabudowania zamku. Wprawdzie wypukłe szybki deformowały obraz drzew, ale za to były tak przejrzyste, że kolory jesieni migotały przez nie w całej swej okazałości. Zbliżała się połowa października, wkrótce jesienne wichury zaczną zrywać liście z drzew. Maria westchnęła, bo pomyślała, że prawie od roku uchodzi za wdowę, zaś za kilka tygodni będzie świętować pierwsze urodziny dziecka. Marysia, najstarsza córka Hiltrud, czule opiekowała się jej maleństwem i spełniała każde życzenie Marii, ponieważ była dumna, że może towarzyszyć swojej chrzestnej na dworze palatyna.
Maria miała nadzieję, że w czasie jej nieobecności Trudi zadowoli się papką sporządzoną przez Marysię. Nie zawsze tak było. Mała o wiele chętniej ssała pierś i zazwyczaj wszystko inne wypluwała. Również ze względu na córkę Maria pragnęła jak najrychlejszego zakończenia audiencji, żeby w końcu móc ją nakarmić. Niektóre damy na dworze krytykowały ją za to, że nie zatrudniła mamki, przekonane, że dziecko będzie z tego powodu rozpieszczone. Ale Maria za nic w świecie nie zrezygnowałaby z karmienia własnym mlekiem dziecka Michała. Ze smutkiem pomyślała o tym, że za kilka miesięcy będzie musiała odstawić córeczkę od piersi.
Pęcherz bolał ją tak bardzo, że nie wiedziała, jak ma siedzieć. W chwili, gdy chciała się poddać i pobiec do wychodka znajdującego się na dziedzińcu, pojawił się pokojowiec palatyna.
– Pan Ludwik jest gotowy, żeby panią przyjąć.
Maria szła za nim amfiladą komnat, w których rezydował hrabia. Przed drzwiami, na skrzydłach których widniał herb Palatynatu w formie reliefu, straż trzymało dwóch gwardzistów. Mieli stalowe pancerze na piersiach oraz hełmy z piórami w barwach Palatynatu. Kiedy Maria i pokojowiec podeszli do nich, z kamiennymi twarzami odsunęli się na boki. Służący otworzył jedno skrzydło drzwi i głośno zaanonsował Marię. Weszła na skinienie jego ręki i dygnęła przed palatynem, który ze znudzonym wyrazem twarzy siedział na fotelu. Nawet podłokietniki tego mebla miały grube obicia. Władca nosił dziś bogato zdobiony niebieski strój przypominający wojskową szatę, ale z lżejszego materiału, do tego obcisłe spodnie, na głowie zaś granatowy beret ze srebrnymi haftami i wysadzaną rubinami agrafką. W prawej dłoni trzymał bogato cyzelowany kubek, a lewa luźno spoczywała na stole. Nie odpowiedział na pozdrowienie Marii. Od razu zadał jej pytanie, którego zresztą się spodziewała:
– Jak tam, pani Mario, już się zastanowiliście? Poślubicie pana von Herbersteina?
Maria energicznie potrząsnęła głową.
– Nie, wasza wysokość. Nie zmieniłam zdania. Mój Michał żyje i popełniłabym grzech śmiertelny, gdybym innemu mężczyźnie oddała rękę. Przez Boga i wszystkich świętych jest mi przeznaczone, bym czekała na jego powrót.
Mina Ludwika mówiła jasno, że nie przekonają go nawet chrześcijańskie argumenty. Odstawił kubek z winem i zamachał wściekle dłonią w powietrzu.
– Nie Bóg wam to powiedział, sama to sobie wmówiliście! Wasz małżonek jest tak martwy, jak martwy potrafi być człowiek, który wpadł w zasadzkę husyckiego diabła. Pogrzebcie go wreszcie także w waszym sercu i zrozumcie, że potrzebujecie nowego męża do ochrony. To on przejmie lenno przeznaczone przez cesarza Zygmunta waszemu zmarłemu mężowi, które teraz przypadnie waszej córce. Jeśli będziecie zwlekać, pozbawicie córkę spadku, ponieważ cesarz wkrótce o tym zapomni.
– W takim razie będę musiała mu o tym przypomnieć, gdyż mam potrzebne do tego dokumenty – odpowiedziała Maria pewnym siebie tonem.
Palatyn wydał odgłos, który miał oznaczać zarówno złość, jak i zniecierpliwienie.
– Nie będziecie miała okazji stanąć przed Zygmuntem, gdyż od lat jeździ on od jednego obozu polowego do drugiego. Jeśli rzeczywiście uda wam się go znaleźć i uzyskać u niego audiencję, bez zastanowienia wyda was za pierwszego z brzegu rycerza, który akurat będzie się cieszył jego łaską, ponieważ lenno rycerskie potrzebuje silnej ręki pana, zwłaszcza jeśli dopiero co zostało oddane.
Maria doskonale rozumiała, dlaczego nie w smak było Ludwikowi oddawać ją pupilkowi cesarza. Jeśli poślubiłaby któregoś z zaufanych popleczników palatyna, on sam mógłby liczyć na to, że ten wspierałby go jako niezależny rycerz Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego.
– Wybaczcie, panie Ludwiku, ale nie przyszłam tu, żeby zakończyć moje wdowieństwo, ale by prosić was o przyznanie mi urlopu na czas zimy.
Palatyn podniósł nieufnie głowę.
– Gdzie chcesz się udać?
– Chciałabym spędzić zimę u mojej przyjaciółki Hiltrud, która jest wolną chłopką i mieszka w zagrodzie niedaleko Rheinsobern.
Twarz Ludwika pojaśniała na te słowa.
– Miałem nadzieję, że zimę spędzicie w mojej rezydencji – odparł, próbując nieudolnie ukryć ulgę, że więcej nie będzie musiał znosić jej krnąbrnego zachowania. – Będę jednak wspaniałomyślny i przychylę się do tej prośby. Launenstein, dopilnujcie, żeby ta dama jutro rano mogła wyruszyć w drogę.
Rozkaz został skierowany do doradcy palatyna, starszego mężczyzny z szarą brodą i przerzedzonymi włosami, cicho siedzącego w kącie. Mężczyzna wstał i przytaknął służalczo, Marię obrzucił jednak pogardliwym spojrzeniem. Nienawidził jej, odkąd odważyła się podać w wątpliwość dobre imię jego zięcia, Falka von Hettenheima, poza tym był zdania, że jego pan jest zbyt pobłażliwy dla tej nieokrzesanej wdowy. To on podał panu Ludwikowi nazwiska kandydatów do jej ręki, mężczyzn gotowych dzięki sowitemu posagowi zapomnieć o pewnych plamach na przeszłości przyszłej małżonki. Ponieważ pani Maria krótko przed nadejściem wiosny miała być wydana za mąż, Launensteinowi było na rękę, że zimę spędzi w położonej daleko od miasta zagrodzie, gdzie będzie mogła zatruwać swoimi pretensjami życie jedynie krowom i kozom.
Palatyn zaczął się niecierpliwić, ponieważ doradca jakby się zamyślił.
– Co się z wami dzieje, Launenstein? Czy to takie trudne, żeby załatwić damie na jutro odpowiednie towarzystwo?
Launenstein wzdrygnął się, słysząc ostry ton władcy, i nie ukrywał swojego zdenerwowania, gdyż Maria była przyczyną i jednocześnie świadkiem owej reprymendy. Natychmiast przybrał łagodny wyraz twarzy dworzanina i pokłonił się władcy.
– Jutro rano wszystko będzie gotowe, wasza wysokość.
– Dobrze zatem! Mario Adler, pozwalam wam odejść.
Palatyn Ludwik machnął ręką, jakby przeganiał kurę, i sięgnął po kubek z winem, gdy pokojowiec odprowadzał Marię do wyjścia. Jeszcze drzwi nie zamknęły się za nią do końca, kiedy zaśmiał się krótko i złośliwie.
– Tej zimy niech ma spokój, Launenstein, ale na wiosnę położę w jej łóżku nowego męża, bez względu na jej zdanie.
Maria usłyszała te słowa. Chodziło o jej los, mimo bolącego pęcherza przystanęła więc za drzwiami i przyłożyła do nich ucho, nie zważając na zdumione spojrzenia strażników.
– Maria Adler jest niezależną niewiastą. Jeszcze takiej nie spotkałem. Jestem przekonany, że w dalszym ciągu będzie się wzbraniać przed zamążpójściem i machać wam przed nosem waszym glejtem. Nie powinniście byli, panie, dawać jej listu z waszą pieczęcią i zapewnieniem, że nie może zostać wydana za mąż wbrew swojej woli.
Maria doskonale potrafiła wyobrazić sobie wściekłe gesty palatyna, które miały rozwiać wątpliwości Launensteina.
– To ja podpisałem ten list i równie dobrze mogę go unieważnić. Pani Maria zostanie na wiosnę wydana za mąż, jeszcze tylko nie wiem, za kogo.
– Już nie myślicie o Hugonie von Herbersteinie?
– Nie. Rycerz Hugo stara się o rękę córki kasztelana von Birkenfelda, ona także jest bogatą spadkobierczynią. Myślę raczej o mistrzu Fulbercie Schäffleinie z Worms.
– Ależ to tylko mieszczański przedsiębiorca! – Maria wyraźnie usłyszała obrzydzenie w głosie doradcy.
Tymczasem palatyn aż mruczał z radości.
– Przecież pani Maria sama jest córką takiego przedsiębiorcy, Schäfflein wydaje mi się więc idealnym panem młodym. Swój do swego ciągnie, Launenstein, zapamiętajcie to sobie. W zamian za długi, jakie u niego mam, mistrz Fulbert dostanie majątek wdowy i jeszcze na tym porządnie zyska.
– Ale pani Maria jest teraz damą wyższego stanu! Palatyn zaśmiał się, jakby usłyszał dobry dowcip.
– Znam tę niewiastę jeszcze z czasów, kiedy była kimś o wiele mniej ważnym niż dzisiaj. Żeby jednak nie obrażać waszej szlacheckiej dumy, chcę wam powiedzieć, że zrobienie z przedsiębiorcy Fulberta Schäffleina rycerza Fulberta będzie mnie kosztowało jeden gest, ceremonię w katedrze i dotknięcie mieczem. Ma to też swoje zalety, gdyż za pieniądze żony Schäfflein będzie musiał kupić jeden z moich grodów.
Launenstein ciągle wydawał się niezadowolony, a Maria wbijała sobie paznokcie w dłonie.
– Świeżo mianowanemu rycerzowi palatyna cesarz nie odda przecież lenna Michała Adlera.
– Tę sprawę również już wyjaśniłem. Lenno zostanie zapisane córce nieboszczyka, dlatego potrzebujemy opiekuna, który lepiej zajmie się jej interesami niż Fulbert Schäfflein. Dlatego postanowiłem zrobić z dziecka moją podopieczną, za dwa, trzy lata wziąć ją do siebie na dwór i wychować z pomocą odpowiedniej damy.
Maria usłyszała już dość, odwróciła się załamana. Przycisnęła dłoń do szalejącego serca, na chwiejnych nogach przeszła przez korytarz, widząc usatysfakcjonowane miny strażników, które mówiły, że po raz kolejny sprawdziło się przysłowie, że kto podsłuchuje, sam tego żałuje. Gnana swym nędznym losem do ucieczki, nienawidziła się za to, że w owej chwili nie potrafiła otworzyć z hukiem drzwi do komnaty palatyna i wrzasnąć mu prosto w twarz, co sądzi na temat wszystkich egoistycznych, chciwych szlachciców, a w szczególności niego samego. Nie chciała tam lub na korytarzu podnosić spódnicy, ośmieszając się w ten sposób, musiała więc biec do wychodka tak szybko, jak pozwalały jej na to skurczone mięśnie i resztki godności.
Wypadła na zewnątrz, przeklinając przy tym liczbę warstw tkaniny, z których jej krawiec sporządził dworski strój, argumentując, że to konieczne. Już po kilku krokach zorientowała się, że nie zdąży do wychodka, toteż następnymi schodami wbiegła do swojej komnaty. Z impetem otworzyła drzwi, zatrzasnęła je za sobą i gorączkowym ruchem wyszarpnęła spod łóżka nocnik.
Dopiero kiedy sobie ulżyła, dostrzegła, że jej mała imienniczka patrzy na nią z przerażeniem. Marysia siedziała na jednym z dwóch krzeseł obitych pastelową tkaniną, piastując w ramionach Trudi. Najstarsza córka Hiltrud miała już osiem lat i była wystarczająco rozważna, by służyć Marii jako niańka. Maria z kolei cieszyła się z pomocy swojej chrześnicy, gdyż żadna obca służąca nie byłaby tak wierna i oddana.
Westchnęła głęboko i uśmiechnęła się do Marysi.
– Palatyn pozwolił mi spędzić zimę u twoich rodziców i nawet rozkazał mi wyruszyć jutro rano. Powinniśmy zaraz zacząć się pakować.
Dziewczynka pokiwała radośnie głową, myśląc o ubraniach, które ciotka kazała dla niej uszyć. Wiedziała, że za rok te rzeczy nie będą już na nią pasować i przejdą na własność jej młodszej siostry, Matyldy, ale i tak była dumna, że ma tak wytworne ubiory. Jeden z nich przypominał nawet strój dworski, który noszą wyłącznie damy z wyższych sfer. W myślach głaskała piaskowy jedwab, lekko szeleszczący pod palcami, i spoglądała na swoją matkę chrzestną. Maria właśnie wsuwała stopą nocnik pod łóżko.
– Pani Kunegunda i jej córki zrobią wielkie oczy, kiedy nas zobaczą. Na pewno nie mają takich ładnych sukien jak my!
Maria niechętnie pokręciła głową.
– Mam nadzieję, że nie spotkam ani jej, ani jej potomstwa, ani nikogo innego z zamku.
Nigdy nie wybaczy żonie kasztelana Rheinsobern tego, że potraktowała ją w sposób tak obrzydliwy, nie wybaczy próby zmuszenia jej do poślubienia kuzyna Götza, chociaż palatyn Ludwik postąpił z nią równie bezwzględnie, mimo że nie trzymał jej w zimnej komnacie o chlebie i wodzie. Tak jak Kunegundzie von Banzenburg, tak i jemu chodziło wyłącznie o własną korzyść.
Rumold von Launenstein z całego serca gardził Marią, ponieważ doskonale wiedział, że z wędrownej nierządnicy awansowała na żonę i wdowę po wolnym rycerzu Rzeszy. Nie pocieszała go myśl, że zmarły Adler także był jedynie synem szynkarza, który potrafił przypodobać się cesarzowi. Mimo pogardy postarał się o godną damy eskortę i dał Marii do dyspozycji wygodny wóz podróżny należący do palatyna. Siedzenia i wewnętrzne ścianki pojazdu obito miękkim materiałem, tak że dama wraz z towarzyszącymi jej osobami nie odniosą żadnych szkód przy wstrząsach i uderzeniach na dziurawych drogach. Kiedy Maria wyszła na dziedziniec, woźnica i knecht siedzieli już na koźle, a dwaj forysie oraz pół tuzina halabardzistów w eleganckich pancerzach i zdobnych w pióra hełmach wsiadało na konie.
Pokojowiec palatyna stał przy drzwiczkach powozu, ale uważał, że jest zbyt ważny, żeby pomóc Marysi, dlatego Maria jedną ręką odebrała od niej Trudi, a drugą zgarnęła spódnice, żeby móc po wysokich schodkach wdrapać się do środka powozu. Znalazłszy się wewnątrz, Marysia natychmiast się odwróciła i wyciągnęła ramiona po swoją podopieczną. Patrzyła przy tym na chrzestną matkę tak przerażonym wzrokiem, jakby zobaczyła potwora. Maria weszła do pojazdu, pozdrawiając swoją współpasażerkę i jej pokojówkę.
Jej towarzyszką podróży okazała się córka Launensteina, Hulda, wcześnie przekwitła brunetka o zakalcowatej twarzy i rozlazłej figurze. Na rozkaz ojca musiała jechać z Marią, ponieważ, po pierwsze, damie nie przystało podróżować samotnie, po drugie zaś palatyn chciał sprawdzić, czy pani Adler dotrze do celu. Hulda była żoną Falka von Hettenheima, stała więc niżej w hierarchii od małżonki wolnego rycerza Rzeszy, jednak na widok Marii napuszyła się niczym paw, jakby spodziewała się usłyszeć z ust wdowy przykre słowa pod adresem swojego męża i zawczasu chciała jej odpłacić pięknym za nadobne.
Ledwie powóz ruszył, Hulda zaczęła opowiadać o ostatnich wyczynach Falka, który zgodnie z tym, co mówiła, znowu zasłużył się w czeskiej wojnie. Jej wyniosły, pouczający ton do tego stopnia działał Marii na nerwy, że po chwili położyła towarzyszce rękę na ramieniu i popatrzyła na nią z uśmiechem.
– Słuchając, jak przedstawiacie swego małżonka jako najodważniejszego i najbardziej zdecydowanego pośród popleczników Zygmunta, zastanawiam się, dlaczego cesarz nie mianował go, tak jak mojego Michała, wolnym rycerzem?
Hulda syknęła jak wąż.
– Wasz mąż podlizał się cesarzowi i wyolbrzymił swoje dokonania, dlatego otrzymał rangę i tytuł, które należały się mojemu Falkowi!
– Cesarz był innego zdania! – zripostowała Maria opanowanym głosem.
– Zygmunt stał się zniedołężniałym głupcem! – Hulda powtórzyła słowa swojego męża, które wypowiedział podczas krótkiej wizyty w domu. Było to pod koniec zeszłej zimy, na krótko przed wiosennym wymarszem. Przez chwilę Hulda von Hettenheim miała nadzieję, że znowu zajdzie w ciążę, ale musiała pożegnać się z marzeniami, że da mężowi w tym roku wyczekiwanego spadkobiercę. Jej wzrok spoczął na małej Trudi, która smacznie spała w ramionach Marysi. Hulda zazdrościła Marii i nienawidziła jej bardziej niż kiedykolwiek. Wprawdzie sama urodziła już pięć dziewczynek, ale w przeciwieństwie do dziecka tej Adler żadnej z nich nie należał się spadek po ojcu. Jeśli nie stanie się cud i Hulda nie urodzi syna, kuzyn Falka, Henryk, zgodnie z rodzinnym prawem przejmie majątek von Hettenheimów, jej córki zaś będą się musiały zadowolić śmiesznie małym posagiem. Nagle przypomniała sobie, że Marii przypisywano znajomość zielarstwa, dlatego uznała, że dalsze drażnienie wdowy nie leży w jej interesie.
Ujęła Marię za rękę niczym najlepsza przyjaciółka.
– Wybaczcie, pani Mario, ale zupełnie zapomniałam, jak bardzo muszą was trapić opowieści o sławie mojego męża, podczas gdy wasz małżonek padł ofiarą tych strasznych husytów.
Ukazała w uśmiechu przebarwione, zepsute zęby, a gdy przysunęła się do Marii, ta poczuła przykry zapach. Maria nauczyła się, że mycie się w miejscach intymnych jest kobiecie niezbędne. Tymczasem pani Hulda najwyraźniej uważała swoje łono za tak grzeszne, że nie chciała dotknąć go nawet zanurzonym w wodzie ręcznikiem. Następne kilka dni Maria miała spędzić z tą osobą w ciasnym powozie, postanowiła więc, że będzie uprzejma.
– Dziękuję za współczucie – odpowiedziała grzecznie, chociaż od tego kłamstwa język stawał jej kołkiem w ustach.
Pani Hulda uśmiechnęła się do niej z udawaną wdzięcznością i zaczęła opowiadać o swoich córkach. Wyliczała wszystkie choroby, na jakie może zapaść dziecko w wieku Trudi. Siedząc w wozie, Maria nie mogła uciec przed tą gadatliwą marudą, odsunęła więc na bok rozmyślania o swojej przyszłości i pozwoliła, by gadanina Huldy wpadała jej jednym, a wypadała drugim uchem. Kiwała głową i od czasu do czasu, kiedy odnosiła wrażenie, że jej towarzyszka czeka na odpowiedź, wypowiadała jakąś uwagę. Na szczęście tamta wolała słuchać siebie niż innych, toteż wkrótce przeszła do omawiania najświeższych plotek z dworu palatyna. Maria stwierdziła, że sama nie utrzymywała zbyt zażyłych kontaktów z większością tamtejszych dam, ponieważ większość opowieści słyszała po raz pierwszy. Z drugiej strony nie interesowało jej, czy jakaś baronowa von Buchenberg zdradziła męża z przystojnym rycerzem i że graf von Enzal nie ma pewności, którego z czworga dzieci żony jest ojcem. Kiedy pani Hulda zauważyła, że swą paplaniną niemal ukołysała Marię do snu, przeszła do tematu, który leżał jej kamieniem na sercu. Położyła ręce na ramionach wdowy i odwróciła ją ku sobie, by patrzeć jej prosto w oczy.
– Pilnie potrzebuję waszej rady!
Maria ze zdziwieniem uniosła brwi, ale nie odsunęła rąk Huldy. Zanim zdążyła ją poprosić o wyjawienie szczegółów, pani von Hettenheim jednym tchem wyrzuciła z siebie swoje zmartwienie.
– Słyszałam, że znacie środki na wzbudzenie pożądania u mężczyzny, na powstrzymanie niechcianej ciąży albo... – Patrzyła na Marię błagalnym wzrokiem.
– Albo co? – spytała tamta, nie wiedząc, o co chodzi.
– Znacie środek, który niechybnie poprowadzi nasienie mężczyzny do celu i zbudzi w łonie kobiety nowe życie? – Pani Hulda zaczęła drżeć ze zdenerwowania, nie mogąc doczekać się odpowiedzi. Także jej pokojówka i zapewne najbliższa zaufana osoba pochyliła się z zainteresowaniem.
Przez chwilę Maria nie wiedziała, co ma powiedzieć. Według niej, Hulda mogła wzbudzić pożądanie męża przede wszystkim porządną kąpielą i świeżą koszulą, ale powstrzymała się od wygłoszenia takiej uwagi i wyliczyła potrawy, które podobno wpływały na wzrost chuci. Hulda kiwała głową, wyznając, że już je wszystkie wypróbowała, jednak bez oczekiwanego rezultatu. Potem przyznała się, że teraz szuka środka, który jest uznawany za magiczny. Pragnęła czaru, by utrzymać miłość męża i urodzić syna. Na koniec chwyciła Marię za ramiona i potrząsnęła nią.
– Wy pewnie tego nie rozumiecie, bo wasze szlachectwo jest w miarę nowe, zaś nasze zwyczaje i tradycje są wam obce. Dla członka wielopokoleniowego i znaczącego rodu największym marzeniem jest posiadanie syna i spadkobiercy. Po ostatniej wizycie męża moje łono pozostało jednak puste! Proszę was na Boga i wszystkich świętych, byście pomogli mi spełnić najskrytsze marzenie mojego męża. Jeśli to zrobicie, na wieki pozostanę waszą wierną przyjaciółką.
Maria musiała powstrzymać się od uśmieszku. Temu dumnemu i aroganckiemu Falkowi brakowało więc syna, któremu mógłby pozostawić tytuł i majątek. Była to jej zdaniem najlepsza kara dla człowieka, który tak głęboko ją obraził; poza tym skrycie przypisywała mu winę za zniknięcie Michała. Najpierw chciała w możliwie dyplomatyczny sposób odpowiedzieć Huldzie, że nie może nic dla niej zrobić, ale przyszedł jej na myśl środek, który poleciła jej Hiltrud i dzięki któremu na świat przyszła Trudi. Według przyjaciółki, środek ów działał na każdą kobietę, o ile była płodna, jednak jak do tej pory po jego zażyciu rodziły się wyłącznie dziewczynki. Ponieważ ojciec Huldy był bliskim zaufanym palatyna, rycerz Falko nie mógł ani porzucić żony, ani zamknąć jej w klasztorze. Dalej będzie zatem się starał, by to ona powiła mu spadkobiercę. Maria uznała to za wyśmienitą okazję, by ukarać go za jego pychę i natarczywość, doprowadzając do spłodzenia przez niego kolejnej córki. Zmarszczyła czoło, jakby musiała intensywnie się nad czymś zastanowić, i skinęła na służącą, żeby obie z Huldą przysunęły się bliżej.
– Jeśli liczycie na pomoc sił nadnaturalnych, musicie poszukać czarownicy albo magika, gdyż o takich sprawach nie mam pojęcia. Chłopka z koziej zagrody, do której właśnie jedziemy, umie przyrządzić wywar z ziół. Narodziło się po nim wiele dzieci. Sama wiele lat czekałam na potomstwo i zaszłam w ciążę dopiero po zażyciu tego napoju. Nie urodziłam co prawda syna, ale Hiltrud, która też go piła, dała życie trzem zdrowym urwisom.
Hulda von Hettenheim spijała słowa z jej ust.
– Sądzicie, że chłopka sporządzi dla mnie ten napar? Maria z udawanym niezdecydowaniem pokręciła głową.
– Nie wiem. Może tak być, że się przestraszy, gdy taka wielmożna dama poprosi ją o ten środek. To prosta kobieta i stosuje go głównie u krów, żeby były cielne. – Maria nie miała pojęcia, czy tak było w istocie, ale znając Hiltrud, zakładała, że tak właśnie postępowała. Oczywiście przyjaciółka nie była tak bojaźliwa, jak przedstawiła ją Huldzie, ale chciała swoją towarzyszkę podróży potrzymać nieco w niepewności.
Hulda splotła ręce na piersiach i popatrzyła na Marię błagalnym wzrokiem.
– Pomóżcie mi, proszę! Namówcie tę kobietę, żeby odstąpiła mi swój eliksir!
– Spróbuję, pani Muldo. Czy to jednak pomoże, ani hodowczyni kóz, ani ja wam tego nie gwarantuję.
Żona rycerza Falka machnęła ręką.
– Chcę mieć ten środek, bez względu na to, ile kosztuje!
Jej pokojówka gorliwie przytaknęła, po czym wytłumaczyła Marii, że na pewno nie poskąpią kilku dukatów.
– Mojej przyjaciółce nie chodzi o pieniądze. Pewnie odda wam napój za „Bóg zapłać”, w końcu to w rękach Boga leży, czy środek przyniesie wam wyczekiwanego syna. – Maria podsunęła damie przynętę, a teraz powoli ją wycofywała, żeby Hulda nie miała pretensji do Hiltrud, jeśli napar zadziała tak, jak ona tego oczekiwała. Życzyła Falkowi jeszcze tuzina córek oraz związanych z tym rozczarowań, dlatego gotowa była pomóc jego żonie w zdobyciu eliksiru. Marysia, która także nie przepadała za damą, mimo młodego wieku w mig pojęła zamiary chrzestnej i mrugnęła do niej porozumiewawczo. Kiedy jednak chciała coś powiedzieć, Maria kazała jej milczeć, ponieważ nie chciała, by mała chwaliła się znajomością specyfików swojej mamy. Jeśli wyczekiwany syn nie pojawi się na świecie, Huldzie mogłoby przyjść do głowy, by uznać Hiltrud za czarownicę, która rzuciła na nią przekleństwo rodzenia wyłącznie dziewczynek.
Najwyraźniej woźnica chciał jak najszybciej pozbyć się swoich pasażerek, gdyż co chwila poganiał konie batem i nie przerywał jazdy aż do zmroku. Pierwszą noc spędzili w małej schludnej gospodzie, drugą w leżącym nad Renem Mautburgu należącym do palatyna. Ani w jednym, ani w drugim miejscu nie mieli czasu, żeby się rozejrzeć ani zjeść porządną kolację czy solidne śniadanie. Maria ucieszyła się, gdy wreszcie trzeciego dnia wieczorem z mgły wyłoniły się kościelne wieże w Rheinsobern i mogli skręcić na drogę prowadzącą do koziej zagrody. Woźnica i towarzyszący mu jeźdźcy byli wyraźnie zdziwieni, że dama z wyższych sfer każe zatrzymać powóz przed chłopskim gospodarstwem, zamiast pojechać na zamek. Jednak sowity posiłek sporządzony z zapasów Hiltrud udowodnił im, że także tutaj ludzie wiedzą, co to znaczy żyć dobrze.
– Twoja szynka jest lepsza niż ta, którą jada palatyn – wyznał jeden z mężczyzn Tomaszowi.
– Wino też niezgorsze – dorzucił jego kolega, z żalem patrząc na swój pusty kubek. Tomasz z uśmiechem podstawił mu w połowie pełny dzban, żeby mógł sobie dolać.
– Jesteście wolnymi chłopami? – zaciekawił się trzeci.
Kiedy Tomasz z dumą pokiwał głową, żołnierz westchnął. Pomyślał o swoim ojcu, który był chłopem pańszczyźnianym i ledwie zarabiał na chleb dla czteroosobowej rodziny, gdyż jego pan zabierał mu większą część bydła i zboża. Poza tym kazał mu u siebie w grodzie odrabiać pańszczyznę, a musieli to robić wszyscy chłopi i ich dzieci, które były już na tyle duże, by samodzielnie wykonywać robotę. On sam miał szczęście, gdyż pan grodu przydzielił go do swojego wojska, a później, żeby zmniejszyć podatki, z kilkoma innymi sługami oddał w prezencie palatynowi. Teraz dobrze go ubierano, dostawał porządne jedzenie, czasem do sakiewki wpadł mu halerz lub dwa, chociaż długo w niej nie pobyły. Tłumaczył sobie, że mógł trafić gorzej, na przykład wyruszyć z wojskiem do Czech, gdzie od wielu lat cesarz prowadził wojnę, której ciągle nie mógł wygrać.
Wszystkie osoby biorące udział w podróży delektowały się jedzeniem, podczas gdy Maria, Hulda z pokojówką i Hiltrud siedziały w ciepłej izbie.
– Koniecznie muszę mieć ten napar – Hulda naciskała na gospodynię. – Pani Maria opowiadała, że działa cuda.
Hiltrud z zaciekawieniem popatrzyła na Marię, gdyż ta zazwyczaj nie wychwalała przed obcymi ziołowych specyfików przyjaciółki. Zobaczyła na jej ustach łagodny uśmiech Madonny, który oznaczał, że coś knuła. Hiltrud z chęcią dowiedziałaby się, o co chodzi, gdyż wolałaby sama zadecydować o tym, czy dać swój napar tej niesympatycznej damie czy nie. Ale znaczące spojrzenie Marii nie pozostawiało jej wyboru, musiała się zgodzić.
– Dam wam butelkę naparu za „Bóg zapłać”, gdyż wszystko inne leży w rękach niebios i Najświętszej Panienki.
Pani Hulda od razu poczuła taką ulgę, jakby Hiltrud otworzyła jej drogę do wiecznego szczęścia. Ujęła ją za ręce.
– Jak tylko urodzę syna, sowicie wam to wynagrodzę.
Maria musiała ukryć swoje rozradowanie, ponieważ wiedziała, że przyjaciółka będzie czekać na nagrodę do dnia sądu ostatecznego. Pośpiesznie skierowała rozmowę na bardziej przyziemne sprawy. Hiltrud nie brała w niej raczej udziału, gdyż nie miała nic do powiedzenia szlachciance pokroju Huldy. Pani von Hettenheim nie zwróciła jednak na to uwagi, ponieważ gadała niemalże bez ustanku, a gdy łapała powietrze, pałeczkę przejmowała jej pokojówka. Zgodnie z tym, co obie mówiły, ojciec Huldy, Rumold von Launenstein, oraz jej małżonek Falko byli poważanymi i znamienitymi mężami, a bez ich czynnego wsparcia pan Ludwik dawno straciłby urząd palatyna. Głos Huldy wręcz ociekał dumą i samochwalstwem. Nie bez złośliwości Maria pomyślała, że Hiltrud ma teraz posmak tego, co ona musiała znosić przez kilka ostatnich dni.
Na szczęście Hulda pożegnała się następnego ranka, żeby znaleźć kwaterę na zamku. Kiedy wsiadła do powozu, łaskawie skinęła z góry obu kobietom, a jej służąca kurczowo trzymała w rękach buteleczkę owiniętą w gałganki – buteleczkę, która miała spełnić nadzieje jej pani na syna. Woźnica mlasnął językiem i po mistrzowsku strzelił batem nad uszami koni. Pojazd ruszył. Eskorta ustawiła się w rzędach za powozem.
Hiltrud przez chwilę patrzyła za odjeżdżającymi, po czym odwróciła się do Marii i podparła pod boki.
– Chyba musisz mi coś wyjaśnić!
– Taki mam zamiar, ale w środku, w ciepłej izbie, nie na dworze, gdzie wiatr nas zaraz przewróci.
Z uśmiechem objęła przyjaciółkę i zaprowadziła ją do domu. Hiltrud napełniła dwa kubki winem korzennym, jeden postawiła przed Marią na stole i upiła łyk z drugiego. Ponieważ przyjaciółka nic nie mówiła, tylko cicho chichotała do siebie, Hiltrud wycelowała w nią wskazujący palec.
– Już mi tu opowiadać! Coś się tak zaparła, żeby dać mój eliksir tej przemądrzałej krowie?
– Hulda jest żoną tego Falka von Hettenheima, który wyruszył do Czech z oddziałem Michała.
Hiltrud wyprostowała się.
– Mówisz o tym natrętnym?
Maria gwałtownie wypuściła powietrze z płuc.
– Natrętny to o wiele za delikatnie powiedziane! Chciał mnie zgwałcić w moim własnym domu!
Hiltrud uśmiechnęła się pojednawczo.
– Mogłaś krzyczeć!
– I w ten sposób wywołać skandal? – Maria pokręciła głową. Hiltrud podniosła ręce, żeby udobruchać koleżankę.
– Na szczęście udało ci się uciec, zanim cię skrzywdził, a teraz przebywa gdzieś przy czeskiej granicy i wojuje, nie spotkasz go więc rychło. To jednak nie tłumaczy, dlaczego chcesz akurat jego żonie pomóc w rodzeniu dzieci.
Maria wyszczerzyła zęby w szelmowskim uśmiechu.
– Nasz gagatek nie ma syna, za to doczekał się już pięciu córek, pomyślałam więc, że pomogę mu w zrobieniu następnych.
Hiltrud z irytacją potrząsnęła głową, po czym zaśmiała się w głos. – Tak chcesz się na nim zemścić! Ma zapładniać i zapładniać żonę, a jego wysiłki zostaną nagrodzone dziewczynkami? Maria potaknęła radośnie.
– Zgadza się! Falko von Hettenheim nienawidzi swojej żony, pogardza nią, wywnioskowałam to z kilku obserwacji na dworze palatyna. Mimo swojej odrazy musi jednak przy niej trwać, ponieważ tylko ona może obdarzyć go spadkobiercą. Póki ta matrona będzie piła twój napar, będzie przez dziewięć miesięcy miał nadzieję na chłopczyka, żeby potem gorzko się rozczarować.
– Nie jest jednak wykluczone, że ona urodzi syna, nie złość się więc zbytnio, jeśli twój plan nie wypali. Lepiej mi powiedz, dlaczego jesteś taka mściwa? Za tym musi kryć się coś więcej.
Maria przytaknęła z ponurą miną.
– Falko von Hettenheim zrobił wszystko, żeby pomniejszyć sławę, jaką Michał zdobył w walce przeciwko Czechom, a zwiększyć swoją. Przez całe lato musiałam wysłuchiwać, jaki z tego Falka szlachetny, dzielny i roztropny rycerz. Tymczasem moim zdaniem jest niegodziwym łobuzem, który z całą pewnością ponosi winę za zniknięcie Michała.
Hiltrud gniewnie zmarszczyła nos.
– Ciągle jeszcze wierzysz, że twój mąż żyje?
– Oczywiście, że tak! – odpowiedziała Maria stanowczo i przycisnęła rękę do piersi. – Czuję to w środku! Michał żyje! Jest jeszcze coś innego, co o tym świadczy. Słyszałam wiele opowieści na temat potyczki, w której miał zginąć mój mąż, i żadna wersja nie zgadzała się z drugą. W Palatynacie słowa Falka von Hettenheima bierze się za dobrą monetę, ponieważ jest jednym z popleczników Ludwika i zięciem bardzo wpływowego człowieka. Pewien frankoński rycerz, z którym rozmawiałam kilka miesięcy wcześniej, zupełnie inaczej przedstawił jednak całą sytuację. Według niego, Falko von Hettenheim był jednym z wielu rycerzy w świcie rycerza Heribalda von Seibelstorffa, i to z całą pewnością nie najodważniejszym, najdzielniejszym ani najbardziej wiarygodnym. Ten człowiek znał także Michała i nie mógł się go nachwalić.
„Wcale się nie dziwię, że ci to powiedział” – pomyślała Hiltrud. Domyślała się, że rycerz próbował przypodobać się bogatej wdowie, żeby potem starać się o jej rękę. Nie chciała jednak zrażać przyjaciółki i zachowała dla siebie te przypuszczenia. Maria przestała zresztą mówić o Falku i jego żonie, a poruszyła temat, który do wyjazdu z Heidelbergu ciążył jej bardzo.
– Palatyn chce mnie zmusić, żebym ponownie wyszła za mąż! Hiltrud wzruszyła ramionami.
– To było do przewidzenia. Piękne, a przede wszystkim bogate wdowy z wyższych sfer są niezwykle pożądane, a wielcy panowie robią wszystko, by żenić je z zaufanymi poddanymi. Na dworze palatyna masz na pewno większy wybór niż u pani Kunegundy w Rheinsobern.
Maria skrzywiła się. Nigdy więcej nie spojrzy na Kunegundę bez odrazy, poza tym obiecała sobie, że będzie ją po prostu ignorować. Teraz jednak niebezpieczeństwo zagrażało jej ze strony palatyna. Zastanawiała się, jak mogłaby uciec przed nieuchronnym zamążpójściem. W przyjemnym cieple wiejskiej kuchni dojrzała w niej pewna decyzja.
– Nie wrócę na dwór palatyna, żeby czekać, aż zaprowadzi się mnie przed ołtarz niczym bydło na rzeź. Od razu zwrócę się do cesarza. W jego otoczeniu jest wielu ludzi, którzy znają Michała i będą mogli mi coś o nim powiedzieć.
W pierwszej chwili Hiltrud nawet uznała, że to dobry pomysł, po krótkim zastanowieniu energicznie potrząsnęła jednak głową.
– Nie powinnaś tego robić. Gdybyś miała potężnych, wpływowych krewnych, którzy mogliby cię chronić, byłyby jakieś szanse, że dotrzesz do Zygmunta. Tymczasem w twojej sytuacji musisz liczyć się z tym, że zarówno twoja uroda, jak i majątek mogą zainteresować właściciela każdego zamku, w którym zatrzymasz się po drodze, a większość z tych panów bez skrupułów siłą pojmie cię za żonę. Nawet jeśli uda ci się bez takich kłopotów dojechać na dwór cesarza, nie będziesz tam bezpieczna. Naprawdę sądzisz, że on jest lepszy od palatyna? On również będzie dążył do tego, żeby wydać cię za jednego ze swoich popleczników. W ten sposób go na przykład wynagrodzi bez ponoszenia dodatkowych kosztów.
Jak na Hiltrud był to długi monolog. Miała nadzieję, że przemówi Marii do rozsądku. Ale przyjaciółka jedynie pociągnęła nosem i machnęła ręką.
– Nie muszę podróżować jako szlachcianka, ponieważ ostatecznie nie szukam ochrony cesarza, ale chcę odnaleźć męża.
– Który dawno nie żyje, bo go zamordowano. Dziecinko, wybij sobie wreszcie ten pomysł z głowy!
Po długiej i bezowocnej dyskusji Hiltrud ucieszyła się, kiedy Marysia przyniosła wreszcie Trudi do karmienia. Wymiana zdań z przyjaciółką groziła kłótnią. Widziała, że Maria znowu wpadła na jakiś szalony pomysł.
Dni nadchodziły i upływały jednostajnie, jesień zakończyła wyborną zabawę kolorami i wkrótce drzewa na kształt błagających rąk wyciągały w zimowe niebo nagie gałęzie. Ze wschodu nadciągnęły wichury, zaś śnieg pobielił wyżej położone stoki Szwarcwaldu. Maria siedziała w otwartym oknie i nie zważając na napływające do izby zimno, wlepiała oczy w dal. Tej nocy wyraźniej niż kiedykolwiek śniła o Michale. Zastanawiała się, czy nie byłoby lepiej, gdyby oboje nie uzyskali tak wysokich pozycji w hierarchii społecznej.
Jako żona przykładnego rzemieślnika lub kupca mogłaby się cieszyć większą wolnością, niż pozwalał na to obyczaj damie z wyższych sfer. Niezamężne córki z rodzin szlacheckich krewni wystawiali na licytację jak towary, żeby zawrzeć sojusze i wzmocnić klan, majętne wdowy stawały się zaś podopiecznymi władcy danych ziem, który mógł je wykorzystać do prowadzenia własnych interesów. Dlatego też po stracie męża kobiety rzadko pozostawały samotne. Najpóźniej po upływie rocznej żałoby bez pytania o zgodę wydawano je za ulubieńców ich opiekuna. Maria słyszała o niewiastach, które kilkakrotnie stawały się wdowami, a wpychano je do łóżek nowym mężom, chociaż dawno przeszły już okres przekwitania. Owe nieszczęśnice mogły uchronić się przed niechcianym małżeństwem tylko wtedy, gdy zdołały wkupić się w łaski wysoko postawionych duchownych i dzięki temu zamknąć się w klasztorze.
Maria nie miała jednak zamiaru ani nikogo poślubić, ani spędzić reszty życia jako zakonnica. Wyraźnie powiedziała to Hiltrud w czasie rozmowy na temat przyszłości swojej i Trudi.
Hiltrud wywróciła oczami.
– Nie możesz wiecznie sprzeciwiać się woli palatyna! I tak mnie dziwi, że tak długo ci pobłażał. Inni władcy dawno już powlekliby cię do kaplicy, nie zważając na twoje protesty, i wydaliby cię za pierwszego z brzegu, nieważne, czy poczciwego chama, czy przemądrzałego głupca jak ten cały Falko von Hettenheim.
Marię przeszedł dreszcz.
– Von Hettenheim jest nie tylko aroganckim parszywcem, ale także, jak zorientowałam się ze słów Huldy, jednym z tych mężczyzn, którym sprawia przyjemność zadawanie kobiecie bólu w łóżku. Pani Hulda byłaby szczęśliwa, gdyby wreszcie mogła obdarzyć go wymarzonym spadkobiercą. Miałaby spokój.
– Nie każdy szlachcic jest taki odrażający jak Hettenheim.
– Ale też żaden nie jest taki jak Michał! – odparła Maria. Przypomniała sobie, jak pieszczoty męża rozpalały jej zmysły. Znowu zastanowiła się, gdzie przebywa ukochany. Niemal nie dosłyszała następnych słów Hiltrud. Przyjaciółka wypowiedziała zaś na głos to, co od dawna leżało Marii kamieniem na sercu.
– Jeśli Michał żyje, to dlaczego do ciebie nie wraca? Maria zamknęła okno i odwróciła się do przyjaciółki.
– Nie wiem. Musi istnieć jakiś ważny powód i ja go poznam.
– Ciągle nosisz się więc z szalonym zamiarem odwiedzenia cesarza?
– Nie cesarza, przynajmniej nie jego samego, ale jego wojska. Pewnie jeszcze wielu piechurów Michała pozostało przy życiu. Oni mogą mi coś powiedzieć. Może uda mi się odnaleźć Tima albo dowiedzieć się czegoś o jego losie. To mogłoby być dla mnie jakimś punktem zaczepienia w szukaniu odpowiedzi na pytanie, co stało się Michałem. Timo nigdy nie zostawiłby mojego męża na pastwę losu.
– Pewnie obaj polegli.
Maria napięła mięśnie twarzy, aż zbielały jej policzki.
– Nie sądzę. Ale się dowiem. Dopiero gdy stanę nad grobem Michała, pogodzę się z przeznaczeniem.
– Ależ oczywiście, w końcu jesteś takim łagodnym i posłusznym stworzeniem – szydziła Hiltrud. – Poza tym nie możesz tak po prostu pojechać do Norymbergi, nawet jeśli cesarz setki razy rezydował tam z całym dworem i przeglądał swoje oddziały.
– Oczywiście, że mogę.
– Jeźdźcy palatyna dogonią cię w połowie drogi. Przyprowadzą cię z powrotem i wepchną do łóżka temu kupcowi, którego pan Ludwik przeznaczył ci na męża.
Hiltrud najchętniej złapałaby Marię za głowę i tak długo waliła nią o ścianę, aż ta szalona niewiasta odzyskałaby rozsądek. Ale doświadczenie podpowiadało jej, że przyjaciółka nie da odwieść się nawet od tak niedorzecznego pomysłu.
Uśmiech Marii potwierdził obawy Hiltrud.
– Jeśli palatyn nie dowie się, dokąd zmierzam, nie będzie mógł wysłać za mną pościgu. Oczywiście nie mogę jechać tam jako szlachcianka.
– W takim razie jako kto? Obok żon i krewnych wielkich panów, będących pod ochroną prywatnej straży, w wojsku toleruje się jedynie prostytutki i markietanki.
– Jeśli tak mówisz, tak też będę podróżować – uśmiechnęła się Maria.
– Jako dziwka? Nie, nie dopuszczę do tego! – Hiltrud z wściekłości aż poderwała się z miejsca.
Przyjaciółka uśmiechnęła się do niej dobrodusznie, a kiedy Hiltrud w dalszym ciągu nie chciała się uspokoić, przyciągnęła ją do siebie.
– Oczywiście, że nie jako dziwka, ty głuptasku. Zostanę markietanką. Tego typu kobiety przemierzają cały kraj i żadnego palatyna nie interesuje, skąd pochodzą i dokąd idą.
– Tego typu kobiety, dokładnie takiego określenie sama bym użyła! Większość z nich to dawne nierządnice, które dorobiły się na tyle, że mogły kupić wóz i zaprzęg. Ale od czasu do czasu rozłożą nogi dla jakiegoś spragnionego osła, który zapłaci im taką cenę, jakiej sobie zażyczą!
Kiedy dostrzegła upartą minę Marii, zrozumiała, że mówi jak do ściany. Przyjaciółka za żadne skarby nie da się odwieść od wcielenia swojego planu w życie. Hiltrud zostawiła ją samą i poszła poszukać męża, żeby omówić z nim ten problem. Kiedy zaproponowała, by zawiadomił o wszystkim palatyna, by ten powstrzymał Marię przed śmiertelnie niebezpieczną podróżą, Tomasz zdecydowanie potrząsnął głową.
– Nie powinnaś zmuszać pani Marii do czegoś, czego nie chce, przede wszystkim zaś nie powinnaś jej zdradzać. To jej wola odnaleźć Michała, a ja mogę ci powiedzieć, że ją rozumiem. Pozwól jej wyruszyć w drogę! Nawet jeśli wpadnie w tarapaty, zawsze to lepsze dla niej niż małżeństwo z niekochanym, może nawet znienawidzonym mężczyzną.
– Uważasz, że lepiej, żeby podróżowała jako nierządnica? – Hiltrud skarciła męża srogim spojrzeniem, Tomasz ujął ją jednak za ręce i obdarzył pełnym miłości uśmiechem.
– Tak o tym mówisz, jakby Maria była lekkomyślną niewiastą. Niesprawiedliwie ją oceniasz.
Hiltrud westchnęła głęboko.
– Na Boga, oczywiście, że tak o niej nie myślę. Ale jest wystarczająco dużo wstrętnych nicponi, którzy nie przejmują się odmową jakiejś markietanki.
– Maria musi sama poradzić sobie z tym niebezpieczeństwem. My możemy jej jedynie pomóc w jak najlepszym przygotowaniu się do podróży.
Coś nieokreślonego w spojrzeniu Tomasza zdradziło Hiltrud, że jej maż wiedział więcej o całej sprawie, niż chciał powiedzieć. Zaciekawiona zaczęła naciskać, aż zmusiła go do wyznania, że już przed kilkoma dniami Maria poprosiła go o pomoc przy zakupie handlarskiego wozu i dwóch sprawnych wołów pociągowych.
– Mówiłem ci już wcześniej, że cesarz zażądał utworzenia nowych oddziałów. Wprawdzie pan Ludwik nie posłuchał wezwania, ale nadreńsko-frankońskie wojsko ma się zebrać niedaleko Wimpfen. Drogę w tamtą stronę Maria powinna przebyć bezpiecznie.
– Boję się o nią i nie podoba mi się, że popierasz jej kaprysy. – Hiltrud ofuknęła męża i wróciła do przyjaciółki. – To wariactwo! Pomyśl o swoim dziecku. Czy ma dorastać również bez matki, skoro straciło już ojca?
Maria pochyliła głowę, żeby Hiltrud nie widziała wyrazu jej twarzy. Miała własne plany, których jeszcze nie mogła zdradzić przyjaciółce.
Hiltrud parsknęła wściekle, zrugała Marię za głupotę, ale nie otrzymała odpowiedzi. Również przez następne dni nie starała się ukryć swojej dezaprobaty, kilkakrotnie próbując przemówić przyjaciółce do rozsądku. Ta jednak nie ustąpiła, a kiedy wróciła z wizyty u kuzynki Hedwig i niegdysiejszej pokojówki Ischi z belą jasnoczerwonego materiału przeznaczonego na spódnicę, Hiltrud wiedziała, że nie pozostało jej nic innego, jak pomóc Marii w przygotowaniach.
Było niemalże tak jak wcześniej, kiedy jako kokoty podróżowały razem, a jednak coś się zmieniło. Wtedy swój niewielki dobytek pakowały na mały, zaprzężony w kozy wózek, a później nawet, kiedy odebrano i zabito im zwierzęta, nosiły go w jednym pakunku na plecach. Teraz Maria będzie miała do dyspozycji wytrzymały wóz zaprzężony w woły i zabierze wiele ubrań na wszystkie pory roku. Mało prawdopodobne jest też, by została zmuszona do pokonywania trasy mila po mili na piechotę.
Pierwsze urodziny Trudi, tuż po Bożym Narodzeniu, przerwały skrzętne przygotowania. Do tej pory dziecko, zdaniem Hiltrud, nie odgrywało żadnej roli w tych planach, kiedy zobaczyła jednak, że Maria szyje dla małej podobną do swojej kolorową suknię, z przerażeniem spojrzała na przyjaciółkę.
– Chyba nie chcesz wziąć córki ze sobą?
– Czy chcę? Muszę ją wziąć! – odparła Maria ponuro. – Jeśli zostawię Trudi u ciebie, to albo Kunegunda, albo palatyn ci ją odbiorą i oddadzą komuś na wychowanie. Nie mogłabym tego znieść. Poza tym, jeśli Michał rzeczywiście nie żyje, nie zdołałabym jej już odzyskać. Śmiano by mi się prosto w twarz.
Hiltrud nie potrafiła odrzucić tego argumentu. Mała Trudi jako spadkobierczyni tytułu i majątku ojca była w takim samym stopniu pionkiem w grze władców jak jej matka. Świadomość, że obie znajdą się w niebezpieczeństwie, ukłuła Hiltrud boleśnie; zapragnęła, żeby zima nigdy się nie skończyła. Ale czas upływał nieubłaganie. Dla mieszkańców koziej zagrody równie szybko przeminęły święta, jak Nowy Rok, a kilka dni później podróżujący od gospodarstwa do gospodarstwa ksiądz napisał na drzwiach trzy litery: K+M+B. W podzięce otrzymał dużą szynkę i kufel piwa.
Pod koniec stycznia, w największą zimnicę, odziany w ciepłe podróżne ubranie Tomasz opuścił zagrodę. Ani dzieciom, ani czeladzi nie powiedział, dokąd zmierza. Hiltrud i Maria wiedziały, że w położonym niedaleko miasteczku Rabenweiler ma się rozejrzeć za odpowiednim dla markietanki wozem. Nie było go tydzień, a gdy wrócił, mrugnął na obie kobiety.
– Miałem szczęście! – krzyknął radośnie. – Gdy tylko mróz trochę zelży, z Rudishof koło Sternbergu przyprowadzimy trzy krowy. Chłop powinien sprzedać mi je tanio, bo na jesieni pogniło mu siano.
Hiltrud pozornie ochoczo pokiwała głową, podczas gdy Maria zdziwiła się rym pomysłem. Przed odjazdem Tomasz nie wspomniał, że ma zamiar kupić krowy. Szybko pojęła, że w ten sposób chciał odwrócić uwagę postronnych osób od prawdziwego celu swojej podróży. Poza tym w jego interesie było, żeby nikt nie dowiedział się, jaki wraz z żoną mieli udział w zniknięciu Marii. Uśmiechnęła się do Tomasza dziękczynnie i wzięła na ręce córkę. Trudi wspaniale się rozwijała i powoli zaczynała chodzić na swoich silnych nóżkach. Bez Marysi i Matyldy, które ciągle były pod ręką i uważały na małą, Maria nie miałaby czasu na nic. Trudi mówiła także pierwsze słowa, ale nie „mama”, jak oczekiwała Hiltrud, lecz „Lysia” – tak malutka wypowiadała imię najstarszej z jej córek.
Kiedy mróz ustąpił miejsca pierwszym cieplejszym dniom, Maria i Hiltrud znowu siedziały w małym pokoiku z wykuszem sporządzonym przez Tomasza dla żony. Stopy wsunęły w pantofle z owczego futra, a na ramiona narzuciły własnoręcznie tkane szale. Mieszając swoje wino korzenne w kotle, Hiltrud wyjrzała smutno przez jedno z maleńkich okien, które od tygodni po raz pierwszy otworzyła, i pokręciła głową.
– Już niedługo Wielkanoc.
Maria wiedziała, co przyjaciółka ma na myśli. W Niedzielę Palmową rozpocznie się jej podróż w nieznane, teraz zaś, kiedy czas wyjazdu zbliżał się nieubłaganie, o czym przez całą zimę tak marzyła, już nie czuła się taka odważna, jak kilka tygodni wcześniej. Miała niemal nadzieję, że Hiltrud zacznie ją błagać, by zrezygnowała z tej wyprawy, ponieważ powoli przejmował ją strach, co z dala od domu może przytrafić się jej i dziecku. Tymczasem przyjaciółka nie tylko pogodziła się z planami Marii, ale nawet je popierała. Zamiast wybić jej z głowy przygody, patrzyła na nią zachęcająco.
– Spakowałaś wszystko, co chciałaś wziąć?
– Trudi i ja jesteśmy gotowe – przytaknęła Maria.
– Będzie mi brakowało naszej urwiski – przyznała Hiltrud ze smutkiem. – Kto ma się zająć twoim dobytkiem, kiedy cię nie będzie? Tomasz jest dobrym chłopem, ale nie zna się na zarządzaniu większymi posiadłościami; ja też nie.
– Nie umniejszaj waszych umiejętności – skarciła ją Maria. – Będziecie musieli zająć się moimi czterema wydzierżawionymi folwarkami i moimi winnicami, a Wilmar będzie zarządzał miejskimi nieruchomościami i pieniędzmi, które złożyłam u handlarzy robiących interesy w całym kraju. Jestem pewna, że dobrze się z nim dogadacie.
Hiltrud doskonale pamiętała, w jakich okolicznościach poznała późniejszego męża Hedwig. Na samą myśl o tym zachichotała. Wilmar wzbraniał się przed przyjęciem pomocy ze strony nierządnic, ale nie miał innego wyjścia, i chociaż zaszedł wysoko w cechu bednarskim w Rheinsobern, w obecności obu kobiet ciągle jeszcze czuł się skrępowany.
– Jakoś się dogadamy. – Hiltrud odpowiedziała uśmiechem na uśmiech Marii, chociaż w ogóle nie była w nastroju do żartów.
– Teraz pozostaje nam mieć nadzieję, że przed Niedzielą Palmową nie pojawi się żaden posłaniec, który wezwie cię z powrotem na dwór albo, co gorsza, na ślub.
Ta uwaga była tylko częściowo żartobliwa, ponieważ w głębi serca Hiltrud miała nadzieję, że tak właśnie się stanie. Z udawanym oburzeniem Maria potrząsnęła głową.
– Ależ Hiltrud, kto tu wywołuje wilka z lasu? Do Niedzieli Palmowej jestem tu bezpieczna, potem muszę uciekać.
Maria przypuszczała, że jak innych szlachciców i szlachcianki, tak i ją palatyn wezwie na dwór na uroczystości wielkanocne, dlatego planowała wraz z przyjaciółką i Tomaszem udać się zawczasu na pielgrzymkę, z której nigdy nie wróci. Kiedy nadszedł wreszcie wyczekiwany poranek i nie pojawił się posłaniec Ludwika, odetchnęła z ulgą i energicznie odepchnęła od siebie niepewność, która wyciągała ku niej pazury. Wolała prowadzić życie na własną odpowiedzialność, niż dawać się wielkim panom przestawiać z miejsca na miejsce niczym figura szachowa.
Wyruszyli wcześnie rano, dzięki czemu sąsiedzi nie widzieli ogromnych pakunków, które cała piątka niosła na plecach. Maria wzięła ze sobą tylko najważniejsze rzeczy. Resztę miała zamiar kupić po drodze. Hiltrud, Tomasz i dwoje ich najstarszych dzieci tak byli jednak obładowani, jakby nieśli jakieś towary na targ. Oprócz bagażu Maria niosła Trudi w chuście zawiązanej na piersiach. Podobnie jak Hiltrud, założyła prostą brązową sukienkę z wełny i otuliła się obszerną, utrzymaną w szarych odcieniach peleryną; przykryła nią sobie także głowę, żeby ochronić się przed zimnem. Każdy, kto na nią spojrzał, brał ją za chłopkę. Mimo zimna wkrótce wszyscy byli zlani potem z powodu ciężarów. Nie stękali jednak i nie skarżyli się, poruszali jedynie ustami, jakby byli pogrążeni w modlitwie. Chcieli sprawiać wrażenie pielgrzymów zdążających do miejsca kultu, na przedzie grupy szedł więc Michałek z kijem, do którego poprzedniego wieczoru przywiązał wiązkę bazi i pierwszych zielonych gałązek. Hiltrud zastanawiała się, czy nie wziąć na pielgrzymkę również swoich młodszych dzieci, zrezygnowała jednak z tego pomysłu, ponieważ istniało niebezpieczeństwo, że maluchy coś wypaplają, a ich słowa dotrą do niepowołanych uszu. Dlatego zostawiła je w domu pod opieką służącej.
Zatrzymali się niedaleko Rabenweiler. Tomasz poszedł do miasteczka po zakupiony wóz i woły, kobiety wraz z dziećmi zostały zaś w gospodzie. Hiltrud uznała ten manewr za przejaw przesadnej ostrożności, ale podporządkowała się przyjaciółce. Żeby rozwiać jej niepokój, zaczęła żartować z miernych zdolności kucharskich oberżystki i z kwaśnego trunku, który podaje się tu jako wino, choć tak naprawdę nie nadaje się nawet na ocet. Gdy weszły do gospody, okazało się, że są w niej jedynymi klientkami, późnym popołudniem jednak przed budynkiem zatrzymały się aż dwa konwoje, a spragnieni furmani drzwiami i oknami napierali do środka. Ponieważ Maria i Hiltrud były pozbawione męskiego towarzystwa, wzięto je od razu za nierządnice i stały się obiektem pożądliwych spojrzeń oraz sprośnych uwag. Żeby uniknąć kłopotów, obie z dziećmi przeszły do swoich izb.
Następnego ranka pojawił się Tomasz z wozem ciągnionym przez dwa woły, ale nie zatrzymał się, tylko przejechał obok gospody, zaś na drugim końcu wioski kazał skręcił na drogę wiodącą do lasu. Maria uregulowała już należność za nocleg i mogły zaraz opuścić oberżę. Niezauważone przez nikogo poszły za wozem i dogoniły go na pustej łączce.
Hiltrud objęła męża, jakby nie widzieli się od tygodni, podczas gdy Maria niespokojnie oglądała pojazd i zwierzęta. Wóz był w miarę nowy i sprawiał wrażenie stabilnego. Sięgające bioder ściany boczne składały się z desek oblanych smołą, a uszyta z podwójnego płótna, dobrze nasmołowana plandeka miała chronić przed wiatrem i deszczem. Naciągnięto ją na wygięte ożebrowanie tak wysokie, że można się było pod nim bez przeszkód wyprostować. Wyposażone w grube szprychy koła sięgały Marii do brody, piasty zostały dobrze nasmarowane, a na wystającym z tyłu drążku od dyszla wisiał blaszany kubeł pełen wołowego tłuszczu. Na obu burtach wozu ustawiono beczułki, w których była świeża woda i obrok dla zwierząt.
– Na Boga, Tomaszu! Naprawdę o wszystkim pomyślałeś – pochwaliła męża przyjaciółki Maria, dokonawszy tych krótkich oględzin. W budzie wozu znajdowało się dużo stabilnie przymocowanych skrzyń przeznaczonych do przechowywania kosztowności i wartościowego towaru. Na jednej leżał materac wypchany owsianą słomą i obszyty płótnem żaglowym, który wraz z kilkoma narzutami i pozszywanymi owczymi skórkami tworzył wygodne łóżko, w którym Maria i Trudi mogły sypiać przez następne miesiące. W tylnej części znajdowała się przyśrubowana do ścianek bocznych szafka. Miała nie tylko szuflady, co z dumą podkreślił Tomasz, ale także wiele tajnych schowków, gdzie można było ukryć monety, pierścień z pieczęcią oraz biżuterię, która w potrzebie miała służyć jako środek płatniczy. Maria powinna w każdej chwili móc zrezygnować ze swojej roli markietanki i na powrót stać się damą, dlatego musiała mieć więcej pieniędzy niż zwykła wojskowa handlarka.
Hiltrud pochwaliła męża z ociąganiem, ponieważ teraz nic nie stało już Marii na przeszkodzie. Mimo swej niechęci rzuciła też praktyczną uwagę, jak zawsze:
– Dobrze, w końcu możemy załadować bagaże na wóz. Ja się już nabawiłam stałego skrzywienia pleców.
Maria z Tomaszem zaśmiali się i pomogli jej z pakunkami. Hiltrud i dzieci mościli sobie wygodne siedziska w budzie wozu, podczas gdy Tomasz wsiadł na kozioł i zachęcająco poklepał miejsce obok siebie.
– Chodź, Mario, od razu usiądź tutaj, żebyś nauczyła się powozić. Czy może wolisz iść obok zaprzęgu jak furman?
Maria nie miała żadnego doświadczenia z powożeniem, ale w ciągu kilku kolejnych dni, które wspólnie spędzą, zamierzała się nauczyć najważniejszych rzeczy. Tomasz i Hiltrud powiadomili sąsiadów, że wybierają się na pielgrzymkę. Oczywiście zdradzili im też cel wyprawy – kościół Świętej Marii am Stein. By zwiększyć wiarygodność swojej opowieści, musieli zgodnie z obyczajem odwiedzić miejsca modlitwy oraz przynieść dewocjonalia dla siebie i dla kilku starych, schorowanych mieszkańców najbliższych gospodarstw. Wóz z wołami pomoże im nadrobić stracony czas. Wprawdzie zwierzęta pociągowe nie poruszały się dużo szybciej niż ludzie, ale były bardziej wytrzymałe, poza tym przyjemniej się podróżowało, kiedy człowiek nie musiał wiecznie się potykać o kamienie i korzenie.
Czwartego dnia nauki powożenia Tomasz był tak zadowolony z Marii, że na chwilę oddał jej lejce. Na początku szło jak z płatka, kiedy jednak dotarli do rozwidlenia dróg i spróbowała skręcić w lewo, woły niewzruszenie poszły na prawo.
– Cholerne żłoby! – wrzeszczała Maria. – Myślicie, że będziecie robić, co wam się żywnie podoba?!
Ale to także nie pomogło. Tomasz chciał już odebrać od Marii lejce, które podała mu w rozpaczy, ale pokręcił głową.
– Musisz się nauczyć radzić sobie w takich sytuacjach. Jedź kawałek tą drogą i poszukaj miejsca, gdzie będziesz mogła zawrócić.
Maria zagryzła wargi i pojechała dalej. Po chwili natrafiła na kawałek gruntu pokrytego niskimi porostami. Dobrze to wyglądało. Chciała pognać tam woły, ale Tomasz krzyknął, żeby najpierw je zatrzymała i dokładnie obejrzała miejsce.
– Jest jeszcze wczesna pora roku, dlatego podłoże może okazać się bagniste. Podczas podróży z wojskiem bez kłopotu znalazłabyś pomocną dłoń, ale kiedy jesteś sama, musisz stale być czujna, jeżeli nie chcesz być zmuszona porzucić wozu.
Maria ściągnęła cugle i oddała je Tomaszowi. Z uśmiechem wskazał na wystającą podporę do wozu.
– Pociągnij silnie cugle tak, żeby woły naprawdę stanęły, i owiń je wokół tego kołka.
Maria uczyniła zgodnie z jego wskazówką, zeskoczyła z wozu i przespacerowała się po łączce. Po chwili pokiwała głową: Tomasz miał rację. Podłoże było tak grząskie, że miejscami się zapadała. Rozeźlona wróciła do wozu i wdrapała się na kozioł.
– Tutaj rzeczywiście nie możemy zawrócić. Mam jedynie nadzieję, że nie odjedziemy za daleko od naszej trasy.
Tomasz zmrużył oczy i popatrzył w dal.
– Powinniśmy dotrzeć do kościoła Świętej Marii am Stein najpóźniej jutro rano, ponieważ wtedy odbywają się główne uroczystości dla pielgrzymów. Musimy wziąć w nich udział, później kościół się zamyka.
Maria zmarszczyła nos. Cel wyprawy przyjaciół nie wywoływał u niej najlepszych wspomnień. Z własnego doświadczenia wiedziała, że mnichów z pobliskiego klasztoru opiekujących się pątnikami, bardziej interesują nierządnice, które pojawiają się na każdej pielgrzymce. Zakonnicy ubijają tam niezłe interesy, zamiast zajmować się duszami modlących się ludzi. Natychmiast jednak Odegnała te myśli. Tym razem ona nie dojedzie do tego miejsca, a w towarzystwie Tomasza i Hiltrud nie będzie musiała się obawiać pożądliwych klechów.
Jasny pasek ziemi widoczny zza rzadkiego lasu zwrócił uwagę Marii.
– Popatrz, Tomaszu, tam przed wsią biegnie droga, która prowadzi w dobrym kierunku.
– To pojedź tam! – Tomasz pokiwał z uznaniem głową, kiedy zobaczył, że podjęła właściwą decyzję. Zanim dojechali do trasy pielgrzymkowej, na jednej z dróg minęli większą grupę ludzi. Idący przodem mężczyźni nieśli duże krzyże i chorągwie z wyszytymi na nich wizerunkami świętych. Szli dziarskim krokiem, jakby ich zbawienie zależało od jak najszybszego dotarcia do kościoła.
Kiedy, pokonując niespełna tysiąc kroków, dotarli do kolejnego skrzyżowania, Maria pociągnęła za cugle i popatrzyła na przyjaciół.
– Najlepiej będzie, jeśli teraz dołączycie do pielgrzymów i obierzecie drogę na Wimpfen.
Tomasz niechętnie się z nią zgodził. Hiltrud tym razem wyglądała na tak zrozpaczoną, jakby w drodze przez cały czas liczyła na jakiś cud, który sprawiłby, że dalsza podróż Marii okazałaby się niepotrzebna. Zamarła z żalu, nadał siedziała na wozie; Tomasz musiał ją dwa razy prosić, żeby zebrała swoje rzeczy i zeszła do niego. Także dzieciom najwyraźniej ciężko było się rozstać z matką chrzestną. Marysia objęła Trudi i zaczęła płakać. Matka kazała jej położyć małą na legowisku i wreszcie wysiąść. Maria pogłaskała dziewczynkę, postawiła ją na ziemi i pytającym wzrokiem popatrzyła na przyjaciół.
– Wiecie, co macie robić?
Hiltrud przytaknęła, westchnąwszy głęboko.
– W kościele Świętej Marii am Stein kupimy i każemy poświęcić tyle świec oraz medalików, że bogobojni braciszkowie nigdy nas nie zapomną.
– Co powiecie, kiedy ktoś spyta o mnie?
– W drodze spotkałaś znajomych i zostałaś zaproszona do ich zamku, ale nie znamy ani imienia rycerza, ani nie wiemy, gdzie leży ten zamek – odpowiedział Tomasz tak żywo, jakby już chciał kogoś przekonać.
Maria pokiwała z zadowoleniem głową, Hiltrud wysunęła jednak pewną wątpliwość.
– Co będzie, jeśli nas obwinią o to, że cię zabiliśmy dla twojego złota?
– Dobrze, że o tym pomyślałaś. Napiszę list, który mogliście dostać od posłańca i który potwierdzi wasze słowa.
Maria zdjęła z półeczki przybory do pisania, rozłożyła kartę na skrzyni i zabrała się do pisania. Niełatwo było stawiać ładne litery na nierównej powierzchni, ale kiedy przyłożyła już pieczęć i podpisała się, list wyglądał bardzo dobrze. Nawet sam palatyn nie miałby mu nic do zarzucenia.
Kiedy podawała pismo przyjaciółce, sama musiała walczyć ze łzami, gdyż ostatecznie nadszedł czas rozstania.
– Życz mi powodzenia! – poprosiła.
– Życzę ci tego bardziej niż czegokolwiek innego na świecie! – Hiltrud na próżno próbowała ocierać twarz rękawem. Obserwowana z dołu Maria, siedząca na koźle i trzymająca na kolanach Trudi, wydała jej się nagle malutka i bezradna. Hiltrud uniosła ręce i popatrzyła na męża.
– To się nie uda, Tomaszu! Maria nie da rady sama.
Tomasz przez chwilę przygryzał wargę, po czym pokiwał głową, ujął syna pod pachy i posadził go obok Marii na koźle.
– Zostań z ciocią, chłopcze, i pomóż jej! Zajmuj się wołami i słuchaj Marii we wszystkim.
– Co robisz? – przeraziła się Hiltrud.
– Daję jej naszego najstarszego syna jako sługę. To jedyna rzecz, jaką jeszcze możemy dla niej zrobić. Wszystko, co mamy, to kim jesteśmy, zawdzięczamy jej i jeśli nie uczynimy wszystkiego, co w naszej mocy, żeby jej pomóc, nie jesteśmy warci tego, by w ogóle stąpać po ziemi!
Zdecydowanym ruchem się odwrócił, objął ramiona żony, wziął Marysię za rękę i dołączył z nimi do pielgrzymki.
– Kocham was! – krzyknęła Maria za przyjaciółmi, ale oboje już się do niej nie odwrócili. Michaś gapił się na rodziców i zastanawiał się, czy zaakceptować ów nieoczekiwany zwrot wydarzeń, czy może pobiec za nimi. Uśmiechał się przy tym do Marii i zaczął cieszyć się z czekających go przygód. Maria przysięgła sobie, że będzie podwójnie ostrożna i przywiezie chłopca zdrowego do domu. Nie chciała już na początku drogi wyrażać swoich obaw, puściła więc do Michasia oko i zaśmiała się w głos.
– Komu w drogę, temu czas!
Dopiero w drodze do Wimpfen Maria mogła docenić, jaki prezent zrobili jej przyjaciele, oddając jej Michasia. Z pewnością brakowało im chłopca w domu, miała więc nadzieję, że pewnego dnia będzie mogła odwdzięczyć się im za ich wielkoduszność. Michaś potrafił opiekować się wołami, przejął więc związane z tym obowiązki, a Maria miała czas, żeby zajmować się Trudi. Poza tym obecność chłopca odstraszała większość tych mężczyzn, którzy nie zważali na odmowy kobiety; do tego oberżyści nie traktowali jej jak nieproszonej nierządnicy, ale tak samo jak furmanom pozwalali nocować na dziedzińcu, gdzie słudzy gospodarza trzymali wartę. Michaś potrafił również poradzić sobie w trudnych sytuacjach. Kiedy pewnego razu na przykład groziło im, że wóz ugrzęźnie na dobre w błocie na drodze, chłopiec zwołał okolicznych wieśniaków, którzy podparli pojazd kijami i wyciągnęli na twarde podłoże. To zawsze też Michaś zeskakiwał z kozła, żeby zapytać o drogę, kiedy kolejny raz zabłądzili. Po kilku dniach zrozumiała, że bez niego nie dotarłaby nawet do punktu zbornego wojsk nadreńsko-frankońskich.
Marzec ustąpił już pola burzowemu i mokremu kwietniowi, kiedy dotarli do miejsca, gdzie zza szarej mgły wyłoniło się wzgórze o stromych stokach. Stojąca na jego szczycie twierdza z potężnymi wieżami panowała nad doliną. Pod fortyfikacjami rozciągało się wolne miasto Rzeszy, Wimpfen, otoczone równie potężnym murem. Kiedy na skrzyżowaniu Maria chciała popędzić woły w górę do miasta, drogę zaszedł jej jakiś mężczyzna.
– Jeśli chcecie dotrzeć do wojska, musicie jechać tędy! – Wskazał w kierunku wschodnim na skrawek lasu. Maria z przerażeniem patrzyła na coś, co niegdyś było ulicą, teraz zaś przypominało głęboko przekopane trzęsawisko sięgające od jednego do drugiego skraju lasu. Dalej na przedzie jasne namioty przebłyskiwały między ogołoconymi drzewami, a Marii wydało się, że słyszy rżenie koni. Wyglądało na to, że poczciwi mieszkańcy miasta nie pragnęli zacieśniania stosunków z żołnierzami. Z uśmiechem podziękowała mężczyźnie, który nadal jeszcze spoglądał na nią srogo, jakby chciała przywieźć do Wimpfen zarazę. Szarpnęła za cugle, aż krnąbrne zwierzęta pociągowe ugięły się pod naciskiem obręczy w nosach, i ruszyła w kierunku obozowiska. Michaś zeskoczył z wozu i biegł przed nim, żeby kijem odganiać woły od błotnistych miejsc.
Po drodze spotkali kilku wyrostków w obszarpanych spodniach, którzy najwyraźniej czekali tylko na to, aż pojazd utknie, żeby nieco zarobić. Woły okazały się jednak wystarczająco silne, żeby przeciągnąć w połowie pusty wóz do obozowiska. Młodzieńcy, którzy kręcili się w pobliżu, westchnęli z żalem, kiedy Maria dotarła do celu. Jeden z nich uśmiechnął się i trącił swojego towarzysza w ramię.
– Przyjrzeliście się dokładnie tej niewieście? Niech mnie diabli, jeśli kiedykolwiek widziałem tak łakomy kąsek! Na taki widok stanąłby nawet mojemu prastaremu dziadkowi!
Inny zaśmiał się szyderczo.
– Mój właśnie staje, ale będzie musiał trochę poczekać, aż wypłacą nam żołd, chyba że któraś z dziwek da mi na kredyt.
– Biorąc pod uwagę długi, jakie już u nich masz, będziesz się musiał przestawić na robótki ręczne – zakpił kolejny, po czym pokazał wóz następnej markietanki, który toczył się w ich kierunku i ugrzązł w szlamie.
Maria rozglądała się dokoła, podczas gdy tamci ruszyli w stronę nowego pojazdu, żeby zarobić parę groszy. Po lewej stronie stały proste, mocno podniszczone namioty żołnierzy, po prawej kwatery rycerzy ozdobione flagami i godłami, ale także po nich znać było długoletnie użytkowanie. Dla koni zbudowano stajnię z grubo ciosanych bali, zaś woły, przywiązane na końcu obozu do drzew, żuły w pyskach siano, które im rzucono. W pobliżu stały trzy wozy, podobnie jak pojazd Marii nakryte plandekami, przed nimi zaś, wokół niewielkiej garkuchni, kucała spora grupa kobiet w kolorowych strojach. Kiedy Maria ruszyła z zaprzęgiem w ich kierunku, jedna z markietanek wstała, podparła się pod boki i popatrzyła na nią niechętnie. Była to jędrna, urodziwa kobieta w wieku około dwudziestu pięciu lat, ubrana w ciemnobrązową suknię i dzierganą chustę z naturalnej wełny.
– Ktoś cię tu wołał? – fuknęła na nowo przybyłą.
– Któż miałby mnie wołać? Słyszałam, że w tym miejscu zbierają się ochotnicy, przyjechałam więc, żeby zaoferować im mój towar. – Maria stłumiła złość z powodu nieprzyjaznego przyjęcia i uśmiechnęła się, udając opanowanie.
– Możesz sobie oferować, ale wątpię, żeby ktoś z tego skorzystał. Pewien wielmożny kupiec, Fulbert Schäfflein, dowozi dla wojska uzbrojenie i tylko jemu wolno decydować, które markietanki będą towarzyszyć armii.
Inna kobieta zaśmiała się głośno.
– Nie daj się zastraszyć Odzie! Po prostu jest zazdrosna, bo wyglądasz lepiej niż ona.
Oda odwróciła się i wrzasnęła na tamtą:
– Co niby miałoby być ładnego w tej zasuszonej kozie?
Chciała jeszcze coś dodać, ale Maria lekkim uderzeniem lejców pognała woły i tak blisko przejechała obok kobiety, że zwierzęta o mały włos jej nie przewróciły. Klnąc, Oda odskoczyła na bok i pogroziła Marii pięścią. Nie śmiała jednak na nią wrzasnąć, gdyż powożąca kokieteryjnie machnęła biczem, aż zaświstał wokół głowy Ody.
Gdy Maria zatrzymała wóz obok innych pojazdów, zeskoczyła z kozła i podłożyła kliny pod koła. Markietanki wstały i z zaciekawieniem zaczęły się tłoczyć wokół niej. Michaś krótko je pozdrowił, wyprzągł woły i zaprowadził do wolnych drzew, gdzie mógł przywiązać zwierzęta. Potem niepewnie popatrzył na kupkę siana w pobliżu i odwrócił się z pytaniem wypisanym na twarzy.
Jedna z kobiet skinęła mu głową.
– Siano dostałyśmy od tutejszego kasztelana, nie krępuj się więc i bierz śmiało.
Michał karmił zwierzęta, a kobiety otoczyły Marię.
– To twoje dzieci? – spytała jedna z markietanek. Była mniej więcej w tym samym wieku, co Maria; nosiła kolorową suknię uszytą z wielu różnych skrawków materiału. Miała niezłą figurę, ale sprawiała wrażenie surowej i skorej do gniewu. Mimo to Maria poczuła, że może jej zaufać, podała jej więc Trudi.
– To jest moja córka, Trudi. Chłopiec nazywa się Michaś i jest synem mojej najlepszej przyjaciółki. Pojechał ze mną, żeby mi pomóc i zająć się wołami.
Cierpka mina kobiety ustąpiła miejsca uśmiechowi.
– Też by mi się przydał taki urwis. To męczące, gdy trzeba robić wszystko samemu. Ja jestem Teresa, a ta ładna tam to Donata. – Wskazała okrągłą blondynkę w średnim wieku, która uśmiechnęła się do niej przyjaźnie.
– Ja jestem Maria. – Nowo przybyła podała obu kobietom rękę. Zanim zdążyła powiedzieć coś więcej, nadjechał wóz, który wcześniej ugrzązł w błocie. Był mniejszy niż pozostałe i zaprzęgnięty w dwie chude, stare chabety. Także kobieta siedząca na koźle nie należała już do najmłodszych. Jak oceniła Maria, mogła mieć około pięćdziesiątki. Była nienaturalnie wysoka i przy tym tak wychudzona, jakby na jej żebrach nie pozostał już najmniejszy skrawek mięsa. Twarz tej kobiety składała się niemal wyłącznie ze zmarszczek, jednak jasnoniebieskie oczy, spozierające spod nisko na czoło zsuniętego czarnego męskiego kapelusza, były jasne i żywe. Miała na sobie szeroką spódnicę, koszulę, chustę na ramiona z grubej wełny i wysokie żołnierskie buty – wszystko tak smoliście czarne, jakby chciała podkreślić swoje podobieństwo do kruka, który uchodził za ptaka śmierci.
Stojąca na uboczu i nadal dąsająca się Oda założyła ręce na piersiach i podeszła do wozu nowo przybyłej.
– Proszę, proszę, Czarna Ewa! Wszędzie próbujesz szczęścia, prawda? Tutaj się jednak nie zatrzymuj, ponieważ wielmożny pan Fulbert Schäfflein sam wyszukuje markietanki, które mają sprzedawać swoje towary.
Już po raz drugi wymieniła nazwisko mężczyzny, z którym palatyn Ludwik chciał ożenić Marię. Tę powoli zaczęło to interesować i postanowiła poznać wojskowego dostawcę. Teraz jednak musiała zaśmiać się na widok brawury Czarnej Ewy, ponieważ ta odpowiedziała Odzie krótko, acz dosadnie. Podniosła swój chudy pośladek i puściła bąka. Później zeszła z wozu, nie zwracając uwagi na jazgoczącą Odę, i wyprzęgła konie. Rozejrzała się po zebranych kobietach. Najwyraźniej znała Teresę i Donatę, gdyż skinęła im głową przyjaźnie, podobnie jak innym markietankom, które podeszły, żeby się z nią przywitać. Większość zebranych kobiet liczyła sobie ponad trzydzieści lat i była krępej budowy, a ich urodę należało uznać raczej za przeciętną. „Na jarmarkach nie znalazłyby lepszej klienteli niż tanie nierządnice” – pomyślała Maria, ale jeśli żołnierze zdobywali dobre łupy, przy wojsku mogły podczas jednej wyprawy wojennej zarobić więcej niż w ciągu kilku lat tułania się po targowiskach.
Maria tak się zamyśliła, że nie zauważyła, że Czarna Ewa przygląda jej się z powątpiewaniem. Starsza kobieta ujęła w palce jeden z jasnych kosmyków, który wysunął jej się z warkoczy zaplecionych dookoła głowy.
– Ciebie jeszcze nie znam.
– Jestem Maria, taka sama markietanka jak ty i inne. – Maria nawet nie starała się złagodzić prowokującego tonu w swoim głosie. W czasach swoich dawnych wędrówek jako nierządnica poznała takie kobiety jak Ewa. Były podejrzliwe jak borsuki i w każdej chwili gotowe sprzedać za grosze kogoś, kogo nie lubiły, największemu wrogowi. Poza tym zazwyczaj miewały ostre jęzory.
Ewa machnęła ręką pogardliwie.
– Tak czy owak jesteśmy konkurentkami. Teresa karcąco podniosła dłoń.
– Na takiej wojnie jak ta musimy trzymać się razem i wzajemnie sobie pomagać!
– Jeśli zawrę przymierze z Odą, równie dobrze od razu mogę sobie położyć na piersi jadowitą żmiję, zaś ta cała Maria jest jak dla mnie po prostu zbyt ładna, żebym się ośmieliła stanąć jej na drodze. Tymczasem z tobą i z Donatą zawsze dobrze się rozumiałam, dlatego nie mam nic przeciwko temu, żebyśmy razem podróżowały.
Marię zdziwiły słowa Ewy, bowiem starsza kobieta zachowywała się tak, jakby to ona decydowała o tym, która z markietanek może, a która nie może wziąć udziału w wyprawie. Najwyraźniej Oda odniosła podobne wrażenie, gdyż z jej ust niemalże tryskała piana.
– Możesz zaprząc swój wóz i wynieść się stąd, ty chodzący szkielecie! Takiej jak ty wielmożny pan Schäfflein na pewno nie weźmie.
Ewa rzuciła Marii zawistne spojrzenie z ukosa.
– Co, może myślisz, że weźmie za to ciebie i tę madonnę w czerwonej spódnicy? Dobrze. Jeśli się wam wydaje, że możecie zdobyć u niego fory, gdy się pod nim położycie, to niedługo będziecie się trudnić waszym rzemiosłem. W czasie wojny u markietanek liczą się inne cechy, a jeśli ich nie macie, trzeba wam było lepiej zostać z dziwkami.
– Chciałabym zobaczyć ciebie w roli dziwki. Na widok takiej kościstej suchotnicy przeszłaby ochota nawet najbardziej rozpalonemu ogierowi! – Oda chciała się zanieść śmiechem i szturchnęła Marię, żeby zrobiła tak samo.
Maria zrozumiała, że ta kobieta miała zamiar pozyskać ją jako sojuszniczkę w sporze z Ewą, ale ona nie miała ochoty wdawać się w kłótnie. Dlatego wzruszyła tylko ramionami i odeszła do swojego wozu. Poprzedniego dnia kupiła od chłopki kilka jajek, nad ranem udało się jej zaś zdobyć mleko, więc mogła przyrządzić taką jajecznicę, jaką najbardziej lubił Michaś.
Oda stała niezdecydowana, nie wiedząc, czy ma dołączyć do Marii, czy do pozostałych markietanek, które zawzięcie dyskutowały. Wtedy do grupy kobiet zbliżyło się trzech mężczyzn. Jeden był wysokim, może czterdziestoletnim jegomościem o wąskiej, nieco zapadłej twarzy, cienkich jasnych włosach i wodnistych oczach. Miał na sobie brązową kamizelę z kołnierzem i ciemnozielone rajtuzy, które niczym druga skóra opinały jego chuderlawe bocianie nóżki. Obok niego szedł niski, grubawy pan o okrągłej, niemal dziecinnie nadąsanej twarzy, krótkim szerokim nosie i szeroko rozstawionych bladoniebieskich oczach. Nosił kusy, zbyt obcisły zielony kubrak z rękawami w czerwone i czarne pasy, rajtuzy z jedną nogawką czerwoną, a drugą czarną oraz przesadnie wyeksponowanym saczkiem w kolorach różowym i białym, który spod wyciętej w tym miejscu szaty wystawał prowokacyjnie. Beret z czaplim piórem dopełniał całości, nazbyt pozbawionej smaku, by mogła być strojem szlachcica, a zupełnie niepasującej do kupca. Mimo to, jak szepnęła Donata Marii, która właśnie wróciła do ognia z patelnią, był to Fulbert Schäfflein.
Trzeci z przybyłych był średniego wzrostu, szerokim w barach rycerzem w staromodnym wojennym stroju z ciemnoszarej tkaniny; jego herb przedstawiał sarnę stojącą na górskim szczycie. Sprawiał wrażenie równie surowego, co obojętnego. Maria nie potrafiła go ocenić. Należał do tych mężczyzn, o których można sobie wyrobić zdanie dopiero po dłuższej obserwacji.
Tymczasem dokładnie wiedziała już, co myśleć o Fulbercie Schäffleinie. Zanim zdążył przyciągnąć do siebie spieszącą w jego kierunku Odę i uszczypnąć ją w pośladek, Maria podziękowała Bogu, że uniknęła małżeństwa z tym człowiekiem. Szepnął Odzie na ucho – wystarczająco głośno, by usłyszały to kobiety zgromadzone przy ognisku – że ma później przyjść do niego do namiotu. Potem jego wzrok padł na Marię. Otworzył usta i ponownie je zamknął, jakby ze zdziwienia nie mógł wymówić słowa, przydreptał do niej natychmiast i pochylił się, jakby chciał się upewnić, czy pod sukienką była tak samo ładna, jak na twarzy.
Maria złapała go za rękę, zanim zdążył sięgnąć jej za dekolt, poderwała się wężowym ruchem i z obrzydzeniem popatrzyła na tego kurdupla. Hiltrud pewnie nie sięgałby nawet do piersi – i taki pokurcz miałby niby, zgodnie z wolą palatyna, zastąpić jej Michała?
– I kogóż my tu mamy? – Wyraz twarzy Schäffleina przypominał minę kocura, który zakradłszy się do miski pełnej świeżej śmietanki, ujrzał miotłę gospodyni wzniesioną do uderzenia. – Pewnie słyszałaś już, że mam monopol na wyposażenie tego wojska. Jeśli więc chcesz coś zarobić, musisz żyć ze mną w zgodzie. Później w moim namiocie możemy omówić wysokość kredytu, jaki ci zagwarantuję. – Jego słowa nie pozostawiały wątpliwości co do jego intencji: towary Marii zostaną wzięte pod uwagę wyłącznie wtedy, gdy będzie mu posłuszna.
Maria wzruszyła ramionami.
– Trzymajcie się lepiej Ody, panie Schäfflein. Ona zapewne bardziej potrzebuje waszego kredytu niż ja, ponieważ płacę gotówką.
Otworzyła sakiewkę przyczepioną do paska, gdzie specjalnie na takie okazję trzymała kilka grubszych monet, po czym dwa guldeny wirtemberskie zabłysły w słońcu.
Na twarzy kupca pożądanie i chciwość stoczyły ze sobą krótką, ale zażartą walkę. Rzucił taksujące spojrzenie na Odę i stwierdził, że taka jak ona wystarczy na jego męskie potrzeby, nie będzie zatem musiał rezygnować z pieniędzy Marii.
– Ty i wy dwie – wskazał na Teresę i Donatę – możecie handlować z Długim Hansem. Stara czarna wrona musi jednak odjechać.
Splunął Ewie pod nogi i chciał się odwrócić, ale rycerz zaszedł mu drogę.
– Czarna Ewa jedzie z nami, czy wam się to podoba czy nie, mistrzu Schäfflein. Przeżyła więcej wypraw niż niejeden zasłużony wojak, a jak do tej pory każda armia, z którą jechała, wracała bez większych strat.
Maria nie potrafiła powstrzymać uśmieszku. Najwyraźniej mężczyzna chciał zabrać starą markietankę ze swoim oddziałem, ponieważ fakt, że Czarna Ewa przeżyła tyle kampanii, przypisywał działaniu sił nadprzyrodzonych i miał nadzieję, że będą one tak samo przychylne jemu i jego ludziom.
Schäfflein zaklął pod nosem i dał za wygraną.
– Dobra, niech zostanie, do stu diabłów! Nie myśl jednak, że oddam temu kościotrupowi mój towar.
Maria zaśmiała się szyderczo.
– Żadna z nas nie ma złudzeń, ponieważ wiemy, kto wzbogaci się na wojnie jako jedyny, mianowicie dostawca.
– A niech mnie! Masz rację, dziewczyno.
Czarna Ewa podeszła do Marii i położyła jej rękę na ramieniu. Ten gest oznaczał ostateczne przyjęcie nowej do grona markietanek. Rycerz również tak to ocenił, gdyż z uśmiechem podał jej dłoń.
– Nie mam nic przeciwko naszej kochanej Ewie, ale człowiekowi robi się lżej na sercu, jak sobie popatrzy na ładną buzię.
– Trzydzieści lat temu, rycerzu Henryku, powiedzielibyście mi to samo. – Ewa udała obrażoną, ale rycerz nie dał się zbić z tropu.
– Trzydzieści lat temu to ja się interesowałem konikiem na biegunach, którego wyrzeźbił mi stajenny, a nie pięknymi kobietami.
Wszyscy dokoła zaczęli się śmiać.
Ewa wyszczerzyła zęby tak, że jej twarz składała się już tylko ze zmarszczek.
– Czyli że znowu razem ruszamy na wojnę, rycerzu Henryku! Doskonale pamiętam naszą pierwszą wyprawę. Wtedy byliście jeszcze młodzieniaszkiem i giermkiem czcigodnego Reimberta von Gundelsheima. Dziś już biedaczysko się zestarzał. Osiągnęliście swój cel i zostaliście jego zastępcą, kasztelanem wielebnych braci od Świętego Bernarda w Vertlingen?
– Tak, zostałem kasztelanem – odparł rycerz z niejaką dumą. – Jako kasztelan dowodzę teraz tym oddziałem, gdyż wielmożny opat z Sankt Bernhard przyjął jednocześnie urząd starosty.
– Ponieważ, jako bogobojny człowiek, sam nie może iść na wojnę, odstępuje honor udziału w wyprawie zaufanemu kasztelanowi. No tak, może tym razem wojna przyniesie nam wielkie łupy. – W głosie Ewy dźwięczała ironia, ale też nadzieja, że wreszcie zarobi dosyć pieniędzy, żeby osiąść gdzieś w spokoju na stare lata. Nadzieją tą żyła zresztą większość markietanek. Maria wiedziała z doświadczenia, że tylko nielicznym spośród tułających się po drogach kobiet uda się spełnić kiedyś to marzenie. Także Czarna Ewa nie spędzi zapewne ostatnich lat swego życia w godnych warunkach, ale będzie tkwiła na koźle swojego wozu, dopóki nie spadnie z niego martwa i jacyś żołnierze lub knechci nie pochowają jej w rowie.
Schäfflein przysłuchiwał się rozmowie rycerza z markietankami z wyraźna niechęcią, ale nie odważył się jej przerwać. Potem szturchnął go w żebra, brodą wskazał kobiety, jednocześnie władczo wyciągając rękę w kierunku Ody. Ta natychmiast do niego podeszła i oddaliła się z nim, chichocząc cicho. Ewa popatrzyła za nimi i splunęła z pogardą.
– Dziwka pozostanie dziwką, nawet jeśli ma przed wozem kilka zwierząt pociągowych i uważa się z tego powodu za kogoś lepszego.
Maria drgnęła na dźwięk tych ostrych słów. Pięć lat życia spędziła jako wędrowna nierządnica i bała się, że może się niechcący zdradzić. Dlatego na razie trzymała się na uboczu, gdy Długi Hans negocjował z innymi markietankami. Teresa oddała jej małą Trudi, po czym bardzo dokładnie zaczęła sprawdzać towar, który rozłożyli przed nią dostawcy. Długi Hans i jego pomocnicy załatwiali sprawy z kobietami z dużą wprawą, co świadczyło o długoletnim doświadczeniu. Maria zastanawiała się, po co Schäfflein przyjechał do Wimpfen, skoro nie musiał osobiście zajmować się sprzedażą. Oczywiście mógł mieć jakieś wspólne interesy z ważnymi kupcami w mieście, ale biorąc pod uwagę jego napuszony styl bycia, na pewno by się tym pochwalił.
Maria przypuszczała, że Schäfflein przybył tutaj, ponieważ na obczyźnie mógł bezkarnie robić rzeczy, które w jego rodzinnym Worms stałyby się przyczyną nieprzyjemnych plotek. Markietanka albo nierządnica bez oporu dawała się zwabić do jego namiotu, a potem ruszała swoją drogą. Gdyby zaś w domu zaciągnął do łóżka jedną ze służących, istniało niebezpieczeństwo, że dziewczyna pobiegnie do klechy, żeby zrzucić z sumienia swój grzech. Jeśli by wyznała na spowiedzi, że uprawiała ze swoim panem nierząd, nakazano by mu, jako kawalerowi, szybki ślub, żeby udowodnił swoją męskość w stadle zawartym zgodnie z przykazaniami boskimi. Ludziom pozostającym w związkach małżeńskich w równym stopniu grożono gniewem Bożym, co ogniem piekielnym.
– Co ty chciałabyś mieć? – Długi Hans podszedł zniecierpliwiony do Marii, która aż podskoczyła ze strachu. Stwierdziła, że jej myśli znowu krążą wokół przeszłości, kiedy to duchowni przeganiali ją z kościołów po tym, jak pewien dominikanin oskarżył ją niesprawiedliwie i skazał na tułacze życie. Podniosła głowę i spostrzegła, że pozostałe markietanki właśnie pakują towar na swoje wozy. Właściwie nie interesowało jej, co wybrały, gdyż dawno już zdążyła zdecydować, jakie zapasy zakupi. Wprawdzie nigdy wcześniej nie była na wyprawie wojennej, ale z opowieści męża wiedziała, co żołnierze nabywają po drodze. Poza tym pomagała mu wyposażyć wozy z zapasami oraz oddział knechtów, których zabrał ze sobą na wojnę z husytami. Ponad setka jego podkomendnych była powodem, dla którego Maria chciała dotrzeć do Norymbergi, a w razie potrzeby nawet do Czech. Do tej pory żaden z ludzi Michała nie wrócił do domu, a Maria była bardziej niż pewna, że któryś z nich może jej powiedzieć, co się stało z jej ukochanym.
Pragnienie, żeby jak najszybciej poznać losy męża, nie skłaniało jednak Marii do niepotrzebnych wydatków. Targowała się z Długim Hansem, jakby chodziło o jej życie; poza tym krytykowała jakość towarów i zbyt wygórowane ceny. Zapadnięta twarz dostawcy skrzywiła się ze złości. W końcu naskoczył na Marię, kiedy po raz kolejny coś mu zarzuciła.
– Za kogo ty się właściwie uważasz? Jak będziesz marudzić, to nic nie dostaniesz i możesz tu gnić, zostać w Wimpfen!
Maria pogłaskała sakiewkę przy swoim pasku.
– Szkoda by było tych ślicznych monet, które twój pan z chęcią by zagarnął.
– Pan Schäfflein ma dość pieniędzy. Nie potrzebuje twoich paru groszy.
Długi Hans uczynił gest, jakby za nic w świecie nie chciał pójść Marii na rękę, i nakazał spakować towary. Jego wzrok powędrował jednak do jej sakiewki, gdzie kusząco dzwoniły miedziaki. Jeśli przegapi taką okazję, pan Schäfflein narobi wrzasku i obetnie mu udziały w innych transakcjach. Westchnął więc i ostatecznie dał za wygraną.
– Niech będzie. Zgoda. Ale za tę beczkę wina zapłacisz mi dwa najprawdziwsze talary.
– Zgoda, ale tylko jeśli w środku jest dobre wino, a nie jakiś cienkusz. Maria podeszła do przechylonej beczki, wyjęła zatyczkę i powąchała.
Kiedy jeden z knechtów podstawił kubek i dał jej spróbować, kiwnęła głową z uznaniem. Najwyraźniej wino pochodziło z ojczyzny Schäffleina, a ta znana była z doskonałego gatunku winorośli.
– Zatem dwa talary za wino, ale w zamian za to zgodzisz się na moją cenę za tamtą belę sukna – oznajmiła Długiemu Hansowi.
Ten zrozpaczony pokręcił głową.
– Dodaj po fenigu za łokieć, inaczej nie będę mógł ci jej sprzedać. Mój pan mnie zabije, gdy zobaczy, jak dałem wystawić się do wiatru.
Maria pokiwała z uśmiechem głową. Teraz, kiedy już wiedzieli, czego wzajemnie mogą od siebie oczekiwać, szybko dobiją targu w sprawie pozostałych towarów: rzemyków, guzików, igieł i noży. Na koniec Maria kupiła jeszcze trochę twardego sera, suszonej kiełbasy i szynki, które można było wozić miesiącami; do tego dwie beczułki peklowanych śledzi, ponieważ żołnierze zawsze ucieszą się z odmiany w codziennej racji wojskowej. Kiedy zebrała wszystko i zajrzała do sakiewki, stwierdziła, że wydała mniej pieniędzy, niż zamierzała, toteż z nieco większą nadzieją pomyślała o przyszłości.
Dwa dni później rycerz Henryk zadął w róg, nawołując do wymarszu. Nie miał więcej wojska niż swego czasu Michał. Ponad pięćdziesięciu jego wojaków było szlachcicami, którym towarzyszyła niewielka świta. Także Henryk miał do swojej dyspozycji jedynie giermka Anzelma oraz czterech jeźdźców poleconych przez opata. W przeciwieństwie do większości oddziału on i jego ludzie byli jednak dobrze uzbrojeni. Znajdujący się pod jego dowództwem rycerze byli głównie pogrobowcami bez prawa do spadku po ojcach. Ich własnością pozostawały jedynie miecz i zbroja, zaś ich konie nie przypominały zanadto bitewnych rumaków – wyglądały raczej tak, jakby je uratowano przed zaszlachtowaniem.
Rycerz Henryk objął wzrokiem swój oddział i pokręcił głową.
– Znowu ta biedota, która sama nie ma co jeść, musi wyjmować dla cesarza kasztany z ognia – zwierzył się Czarnej Ewie. – Wielcy panowie siedzą w zamkach i utrzymują Zygmunta. Widzisz tu może barwy Leiningenów czy Hohenlohenów? Nie martwi ich, że płoną całe Czechy. Najważniejsze, że wojna nie tknie ich posiadłości. Przy tym na przykład palatyn Ludwik czy Ulryk Wirtemberski, synowie raczej wściekłego niż „łagodnego” Eberharda, jak się go nazywa, sami byliby w stanie zmobilizować dosyć żołnierzy, żeby raz na zawsze ukrócić swawole tych husytów i przegnać ich z powrotem do ich nor.
Maria przypomniała sobie swojego niegdysiejszego protektora, hrabiego Eberharda z Wirtembergii, który od wielu lat spoczywał już w ziemi. Czy wziąłby udział w tej wojnie? Pewnie nie, tak jak inni lokalni niemieccy książęta oficjalnie podporządkowani cesarzowi. Słowa rycerza Henryka zabrzmiały gorzko i oskarżycielsko, jakby obwiniał wielkich panów Rzeszy, że nie poświęcają się sprawie Zygmunta tak, jak można by tego od nich oczekiwać. Podobnie jak wielu, on również był zdania, że tak potężne mocarstwo, jak Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego, dawno powinno było stłumić takie lokalne powstanie, jak rozruchy w Czechach. Wszystko jednak wskazywało na to, że Zygmunt może liczyć jedynie na pogrobowców wolnych rycerzy oraz na pomoc opactw bezpośrednio zależnych od Rzeszy i cesarza, a tego Maria nie uznała wcale za dobry znak.
Najwyraźniej wątpliwości te były widoczne na jej twarzy, ponieważ Czarna Ewa postukała ją w ramię uchwytem bicza.
– Za późno teraz na obawy, Mario. A może chcesz zawrócić i sprzedawać towar na jarmarkach? Powiem ci tylko, że tam dostaniesz tańsze i lepsze rzeczy.
Maria odwróciła się do niej i energicznie potrząsnęła głową.
– Nie boję się i nie opuszczę tego oddziału.
– Cieszy mnie to. Poza tym Hettenheim jest dobrym i przede wszystkim rozważnym przywódcą. Nie wpada w jakieś śmieszne zasadzki husytów, jak zrobił to zeszłej jesieni Heribald von Seibelstorff.
Wypowiedź Ewy ubodła Marię w dwójnasób. Po pierwsze, markietanka wspomniała nieudaną wyprawę Seibelstrorffa, na której miał polec Michał, po drugie nazwała rycerza Henryka nazwiskiem, na dźwięk którego Maria dostawała gęsiej skórki.
– Jak nazwałaś naszego dowódcę? Hettenheim?
– Tak, to Henryk von Hettenheim z frankońskiego odłamu tego rodu. Pewnie słyszałaś o jego kuzynie Falku, który zdobył sławę w Palatynacie. Nie wspominaj jednak o nim, proszę, w obecności rycerza Henryka, gdyż obaj panowie się nienawidzą – Czarna Ewa pokiwała głową na potwierdzenie swoich słów i pognała konie, żeby dołączyć do powoli ruszającego pochodu. Zmierzali w kierunku promu. Pierwsi rycerze i jeźdźcy pokonywali już na nim rzekę Neckar.
Maria czuła, że stara markietanka ma jeszcze sporo do opowiedzenia, ale na razie nie było czasu na wypytywanie jej, musiała więc poskromić swoją ciekawość. Wdrapała się na kozioł, ułożyła sobie Trudi na kolanach tak, by dziewczynka nie mogła spaść, i ruszyła za wozem Czarnej Ewy. Nad rzeką musiała czekać, aż prom przewiezie kolejną grupę jeźdźców i piechoty, mogła więc spokojnie przemyśleć nowiny. Rycerz Henryk i jego krewny Falko nie byli przyjaciółmi. Musiała to sobie zapamiętać, nawet jeśli nie wiedziała, czy kiedykolwiek jej się to przyda.
Kiedy przyszła kolej na trzy wozy z ładunkami, które mógł zabrać rycerz Henryk, słońce stało już wysoko nad drzewami i powoli zaczynało się ocieplać. Pierwsze pojazdy zostały bez problemów przetransportowane rzeką. Tymczasem krnąbrne woły Marii bały się promu, który przy każdym ruchu chwiał się niebezpiecznie w dół i w górę. Dopiero gdy Michaś zszedł z kozła i ciągnąc za sznurek przywiązany do kółek w ich nozdrzach, wprowadził zwierzęta na kolebiące się bale, udało się przetransportować na prom mocno wyładowany wóz. Kiedy ustawiono bydlęta głowami w kierunku dziobu, przyszła kolej na Czarną Ewę. Starsza markietanka specjalnie dała Marii pierwszeństwa, żeby nie musieć stać ze swoim lekkim wozem na kołyszącej się tratwie, zanim przestraszone woły nie zostaną uspokojone. Po dopłynięciu na drugi brzeg przewoźnik niecierpliwie zaczął przeganiać Marię z promu, ale zwinnie złapał monetę, którą mu rzuciła, i się jej ukłonił.
– Życzę pomyślnej podróży i wielu łupów na wojnie! – krzyknął za nią, po czym odepchnął prom od brzegu, żeby przewieźć następnych. Gdy jej wóz toczył się już wzdłuż rzeki dróżką, która następnie stromym zakrętem kierowała się w górę, Michaś sprawnym ruchem małpy wdrapał się na kozioł.
– Nie powinieneś tak robić, to zbyt niebezpieczne – skarciła chłopca Maria. – Co będzie, jeśli się poślizgniesz i wpadniesz pod koła?
Michaś uśmiechnął do niej zawadiacko, jakby chciał jej powiedzieć, że nic takiego się nie stanie. W pierwszych dniach podróży ogarnął go smutek z powodu rozstania z rodzicami i rodzeństwem, z powodu przymusowej wyprawy w nieznane. Teraz jednak na widok każdego rycerza oczy mu błyszczały. Kiedy tylko mógł, biegł do nich, żeby wysłuchiwać ich opowieści. Nie zaniedbywał jednocześnie swoich obowiązków, toteż Maria pobłażliwie traktowała jego częstą nieobecność.
Czoło pochodu posuwało się dalej, podczas gdy przeprawa przez rzekę nadal trwała. Maria zaczęła się obawiać, że rycerz Henryk straci kontrolę nad wojskiem, ale w ciągu następnych godzin przekonała się, że była w błędzie. Po przeprawie dowódca na nowo ustawił oddziały, a z piechoty uczynił straż tylną. Nie dlatego, by w samym środku Rzeszy groziło im jakieś niebezpieczeństwo, ale by pod ręką znajdowali się mężczyźni, którzy szybko poradzą sobie z grzęznącymi w błocie wozami. Po południu wysłał posłańców, żeby kazali w miejscu planowanego popasu przygotować jedzenie, siano i wodę. Na obozowisko wybrał Meiersdorf, należący do pewnego rycerza, który zobowiązał się wobec cesarza, że będzie żywił innych szlachciców wraz ze świtą i knechtami. W ten sposób można było oszczędzić zapasów. Także następne noce wojsko spędzało w pobliżu zamków lub klasztorów, zaś ich gospodarze sowicie je zaopatrywali.
Na początku pochód wdrapywał się po zboczach Jagsttalu, by potem przejść przez Dörrbach i Mergentheim do Taubergrundu i wreszcie, pokonując Steinsfeld i Oberdachstetten, skierować się na Ansbach. Maria wykorzystywała długie godziny marszu na doskonalenie umiejętności powożenia. Wieczorami zaś przysłuchiwała się opowieściom pozostałych markietanek, które wymieniały się doświadczeniami i wspominały inne wyprawy. W ten sposób dowiedziała się na temat swojego nowego zajęcia dużo więcej, niż mogłaby sobie wyobrazić. Bycie handlarką w czasie wojny było czymś zupełnie jej nieznanym. Jako wędrowna nierządnica musiała jedynie przemieszczać się od jednego jarmarku do drugiego. Jak do tej pory, nic jeszcze nie sprzedała, ponieważ żołnierze przed wymarszem zaopatrzyli się w Wimpfen i nie mieli powodów, żeby narzekać na złe wyżywienie. Także dziwki wojskowe nie zarabiały wiele, gdyż po długich godzinach marszu mężczyźni byli zbyt zmęczeni, żeby myśleć o kobietach. Marię dziwiło, że rycerz Henryk tak bardzo popędza oddziały, kiedy jednak wspomniała o tym Czarnej Ewie, stara markietanka zaśmiała się w głos.
– Powinnaś się cieszyć! Kiedy chłopcy przyzwyczają się do dziarskiego marszu, wytrzymają nie tylko jakieś potyczki, ale także szybki odwrót. Podobno husyci są naprawdę zwinnymi przeciwnikami.
Na razie Maria zajmowała się tym, co miała zamiar robić w Norymberdze. Nie przyszła jej do głowy myśl, że sama musiałaby wyruszyć na wojnę. Święcie wierzyła, że w obozie cesarza znajdzie kogoś, kto opowie jej historię Michała. Nagle uzmysłowiła sobie, że obrana przez nią droga wiedzie ją w sam środek czeskiego powstania, gdzie toczone będą potyczki lub nawet większe bitwy, i ogarnęła ją niepewność. Jej poświęcenie miało związek z żywym człowiekiem, a nie martwym. Przynajmniej w pierwszych dniach po otrzymaniu wiadomości o śmierci Michała myśl o tym, że to nieprawda, dodawała Marii sił i właściwie nadal tak było. Ponosiła odpowiedzialność za Trudi – która także przecież była dziedzictwem Michała – i za Michasia, syna swojej najlepszej przyjaciółki. Jeśli coś by mu się przytrafiło, nigdy więcej nie mogłaby spojrzeć Hiltrud w oczy, bez Trudi zaś życie Marii także straciłoby sens.
Ciągle nękały ją wątpliwości, tymczasem wieczorem rycerz Henryk dał rozkaz postoju. Zatrzymała wóz, zaopatrzyła się w świeżą wodę, a Michaś zajął się wołami. Potem razem z Trudi przysiadła się do ogniska i do pozostałych markietanek, żeby wspólnie z nimi przygotować kolację. Znowu smażyły naleśniki, toteż wkrótce niektórzy żołnierze, a wśród nich również giermek rycerza Henryka, Anzelm, zaczęli kręcić się wokół, wietrząc smakowite wonie. Ewa rozpoznała mężczyzn, którzy w Wimpfen pomogli jej wyciągnąć wóz z błota, i skinęła na nich, żeby podeszli.
– Hej, chłopcy! Jak macie ochotę na naleśnika, to chodźcie tu i częstujcie się. Dziś jeszcze są za darmo.
Żołnierzy nie trzeba było do tego namawiać. Zanim słońce zdążyło zniżyć się na szerokość kciuka, już oblizywali tłuszcz z palców, robiąc do Ody, Teresy i przede wszystkim do Marii słodkie oczy. Czarna Ewa obserwowała ich przez chwilę, po czym położyła Anzelmowi na ramieniu swoją wygiętą i sękatą dłoń.
– Chyba mnie nie zdradzisz, kochany? – Wywołała tą uwagą salwę śmiechu, która zwabiła również rycerza Henryka. Dowódca ujrzał naleśniki i łakomie oblizał sobie usta.
– Ale pysznie pachną. Lepszych nawet moja mama nie usmaży...
– Wydaje mi się, że został jeszcze jeden, zupełnie jakby na kogoś czekał. – Czarna Ewa z zadowoleniem podała rycerzowi ostatni naleśnik.
Maria odczekała, aż Henryk zje do końca, po czym zaciekawiona pochyliła się w jego stronę.
– Ile jeszcze czasu minie, zanim dojdziemy do Norymbergi?
– Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem i będziemy szli tak samo szybko jak do tej pory, dotrzemy tam piątego dnia marszu.
W drodze do Czech
Z trudem dało się wytrzymać hałas, jaki robili ludzie zgromadzeni wokół placu turniejowego. Maria najchętniej zakryłaby sobie uszy. Nie mogła jednak, bo trzymała na rękach Trudi, chociaż i tak istniało niebezpieczeństwo, że masy ludzi zgniotą dziewczynkę. Kilku knechtów z Norymbergi właśnie próbowało zepchnąć na bok Marię i Czarną Ewę, żeby dostać się do pierwszego rzędu na widowni. Wściekła Maria wrzasnęła na jednego z nich, a kiedy to nic nie pomogło, bez namysłu oparła się o niego, a wtedy została wypchnięta naprzód. Sznur oddzielający teren przewidziany dla widzów z ludu od placu pojedynkowego naprężył się, a pale, do których go przymocowano, zostały niemalże wyrwane z ziemi. Natychmiast kilku odpowiedzialnych za porządek knechtów podbiegło w ich kierunku i pałkami zaczęli spychać ich do tyłu.
W tym momencie Maria pozazdrościła Michasiowi. Ten bowiem, z innymi chłopcami, siedział wśród gałęzi prastarego buka na krawędzi widowni. Dokładnie widział cały plac, a w dodatku gęsty dach z liści chronił go przed prażącymi promieniami słońca. Podniosła Trudi ponad głowę, żeby nic się jej nie stało, ale utrzymała się w pierwszym rzędzie. Czarnej Ewie także udało się pozostać obok, w smutnym uśmiechu wyszczerzyła więc resztki uzębienia.
– Rozumiem, że cesarz chce zrobić przedstawienie dla mieszkańców Norymbergi i zaprezentować hardość i odwagę rycerzy zmobilizowanych w końcu do obrony mieszkańców, ale musiał to zorganizować akurat na tych łąkach, gdzie każda niedorajda i pierwsza lepsza służąca mogą przybiec, żeby sobie pooglądać?
Maria popatrzyła na okazałą trybunę, przystrojoną kolorowymi proporcami, gdzie właśnie cesarz zajął swoje miejsce. Rozpięto nad nią duże lniane zadaszenia, żeby ochronić przed słońcem Zygmunta i jego ludzi. Teraz, pod koniec lipca, żar słoneczny niemal kapał z idealnie bezchmurnego nieba. Powietrze stało nieporuszone nawet najmniejszym wiatrem, wkrótce po całym ciele Marii skapywał więc pot, zaś język leżał w jej ustach niczym wysuszony kawałek skóry. Również Trudi zaczęła kwilić z pragnienia. Maria najchętniej pobiegłaby do wzniesionych niedaleko za placem bud, gdzie sprzedawano wino, piwo oraz świeżą wodę źródlaną. Żeby się jednak tam dostać, musiałaby zrezygnować ze swojego miejsca i z całego turnieju zobaczyłaby jedynie zakończone proporczykiem ostrza lanc rycerzy, zanim by je opuścili, żeby konno ruszyć na przeciwnika. Nie tylko hałas i upał drażniły Marię. Kobieta obok odrażająco śmierdziała rybą i bezustannie pierdziała, a stojącemu za nią mężczyźnie również przydałaby się porządna kąpiel z dużą ilością mydła popiołowego. Ciągle drapał się po wszystkich możliwych częściach ciała, przy tym często w okolicach rozporka, gdzie chyba szczególnie go swędziało. Maria z przerażeniem myślała o robactwie, jakie musiał roznosić, i postanowiła, że jeszcze tego samego wieczoru siebie i Trudi podda kuracji przeciw wszom.
Jej wzrok ponownie powędrował w stronę trybuny. Z zazdrością obserwowała, jak cesarz kazał sobie ponownie napełnić puchar winem. Patrzyła na damy dworu, ich kosztowne szaty z jedwabiu i tafty oraz różnokształtne nakrycia głowy, z których zwisały barwne welony. W rękach trzymały fantazyjnie zdobione wachlarze i ochładzały się nimi. Panowie byli ubrani z równym przepychem, choć nieco mniej jaskrawo. Była tam przede wszystkim stateczna szlachta, ponieważ żaden z rycerzy mogących walczyć nie chciał przegapić szansy zabłyśnięcia przed cesarzem.
– Niech ci panowie lepiej udowadniają swoją odwagę przed husytami – dopiero gdy kobieta od ryb oburzona popatrzyła na Marię, ta zorientowała się, że głośno wypowiedziała swoje myśli.
– Bardzo się cieszę, że cesarz z dworem przebywa w Norymberdze i zapewnia nam ochronę i bezpieczeństwo – głośno powiedziała handlarka, a stojący dokoła gorliwie jej przytaknęli. Maria nie chciała prowokować kłótni, szybko przełknęła więc złośliwości, które miała na końcu języka. Mieszkańcom Norymbergi bardziej zależało na ich mieście niż na Rzeszy. Póki mogli bezpiecznie czuć się pod ochroną cesarza, póty nie przejmowali się, że hordy husyckich rabusiów plądrowały Saksonię lub Austrię.
Kupcom, którzy najbardziej odczuwali stratę kontaktów handlowych w plądrowanych krajach, obecność cesarskiego wojska była podwójnie na rękę, ponieważ poza gwarancją bezpieczeństwa stanowiła także obietnicę dobrych interesów. Zwykli żołnierze nie mogli wchodzić do miasta, dlatego norymberscy sutenerzy postawili namioty niedaleko obozowiska i przyprowadzili tam wiele swoich dziewcząt. Miejscowych nie interesowało, że w ten sposób w dwójnasób pozbawiano zarobków markietanki i dziwki, ponieważ później, w czasie marszu, kobiety te nie będą mogły zarobić porządnych pieniędzy, jeśli żołnierze już teraz wydadzą wszystko na wino i miejscowe nierządnice. Maria złościła się z tego powodu, choć nie sprawiało jej kłopotu sprzedawanie towarów na kredyt. Tymczasem innym markietankom pozostała nadzieja, że żołnierze zdobędą dosyć łupów, by spłacić swoje długi.
Głośne fanfary wyrwały Marię z zamyślenia. Spojrzała przed siebie i zobaczyła, jak herold cesarski ubrany w tunikę ozdobioną herbami wychodzi na tor jeździecki, żeby zapowiedzieć pierwszy pojedynek. W zawodach miało wziąć udział więcej niż pięciuset rycerzy, toteż najpierw zorganizowano walkę w oddziałach, a dopiero kiedy szeregi uczestników znacznie się przerzedzą, ci, którzy jeszcze siedzą w siodle, będą pojedynkować się między sobą, co wyłoni spośród nich zwycięzcę. Maria próbowała wypatrzyć w pierwszych obu zespołach Henryka von Hettenheima i Heriberta von Seibelstorffa, zamiast tego jednak ze znanych jej osób znalazła Falko von Hettenheima.
Falko kazał pewnemu norymberskiemu płatnerzowi sporządzić zbroję specjalnie na turniej, toteż można go było rozpoznać jedynie dzięki proporczykowi z herbem, niebieskiej tarczy przedzielonej złotą falowaną linią ze srebrnym gryfem i złamanym ostrzem Saracenów. Wyglądał bardzo okazale, a widzowie, którzy słyszeli o jego rzekomych zwycięstwach w walkach z husytami, na jego widok wydali okrzyk radości. Maria najchętniej by splunęła.
– Rycerz Falko na pewno wygra! – krzyknął mężczyzna, który wepchnął się między nią a handlarkę ryb.
Maria uśmiechnęła się z pogardą.
– Nie stawiałabym na niego!
Mężczyzna wyszczerzył swoje żółte zęby w aroganckim uśmieszku.
– Co ty możesz wiedzieć o rycerzach. Ja z kolei... – przerwał, bo właśnie obie grupy zawodników ruszyły do boju.
Ziemia zadudniła pod kopytami okazałych ogierów. Brzęk metalowych zbroi rozbrzmiał tak donośnie, że Marię zaczęły boleć uszy. Widziała, jak rycerze jadą prosto na siebie, i słyszała tępe lance uderzające o tarcze i zbroje. Uderzane konie rżały, mężczyźni wrzeszczeli z wściekłości i bólu. Przez kilka chwil widać było jedynie wirujące kłęby dymu, z których co rusz wyfruwała broń i pojedyncze części zbroi. Kiedy pozostali w siodłach rycerze dotarli na koniec toru, kurz opadł, ale nie było widać nikogo oprócz giermków i knechtów, którzy biegli w kierunku leżących albo łapali konie bez jeźdźców i odprowadzali na stronę.
– Falko von Hettenheim zrzucił swojego przeciwnika z siodła – stwierdził ktoś triumfująco.
– Och, jak chcesz, możesz przecież na niego postawić! – Maria skrzywiła usta.
Ten sam mężczyzna, co zaczepił ją przed chwilą, popatrzył na nią, jakby była szczególnie apetycznym kąskiem mięsa, po czym oblizał sobie usta.
– Tak też zrobię! Jeśli rycerz Falko wygra turniej, pozwolisz mi na przyjemną godzinkę w krzakach.
Maria najchętniej strzeliłaby mu w jego roześmianą twarz, ale jedynie uśmiechnęła się z politowaniem. Gdyby jej życzenia mogły stać się rzeczywistością, Falko von Hettenheim leżałby na piachu z całą tą swoją pychą. Swawolnie odrzuciła głowę do tyłu.
– Co ty stawiasz?
– Pięć szylingów!
– Co? Nie jestem dla ciebie więcej warta? To chyba nic nie będzie z naszego zakładu.
Odwróciła się z pogardą i popatrzyła na kolejne grupy zawodników. Z powodu dużej liczby uczestników na początek miało się odbyć dziesięć etapów, w czasie których za każdym razem walczyło ze sobą ponad pięćdziesięciu rycerzy. Zwycięzcy wyłonieni z tych spotkań tak długo zmagali się ze sobą, znów walcząc w grupach, aż pozostała garstka. Najszlachetniejsi pośród nich wyszli na plac boju jako pierwsi, a każdą kolejną grupę tworzyli coraz mniej znaczący zawodnicy, aby najwyżsi rangą mogli odpocząć nieco przed kolejnym starciem, ostatni nie mieli zaś prawie w ogóle czasu, by otrzeć pot z czoła.
W drugiej grupie zawodników Maria spostrzegła swoich przyjaciół: Henryka von Hettenheima i Heriberta von Seibelstorffa. Rycerz Henryk był uzbrojony zdecydowanie mniej kosztownie niż jego kuzyn, a młody Seibelstorff przypiął jedynie dodatkową osłonę na piersiach. Obaj byli wyraźnie nastawieni na zwycięstwo i gdy ich przeciwnicy wypadali z siodeł, oni opuszczali pole bitwy bez jednego zadrapania.
Słońce wzeszło nad horyzont, widzowie dyszeli w upale. Nawet cesarz kazał się wachlować, popijając chłodzone nadreńskie wino. By także prosty lud mógł się nim delektować, po pięciu rundach ogłoszono przerwę, kiedy to zmyślni norymberscy szynkarze sprzedawali wino i piwo. Ponieważ ludzie stali ciasno obok siebie, jeden drugiemu podawał pieniądze i naczynia. Nic dziwnego, że w takich warunkach kilka monet znikło bez śladu, a niejeden kubek wina dotarł do nabywcy prawie pusty.
Maria zamówiła dzban z piwem. Wprawdzie smakowało gorzko, ale gasiło pragnienie. Potem zastanowiła się, co dać Trudi do picia. Szukając jakiegoś sprzedawcy wody, w sporej odległości od siebie spostrzegła kalekę z drewnianą nogą, który usiadł na trawie w pierwszym rzędzie i ponurym wzrokiem spoglądał na rycerzy. Wydał się jej znajomy, ze zdumieniem popatrzyła więc ponownie. Czy to mógł być Timo? Dowódca żołnierzy Michała?
Nie namyślając się długo, pochyliła głowę i przeszła pod liną, po czym pośpieszyła w stronę nieznajomego. Jeden z pilnujących porządku pobiegł za nią, żeby zagonić ją z powrotem na widownię, ale inny go powstrzymał.
– Przecież jest przerwa, Kunz. Możesz złapać tę babę, jeśli nie wróci przed rozpoczęciem następnej rundy.
Tymczasem Maria podbiegła do kaleki i uczyniła znak krzyża. To rzeczywiście był Timo. Siedział na trawie bez jednej nogi, z wychudłą twarzą. Nie zwrócił na nią uwagi, szarpnęła go więc za ramię. Odwrócił się zezłoszczony i już chciał na nią nawrzeszczeć, ale odebrało mu mowę.
– Pani Maria? Na wszystkich świętych, czy to naprawdę wy?
– Tak, to ja, ale odpuść sobie panią. Uchodzę tu za markietankę – szepnęła mu do ucha.
– Co was tu przygnało, skąd to przebranie? Przecież to nie przystoi damie z wyższych sfer.
– Po co mi być damą z wyższych sfer, kiedy nie mam Michała? Postanowiłam odszukać męża, ponieważ nie wierzę, że umarł.
– Ja także nie mogę powiedzieć, co się z nim stało, ponieważ nikt go nie widział ani żywego, ani martwego – Timo niemalże warknął, zupełnie jakby żarzyła się w nim wściekłość niemożliwa do ugaszenia.
– Timo, musisz opowiedzieć mi wszystko, co się wtedy wydarzyło – Maria nadstawiła uszu.
Timo opuścił głowę z konsternacją.
– Niestety niewiele wiem, ponieważ raniono mnie już w pierwszej bitwie i musiałem zostać w Norymberdze, gdy rycerz Michał w towarzystwie Heribalda von Seibelstorffa wyruszył przeciwko Czechom. To, co tam się stało, znam jedynie z plotek.
– Czego się dowiedziałeś? – naciskała Maria.
Timo nie odpowiedział, bo nagle spostrzegł podobieństwo między Trudi i matką, zdziwiony wlepił więc wzrok w dziewczynkę.
– W końcu urodziliście jednak, pani, dziecko mojego pana?
Maria przytaknęła.
– Trudi jest jednym z powodów, dla którego musiałam się przebrać za markietankę. Ponieważ Michała mianowano wolnym rycerzem Rzeszy i uznano, że nie żyje, chciano odebrać mi córkę i oddać na wychowanie na dwór palatyna. Ja natomiast miałam wyjść za jakiegoś kupczynę, u którego pan Ludwik narobił sobie długów.
– W takim razie wielcy możnowładcy srogo się zawiodą! – Timo świetnie pamiętał silną wolę i energię swojej pani, wyszczerzył więc z zadowoleniem zęby. Już w Konstancji pracował przecież dla Michała i widział, jak jego późniejsza pani na przekór cesarzowi wymusiła na nim swoją zemstę.
– Opowiedz mi o Michale! – poprosiła.
– Tak, ale nie tutaj, gdzie wkrótce nie będziemy słyszeć własnych słów.
Timo wskazał na rycerzy szykujących się do następnej rundy i poprosił Marię, żeby pomogła mu wstać i przytrzymała w górze linę. Przeszli pod nią, ale sprowokowali tym porządkowych, którzy musieli przygotować teren dla rycerzy. Dwaj odziani w kolorowe uniformy wojenne strażnicy porządku podbiegli do nich i groźnie podnieśli swoje pałki.
– Odejdźcie stąd, ludziska!
Timo chciał iść szybciej, ale utknął w dziurze kijem przywiązanym do swojego kikuta i upadł. Maria odstawiła Trudi, żeby pomóc mu się podnieść. Jeden z porządkowych zamachnął się na nią, kiedy mała podbiegła do niego i krzyknęła:
– Nic nie robić!
– Pomóż kobiecie podnieść kalekę, żeby mogli szybciej odejść. Czy może chcesz uderzyć dziecko? – krzyknął jeden z widzów.
Porządkowy burknął coś ponuro pod nosem, ale podniósł Timo i pchnął go tak silnie, że pozostali widzowie musieli go zatrzymać i złapać.
– Teraz uciekajcie albo każę was wtrącić do lochów w wieży!
– Przecież już idziemy – rzekła Maria, po czym przeszła z Timo między ustawiającymi się na pozycjach rycerzami. Przeszli obok namiotów, gdzie opatrywano rannych, po czym musieli przeciskać się między końmi i wrzeszczącymi koniuszymi. Maria tak była zajęta omijaniem końskich kopyt, że nie zauważyła Falko von Hettenheima obserwującego ją w napięciu.
Rycerz natychmiast ją rozpoznał i nie spuszczał jej z oczu. Nie dawniej jak przed kilkoma dniami dotarł do niego list od żony, który kazała napisać swojemu spowiednikowi. Oprócz nowin o nadziei na urodzenie wyczekiwanego spadkobiercy przekazała mu także, że żona poległego rycerza Michała Adlera urodziła po jego śmierci córeczkę. Kiedy teraz Falko ujrzał, że Maria z dzieckiem i byłym knechtem Michała przechodzą obok, jego podejrzenia ustąpiły miejsca pewności. W duchu porównał ją z nędznymi służącymi, którymi musiał się zadawalać w Norymberdze, i stwierdził, że po porodzie Maria Adlerowa wydała mu się piękniejsza niż wówczas w Rheinsobern. Jego podbrzusze zareagowało na to porównanie bolesnym skurczem. Musiał się powstrzymywać, żeby nie zerwać się z miejsca i nie zaciągnąć jej do namiotu. Najpierw chciał jednak wygrać turniej, potem weźmie ją sobie na noc. Już nie mogła mu uciec!
Timo poprowadził Marię wzdłuż wydm na brzegu rzeki Pegnitz, aż krzyki i hałasy z placu turniejowego stały się przytłumione. Wtedy złapał ją za ręce.
– Jestem taki szczęśliwy, że was widzę, pani, że już nie wspomnę o dziecku! Rycerz Michał szalałby z radości, gdyby mógł dożyć narodzin małej.
– Nie wierzę w jego śmierć! Często widzę go w snach i przeczucie mi podpowiada, że jeszcze żyje.
– Niech Bóg da! Po tak długim czasie nie mam wielkiej nadziei – Timo westchnął i oblizał wargi. – Gardło mnie bardzo drapie, pani. Nie wiem, czy słowa będą z niego wychodzić takie, jakie chciałbym, by wychodziły.
Maria wstała i rozejrzała się dokoła. W odległości pięćdziesięciu kroków od nich, w cieniu okazałej sosny jeden z szynkarzy postawił beczkę i właśnie napełniał dzbany swoich służących roznoszących napoje wśród widzów.
– Zostań z wujkiem – powiedziała do córki i pobiegła przed siebie.
Trudi nadąsała się i odsunęła się na kilka kroków od Timo, ponieważ jednonogi nieznajomy ze szramami na twarzy wydał jej się podejrzany. Dopóki jednak mama nie wróciła z dwoma dzbanami i trzema kubkami, dziewczynka pozostała grzecznie na miejscu. Maria napełniła dla niej jedno naczynie wodą, po czym rozrzedziła swoje wino i podała knechtowi kubek z czystym trunkiem, choć ten machnął przecząco ręką. Wtedy przysiadła na skąpanych w słońcu kamieniach w połowie przykrytych półcieniem gałęzi.
– No, wypij łyk i opowiadaj wszystko, co wiesz.
Timo jednym haustem opróżnił kubek, zadowolony wytarł sobie usta i zlizał krople z brody. Potem zaczął opowiadać rozwlekle. Na początku Maria nie dowiedziała się więcej, niż już wiedziała, z zainteresowaniem podniosła jednak głowę, kiedy Timo wspomniał o Wiggo – giermku Michała.
– Możesz mi powiedzieć, gdzie znajdę tego chłopaka? Jeśli brał udział w decydującej bitwie, powinien wiedzieć, co się stało z moim mężem.
Timo machnął ze złością ręką.
– Też tak myślałem i wziąłem go na spowiedź, kiedy przyjechał z wojskiem do Norymbergi. Najpierw nie bardzo chciał mówić, a później przyznał, że nie brał udziału w ostatniej potyczce Michała, bo wdał się w jakieś interesy z kilkoma żołnierzami i w ogóle nie poszedł z wojskiem. Słyszał jedynie, że dwóch ocalałych rycerzy, Falko von Hettenheim i Gunter von Losen, wrócili tylko z dwoma żołnierzami, po czym ogarnięci paniką krzyczeli na Heribalda von Seibelstorffa, dowódcę oddziału, żeby natychmiast szykować się do odwrotu.
Maria podniosła głowę.
– Poza tymi dwoma rycerzami nie ma innych świadków ostatnich godzin Michała?
Timo napełnił ponownie kubek, wypił łyk i pokręcił głową.
– Zapomniałaś, pani, o ocalałych z zasadzki żołnierzach. W końcu też chciałem się dowiedzieć, co stało się z moim panem, postanowiłem więc ich poszukać. Minął jakiś czas, nim dopadłem jednego z nich. Poza tym poświęciłem większą część moich pieniędzy, żeby go spić i przesłuchać. To, co mi opowiedział, wydało mi się bardzo dziwne. Mówił, że w ogóle nie było powodu do nagłego odwrotu wojska, ponieważ Hettenheim i jego towarzysze przegonili do lasu owych kilku Czechów, z którymi walczyli. Przywódca grupy, rycerz Falko, zabronił jemu i innym zająć się poległymi. Rozkazał im natychmiast wrócić do obozu. On sam i ten drugi rycerz dołączyli dopiero po dłuższej chwili, a nie zrobiliby tego, gdyby istniało jakieś niebezpieczeństwo. Teraz najważniejsze: chłopak był pewny, że wasz mąż, pani, odniósł wprawdzie rany, ale ciągle żył, kiedy inni opuszczali pole bitwy. W czasie odwrotu usłyszał co nieco z rozmowy między Hettenheimem a Losenem. Obaj śmiali się z rycerza Michała, wyobrażając sobie, jaki koniec czeka go z rąk husytów.
– Zostawili go rannego, żeby husyci mogli go torturować na śmierć! – Maria zakryła twarz rękami.
Timo chwycił ją za ramiona i potrząsnął.
– Może to i prawda, ale przecież przegnali Czechów, a kto wie, czy ci zbóje później wrócili.
Maria popatrzyła na niego z nową nadzieją.
– Możliwe, że nie. Przynajmniej zdrajcy dali czas Michałowi, żeby opatrzył rany i uciekł do lasu. Wiesz, że on jest pomysłowy.
– Wiem, wiem – zgodził się Timo. – W niektórych częściach Czech ciągle jeszcze znajdują się grody i miasta, które pozostały wierne cesarzowi i do tej pory stawiały opór husytom. Może dotarł do takiego miejsca i jest bezpieczny.
Maria popatrzyła na niego z powątpiewaniem.
– Jeśli tak, to dlaczego nie przesłał mi żadnej wiadomości?
– Nie wyobrażam sobie, jak mógłby wysłać posłańca przez tereny opanowane przez powstańców, a jeśli sam wyruszy w drogę, ci, którzy mu pomogli, potraktują go jak ostatniego tchórza – Timo widział, że Maria dosłownie spija z ust jego słowa, biorąc je za dobrą monetę, podniósł więc ręce.
– Nie, nie, pani! Nie róbcie sobie niepotrzebnych nadziei. To wszystko tylko przypuszczenia, prawda? Bez pomocy wasz małżonek na pewno wykrwawił się na polu bitwy albo rzeczywiście wpadł w ręce wroga. Pozostaje nam jedynie modlitwa o to, że nie żył długo w czasie tortur.
– Jego wrogami są Hettenheim i ten... Wspomniałeś człowieka o nazwisku Losen.
– Gunter von Losen jest frankońskim rycerzem, który dołączył do nas w czasie marszu z Rheinsobern do Norymbergi, a potem od razu do Falko. Próbował poniżyć pana Michała, ale źle trafił. Że też akurat z nimi dwoma wasz mąż musiał pojechać na swoją ostatnią potyczkę!
Timo wypił resztę wina i pokazał na plac turniejowy, gdzie kontynuowano zawody.
– Jeśli chcemy jeszcze coś zobaczyć, powinnyśmy już wracać, pani.
Z powodu opowieści Timo Maria zupełnie zapomniała o turnieju. Jego słowa raczej wzmocniły jej nadzieje, niż ją rozczarowały, przede wszystkim znalazła powód, dla którego Michał nie mógł do niej wrócić. Jej mąż nie był tchórzem i nigdy nie zostawiłby na pastwę losu przyjaciół, którzy mu pomogli. Zdecydowanym ruchem odwróciła się do żołnierza.
– Czy wiesz, kiedy cesarz wreszcie wyruszy na husytów? U nas w obozie słychać tylko plotki.
– Nie wiem więcej niż wy, pani. Dlaczego pytacie?
– Dalej będę szukała Michała. Jeśli będzie trzeba, wyruszę nawet w głąb Czech, ale nie mogę pojechać tam sama.
Timo przeżegnał się ze strachu.
– Pani, wybijcie to sobie natychmiast z głowy! To zbyt niebezpieczne, bez względu na to, czy dołączycie do wojska, czy pójdziecie tam na pieszo i samotnie.
Maria potrząsnęła głową, aż rozwiązały się jej jasne warkocze i uderzyły ją po twarzy.
– Póki wierzę, że Michał żyje, zrobię wszystko, by go odnaleźć.
– O tym porozmawiamy później. Teraz lepiej obejrzyjmy turniej. Jeśli chcecie, możemy po drodze wziąć jeszcze jeden dzban tego wyśmienitego wina. – Widać było, że Timo się zastanawiał, jak odwieść Marię od jej niebezpiecznego planu, toteż odetchnął z ulgą, kiedy potaknęła na zgodę. Pomyślał, że może nie mówiła poważnie o tej podróży do Czech.
Maria kazała napełnić dzbany winem i wodą, po czym z Timo i Trudi wróciła na turniej. Szeregi rycerzy zdążyły się już mocno przerzedzić. Wielu rannych i pokonanych leżało w namiotach, gdzie felczerze opatrywali im rany i złamania, zaś leżąca na brzegu placu turniejowego padlina końska bardziej niż cokolwiek innego świadczyła o zawziętości zawodników. Maria uważała, że dziwny to sposób przygotowywania wojowników do wojny. Zbyt wielu zostało rannych, a jeśli cesarz zamierzał czekać, aż znowu będą zdolni do walki, długo jeszcze nie będzie mógł ogłosić wymarszu.
Akurat była przerwa, Maria i Timo, pod surowym spojrzeniem porządkowych, przebiegli więc przez pole walki i usiedli po drugiej stronie na trawie obok innych widzów, którzy wspaniałomyślnie ustąpili im miejsca. Kiedy Maria wzięła Trudi na kolana i rozejrzała się wokół, spostrzegła, że obok stał mężczyzna, który wcześniej tak zawzięcie kibicował Falko von Hettenheimowi. Jego szeroka twarz tryskała radością i potem, pewnie też z powodu dużych ilości spożywanego wina. Uśmiechał się do niego lubieżnie.
– Poluzuj już spódnice, kobieto. W turnieju zostało ośmiu rycerzy, a pośród nich pan Falko. Jeśli wygra, to się zabawimy.
– Marzenia ściętej głowy! Mówiłam ci przecież, że z tymi swoimi złamanymi szylingami możesz iść do tanich dziwek.
– Stawiam dziesięć guldenów na rycerza Falko!
Mężczyzna był najwyraźniej przekonany, że Hettenheim wygra. Maria zmierzyła go cynicznym wzrokiem i wyciągnęła dłoń.
– Że niby masz dziesięć guldenów? Uwierzę, jak zobaczę.
Twarz mężczyzny stała się czerwona, ale po chwili wyjął spod kubraka skórzaną sakiewkę i położył Marii na rękę po jedynym dziesięć guldenów. Zanim znowu je zabrał, Czarna Ewa chwyciła monety i schowała je pod spódnicą.
– Ej, co to ma znaczyć? Oddawaj mi moje pieniądze, kobieto! – Chciał odebrać jej monety siłą, ale zawołała do stojących dokoła widzów jak do świadków:
– Chodzi o zakład, czyli wszystko musi odbywać się tak, jak powinno, prawda?
Kilku mężczyzn się z nią zgodziło. Ewa poprosiła dwóch z nich, noszących skromne, ale czyste stroje norymberskich bartników, żeby stanęli obok niej i razem z nią decydowali o tym, co stanie się z pieniędzmi.
– Jeśli rycerz Falko wygra, nasz jegomość otrzyma z powrotem swoje guldeny i może iść z moją przyjaciółką w krzaki. Jeśli jednak von Hettenheim przegra, szkoda by było, gdyby ze swoją stawką wziął nogi za pas.
– Brzmi sprawiedliwie – zgodził się z nią jeden z bartników. Przeciwnik Marii parsknął wściekle, natychmiast się jednak uspokoił i wyszczerzył zęby, jakby oczami wyobraźni widział ją już pod sobą. Maria odwróciła się od niego i z gniewem warknęła do Ewy:
– Nie lubię, kiedy ktoś decyduje o mnie za moimi plecami. Jeśli rzeczywiście wygra ten przeklęty Falko, niech Bóg uchowa, sama możesz sobie rozłożyć nogi!
– Nie sądzę, żeby on na to poszedł – odpowiedziała Ewa, chichocząc. – Poza tym jeszcze nie wygrał. Popatrz, skarbie! Znowu się zaczyna.
Ostatnich ośmiu rycerzy zaczęło zajmować pozycje. Ku swojemu zadowoleniu wypatrzyła pośród nich zarówno Henryka von Hettenheima, jak i młodego Seibelstorffa. Razem z dwoma innymi rycerzami występowali przeciwko Falko i jego towarzyszom. Timo postukał ją palcem w ramię i zdenerwowany pokazał na jednego z rycerzy u boku Falko.
– Ten w biało-niebieskiej zbroi to Gunter von Losen.
Maria oceniła go jednym spojrzeniem. Losen nie miał tak wytwornej zbroi jak Falko von Hettenheim, ale z wysokim pióropuszem na hełmie i tarczą zdobioną złotymi gwiazdkami wyglądał w porównaniu z przeciwnikami jak paw. Frankoński rycerz, którego Maria mimo jego zarozumialstwa oceniła na doświadczonego wojownika, miał walczyć ze źle uzbrojonym Heribertem von Seibelstorffem, podczas gdy kuzyni von Hettenheim stali naprzeciw dwóch pozostałych przeciwników.
Na znak cesarza herold podniósł swoją laskę. Ponad polem walki rozbrzmiały fanfary, rycerze ruszyli do boju. Nie podniosło się wiele kurzu, toteż widzowie rycerze z bliska mogli zobaczyć, jak zawodnicy się trafiają wzajemnie. Lance rozprysnęły się z hukiem, konie po obu stronach padły na kolana. Ku rozczarowaniu Marii Falko pozostał w siodle, podczas gdy jego przeciwnik spadł na ziemię. Także Henryk von Hettenheim utrzymał się w siodle, Heribert zaś chwiał się niebezpiecznie i z ogromnym wysiłkiem uniknął upadku. Tymczasem Losen zgubił lancę i strzemię, ciężka zbroja przeważyła i przechylił się na bok, po czym z brzękiem spadł z konia.
Maria krzyknęła z radości, a jej przeciwnik szerzej wyszczerzył zęby. Zaopatrzył się w spory kubek wina, wzniósł toast, patrząc się na nią, i wypił tak łapczywie, że wino płynęło mu z kącików ust, by wyparować na szyi. Jeśli Falko von Hettenheim wygra turniej, Marii pozostanie jedynie mieć nadzieję, że mężczyzna obok będzie zbyt pijany, by domagać się tego, co mu się należy po wygranym zakładzie, ponieważ była gotowa prędzej go zabić, niż mu się oddać.
Na polu bitwy rycerze zdjęli hełmy i chustami podanymi przez giermków otarli sobie pot z czół. Henryk von Hettenheim popatrzył na swojego następnego przeciwnika, po czym porównał go z kuzynem, który miał w następnej rundzie zmierzyć się z junkrem Heribertem. Młodzieniec pod żadnym względem nie dorównywał Falko. Henryk kiwnął na junkra z uznaniem.
– Dzielnie walczyliście. Dzięki wam Losen nażarł się trawy. Teraz powinniście jednak odjechać na bok i mnie pozostawić mojego kuzyna.
Junkier Heribert z oburzeniem potrząsnął głową, bez słowa założył hełm i skierował konia, by zająć miejsce na torze, gdzie po drugiej stronie właśnie ustawił się Falko. Henryk von Hettenheim wzruszył ramionami i skoncentrował się na swojej walce. Dla niego liczyło się teraz jedynie to, żeby zrzucić z siodła burgundzkiego rycerza. Był to jeden z tych mężczyzn, którzy jeżdżą od turnieju do turnieju i żyją z wygranych pieniędzy, Henryk mógł się więc spodziewać zaprawionego w bojach przeciwnika. Uważał, że mężczyzna nie był tak perfidny i bystry jak kuzyn, ale i tak wiedział, że będzie musiał użyć w walce wszystkich umiejętności.
Herold ponownie podniósł laskę i rycerze pognali swoje konie wycieńczone już poprzednimi potyczkami. Burgundczyk dobrze wycelował, Henrykowi udało się jednak tarczą odeprzeć uderzenie lancy przeciwnika i w ten sposób, za pomocą jego własnej broni, wyrzucił stałego bywalca turniejów z siodła. Obok niego na kolana upadł koń Seibelstorffa. Heribert stracił równowagę i uderzył o ziemię. W przeciwieństwie do ciężko opancerzonego Burgundczyka wstał na nogi o własnych siłach, ale turniej i tak już się dla niego zakończył. Poszedł za Görchem, który złapał konia, ciężko przeklinając pod nosem, a Henryk i Falko von Hettenheim szykowali się do rozstrzygającego starcia.
Maria, zwykle niechętnie odwiedzająca kościoły, złożyła ręce jak do modlitwy, kiedy obaj krewniacy zajęli pozycje. Bezgłośnie ale gorąco modliła się do Matki Boskiej i do Świętej Marii Magdaleny, by ochroniła rycerza Henryka i pomogła mu wygrać. W tym samym czasie mężczyzna obok głośno zagrzewał do walki Falko. Kiedy konie obu zawodników ruszyły z miejsca, dookoła zapadła grobowa cisza. Maria zamknęła oczy i z każdym uderzeniem serca goręcej prosiła o łaskę Matkę Boską. Raptem ponad polem rozbrzmiał dźwięk jednego, mocnego uderzenia. Otworzyła oczy i ujrzała obu rycerzy ciągle siedzących w siodłach. Jednak tłum wokół niej westchnął rozczarowany. Wtedy sama zobaczyła na własne oczy, co się stało: razem z siodłem Falko von Hettenheim coraz bardziej zsuwał się po grzbiecie konia do tyłu, ześlizgnął się po zadzie zwierzęcia i uderzył o ziemię.
Maria wybuchnęła donośnym śmiechem i klasnęła w dłonie. Mimo że wielu widzów się zaśmiało, Falko usłyszał jej głos, ze złością zerwał hełm z głowy i popatrzył na nią groźnie. Jej satysfakcja sprawiła, że podwójnie odczuł porażkę. Poprzysiągł sobie, że nigdy więcej nie będzie miała okazji do śmiania się z żadnego mężczyzny, kiedy on wreszcie ją dopadnie.
Tymczasem Henryk von Hettenheim podjechał do trybuny i pochylił przed cesarzem lancę. Zygmunt pomachał mu łaskawie dłonią, po czym rozkazał obecnym, by zaczęli wiwatować na cześć zwycięzcy. Rozbrzmiało potrójne „Hura!”, przy czym Maria niemal zdarła sobie gardło. Później cesarz nakazał tłumowi zachowanie ciszy i zwrócił się do Henryka:
– Dzielnie walczyłeś, panie von Hettenheim, ale i wasz kuzyn zwiększył dziś sławę waszego rodu. Z takimi rycerzami u boku wkrótce pokonamy powstańczy motłoch z Czech.
Maria w dalszym ciągu nie mogła oderwać oczu od Falko, który z powodu ciężkiej zbroi nie potrafił wstać o własnych siłach i musiał czekać na knechtów. Nie dotarło do niej zatem, że Czarna Ewa coś do niej mówi. Dopiero kiedy poczuła, że ktoś ciągnie ją za rękaw, podniosła głowę i zobaczyła starą markietankę pochyloną nad sobą.
– Proszę, to dla ciebie! – Ewa odliczyła siedem z dziesięciu guldenów. – Jeden wezmę dla siebie, a dwa pozostałe oddam Teresie i Donacie. Jak do tej pory nie ubiłyśmy w czasie tego wymarszu żadnego interesu, będziemy więc potrzebowały tych pieniędzy. Chyba jeszcze nigdy nie zarobiłaś tak łatwo siedmiu guldenów i jakoś przebolejesz trzy pozostałe.
Maria zgodziła się z nią, chociaż miewała w rękach dużo więcej złota.
– Uważaj, żeby Oda nie zobaczyła, jak dajesz Teresie i Donacie pieniądze. Inaczej też będzie coś chciała, a nie zamierzam oddać jej choćby złamanego halerza.
– Możesz być spokojna. Nic nie dam tej bezczelnej babie – Ewa zachichotała i rzuciła okiem na Falko von Hettenheima, którego właśnie sprowadzano z pola walki. – Cieszę się z porażki tego nadętego głupca, ale najbardziej raduje mnie, że to nasz rycerz Henryk zrzucił go na piach.
Maria ciągle jeszcze była na nią zła.
– Nie mam nic przeciwko, żebyś wzięła sobie te guldeny, ale jeśli jeszcze raz będziesz rozporządzać mną w ten sposób, módl się do wszystkich świętych, żebym od razu cię nie zabiła. Nie sprzedaję się nikomu, zrozumiałaś?!
Ewa chciała z uśmiechem machnąć ręką na to gadanie koleżanki, ale ujrzała wyraz twarzy Marii i przełknęła ślinę.
– Obawiam się, że mówisz poważnie! Lepiej nie mieć w tobie wroga, prawda?
– Zapamiętaj to sobie – poradziła jej Maria, delikatnie się uśmiechając, a Ewie przyszło do głowy porównanie z kotem polującym na bezbronną mysz.
Rycerz Falko cisnął hełm w kąt namiotu, nie zważając na to, czy nie zniszczy tym kosztownego przedmiotu. Po prostu nie mógł pojąć, że akurat jego kuzyn Henryk zrzucił go z konia! Wrzasnął na służącego, żeby przyniósł mu wino. Trzy pośpiesznie wychylone kubki jedynie zwiększyły gniew. Gdy tylko giermek wyswobodził go ze stalowej zbroi, Falko opuścił namiot, żeby odwiedzić Guntera von Losena. Zastał przyjaciela w podłym nastroju. Był niemal tak samo wściekły jak on.
Losen zacisnął pięści.
– Ten żałosny łajdak! Ten nic niewart smarkacz z mlekiem pod nosem! Już prawie wyrzuciłem tego wyrostka z siodła, gdy w tym samym momencie urwało mi się strzemię i straciłem równowagę. Cieszę się jedynie, że przez ciebie junkier Heribert nażarł się piachu.
– Za to przegrałem ostateczne starcie z moim kuzynem. Niech na wieki smaży się w piekle razem ze swoimi synami! – Falko kopnął leżącą na ziemi część zbroi. – Henryk zawstydził mnie przed cesarzem i tym całym motłochem, zrobił ze mnie durnia!
– Jeśli go tak nienawidzisz, powinieneś rzucić go Czechom na pożarcie, tak jak kiedyś zrobiłeś to z tym Michałem Adlerem.
– Zamknij się! Tu nawet namioty mają uszy. Chcesz, żeby następny kubek wina był zatruty?
Mimo bólu Gunter von Losen podniósł się i zdziwiony popatrzył na przyjaciela.
– Co się z tobą dzieje? Przecież nigdy się nie boisz! Zdenerwowany Falko pokręcił głową.
– Oczywiście, że nie. Ale widziałem w obozie żonę Michała Adlera. Jeśli się dowie, co się naprawdę stało, zrobi wszystko, żeby pomścić męża.
– Żona Adlera jest tu w obozie? Pośród dziwek? No tak, tam, gdzie jej miejsce. Nie zawracałbym sobie nią głowy. Jak mogłaby nam zaszkodzić?
– W młodości była nierządnicą i uczennicą czarownicy. Zna środki, które bardzo powoli wysysają życie z żył mężczyzny.
– Oskarżę ją o czary! Gdy spłonie na stosie, będziemy bezpieczni – zaproponował Losen.
Rycerz Falko zaśmiał się z nienawiścią.
– Gdyby to było takie proste, dawno bym to zrobił. Cesarz zna jednak panią Marię, ma ona też w Rzeszy wpływowych protektorów. Zalicza się do nich nawet mój pan, palatyn. Poza tym nie zadowoli mnie, kiedy będzie się palić. Chcę, żeby się wiła pode mną, zanim powoli i z rozkoszą podetnę jej gardło.
– Słyszałem, że żona Adlera jest bardzo ładna, ale nie rozumiem, czemu aż tak cię rozpala. Tym bardziej, że miałeś więcej bab niż przeciętny mężczyzna. Jak ją zadowolisz, też sobie obejrzę, jak jest zbudowana pod spódnicą.
– Ja nie będę jej tylko oglądał. – Falko podniecił się myślą o karze, jaką zada Marii za kpiny z niego po dzisiejszej porażce. Pomoc Losena może mu być tylko na rękę. – Postaraj się szybko wstać na nogi! – Poklepał przyjaciela protekcjonalnie po ramieniu. Na jego skrzywioną w bólu twarz odpowiedział uśmieszkiem. – Bękart von Seibelstorff trochę ci dołożył, co?
Losen podniósł pięść.
– Wynoś się albo zaatakuję.
Falko zrobił unik przed kubkiem po winie, rzuconym przez Losena, po czym zadowolony opuścił namiot. Obok placu turniejowego odbywał się duży jarmark. Falko von Hettenheim wałęsał się między kramami, nie interesując się oferowanymi towarami. Przystanął dopiero przy grupie kuglarzy, którzy pod kierunkiem siwego pryncypała prezentowali swoje sztuczki, i zaczął się przyglądać młodej akrobatce. Dziewczyna wyginała ciało, ręce, nogi i głowę zaplątując w węzeł. Widzowie wydawali z siebie jęk podziwu. Kiedy po chwili stanęła na głowie i rozstawiła nogi, Falko zastanowił się, czy nie wziąć jej sobie i nie ulżyć sobie z nią dokładnie w tej samej pozycji. Za kilka monet kobieta na pewno by się zgodziła. Kiedy jednak do niej podszedł, zdał sobie boleśnie sprawę, że w całym obozie była tylko jedna kobieta, którą pragnął pod sobą poczuć – Maria.
Raptownie się odwrócił i grubiańsko odepchnął na bok dziewczynę w kolorowym ubraniu kuglarki z koszykiem brzęczących monet. Zaklęła na niego, ale nie za głośno, ponieważ Falko był znany z brutalności, ludzie wiedzieli, że potrafi uderzyć szybko i mocno.
Po chwili von Hettenheim zobaczył Marię siedzącą z dwoma towarzyszkami na skraju placu. Ubrana na czarno markietanka w znoszonym męskim kapeluszu na głowie, który sprawiał, że wyglądała jak stara czarownica, trzymała na rękach córkę Marii i karmiła ją suszonymi owocami, a Maria z apetytem zajadała smażoną kiełbaskę. Podszedł do niej z cynicznym uśmiechem na twarzy i złapał ją za rękę.
– Chodź ze mną, kurwo, tym razem mi się nie wymkniesz.
Nie spostrzegłszy go wcześniej, przeraziła się. Jego wzrok zdradzał, że ją rozpoznał, a teraz chciał dostać to, czego odmówiono mu w Rheinsobern. Wołanie o pomoc nie miało sensu, ponieważ nikt nie odważyłby się postawić rycerzowi, który wlecze w krzaki markietankę. Toteż jedynie zapadła się w sobie i zrobiła się ciężka. Falko poderwał ją do góry i zaklął siarczyście, ponieważ musiał unieść cały jej ciężar. Jednym ruchem złapał ją pod pachy i zaciągnął w gęste krzaki nad brzegiem rzeki Pegnitz.
Maria włożyła rękę pod zakryty rozporek spódnicy i wymacała mały ostry nóż, który, pouczona wcześniejszymi doświadczeniami, nosiła przy udzie. W chwili, gdy Falko chciał ją pchnąć na ziemię i rzucić się na nią, wyjęła nożyk i przyłożyła ostrze do jego rozporka. Rycerz zauważył go dopiero wtedy, kiedy czubek przedziurawił materiał i zagroził niebezpiecznie jego najwrażliwszej części ciała.
– Jeśli natychmiast mnie nie puścisz, nigdy więcej nie weźmiesz kobiety siłą!
Maria najchętniej dźgnęłaby go z całej siły i ostatecznie pozbawiła męskości, ale wiedziała, że potem rozszarpano by ją na części, nie dając nawet możliwości obrony. Zaryzykowałaby jednak we własnej obronie, ponieważ nigdy więcej nie miała zamiaru dać się wykorzystać mężczyźnie.
Falko zorientował się, że mówiła poważnie, puścił ją więc.
– Ty wredna dziwko, raz wreszcie powinnaś poczuć w sobie prawdziwego mężczyznę!
– Idź do nierządnic albo zadowalaj się czeskimi babami tak, jak to zwykle czynisz, ale mnie zostaw w spokoju, zrozumiano?
Falko nie miał zamiaru przegrać drugi raz tego samego dnia. Wyciągnął miecz i wyszczerzył do niej zęby.
– Odmów swoją ostatnią modlitwę, kurwo, bo za chwilę cię zadźgam na śmierć, a twoje ścierwo wrzucę do rzeki!
W gęstych zaroślach Maria nie miała możliwości ucieczki. Złapał ją wpół i zamachnął się. W tym samym momencie z tyłu za nim pojawił się jego kuzyn Henryk i kijem wybił mu z ręki miecz.
– Grozisz kobietom, a nie stać cię na stawanie przed równym ci przeciwnikiem, boś na to zbyt tchórzliwy! No już, podnieś swoją broń! Od dawna czekam na to, żeby moim ostrzem wygarbować ci skórę. – Odrzucił kij i wyciągnął miecz.
Po raz drugi owego dnia Falko von Hettenheim zasmakował goryczy porażki. Jego śmierć przyniosłaby Henrykowi ogromny spadek, on sam w tej sytuacji nawet by nie zwlekał, żeby go sobie zapewnić. Znał jednak dobrze swojego brata i wiedział, że ten nie zabije bezbronnego. Szeroko więc rozłożył ręce.
– Czy ta dziwka naprawdę jest warta, żeby z jej powodu biło się dwóch krewniaków? Skorzystajmy sobie z niej razem!
Maria fuknęła, ale rycerz Henryk kazał jej być cicho.
– Taka jest właśnie różnica między nami, kuzynie – powiedział do Falko. – Jak do tej pory nie wziąłem siłą ani jednej, podczas gdy ty wściekłość na małżonkę, która rodzi ci wyłącznie córki, wyładowujesz na niewinnych kobietach, często używając sobie na ich krwawiących ciałach.
Rycerz Falko zaśmiał się w głos, odsuwając się od kuzyna. Kiedy odszedł wystarczająco daleko, uczynił wulgarny gest, po czym z pozoru spokojny oddalił się pomiędzy kramami w kierunku miasta, jakby nic się nie stało.
Henryk popatrzył na swój miecz, jakby się zastanawiał, czy dobrze zrobił, zostawiając brata przy życiu. Wreszcie, wzruszywszy ramionami, schował broń do pochwy i odwrócił się do Marii.
– Na przyszłość musisz uważać na Falko, Mario. Jest jak wściekły pies, w każdej chwili zdolny do tego, żeby zatopić zęby w mięsie.
– Będę uważać. Dziękuję za pomoc! – głos Marii zdradzał, że nie była tak odważna, za jaką chciała uchodzić. Pomyślała, że Falko z pewnością nie da za wygraną, i pożałowała, że teraz wiedział o jej nożu. Drugi raz nie będzie mogła go tak zaskoczyć.
– Rozkażę Anzelmowi, żeby na ciebie uważał – rzekł Henryk po krótkim zastanowieniu. – Co prawda nie wolno mu nic zrobić mojemu kuzynowi, ale może zawołać na pomoc mnie lub junkra Heriberta. Obaj cię ochronimy.
– To uprzejmie z waszej strony, panie. – Marii nie przypadł co prawda do gustu pomysł z nadzorem, ale póki Falko był w pobliżu, tylko tak mogła być bezpieczna. W podzięce obdarzyła Henryka uśmiechem i wskazała na miecz Falko, ciągle leżący na ziemi. – Co zrobimy z tym?
– Niech leży. To duży wstyd dla rycerza, jeśli musi wysłać giermka, żeby odnalazł jego broń. Ale na nic innego sobie nie zasłużył.
Henryk podał Marii ramię i zaproponował, że odprowadzi ją do obozu.
Kiedy Falko von Hettenheim zszedł bratu z pola widzenia, dał upust swojej wściekłości i rzucił się na ślepo w tłum ludzi. Kobietę, która niedostatecznie szybko zeszła mu z drogi, złapał za ręce i cisnął na stoisko z miodem i piernikami tak, że zrzuciła porozkładane towary.
– Uważaj trochę! – wrzasnął na nią kupiec.
– Ten rycerz rzucił mnie na twój kramik. To on jest winny! – broniła się, wskazując barczystą postać Falko, który przedzierał się brutalnie przez ciżbę. Przerażony handlarz skulił się w sobie, po czym zaczął zbierać z ziemi kociołki i tygle. – Milcz, kobieto! Nie ma co z nim zaczynać. Nawet gdy wejdziesz tylko na jego cień, już dostajesz w pysk.
Kobieta z trudem mogła się uspokoić.
– Najwyższy czas, żeby cesarz wysłał swoich ludzi na wojnę, niech biją Czechów, a nie porządnych norymberczyków!
– Co racja, to racja – zgodził się handlarz. – Wojskowi panoszą się niczym wielcy panowie i traktują nas, poczciwych mieszczan, jak robactwo, które musi pełzać u ich stóp. Gdy zaś dochodzimy naszego, od razu sięgają po miecz. Ostatnio przecież zrobili kalekę z Jana Złotnika, bo nie chciał wartościowej złotej biżuterii oddać jak tandetę. I... – opowiedział o kilku zdarzeniach, które od tygodni złościły mieszkańców, a zgromadzeni gapie żywo włączyli się do wyliczania skarg.
Rycerz Falko w ogóle nie wiedział, jakie wywołał zamieszanie. Intensywnie rozmyślał o zemście na Marii i swoim kuzynie. Rozważał wiele możliwości, ale z żadnej nie był do końca zadowolony. Zatopiony w rozmyślaniach nie zauważył Gisberta Pauera, który podbiegł do niego, machając rękami.
– Rycerzu Falko, wreszcie was znalazłem! Cały czas was szukam, bo cesarz chce z wami mówić!
Dopiero gdy Pauer złapał go za ramię, Falko zdał sobie sprawę z jego obecności.
– Ej, panie Hettenheim! Nie słyszeliście? Powiedziałem, że cesarz was wzywa!
Falko przystanął i zdziwiony zamrugał oczami.
– Cesarz? Ale dlaczego? Pauer wzruszył ramionami.
– Musicie się go spytać osobiście. Czeka na was w swoim namiocie. Pośpieszcie się, bo wiecie, że Zygmunt łatwo się niecierpliwi.
Falko doskonale o tym wiedział. Odwrócił się na pięcie i pędem pośpieszył w stronę cesarskiego namiotu, którego czerwony jedwab błyszczał w słońcu niczym żar z ogniska. Chociaż władca miał kwaterę w mieście i bez trudu mógł dotrzeć tam pieszo, chętnie zatrzymywał się pod bramami i dawał audiencje. Zbliżając się do strażników, Falko myślał, że to dobry znak – po ostatnim upokorzeniu przez byłą dziwkę i kuzyna został wezwany przez cesarza.
Kiedy Falko wszedł do środka, cesarz leżał w letniej szacie na łóżku polowym, zakrywając twarz rękami. Janos, jego węgierski osobisty strażnik, jak zwykle ubrany w niebieską szatę wojskową i zielone spodnie, wyszedł naprzeciw rycerzowi z połyskującą szablą w dłoni i łamanym niemieckim poprosił go o zatrzymanie się. Potem w swoim dziwacznie brzmiącym języku zapowiedział jego przybycie. Zygmunt podrapał się po czole i usiadł na łóżku. Przez chwilę sprawiał wrażenie zmęczonego i starego, później napiął twarz, a wokół ust zarysował się uśmieszek.
– Wejdźcie do środka i usiądźcie, panie von Hettenheim. Zdziwiony Falko rozejrzał się wokół siebie, ale poza łóżkiem cesarza nie znalazł żadnego siedzenia. W tej samej chwili Janos przyniósł rozkładane krzesełko, niewygodne wprawdzie, ale stanowiło to swego rodzaju wyróżnienie, ponieważ tylko najwięksi książęta Rzeszy mogli siedzieć w obecności cesarza.
Zygmunt klasnął w dłonie i po chwili pojawił się sługa z dzbanem pełnym wina i dwoma srebrnymi pucharkami. Wszystko postawił na sześciokątnym stoliczku ozdobionym intarsją. Cesarz gestem przegonił go z pomieszczenia.
– Częstujcie się, von Hettenheim – zachęcał rycerza, wlepiając przy tym oczy w puchar, jakby na całym świecie nie było nic ważniejszego od spływającego do naczynia wina. Niemal chciwie chwycił puchar i wychylił zawartość jednym duszkiem.
– Strasznie dziś było gorąco i obawiam się, że w nocy będzie burza. Również Falko wypił do końca swoje wino, delektując się tym, jak ciężki, węgierki napój niczym płynny ogień spływa do gardła.
– To wino ma siłę – cesarz pochwalił trunek.
– W istocie, wasza wysokość. Ale z pewnością nie zwołaliście mnie, żebym wychwalał jakość waszego wina.
Zygmunt zaśmiał się nienaturalnie głośno.
– Nie, z pewnością nie. Poprosiłem was do siebie, bo nie znam bardziej honorowego człowieka.
Rycerz Falko nie spodziewał się takiej pochwały. Patrzył na cesarza zakłopotany. Zygmunt podał mu puchar z dolewką i uśmiechnął się niczym mały chłopak, któremu właśnie wpadł do głowy wyjątkowo dobry pomysł.
– Chciałbym was zapytać, czy nie chcecie przejść do mnie na służbę? Falko czuł, jak wszystko w nim pragnęło z całej siły krzyknąć „Tak!”, wstrzymał się jednak, ponieważ chciał dowiedzieć się więcej. Czyżby Zygmunt miał zamiar mianować go wolnym rycerzem Rzeszy i oddać mu w lenno dużo ziemi, na co dawno już sobie zasłużył? Oczami wyobraźni widział siebie jako pana na włościach. Postanowił, że najpierw wyśle swoją małżonkę Huldę do stu diabłów, a weźmie sobie do łóżka młodszą i przede wszystkim przyjemniejszą niewiastę. Od razu sam się poprawił. Wszędzie mógł znaleźć chętne baby, ale w łożu małżeńskim potrzebował kobiety, która wniosłaby w wianie majątek, bogactwo i wpływowych krewnych, no i która przede wszystkim urodziłaby mu syna.
– Potrzebuję wiernych ludzi – ciągnął cesarz, nie zważając na triumfującą minę Falko. – Ludzi, na których mogę polegać. Chcę pozostawić moim wnukom więcej niż kilka niepewnych koron, które każdy krnąbrny wasal mógłby strącić im z głowy.
Zygmunt pochylił się do przodu, złapał Falko za rękaw i przyciągnął go siebie.
– Mam dość błagania o wsparcie tych niby szlachetnych książąt, grafów i biskupów metropolitów, co robię od początku wojny husyckiej. Otrzymana od nich pomoc nawet nie starczyła na jeden porządny wymarsz. Po cichu mówią, że moje problemy w Czechach to nie ich sprawa, a przede mną udają zmartwionych przyjaciół, jakby każdy kolejny dzień czeskiej rebelii sprawiał im ból. Weźmy chociażby norymberskiego burgrabiego, dziesięć lat temu nagrodziłem go marchią brandenburską i założyłem mu na głowę mitrę. Powinien mi być za to wdzięczny, prawda? Kiedy jednak potrzebuję jego pieniędzy lub żołnierzy, gubi się w wymówkach. Ma czelność mówić mi prosto w twarz, że jego syn Joachim musi najpierw poskromić zbuntowanych rycerzy w Brandenburgii, on sam zaś stracił podczas bawarskiego zatargu tyle pieniędzy, że nie ma na żołd nawet dla jednego pikiniera. Czy to moja wina, że wspiera przegranych i traci przy tym połowę swojego wojska?
Cesarz wypił i ponownie oddał Falko puchar do napełnienia.
– Wszyscy są tacy jak ten norymberczyk. Jeden lepszy do drugiego. Ale ja wyprzedzam ich swoją zdolnością przewidywania i podstępem. – Podniósł wzrok ku niebu, jakby właśnie spływało na niego boskie natchnienie, i zachichotał pod nosem. – Dokładnie rzecz biorąc, wojna z husytami jest mi teraz nawet na rękę. Niech czeskie bandy spokojnie pustoszą Bawarię, Frankonię i Saksonię. Wkrótce skruszą tamtejszych władców, a wtedy oni chętniej skłonią się ku moim propozycjom.
– Jakim propozycjom? – Falko odważył się wejść w zdanie cesarzowi.
– Ubłagałem reichstag, żeby przyznał mi specjalny podatek na moją wojnę o Czechy. Prosiłem ich też o żołnierzy, ale nawet kiedy jego świątobliwość papież w Rzymie wezwał do wymarszu przeciwko husyckim heretykom, wielcy możnowładcy pozostali skąpi, a ich rycerze nie przyłączyli się do mojego wojska. Wkrótce jednak to się skończy. Gdy tylko husyci tak spustoszą Rzeszę, że do samej Burgundii człowiek i zwierz będą drżeć przed nimi, pójdę za przykładem Anglii i zmuszę wszystkich poddanych, żeby przyznano mi stały podatek, który pozwoli utrzymać mi powstające regularne wojsko. Ty, panie von Hettenheim, masz być jednym z jego dowódców.
„Jako dowódca cesarski miałbym na pewno prawo do lenn Rzeszy”
– przyszło na myśl Falko, chociaż wątpił, czy Zygmuntowi uda się wymusić na reichstagu takie postanowienie. Burgundia czułaby się tak samo bezpieczna przed atakami husytów jak pozostałe księstwa elektorskie, a w końcu to ich głosy był ostatecznie decydujące. Powstańcy z Czech nie mogli dotrzeć do ziem należących do dotychczasowego pana, którego Falko był wasalem – palatyna nadreńskiego, który także obejmował urząd w księstwie elektorskim – nie zrezygnowawszy wcześniej z opanowania terenów dających szansę odwrotu, gdyż narażali się tym samym na niebezpieczeństwo. W takiej samej sytuacji były własności biskupów w Trier, Kolonii i Mainz oraz ziemie marchii w Badenii. Ci władcy pewnie zgotują w reichstagu Zygmuntowi kolejną gorzką porażkę. Mimo to Falko uważał, że korzystne dla niego byłoby opuszczenie służby u palatyna i dołączenie do świty Zygmunta.
Wstał i zgiął kolana przed cesarzem.
– Przysięgam wam służyć z całych sił i robić wszystko, żeby powiększyć waszą władzę i potęgę, panie!
Zygmunt uśmiechnął się z satysfakcją i wzniósł toast na cześć rycerza.
– Dzielny z was człowiek, von Hettenheim. Z chęcią więcej bym miał takich wokół siebie.
Falko potaknął gorąco, chociaż akurat to życzenie cesarza dotyczyło ostatniej rzeczy, jakiej sam pragnął. Nie chciał dzielić z innymi ani swoich dochodów, ani swoich wpływów. Cesarz nie przestawał mówić, Falko usiadł więc z powrotem i przysłuchiwał mu się z uwagą.
– Oczywiście, nie mogę sprawić wrażenia, jakbym już nie chciał walczyć przeciwko Czechom, inaczej książęta Rzeszy staną się podejrzliwi i pokrzyżują mi plany. Dlatego też jutro z samego rana wyruszycie z setką moich najlepszych rycerzy. Ja zostanę tu jeszcze kilka dni, aż większość rannych w turnieju znowu będzie zdolna do walki, potem dołączę do was z resztą wojska. Będziemy jechać na wschód przez Hersbruck, Sulzbach i Vbhenstrauβ, żeby zdobyć i spalić przynajmniej jedno z husyckich miast w Czechach. Chcę zmienić przebieg tej wojny i pokazać temu powstańczemu motłochowi, czym kończy się sprzeciwianie władcy ustanowionemu przez Boga.
Z pochmurnym wyrazem twarzy cesarz kolejny raz poprosił o dolanie wina. Rycerz Falko napełnił mu puchar i chciał dolać również sobie, ale dzban był już pusty. Popatrzył na cesarza z nadzieją, że ten zawoła służącego. Zygmunt jednak nawet nie zauważył jego spojrzenia. Dlatego Falko odstawił puchar i wstał.
– Mogę o coś poprosić, wasza cesarska mość?
– Śmiało – odpowiedział władca, będący w dobrym humorze.
– Pozwólcie mi wyszukać do mojego oddziału jedną albo dwie markietanki. – Falko właśnie pomyślał, że dzięki temu będzie mógł wziąć Marię siłą, ponieważ nawet jego kuzyn nie może sprzeciwić się rozkazowi cesarza.
Zygmunt przecząco pokręcił głową.
– Nie, nie, von Hettenheim! Musicie się szybko poruszać, a wóz zaprzęgnięty w woły tylko by was spowalniał.
– Ale... – zaczął Falko, jednak cesarz machnął zdecydowanie ręką.
– Powiedziałem „Nie”! Weźcie kilka jucznych koni, poza tym macie moje pozwolenie, by w podróży poszaleć, kiedy będziecie mieli na to ochotę. Najpóźniej przy czeskiej granicy ponownie się spotkamy, a do tego czasu możecie chyba zrezygnować z markietanek. Waszym wcześniejszym wymarszom też przecież żadne nie towarzyszyły.
Falko von Hettenheim zrozumiał, że dalsze prośby nie mają sensu. Toteż pokłonił się Zygmuntowi i tyłem opuścił namiot. Węgier, który przez cały czas nie spuszczał go z oczu, schował szablę do pochwy i zasłonił za nim wejście do namiotu.
W drodze do obozu Falko układał sobie plany na najbliższe dni. Najpierw zdenerwował się, że Gunter von Losen był zbyt ranny, by móc mu towarzyszyć, ale potem po jego twarzy przemknął ukradkiem uśmiech. Jeśli przyjaciel zostanie z wojskiem cesarza, będzie miał na oku Marię i kuzyna Henryka. Później zatroszczy się o to, żeby kobieta musiała dołączyć do kolumny cesarza. Zadowolony z rozwoju sytuacji wkroczył energicznie do namiotu przyjaciela.
Maria już nie wiedziała, co bardziej ją brzydzi: okrutny upał czy kurz wzniecany przez wojsko. Piach dostawał się w każdą szparę i wszystkie pory jej ciała. Oczy paliły niczym ogień i były pewnie tak samo czerwone jak oczka Trudi. Markotna dziewczynka siedziała obok niej. Włosy, skóra i ubranie małej pokrywał żółty pył, nawet jej białe zęby przybrały zakurzony odcień. Maria marzyła o tym, żeby zdjąć z siebie przepocone, zakurzone ubrania i gdzieś się umyć. Póki jednak wojsko maszerowało, musiała zostać przy wozie, nawet jeśli Michaś mógł powozić, ponieważ wartownicy bardzo pilnowali, żeby nikt nie oddalał się od kolumny. Wieczorem za to było zbyt niebezpiecznie wychodzić poza pole widzenia strażników. Nie dawniej jak przed dwoma dniami kilku żołnierzy złapało Odę, kiedy chciała pójść na stronę w lesie. Tak długo sobie na niej używali, aż zadowoliła wszystkich. Wściekła Oda poskarżyła się Pauerowi, ale została wyśmiana i do tego usłyszała kilka ostrych słów. Dowódca warty powiedział jej, że są tu ponad trzy tysiące mężczyzn i nie da się znaleźć winnych, będzie więc musiała sama na siebie uważać. Maria, podobnie jak Oda, nienawidziła kucać na skraju drogi i załatwiać swoje potrzeby, kiedy obserwowały ją setki par oczu. Zawsze to jednak lepsze niż bycie ofiarą kilku brutali.
– Cesarz jest szaleńcem, żeby w środku upalnego lata organizować wymarsz. Mógł to zrobić na wiosnę – złorzeczyła Ewa, która znowu znalazła się za wozem Marii. Zdjęła swój przepocony kapelusz i opukała go o ścianę pojazdu. Wznieciła w ten sposób żółty pył, który przywiało do Ody. Markietanka zaczęła wrzeszczeć:
– Musisz kurzyć jeszcze bardziej? Mało tego w powietrzu?
– Już nie da się więcej wzniecić kurzu, tyle go łykamy. – Teresa otarła spocone czoło i jeszcze bardziej roztarła na nim żółty pył. Jej twarz przypominała teraz kamienny posąg.
Ewa odpowiedziała, skarżąc się, ale Maria nie zważała na to, co mówiły koleżanki. Jedną ręką złapała cugle, drugą wyciągnęła zza siedzenia manierkę i zanim podała ją Trudi, wyciągnęła z niej korek zębami.
– Masz, pij! – powiedziała do małej. W połowie pełna manierka okazała się za ciężka na rączki dziewczynki. Maria musiała jej pomóc, jednocześnie uważając na woły. Złościła się na Michasia, który znowu zeskoczył z kozła i wymigał się od roboty. Pewnie pobiegł do przodu, do żołnierzy, i kazał opowiadać sobie jakieś straszne historie.
Maria zastanawiała się czasem, czy zabranie ze sobą syna Hiltrud nie było błędem. W domu Michaś był grzecznym i posłusznym chłopcem, ale z biegiem czasu podpatrzył u żołnierzy wszelkie możliwie obrzydliwe zachowania. Jeszcze z powodu swojej lekkomyślności popadnie w tarapaty! Z ciężkim sercem myślała o Hiltrud, która mimo szalejącej w Czechach wojny oddała jej syna, przekonana, że przyjaciółka będzie na niego uważać i zdrowego przywiezie do domu. „Mogłam go zostawić w Norymberdze u Timo” – przyszło jej na myśl. Już on nakładłby urwisowi oleju do głowy. Ją samą przerastało to zadanie: musiała troszczyć się o Trudi, trzymać w ryzach zaprzęg wołów i sprzedawać żołnierzom swoje towary.
– Hej, zatrzymaj się wreszcie! – wrzasnął ktoś na Marię. Przerażona podniosła głowę i zobaczyła, że kolumna stanęła i wóz Marii mógł najechać na maszerujących przed nią żołnierzy.
– Prr, Hinz! Stop, Kunz! – krzyknęła na oba woły i pociągnęła za cugle. Zwierzęta natychmiast zwolniły, ale kilku knechtów i tak musiało odskoczyć na bok, żeby nie zostać staranowanym.
Żołnierz, który zwymyślał Marii, wbił w ziemię trzonek swojej piki i popatrzył na nią wściekle.
– Jak nie będziesz uważać następnym razem, pozarzynam ci bydło! Wtedy będziesz mogła sama ciągnąć swój wóz! – Spojrzenie, którym obrzucił stojącą za Marią beczkę wina, złagodziło jednak jego groźbę. Ze skrzyni pod kozłem kobieta wyciągnęła więc wystrugane z drewna naczynie i napełniła je aż po sam brzeg.
– Proszę, pij. Żeby nie było, żeś na darmo przeze mnie schodził z drogi! – krzyknęła do żołnierza. Ten przyjął dzban i przystawił go do ust. Koledzy natychmiast go otoczyli i głośno zażądali swojego przydziału. Maria z uśmiechem ponownie wsiadała na wóz i spostrzegła zbliżającą się Odę. Dziewczyna z ciekawością patrzyła na to, co się dzieje.
– O co chodzi? Jak mamy zarabiać, jeśli rozdajesz im wino za darmo? Czarna Ewa zeszła z kozła i skrzywiła twarz.
– Czyżbyś nigdy wcześniej nie musiała poświęcić trochę wina, żeby udobruchać kilku żołnierzy?
Oda zadarła nos i postanowiła, że nie będzie zwracać uwagi na pozostałe markietanki. Ewa z Teresą śmiały się z niej, Maria nie miała jednak na to czasu, ponieważ kolumna znowu ruszyła i była kasztelanka musiała szybko popędzić zaprzęg, żeby nadążyć.
Kiedy późnym popołudniem sygnał rogu wezwał do postoju, markietanki odetchnęły z ulgą. Dłuższy czas wojsko szukało miejsca dla nich na obozowisko, ponieważ najlepsze tereny jak zwykle były już zajęte. Z trudem zdołali wreszcie odnaleźć odpowiedni plac, na którym zatrzymano wszystkie wozy i rozprzęgnięto zwierzęta.
Michaś do tej pory się nie pokazał, a Maria potrzebowała sześciu par rąk. Trudi ze zmęczenia zaczęła marudzić, a woły niespokojnie tupały w miejscu i ryczały, ponieważ czuły wodę. Ledwie mogła je odwiązać. W końcu Maria poprosiła dwóch żołnierzy o pomoc.
– Jeśli za to będę mógł zanurkować pod twoje spódnice, bardzo chętnie – odpowiedział jeden, niecierpliwie szczerząc zęby.
– Myślałam raczej o kubku wina dla każdego.
Obaj żołnierze zerknęli na siebie, po czym złapali woły tak, że Maria wreszcie mogła im zdjąć uprząż. Następnie zaprowadzili je do wodopoju i suchą trawą otarli z nich największy bród. Gdy skończyli, Maria już czekała na nich z wypełnionymi po brzegi kubkami wina.
Mężczyźni wznieśli za nią toast.
– Za taką nagrodę chętnie pomagamy!
– Ej, Mario, jak dalej tak pójdzie, wkrótce zabraknie ci wina na sprzedaż – zadrwiła sobie Oda.
Ewa, która skończywszy u siebie przyszła do Marii na małą pogawędkę, odwróciła się z pogardą.
– Ty na pewno nigdy nie znajdziesz się w takim położeniu, bo za każdą przysługę płacisz w inny sposób. Kiedy jednak brzuch ci urośnie, mężczyźni będą woleli kubek wina.
Teresa i Donata parsknęły śmiechem, tymczasem Oda odpowiedziała Ewie wiązanką przekleństw, jakiej Maria nie słyszała nawet od wędrownej nierządnicy Berty, z którą kiedyś podróżowała. Ewa nie zwracała uwagi na jazgoczącą koleżankę. Pomagała Marii przygotować kolację. W tym czasie Teresa i Donata szukały w lesie suchych gałęzi na ognisko. Giermek junkra Heriberta, Görch, oraz jeden z żołnierzy Henryka von Hettenheima pomagali kobietom i jednocześnie je ochraniali.
Maria przyniosła wodę do gotowania i odlała z niej nieco, by obmyć siebie i Trudi ze skorupy kurzu, gdy Ewa pośrodku placyku otoczonego wozami markietanek postawiła trójnóg i zaczęła układać suchą trawę i drewno na podpałkę. Po chwili z dużego garnka uniosła się para i zawisała nad płomieniami. Maria i Teresa wspólnie poszukały składników na posiłek i przyniosły je Ewie, która tego wieczoru przejęła gotowanie. Zmarszczyła nos, ponieważ brakowało smalcu i solonego mięsa.
– Nie najemy się. Maria podniosła ramiona.
– Sama mówiłaś, że musimy oszczędzać, bo nie wiadomo, kiedy znowu dostaniemy zaopatrzenie.
– Nie zaczynaj od razu marudzić! Jeszcze przyjdzie na to czas. – Ewa zaśmiała się, wrzuciła pierwsze kawałki mięsa do garnka i popatrzyła na Marię.
– Mogłabyś mi dać jeszcze kaszy. Mężczyźni z pewnością zgłodnieli.
– Nie tylko oni – odparła Maria i wdrapała się na swój wóz, żeby przynieść kaszę. Kiedy Ewa, wzdychając z rezygnacją, wrzuciła krupy do naczynia, Maria usiadła obok wozu na płaskim kamieniu i oparła się o drzewo, żeby nieco odsapnąć. Donata zdjęła Trudi z wozu, dziewczynka pobiegła więc do mamy i przytuliła się do niej.
W tym samym czasie Ewa użyła czarki koleżanki, żeby umyć sobie twarz i ręce. Inne markietanki w dalszym ciągu wyglądały jak upiory. Donata i Teresa popatrzyły na siebie porozumiewawczo i plotkując głośno, zniknęły w lesie.
– Uważajcie, żeby jacyś łajdacy się do was nie dobrali! – krzyknęła Oda za nimi.
Odpowiedź otrzymała od Ewy.
– O, to dlatego przestałaś się myć! Dobrze robisz. Im bardziej kobieta śmierdzi, tym rzadziej kuśka facetów swędzi.
– Bo zaczyna swędzieć ich nos – dorzuciła szyderczo Maria. Oda popatrzyła na nią z oburzeniem, zerwała się z miejsca i pobiegła za koleżankami.
Ewa spojrzała na nią z westchnieniem.
– Chętnie bym nie wzięła ze sobą tej zarazy.
– W takim razie nie jesteś sama – odpowiedziała Maria i podniosła głowę do góry, ponieważ zapach zupy zwabił smakoszy.
Pierwszy pojawił się Henryk von Hettenheim, podszedł do kociołka i zaczął go obwąchiwać.
– Jeśli ta zupa choć w połowie smakuje tak, jak pachnie, będziemy mieli pański posiłek.
Młody von Seibelstorff ukucnął na trawie obok Marii i uśmiechnął się do niej uprzejmie, podczas gdy dwóch jeźdźców przystanęło przy wozie i wpatrywało się w kocioł, jakby chcieli patrzeniem przyśpieszyć proces gotowania. Za nimi można było zobaczyć Anzelma. Usłyszał słowa swojego pana i oblizał sobie wargi.
– Nieważne, jak smakuje. Nie może być gorsze niż wojskowe żarcie. Tylko na nie spojrzałem i aż mną potrząsnęło. Lepiej się karmi świniaki, mówię wam.
– Mimo to bycie w cesarskim wojsku ma także swoje dobre strony. Na przykład te tutaj – Görch, który przybył w krąg wozów jako ostatni, obrzucił pozostałych spojrzeniem zbója, po czym wyciągnął spod koszuli wojskowej kiełbasę długości przedramienia i słoninę.
– Ale to nie pochodzi z zaopatrzenia dla przeciętnych ludzi – stwierdziła drwiąco Ewa i wyciągnęła rękę.
Giermek popatrzył na nią z niewinną miną.
– Ach, mój Boże! Nie jemy na koszt cesarza, tylko na nasz własny, dlatego od czasu do czasu zasługujemy na małą rekompensatę.
Ewa położyła łup giermka tak, by upiekł się w ognisku i uśmiechnęła się do niego.
– Niech cię tylko wartownik nie nakryje. Słyszałam, że ludzie Pauera mocno biją, z pewnością nie przeżyjesz dwudziestu razów rózgami.
Junkier Heribert wstał i położył giermkowi rękę na ramieniu.
– Posłuchaj, co mówi Ewa, i weź to sobie do serca. Kara biczowania podczas marszu wojskowego może oznaczać śmierć, jeśli w rany wda się zakażenie. Nawet jeśli to przetrzymasz, przez dłuższy czas musiałbym zrezygnować z twoich usług, a bardzo by mnie to zezłościło.
Kiedy Ewa wspomniała o rózgach, plecy Marii zaczęły swędzić niemalże nie do zniesienia. Zacisnęła pięści i przygryzła wargi, ale upomnienie Heriberta zwiększyło jej cierpienia. Wiedziała, o czym mówił młody junkier, gdyż jako siedemnastolatkę „pogłaskano ją rózgami” – jak mawiano o tym eufemistycznie. O mały włos nie straciła przez to życia.
Z trudem odpędziła od siebie koszmarne wspomnienia, przycisnęła Trudi do piersi i zatopiona w rozmyślaniach zaczęła głaskać jej włosy. Wtedy zorientowała się, że Michaś nie pojawił się w obozowisku do tej pory, chociaż jedzenie było już gotowe. Zawodność jej młodszego towarzysza stawała się powoli uciążliwa.
– Ktoś może wie, gdzie podziewa się Michaś? Görch skinął głową.
– Widziałem go u Guntera von Losena. Wydaje mi się, że czyścił jego zbroję.
– Powinien raczej oczyścić nasze woły! – złościła się. Zdenerwowało ją, że Michaś podlizuje się akurat Gunterowi von Losenowi. Ten człowiek był dobrym przyjacielem Falko von Hettenheima, a to, co Timo opowiedział jej o zajściu między Michałem a von Losenem, pozwalało przypuszczać, że niehonorowy rycerz w takim samym stopniu był odpowiedzialny za zniknięcie jej męża co Falko. Najwyższy czas na poważną rozmowę z chłopakiem! Nawet jeśli nie traktowała go jak swojego służącego, bo poza jedzeniem i ubraniami dawała mu także pieniądze, nie miał prawa pracować dla innych bez jej pozwolenia, zwłaszcza że teraz potrzebowała go bardziej niż kiedykolwiek. Gdyby Michaś zaprowadził zwierzęta do wodopoju, nie musiałaby poświęcić dwóch kubków wina. Zastanawiała się, czy powinna zostawić mu coś do jedzenia, zanim zdążyła jednak zdecydować, Ewa zabrała jej część posiłku.
Stara markietanka na kilku drewnianych talerzach i miseczkach rozdzieliła jedzenie dla obecnych. Potem dwie duże warząchwie odlała do glinianego garnczka, mówiąc:
– To dla Michasia.
Maria odebrała od niej garnek i postawiła go na ławce na wozie. Gdy karmiła Trudi, podjadając co nieco też z własnego naczynia, wróciły trzy inne markietanki. Oda, która w żaden sposób nie dołożyła się do kolacji, od razu usiadła przy ognisku i sięgnęła po miskę przeznaczoną dla Teresy.
– Ej, co to ma być? – Teresa chciała odebrać jej miseczkę, a zawartość naczynia zaczęła się niebezpiecznie przelewać. Ewa podała Odzie inną. – Dajcie już spokój na dzisiaj. Mamy dość jedzenia. Ale jeśli jutro Oda nic nie przyniesie, będzie miała pusty żołądek, obiecuję.
Oda, nie zważając na groźby, zajadała i skończyła przed Teresą i Donatą.
– Widać, że musisz jeść za dwoje – zadrwiła Ewa i zaciekawiona rozejrzała się po zebranych kobietach. – Czyja dziś kolej na zmywanie naczyń?
– Oda wprosiła się na kolację, niech więc ona pozmywa – zaproponowała Teresa, a pozostałe markietanki od razu przyznały jej rację. Oda zrobiła kwaśną minę, ale po wszystkim zebrała naczynia. Zaokrąglony brzuch uniemożliwił jej jednak zabranie kociołka. Teresa podniosła się z miejsca.
– Chodź. Pomogę ci.
Obserwowane przez strażników obie odeszły w kierunku strumyka, a Maria nalała rycerzom wina. Widząc błagające spojrzenia Görcha, poczęstowała także jego i Anzelma połową kubka.
Zatroskana Ewa zmrużyła oczy i pokręciła głową.
– Chyba muszę przyznać Odzie rację! Zbyt wspaniałomyślnie obchodzisz się ze swoim towarem.
– Przecież nie jest tak źle – broniła się Maria. – Obaj panowie dobrze płacą za jedzenie dla siebie i swoich ludzi.
Rycerz Henryk rzucił okiem w stronę junkra Heriberta.
– Tak dużo tego nie było. Uważam, że powinniśmy znowu zostawić kilka szylingów.
Rycerz natychmiast sięgnął za pasek i odwiązał ciasno zawiązaną sakiewkę. Zanim wyciągnął monety, Maria podniosła ręce.
– Poczekajcie, musze przecież policzyć, ile jesteście nam winni. Heribert ponownie zawiązał na pasku rzemyk od sakiewki.
– Nie zapomnijcie o tym, pani Mario.
Maria wywróciła oczami, kiedy usłyszała formę grzecznościową należną damie z wyższych sfer albo przynajmniej zamożnej mieszczance, ale nie markietance. Rycerz Henryk także zmarszczył czoło, bo choć bardzo Marię lubił, to martwił się jednak, czy aby junkier nie robi z siebie durnia z jej powodu. Uniósł swój kubek w stronę Heriberta.
– Wasze zdrowie, junkrze Heribercie i oczywiście twoje, Mario. Rzadko się zdarza taka porządna markietanka jak ty. – Wychylił kubek do dna i postawił go na ziemi.
– Mam dolać? – spytała Maria. Rycerz najpierw potrząsnął głową.
– Lepiej nie, bo chcę zachować jasność umysłu. Jego zatroskany ton głosu wzbudził jej ciekawość.
– Jakieś kłopoty?
Henryk złapał leżący przy ogniu konar i bawił się nim, rozgarniając żar w ognisku.
– Kłopoty to za dużo powiedziane. Moim zdaniem piechota za dużo gada, a oficerowie nie zwracają na to uwagi. Przede wszystkim narzekają Flamandowie, których cesarz kazał zwerbować na wiosnę. Jak do tej pory dostali jedynie zadatek i coraz głośniej pytają, co z ich żołdem. Mam nadzieję, że wkrótce natrafimy na wroga i zgarniemy łupy, żeby żołnierze dali spokój.
Ewa z pogardą splunęła w płomienie.
– Gdyby wasz poważany kuzyn nie trzymał straży przedniej, rycerzu Henryku, byłoby inaczej. Brakuje nam jedzenia, ponieważ on wcześniej zrabował i spalił zapasy we wsiach.
Henryk von Hettenheim zacisnął pięści.
– Mojego kuzyna nie interesuje, czy cesarz odzyska koronę Czech czy nie. Najważniejsze, żeby on sam wrócił z wojny bogaty. Miejmy nadzieję, że Bóg jest sprawiedliwy i za karę nie obdarzy go wymarzonym synem.
Zdanie dowódcy zabrzmiało jak modlitwa, a Maria, wiedząc, że rycerz Henryk w głębi duszy czyni sobie nadzieje na spadek po Falko dla synów, zaśmiała się w głos.
– Póki jest mężem pani Huldy, marzenie o synu zrobi z niego ojca wielu córek, a pewnego dnia jego majątek będzie wasz.
Rycerz zdziwiony podniósł głowę.
– Znasz małżonkę Falko?
Maria przytaknęła szybko i dopiero w ostatniej chwili zorientowała się, że o mały włos się nie zdradziła. Uśmiechnęła się sztucznie i zaczęła kołysać Trudi w ramionach, by zyskać czas na znalezienie wytłumaczenia.
– Kiedyś widziałam panią Huldę na ryneczku, gdzie pytała sprzedawczynię ziół o środek, który pomógłby jej zajść w ciążę i urodzić syna. Otrzymała napar, ale handlarka powiedziała mi później, że wywar, który dała tej damie zgodnie z obietnicą, pomoże jej w rodzeniu dzieci, ale tylko córek.
Rycerz Henryk z uśmiechem poklepał Marię po ramieniu.
– Z całego serca życzę tego mojemu czcigodnemu braciszkowi. Coś mi się jednak wydaje, że prędzej udusi swoją żonę we śnie i sprowadzi sobie do łóżka inną płodną niewiastę, niż dopuści, żebym ja lub jeden z moich synów przejął jego majątek. Zresztą, nie wiedzie mi się aż tak źle, nie chodzę z kijem żebraka, a jeśli będę miał szczęście, wielebny opat z Vertlingen pewnego dnia obwoła mojego najstarszego syna moim następcą.
Ewa mrugnęła do niego.
– Może na tej wojnie zdobędziecie łaskę cesarza i dostaniecie od niego nagrodę w postaci władzy zależnej wyłącznie od cesarza i Rzeszy. Dwa lata temu nasz władca zrobił to samo z pewnym dzielnym rycerzem, który podobno uratował mu życie. Biedak, krótko się tym cieszył, bo zaraz poległ w potyczce z Czechami, ale jego spadkobiercy będą mu dozgonnie wdzięczni za taki awans.
Maria musiała się powstrzymywać, by nie wrzasnąć na Ewę, że o wiele bardziej wolałaby żywego Michała niż jakieś hrabstwo w Rzeszy, z którego nie będzie miała żadnego pożytku. Nawet jeśli cesarz dotrzyma obietnicy i przekaże lenno córce martwego bohatera, inni będą rządzić tym lennem, biorąc pod uwagę tylko własne korzyści. Jej zaś odbiorą Trudi i każą poślubić jednego z popleczników Zygmunta. Czy będzie lepszym człowiekiem niż ten dziwny Fulbert Schäfflein, który zrobił dziecko Odzie? Wątpiła w to.
– Świat jest niesprawiedliwy! – rzuciła raptem, a pozostali popatrzyli na nią zmieszani.
– Co masz na myśli? – spytała Ewa.
Maria zmrużyła oczy i koniuszkami palców potarła się po czole.
– Coś mi się przypomniała o nic ważnego – uniknęła odpowiedzi. Junkier Heribert podszedł do niej i złapał ją za rękę.
– Jeśli was ktoś obraził albo wam się naprzykrzał, powiedzcie mi, jak się nazywa, a już ja go ukarzę!
Maria wyswobodziła się z jego uścisku, uśmiechając się smutno.
– Szlachetny panie, zapomniałam już o większości ludziach, którzy mnie obrazili, a inni nie są tego warci, byście się nimi zajmowali.
Ta odpowiedź nie zadowoliła młodego rycerza, ale na szczęście akurat Michaś wrócił z miną pełną poczucia winy.
– Gdzie się cały czas wałęsasz? – krzyknęła na niego Maria. – Jadłeś coś? Michaś zaprzeczył.
– Tylko kawałek chleba, który dostałem od prowiantowego.
– Zostawiliśmy trochę dla ciebie – wyjaśniła Ewa. – Jest w garnku w wozie. Weź go, przynieś do ogniska, bo jedzenie zdążyło chyba już wystygnąć.
Michaś pobiegł do wozu, zdjął garnuszek i postawił go obok ognia w żarze, poza zasięgiem płomieni. Po chwili z sakiewki przy pasku wyjął łyżkę i zaczął jeść.
– Dobre!
– Lepiej niech ci smakuje, w końcu ja dzisiaj gotowałam. – Ewa uśmiechnęła się po tych słowach i odkroiła mu kawałek kiełbasy przeniesionej przez Görcha.
– Proszę, chłopcy w twoim wieku zawsze są głodni. Później odrzuciła głowę do tyłu i popatrzyła na niebo.
– Widać gwiazdę wieczorną. Czas do łóżka, nawet jeśli to łóżko składa się tylko z kilku narzut rozkładanych pod wozem.
– Starożytni Rzymianie nazywali gwiazdę wieczorną Wenus, od bogini miłości – powiedział Heribert, obdarzając Marię stęsknionym spojrzeniem.
Spostrzegł to Henryk von Hettenheim i położył mu dłoń na ramieniu.
– Jeśli koniecznie potrzeba ci kobiety, idź do nierządnic. Szkoda Marii, żeby służyła jakiemuś junkrowi za kochanicę – zrezygnował z formy grzecznościowej, której używał do tej pory, i przemówił do niego jak przyjaciel.
Heribert popatrzył na niego oburzony.
– Ja czczę panią Marię i nigdy nie zhańbiłbym jej z niskich pobudek.
– Dobre postanowienie. Nigdy o nim nie zapominaj.
Rycerz Henryk postanowił powiedzieć to wprost. Młody von Seibelstorff potrzebował kogoś, kto by o niego zadbał i czasem mówił mu także nieprzyjemne rzeczy.
Teresa i Oda wróciły z umytymi talerzami i oddały je właścicielom. Nagle Ewa podniosła krzyk, wskazując na talerz zdobiony wymyślnymi rzeźbieniami.
– Hej, ten jest mój!
Oda wzdrygnęła się i chciała go schować pod spódnicę, ale Teresa była szybsza i wyrwała jej naczynie.
– To naprawdę twój najładniejszy talerz, Ewo. Obawiam się, że nie możemy pozwalać Odzie na zmywanie. Ma trochę zbyt lepkie ręce.
– Widziałam ją wczoraj, jak grzebała coś przy wozie Marii. Kiedy chciałam ją zapytać, o co chodzi, mimo swojego dużego brzucha czmychnęła jak oparzona – Donata nie ukrywała swojej pogardy, a trzy pozostałe markietanki pokręciły głowami.
Ewa zmierzyła ciężarną przeszywającym wzrokiem.
– Uważałabym na twoim miejscu, bo wkrótce będziesz bardzo potrzebowała naszej pomocy.
Oda machnęła opryskliwie ręką.
– Też mi coś! Zanim dziecko przyjdzie na świat, dawno będę w Norymberdze albo nawet w Worms, w domu pana Schäffleina. Ewa zaśmiała gorzko.
– Skoro tak uważasz! Niewygodnie podróżuje się z dużym brzuchem, a jeśli pan Schäfflein naprawdę jest zainteresowany swoim bękartem, w co szczerze wątpię, na pewno się nie ucieszy, jeśli urodzisz martwe dziecko, ponieważ to by uraziło jego męską dumę.
Maria zachichotała na myśl o maleńkim jegomościu, któremu Oda tak chętnie się zaoferowała. Wolałaby wstąpić do klasztoru i do końca życia nosić żałobę po Michale, niż posłuchać nakazu woli palatyna i poślubić tego handlarzynę.
Ewa puknęła Marię w ramię.
– Co to znowu za mina? Patrząc na twoje wahania nastrojów, można by pomyśleć, że to ty jesteś w ciąży, a nie Oda.
Maria odparła wściekle.
– Na pewno nie jestem w ciąży!
– Ale od pobytu w Norymberdze naprawdę dziwnie się zachowujesz – ze spokojem wyjaśniła stara markietanka, po czym jednak machnęła ręką.
– Sama musisz sobie poradzić ze swoimi humorami. Chodź, idziemy spać. Jutrzejszy dzień nie będzie łatwiejszy niż dzisiejszy.
Odeszła w stronę swojego wozu, przedtem jednak gwałtownie odwróciła się do Ody i wyciągnęła w jej stronę palec.
– Jeśli cię na tym przyłapię, że kręcisz się przy moim wozie, strzelę cię pejczem, nieważne, czy jesteś w ciąży czy nie!
Następnego ranka Görch niczym cień pojawił się przy wozie Marii, rozejrzał się ukradkiem dokoła i dał jej szynkę, którą jak stwierdził, prowiantowy zapomniał wziąć ze sobą.
– Proszę, to dla ciebie za twoje dobre wino! Uważaj na siebie i trzymaj się z dala od flamandzkich knechtów z piechoty. Zdezerterują, jeśli wkrótce nie dostaną swojego żołdu, a w drodze powrotnej do Rzeszy splądrują kilka wiosek, żeby im się marsz opłacił.
– Przecież za nami na terenie Rzeszy leżą tylko przysiółki wierne cesarzowi. Nic nie mogą im zrobić!
Görch wzruszył ramionami.
– Co za różnica, czy wioskę napadają Czesi, czy żołnierze cesarza. Rezultat jest ten sam.
– Właśnie, ludzie są zabijani, kobiety gwałcone, a wielcy panowie piją toasty za zwycięstwo. Nic, tylko włosy sobie rwać z głowy!
– Muszę się przyznać, że wolałbym, żeby ci Flamandowie zabili kilku wieśniaków, niż sprawiali kłopoty w wojsku – odparł Görch, wzruszając ramionami.
Maria pokiwała głową przygnębiona. Wiedziała od Michała, że rebelianci nie mieli szacunku także dla swoich, a kobiety w wojsku pierwsze padały ich ofiarą. W tym momencie przeklęła chwilę, w której zdecydowała się udawać markietankę. Marzyła o powrocie do ciepłej izby Hiltrud. Przypomniała sobie jednak, że tam również nie była bezpieczna. Małżeństwo z niekochanym mężczyzną oznaczało początek wielu gwałtów, nawet jeśli ten mężczyzna będzie to robił z błogosławieństwem Kościoła. Wszystko jedno zatem, w jakim miejscy przebywała. Liczyło się dla niej jedynie przeżycie i odnalezienie Michała. Odłożyła szynkę od Görcha do własnych zapasów i uspokoiła sumienie, tłumacząc sobie, że prowiantowy nie pozna po kawałku wędzonki, czy pochodzi z jego zapasów czy nie.
Mrugnęła na Görcha, który w pośpiechu wrócił do swojego pana, i ręką przywołała Michała.
– Dzisiaj zostaniesz ze mną, a i w przyszłości nie będziesz włóczyć się po jakichś Gunterach von Losenach i innych! Zrozumiano?
Michaś przytaknął niechętnie. Denerwowała go wyraźna niechęć Marii dla rycerza. Gunter von Losen zawsze był dla niego uprzejmy i nie traktuje go jak uciążliwego chłopskiego łobuziaka, ale niemal jak szlacheckiego syna, a Lutz, jego giermek, obiecał mu podarować miecz, jak tylko dopadnie jakiegoś Czecha. Michaś cieszył się niezmiernie na myśl o posiadaniu własnej broni, dlatego pod żadnym pozorem nie chciał stracić przyjaźni z tym człowiekiem, bez względu na to, jak często Maria będzie go za to łajać. Rozumiał jednak, że musiał jej pomóc, ponieważ była tylko kobietą i nie zajmowała się, jak on, od dzieciństwa wołami.
Popatrzył na nią, uśmiechając się zawadiacko.
– Mogę przynajmniej jeszcze dziś wieczorem iść do żołnierzy?
Maria nie chciała dobierać mu całej przyjemności, kiwnęła więc głową na zgodę.
– Jeśli nie pobiegniesz do Losena i jego ludzi, proszę bardzo. Michaś lubił przyjaciółkę matki, uważał ją za najwspanialszą chrzestną na świecie, ale nie miał zamiaru rezygnować z jej powodu z darowanego miecza. Dlaczego miałby dotrzymywać towarzystwa Anzelmowi albo Görchowi? Traktowali go jak małego chłopczyka, a nie jak pełnowartościowego mężczyznę. Rycerz Gunter często z nim rozmawiał, pytał o Marię, chwalił jej urodę i głos. Często z trudem przychodziło mu utrzymanie w tajemnicy, że ciotka nie jest zwykłą markietanką, ale damą z wyższych sfer.
Michaś oddawał się rozmyślaniom, a Maria pędziła woły. Strzelała im biczem nad głowami tak nisko, żeby go poczuły, ale nie boleśnie. Trudi cieszyła się, kiedy zwierzęta wachlowały uszami, jakby bat był muchą, którą chciały odpędzić. Oba woły posłusznie dały się zaprząc i pozornie bez wysiłku zaczęły ciągnąć ciężki wóz. Maria pomyślała, że dzisiaj takie nie zobaczy nic więcej poza plecami maszerujących żołnierzy i wiecznym kurzem, który właśnie grubymi kłębami unosił się nad początkiem kolumny.
Może miało to związek z ponurymi Flamandami albo z bliskim sąsiedztwem terenów zamieszkałych, ale Marii wydało się, że wojsko porusza się wolniej niż wcześniej. Krótką przerwę na posiłek wykorzystała na przyniesienie kilku wiader wody ze strumyka i napojenie zwierząt. Ewa odkryła nieopodal źródełko i zawołała pozostałe markietanki. Świeża, a przede wszystkim czysta woda do picia stanowiła podczas marszu wyjątkowy rarytas. Co prawda wszędzie było mnóstwo strumieni i rzek, ale większość z nich była zmącona końskimi kopytami. Poza tym wielu żołnierzy sikało do wody, chociaż zabraniano tego pod groźbami batów. Z tego powodu markietanki niechętnie czerpały wodę ze strumieni.
Kiedy Maria uzupełniła zapasy wody, dała Trudi kawałek czerstwego chleba i sama zaczęła go też żuć. Gdy rozbrzmiał sygnał do wymarszu, zaczęła nieufnie obwąchiwać powietrze.
– Czujesz to? – spytała Ewę.
– Nie, nic... – stara markietanka potrząsnęła głową. – Czekaj! Tak, pachnie spalenizną.
Teraz zapach poczuli także inni. Zapanował niepokój.
– Chyba Czesi nie zapalili lasu, żeby nas zaatakować? Już i tak jest wystarczająco sucho – krzyknął jakiś zmartwiony mężczyzna.
Maria stanęła na koźle i w oddali zobaczyła unoszącą się ku niebu chmurę dymu. Nie wyglądało to jak pożar lasu, ale też nie jak kucharskie paleniska jakiegoś wojska. Jadący na początku kolumny cesarz również odkrył smugę dymu i zapytał podążającego za nim rycerza, czy uważa, że pożar spowodowały działania Falko von Hettenheima. Odkąd wysłał rycerza z oddziałem, z utęsknieniem czekał na jakiś znak do niego, ale jak do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden posłaniec Hettenheima. Silnym ruchem władca zatrzymał konia i rozkazał mężczyźnie, który nie potrafił udzielić mu odpowiedzi, żeby pojechał i sprawdził.
– Niech pan weźmie dwudziestu mężczyzn, panie Volker, i zobaczy, o co chodzi.
Volker von Hohenschalberg pokiwał głową, wybrał kilku znajdujących się w pobliżu rycerzy – był wśród nich Henryk von Hettenheim i junkier Heribert – po czym pokłusował przed siebie, nie zważając na to, czy wszyscy za nim jadą. Ponieważ obserwował ich cesarz, nikt z wyznaczonych nie został w konwoju, toteż wkrótce mocno wyprzedzili wolno ciągnącą się kolumnę wojska. Zapach spalenizny nasilał się, gdy rycerze minęli las. Jechali przez zasiedloną wysepkę, dużą polanę pośrodku lasu, na której rozpościerały się łąki i pola uprawne. W samym centrum stała duża wioska, którą mieszkańcy okolili ogrodzeniem z gęsto powbijanych pali. Kiedy zwiadowcy zbliżali się do osady, spostrzegli, że paliły się jeszcze resztki tego ogrodzenia oraz większe domy, z biedniejszych chatek pozostały zaś jedynie marne szczątki.
Jeden z rycerzy wydał gardłowy okrzyk i wskazał przed siebie. Henryk von Hettenheim pognał swojego konia, żeby popatrzeć przez płonące pale, i poczuł, że krew zamiera mu w żyłach. To nie była jego pierwsza wyprawa wojenna i widział już wiele trupów, ale ten widok wydał mu się przedsionkiem piekła. Po obu stronach drogi ułożono dwa stosy z okrutnie zmasakrowanych męskich, kobiecych i dziecięcych ciał, a pośrodku leżał jeden trup. Z resztek habitu można było wywnioskować, że był to ksiądz. Przybito go do krzyża zrobionego z desek wysmarowanych gnojówką, po czym wypatroszono.
Junkrowi Heribertowi zebrało się na wymioty.
– Kto mógł zrobić coś tak okrutnego? – zielony na twarzy spytał rycerza Henryka.
– Albo mój kuzyn Falko, albo husyci. Przypuszczam, że to powstańcy, ponieważ ludziom Falko nie chciałoby się układać tak ciał.
Junkier z paniką w oczach rozejrzał się dokoła.
– Myślisz, że Czesi ciągle są w pobliżu?
Rycerz Henryk rzucił okiem na płonące zgliszcza wsi i potrząsnął głową.
– Nie, pewnie dawno czmychnęli w zarośla. Jestem przekonany, że wiedzieli o naszym pochodzie, inaczej nie ułożyliby ciał, żeby w ten makabryczny sposób przywitać cesarza.
Rycerz Volker wzdrygnął się z obrzydzenia i oburzenia, po czym wyznaczył jednego z towarzyszy, by wrócił do wojska i powiadomił władcę.
Trwało dłuższą chwilę, nim Zygmunt dotarł do wioski, ponieważ nie chciał opuścić ochrony, jaką dawało mu wojsko. Dopiero kawałek przed płonącą palisadą kazał zadąć w róg na znak postoju, podjechał do Volkera i spojrzawszy na martwe ciała, krzyknął podirytowany:
– Do diaska, po to przecież wysłałem przodem rycerza Falko, by oczyścił nam drogę z mniejszych grup husyckich i ostrzegać przed większymi!
– Powinnyśmy pogrzebać zmarłych – stwierdził junkier Heribert, nie usłyszawszy cesarskiego wybuchu złości.
Zdenerwowany cesarz odwrócił się do niego.
– Stracimy przez to niemal cztery godziny. Nie, ruszamy w dalszą drogę. Z boską pomocą znajdziemy i ukarzemy tych oprawców.
Chciał pognać konia, ale zwierzę przeraziło martwego księdza leżącego przed nim na drodze.
– Dlaczego jeszcze nie usunęliście go na bok? – cesarz wrzasnął do Volkera von Hohenschalberga.
– Jesteśmy rycerzami, nie grabarzami – odparł tamten.
Henryk von Hettenheim zwołał kilku knechtów, którzy z obrzydzeniem rzucili resztki trupa na inne ciała. Po chwili droga była już przejezdna i wojsko mogło dalej maszerować. Nikogo widok ciał nie pozostawił obojętnym. Rycerze udawali odważnych, chwaląc się tym, jak odpłacą Czechom za taki czyn, tymczasem knechci i piechota kroczyli z bladymi twarzami, wielu wymiotowało na poboczu.
Maria starała się nie patrzeć, ale kiedy chciała przejechać zaprzęgiem między stosami, woły stanęły jak wryte.
– Idź naprzód, zasłoń zwierzętom oczy chustami i poprowadź je! – rozkazała Michasiowi, który sztywny ze strachu kurczowo trzymał się wozu. Maria delikatnie go trąciła i poradziła, żeby patrzył tylko na woły i pod nogi. Potem przyciągnęła Trudi do siebie, przykryła ją spódnicą i złapała za cugle, żeby być gotową, jeśli zwierzętom nagle wpadnie do głowy, by w panice ruszyć z kopyta. Wpatrywała się w Michasia, który beczał, ale robił wszystko, co mu kazała. Kiedy najgorsze miał za sobą i znowu siedział obok niej, pogłaskała go i kilka razy powtórzyła, jaki jest dzielny.
Droga przez płonącą wioskę zdawała się nie mieć końca. Maria chciała odetchnąć, kiedy oddalili się od osady, ale w tym samym momencie spostrzegła jeszcze trzy ciała leżące w dole zarośniętym chwastami, najwyraźniej przeoczone przez zbieraczy zwłok. Trupy mężczyzny, kobiety i malutkiej dziewczynki. Maria miała zamiar zamknąć oczy, ale zauważyła ruch. Przyjrzała się i stwierdziła, że ramię dziewczynki pełzło po ziemi, a palce drugiej ręki kurczowo się zamykały i otwierały.
Gwałtownie zatrzymała wóz, podała Michasiowi cugle i zeskoczyła na dół.
– Coś się stało? – krzyknęła Ewa z tyłu.
– Wydaje mi się, że tu ktoś żyje! – Maria uklękła przy dziewczynce i ostrożnie dotknęła jej ręki. Ubranie dwunastolatki było zalane krwią, ale mała była jeszcze ciepła, zaś jej mięśnie drżały jak w gorączce.
Jeden z wartowników zauważył, że zaprzęg Marii stanął, pogonił ją więc gniewnie.
– Jazda na wóz i ruszaj! Zatrzymujesz całą kolumnę.
Maria gwałtownie potrząsnęła głową.
– Ta dziewczynka jeszcze żyje. Nie możemy tak po prostu jej zostawić.
Wartownik rzucił okiem na ranną i splunął.
– Ona długo nie pociągnie. Widzisz przecież, że krwawi jak zarżnięty świniak.
– Ale nie pozwolę jej tu zdechnąć jak świniakowi. Ewo, proszę cię, pomóż mi położyć ją na wozie.
Stara markietanka na sztywnych nogach zeszła z kozła i zbliżyła się.
– Wiesz, co robisz? – spytała z powątpiewaniem.
– Pewnie! Doskonale wiem, co robię.
Nie chciała jej mówić, że kiedyś sama cała we krwi i na wpół żywa leżała w rowie i przeżyła tylko dlatego, że wyszydzana przez towarzyszy podróży Hiltrud położyła ją na swoim wozie ciągniętym przez kozy i później z poświęceniem się nią zajęła. Nie zważając na zgryźliwe komentarze gapiących się z zaciekawieniem żołnierzy, wyciągnęła dziecko spod trupów i zawlokła je do pojazdu.
– Poprowadź zaprzęg przez moment sam! – krzyknęła do Michasia. – Ja muszę się zaopiekować ranną.
Chłopiec pognał woły, a Maria ułożyła dziewczynkę na kawałku płótna między powiązanymi mocno beczkami i skrzyniami, rozcięła zaschły od krwi i sztywny kaftanik i umyła jej chude ciałko, po którym można się było jedynie domyślać, że należy do dziewczyny. Później opatrzyła otwarte rany na udzie i na ramionach. Cieszyła się z ziół i maści, które dostała od Hiltrud. Zrobiła wszystko najlepiej, jak umiała, i ubrała dziecko w czyste ubranka.
Przez cały dzień dziewczynka nie odzyskała przytomności, co chwila jednak pokrzykiwała i biła rękami na oślep. Maria ani na sekundę nie mogła jej spuścić z oczu. Nie pozostało jej nic innego, jak usiąść na skrzyni obok małej, poić ją wodą oraz płynami obniżającymi gorączkę i uspokajać ją łagodnym głosem. Wieczorem Michaś musiał sam zająć się wołami i przejąć większość obowiązków ciotki, nie mógł więc iść na pogawędkę do giermka Guntera von Losena. Tak go to zezłościło, że najchętniej rzuciłby wszystko i poszedł sobie precz. Zmarli, których twarze ciągle go prześladowały, udowodnili mu, jak ważne dla życia jest posiadanie broni. Niechętnie zjadł kolację, a gdy pod osłoną zmroku chciał wymknąć się do rycerza Guntera, Maria poprosiła go o przyniesienie świeżej wody i napełnienie beczki wiszącej na zewnątrz wozu. Kiedy skończył, sygnał rogu ogłosił ciszę nocną, nie miał więc wyjścia i musiał się położyć pod wozem, owinąć kocem i trochę podąsać.
Następnego ranka budzenie się członków wyprawy przebiegało inaczej niż zazwyczaj. Maria przez pół nocy czuwała przy rannej, kiedy zaś wreszcie się położyła, co rusz zrywała się budzona koszmarami sennymi, w których umarli mieli rysy twarzy Michała. Kiedy wstała zmęczona i z zapuchniętymi oczami, zobaczyła, że jej znajda odzyskała przytomność. Z wąskiej twarzy z wysokimi kośćmi policzkowanymi wpatrywały się w nią duże zielone oczy. Dziewczynka miała zdrętwiałe ręce i drżące usta.
Maria uśmiechnęła się do niej i do kubka z wodą dodała sporą ilość opium.
– Proszę, pij, wtedy ból ustąpi.
Przystawiła dziecku kubek do ust i mówiła do niej łagodnie, aż mała posłusznie połknęła. Po krótkim czasie środek uśmierzający zaczął działać, powieki dziewczynki opadły, a jej regularny oddech zdradzał, że zasnęła. Teraz także Trudi zwróciła na siebie uwagę. W przeciwieństwie do matki przez całą noc spała słodko i smacznie.
Maria karmiła córkę, kiedy postękując ciężko do wozu podeszła Ewa i zajrzała do środka.
– Jak tam, Mario, żałujesz już, że wzięłaś ze sobą te żywe zwłoki? Jeśli ta chłopka umrze, będziesz musiała ją pochować i nie myśl, że ci pomogę.
„Podobnych słów musiała kiedyś wysłuchiwać Hiltrud” – przyszło Marii do głowy, a jej oczy zaiskrzyły z wściekłości.
– Jeśli do tego dojdzie, zrobię dla niej więcej, niż zrobiliśmy dla jej krewnych i przyjaciół.
Stara markietanka wzruszyła ramionami.
– Cesarz zabronił. Musisz się do tego przyzwyczaić, inaczej nie przetrzymasz wojen husyckich. Teraz chodź na śniadanie. W obozie coś się dzieje, jest też taka stara tradycja, że napełnia się brzuchy, póki jeszcze można.
– Co się dzieje? – spytała Maria zdziwiona.
– To musi mieć związek z Flamandami. Dokładnie nie wiem. Teresa chciała sprawdzić wcześniej, ale warta ją przegoniła.
Ewa odsunęła się, by Maria mogła wyjść z wozu, i szybko złapała Trudi, która szła za matką i o mały włos wpadłaby między koło a nadwozie. Maria podziękowała koleżance, zostawiła dziecko na rękach Ewy, ponieważ właśnie Donata podała jej miskę z jedzeniem i kufel piwa.
Jedząc śniadanie, błądziła wzrokiem po obozie. Tam, gdzie nocowała świta i rycerze cesarza, roiło się jak w ulu. Mimo hałasu można było wyraźnie usłyszeć bluźnierstwa z Appenzell, którymi rzucał na lewo i prawo Urs Sprüngli, jeden z dowódców piechoty.
Ewa usiadła obok Marii i kręcąc głową, wskazała na Szwajcara.
– Musiało stać się coś ważnego. Nie powiem, żeby mi się to podobało. Patrz, tam idzie rycerz Henryk. Może nam powie, o co chodzi. Ej, panie Henryku, prosimy do nas! – Wstała i energicznie kiwnęła na rycerza.
Henryk von Hettenheim przystanął i popatrzył na nią. Przez chwilę można było odnieść wrażenie, że chciał iść dalej, ale potem podszedł do wozu Marii. Był szary ze zmartwienia.
– Dziś w nocy Flamandowie uciekli do lasu.
– Chyba nie wytrzymali wczorajszego widoku – zadrwiła Ewa, chociaż wcale nie było jej do śmiechu.
– Wczoraj wieczór, podobnie jak wielokrotnie w ostatnich tygodniach, wysłali do cesarza delegata i zażądali swojego niewypłaconego żołdu, a gdy i tym razem im odmówiono, negocjatorzy zaczęli grozić tak bezwstydnie, że Zygmunt wydał rozkaz przywiązania ich do pali i ukarania biczami za bezczelność. Później ich ułaskawił i obiecał to samo co ostatnim razem, zamiast uspokoić ich chociaż symboliczną wypłatą. Nikt się jednak nie spodziewał, że zdezerteruje cała grupa. – Rycerz Henryk wściekle uderzył pięścią o krawędź wozu. – Czarno widzę tę wojnę i nie chodzi o to, że wróg odnosi same zwycięstwa. Groźniejsze jest niezdecydowanie cesarza. Zygmunt marzy, żeby pokonać husytów, ale Czesi tak go przerażają, że nie ma odwagi wezwać ich do decydującej bitwy. Zamiast tego kręci się bez celu, oddając wiele ziem Rzeszy na pastwę niszczycielom.
Maria czuła, że strach zamienia jej żołądek w zimną grudę.
– Co teraz będzie?
– Cesarz wprawdzie uważa dezercję Flamandczyków za coś niefortunnego, ale z drugiej strony mamy wystarczająco dużo zbrojnych żołnierzy i piechoty, żeby kontynuować marsz. Obawiam się tylko, że nie ma racji. Flamandowie mogą stanowić przykład dla innych.
Ewa popatrzyła na niego z ukosa.
– Czyli sądzicie, że kolejni żołnierze będą uciekać?
– Nie zdziwiłbym się. Teraz muszę jednak sprawdzić moich ludzi, żeby też nie wpadli na pomysł pójścia w niewłaściwym kierunku. – Rycerz skinął kobietom i oddalił się pospiesznie.
Maria popatrzyła na niego z westchnieniem.
– Mam nadzieję, że się myli.
– Nadzieję możesz mieć, ale niczemu się nie dziw. Wygląda na to, że wartownicy ponaglają już żołnierzy do dalszego marszu. Pójdę do mojego wozu i przygotuję wszystko.
Ewa powłócząc nogami, odeszła w kierunku swojego wozu. Maria spojrzała na swój zaprzęg i zobaczyła, że woły ani nie zostały napojone ani nakarmione.
– Michaś, gdzie jesteś?! – krzyknęła z wściekłością.
Po chłopcu nie było śladu. Obiecała sobie, że kiedy wróci, wygłosi mu porządne kazanie i rozkaże zostać z Trudi w wozie. Tymczasem sama zabrała się do pracy. Po chwili podszedł do niej wartownik i opryskliwym tonem kazał jej zaprzęgać zwierzęta i ustawić wóz w kolumnie. Mimo że zwierzęta ryczały rozczarowane, Maria odebrała wołom karmę i założyła im uprząż. Zazwyczaj Michaś jej w tym pomagał, ale tym razem musiała sama dać sobie radę. Wartownik wrócił do niej, kijem postukał w koło i wrzasnął.
– Pośpiesz się z łaski swojej, ty durna babo!
– Szybciej by poszło, gdybyś podwinął rękawy i mi pomógł – odszczeknęła Maria. Szybko zamocowała na wozie linę, złapała lejce i wsiadła na kozła. – No, teraz jestem gotowa.
Woźny jednak już sobie poszedł. Maria świsnęła pejczem przy uszach zwierząt. Woły ruszyły z miejsca, ale po chwili znowu przystanęły, bo kolumna się zatrzymała. Tak poruszali się przez cały dzień. Mimo wszelkich starań dowódcy warty i jego ludzi wojsko co moment się zatrzymywało. Maria była rada z tych przerw, bo miała czas, żeby zająć się swoją znajdą. Po południu dziewczynka ponownie się przebudziła, wypiła łyk wody i ugryzła kawałek skórki od chleba. Przy tym patrzyła na swoją opiekunkę dużymi oczami, nie mówiąc ani słowa.
Maria pogłaskała ją po czole i uśmiechnęła się do niej zachęcająco.
– Ja jestem Maria, a ty?
Dziewczynka otworzyła usta i próbowała coś powiedzieć, ale nie wydała z siebie nawet jęku. Bezradnie podniosła rękę i pomacała gardło. Maria z troską pochyliła się nad nią.
– Co się stało. Ktoś uderzył cię w gardło albo cię dusił? Dlatego nie możesz mówić?
Mała pomachała rękami i wydała z siebie kilka bełkotliwych dźwięków.
Maria zastanawiała się, czy dziewczynce pomógłby napar z szałwii i babki lancetowatej, ale w tym samym momencie wartownik postukał w wóz i krzyknął rozkaz do wymarszu.
– Muszę znowu powozić – wyjaśniła Maria znajdzie i usiadła na koźle. Zanim ruszyła, jeszcze raz zerknęła pod plandekę i poprosiła Trudi, żeby nalała rannej trochę wody. Jej córka przytaszczyła blisko dziewczynki butelkę wody i próbowała przytrzymać ją przy ustach spragnionej, ale nie mogła podnieść ciężkiego naczynia. Dziewczynka odebrała Trudi butelkę z rąk, zanim flaszka zdążyła spaść jej na twarz. Maria, ciągle zaglądając do środka, odetchnęła z ulgą, kiedy zobaczyła, że ranna poradzi sobie sama. Nie mogła opuścić kozła, ponieważ przerwy w marszu kolumny były coraz krótsze.
Po chwili zamyślenia, kiedy Maria zagapiła się na plecy maszerujących z przodu żołnierzy, poczuła, że ktoś szarpie ją za rękaw. Trudi energicznie pokazywała mamie wnętrze wozu.
– Czinka sisi – wyjaśniła mała.
Maria pośpiesznie rozejrzała się dokoła, czy nie ma w pobliżu nikogo, komu mogłaby oddać lejce. Nie znalazła nikogo, owinęła je więc wokół przeznaczonego do tego uchwytu i wpełzła na tył wozu. Ze skrzywioną twarzą znajda pokazywała na swoje podbrzusze i drżała z wysiłku, żeby utrzymać zawartość pęcherza. Maria wyciągnęła odpowiednie naczynie ze skrzyni i wsunęła je pod pupę dziewczynki.
– Tak powinno się udać. Wiem, jak to jest, kiedy pilnie trzeba się załatwić, a nie chce się zmoczyć łóżka.
Przeszywający gwizd Ewy wyrwał Marię z zamyślenia i jednocześnie usłyszała ostrzegawczy krzyk Teresy.
– Kolumna staje!
Szybko pobiegła do przodu i szarpnęła za cugle. Na szczęście woły spowolniły bez nakazu woźnicy, toteż piechota przed wozem nie musiała odskakiwać w rowy.
Następnego ranka rycerz Henryk przyniósł wiadomość, że minionej nocy zdezerterowała grupa żołnierzy z piechoty. Tocząc pianę z wściekłości, cesarz wysłał za nimi kilku swoich ludzi, żeby ich złapali, po czym wydał rozporządzenie, że wojsko spędzi dzień w obozowisku. Czas się wlókł niemiłosiernie, a niepokój mężczyzn rósł niezmiennie, markietanki zaś spoglądały na siebie zmartwione. Wymuszona bezczynność zwiększała niebezpieczeństwo, że wojsko się rozejdzie. Wieczorem szary upiór strachu dopadł także rycerzy, gdyż mimo zmierzchu wysłani za dezerterami panowie ciągle nie wrócili do obozu. Następnego ranka zniknęła kolejna grupa kilkudziesięciu żołnierzy, pośród nich nawet kilku jeźdźców z bliskiego otoczenia cesarza. W całym obozie słychać było wściekłe wrzaski Zygmunta.
Ewa chciała poszukać Donaty, żeby przynieść drewno na podpałkę, i znalazła przyjaciółkę z podciętym gardłem leżącą między rozgrzebanymi i splądrowanymi skrzynkami i kuframi. Kiedy stara markietanka wyszła na zewnątrz, jej twarz przypominała trupią czaszkę.
– Donata nie żyje! Zamordowana i okradziona przez naszych żołnierzy. Boże niebieski, co za koniec dla tej biedaczki!
Oda zaczęła skrzeczeć.
– Zaprzęgam wóz i jadę! Nie zostanę tu ani chwili dłużej! Teresa zaśmiała się z goryczą.
– Naprawdę myślisz, że udałoby ci się dokądś dojechać? Jeśli nie dorwą cię Czesi, wpadniesz w łapska naszych dezerterów, a obawiam się, że nie zabiją cię w sposób mniej brutalny niż wróg.
Maria posadziła Trudi wewnątrz wozu i powiedziała jej, że ma zostać przy chorej. Poszła obejrzeć pojazd Donaty i wzdrygnęła się.
– Musimy zameldować wartownikowi o tym morderstwie i poprosić rycerza Henryka, żeby przydzielił nam straż. Inaczej istnieje niebezpieczeństwo, że następni dezerterzy znowu zaopatrzą się u nas w pieniądze.
– Masz rację – zgodziła się Ewa. – Chodź ze mną, od razu pójdziemy do Pauera.
Ciaśniej owinęła chustę wokół ramion, chociaż słońce zaczynało już przygrzewać, i ruszyła przed siebie. Maria i pozostałe kobiety poszły za nią, kiedy jednak dotarły do dowódcy warty, ten przysłuchiwał im się jedynie od niechcenia. Zajmowały go ważniejsze sprawy niż morderstwo jakiejś markietanki. Kiedy Ewa wspomniała o Henryku von Hettenheimie, jego twarz od razu się rozjaśniła.
– Racja, idźcie do niego, przedstawcie mu sytuację i powiedzcie w moim imieniu, żeby przydzielił wam kogoś jako straż.
Po czym odwrócił się i oddalił długim krokiem. Ewa zaklęła nieprzyzwoicie, ale wystarczająco cicho, żeby nie mógł jej usłyszeć, po czym złapała Marię za rękaw.
– Miejmy nadzieję, że rycerz Henryk będzie miał dla nas więcej wyrozumiałości, inaczej same będziemy musiały trzymać straż.
– Pewnie to by było najlepsze wyjście – Maria rozłożyła ręce.
– Wolę silnego chłopa z bronią w ręku. Taki nie da się zajść od tyłu, czego na przykład spodziewam się po Odzie. – Ewa spostrzegła, że obok przebiegał giermek Henryka Anzelm. – Hej, gdzie znajdziemy twojego pana?
– zawołała za nim.
Anzelm przystanął niechętnie i zaczął niespokojnie szurać stopą.
– Z naszymi ludźmi! Wątpię, żeby miał dla was czas, bo w obozie rozpętało się piekło.
– Tej nocy zabito Donatę i ukradziono jej pieniądze – opowiedziała Ewa. Anzelm zacisnął pięści.
– Donata nie żyje? Niech szlag weźmie tych, którzy to zrobili!
– Nic tu nie pomoże przeklinanie – oburzyła się Maria. – Pewnie uciekną następni i wcześniej podetną nam gardła. Potrzebujemy mężczyzn, którzy będą nas strzegli.
Anzelm wzdrygnął się z powodu jej ostrego tonu, ale zgodził się z nią.
– Nie martwcie się, nic wam się nie stanie, nawet jeśli Görch i ja nie będziemy mogli sypiać całymi nocami. Na pewno powtórzę to mojemu panu i wrócę do was z odpowiedzią. Cieszycie się na spotkanie po południu?
– Ty się powinieneś cieszyć, bo będziesz mógł zjeść zupy z naszego kotła. Ale nie śpiesz się. Mamy dla was dość jedzenia. Jak na razie, dzięki Bogu.
– Ewa z ulgą mrugnęła na Anzelma i obdarzyła swoje towarzyszki spojrzeniem nieznoszącym sprzeciwu. – Chodźcie, wracajmy i zajmijmy się rzeczami Donaty, inaczej Oda wybierze sobie to, co najlepsze.
Maria popatrzyła na nią przerażona.
– Chcesz, żebyśmy rozdzieliły między siebie własność Donaty?
– Niby co mamy zrobić? Chcesz czekać, aż inni posprzątają jej wóz?
– Przecież ona na pewno ma jakichś krewnych i spadkobierców. Ewa niemal zachłysnęła się własnym złośliwym śmiechem.
– Gdyby miała dzieci albo męża, to część zysków z jej towaru odłożylibyśmy dla nich na bok. Ale Donata nigdy nie wspominała o krewnych, a więc my, inne markietanki, jesteśmy jej spadkobierczyniami. Taki obyczaj, złotko.
Maria nie znalazła, kontrargumentów. Kiedy zastały Odę, jak przeszukiwała wóz Donaty, w skrytości serca przyznała Ewie rację.
– Nie możesz poczekać, aż urządzimy Donacie chrześcijański pochówek? – warknęła na chciwą kobietę.
Oda pokazała ręką w stronę, gdzie akurat kilku żołnierzy kopało dół.
– Zaproponowałam im kawałek szynki i po kuflu piwa, jeśli pochowają Donatę. Oszczędź więc sobie swych świętoszkowatych gadek i nie przeszkadzaj mi!
Nie przejmując się swoim okrągłym brzuchem, zwinnie niczym wiewiórka wdrapała się na wóz i zaczęła przeglądać jego zawartość. Maria nie chciała brać w tym udziału i podeszła do grobu. Był tak głęboki, że wilki nie będą mogły odkopać umarłej. Zmówiła modlitwę za Donatę, która przez te kilka miesięcy wspólnej podróży nie zdążyła co prawda stać się dla niej przyjaciółką, ale była świetną kompanką.
Trudi – dziewczynka nauczyła się już sama schodzić z wozu – niepewnie przydreptała do mamy, przytuliła się do niej, obserwując, jak żołnierze rzucają na grób ostatnie grudy ziemi i mocno ją udeptują. Mała nie rozumiała, co się stało, ale kiedy Maria złożyła ręce do modlitwy, Trudi puściła mamę i zrobiła to samo. Po chwili pojawiły się Ewa i Teresa, żeby pożegnać się ze zmarłą koleżanką. Jedynie Oda nie przyszła.
Po krótkiej modlitwie Ewa położyła Marii prawą rękę na ramieniu.
– Zaniosłyśmy ci twoją część do wozu. Niewiele tam wartościowych rzeczy, ale zawsze to jakieś materiały, narzuty i ubrania, których możesz potrzebować dla swojej znajdy. Ubrania Donaty będziesz musiała skrócić dla dziewczynki, bo oczywiście są za duże.
Maria z trudem znalazła siły, żeby im podziękować, ale nie chciała denerwować starej markietanki. Skinęła więc głową na zgodę i popatrzyła w stronę swojego wozu.
– Miło z waszej strony, że pomyślałyście o Ani.
– Aha, czyli ma na imię Ania! Wreszcie odzyskała mowę?
– Nie, jeszcze nie. Ale jakoś muszę ją nazywać, wczoraj wieczorem tak długo wyliczałam jej więc różne imiona, aż kiwnęła głową. Właściwie to bardzo łatwe. Teraz znowu powinnam do niej zajrzeć.
Maria wzięła Trudi na ręce i wróciła do siebie. Obok przedniego koła wozu znalazła rozłożone na kocu rzeczy, które Ewa wybrała dla niej ze skromnego majątku Donaty. Rzuciła na nie okiem i wsiadła do środka, żeby zająć się Anią. Zastała ranną niezwykle rześką. Gorączka jej spadła i mała pogryzała sucharki. Na jej nieśmiałe spojrzenie Maria odpowiedziała uśmiechem, nalała jej kubek wody z manierki i zaczęła zmieniać opatrunki.
– Dobrze to wygląda – przyznała z zadowoleniem. – Wkrótce będziesz mogła opuścić wóz. Póki zostaniemy w tym obozie, rozłożę ci plandekę jako ochronę przed słońcem, żebyś mogła położyć się na trawie, zaś w drodze usiądziesz sobie obok mnie na koźle. Dla chorych, tak jak ty, powietrze i słońce to prawdziwe lekarstwa.
Ania pokiwała głową z zadowoleniem i pokazała ruchami rąk, że chce wyjść na zewnątrz. Maria zaśmiała się cicho.
– Nie tak szybko, dzieciaku. Przecież nie będziesz biegała po dworze, jak cię pan Bóg stworzył. Poczekaj chociaż, aż pozwężam ci ubrania Donaty.
Wyszła z wozu, żeby zabrać rzeczy po zmarłej koleżance. Wybrała kaftan, który najłatwiej da się przeszyć, po czym usiadła na koźle i zaczęła pruć nici, żeby na nowo je pozszywać.
Kiedy Görch pojawił się na czas obiadu, Maria poprosiła go o pomoc w podniesieniu Ani i położeniu jej na miękkich liściach. Giermek chwycił dziewczynkę energicznie, opowiadając jednocześnie, że jego przyjaciel Anzelm przekazał prośbę markietanek rycerzowi Henrykowi.
– Mój pan, Anzelm i ja na zmianę będziemy was pilnować – dorzucił z zapałem. Maria podziękowała i odkroiła mu gruby na szerokość kciuka kawałek szynki. Görch zjadł go od razu z apetytem, po czym wziął cztery gliniane garnuszki, w które Ewa nałożyła mu obiad dla obu rycerzy i ich giermków, włożył je do kosza i pobiegł do części obozowiska, gdzie stacjonowali Henryk von Hettenheim i jego ludzie.
Maria była przekonana, że wojsko ruszy najpóźniej następnego ranka, tymczasem cesarz – w dalszym ciągu czekający na wysłanych rycerzy – niezdecydowany przesiadywał w swoim namiocie zdobionym purpurowymi szarfami i wyszywanymi herbami, gdzie narzekał na los. Najwyraźniej wydarzenia ostatnich dni odebrały mu resztki energii, ponieważ nie dał ani rozkazu do dalszego marszu, ani nie mógł zdecydować się na odwrót.
Maria była szczęśliwa z długiej przerwy, ponieważ spokój lepiej leczył obrażenia Ani niż podróż w trzęsącym wozie. Dziewczynka zadziwiająco szybko wracała do zdrowia i wkrótce nie chciała już leżeć bezczynnie. Dlatego też Görch, który często zaglądał do Marii, by jej pomóc i dostać za to tyk wina, poprowadził ją kilka kroków, po czym wystrugał jej kulę, mimo rannej nogi mogła więc pokonywać niewielkie odległości. Maria łajała ją za to, że kuśtyka po wozie markietanek i ciekawska wszędzie wściubia nos, była jednak szczęśliwa, że u Ani pojawiają się oznaki radości życia. Najwyraźniej los odebrał jej nie tylko mowę, lecz także wspomnienia o masakrze w jej rodzinnej wiosce.
Tej nocy, po kolejnym pełnym wizji i koszmarów śnie, Maria długo nie mogła zasnąć, zastanawiając się, czy Michała nie spotkał podobny los. Czy to możliwe, że niemy i pozbawiony pamięci tułał się gdzieś jak żebrak? Jeśli tak, mogła jedynie mieć nadzieję, że wkrótce go znajdzie i zabierze w bezpieczne miejsce.
Kolejne dni mogłyby być spokojne, gdyby nie to, że sytuacja w wojsku stawała się coraz bardziej beznadziejna. Henryk von Hettenheim i inni rycerze bluźnili i złorzeczyli, ponieważ skazano ich na bezczynność, zaś warunki w obozie zaczęły się pogarszać z dnia na dzień. W ciągu dnia kapelan wojskowy podczas długich nabożeństw, zarządzonych przez cesarza, napominał o cnocie cierpliwości, jednak gdy w okolicach obozu było coraz więcej ludzkich i zwierzęcych ekskrementów, a coraz mniej nadającej się do picia wody, nawet najłagodniejsi z trudem zdobywali się na cierpliwość. Tym bardziej że noc w noc dezerterowali kolejni żołnierze. Niektórzy frankońscy i szwabscy rycerze najpierw po cichu, potem coraz głośniej wspominali o tym, żeby odłączyć się od wojska i na własną rękę zaryzykować drogę powrotną do ojczyzny, zaś ludzie wierni cesarzowi naciskali go, by podjął decyzję. Ku swojemu oburzeniu stwierdzili, że Zygmunt, który zawsze był guzdrałą, teraz zachowuje się jak krnąbrne dziecko, kurczowo trzyma się godności swojego urzędu i płaczliwie uskarża się na nieobecność największych mężów Rzeszy, zwłaszcza swojego zięcia Albrechta Austriackiego. Rycerze Rzeszy – dotychczas dumni, że służą tylko cesarzowi i nikomu innemu – zamiast o trzęsącym się starcu marzyli o przywódcy, który zdecydowanie trzymałby wodze w rękach i mimo wszelkich przeciwności pokierowałby wojsko ku zwycięstwu.
Po południu szóstego dnia zatliła się iskierka nadziei, kiedy wartownicy zawiadomili o zbliżającym się dużym oddziale jeźdźców pod cesarskimi barwami. Nie były to jednak posiłki, ale Falko von Hettenheim i jego ludzie ze straży przedniej, do których dołączyło kilku wysłanych przez cesarza rycerzy. Mężczyźni byli wycieńczeni, a większość z nich tak bardzo ranna, że potrzebowali pomocy. W następnych dniach, a nawet tygodniach, stanowiliby raczej brzemię niż pomoc. Niejeden rycerz w obozie na próżno szukał swoich przyjaciół lub krewnych pośród towarzyszy Falko, ponieważ ponad jedna trzecia straciła życie w czeskich lasach.
Falko von Hettenheim zatrzymał ludzi niedaleko wozów markietanek i rozgorączkowanym wzrokiem spojrzał w stronę Marii. Po czym niespodziewanie zeskoczył z konia i rzucił cugle pierwszemu przechodzącemu akurat knechtowi.
– Poprowadź szkapę kilka razy w tę i z powrotem, a potem dobrze ją wytrzyj – rozkazał.
Następnie udał się do tej części obozu, gdzie stał pełen przepychu namiot cesarza. Zygmunt czekał na niego w wejściu.
– W końcu jesteście, panie Falko. Zobaczcie, w jak żałosnej sytuacji znalazłem się z waszej winy! – powitał go chmurnie władca.
Falko otarł sobie pot i kurz z oczu i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Wykonywałem jedynie wasze rozkazy, wasza wysokość. Spodziewałem się, że szybciej będziecie się poruszać. Straciłem wielu moich ludzi, ponieważ Czechom udało się wejść między nas, toteż drogę do was musieliśmy sobie torować siłą.
Przez chwilę cesarz sprawiał wrażenie, że natychmiast ukarze rycerza za jego słowa, ale opuścił jednak ramiona i ręce mu opadły.
– Los mi nie sprzyja, panie Falko. Ciągle dezerterują żołnierze. Na tych, którzy zostali, nie mogę polegać. Jeśli choćby jeden husyta wyjdzie nam na drogę, wojska zwieją jak zające.
– Jeśli to byłby jeden husyta, albo setka, albo nawet tysiąc, dalibyśmy im radę – zezłościł się Falko von Hettenheim. – Ich dowódca, którego zwą tam Wielkim Prokopem, depcze nam po piętach z oddziałem składającym się z ponad sześciu tysięcy ludzi i pięcioma setkami furmanek. Najpóźniej za cztery dni dotrą tutaj.
Zygmunt wpadł w panikę.
– Sześć tysięcy Czechów, powiadasz? Na Boga, to oznacza nasz upadek! Falko von Hettenheim skrzyżował ręce na piersiach i popatrzył na cesarza z ponurą miną.
– Jeśli staniemy do walki, owszem. Możemy jednak spokojnie się wycofać. Tylko że musimy się pospieszyć, ponieważ Czesi bardzo szybko posuwają się naprzód.
Cesarz poniósł ręce.
– Co radzicie, rycerzu von Hettenheim?
– Wasze życie jest zbyt cenne, wasza wysokość. Nie możecie wpaść w ręce Czechów. Dlatego proponuję, żebyście jutro z samego rana z oddziałem dzielnych, wiernych rycerzy ruszyli w drogę i możliwe szybko dotarli do Norymbergi albo do innego ufortyfikowanego miejsca, gdzie bezpiecznie skryjecie się przez czeską hołotą. Reszta wojska musi iść w pewnej odległości za wami, posuwając się różnymi trasami, żeby zmylić wroga i odciągnąć jego uwagę od was. Z boską pomocą wszystko się uda, a jeśli nie, stracimy tylko pojedyncze oddziały, a nie całe wojsko – Falko von Hettenheim tak płynnie powiedział to wszystko, jakby propozycję sformułował sobie w myślach jeszcze podczas marszu.
Cesarz pokiwał z uznaniem głową.
– Przejmiecie dowództwo nad oddziałem, który będzie mnie eskortował? Rycerz Falko uniósł ręce w geście odmowy.
– Nie, wasza wysokość. Za waszym pozwoleniem przejmę dowództwo nad oddziałami, które będą osłaniały tyły odwrotu. Potrzebują kogoś, kto zna kraj oraz Czechów i może uniknąć niepotrzebnych strat. Wy natomiast powinniście dysponować dzielnym wodzem, który umie wykonywać rozkazy. Dlatego na dowódcę eskorty proponuję mojego kuzyna Henryka. Będzie potrafił poprowadzić zdecydowany atak, jeśli jakiś oddział husytów odważy się stanąć wam na drodze.
Cesarz sprawiał wrażenie niezdecydowanego, ponieważ wolałby oddać swoje bezpieczeństwo w ręce Falko. Jako władca Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego nie mógł nawet wzbudzić podejrzeń, że może zostawić rycerzy w biedzie, by ratować własną skórę, jeśli zaś istniał człowiek, który potrafiłby utrzymać resztki jego wiernego wojska, to zdaniem Zygmunta rycerz ten właśnie przed nim stał. Pomyślał o szybko poruszających się husytach i obleciał go strach. Ten tak zwany Wielki Prokop – niepokonany wódz powstańców – zrobi wszystko, żeby go dopaść, a wtedy zgotowano by cesarzowi taki sam los jak księdzu w spalonej wiosce. Mówiono mu, że husyci kilka razy powtarzali już takie groźby. Cesarz westchnął głęboko i odgonił przygnębiające myśli, po czym tak błagalnie popatrzył na Falko von Hettenheima, jakby oczekiwał do niego cudu, który uratowałby jego czeską koronę.
– Posłucham waszej rady, panie Falko. Przekażcie rozkaz swojemu kuzynowi, niech zbierze eskortę dla mnie. Przydzielcie mu też część taboru.
– O nie, panie. Przyrzekam, że nie będę obciążać was taborem. Wtedy będziecie się poruszali zbyt wolno i Czesi mogą was dogonić! – zdecydowanie odparł Falko, skrywając uśmieszek. Chciał zatrzymać tabor przy wojsku głównym. Tylko dzięki temu bez problemów będzie mógł wziąć siłą Marię Adler i ostatecznie dokonać zemsty na niej i jej mężu.
– Macie rację, panie Falko, tabor niepotrzebnie spowalniałby mój odwrót. – Cesarz odetchnął głęboko i skinął ręką na Janosa. – Zwołaj moich knechtów. Niech spakują najważniejsze rzeczy. Wyruszamy jutro o wschodzie słońca, nie bierzemy ze sobą żadnego wozu. Pakunki załadujemy na juczne zwierzęta.
Węgier przytaknął w milczeniu i opuścił namiot. Falko von Hettenheim podrapał się rękawicą po brudnej i zarośniętej brodzie. Starał się nie wyglądać na za bardzo zadowolonego.
– Jeśli pozwolicie, wasza wysokość, chętnie coś zjem i zajrzę do moich ludzi, bo oni także od dwóch dni nic nie mieli w ustach.
Cesarz podniósł ręce na zgodę.
– Oczywiście, panie Falko, ale nie zapomnijcie zająć się moją eskortą. Falko z uśmiechem pochylił głowę.
– Jutro z samego rana będzie gotowa, wasza wysokość. – Odwrócił się i wyszedł za Janosem na zewnątrz. Nie poszedł w stronę wozów z prowiantem, ale szukał czegoś między rzędami namiotów, aż znalazł herb Guntera von Losena. Jego frankoński przyjaciel czekał już zniecierpliwiony. Zanim jednak zdążył zadać pierwsze pytanie, Falko rozkazał mu zatroszczyć się o porządną przekąskę.
Gunter von Losen wysłał swojego giermka i z zaciekawieniem popatrzył na Falko.
– Wyglądasz tak, jakbyś miał za sobą ciężką przeprawę. Falko von Hettenheim machnął ręką z odrazą.
– Nie cięższą niż zazwyczaj. Tylko ostatnie dni były wykańczające, bo z powodu silniejszej grupy husytów musieliśmy przedłużyć drogę powrotną. Mieliśmy niewielkie straty w ludziach, ale Czesi o wiele bardziej żałują tego spotkania niż my.
Gunter von Losen pokiwał głową z uznaniem.
– To chyba ci, którzy w zeszłym tygodniu kilka godzin przed naszym przybyciem spustoszyli wieś i wyrżnęli wszystkich mieszkańców. Cesarz będzie ci wdzięczny, że ich poskromiliście.
– Cesarz drży ze strachu, że Czesi mogliby go dopaść i trochę się nim pobawić – zadrwił Falko. – Za bardzo się zestarzał, żeby prowadzić wojsko na wojnę, może nawet jest już za stary na korony, które nosi. Doradziłem mu, żeby wcześnie rano w asyście ochrony wycofał się do Norymbergi.
– Dowódcą tej eskorty jesteś zaś ty – przerwał mu Gunter von Losen z uśmiechem.
Falko szeroko wyszczerzył zęby.
– Uważasz mnie za durnia? To niewdzięczne zadanie. Lepiej pasuje do mojego czcigodnego braciszka. Ja przejmę dowództwo nad pozostałymi oddziałami.
– Oddziały? To banda wieprzy, a nie armia!
– Tym większa będzie moja sława, jeśli doprowadzę ich bez szwanku do domu – Falko chciał coś jeszcze powiedzieć, ale giermek Guntera wszedł do namiotu z ogromną kiełbasą, bochenkiem chleba i dużą szynką.
– Zaraz przyniosę wodę do mycia i dzban wina – obiecał, szybko łapiąc powietrze i ponownie wybiegł na zewnątrz.
Falko wyciągnął swój sztylet, ukroił sobie pokaźny plaster szynki i włożył do ust. Przeżuwając, popatrzył na przyjaciela spod uniesionych brwi.
– Miałeś na oku tę Marię, prawda? Losen potaknął i wybuchnął śmiechem.
– Mimo naszego fatalnego położenia ciągle jeszcze myślisz o tej kobiecie? Falko wyszczerzył zęby w smutnym uśmiechu.
– Przez cały wymarsz nie myślałem o niczym innym tylko o niej. Kiedy jakaś czeska dziewka leżała pode mną, wyobrażałem sobie, że to żona Michała Adlera, a kiedy ściskałem jej gardło, oczami wyobraźni widziałem, że trzymam w rękach kark tego babsztyla i bardzo powoli go łamię.
– Też ją chcę mieć! Jeśli wcześniej ją zabijesz, nie będziesz już moim przyjacielem – odparł Losen z pożądliwym błyskiem w oku. – Poza tym trochę dowiedziałem się od tego bękarta, co z nią podróżuje. Nie było co prawda łatwo, musiałem pociągnąć go za język, ale wiem, że nasza paniusia ma przy sobie trochę złota. Możemy z niego zrobić użytek.
Rycerz Falko wzruszył ramionami.
– Jeśli o mnie chodzi, to możesz sobie wziąć to złoto, ją też, ale dopiero po mnie. A niech mnie, zapłaci mi za ten szyderczy śmiech w czasie turnieju w Norymberdze, przyrzekam ci!
Jego twarz przybrała mściwy wyraz. Losen pomyślał, że nigdy nie chciałby być powodem gniewu przyjaciela.
Rozkaz, żeby odprowadzić cesarza, dotarł do Henryka von Hettenheima tak niespodziewanie, że nawet nie miał czasu na pożegnanie z Marią i innymi markietankami. Heribert von Seibelstorff także należał do eskorty Zygmunta i nie mógł odżałować, że zostawia Marię. Obaj giermkowie musieli towarzyszyć swoim panom, nie było więc teraz zupełnie nikogo, kto ochroniłby markietanki. Z jednej strony Maria cieszyła się, że na jakiś czas uwolni się od zakochanych spojrzeń junkra, ale z drugiej strony na samą myśl, że znajdzie się w tylnej straży, która pierwsza zostanie napadnięta przez zbliżających się husytów, serce podchodziło jej do gardła.
Razem z Ewą i Teresą obserwowały następnego dnia, jak cesarz z odpowiedzialnymi za swoje bezpieczeństwo rycerzami odjechał w stronę Norymbergi, zostawiając wojsko na terenach wroga. Zygmunt starał się robić dobrą minę do złej gry, ale markietanki wyczuwały jego przerażenie i zastanawiały się, czy wrogowie już nacierają.
Kiedy oddział jeźdźców zniknął im z pola widzenia, Ewa z pogardą splunęła na bok.
– Ucieka, wielki pan, żeby chronić własną skórę. Gówno go obchodzi, co się z nami stanie.
Maria badawczo popatrzyła na starą.
– Też masz takie wrażenie, że uciekł przed wrogiem?
– Niby co innego? – odparła Ewa z ironią. Teresa weszła między nie i złapała je za ramiona.
– Słyszałam, że Falko von Hettenheim przybył wczoraj i teraz przejął dowództwo.
Maria zacisnęła zęby. To była jeszcze gorsza wiadomość niż ta o zbliżających się husytach. Teraz w mniejszym lub większym stopniu znajdowała się w rękach człowieka, który zdradził Michała, ponieważ w całym obozie nie było nikogo, kto by go powstrzymał przez zrobieniem jej krzywdy. Mogła tylko pilnować, żeby nie przyłapał jej samej podczas mycia albo drogi po wodę przy źródle. Mogła jedynie mieć nadzieję, że nie będzie narażał swojej sławy, gwałcąc ją na terenie obozowiska. Przez chwilę rozmawiała ze swoimi towarzyszkami, zbyt poruszonymi, żeby przypisywać jej zdenerwowaniu jakieś szczególne znaczenie, po czym wróciła do wozu.
Zastała Anię rozedrganą, na wpół przytomna uderzała na oślep rękami dokoła siebie na legowisku. Dała jej świeżą pościel i uspokoiła ją.
– Zaraz zrobię ci herbaty i zaśniesz po niej.
Kiedy zajmowała się dziewczynką, niezauważona przez nią Trudi zeszła z wozu, podreptała do Ewy i poprosiła ją o śliwki. Stara markietanka pogłaskała ją po głowie.
– Oczywiście, Trudi! Zawsze mam dla ciebie coś pysznego. Chodź ze mną!
Kiedy mała radośnie biegła za Ewą, Maria zawiesiła na trójnogu nad ogniskiem kocioł z wodą i zaczęła zmieniać opatrunki Ani.
– Rany dobrze się goją, skarbie. Właściwie powinnaś być już całkiem zdrowa, zamiast w drgawkach zakopywać się w łóżku. Masz chłodne czoło. Czego tak się boisz? Czyżby wspomnienia wracały?
Ania podciągnęła ramiona, potrząsnęła głową i bezradnie popatrzyła na swoją opiekunkę. Maria nie mogła nic zrobić, tylko podać jej herbatę zmieszaną z ziołami uspokajającymi, a następnie przyglądać się, jak podopieczna pije napar małymi łyczkami. Na krótką chwilę przed oczami Marii pojawił się Michał. Zastanawiała się, jak sobie radzi, jeśli musiał wegetować tak samo niemy i pozbawiony wspomnień. Czy kucał na schodach przed wejściem do kościoła i wyciągał dłoń po niewielkie datki, które kazali rozdawać bogaci? Tak zazwyczaj kończyli wszyscy, których wojna uczyniła bezradnymi kalekami. Szybko Odegnała te myśli, osuszyła Ani zlane potem włosy i wymusiła na sobie uśmiech. Kiedy jednak się odwróciła, lęk chwycił ją za piersi, jeśli bowiem nie przeżyje tego nieszczęsnego marszu, to i dla Michała nie będzie już nadziei.
Tymczasem Falko von Hettenheim podzielił pozostałe wojsko na trzy oddziały i równo godzinę po odjeździe cesarza wysłał pierwszy z nich w drogę. Na dowódcę wybrał Volkera von Hohenschalberga, któremu przydzielił część taboru: większość nierządnic oraz markietankę Teresę. Tak szybko otrzymali rozkaz, że Teresa nie miała czasu na pożegnanie. Ewa musiała pomóc jej założyć szory wołom, bo inaczej by nie zdążyła.
Kiedy Teresa wreszcie siedziała na koźle, przypomniała sobie o Marii i spojrzała w stronę jej wozu, ale nikogo tam nie znalazła. Chciała zsiąść, ale straże tak energicznie nawoływały do wymarszu, że mogła jedynie krzyknąć Ewie, by pozdrowiła od niej Marię.
– Powiedz jej, że zobaczymy się w miejscu zbiórki!
Świsnęła biczem i pognała woły. Ewa pomachała jej i przez chwilę patrzyła za koleżanką, po czym wzięła Trudi na ręce i wróciła do wozu, żeby przygotować się do szybkiego wymarszu.
Po chwili wyruszył następny oddział. Jechał za ludźmi rycerza Volkera, ale po kilka milach miał zmienić trasę. Prowadził większą część taboru, gdzie była reszta nierządnic i Oda. Kiedy markietanka ustawiła wóz za długim rzędem piechoty, zamiast pożegnać się z Ewą, jedynie parsknęła na nią z dezaprobatą.
Na koniec w obozie z Ewą i Marią zostało około dwustu rycerzy i uzbrojonych jeźdźców, centuria knechtów piechoty i ci pachołkowie, którzy potrzebni byli do obsługi wozów z prowiantem. Marii jeszcze mniej niż jej koleżance podobało się, że musiały zostać akurat z oddziałem rycerza Falko, ale próbowała pocieszyć się faktem, że za kilka dni znowu dołączą do Henryka von Hettenheima. Do tego czasu będzie musiała uważać i nikomu nie dać się oszukać. Gdyby Falko von Hettenheim znał myśli Marii i pod jasnym czołem mógł wyczytać strach, to odkrycie zwiększyłoby jego triumf. Trzymał ją w garści. Kiedy krocząc między rzędami rycerzy i żołnierzy, dawał rozkaz do wymarszu, upajał się przedsmakiem zemsty. Podobnie jak Gunter von Losen zrezygnował tego dnia ze zbroi, a nawet z kolczugi, miał na sobie jedynie mocną skórzaną kamizelkę, a na niej kaftan wojskowy. Skinął na przyjaciela, ten zaś miał radość wypisaną niemal na twarzy, po czym wskazał mu wozy markietanek. Losen wyszczerzył zęby w straszliwym uśmiechu i podbiegł do pojazdu Ewy.
– Hej, stara, zaprzęgaj zwierzęta, zaraz wyruszamy. Dzisiaj wjedziesz między wozy z prowiantem.
Ewa nie sprzeciwiła się rozkazowi, ale zacisnęła zęby i ustawiła pierwszą ze swoich wysuszonych chabet w zaprzęgu. Zerknęła w stronę Marii, która była zajęta pielęgnacją Ani i miała tak dużo roboty, że nie wiedziała, od czego zacząć. Kiedy Ewa zaprzęgła drugiego konia, chciała podejść do koleżanki, żeby jej pomóc, ale Gunter von Losen gniewnie zagnał ją na wóz.
– Ruszaj, ty stara wiedźmo, wozy z prowiantem właśnie odjeżdżają.
– Ale Maria... – wtrąciła Ewa.
– Pojedzie jako ostatnia! Teraz ruszaj tym swoim gruchotem!
Kiedy Ewa nie zareagowała od razu, rycerz wyrwał jej z rąk pejcz i pogroził jej nim. Przerażona markietanka skuliła ramiona i chciała ruszyć, ale zobaczyła Trudi stojącą przy wozie. Zrozumiała, że podczas zaprzęgania wołów Maria nie miała jak zająć się dzieckiem.
– Podaj mi, proszę, małą i powiedz Marii, że jest ze mną – poprosiła Losena. Ten był gotów odwrócić się od niej, ale potem stwierdził, że Falko nie życzyłby sobie zamieszania. Chwycił Trudi jak worek ziemniaków i podał Ewie.
– Masz tu tego bękarta. Teraz gnaj swoje szkapiska, inaczej zrobię wszystko, żebyś została tu jako łup dla husytów!
Ewa mlasnęła językiem, skierowała powoli ruszające konie na drogę i gwizdnęła głośno. Jak oczekiwała, Maria wyjrzała z wozu i popatrzyła na nią zaciekawiona.
– Nie martw się o Trudi! – krzyknęła. – Do następnego postoju się nią zajmę!
Maria pomachała ręką na znak, że zrozumiała, i wróciła do pracy. Jeszcze nigdy wojsko nie ruszało w takim pośpiechu. Nie złościło ją to bardziej niż kolejne zniknięcie Michasia. Przeklęła jego nieobowiązkowość i przysięgła sobie, że przy następnej okazji odeśle go do rodziców.
Nie mogła wiedzieć, że tym razem niesprawiedliwie go osądziła. Michaś pobiegł co prawda do Losena, żeby pomóc jego giermkowi osiodłać konia. Gdy jednak naciągał pasek siodła, zdał sobie sprawę, że Maria bardziej potrzebuje jego pomocy.
– Dokończ to sam, Lutz. Ja muszę pobiec do Marii! – krzyknął i ruszył przed siebie. Nie zdążył zrobić kilku kroków, kiedy nagle pojawił się przed nim von Losen i złapał go za kark.
– Dokąd to?
Michaś na próżno wił się w jego uścisku.
– Muszę pomóc Marii zaprząc woły.
– Sama sobie poradzi. Pójdziesz teraz do przodu, do wozów z prowiantem i pomożesz parobkom – warknął na niego rycerz.
– Oni na pewno sami sobie poradzą, a Maria...
W tym momencie von Losen upuścił go i uderzył w twarz. Chłopak upadł na ziemię.
– Będziesz mnie słuchał, ty żałosny łobuzie?
Michaś złapał się za bolący policzek i zauważył, że palce lepią mu się od krwi. Przerażony podniósł głowę na rycerza, którego do tej pory uważał za przyjaciela. Kiedy von Losen zrobił minę, jakby chciał uderzyć go pięścią, chłopak ze strachem skoczył na równe nogi i pobiegł za wozami z prowiantem.
Tymczasem Maria płakała z rozpaczy. Długa przerwa nie wpłynęła dobrze na woły, były jeszcze bardziej uparte niż wcześniej. Z ogromnym trudem założyła uprząż pierwszemu z nich, musiała go przy tym przywiązać lejcami do drzewa, bo chciał uciec razem z wozem. Drugi wół okazał się jeszcze gorszy. Chociaż Maria ciągnęła go za kolczyk w nosie i tłukła kijem, zwierzę kilkanaście kroków pociągnęło ją za sobą przez obóz, zanim niechętnie pozwoliło się zaprząc.
Kiedy wreszcie skończyła, rozejrzała się dokoła. Poza rupieciami zostawionymi przez żołnierzy w pobliżu stał jedynie splądrowany wóz Donaty. Oddział właśnie odmaszerował, a jego tyły coraz bardziej się od niej oddalały. Na szczęście woły były wystarczająco wypoczęte, by szybko dogonić wojska, nawet jeżeli miałaby uparciuchom pomagać biczem. Gdy chciała jednak ruszać, zauważyła, że Ania wysiadła z wozu, żeby zrobić siusiu.
Zeskoczyła z kozła, żeby pomóc dziewczynie wejść do wozu, gdy tuż obok pojawiło się dwóch rycerzy: Falko von Hettenheim i Gunter von Losen. Ich miny przeraziły Marię, wyciągnęła więc rękę po bat. Falko jednak był szybszy. Szarpnął bicz do siebie i przez chwilę kiwał nim, trzymając swobodnie w ręce. Po czym się zamachnął i ze świstem uderzył nim Marię.
Jęknęła, kiedy uderzenie ostrego rzemienia przepaliło jej skórę. Nie było sensu wołać o pomoc, ponieważ koniec kolumny właśnie zniknął za pierwszym zakrętem. Nawet gdyby ją usłyszano, nikt by nie wrócił. Zacisnęła zęby i popatrzyła na grzbiety swoich wołów. „Muszę zmusić je do biegu i razem z Anią wskoczyć nawóz” – przyszło jej na myśl. Przypuszczała, że Falko będzie pewnie szybszy, ale przynajmniej chciała spróbować. Rycerz, jakby czytał w jej myślach, wyciągnął miecz i wbił w bok pierwszego wołu. Zwierzę jęknęło z bólu, kilka razy uderzyło nogami i upadło na ziemię. Niemal w tym samym momencie padł drugi wół, gdy cios miecza Guntera von Losena pozbawił go głowy.
Maria zaczęła się cofać, aż poczuła za plecami wóz, zanim jednak zdążyła pomyśleć o obronie, Falko podjechał konno, złapał ją za włosy i pociągnął ją kawałek za sobą. Brutalnym ruchem rzucił ją na ziemię. Maria zerwała się, żeby pobiec do lasu, gdzie mogłaby uciec jeźdźcom między gęsto stojące drzewa, ale rycerz zsunął się z siodła i skoczył na nią.
– Teraz wreszcie dostaniesz to, na co zasługujesz, dziwko! – wrzasnął, przyciskając jej ramiona do ziemi.
Sięgnęła ręką do rozporka spódnicy i wyciągnęła nóż, Falko był jednak na to przygotowany i uderzeniem pięści wytrącił jej ostrze z ręki.
– Chciałaś mnie zabić czy siebie? – drwił, prawą dłoń wsadzając jej pod spódnicę i szczypiąc w delikatne miejsca. Maria uderzała na oślep nogami, żeby go strącić, ale Gunter von Losen, zbliżywszy się do nich z pożądliwym wzrokiem, złapał ją za lewą kostkę i boleśnie wykręcił. W tym momencie Maria poczuła się tak, jakby znów znalazła się w Konstancji, w lochu wieży, gdzie została zgwałcona przez trzech bezdusznych łajdaków. Krzyknęła przerażona.
Falko położył jej łokieć na gardle tak, że z ledwie mogła oddychać i nie była w stanie stawić oporu, po czym z wyrazem zadowolenia na twarzy poderwał jej spódnicę do góry i odsłonił łono. Sięgnął do rozporka, żeby go rozpiąć, ale zmienił zdanie i jednym pociągnięciem rozerwał jej bluzkę.
Losen wlepił wzrok w jej piersi, złapał się w kroku i jęknął lubieżnie.
– No dawaj, Falko, bo nie wytrzymam!
Rycerz Falko wyszczerzył do niego zęby w szyderczym uśmiechu.
– Poczekaj, aż skończę z tą kurwą, przyjacielu.
Pogmerał w rozporku i wyciągnął swoją męskość. Maria wiedziała, że nie ma ucieczki. Musiała zatem przypomnieć sobie nauki z czasów wędrówek i przyjąć to, co nieuniknione, z taką obojętnością, jakby przytrafiło się komuś innemu. Jej ciało zrobiło się wiotkie, aż sprawiało wrażenie bezkostnego wora, kiedy więc rycerz wszedł w nią silnym pchnięciem, odmówiła mu tej przyjemności, jaką by poczuł, widząc na jej twarzy ból. Ani razu też nie krzyknęła.
Gunter von Losen przyglądał się temu wzrokiem pełnym pożądania, kiedy zauważył Anię, która płacząc bezgłośnie przylgnęła do wozu. Zaśmiał się szyderczo.
– Nie śpiesz się, Falko. Póki zajmujesz się Marią, ja dogodzę tej małej. Mimo stanu półświadomości Maria usłyszała jego słowa i krzyknęła wściekle:
– Zostaw Anię w spokoju! Jest ranna, poza tym to jeszcze dziecko. Losen nie zwracał na nią uwagi, ale robiąc sprośne uwagi, odciągnął dziewczynkę od wozu i zerwał jej z ciała koszulę. Nie przejmując się jej ranami brutalnie zmusił ją, by położyła się na plecach, i rozstawił jej nogi.
W tym momencie Marię zalała fala nienawiści. Marzyła o tym, żeby mieć tysiąc rąk, by rozerwać na części tych drani, którzy właśnie na całe gardło ryczeli z rozkoszy. Zajęta rozmyślaniami o zemście, nie zauważyła, że rycerz Falko skończył wreszcie po kilku mocniejszych ruchach i zsunął się z niej na ziemię. Na twarzy miał jednak wypisane nie zadowolenie, ale rozczarowanie. Często wyobrażał sobie, jak to będzie – poczuć pod sobą żonę Michała Adlera, ale inaczej niż dziewki z napadniętych czeskich wiosek ani nie krzyczała, ani nie broniła się rozpaczliwie, tylko leżała pod nim jak martwe zwierzę. Teraz poczuł, że pozbawiono go triumfu, z wściekłością zazgrzytał więc zębami. Sięgnął po sztylet, żeby chociaż w jej śmierci znaleźć spełnienie, spojrzał jednak na przyjaciela, który właśnie dochodził niczym ryczący buhaj.
– Chcesz jeszcze przelecieć żonę Michała, czy już masz dość?
– Pewnie, że chcę. Ta mała była na przystawkę.
– Więc rób to, jeśli musisz! Biada ci, jeśli zapomnisz podciąć tej szmacie gardło. Ja już ruszę i każę naszym pokłusować. Za dużo się kręci w okolicy tych cholernych Czechów.
Falko odwrócił się z obrzydzeniem na twarzy i odszedł w kierunku swojego konia. Przez chwilę wahał się, czy nie zostać i nie popatrzeć na Losena, jak ten używa sobie z Marią. Stwierdził jednak, że przyjacielowi także nie uda się zmusić do krzyku żony Michała Adlera, odjechał więc, by dogonić wojsko.
Losen podniósł się, wziął koszulę Ani i z członka wytarł krew, która była dowodem jej rozdziewiczenia. Dziewczynka zwinęła się w kłębek i płakała cichutko, a Maria leżała na ziemi napięta niczym łuk do granic wytrzymałości. Nigdy wcześniej nie była bliższa śmierci. Wiedziała, że potrzebuje wiele szczęścia, żeby przeżyć kolejne chwile. Wzrokiem odnalazła sztylet, który rycerz Falko wytrącił jej z ręki. Dostrzegła go na ziemi w odległości kilku kroków od siebie. Zanim zdążyła tam dopełznąć i sięgnąć po broń, ujrzała Guntera idącego w jej kierunku z rozpiętym rozporkiem. Pocierał przyrodzenie koszulą umazaną we krwi, żeby ponownie się podniecić.
– Jak się bardzo postarasz, to może cię nie zabiję – powiedział. Maria wiedziała, że on kłamie. Zawsze był oddanym sługą Falko von Hettenheima i nigdy nie zlekceważyłby jego rozkazu. Udała, że ze strachu ucieka mu, pełzając, żeby zbliżyć się do sztyletu. Von Losen szedł za nią pełen męskiej przewagi i postanowił, że weźmie ją tyle razy, ile gotowości wykaże jego fujarka, a podczas ostatniego razu złamie jej kark. Nie zważał przy tym na rękę Marii, która po omacku pełzła po ziemi i zacisnęła się na małym przedmiocie. Obiema stopami stanął między jej nogami, pochylił się nad nią i z rozkoszą przygniótł jej piersi.
Maria podciągnęła kolana pod brzuch i kopnęła go z całej siły. Prawą piętą trafiła go dokładnie w nasadę członka i jąder. Gunter jęknął, jakby się dusił, chwycił ją za biodra i przekręcił na brzuch. Maria podniosła się wężowym ruchem i zanim zdołał odepchnąć, wbiła mu nóż w gardło.
Von Losen otworzył usta do krzyku, ale zalany krwią upadł, nim zdążył wydać jakikolwiek dźwięk. Maria tyłem odsunęła się w stronę wozu i drżącymi rękami wyciągnęła siekierę. Kiedy podeszła do niego z bronią nad głową, zobaczyła, że już nie żyje. Splunęła na niego i odwróciła się do Ani, która skulona nieopodal drżała ze strachu i wydając osobliwe dźwięki – pierwsze, jakie Maria u niej usłyszała – obwieszczała światu swój ból.
– Uspokój się, przecież chcę ci pomóc – mówiła, odciągając od podbrzusza dziewczynki jej ręce. Chciała ją zbadać. Uda dziecka były usmarowane czerwienią, ale na szczęście z pochwy nie wypływała świeża krew.
Maria weszła na wóz, znalazła dwie ściereczki i nasączyła je wodą pitną.
– Proszę, umyj się tam na dole – poprosiła Anię i podała jej ściereczkę. Drugą wytarła swoje krocze, żeby zetrzeć z siebie resztki potu i spermy Falko. Dopilnowała, żeby dziewczynka postąpiła tak samo. Następnie znowu wdrapała się na wóz, pogrzebała w medycznych zapasach od Hiltrud i wyjęła niewielki tygielek z maścią oraz torebkę suszonych ziół.
– Tą maścią posmarujesz sobie teraz swój otwór, rozumiesz? Uleczy rany spowodowane przez tego drania. Zioła musisz zaś żuć.
Wyjęła z torebki kilka suchych gałązek i liści, po czym włożyła je Ani do buzi. Kiedy dziewczynka chciała wypluć rośliny smakujące jak żółć, Maria przytrzymała jej zamknięte usta.
– Chcesz urodzić dziecko tego gnoja? Nie? To żuj, a potem połknij! Sama także zażyła pokaźną porcję i wściekła obracała zioła językiem. Przez długie lata nie używała tego środka, a mimo to, aż do przyjęcia specyfiku od Hiltrud, nie mogła przez nie zajść w ciążę. Tym razem ostatecznie pozbawiała się nadziei na urodzenie Michałowi spadkobiercy, ale nie chciała ryzykować i zajść w ciążę z takim mordercą i gwałcicielem, jak Falko von Hettenheim. Przeklęła go, po czym zrozumiała, w jakim niebezpieczeństwie znalazła się razem z Anią. Wkrótce Falko von Hettenheim zacznie szukać przyjaciela i wyśle kilku mężczyzn, żeby go odnaleźli. Bez zwierząt i wozu daleko nie ucieknie z rannym dzieckiem. Będzie musiała skryć się z Anią w lesie i dopiero kiedy mała będzie mogła normalnie chodzić, ruszy z nią na zachód, aż trafi na zamieszkałe tereny. W gardle ją ścisnęło, kiedy pomyślała o swojej córeczce, która z każdą chwilą się od niej oddalała. Musiała się powstrzymać, żeby z tego powodu nie skopać ciała Guntera. Z ogromnym trudem odepchnęła od siebie te myśli i skupiła się na najważniejszym. Potem odwróciła się do Ani.
– Chodź, włożymy świeże ubrania, a później uciekniemy.
Wsiadła na wóz, wśród rzeczy Donaty znalazła bieliznę i sukienkę i rzuciła je Ani. Dziewczynka posłusznie się ubrała. Wyglądała jak dziecko, które przebrało się w szaty swojej mamy. Maria zdjęła swoją podartą sukienkę i wybrała rzeczy, które mogą przez jakiś czas wytrzymać trudy życia w lesie. Zastanawiała się też, co wziąć ze sobą. Jeśli znowu napotkają ludzi, potrzebowała pieniędzy, ale też jedzenia i przynajmniej jedną sukienkę na zmianę. Przeszukując wszystko pośpiesznie i wybierając to, co wydało jej się niezbędne, myślami uciekła do Trudi i zaklinała Boga i święta panienkę, żeby Ewa zajęła się jej córką i bezpiecznie dotarła z nią do Rzeszy. Następnie z wybranych rzeczy zrobiła tobołek.
Kiedy położyła zawiniątko na koźle i rozejrzała się za Anią, serce jej zamarło. Kilkunastu żołnierzy z ponurymi minami stało dookoła martwych wołów. Blada ze strachu Ania przylgnęła do przedniego koła wozu i położyła rękę na podbrzuszu.
Mężczyźni byli inaczej ubrani i uzbrojeni niż rycerze i piechota wojsk cesarza. Tylko dwóch z nich miało na sobie kolczugi i hełmy, reszta nosiła na piersiach skórzane kurtki z przymocowanymi do nich nitami żelaznymi płytkami. Ich broń składała się z krótkich mieczy w prostych skórzanych pochwach i opatrzonych kolcami obuchów. Trzech z nich miało też łuki, a na plecach kołczany wypełnione strzałami. Jeden z ubranych w kolczugę wojów trzymał długi miecz przy biodrze i wyglądał na dowódcę. Patrzył na Marię bardziej z ciekawością niż wrogo, kiedy zaś czubkiem buta dotknął zwłok Guntera von Losena, na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu, który sprawił, że mężczyzna ten wyglądał nawet na sympatycznego.
– Nasz zwiadowca powiedział, że zabiłaś tego rycerza – mówił po niemiecku z akcentem nieznanym Marii, bez problemu mogła go jednak zrozumieć i skinęła głową, nic nie powiedziawszy. Nie wiedziała, jak mężczyźni zareagują, gdy powie prawdę. Bała się, że cała horda może rzucić się na nią i na Anię. Jeśli będą się broniły, wrogowie bez ceregieli podetną im gardła. Szeregowi żołnierze sprawiali wrażenie tak nieprzychylnych, jakby śmierć kobiet była już przesądzona. Biorąc pod uwagę gesty drugiego mężczyzny, który pod płaszczem nosił kolczugę, ku ogromnemu oburzeniu Marii do złudzenia przypominającą ubiór Michała, i który chyba był poddowódcą grupy, był takiego samego zdania jak jego żołnierze.
Po czesku wrzasnął na mówcę i uczynił gest podcinania gardła.
– Daj sobie spokój z tym gadaniem, Sokolny. Podetniemy niemieckim kobietom gardła i weźmiemy to, czego nam potrzeba.
Ottokar Sokolny zmierzył go szyderczym spojrzeniem.
– Nic nie potrafisz poza mordowaniem i łupieniem, Vyszo. Mnie za to interesuje, dlaczego ta kobieta zabiła tego rycerza.
– Ale mnie to nie interesuje! – Vyszo machnął na żołnierzy. Jeden z nich wyciągnął swój krótki miecz i podszedł do Ani.
Chociaż obaj mężczyźni mówili po czesku, Maria zrozumiała, że chodziło o życie jej i dziewczynki. Nie mogła uratować się bronią, postanowiła więc coś powiedzieć. Stanęła na koźle, żeby sprawiać wrażenie wyższej, i przeczącym gestem wyciągnęła rękę do żołnierza stojącego przy Ani.
– Jan Hus był wielkim człowiekiem. Znałam go. Byłam w Konstancji, kiedy go zdradzono i zamordowano – wyrzuciła z siebie bez tchu. Nikt z Czechów poza Ottokarem Sokolnym nie znał niemieckiego, ale wspomnienie nazwiska Hus wszystkich wprawiło w zdumienie.
– Co ona mówi? – spytał jeden z mężczyzn.
– Ta kobieta mówi, że była przy śmierci Jana Husa i płakała po nim. Chcecie zabić kogoś, kto przyznaje się do naszego wielkiego świętego? – Ottokar Sokolny skrzyżował ręce na piersiach i wyszedł między Marię a pozostałych. Ten zaś, który wyciągnął rękę po Anię, zmieszany spoglądał na Vyszo.
– Niech nam opowie o śmierci Husa – zażądał jeden z wojowników.
– Racja, niech mówi o zdradzie i podstępie Niemców! – Vyszo wściekle zacisnął pięści. Sprawiał wrażenie, jakby własnymi rękami chciał zabić obie kobiety, teraz jednak jego towarzysze zapewne wzięliby mu to za złe. Jan Hus był ich mesjaszem, a ktoś, kto płakał z powodu jego śmierci, nie mógł być wrogiem, nawet jeśli był Niemcem.
– Weźmiemy je ze sobą i później zdecydujemy, co z nimi zrobić. Zajrzyjcie do wozu, czy coś nam się nie przyda i musimy ruszać w drogę, inaczej stracimy z oczu wojsko Niemców.
Vyszo chciał się odwrócić, kiedy Sokolny, który uznał, że słowa Marii świadczą na jej korzyść, podniósł rękę.
– Obie kobiety będą nam przeszkadzać. Vyszo zwrócił się do niego z drwiącą miną.
– Też tak uważam. Dlatego ty i twój Ludvik – jego wzrok spoczął na młodym, krępym chłopcu – zabierzecie kobiety do oddziału. My zaś będziemy deptać Niemcom po piętach.
Chociaż ton jego głosu nie mógł być bardziej obraźliwy, Sokolny skinął z uznaniem głową.
– Też uważam, że tak będzie lepiej, niż jakbyś miał wysłać z nimi dwóch twoich ludzi skłonnych do podcinania gardeł.
Vyszo warknął na tę uwagę i machnął na pozostałych, by jechali za nim. Zgonili Marię z kozła, zabrali z wozu tyle zapasów, ile mogli unieść na plecach, po czym z szybkością świadczącą o dużej wprawie spakowali je do tobołków przypominających plecaki. Maria przytuliła drżącą Anię i przyglądała się obojętnie Czechom. Najwyraźniej na razie nie chciano ich zabijać, a to więcej niż po śmierci Guntera mogłaby się spodziewać po jego własnych ludziach.
– Wszystko będzie dobrze, dziecinko – powiedziała do Ani. – Ci mężczyźni nic nam nie zrobią. Musimy tylko uważać, żeby nie spowalniać ich podróży. Z całych sił będę cię podpierać i ci pomagać.
Wysiliła się, starając się zrobić radosną minę, po czym odwróciła się do mężczyzny, w którego rękach spoczywał teraz jej los.
– Możemy ruszać, panie.
Ottokar Sokolny wzrokiem powędrował za Vyszo i jego towarzyszami, po czym w zamyśleniu skinął głową.
– Co jest twojej przyjaciółce? Jest chora?
– Ranna! – odparła Maria, nie mówiąc, że to jego rodacy tak skrzywdzili Anię, chociaż ona sama pewnie była Czeszką. Wtedy pomyślała, że jej rodacy wcale nie byli lepsi niż Czesi.
– Poważnie? Może iść? – spytał Sokolny niecierpliwie. Maria potrząsnęła głową.
– Rany dobrze się goją. Ania musi się tylko oszczędzać, żeby ponownie się nie rozeszły.
Sokolny popatrzył na Anię i poprosił ją, żeby pokazała mu obrażenia. Przestraszona uciekła od niego, ale chora noga odmówiła jej posłuszeństwa i dziewczynka upadła. Maria podniosła ją i uśmiechnęła się do niej łagodnie.
– Nie bój się. Ten pan nie jest wrogiem, chce nam pomóc.
– Nazywam się Ottokar Sokolny – przedstawił się, po czym wskazał na swojego towarzysza. – To jest Ludvik, mój knecht. Ludvik, utnij w lesie kilka gałęzi, żebyśmy zrobili nosze dla rannej. W ten sposób będziemy się szybciej poruszać, niż gdyby miała kuśtykać za nami.
Maria odetchnęła z ulgą. Przy całym złym losie, który ją spotkał, najwyraźniej dopisywała jej zawsze odrobina szczęścia. Miała nadzieję, że tak będzie też w przyszłości.
W niewoli
Wiatr ze świstem dął przez szczeliny w ścianach starej chłopskiej chaty, sprawiając, że oddech zamarzał na twarzy. Maria ciaśniej owinęła ramiona swoją znoszoną chustą i tęsknie popatrzyła na ogień, który płonął na palenisku w drugim końcu pomieszczenia. Chata składała się tylko z jednej izby. Cztery rozgadane kobiety usiadły sobie przy nim wygodnie i zaczęły z radością ogrzewać ręce, gdy Maria i pozostałe mieszkanki musiały zaciskać zęby, żeby za bardzo im nie klapały. Od czasu do czasu Renata przywoływała do siebie jedną lub drugą, żeby przez chwilę mogły się ogrzać, oczekiwała jednak za to wylewnych podziękowań. Jeśli okazały się niedostatecznie służalcze, na wiele godzin a nawet dni zabraniała danej kobiecie siadywać przy ognisku. Renata była żoną taboryckiego dowódcy Vyszo i przedstawiała pani bolączki kobiet w chacie.
Maria nie musiała wymyślać żadnych pochlebstw, jakie miałaby jej prawić, ponieważ razem z Anią nigdy nie zostały przywołane do ognia, nie mogły też same tam podchodzić. Dla Renaty i jej czeskich przyjaciółek obie były wcielonym złem, albo gorzej – były Niemkami, którym należało zawczasu poderżnąć gardła, a nie żywić je przy zimowym obozowisku husyckiego wojska. Gdyby wszystko zależało od Renaty, Maria i Ania mogłyby jedynie wykopać sobie norę w śniegu, żeby schronić się przed lodowatym wiatrem. Jedynie Ottokarowi Sokolnemu mogły zawdzięczać, że mają przynajmniej dach nad głową. Bez nakazów młodego hrabiego, który z powodu swojego pochodzenia miał w obozie również wrogów pośród fanatyków, obie dawno by nie żyły.
Ktoś pociągnął Marię za chustę i wyrwał z zamyślenia. Drżąca z zimna Ania przytuliła się do niej i zaproponowała, że owiną się rogiem jej szmaty, która kiedyś była narzutą. Mimo nieprzyjaznych warunków rany dziewczynki dawno się zagoiły, a nawet przybrała na wadze, co było cudem, biorąc pod uwagę skąpe jedzenie. Jak na dwunastolatkę była jednak bardzo zamknięta w sobie, a od czasu niewoli husyckiej Maria ani razu nie widziała u niej uśmiechu. Ania zaczęła też wydawać dźwięki, toteż Maria wpadła na pomysł, że nauczy ją mówić. Przypuszczenie, że dziewczyna była Czeszką, okazało się prawdziwe, ponieważ mała zdecydowanie szybciej opanowywała czeskie słówka niż niemieckie. Sprawniej nauczyłaby się swojej mowy ojczystej niż niemieckiego Marii. Tymczasem w obozie nikt nie chciał z nią rozmawiać, słysząc zaś ostre słowa od innych, za każdym razem się wzdrygała, jakby przypominała sobie, że jej rodacy zamordowali mieszkańców wioski tylko dlatego, że byli katolikami. Maria żałowała, że mimo jej starań Ania głównie jęczy bez artykulacji, ponieważ marzyła o ciepłym słowie lub pocieszeniu w swoim języku ojczystym. Niektóre Czeszki mówiły trochę po niemiecku, ale przy Marii tak się zachowywały, jakby nie rozumiały ani słowa.
Jakiś mężczyzna otworzył drzwi, wpuszczając do środka zamieć śnieżną i lodowate powietrze.
– Dowódcy potrzebują piwa i kogoś, kto ich obsłuży! – wrzasnął i natychmiast wyszedł.
Dwie kobiety pędem pobiegły do dużej kadzi w rogu i zaczerpnęły gorzkiego napoju w kilka dzbanów. Kiedy się ubrały i podeszły do drzwi, Renata zawołała je z powrotem.
– Dlaczego chcecie wybiec na zimno? Niech Niemki pójdą.
Zanim Maria i Ania zdążyły się obejrzeć, włożono im do rąk dzbany i wypchnięto je za drzwi. Niesione wiatrem kryształki lodu cięły im skórę niczym tysiące igiełek, sprawiając, że nie dało się oddychać. To oczywiste, że Renata nie dała im nawet zwykłych okryć z owczej skóry, pod którymi czeskie kobiety chroniły się przed mrozem. Maria spojrzała na Anię pocieszająco i pobiegła przed siebie, żeby jak najszybciej dotrzeć do chaty, gdzie husyccy dowódcy prowadzili naradę wojenną. Dobre sto kroków, jakie miały do pokonania, okazało się przeprawą przez piekło. Zdrętwiałe palce kurczowo zaciskały wokół uchwytów wielkich dzbanów. Trwało wieczność, nim dotarły do chaty i schowały się przed wiatrem, żeby złapać oddech. Maria kopnęła drzwi i po czesku krzyknęła: „Piwo!”.
Ktoś otworzył drzwi, po czym obie weszły do środka, wnosząc ze sobą podmuch zimnego powietrza, które uderzyło wartownika w twarz śniegiem i kryształkami lodu. Klnąc pod nosem, mężczyzna zatrzasnął drzwi i wskazał im pomieszczenie w tyle, gdzie zebrali się dowódcy wojska. Niski, chudy mężczyzna, który objął dowodzenie, mógł na pewno rezydować na zamku w grodzie, zrezygnował jednak z wszelkich zewnętrznych oznak władzy, żeby pokazać swoim chłopskim żołnierzom, że w dalszym ciągu jest jednym z nich. Nosił ubranie zwykłego mężczyzny, jednak jego wąska, energiczna twarz i przeszywający wzrok głęboko osadzonych oczu zdradzały, dlaczego to właśnie on zdobył tytuł drugiego dowódcy husytów. Jako jeden z pierwszych poddowódców legendarnego Jana Žižki zajął drugie miejsce w husyckiej armii, podlegał więc tylko jednemu człowiekowi, który podobnie jak on nosił imię Prokop, ale inaczej niż on wyróżniał się wysoką, masywną sylwetką, dlatego też przez swoich ludzi zwany był Wielkim Prokopem. Obaj Prokopowie nie urodzili się jako chłopi. Byli nic nieznaczącą szlachtą wiejską, która całkowicie oddała się naukom kaznodziei taborytów.
Podczas długich tygodni niewoli u husytów Maria zorientowała się, że są oni podzieleni na dwie grupy, które wprawdzie razem walczą przeciwko cesarzowi Zygmuntowi, ale nie mają wspólnych interesów. Obaj Prokopowie należeli do taborytów, gdy tymczasem Ottokar Sokolny uważał się za kalikstyna, a według nich taboryci mieli wygórowane żądania.
Kiedy przekroczyła próg, zobaczyła, że był tam Prokopek, Vyszo, Ottokar Sokolny, husycki kaznodzieja o fanatycznym spojrzeniu i wielu taboryckich przywódców. Mężczyźni z gniewem podnieśli wzrok, kiedy kobiety weszły do środka, gdy jednak dostrzegli dzbany z piwem, z hałasem wyciągnęli w ich kierunku swoje kubki. Najpierw Maria napełniła naczynie Prokopa, potem kaznodziei. Miał on tutaj znacznie wyższą pozycję niż cesarski spowiednik w Rzeszy. Husyci tłumaczyli swój zryw przeciwko królowi Zygmuntowi przede wszystkim motywami religijnymi, dlatego okrutnie prześladowali katolików na zagarniętych terenach. Dlatego też Maria i Ania brały udział w tutejszych rytuałach. Jeśli rzeczywiście były to herezje, Maria miała nadzieję, że Najświętsza Panienka im wybaczy, gdyż musiały chronić swoje życie, a obie nie czuły się męczennicami. Maria miała szczęście, że Renata i jej towarzyszki – jak i większość osób w obozie – sądziły, że Jan Hus osobiście nawrócił Marię w Konstancji i uczynił członkinią swojego Kościoła. Wprawdzie nie uniknęła upokorzeń ze strony innych kobiet, ale poza tym zostawiono je w spokoju, cierpliwie znosząc ich obecność.
Zatopiona w rozmyślaniach nie zauważyła, że Vyszo podsuwa jej kubek w oczekiwaniu na piwo. Ania natychmiast podbiegła do niego i nalała trunku przerażającemu dowódcy. Maria podziękowała jej spojrzeniem, ponieważ nienawidziła tego człowieka wcale nie mniej niż Falko. Vyszo słynął z tego, że zabił człowieka, któremu udało się uratować cesarza Zygmunta przed prawie udanym atakiem jego ludzi. Jako dowód nosił pancerz i miecz Michała Adlera. Maria rozpoznała je już przy pierwszym spotkaniu, a później z opowiadań innych dowiedziała się, że po wzięciu jej do niewoli zeszłego lata Vyszo wielokrotnie najeżdżał wycofujące się oddziały cesarza, zabijając wielu rycerzy i knechtów piechoty. W koszmarach sennych widziała zrabowany wóz Czarnej Ewy oraz starą markietankę z zalaną krwią Trudi na rękach, nieżywą leżącą w szczątkach swojego wozu, na jawie zaś wydawało jej się, że Vyszo pochyla się nad Michałem i podrzyna mu gardło. Za każdym razem, gdy widziała tego mężczyznę, musiała się powstrzymywać, żeby nie złapać za najbliższy nóż i nie odpłacić mu pięknym za nadobne. Zabijając Guntera von Losena, sprawdziła, jak szybko potrafi umrzeć nawet silny mężczyzna.
– Hej, Mario, mnie też chce się pić! – uprzejma uwaga Ottokara Sokolnego wyrwała Marię z zamyślenia. Pośpiesznie napełniła jego kubek i razem z Anią chciała się wycofać.
Vyszo odwrócił się i przytrzymał ją za rękę.
– Nigdzie nie idziecie, wy niemieckie kurewki! Czy może mamy sami się obsługiwać? – Maria patrzyła na niego przerażona, Sokolny powtórzył jej więc wszystko po niemiecku.
Maria ukryła uśmieszek, ponieważ doskonale zrozumiała Vyszo. Ponieważ Renata i pozostałe kobiety nie chciały rozmawiać z nimi po niemiecku, lepiej rozumiała po czesku, niż wszyscy sądzili. Ale swoją znajomość języka zachowała w tajemnicy, żeby móc to wykorzystać. Teraz owa ostrożność odpłacała jej się z nawiązką – zatrzymano ją na naradzie, gdyż uważano, że nic nie zrozumie.
Na jakiś czas mężczyźni zostali obsłużeni, dlatego odstawiły oba dzbany, Maria zaś niedaleko ognia oparła się o słupek i nadstawiła uszu. W przeciwieństwie do niemieckich książąt, którzy na czas zimy zwalniali swoich rycerzy i żołnierzy z obowiązku wojennego, żeby nie musieć ich karmić, czescy dowódcy trzymali w gotowości swoje oddziały i także zimą napadali na dotychczas niesplądrowane wioski, nazywając to kampaniami zbrojnymi. Maria miała nadzieję, że razem z Anią będą mogły przyłączyć się do nich, ponieważ po wszystkim, co słyszała, ucieczka przez czeskie lasy wydawała się zbyt niebezpieczna. Tak daleko wywieziono ją w nieznany kraj, że nie wiedziała nawet, w którą stronę miałaby iść, by odnaleźć ziomków i pomoc. Tymczasem podczas napadu na tereny Rzeszy, gdzie to husyci byli obcymi, taka ucieczka mogłaby się udać.
Gdy Maria zagłębiała się w rozmyślaniach, Prokopek wypił łyk piwa i zwrócił się do Vyszo.
– Jak wygląda sprawa naszych zapasów?
Vyszo z zadumą podrapał się po czole.
– Starczą jeszcze na wiele tygodni – odparł. Kaznodzieja wstał i karcąco rozejrzał się dokoła.
– Musimy wyruszyć, zanim opustoszeją piwnice i stodoły wroga, który z boską pomocą wpadnie w nasze ręce!
– Poza tym teraz możemy jeszcze przewozić mięso zabitych zwierząt bez ryzyka, że się zepsuje – dodał inny dowódca.
Maria z trudem nadążała za rozmówcami, ale rozumiała sens dyskusji. Ponieważ czescy chłopi przez cały rok zajmowali się działaniami zbrojnymi, nie mieli kiedy uprawiać roli. Musieli więc znaleźć jakieś inne wyjście, żeby wykarmić siebie i swoje rodziny oraz miasta, które się do nich dołączyły. Niczym szarańcza napadali więc na sąsiednie kraje. Marii nasunęło się porównanie z plagą biblijną. W samym obozie przebywało ponad sześć tysięcy ludzi, a to tylko kropla w morzu. Zastanawiała się, jak cesarz mógł kiedykolwiek sądzić, że podporządkuje sobie kraj, który potrafił zwerbować tylu ochotników. Póki husyci mogli zaopatrywać się w sąsiednich krajach, żadna niemiecka armia ich nie pokona.
Ku jej rozczarowaniu, Prokopek planował najazd na Saksonię i Śląsk, kraje, które leżały jeszcze dalej od jej ojczyzny niż same Czechy. Gnębiona ponurymi myślami, dolała mężczyznom piwa, na ich rozkaz przyniosła słoninę z ziołami i chleb, obsługując ich niczym niema, posłuszna służąca. Przy tym uważała na każde słowo, żeby zebrać jak najwięcej informacji. Wszystko, czego się dowie, pewnego dnia może pomóc jej w ucieczce. Poza tym zauważyła, że piwo powoli rozwiązywało języki i niektórzy dowódcy zaczęli chwalić się swoimi wyczynami. Próbowali prześcigać się nawzajem, zwłaszcza gdy chodziło o to, ile trupów zostawią za sobą po następnych kampaniach. Ottokar Sokolny przysłuchiwał im się z nieobecnym wyrazem twarzy, odpowiadał jedynie krótko, kiedy ktoś o coś go pytał. Był jednym z pierwszych, którzy opuścili naradę wojenną.
Maria przyglądała mu się z zamyśleniem, był dla niej zagadką. Otwarcie przyznawał się do przynależności do grupy kalikstynów. W obozie znajdowało się zaledwie dwóch czy trzech członków tego odłamu, w przeciwieństwie jednak do tamtych Ottokar aktywnie angażował się w planowanie działań zbrojnych, zaś u Prokopka cieszył się taką łaską jak poważany dowódca. Tymczasem Maria do tej pory nie słyszała od niego czy też o nim ani jednego słowa, które wskazywałoby na to, że aprobuje czy nawet wspiera masakry organizowane przez taborytów. Większość kalikstynów na początku zimy wycofało się do swoich grodów, żeby spędzić kilka tygodni z rodzinami, taboryci zaś złorzeczyli na nich z tego powodu, nazywając ich mięczakami słabej wiary. Większość chłopskich wojowników Prokopka nie miała żon lub – podobnie jak Vyszo – zabierała swoje kobiety do obozu. Husytki również brały udział w wymarszach wojennych, ponieważ to one zajmowały się łupami. Zeszłej jesieni Maria tygodniami kroiła i soliła mięso, robiła kiełbasy, mieliła ziarno i nawet pomagała przy warzeniu piwa.
– Dolej, kobieto! – poprosił Prokopek niemalże niezrozumiałym niemieckim.
Maria podbiegła do niego, po czym napełniła także kubki Vyszo i kaznodziei, którzy jako ostatni zostali ze swoim dowódcą. Vyszo popatrzył na brązową ciecz w swoim naczyniu i wzniósł toast.
– Za zwycięstwa, które nas czekają! Prokopek warknął wściekle.
– Mamy nie tylko bić Niemców, ale wreszcie złapać tego przeklętego Zygmunta i jego austriackiego zięcia. Wtedy zwycięstwo będzie pełne.
– Nie zapominajmy jednak o wrogach we własnym kraju – upomniał kaznodzieja. – Wiele miast i grodów ciągle trzyma z tym zdrajcą, który w swoim zaślepieniu ma czelność jeszcze nazywać się królem Czech. W ten sposób obrażają naszego zamordowanego proroka!
Vyszo chełpliwie machnął ręką.
– Szumowiny, które zanieczyszczają nasz kraj, z biegiem czasu wpadną nam w ręce niczym przejrzały owoc.
Prokopek skinął na niego i zwrócił się do kaznodziei.
– Jeszcze te wiarołomne miasta zapłacą nam za to, że zostawiamy je w spokoju i na razie nie zamierzam tego zmieniać. Dostarczają nam zapasów, ubrań i broni, odlewają nasze kolubryny i zajmują się naszymi młynami prochowymi. Do momentu naszego ostatecznego zwycięstwa nie możemy z tego zrezygnować.
Kaznodzieja zerwał się z miejsca i gniewnym wzrokiem błysnął na dowódcę.
– Nie mam na myśli miast, których mieszkańcy skrycie z nami trzymają i tylko czekają na znak, żeby poderżnąć gardła swoim bezrozumnym władcom, lecz takich uparciuchów, jak Václav Sokolny. Jego przykład wielu powstrzymuje przed przejęciem prawdziwej wiary i przyłączeniem się do nas.
Dopiero wtedy, gdy przykujemy go do bram jego płonącej twierdzy, inni wypełzną na światło dzienne i będą skomleć o litość. Dawno trzeba było z nim skończyć, lecz jego brat od lat powstrzymuje nas przed tym, żeby wyciągnąć z naszego ciała ten kolec.
Vyszo wzniósł toast za kaznodzieję.
– Masz rację, gród Sokolnego musi upaść! Wiem ze sprawdzonych źródeł, że jego brat próbuje przeciągnąć go na stronę tych przeklętych kalikstynów. Trzeba koniecznie temu zapobiec, inaczej jego wpływy niebezpiecznie wzrosną, co jeszcze bardziej utrudni nam zaprowadzenie boskiego porządku.
Kaznodzieja uczynił znak odganiający złe demony.
– Václav Sokolny tylko na pozór zrzekłby się swej rzymskiej wiary, a w ten sposób zadrwiłby z męczeństwa Jana Husa.
Prokopek podniósł ręce, by udać, że chce go uspokoić.
– Dobrze, że Ottokar Sokolny właśnie nas zostawił, inaczej znowu byłaby kłótnia. Wiecie przecież, że on bardzo ceni swojego brata.
Nie skończył jeszcze zdania, kiedy Vyszo raptownie wyciągnął miecz z pochwy i z brzękiem rzucił go na stół.
– Też coś, nie boję się ani młodego Sokolnego, ani jego starszego brata. Jeśli zajdzie taka potrzeba, obu ich zadźgam!
Prokopek gniewnie wyszczerzył zęby, ponieważ nie spodziewał się innej reakcji.
– Dlatego to ty powinieneś poprowadzić atak na hrabiego Václava i to jeszcze w tym roku. Najpierw jednak przywieziemy sobie ze Śląska tyle zboża i zwierząt, że po sam dach napełnimy stodoły i spiżarnie!
Vyszo wyciągnął pięść w kierunku nieba i wyjaśnił kaznodziei, co zrobi z motłochem z grodu Sokolnego, Prokopek tymczasem odwrócił się zadowolony i machnął ręką na Marię, żeby jeszcze mu dolała. Po czym obie kobiety odesłał do chaty.
Mimo ostrego ataku zimy kontynuowano przygotowania do zbliżającego się wymarszu. Maria i Ania wraz z innymi kobietami zostały przeniesione do starej stodoły, żeby szyły worki, w których husyci mieli transportować zapasy. Ciężko było zszywać sztywne warstwy materiału dużą igłą i nicią grubości sznurka, gdy Renata siedziała pośrodku na krześle, czuwała nad nimi i prętem zachęcała do wydajności.
Kiedy przez chwilę zajęta była rozmową z jakąś kobietą, jedna z dziewczyn trąciła Marię w ramię.
– Podobno jesteś Niemką. Zgadza się? – mówiła po niemiecku z lekkim akcentem.
Zdziwiona Maria podniosła głowę.
– Zgadza się.
Dziewczyna odetchnęła z ulgą, za chwilę jednak ponownie pochyliła się nad swoją pracą, żeby nie zwracać na siebie uwagi.
– Wiesz... – zaczęła cicho, tylko Maria mogła ją więc usłyszeć. – Jestem w obozie od niedawna i usłyszałam o tobie dopiero wczoraj. Mój ojciec też był Niemcem, wiernym sługą cesarza. Nie chciał wyrzec się go, kiedy husyci tego zażądali, dlatego go zabili. Ponieważ matka była Czeszką, krewni pomogli nam w ucieczce i ukryli. Po jakimś czasie zdradzili nas sąsiedzi i zawieziono nas do obozu, gdzie musiałyśmy pracować dla naszych gnębicieli. Matka zmarła w zeszłym roku, mnie zaś niedawno wysłano tutaj z grupą kilku kobiet. Wiedzą, że jestem pół-Niemką, dlatego nie dają mi spokoju. Ciebie też dręczą, prawda? Jeśli się uda, chętnie częściej bym sobie z tobą rozmawiała. Mam na imię Jelka, po niemiecku Helena.
Maria dokończyła szyć swój worek i skinęła jej głową.
– W takim razie będę cię nazywać Heleną.
– Cieszy mnie to. Zawsze lubiłam to imię, ale kiedy wymawiają je te kobiety tutaj, brzmi jak nieprzyzwoite przekleństwo – Helena zacisnęła usta i zamilkła, ponieważ właśnie Renata przechodziła obok i swoim prętem świstała pracującym nad głowami. Dopiero kiedy dozorczyni znowu usiadła, dziewczyna zaczęła mówić. – Musisz uważać na tę jędzę. Jest jeszcze gorsza od Vyszo. Znałam tę parę wcześniej. Zabiją cię dla czystej przyjemności tak, jakby rozgniatali muchę.
Maria z zainteresowaniem patrzyła na Helenę.
– Mówisz, że znasz Vyszo? Wiesz może, skąd ma ten pancerz? On sam twierdzi, że zabił niemieckiego rycerza i złupił na nim zbroję i broń.
– Na pewno go nie zabił, tylko okradł nieżywego. Maria ze złością machnęła ręką.
– Też to słyszałam. Co tacy ludzie jak Vyszo robią z przeciwnikami, których zabiją i ograbią? Grzebią ich?
Helena przecząco pokręciła głową.
– Zazwyczaj zostawiają ich tak, jak leżą, żeby odstraszyć wroga. Maria znowu poczuła oddech nadziei. Jeśli Michał nie był martwy, lecz tylko ranny i ogłuszony, mógł przeżyć także atak husytów.
– Vyszo pewnie też zostawił w lesie człowieka, któremu zabrał zbroję, tak?
– Nie. Jeden ze świadków opowiedział strażnikowi z mojego byłego obozu, że Vyszo z wściekłości wrzucił ciało rycerza do rzeki. Niemiec bowiem odkrył zasadzkę zastawioną przez Vyszo i ostrzegł swoich towarzyszy, a ci mogli się obronić i przegonić taborytów.
Maria czuła, jak tęsknota za Michałem ustępuje miejsca nieokiełznanej złości. Jeśli to prawda, Michał uratował życie zarówno Falko, jak i Gunterowi, a oni odwdzięczyli mu się zdradą. Zacisnęła zęby i próbowała zachować obojętny wyraz twarzy. Kiedy wreszcie okiełznała gniew na zdrajców, musiała zacząć walczyć z wątpliwościami, które wyciągały w jej stronę swoje długie, chude paluchy, żeby ściągnąć ją za sobą w czarną przepaść. Od czasu wiadomości o śmierci Michała czaiła się w niej ta otchłań.
Na szczęście dla Marii Helena skierowała rozmowę na inny temat i zaczęła opowiadać o ludności czeskiej i husytach. Zgodnie z tym, co mówiła, cały kraj marzył o wolności, ale tacy ludzie, jak obaj Prokopowie, Vyszo i inni uciskali lud żelazną pięścią i tłumili wszelki sprzeciw. To przypomniało Marii, której duch kroczył po wąskiej krawędzi między prawie wygasłą nadzieją a tęsknotą za śmiercią, o Ottokarze Sokolnym i jego bracie. Vyszo chciał napaść go niedługo. Maria cieszyła się, że może pomyśleć o czym innym. Postanowiła, że ostrzeże młodego hrabiego przed planami Prokopka, ale do tej pory nie miała okazji. Kiedy owego wieczoru skończyła ostatni worek, wykorzystała sytuację, żeby oddalić się, pod osłoną ciemności kryjąc się przed pozostałymi kobietami, i czmychnąć do kwatery Ottokara. Sam otworzył jej drzwi, gdy zapukała, i spojrzał na nią zdziwiony.
– Czy nie jest za zimno, żeby w taką pogodę biegać w takich lekkich szmatkach?
– Nie mam nic cieplejszego do ubrania! – Maria wskazała na próg. – Mogę wejść? Muszę pilnie z wami, panie, porozmawiać.
– Wchodź! Jeszcze umrzesz w tym zimnie – Sokolny odsunął się na bok i pozwolił jej wejść do środka.
Akurat jego sługa Ludvik podgrzewał na palenisku garnek z piwem. Sądząc po zapachu, wymieszał je z ziołami i przyprawami. Kiedy zauważył Marię, mrugnął na swojego pana i skinął głową w stronę drzwi.
– Lepiej zostawię was samych.
Sokolny potrząsnął przecząco głową i rozkazał mu napełnić dwa kubki. Maria zmierzyła Ludvika wzrokiem pełnym wątpliwości.
– Możecie ufać temu człowiekowi, panie?
Sokolny był bardzo zaciekawiony powodem jej wizyty.
– Najzupełniej.
Maria wzięła kubek, który Ludvik wręczył jej na polecenie swojego pana, po czym ostrożnie umoczyła język, żeby zwilżyć suche gardło.
– Macie brata o imieniu Václav – powiedziała niespodziewanie. Ottokar Sokolny zmarszczył brwi.
– Zgadza się.
– Kiedy ostatnio opuściliście naradę wojenną, Prokopek, Vyszo i kaznodzieja rozmawiali o nim i postanowili, że w ciągu nadchodzącego roku napadną go i zabiją.
Hrabia Ottokar złapał Marię za ramiona i spojrzał jej w oczy.
– Skąd o tym wiesz? Przecież nie mówili o swoich planach w twoim ojczystym języku.
– Renata wydaje mi rozkazy głównie po czesku, potem dopiero rzuca kilka niemieckich słów, zmuszona jestem więc uczyć się waszego języka, w każdym razie umiem tyle, żeby zrozumieć co nieco z tego, o czym rozmawiano w kwaterze Prokopka – tym wyznaniem całkowicie się zdemaskowała i oddała w ręce Ottokara. Jeśli jej nie uwierzy i zdradzi swoim przywódcom, zabiją ją tak samo okrutnie, jak wszystkich innych podejrzanych o zdradę.
Sokolny puścił ją i zaczął przechadzać się po skromnie urządzonym pomieszczeniu. Oprócz paleniska, znajdowały się tu jeszcze dwa trójnogie stołki, prymitywnie zbite łóżko dla szlachcica i wiązka siana dla służącego. Tylko wisząca na ścianie broń, zbroja i stara skrzynia z sokołem siedzącym na skale w herbie świadczyły o tym, że nie mieszkali tu zwykli wieśniacy.
Sokolny nie ukrywał swojej złości.
– Jesteś pewna?
– Tak, panie.
Hrabia Ottokar zacisnął pięści i zaklął pod nosem.
– To wszystko przez tego cholernego Vyszo! Ten wieśniacki dureń nienawidzi całej szlachty i z chęcią wszystkich nas zmasakrowałby tak samo jak Niemców.
Maria podniosła rękę, żeby zadać pytanie.
– Nie rozumiem. Jesteście przecież rodakami i razem czcicie męczeństwo Jana Husa...
– Ja jestem szlachcicem, czyli kimś, kto nauczył się używać głowy, a nie tylko ryczeć jak wół. Poza tym należę do szlachetnych kalikstynów, a nie do tego podupadłego, śmierdzącego gnojem motłochu, co się zwie taborytami. Jeśli tylko oni mogliby decydować o losach kraju, tak długo brodzilibyśmy we krwi naszych sąsiadów i żyli z tego, co zagarnęlibyśmy mordem i śmiercią, aż nie byłoby czego ograbiać. Nasz kraj chyli się ku upadkowi, bo nie ma komu pracować, nie ma komu uprawiać ziemi, a mimo to taboryccy przywódcy werbują coraz więcej mężczyzn. Dawno już przestało im chodzić o wiarę albo wolność ludności, teraz chodzi wyłącznie o władzę.
Ottokar Sokolny przycisnął czoło do słupka stojącego pośrodku chatki jako podpora dachu i wyglądając zza krawędzi drewna mrocznym wzrokiem spoglądał na Marię.
– Dziękuję ci za ostrzeżenie. Teraz powinnaś już iść, zanim zapadnie całkowita ciemność. Zbyt wielu podejrzanych typów się tu kręci i nie chcę, by ktoś zaciągnął cię do swojej chaty i wziął cię wbrew woli. Niestety, nie każdy ma szacunek dla kobiety, która dostała błogosławieństwo naszego świętego.
Maria wypiła piwo do dna, dygnęła i pośpieszyła w stronę drzwi. Sokolny przez dłuższą chwilę patrzył w przestrzeń, po czym uderzył pięścią w słupek.
– Obawiałem się, że tak to się skończy. Ludvik napełnił kubek i podał swojemu panu.
– Co teraz zrobimy, kiedy Prokopek wyruszy ze swoim oddziałem na gród? Falkenhain nie będzie mógł długo stawić oporu.
– Istnieje tylko jedno wyjście: Václav musi natychmiast przejść na naszą stronę i dołączyć do nas z kilkoma swoimi żołnierzami. Moi przyjaciele i ja mamy wystarczające wpływy i ani Prokopek, ani Vyszo nie mogą ich zignorować.
– Kiedy wyruszycie do Falkenhain? Hrabia Ottokar potrząsnął głową.
– W ogóle nie wyruszam, przyjacielu. Muszę zostać tutaj, żeby mieć kontrolę nad sytuacją i brać udział w naradach. Ty pojedziesz za mnie do mojego brata i przemówisz mu do rozumu. Powiedz mu, że potrzebujemy wsparcia każdego uczciwego szlachcica, żeby ograniczyć wpływy taborytów. Jeśli nie uda nam się ich poskromić, utopią nasz piękny kraj we krwi rodaków.
Ludvik sapnął.
– Ciężko będzie o tej porze roku jechać samotnie do domu, ale jak trzeba, to trzeba. Mogę jedynie mieć nadzieję, że wilki czy niedźwiedzie nie zjedzą mnie na śniadanie.
Sokolny z uśmiechem poklepał sługę po ramieniu. – Jeśli ktokolwiek dałby radę w taką pogodę dostać się do Falkenhain, to ty, mój przyjacielu. Będziesz na siebie uważał i pamiętaj, że cię potrzebuję!?
– Tak szybko się mnie nie pozbędziecie, mój panie. Ludvik zrobił żartobliwie obrażoną minę i mimo późnej pory zaczął przygotowywać do podróży ubranie i zbroję.
Już trzecią zimę Michał spędzał na zamku Falkenhain, a mimo to rosło w nim przeczucie, że to nie jego miejsce. Nie mogło ono mieć związku z Sokolnym, ponieważ hrabia przyjął go do kręgu zaufanych i zrobił z niego swojego najważniejszego doradcę. Nie mogło to także mieć związku z innymi mieszkańcami grodu, którzy darzyli go sympatią i szacunkiem, jakby się tu wychował. Miał wrażenie, jakby coś w nim próbowało rozerwać welon przykrywający jego przeszłość, dręczyły go koszmary senne i wręcz niemożliwa do zaspokojenia tęsknota za kobietą o imieniu Maria. Gdy tylko pozwalały mu na to jego obowiązki, otulał się ciepłym płaszczem z owczej skóry, zaszywał w przytulnej samotności głównej wieży zamku i przypominał sobie obrazy ze snów, które były najwyraźniej urywkami z jego wcześniejszego życia. Jedyną rzeczą, którą pamiętał w miarę wyraźnie, był ogromny sztorm i maleńkie statki, jakby wszystko oglądał z wysokości wzgórza. Kiedyś musiał chyba sam podróżować w czasie podobnego sztormu i to nie raz, ponieważ przypominał sobie dźwięk uderzania fal rozbijanych o drewniane poszycie burty. Nie potrafił jednak powiedzieć, o jaką rzekę mogło chodzić, ponieważ kiedy pytał, wymieniano mu nazwę Łaby, zwaną przez miejscowych „Labe”, oraz Dunaj, jednak żadna z nich nie wywołała w nim wspomnień.
Kiedy okrzyk strażnika wyrwał go z rozmyślań, zauważył, że mimo grubych, podszytych futrem rękawic niemal odmroził sobie palce. Wstał, poruszał członkami, żeby się ogrzać, i ponad krawędzią blanki w koronie wieży wyjrzał na drogę wiodącą do grodu. Jakiś jeździec pędził na dużym i silnym, ale potykającym się ze zmęczenia koniu, pokonując zakręty. Mężczyzna sprawiał wrażenie nieforemnego, bo chyba miał na sobie kilka warstw owczych palt, w ręku zaś trzymał lancę, jakby jechał na bitwę. „Ktoś, kto o tej porze roku samotnie wyrusza w drogę, jest albo głupcem albo ucieka” – pomyślał Michał. Pobiegł na schody, chwycił linę przymocowaną do ściany, żeby nie poślizgnąć się na wydeptanych stopniach, po czym popędził na dół.
Huschke, strażnik z wieży, przyszedł pierwszy i popatrzył na niego pytająco. Na znak Michała podniósł ciężki rygiel i otworzył lewe skrzydło bramy. Michał wyciągnął miecz, zaraz jednak z powrotem włożył go do pochwy, kiedy zobaczył, że ze strony przyjezdnego nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Jeździec był tak samo wycieńczony jak jego koń. Na drżących nogach zwierzę przystanęło na dziedzińcu. Michał podszedł do mężczyzny, wyjął mu lancę ze zmarzniętych dłoni i zdjął z siodła.
Kiedy podtrzymywał nieznajomego, zawołał na knechta, który z zaciekawieniem wyglądał przez drzwi do stajni.
– Jindrich, zajmij się koniem! Ja zaprowadzę naszego gościa do domu! Wskazał głową główne schody.
– Chodź, przyjacielu. Miejsce przy kominku i ciepły trunek Wandy postawią cię na nogi.
– Niech nie szczędzi piwa – odpowiedział tamten z żałosnym uśmiechem na twarzy.
Teraz dopiero Michał go rozpoznał.
– Ludvik! Powiedz no, twój pan też podróżuje w tę zimę?
– Nie, sam przyjechałem. Muszę pilnie mówić z hrabią Václavem, żeby go ostrzec.
Rozumiejąc, że czyny lepsze są do słów, Michał złapał Ludvika pod ramię i zaprowadził go do kuchni. Wanda, przysadzista kucharka zamku Falkenhain, akurat zagniatała ciasto na knedle i gniewnym spojrzeniem przywitała intruzów wchodzących do jej królestwa. Kiedy jednak ujrzała drżącego, zmarzniętego przybysza kuśtykającego w jej stronę, złapała się za głowę i popędziła do paleniska, gdzie stał duży garnek z gorącym piwem korzennym dla pracujących na dworze.
– Masz, pij! – nakazała energicznie i podsunęła mu pod usta parujący kubek.
Ludvik sztywnymi palcami złapał naczynie i wypił ze smakiem, po czym otarł sobie krople z brody.
– Hm, jak dobrze! Kiedy trzy dni jedzie się na mrozie i tylko raz znajdzie schronienie na noc w zapadniętej stodole, takie piwo to najlepsze powitanie. Jak ja się cieszyłem na myśl o tym kubku! Podczas podróży powoli zaczynałem tracić nadzieję, że uda mi się dojechać. Wszystkie znane mi z dzieciństwa miasteczka i wioski leżą w gruzach, a kiedy się do nich zbliżyć, wchodzi się na szczątki zmarłych. To jak przeprawa przez piekło.
– To właśnie Jan Žižka i jego następcy zrobili z naszą piękną ojczyzną! – huknął hrabia Sokolny za nimi. Od strażników dowiedział się o przybyciu Ludvika i od razu wiedział, gdzie szukać nieoczekiwanego gościa. Podszedł obok Michała i popatrzył na sługę swojego brata, który z wycieńczenia opadł na krzesło i patrzył na pana z żałosna miną.
– Wybaczcie, hrabio, że nie witam was z należnym wam szacunkiem, ale nogi odmawiają mi posłuszeństwa.
– Już dobrze, Ludviku. Człowiek, któremu udało się w taką pogodę dotrzeć do Falkenhain, ma prawo siedzieć w mojej obecności. – Żeby go uspokoić, Sokolny poklepał go po ramieniu, przysunął sobie drugie krzesło i popatrzył na Ludvika zmartwiony. – Co, na Boga, skłoniło mojego brata do tego, żeby narażać twoje życie? Przecież wiem, jak bardzo cię ceni.
Ludvik uśmiechnął się z zakłopotaniem, zacisnął usta i rzucił niepewnie okiem na Wandę i jej służące, które niby zajęte pracą przebywały w pobliżu, nadstawiając uszu.
– Mam nowe wieści, ale złe.
Hrabia skinął na Wandę, po czym wskazał na gościa i Michała.
– Nalej nam piwa, zabierz swoje dziewczyny i zostawcie nas samych. Wanda nie chciała dać się przegonić, toteż oburzona warknęła pod nosem, nalewając gorące piwo do kubków:
– Co z knedlami, panie? Jak stwardnieją, ludzie będą mnie łajać.
– Jeśli będą, przyślij ich do mnie. Teraz wyjdźcie!
Hrabia z niecierpliwością czekał, aż kobiety zamkną za sobą drzwi, po czym popatrzył na Ludwika zachęcająco.
– Co się stało?
– Mój pan po raz kolejny prosi was kategorycznie, żebyście przyłączyli się do niego i do innych kalikstynów i pomogli ograniczyć wpływy taborytów. Powiedział, że inaczej nie będzie mógł was ochronić. Prokopek, a przede wszystkim ten cały Vyszo, palą się, żeby was zniszczyć. Planują jeszcze w tym roku napaść na twierdzę, prawdopodobnie zaraz po wyprawie na Śląsk.
Ludvik popatrzył na hrabiego błagalnie, ale ten warknął gniewnie niczym stary pies:
– Ottokar jest durniem, jeśli uważa, że w ten sposób mi pomoże. Jeśli ta hołota raz spróbowała krwi, nie da za wygraną, chyba że sama w niej utonie. Napadną na Falkenhain bez względu na to, czy wyrzeknę się wierności wobec Zygmunta i przyłączę się do kalikstynów czy nie.
Przysłuchujący się w milczeniu Michał zgadzał się z opinią hrabiego. Po wszystkim, czego się dowiedział, jasne było dla niego, że husyci, a w szczególności taboryci, nie zostawią przy życiu nikogo, kogo uznają za wroga. Dziwiło go jedynie, jak głęboka okazała się przepaść między odłamami powstańców. Pomyślał, że to może być początek końca husytów. Jednocześnie rozumiał, że minie jeszcze wiele lat, nim zgaśnie pożar wokół granic Rzeszy Po tak długim czasie Falkenhain także będzie miejscem opanowanym przez śmierć – jak cały kraj dokoła.
– Zgadzam się, hrabio. Ci taboryci przyjdą, czy przejdziecie do kalikstynów czy nie. Musimy przygotować się na ich natarcie.
Na twarzy Sokolnego pojawił się gorzki uśmiech.
– Od lat żyjemy w oczekiwaniu na dzień, kiedy ich hordy napadną na Falkenhain, nawet jeśli wierzyliśmy, że taki dzień nigdy nie nadejdzie.
W słowach hrabiego było słychać tyle zniechęcenia, że Michał z wściekłością zacisnął pięści.
– Nic nie pomoże czekanie ze strachem na wroga. Musimy zastanowić się, jakie mamy możliwości wydostania się z tej sytuacji.
Sokolny rozpaczliwie podniósł ręce.
– Jakie na przykład?
– Możemy zacząć od tego, że wzmocnimy mury wschodnie i podniesiemy wieżę nad bramą – zaproponował Michał. – Albo przygotujemy wszystkie wozy, zapakujemy to co niezbędne i przedostaniemy się do Rzeszy. Przy odrobinie szczęścia może nam się udać.
Ludvik zaprzeczył rozemocjonowany.
– Nie róbcie tego, na miłość boską! Z kobietami i dziećmi będziecie zbyt powolni. Taboryci szybko was dogonią i powyrzynają.
– W takim razie pozostaje nam jedynie walka i nadzieja na łaskę boską. Może znajdziecie jeszcze przyjaciół gotowych was wesprzeć – Michał starał się, by jego głos brzmiał z większym optymizmem, niż czuł w rzeczywistości.
Sokolny smutno pokręcił głową.
– Jakich przyjaciół? Słyszałeś przecież, że wszystkie wioski i grody w okolicy zostały spalone. Jedyną osobą, która może nam jeszcze pomóc, jest król Zygmunt.
– W takim razie poproście go o pomoc! – głos Michała strzelił pod sklepieniem niczym pejcz.
Hrabia popatrzył na niego przez chwilę, jakby chciał odczytać jego myśli, po czym kiwnął głową i wyprostował ramiona.
– Pomysł wart rozwagi. Zawołaj Feliksa, Marka i innych dowódców do sali rycerskiej, żebyśmy mogli zacząć obrady. Nie, nie do sali! Przejdziemy do komnaty w wieży. Nie chcę, żeby nasi dowiedzieli się, po jak cienkim lodzie teraz stąpamy. Ludvik, znajdziesz siły, żeby wszystko dokładnie nam opowiedzieć?
Ludvik potaknął gorliwie.
– Oczywiście, hrabio. Potrzebuję tylko jeszcze jednego kubka piwa i coś na ząb, zaraz też opowiem wam wszystko, co mój pan i ja usłyszeliśmy o planach taborytów.
– Dobrze! Niech Wanda coś ci da albo nie, chodź z nami! Ja zajmę się tym, by przyniesiono nam posiłek na górę.
Hrabia podszedł do drzwi, otworzył je i zawołał służące. Wanda uroczyście pojawiła się przed nim, zaś jej pełna poczucia winy mina zdradzała, że pozwoliła sobie na podsłuchiwanie.
– Mam nadzieję, że umiesz trzymać język za zębami! – powiedział do niej cicho, ale z naciskiem. Kiedy onieśmielona potaknęła, kciukiem wskazał kuchnię.
– Teraz znowu możesz zająć się knedlami. Przyślij kilka dziewcząt do komnaty na wieży. Niech przyniosą chleb i pieczeń dla dziewięciu osób.
– Z dzbanem piwa, jeśli łaska, tym razem zimnym. Na razie się rozgrzałem – dodał Ludvik.
Pół godziny później Sokolny siedział na krześle z rzeźbionym oparciem u szczytu stołu w komnacie na wieży i patrzył na zaufanych mu ludzi. Oprócz Michała i Ludvika znaleźli się wśród nich Feliks Labunik, dowódca grodu Marek Lasicek i czterech innych mężczyzn. Mieli poważne, właściwie skonsternowane miny. Niewielu z nich okazywało odwagę i zdecydowanie potrzebne do konfrontacji z husytami. Niemiec był gotowy, ale też hrabia nie oczekiwał niczego innego. Także Marek sprawiał wrażenie chcącego walczyć, tymczasem Labunik tak blady i zrezygnowany siedział na swoim krześle, jakby anioł pański zapowiedział mu bliski koniec.
Hrabia Sokolny wpatrywał się w każdego z nich jeden po drugim. Chciał obudzić w nich wojenny zapał.
– Aż do dzisiaj mój brat i dobry przyjaciel zdołał ustrzec nas przed wrogiem, chociaż nic nie mogliśmy dla niego zrobić. Te czasy minęły. Prokopek i Vyszo żądają naszej krwi i nie spoczną, póki nie dobiorą nam się do skóry. Nie poddamy im się jednak bez walki. Ten, kto chce nas zabić, zapłaci za to wysoką cenę.
Labunik wypuścił powietrze z płuc.
– Wasze słowa są szlachetne i odważne. Ale jak możemy zagrozić taboryckim mordercom z naszą garstką ludzi?
– Możemy obronić twierdzę – Michał przywołał go do porządku. – Jeśli Bóg zostanie z nam, odeślemy ich do domu z zakrwawionymi głowami.
– Wtedy wrócą za rok i w końcu nas zabiją – wyrzucił Labunik. Hrabia zmierzył go wściekłym wzrokiem.
– Chcesz założyć ręce i czekać, aż taboryci podjadą pod bramy? Lepiej od razu zarzuć sobie pętle na szyję i przywitaj ich w śmiertelnej koszuli! Ja mam zamiar możliwie najbardziej uprzykrzyć im mój własny koniec. Dlatego wyślę posłańca do króla Zygmunta z prośbą o pomoc. Na pewno nam jej nie odmówi.
Sokolny widział, że gdy mówił ostatnie słowa, zebrani wyprostowali plecy i nawet Labunik nabrał rumieńców.
– Jeśli chcecie wysłać wiadomość do króla, powinniście zrobić to jak najszybciej, póki zima trzyma wroga w jego kwaterze.
– Taki mam zamiar, Feliksie. Jeszcze dziś ustalimy, kto wejdzie w skład delegacji, która jutro opuści Falkenhain, żeby przekazać cesarzowi moją prośbę. – Sokolny spostrzegł, że Michał podniósł rękę i zwrócił się do niego przepraszająco: – Franciszku, wiem, że z chęcią wróciłbyś do swoich rodaków, żeby odkryć tajemnicę swojego pochodzenia. Ale ja się tu bez ciebie nie obejdę. Twoja wiedza i doświadczenie, mimo że sam nie wiesz, gdzie je nabyłeś, są dla mnie zbyt cenne. Feliks i Marek zostaną moimi posłańcami.
Marek uśmiechnął się do Michała.
– Ciesz się, Nemec, że zostaniesz w ciepłym grodzie, kiedy my będziemy przemierzać lodowate wzgórza Lasu Czeskiego, podążając na zachód.
Michałowi nie było do śmiechu, ponieważ podróż do cesarza rozwiałaby chmury wiszące nad jego przeszłością – był tego pewien. Zaakceptował jednak decyzję hrabiego. Labunik był może dobrym zarządcą, ale żadnym wojownikiem, Marek jako żołnierz szukał podobnych do siebie, ale nie miał doświadczenia w przygotowywaniu grodu do najazdu o wiele silniejszego wojska. On sam natomiast tak często udowadniał swoją wiedzę i zwracał uwagę Sokolnego na słabe punkty zamku, że teraz hrabia nie chciał z niego zrezygnować. W takiej chwili Michał pragnął nie znać się na rzemiośle wojennym, wolał wiedzieć więcej o swoim pochodzeniu, choć w tej sytuacji i tak nie miał na to wpływu.
Sokolny wydał jeszcze Labunikowi i Markowi kilka rozkazów, po czym kazał im wybrać towarzyszy. Później zaszył się w swojej komnacie, żeby napisać list do czeskiego króla, a zarazem i niemieckiego cesarza, nakreślając mu rozpaczliwą sytuację, w jakiej się znaleźli. Michał zastanawiał się, czy nie przyłączyć się do innych, ale wybrał samotność. Przyniósł płaszcz i ciepłe buty, które zostawił w przedsionku kuchni, po czym miał zamiar wyjść na dziedziniec, żeby ponownie wejść na wieżę. Wtedy pojawiła się córka Sokolnego Janka i złapała go za rękę.
– Cieszę się, że zostajesz na zamku, Franciszku.
Michał popatrzył na nią zdziwiony i zastanowił się, skąd tak szybko dowiedziała się o planach omawianych w komnacie na wieży. Najwyraźniej podsłuchiwanie pod drzwiami było zwyczajem szeroko rozpowszechnionym na zamku Falkenhain. Uśmiechnął się z wyrozumiałością, ponieważ rozumiał tych ludzi. Rzadko jakieś wieści docierały do grodu, zaś te, które do tej pory dotarły, były tak niepomyślne, że podsycały strach mieszkańców, stając się pożywką ich sennych koszmarów.
Uśmiechnął się do Janki i spróbował ją uspokoić.
– Nie musicie się martwić, pani. Cesarz na pewno przyśle nam pomoc. Zaśmiała się gorzko.
– Naprawdę w to wierzysz? Jakim wiernym mu miastom w Czechach pomógł do tej pory? Czy aby wszystkie nie musiały pod naporem taboryckich ataków żałować, że nazywały Zygmunta swoim królem? Dlaczego więc sądzisz, że zainteresuje go, co dzieje się z takim małym, nieznaczącym grodem jak Falkenhain?
Zanim Michał zdążył jej odpowiedzieć, objęła go i przycisnęła usta do jego warg.
– Nie wolno wam, pani!
– Nie chcę umrzeć, nie zaznawszy wcześniej miłości! – krzyknęła namiętnie.
– Na pewno nie umrzecie bez miłości, pani, wierzcie mi. Na pewno znajdziecie wkrótce jakiegoś dzielnego szlachcica i będziecie żyć z nim szczęśliwe.
– Szlachcica? Może takiego jak Feliks? – w jej głosie brzmiała pogarda. Michał wiedział, że Labunik robił sobie nadzieje na pozostanie zięciem Sokolnego z powodu braku innych kandydatów. On sam także miał nadzieję, że to Feliks nim zostanie, ponieważ nie uważał się za odpowiednią osobę mogącą starać się o rękę Janki Sokolny. Nawet jeśli hrabia byłby gotów oddać córkę bezimiennemu poszukiwaczowi przygód, który nie mógł wykazać się niczym prócz zwinności w posługiwaniu się mieczem, ślub nie wchodził w grę. Wprawdzie Michał odczuwał sympatię do Janki, ale na jej widok jego serce milczało. W jego myślach istniało miejsce tylko dla jednej kobiety, dla Marii.
– Nie powinnaś, pani, w taką pogodę stać w otwartych drzwiach! Lepiej wróć do swojej komnaty. Wybaczcie mi jednak, muszę nadzorować straż.
Michał ukłonił się jej i przeciskając się obok dziewczyny, wyszedł na zewnątrz. Kiedy zmierzał, by spędzić noc na wieży, ostrożnie wchodząc po schodach, pomyślał, że na razie to nie husyci stanowią dla niego największy problem.
Tego roku zima nie chciała ustąpić, ale mimo lodu i śniegu oddziały husytów napadały na kraje niemieckie. Wieści, które docierały do cesarza, nie były gorsze niż te z poprzednich lat, ale wykończonemu wiekiem i latami daremnej walki o koronę czeską Zygmuntowi wydawały się znakiem ostrzegawczym. Nie miał już sił na kolejne kampanie zbrojne, ale doskonale wiedział, że książęta Rzeszy jedynie czyhają na jakieś oznaki jego słabości, żeby ostatecznie wypowiedzieć mu posłuszeństwo – przede wszystkim burgrabia Norymbergi, który zwał się dumnie Kurfuerstem von Brandenburgiem, chociaż wolał swoją frankońską ojczyznę od piaszczystych ziem księstwa. Najbardziej Zygmunt miał do Fryderyka żal o to, że ten w pierwszych latach wojen husyckich odmówił mu poparcia, a zamiast tego koncentrował się na bitwach między bawarskimi książętami. Cesarza nie interesowało, który Wittelsbach sprawuje rządy w Landshut, Monachium czy Ingolstadt, chodziło mu przede wszystkim o koronę Czech, którą po nim miał odziedziczyć jego zięć, a następnie wnuk.
Ku wielkiemu rozczarowaniu Zygmunta związku jego córki Elisabeth i Albrechta Habsburga do tej pory Bóg nie pobłogosławił żadnym męskim potomkiem. Cesarz odbierał to jako symbol osobistej porażki. To uczucie skłoniło go do odbycia w zimie pielgrzymki do Bambergu, gdzie na grobie niegdysiejszego cesarza Henryka II, teraz wyniesionego na świętego, oraz jego małżonki Kunegundy modlił się o siłę potrzebną do godnego noszenia korony Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, która nagle wydała mu się boleśniejsza niż korona cierniowa. Podróż tak go wycieńczyła, że po przybyciu na miejsce ze strachem wyczekiwał śmierci, a teraz od tygodni przebywał w ufortyfikowanej siedzibie myśliwskiej, którą dostał do swojej dyspozycji od biskupa Bambergu.
Zygmunt ociężale wstał z krzesła, okrył się lepiej płaszczem podszytym sobolową skórką i podszedł do okna. Pierwsze promienie słońca topiły śnieg, nie dało się jednak przewidzieć, czy zima będzie dalej walczyć i po raz kolejny rozdmucha nad krajem swój wschodni lodowaty wiatr, czy wreszcie ustąpi miejsca wiośnie. Nagle Zygmunt dostrzegł podobieństwo między sobą a zimą: zarówno on, jak i zima jeszcze walczyli, ale w głębi duszy wiedzieli, że już zostali pokonani.
Odwrócił się i powłócząc nogami podszedł do krzesła. Na toczonym stoliczku stał dzban z winem i półmisek z pieczonymi przepiórkami. Zamyślony wziął jednego ptaka i zaczął jeść bez większego apetytu. Służący podbiegł do niego z wilgotną serwetą, żeby oczyścić mu dłonie, ale Zygmunt nawet na niego nie spojrzał. Ciągle trzymając w ręku resztki pieczeni, w milczeniu głowił się na swoimi problemami.
Nagle dobiegły go hałasy z zewnątrz i wyrwały z zamyślenia. Po chwili otworzyły się masywne dębowe drzwi i do środka wszedł jego osobisty strażnik.
– Wasza wysokość, rycerz Falko von Hettenheim przybył właśnie w towarzystwie kilku mężów z Czech.
– Z Czech powiadasz?
Nagle minął pochmurny nastrój cesarza, a jego serce nieśmiało wypełniła nadzieja. Czyżby jego powstańczy poddani mieli dość przelewu krwi, gotowi złożyć broń? Jeśli tak właśnie było, wspaniałomyślnie przyjmie ich przeprosiny, oczywiście pomijając ich mściwych dowódców, obu Prokopów oraz ich największych kamratów, chyba że sami przyniosą mu prawie straconą koronę Czech. Nadzieje prysły jednak, kiedy ujrzał obu marnie odzianych towarzyszy Falko von Hettenheima. Dowódca, prawdopodobnie mąż stanu, był szczupłym mężczyzną między trzydziestką a czterdziestką. Jego prosty strój wojenny wyglądał tak, jakby jakaś chłopka uszyła go z włosiennicy, zaś jego krępy kolega miał na sobie jedynie mundur zwykłego żołnierza piechoty.
Labunik i Marek podeszli do cesarza i ukłonili mu się z szacunkiem, gdy Falko von Hettenheim pozostał przy drzwiach. Podczas zimy przybrał na wadze i sprawiał wrażenie bardziej ponurego niż dotychczas. Niedawno małżonka urodziła mu szóstką córkę, a ponieważ cesarz skąpił wyczekiwanej pochwały i jak do tej pory nie przyznał mu ani tytułu, ani ziemi, na swoje nieszczęście ciągle nie mógł pozbyć się córki Rumolda von Launensteina.
Labunik czuł się w obecności cesarza tak skrępowany, że z trudem otwierał usta.
– Wasza wysokość, ja..., my... – przerwał i rzucił Markowi spojrzenie, oczekując pomocy. Ten odchrząknął głośno, po czym wyrzucił z siebie kilka spójnych zdań:
– Wasza wysokość. Przysyła nas mój pan, hrabia Václav Sokolny. Jest wam wiernym oddanym sługą i jak do tej pory utrzymywał dla was swój gród Falkenhain. Teraz taboryci chcą na nas napaść, dlatego prosimy was o pomoc.
Cesarz przyjrzał się jego twarzy, z której przemawiało szczere zmartwienie o jego pana, po czym spytał go o obecną sytuację w Czechach. Marek odpowiedział, jak mógł najlepiej. W ciągu krótkiego czasu od tego zwykłego, poczciwego człowieka cesarz dowiedział się więcej o Czechach, niż mogli mu donieść jego najbliżsi doradcy. Kiedy Marek skończył, cesarz oparł się o krzesło. Jeszcze nie wiedział, jak wykorzysta tę wiedzę i w jaki sposób pomoże hrabiemu Sokolnemu. Potem jednak jego wzrok zawisł na Falko i wykorzystał sytuację na szlachetny gest.
– Co o tym sądzicie, panie von Hettenheim? Falko pogardliwie wzruszył ramionami.
– Nie uważam za rozsądne wysyłanie wojska w celu obrony jednego grodu, który do tego leży gdzieś na peryferiach. Jeśli dojdzie do bitwy, wygra ją powstańcza hołota z Czech, chyba że sam Pan Bóg wyśle nam na pomoc dziesięć tysięcy żołnierzy z piechoty w pełnej zbroi, którzy dostali żołd z góry na wiele lat i są zaopatrzeni w najważniejsze zapasy.
– Bóg czasem czyni cuda, ale nie ześle nam swoich niebiańskich zastępów – odparł cesarz, patrząc na niego karcąco. – Czy nie byłoby możliwe, żebyście ze swoim oddziałem pojechali na pomoc hrabiemu Sokolnemu? Kilku dobrych rycerzy potrafi czasem uczynić więcej niż całe wojsko.
Falko von Hettenheim musiał się powstrzymać, żeby nie odpowiedzieć cesarzowi bezczelnie. Ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzył, była walka na terenie znajdującym się w centrum władzy husytów i poddawanie się rozkazom nieznanemu hrabiemu. Do tego gród leżał tak głęboko w Czechach, że nie było mowy o odwrocie. Za dobrze jednak znał Zygmunta. Wiedział, że tylko upór przewyższał jego dumę. Dlatego też musiał być ostrożny w rozmowie z władcą. Gdy zastanawiał się nad odpowiedzią, na jego twarzy pojawił się złośliwy uśmieszek. Wyszedł do przodu i głęboko się ukłonił.
– Z radością bym to uczynił, wasza wysokość, ale wydaje mi się, że potrzebujecie mnie gdzie indziej. To zadanie nadaje się bardziej dla kogoś z własnymi pomysłami, a nie dla kogoś, kto przywykł wykonywać rozkazy. Dlatego proponuję, żeby do grodu Falkenhain wysłać mojego dzielnego kuzyna Henryka. Z całych sił pomoże hrabiemu.
Falko zauważył z radością, że jego słowa wywarły wrażenie na władcy. Musiał opanować uśmieszek. Jeśli cesarz przystanie na jego propozycję, Falko pozbędzie się nie tylko kuzyna, który przed kilkoma tygodniami z szyderstwem gratulował mu narodzin kolejnej córki, ale także tego uciążliwego wypierdka Heriberta von Seibelstorffa, który obwiniał go o zniknięcie Marii i ciągle żądał pojedynku.
Zygmunt zadumał się nad propozycją rycerza i stwierdził, że jest korzystna. Henryk von Hettenheim był dzielnym człowiekiem, a z boskim błogosławieństwem mógłby uratować hrabiego i gród. Poza tym świetnie się składało, że młody von Hettenheim stacjonował ze swoim oddziałem w Norymberdze, ponieważ cesarz planował pojechać tam w najbliższych dniach, żeby sfinalizować sprzedaż mieszczanom miasta Reichsburg, które bardzo ucierpiało z powodu udziału burgrabiego Fryderyka w bawarskich zamieszkach. Wprawdzie suma, jaką za to otrzyma, nie będzie specjalnie wysoka, ale wystarczy, żeby wyposażyć oddział piechoty i wypłacić żołnierzom żołd na kilka miesięcy z góry. Zadowolony z siebie cesarz obu Czechów obdarzył łaskawym uśmiechem.
– Nie na próżno hrabia Sokolny wysłał was do mnie. Jeden z moich najdzielniejszych rycerzy, kuzyn pana Falko, Henryk von Hettenheim, niezwłocznie wyruszy do Czech ze swoim oddziałem, żeby stanąć przy boku waszego pana.
Labunik ponownie się ukłonił, był jednak zbyt zmieszany, by odpowiedzieć. W drodze do cesarza zastanawiał się, czy powinien w ogóle wracać do ojczyzny, całym sobą pragnął bowiem pozostać na bezpiecznych terenach zachodniej Rzeszy. Marek Lasicek pozwolił sobie za to w myślach na mocne czeskie przekleństwo, ponieważ z propozycji cesarza nie wynikało, że spieszy im z pomocą z całym wojskiem. Jeśli wróci do Falkenhain z jednym rycerzem i garstką żołnierzy, ta niebezpieczna podróż okaże się niepotrzebna. Prawdopodobnie jego nieobecność jedynie przyśpieszy upadek grodu, ponieważ poza Niemcem nie było tam nikogo, kto porządnie poprowadziłby musztrę. Jako zły znak odebrał również to, że zaproponowano im kuzyna tego Falko von Hettenheima, który w całych Czechach słynął z wielkiej przyjemności, jaką sprawiało mu mordowanie, a także z żądzy łupów. Jego czyny niejedno miasto i wielu szlachciców skłoniły do upokorzeń wobec husytów.
– Dziękujemy wam w imieniu naszego pana, hrabiego Sokolnego – Marek usłyszał swojego towarzysza Labunika i spostrzegł, że na jego twarzy pojawił się blady strach, jakby właśnie przyjął wyrok śmierci. Tym przypuszczeniem Marek niewiele minął się z prawdą. Czeski mąż stanu w tym momencie akurat postanowił, że podda się biegowi losu, wróci do Falkenhain, stanie do walki przy boku Sokolnego i umrze.
Tymczasem Marek Lasicek poprzysiągł sobie, że szybciej z nożem w ręku albo nawet nagimi pięściami stanie do walki ze zdziczałym niedźwiedziem, niż kolejny raz ugnie głowę przed takimi ludźmi, jak cesarz czy Falko von Hettenheim.
Czarna Ewa nie potrafiła przypomnieć sobie żałośniejszego obozu zimowego. Miasto Norymberga ze swoimi wielkimi targowiskami i sklepikami wypełnionymi towarem leżało zalewie dwie godziny drogi stąd, ale równie dobrze mogło znajdować się na księżycu, ponieważ wszystkim zebranym w obozie żołnierzom, parobkom, nierządnicom wojskowym i markietankom pod groźbą najsurowszej kary zabroniono przekraczać bramy miasta. Oddział musiał stacjonować w małej wiosce, której mieszkańcy zupełnie otwarcie wysyłali ich do stu diabłów i chowali przed nimi swoje zapasy. Mąkę, a nawet mięso można było dostać jedynie za złoto, ale niektórzy nie mieli w sakwach nawet halerzy. Nawet sam rycerz Henryk nie miał dużo więcej niż jego najbiedniejszy pachołek. Musiał wyczyścić kasetkę z funduszami na wojnę, a także swoją prywatną, żeby uchronić ludzi przed śmiercią głodową.
Do tego zniknięcie Marii ciążyło na sercu wszystkim tym, którzy ją znali. Nikt z oddziału rycerza Henryka nie potrafił wytłumaczyć, co się wtedy stało. Jedyna osoba, która ewentualnie mogłaby udzielić odpowiedzi, czyli Falko von Hettenheim, od czasów ostatniej kłótni ze swoim kuzynem szerokim łukiem omijał obóz. Na początku zimy ciągle pytał przez swoich ludzi o Losena, ale nie otrzymał żadnych wieści o losie przyjaciela. Ponieważ ani rycerz ani Maria nie wrócili, oboje uznano za zmarłych.
Przygnębiona Ewa spojrzała na brudny, setką stóp zdeptany śnieg. W powietrzu dało się wyczuć powiew wiosny, ale ciągle jeszcze było wściekle zimno. Zatrzęsła się z zimna i wyżej naciągnęła na ramiona zużytą chustkę. Jej ruch obudził śpiącą na kolanach Trudi.
Dziecko zaczęło nagle wierzgać nogami, zrobiło dzióbek z ust i popatrzyło do góry.
– Zimno mi i jestem głodna!
Ewa mocniej owinęła małą w chustę i włożyła jej do buzi suchą śliwkę. Trudi od razu ją pogryzła, ale z jej oczu markietanka wyczytała, że dziewczynka chciałaby dostać więcej.
– Wkrótce będzie coś ciepłego do jedzenia – próbowała ją pocieszać. Mała zmarszczyła nosek.
– Tak, kleik z szyszek sosnowych.
Kleik nie był taki zły, ale od kiedy Anzelm, ten żartowniś, powiedział Trudi, że zupa z wody, starej mąki, zjełczałego tłuszczu i suchego grochu, którą dzień w dzień dostawali do jedzenia, składa się z szyszek sosny, mała zaczęła ją tak nazywać. Ewa pomyślała, wzdychając, że posiłek z szyszek pewnie wcale nie smakowałby gorzej od tego, czym teraz napełniano ich miski. Gdyby nie pomysłowość Görcha, który znał swoich frankońskich ziomków i podróżował od wioski do wioski, by żebrać o jedzenie, z trudem wyżyliby z zapasów kupionych przez rycerza Henryka.
– Cześć, Ewo! Co się stało? Masz minę, która skwasiłaby mleko, jeślibyśmy jakieś mieli. – Teresa wyszła z chatki, w której wspólnie mieszkały, i usiadła obok starszej koleżanki. W czasie pośpiesznego odwrotu z Czech została przydzielona do innego oddziału, ale podobnie jak Ewa w punkcie zbornym znów dołączyła do ludzi rycerza Henryka, w przeciwieństwie do Ody. Ta bowiem, wraz z kolumną kupców, ruszyła w kierunku Worms w nadziei, że urodzi dziecko w domu Fulberta Schäffleina. Pozostałe markietanki były zadowolone, że się jej pozbyły, ponieważ ostatnio Oda okazała się uciążliwa.
Ewa wypluła pestkę po śliwce, którą ssała przez ostatnie godziny, i odwróciła się do Teresy.
– Uśmiechnę się dopiero wtedy, kiedy cesarz przydzieli nam lepszą kwaterę, a żołnierzom wypłaci godziwy żołd.
– Niech Bóg da, żeby tak się stało. Nie mogę pozwolić sobie na takie straty jak w zeszłym roku. Większość z tych, którzy mieli u mnie kredyt, albo nie żyje, albo uciekła bez zapłaty. – Teresa zaśmiała się gorzko i popatrzyła wzdłuż chat, gdzie zakwaterowano je oraz żołnierzy. Zdarzało jej się lepiej mieszkać, ale cieszyła się, że w tym całym nieszczęściu ma przynajmniej jakiś dach nad głową.
– Sądzisz, że tegoroczny wymarsz wojsk cesarskich przebiegnie pomyślniej? Ewa wzruszyła ramionami.
– Skąd mam wiedzieć?
– Głodna! – Trudi ponownie dała o sobie znać. Teresa delikatnie szczypnęła ją w brodę.
– Jedzenie jest gotowe. Właśnie chciałam was wołać. Ewa wstała z westchnieniem i wzięła córkę Marii na ręce.
– Chodź, przyniesiemy sobie miskę naszego kleiku z szyszek i zobaczymy, czy nie smakuje lepiej niż wczoraj.
– Przy takich składnikach nie może być gorzej.
Teresa westchnęła jeszcze głębiej niż Ewa, po czym wróciła do chatki, gdzie w dużym kotle bulgotała mało apetyczna masa. Obie markietanki gotowały dla przeszło dwudziestu osób, jednej trzeciej żołnierzy, która została z rycerzem Henrykiem. Reszta sama się zaopatrywała albo jadła u starych prostytutek, których nie chciał zabrać ze sobą żaden oddział. Teresa kolejny raz zanurzyła w zupie dużą łyżkę i zamieszała mocno, gdy Ewa posadziła Trudi, po czym podniosła dwa kawałki żelaza leżące w wejściu i zaczęła uderzać jednym o drugi. Najwyraźniej klienci tylko czekali na ten odgłos, ponieważ rzucili się w stronę chatki z wyciągniętymi miskami. Ewa witała ich ponurym spojrzeniem, odebrała pierwsze naczynie i przytrzymała je Teresie do napełnienia. Potem wrzuciła do masy kilka suszonych owoców i kawałeczek wysuszonej na kość ryby i oddała miskę. Junkier Heribert również ustawił się w kolejce. Otrzymał taką samą porcję jak pozostali mężczyźni. Na początku zimy młody von Seibelstorff zaproponował cesarzowi, że przyjmie oddział Henryka w swojej posiadłości w pobliżu Kronach, gdzie można by było rozbić kwaterę zimową, cesarz jednak mu odmówił i rozkazał jemu i rycerzowi Henrykowi zostać w Norymberdze w przydzielonej im wiosce.
Junkier Heribert był pewny, że za tym rozkazem stoi Falko, co raczej nie zmniejszało jego wściekłości na tego człowieka. Falko był jednak jedynie pierwszy na liście tych, których młody rycerz chciał przy najbliższej sposobności wyzwać na pojedynek, by odbudować swój honor. Kiedy bowiem próbował przetransportować ze swojego grodu jedzenie, kilku cesarskich dowódców miało czelność przechwycić wóz i zatrzymać go dla siebie razem z ładunkiem i ludźmi, łącznie ze starym furmanem.
Również tego dnia junkier Heribert z pochmurnym czołem siedział na swoim ulubionym miejscu w chacie markietanek i jadł papkę. Dopiero kiedy podbiegła do niego Trudi, wyraz jego twarzy złagodniał i nawet na chwilę pojawił się na niej uśmiech.
– No co, skarbie? Jak leci?
Trudi wdrapała się do niego na kolana.
– Dobrze! Ale mama ciągle jeszcze nie wróciła, a kleik z szyszek smakuje okropnie.
Uśmiech Heriberta zgasł. Chociaż Maria była prawie dwa razy starsza od niego, do tego markietanka – nie pochodziła więc z jego stanu – to jednak po zakończeniu wojen husyckich chciał ją zabrać do siebie na zamek i namówić, by została jego żoną. Jej nagłe zniknięcie mogło oznaczać jedynie, że zginęła okrutną śmiercią z rąk husytów. Od owego dnia w sercu junkra jątrzyła się rana, która pewnie nigdy nie miała się zagoić.
– Gdzie się podziewa rycerz Henryk? – spytała Ewa, ponieważ zauważyła nieobecność swojego dowódcy.
– Mój pan pojechał do Norymbergi, żeby poprosić cesarskiego namiestnika o przysłanie pożywienia, które od tygodni jest nam winien. – Widać było, że mówiący to Anzelm z chęcią potowarzyszyłby swojemu panu, co zresztą należało do zadań giermka, wyrzucał więc sobie poniewczasie, że swoje miejsce przy boku Henryka oddał Michasiowi. Obawiał się, że chłopak może zrobić coś niewybaczalnego, wpędzając rycerza w kłopoty.
Inni także zmartwieni spoglądali w stronę drzwi, jak gdyby chcieli samym patrzeniem wyczarować powrót dowódcy. Rzeczywiście kilka chwil później von Hettenheim przekroczył próg. Jego barczysta postać schudła przez ostatnią zimę, a włosy mu posiwiały, ale wzrok błyszczał nową ufnością.
– Już jecie! Dobrze się składa, bo bardzo zgłodniałem.
Rycerz Henryk podszedł do kotła i wziął od Teresy pełną miskę. Zjadł kilka łyżek, by zaspokoić pierwszy głód, po czym wyszczerzył zęby niczym chłopiec.
– Cesarz jest znowu w Norymberdze. Nawet zamienił ze mną kilka słów i kazał namiestnikowi dosłać nam świeżych zapasów. Pierwsza tura ma dojechać jeszcze tego popołudnia. No, i co na to powiecie?
– Uwierzę dopiero wtedy, kiedy na własne oczy ujrzę mąkę i słoninę – wyjaśniła Teresa.
Rycerz uśmiechnął się.
– Sam widziałem, jak ładowano wóz. Jutro mamy otrzymać nową broń i sprzęt wojenny.
Ewa popatrzyła nieufnie.
– Wygląda na to, że będzie kolejna kampania. Czy cesarz przyjechał z wojskiem? Tutaj w okolicy nie stacjonuje nawet pięciuset mężczyzn.
Jej mina zdradzała, jak podejrzane wydało jej się, że ponad trzy miesiące cesarz kazał im mieszkać w nędznej wiosce w żałosnych warunkach bez najpotrzebniejszych środków do życia, a teraz nagle zarzucił dobrami potrzebnymi na wojnie. Zatrzymała jednak własne wątpliwości dla siebie, po czym spytała rycerza o Michasia.
– Mam nadzieję, że służył wam tak dobrze, jak przystoi na giermka? Henryk von Hettenheim machnął ręką, żeby ją uspokoić.
– Chłopak jest posłuszny i sumienny. Przed powrotem poprosił mnie, żebym pozwolił mu dłużej zostać w mieście, ponieważ chciał się spotkać z przyjacielem.
– Pewnie z Timo, jednonogim żebrakiem. Nim spadł śnieg, często u niego bywał. Czort go wie, dlaczego tak szaleje za tym starcem.
– Wydaje mi się, że znał go wcześniej, Ewo, coś takiego przynajmniej mówił. Podobno Timo pochodzi z tego samego miejsca co Maria. – Henryk von Hettenheim wydał z siebie odgłos, który trochę brzmiał jak westchnienie, trochę jak mruknięcie, potem wyszczerzył zęby.
– Poza tym mój wielebny kuzynek też jest w mieście. Junkier Heribert podskoczył, uderzając w nierówny stół.
– Coś takiego! Wreszcie! Tym razem nie ucieknie przed moją lancą! Nienawiść w głosie junkra sprawiła, że Henryk pokręcił głową.
– Ty młody głupcze! Lepiej usiądź z powrotem na swoim miejscu, zamiast rozrzucać miski. Żebyś mógł poradzić sobie z moim kuzynem, najpierw trzeba cię nieco okiełznać i oszlifować. Uzbrój się więc w cierpliwość i nie popsuj niczego niepotrzebnym pośpiechem.
Młody von Seibelstorff drżał z chęci rzucenia się na swojego wroga, posłuchał jednak Henryka i zaśmiał się hardo.
– Chyba chcecie dać mu czas na spłodzenie syna. Teraz jednak wy będziecie jego spadkobiercą.
Rycerz Henryk podszedł do junkra i położył mu rękę na ramieniu.
– Zanim pójdzie do piekła, życzę mu jeszcze siódmej i ósmej córki. Junkier Heribert machnął ręką z pogardą.
– Po takim doświadczeniu zapłodni pół tuzina służących, żeby kolejną córkę zastąpić nieślubnym synem.
– Przy innej małżonce dawno mógłby to zrobić, ale córka Launensteina, Hulda jest zbyt dumna ze swojej staroszlacheckiej krwi, żeby zaakceptować bękarta jako swojego syna. – Rycerz Henryk zaśmiał się umyślnie głośno, żeby rozluźnić napiętą atmosferę. To jednak Michaś zakończył tę dyskusję. Chłopak wbiegł do środka, jakby goniły go wilki, i zaczął mówić tak szybko, że inni z trudem mogli go zrozumieć.
– Idziemy na wojnę! Pauer powiedział to namiestnikowi, kiedy ten skarżył się, że musi dla nas otwierać magazyn.
Henryk von Hettenheim po raz pierwszy od tygodni uśmiechnął się szeroko, bo poczuł, jak stagnacja i zimowa apatia opadają z niego niczym stary płaszcz.
– Co mówisz, chłopcze? W końcu coś się dzieje! Już dawno znudziła mi się ta kwatera.
Junkier Heribert pokręcił głową z przymrużonymi oczami.
– Na jesień będę obstawać przy tym, żebyśmy wycofali się do Seibelstorff.
– Kto by teraz myślał o następnej zimie, jeśli nawet ta nie przeminęła? – Rycerz Henryk zaśmiał się swawolnie, przyciągnął do siebie Michasia i potargał mu czuprynę. – Sprytny z ciebie chłopak, Michasiu. Co jeszcze usłyszałeś?
– Niewiele. Podobno mamy kilku Czechom, którzy byli u cesarza, potowarzyszyć w drodze do ojczyzny.
– No, to ciekaw jestem, co nas czeka – stwierdził Anzelm. Nie był tak zachwycony tą wiadomością jak jego pan, ponieważ wojna oznaczała, że można zostać zabitym, a nie miał na to ochoty. Wolał jednak, by poćwiartowano go na części, niż by rozdzielono go z jego panem.
– Przed wymarszem mam jeszcze dużo do zrobienia, od razu się zabieram się więc do roboty. Jak tam, Michasiu, pomożesz mi w przygotowaniach?
Michaś popatrzył na Ewę.
– Masz coś przeciwko temu? Wrócę wcześnie, jeśli mnie potrzebujesz. Markietanka potrząsnęła głową i uśmiechnęła się, gderając.
– Idź. Będę cię potrzebować do układania zapasów, kiedy dowiozą zaopatrzenie. Mam nadzieję, że tym razem dostanę na kredyt, inaczej mój wóz pozostanie pusty.
– Nie tylko twój – dorzuciła Teresa. – Mnie zostały jedynie resztki z zeszłego roku i nie mogę się nimi pochwalić.
Niestety zapowiedziany wóz z prowiantem nie przyjechał, do jedzenia znowu był więc kleik z szyszek znany Trudi. Tym razem jednak nikt się nie uskarżał, ponieważ po całym obozie plotki fruwały niczym motyle. Krótko przed posiłkiem pojawił się kurier z Norymbergi, który wręczył rycerzowi Henrykowi opatrzoną pieczęcią wiadomość napisaną na najlepszym papierze czerpanym, po czym się pożegnał. Teraz Henryk z pełną miską na kolanach siedział w rogu chaty i pozwalał, by stygła mu zupa, ponieważ tak bardzo zajmowała go treść pisma. Czytał ciągle od nowa, od czasu do czasu zerkając w pustkę, na koniec zaś tak zaczął bluźnić, jak jeszcze nikt nigdy od niego nie słyszał.
– Na pewno możemy podziękować mojemu kuzynowi za to łajdactwo!
– Co??? – Junkier Heribert porwał się z miejsca, jak czynił to zawsze, gdy w rozmowie pojawiał się Falko von Hettenheim, następnie pobiegł do Henryka. Ten wściekłym gestem pokazał mu pismo od cesarza.
– Sam przeczytaj! Jego wysokość pragnie wysłać nas jako posiłki do wiernego mu, czeskiego grodu Falkenhain, który leży dwa dni jazdy konnej na północ od miasta Pilsen. Naszym zadaniem będzie obrona hrabiego Sokolnego przed najazdem husytów.
Von Seibelstorff popatrzył na niego zmieszany.
– Nie rozumiem waszej niechęci, panie. Przecież to szlachetny i odważny czyn, którym możemy się wsławić.
– Obawiam się, że nie będzie czym się wsławić. Możemy być pewni, że natrafimy na silniejsze wojsko czeskie i że wszyscy zostaną zabici, zanim pokonamy połowę drogi. To zadanie to istne szaleństwo – podekscytowany rycerz Henryk nie zauważył, że przysłuchiwało mu się kilkadziesiąt osób. Kiedy spostrzegł zebrane dokoła przerażone twarze, posmutniał.
– Nikomu nie wezmę za złe, jeśli nie pojedzie ze mną do Czech. Jeśli wybierze inną niż ja drogę.
– Ja was na pewno nie zostawię w potrzebie – krzyknął junkier Heribert natychmiast. Obaj giermkowie Anzelm i Görch popatrzyli na siebie i westchnęli z rezygnacją.
– Tam, gdzie nasi panowie, tam my za nimi – powiedział Görch swoim silnym frankońskim dialektem.
Ewa pokiwała warząchwią, jakby chciała w ten sposób pogrozić każdemu Czechowi, który odważyłby się stanąć jej na drodze.
– Nie wiem, dokąd mam jechać, panie Henryku. Mój wóz i ja należymy do waszego oddziału.
Teresa także pokiwała głową.
– Śmierć jest częścią wojny. Może mnie spotkać we Flandrii i Szwabii tak samo jak w Czechach.
Żołnierze, którzy żywili się u markietanek, popatrzyli na siebie zdumieni. Żaden jednak nie sprawiał wrażenia, jakby chciał wstać i odejść albo zaprotestować, toteż skinęli głowami. Jeden z nich uśmiechnął się z wysiłkiem i spojrzał na rycerza Henryka.
– Panie rycerzu, gdybyśmy nie chcieli iść z wami dalej na wojnę, nie siedzielibyśmy tu z wami całą zimę. Jeśli Bóg pozostanie z nami, szczęśliwie przetrzymamy i tę kampanię.
Jego koledzy zgodzili się z nim. Henryka wzruszyły te dowody wierności jego żołnierzy. Jego posępny nastrój ustąpił wierze, którą wszyscy poczuli. Liczył nie tylko na obecnych, ale też na pozostałych, którzy mieli dopiero dowiedzieć się o nowinach.
Następnego dnia przybył Gisbert Pauer, jako emisariusz cesarza. Razem z nim obok obiecanego wozu z prowiantem przybył jeszcze dodatkowy transport, wyładowany bronią i zbrojami. Gdy żołnierze i knechci rozładowywali zapasy, Pauer poszedł z rycerzem Henrykiem do jego kwatery, żeby przekazać mu ostatnie rozkazy Zygmunta. Henryk wysłuchał ich i w duchu nim zatrzęsło. To, co usłyszał, było bezsensownymi żądaniami, które nie miały żadnego związku w rzeczywistą sytuacją w Czechach.
Najwyraźniej Pauer był tego samego zdania, ponieważ nie taił niebezpieczeństw czekających oddział Henryka, wyraził jednak gorącą nadzieję, że odważny wymarsz może się udać.
– Posłańcy hrabiego Sokolnego bezpiecznymi drogami zaprowadzą was do swojej ojczyzny, toteż do przybycia na zamek Falkenhain nie macie się czego obawiać. Zbierzcie zatem swoich dwustu ludzi i wyruszajcie jak najprędzej!
Henryk von Hettenheim zaśmiał się gorzko.
– O jakich dwustu ludziach mówicie? Większość moich żołnierzy poległa w zeszłym roku albo zmarła z powodu chorób, a rycerze razem ze swoimi jeźdźcami zeszłej jesieni wrócili do swoich grodów. Nie mam im tego za złe, ponieważ obiecane przez cesarza pieniądze i zapasy do tej pory nie dotarły. Żeby przezimować pozostałych, musiałem do ostatniego halerza opróżnić własną kasę.
Wyznania rycerza poruszyły Pauera i sprawiły, że poczuł się zakłopotany, ponieważ wiedział, że zarządcy wojskowi znani byli ze swej opieszałości. Dowódcy wojskowi czekali czasem latami na obiecany żołd, niejeden całkiem ubożał, jak ojciec junkra Heriberta, Heribald, który nigdy nie otrzymał pieniędzy.
Pauer odegnał nieprzyjemne myśli.
– Cesarz obiecał Czechom dwustu ludzi, nie może być mniej. Zobaczę, jaki oddział mogę do was odkomenderować.
Uśmiechnął się nieco na siłę, spytał rycerza o jakieś specjalne życzenia i pożegnał się, zapowiadając, że Czesi przybędą do nich jeszcze tego samego dnia. Do tej pory rycerz Henryk dobrze rozumiał się z cesarskim dowódcą wartowników, ale tym razem ucieszył się, kiedy Pauer wsiadł na konia i wrócił do Norymbergi, ponieważ inaczej mógłby ulżyć złości kilkoma ostrymi słowami.
Akurat, gdy miał zamiar wrócić do kwatery, podbiegli do niego giermkowie. Junkier Heribert zbliżał się spokojniejszym krokiem, jego głos zdradzał jednak ciekawość.
– Co powiedział Pauer?
– Otrzymamy posiłki, a Czesi, którzy pojadą z nami do swojej ojczyzny, dołączą do nas jeszcze dzisiaj. Anzelmie, biegnij do Ewy i Teresy i powiedz im, żeby ugotowały więcej jedzenia.
– Szkoda, że wóz z prowiantem już przyjechał. Z chęcią poczęstowałbym ich żarciem, które musieliśmy męczyć całą zimę – rzekł Anzelm.
Görch pokiwał głową.
– Ci Czesi to mogą być jeszcze jacyś zamaskowani husyci, którzy chcą zastawić pułapkę na cesarza.
– Miejmy nadzieję, że tak nie jest – odpowiedział rycerz Henryk, uśmiechając się sztucznie. Podobnie jak jego ludzie był ciekawy obcych i z rozczarowaniem skrzywił twarz, kiedy w towarzystwie kilku prostackich okutanych w owcze skóry parobków zobaczył zbliżających się Feliksa Labunika i Marka Lasicka. Po zamieszaniu, jakie zrobili na dworze Zygmunta i u cesarskich zarządców, oczekiwał więcej niż szlachcica z miną cierpiętnika i zwieszonymi ramionami oraz niegrzecznego żołnierza, którzy w długich płaszczach z wilczej skóry bardziej przypominali dzikusów niż cywilizowanych ludzi.
Labunik uprzejmie przywitał się z Henrykiem, natomiast Marek na jego spojrzenie odpowiedział prowokującym wyrazem twarzy. Nigdy nie słyszał o człowieku, którego cesarz wybrał na dowódcę towarzyszącego im oddziału, ale wiedział, co myśleć na temat jego kuzyna Falko, dlatego też nie potrafił poskromić nieufności. Tymczasem Henrykowi nie do końca podobało się, że aby poprowadzić swoich ludzi, musi zaufać obu Czechom, rozkaz cesarza nie pozostawiał mu jednak wyboru.
Nie zastanawiając się długo, odwrócił się i wskazał na junkra, który stał za nim.
– To jest Heribert von Seibelstorff, mój pełnomocnik.
Junkier Heribert nawet mrugnięciem nie zdradził, że rycerz Henryk po raz pierwszy tak go nazwał, ale przywitał mężczyzn silnym uściskiem dłoni. Mina Labunika zdradzała, że nawet nie myślał, żeby zająć miejsce drugiego po dowódcy w tym oddziale. Cieszył się, że obaj Niemcy uprzejmie ich przywitali. Z ulgą poszedł za junkrem Heribertem, który na rozkaz rycerza Henryka zabrał jego i towarzyszy do kwatery, gdzie mogli mieszkać do wymarszu.
Marek szedł powoli za grupą, oglądając przy tym żałosną wioseczkę oraz marny oddział żołnierzy, który miał zabrać do Falkenhain. Wszystko wydawało mu się głupim żartem. Zdetronizowany król czeski pozwalał sobie na niego w stosunku do wiernych mu poddanych. Zastanawiał się, czy warto było pokonywać taką drogę dla paru pikinierów. Jedyną zaletą tej sytuacji była możliwość dyskretnego przeprowadzenia grupy obok wojsk taborytów. Tylko naprawdę wielka armia z cesarzem na czele mogłaby przypieczętować koniec Prokopka i jego rabusiów, a także uchronić Falkenhain przed upadkiem.
Henryk von Hettenheim i Marek nie byli jedynymi, których dręczyły wątpliwości w przeddzień wymarszu. Michaś również rozmyślał, a kiedy następnego dnia do obozu dowieziono zaopatrzenie, spytał Görcha, gdzie w ogóle leży ten Falkenhain.
Giermek smutno ściągnął usta.
– Bardzo daleko w głębi Czech. Jeśli dobrze zrozumiałem tego Labunika, będziemy potrzebowali przynajmniej dwóch miesięcy, żeby tam dotrzeć. Chyba że wcześniej husyci poderżną nam gardła.
Michaś popatrzył na niego z trwogą.
– Czyli uważasz, że może być niebezpiecznie?
– A jak? Od początku wojen husyckich żaden niemiecki oddział nie dotarł nawet w połowie tak daleko – Görch przesadził bezwstydnie, Michaś jednak wziął jego słowa za dobrą monetę. Görch wyśmiał go.
– O co chodzi, chłopcze? Boisz się?
– Nie, oczywiście, że nie – odpowiedź padła za szybko, żeby była prawdziwa. Tak naprawdę bał się, ale bardziej o Trudi niż o siebie. Po zniknięciu Marii przylgnął do Ewy i zajął się małą, którą traktował jak swoją siostrę. Obiecał sobie, że możliwie szybko zawiezie ją do swojej mamy. Przyjęłaby Trudi i zaopiekowała się nią. Ale wydawało mu się, że Rheinsobern leży na końcu świata. Bez sakiewki pełnej monet – zdążył to już pojąć – nigdy nie osiągnie celu. Aż do dzisiaj miał nadzieję, że niewielkimi pracami pomocniczymi zarobi dosyć pieniędzy, żeby jesienią zawieźć Trudi do domu. Teraz natomiast wszystko wskazywało na to, że musi zabrać ją w podróż bez powrotu. Zrozpaczony szukał rozwiązania, ponieważ winny był Marii i swojej mamie, żeby nie narażać małej na niebezpieczeństwo. Görch nie mógł mu pomóc, ani też Ewa czy rycerz Henryk, dlatego pożegnał się z giermkami i opuścił obóz, kierując się w stronę Norymbergi.
Zwykłych żołnierzy i parobków od razu odsyłano przy bramie, jeśli nie byli posłańcami i nie mogli przedłożyć opieczętowanego listu. Dlatego Michaś, dojeżdżając do miasta, stanął za wozem, do którego zaprzęgnięta była jedna wychudzona szkapa i na którym siedział jeden człowiek, i pchał pojazd od tyłu, jakby należał do jego obsady. Ciągle nosił ubranie wiejskiego chłopca, strażnicy nabrali się więc na jego podstęp i niezaczepiony przekroczył bramę miasta. Kiedy znalazł się poza ich zasięgiem, puścił wóz i wepchnął się pomiędzy przechodniów w boczną ulicę. Po chwili dotarł do małego, starego domu rzemieślniczego, który plecami przylegał do murów miasta i uderzył o drzwi kołatką zeżartą przez wiatr i pogodę.
Po dłuższej chwili otworzyła mu starsza kobieta o surowych rysach twarzy. Jej głos brzmiał jak zardzewiałe zawiasy.
– To ty! Czego znowu chcesz?
– Muszę się widzieć z Timo!
– Sprawdzę, czy jest!
Stara odwróciła się i poczłapała z powrotem do domu. Michaś został przed drzwiami. Jeśliby za nią poszedł, znowu obrzuciłaby go przekleństwami, twierdząc, że chce ją jedynie okraść. Usłyszał jej niemiły głos z pierwszego piętra, po raz kolejny się zdziwił, jak Timo wytrzymywał u tej wiedźmy. Kilka razy pytał kalekę, dlaczego mieszka u takiej nieprzyjemnej kobiety, ale otrzymywał wyłącznie wymigujące odpowiedzi.
Timo wyjaśniał mu, że pani Lotta była całkiem w porządku i pobierała niski czynsz. Pominął jednak fakt, że ksiądz nie pochwaliłby sposobu, w jaki żył z owdowiałą gospodynią. Niegdysiejszy przyboczny Michała w dalszym ciągu uważał za cud, że zeszłego lata spotkał Marię. Dała mu tyle pieniędzy, że żyjąc skromnie, mógł mieszkać przez kilka lat u pani Lotty i przy tym więcej mieć z tego przyjemności niż tylko ciepłe łóżko swojej gospodyni. Wprawdzie wieść o śmierci Marii dotknęła Timo, ale też zrozumiał, że od tego momentu jest panem samego siebie. Jego gospodyni umacniała go w tym przekonaniu. Z czasem tak go omamiła, że coraz częściej traktował Michasia jako kogoś uciążliwego.
– Cześć, Michaś! Co się dzieje, że znowu mnie odwiedzasz? – spytał nie do końca uprzejmie.
Michaś wzdrygnął się na jego opryskliwy ton, potem jednak wyprostował się zdecydowanie i popatrzył na jednonogiego.
– Koniecznie musisz mi pomóc, Timo. Oddział, do którego należę, za kilka dni wyruszy na wojnę, a ja nie mogę wziąć ze sobą Trudi. Proszę, zatrzymaj ją u siebie do mojego powrotu, a jeśli nie pojawię się na jesieni, wtedy zawieziesz ją do mojej matki do Rheinsobern. Ona ci to na pewno wynagrodzi.
Timo potaknął odruchowo, ponieważ uważał, że był winny córce Marii i Michała pewien rodzaj wierności.
– Ja się zgadzam, ale najpierw muszę pomówić z panią Lottą, czy ją przyjmie. Poczekaj tu chwilę.
Odwrócił się i podparty na kuli pokuśtykał do domu. Zostawił drzwi lekko otwarte, Michaś mógł więc podsłuchiwać rozmowę. Tak jak się obawiał, pani Lotta od razu zaczęła wrzeszczeć i odmówiła przyjęcia pod swój dach „tego bachora”, jak nazwała Trudi. Kiedy jednak Timo wyjaśnił jej, że dziewczynka jest spadkobierczynią po rycerzu Rzeszy i że cesarz na pewno ją wynagrodzi, jeśli odwiezie dziecko, zmieniła ton głosu. Tymczasem Michaś musiał walczyć ze łzami. Nigdy nie spodziewałby się po swoim starym przyjacielu takiej zdrady! Timo wiedział przecież od Marii, że ta chciała ustrzec córkę przed sytuacją, w której zostanie podopieczną jakiegoś wysokiego męża, on zaś, Michaś, uważał, że ta decyzja to część jego świętego dziedzictwa.
Słyszał, jak Timo i kobieta marzyli o tym, co zrobią z nagrodą, po czym odwrócił się na pięcie i uciekł. Kiedy Timo wrócił po rozmowie z kochanką, nikogo nie zastał przed drzwiami. Wzruszył ramionami, odwrócił się i powłócząc nogami, poszedł do Lotty.
– Chłopak sobie poszedł. Chyba za długo na mnie czekał, ale sądzę, że jutro albo pojutrze znowu wpadnie.
Jego gospodyni zmarszczyła czoło.
– Jesteś pewien, że cesarz nas nagrodzi? – Chociaż Timo potaknął, Lotta miała jednak coraz więcej wątpliwości. – Zastanowiłeś się, jak dotrzemy do tego wielkiego władcy? Jego straże odprawią nas jeszcze przy bramie.
Timo wysunął dolną wargę i zmarszczył czoło. Wyobrażał sobie, że wystarczy przyjść do kwatery cesarza z Trudi na rękach i czekać na serdeczne powitanie. Teraz jednak zdał sobie sprawę, że tylko jego słowa świadczyły o pochodzeniu dziecka. Cesarz tymczasem będzie chciał zobaczyć akt urodzenia i usłyszeć świadków. Zrezygnowany pokuśtykał do krzesła w małej, czarnej od sadzy kuchni i usiadł na nim ociężale.
– Myślę, że masz rację, Lotto. To bez sensu, bo nigdy nie udowodnilibyśmy pochodzenia dziewczynki.
– No to co mam zrobić z tym bachorem? Nie potrzebuję zbędnej gęby do karmienia! – odparła kobieta i wróciła do garnków.
Kiedy Michaś dotarł do obozu, zjawiły się oczekiwane posiłki, pośród nich pół centurii szwajcarskich najemników pod dowództwem Ursa Sprüngli. Pochodzący z Appenzell wojskowy dotychczas brał udział w wielu wymarszach przeciwko husytom, kiedy jednak Henryk von Hettenheim zdradził mu, dokąd się wybierają, Urs z niedowierzaniem pokręcił głową.
– Chyba nie mówicie poważnie! Z niecałą dwusetką ludzi mamy jechać w głąb kraju wroga? Jaki dureń wymyślił takie szaleństwo?
– Cesarz.
Głos Henryka von Hettenheim pod żadnym względem nie brzmiał przyjaźniej niż głos Szwajcara. Oddział Ursa wcale nie był mniejszy niż jego własny, ale on nie brał udziału w rywalizacji o władzę, która w ich sytuacji była czymś naturalnym.
– Nie prosiłem o was ani o waszych ludzi – dodał gniewnie.
– Ja też nie prosiłem o przymusowe wniebowstąpienie, jak nazywam taką wyprawę jak ta. Skoro jednak już się stało, nie będziemy się kłócić. Przed nami długa droga, będziemy mieli dosyć roboty przy stawianiu oporu husytom. Wy jesteście dowódcą grupy, a ja akceptuję was, jako mojego człowieka. Ale nie myślcie, że będę trzymał gębę na kłódkę, kiedy coś mi się nie spodoba.
Tą wypowiedzią bez ogródek Szwajcar od razu zyskał sobie sympatię rycerza Henryka. Von Hettenheim skinął na Ewę, żeby przyniosła dwa kubki wina i razem ze Sprünglim wznieśli toast.
– Za pomyślność! Niech Bóg i wszyscy święci będą z nami!
– Jeśli dotrzemy tam w całości, odbędę pielgrzymkę do Einsiedeln i w święto uroczystego otwarcia kaplicy zapalę świeczkę za Najświętszą Panienkę. – Sprüngli wypuścił powietrze z płuc. – Ale nie odszczekam tego, co powiedziałem o durniu.
Wypił do dna, pożegnał się z rycerzem Henrykiem i wrócił do swoich ludzi. Von Hettenheim przez chwilę odprowadził go wzrokiem, usiadł na krześle i popatrzył na Ewę wymownie.
– Jeśli chodzi o cesarza, to przyznaję Ursowi rację. Ewa napełniła jego kubek i nalała sobie drugi.
– Lepiej sami wypijmy nasze wino, niż jeśli miałoby wpaść w ręce husytom – zachichotała, jakby to nie był dzisiaj jej pierwszy kubek. Miała jednak jasne i wyraziste spojrzenie.
– Nie podoba mi się, że jadą z nami Michaś i Trudi, panie Henryku. Rycerz wzruszył ramionami.
– Nie możemy ich zostawić, przecież musieliby siedzieć na stopniach kościoła Świętego Wawrzyńca i prosić o jałmużnę. Jak myślisz, jak długo by trwało, zanim przegoniliby ich inni żebracy, a woźni wygnali ich na ulicę?
– Taki los może być jednak lepszy niż ten, który grozi im z nami. Ewa zmrużyła oczy i przez podarty świński pęcherz rozpięty w oknie mętnym wzrokiem wyglądała na zewnątrz.
– O Michasia nie musisz się martwić. Mamy w oddziale parobków młodszych do niego. Oboje będziecie się musieli tak samo troskliwie troszczyć o małą jak do tej pory. – Widać było, że rycerzowi Henrykowi bardziej los dwojga dzieci leżał na sercu niż inne problemy.
Ewa jednak nie dała za wygraną.
– Ja wolałabym zostawić ich w Norymberdze. Nie mam jednak pieniędzy, żeby oddać Michasia na nauki do jakiegoś porządnego mistrza, a i wątpię, żeby ktoś przyjął do siebie Trudi.
Henryk von Hettenheim zerknął na nią wyrozumiale.
– Powinnaś zaufać boskiemu miłosierdziu, Ewo. Nie zapominaj, że ty i dzieci przetrwaliście razem wszystkie dotychczasowe kampanie. Póki jesteś z nami i tym razem wrócimy do domu cali.
– Niech Bóg da, rycerzu Henryku, jeśli zaś przyjdzie nam umrzeć w czeskich lasach, oby Pan okazał łaskę naszym duszom. – Ewa dolała sobie kolejny kubek i wypiła go jednym haustem. – Kwaśne to świństwo, ale dobre!
Von Hettenheim podał jej swój kubek.
– Nalej mi jeszcze jednego. Może wino pomoże mi zagłuszyć dręczące mnie demony?
Ewa zaśmiała się, ale popatrzyła na niego karcąco.
– Teraz jeszcze możecie pić, kiedy jednak dotrzemy do przełęczy czeskich, będzie wam potrzebny trzeźwy umysł.
– Bez obaw, będę uważał na głowę.
Rycerz zaśmiał się głośno i postanowił wyjść. Ewa zatrzymała go.
– Pragnę wam jeszcze podziękować, że Teresie i mnie przyznaliście część zapasów.
– To rekompensata za zeszłoroczne straty – wyjaśnił rycerz i opuścił chatkę z uśmiechem na twarzy, który jednak nie za bardzo mu się udał. Przygotowania do wojny szły mu ciężej niż zwykle, ponieważ w głębi duszy był przekonany, że tym razem nikt nie przeżyje. Nie pozostało mu nic innego, jak możliwie drogo sprzedać wrogom życie swoje i żołnierzy. Dlatego rozkazał ludziom, żeby doprowadzili swoje zbroje do jak najlepszego stanu. Później poszedł poszukać mężczyzn Ursa Sprüngli. Szwajcarzy zrobili na nim dobre wrażenie, ale także ich spojrzenia zdradzały, że uważali tę sytuację za beznadziejną. Na koniec przeprowadził inspekcję w taborze, który zbyt często opóźniał wymarsz wojska. Czekały ich liczne stromizny w górach, ponieważ musieli się trzymać z dala od znanych szlaków handlowych, toteż nie mogli wziąć ze sobą dużych i ciężkich furmanek. Rycerz Henryk zdecydował, że obok dwóch wozów markietanek zabierze kilka dwukołowych chłopskich wózków. W pobliżu leżącego nieopodal miasteczka Stein znalazł kołodzieja, który drogo odsprzedał mu pięć sztuk. Ten zakup pozostawił dużą dziurę w jego dopiero co wypełnionym wojennym budżecie. Nie chciał jednak oszczędzać na niczym, od czego mogłoby zależeć ich życie. Dlatego też woły, które przeżyły zimę, zastąpił młodszymi i silniejszymi zwierzętami. Tamte zaś kazał zaszlachtować i zapeklować ich mięso, żeby w ten sposób uzupełnić zapasy.
Po tygodniu zakończono wszystkie przygotowania, a ponieważ w tym czasie śnieg stopniał prawie całkowicie i Henryk sądził, że spotkają już tylko zimę na wyżej położonych terenach, nic nie stało na przeszkodzie, żeby ruszyć w drogę. Po raz ostatni przejrzał swój niewielki oddział, ponieważ nie czynił sobie iluzji co do oczekujących ich trudów. Droga do Falkenhain odbierze im resztki sił. Kiedy następnego ranka wsiadł na konia i dał rozkaz do wymarszu, sprawiał wrażenie tak spokojnego i pełnego wiary, jakby szli z Norymbergi do Fürth.
Gisbert Pauer odprowadził ich z eskortą kilka staj, a w pobliżu miejsca, gdzie zawarto rozejm norymberski, spotkali kuzyna Henryka Falko – który na własne oczy chciał zobaczyć, czy znienawidzony krewny rzeczywiście jedzie na pewną śmierć.
Lodowaty wiatr, który trzymał Czechy w swych niemiłosiernych szponach, nie powstrzymał husytów przez kontynuowaniem kampanii wojennych na bardziej równinnych terenach Austrii na północ od Dunaju. Rzadko natrafiali na opór, ponieważ wcześniej już zdążyli splądrować większość wiosek. Ci, którzy przeżyli najazdy, zostali przez swoich panów zmuszeni do odbudowania domów i uprawy roli, żeby teraz znowu husyci mogli ich ograbić. Czesi byli bardziej okrutni niż do tej pory i zabijali każdego, kto nie zdołał przed nimi uciec, zaś ci, którym się udało, zbyt wcześnie chwalili Boga, ponieważ noce ciągle były zimne, a bez jedzenia i ognia uciekinierzy szybko umierali. W promieniu wielu mil brakowało więc rąk do grzebania umarłych.
Wracający z wypraw taboryci głośno chwalili się swoimi czynami. Maria słyszała o okrucieństwach, które sprawiały, że dreszcze przebiegały jej po plecach. Historie te wzmacniały w niej wolę jak najrychlejszej ucieczki. Dzień w dzień siedząc w starej stodole husytów, podsłuchiwała to, co znudzeni wojowie opowiadali dozorczyniom, i zbierała informacje, które kiedyś będzie mogła wykorzystać do przeżycia podczas ucieczki. Jej plany utrudniało to, że nie mogła zostawić Ani i Heleny. Dziewczyny bardzo się do niej przywiązały. Helena była gnębiona przez Renatę jeszcze bardziej niż Maria, ponieważ nie chroniło jej imię Jana Husa. Żona Vyszo wyładowywała swoją nienawiść na Niemkach, a wtórowało jej wielu mężczyzn. Chociaż taboryccy kaznodzieje nawoływali żołnierzy do cnotliwego i bogobojnego życia, wykorzystywali nieczyste ich zdaniem pochodzenie Heleny, by bezustannie ją gwałcić. Lata wojny zrobiły z nich prostaków, a dowódcy wiedzieli, że dręczone skrupułami dewotki wydawały na świat złych wojowników.
Prokopek, Vyszo i ich pobratymcy myśleli dokładnie tak jak Falko von Hettenheim, że tylko żołnierz, który cieszy się na myśl o plądrowaniu i bezczeszczeniu, jest dobrym żołnierzem. Popierali więc te działania, co ułatwiało im dowodzenie ludźmi.
Maria bała się, że zostanie przymusowo dołączona do tych ludzi podczas którejś z wypraw. Była to jednak jedyna szansa, żeby zbiec husytom, niecierpliwie czekała więc na jakąś okazję. Mijały tygodnie i nic się nie działo. Naraz jednak do obozu Prokopka zaczęli gromadnie napływać powstańcy, żeby pod jego dowództwem wyruszyć na Saksonię i Śląsk, po czym wybrali kobiety, które miały prać, gotować i obsługiwać dowódców oraz zajmować się łupami. Jak na złość Marii, mająca przewodzić kobietom Renata wyznaczyła tylko swoje ulubione towarzyszki. Ona, Ania i Helena oczywiście do nich nie należały.
Maria nie chciała jednak zostać i dalej być niewolnicą w obozie, poszła więc do Ottokara Sokolnego. Uważała, że jest jej winny przysługę, chciała mu teraz o tym przypomnieć. Młody hrabia sprawiał wrażenie znacznie bardziej zdenerwowanego niż wcześniej, głęboka zmarszczka nad nosem dzieliła mu czoło niczym blizna po mieczu. Nawet nie zauważył Marii, kiedy podeszła do niego. Odchrząknęła, a kiedy w dalszym ciągu nie zareagował, odezwała się do niego:
– Wybaczcie, panie, że wam przeszkadzam. Słyszałam, że szukacie kobiet do taboru wojskowego.
Hrabia Ottokar wzdrygnął się, jakby musiał odpędzić natrętne myśli i popatrzył na Marię niechętnie.
– Co powiedziałaś?
– Chciałam was poprosić, żebyście zabrali ze sobą mnie i moje przyjaciółki, Anię i Helenę. Na pewno nie będziemy dla was obciążeniem, a za to będziemy pomagać z całych sił.
– Chcesz z nami jechać na wojnę, chociaż wyruszamy przeciwko twoim rodakom? – Ottokar Sokolny popatrzył na nią zdumiony i spostrzegł błagalny wzrok jej błękitnych oczu. – Więc to tak! Masz nadzieję, że po drodze uciekniesz. Od razu możesz to sobie wybić z głowy. Wysłano by za wami mężczyzn, którzy by was złapali i przyprowadzili z powrotem. Nie muszę ci mówić, co by się potem z wami stało.
W pierwszej chwili Maria się oburzyła, że Sokolny tak łatwo ją przejrzał, po chwili jednak się opanowała i wybuchnęła śmiechem.
– Co wam po głowie chodzi, panie? Jeszcze mi się życie nie znudziło, ale też nie chcę wiecznie harować w tej śmierdzącej stodole. Poza tym jestem markietanką i potrafię być przydatna podczas wojny.
Tylko częściowo była to prawda, poza bowiem tragiczną w skutkach zeszłoroczną wyprawą nie brała udziału w żadnej innej. Mimo to miała nadzieję, że przekona Sokolnego.
On jednak pokręcił głową.
– Nie mogę ci pomóc, Mario. Powierzono mi dowództwo przedniej straży, a tam nie potrzebujemy kobiet.
Jego twarz sprawiała wrażenie tak szczerej, że Maria mu uwierzyła. Także w cesarskiej armii straż przednia wyruszała najczęściej bez niepotrzebnego obciążenia, jakie stanowił tabor. Prostytutki i markietanki przydzielano wojsku głównemu, a czasem nawet ciągnęły przy straży tylnej.
– Przepraszam, że was zadręczam, wielmożny panie. Już chciała odejść, ale Sokolny przytrzymał ją za rękaw.
– Nie nazywaj mnie tak. Dla taborytów tutaj jestem zwykłym bratem, żadnym szlachcicem. Jeśli usłyszą, jak mówisz do mnie w ten sposób, może to się dla nas źle skończyć.
Wyglądał na szczerze zmartwionego. Maria popatrzyła na niego zaskoczona i stwierdziła, że naprawdę się bał. Nie potrafiła tylko osądzić, czy bał się o jej życie czy o swoje. W każdym razie została ostrzeżona. W przyszłości będzie musiała być ostrożniejsza, a wolała spędzić tu jeszcze jedną zimę, niż narażać na niebezpieczeństwo swoje przyjaciółki.
– Zrozumiałam, bracie Ottokar.
Odwróciła się i odeszła, powiewając spódnicami. Ottokar Sokolny patrzył za nią, żałując, że taka piękna, dumna kobieta musiała tu pracować jak sługa, chociaż znała i czciła Jana Husa. Po kilku chwilach zapomniał o niej jednak dręczony własnymi problemami.
Zrezygnowana Maria wróciła do chatki, usiadła w kącie i zaczęła przysłuchiwać się Renacie i jej przyjaciółkom. Kobiety piły piwo i rozprawiały o czekającej je wyprawie. Wkrótce zbrzydło jej to gadanie, próbowała więc o nim nie myśleć. Zaczęła jednak nadstawiać uszu, ponieważ Renata wspomniała, że dowodzący strażą tylną Vyszo szukał jeszcze kilku markietanek i prostytutek. Chociaż nienawidziła go z całego serca, nie chciała przepuścić takie okazji. Wstała i wyszła z chaty, żeby odnaleźć Vyszo Przybislava. To do niego należał wybór kobiet.
Drzwi do kwatery Przybislava stały otwarte. Kiedy weszła do środka, usłyszała gwałtowne sapanie. Czech leżał na Helenie, miał spuszczone spodnie. Maria chciała szybko wyjść, ale przyjaciółka ją zauważyła i zawstydzona odwróciła głowę w bok.
Przybislav triumfalnym rykiem doszedł do szczytowania, przez chwilę łapiąc oddech leżał na Helenie, po czym dysząc z rozkoszy, podniósł się. Wtedy ujrzał Marię i lubieżnie wyszczerzył do niej zęby.
– Co jest, babo? Też cię swędzi między nogami? Trzeba było przyjść wcześniej!
Spojrzała na sflaczałą męskość Przybislava i wzdrygnęła się na ten widok. Nie oddałaby mu się, nawet gdyby od tego zależało jej życie.
Helena pośpiesznie narzuciła na siebie sukienkę i przeciskając się obok przywódcy, podeszła do drzwi, stanęła przy Marii i popatrzyła na nią zdumiona.
– Czy coś się stało? – spytała ją po niemiecku.
Maria potaknęła energicznie.
– Chciałam spytać Przybislava, czy ty, Ania i ja możemy dołączyć do oddziału Vyszo.
– Nie sądzę, żeby miał coś przeciwko temu – odparła Helena z miną, która zdradzała, jaką cenę będzie musiała zapłacić za wątpliwą okazję ucieczki. Maria przez chwilę zastanawiała się, czy nie zrezygnować ze swojego planu i poczekać na inną okazję. Spytała się jednak w duchu, pod iloma mężczyznami będzie musiała leżeć, gdy zostanie w obozie. Maria miała jak do tej pory szczęście, ale rzekome błogosławieństwo Jana Husa nie mogło strzec jej w nieskończoność. Każdego dnia jakiś łajdak mógł zażądać od niej, żeby mu się oddała. Jeśli zaczęłaby się bronić, najprawdopodobniej by ją zabito. Popatrzyła na Helenę pocieszająco, po czym ściągnęła usta na kształt czegoś, co przypominało uśmiech.
– Pomów, proszę, z Przybislavem, żeby nas przydzielił. Czy może chcesz zostać w obozie, aż następny zawoła cię do swojej chaty?
Helena pokręciła przecząco głową i odwróciła się do dowódcy, który z niechętnym wyrazem twarzy zbliżył się do nich, i zaczęła tłumaczyć mu coś po czesku. Mówiła tak szybko, że Maria za nią nie nadążała. Wreszcie Przybislav powiedział kilka słów. Brzmiały one mniej więcej jak „nawet bardzo mi to pasuje”. Przy tym dał Helenie tak silnego klapsa w pupę, że przestraszona krzyknęła. Maria nawet nie czekała na jego kolejny ruch. Czmychnęła do drzwi i stawiając duże kroki, uciekła pomiędzy chatki.
Helena poszła za nią i pocierała sobie pośladki. Zaciekawiona patrzyła na koleżankę.
– Teraz zdradź mi, dlaczego chcesz dołączyć akurat do oddziału Vyszo? Od dzisiaj każdej nocy będę rozkładać nogi Przybislavowi. Możliwe, że urodzę mu jakieś dziecko.
– Mam środek, który zapobiega niechcianym ciążom – odparła Maria. – Chodź, od razu go dostaniesz i uczyni coś jeszcze: uwolni cię od nieprzyjemnego balastu, jeśli nieszczęście już się stało.
Przerażona Helena uczyniła znak krzyża i podniosła ręce w geście obronnym. Zerknęła na chatkę, w której drzwiach ciągle stał Przybislav, po czym pokiwała głową na zgodę.
– To chyba lepsze. Nie chcę, żeby się chlubił, kiedy brzuch mi zacznie rosnąć. Póki jestem jego materacem, mam spokój przed resztą tej hołoty.
Maria przytuliła ją do siebie i pogłaskała po policzku.
– Módlmy się do Boga, żebyś nie musiała długo go znosić i żebyśmy zdrowe wróciły do ojczyzny.
Helena smutno spuściła głowę.
– Ja już nie mam ojczyzny, Mario.
– Ojczyzna jest tam, gdzie ją sobie stworzysz. Teraz głowa do góry. Zobaczysz, że wszystko będzie dobrze!
Trzy dni później zebrane wojsko ruszyło w drogę. Prokopek w całych Czechach zachodnich zwołał do broni każdego zdolnego do walki mężczyznę. Dowodził teraz większą liczbą żołnierzy niż jakikolwiek dowódca przed nim. Jego armię stanowiło przeszło dziesięć tysięcy ludzi, a towarzyszyło jej ponad tysiąc wozów konnych. Czeskie zwierzęta pociągowe były mniejsze i mniej spokojne niż bydło znane Marii z domu, ale też bardziej wytrwałe i wytrzymałe. Ciągnione przez nich pojazdy sprawiały wrażenie mniejszych i bardziej kruchych, ale dzięki prostej budowie łatwiej dawały się naprawić. Niewiele z nich husyci zbudowali sami – łupili je podczas swoich kampanii grabieżczych.
Żeby nie robić niepotrzebnych postojów, Prokopek kazał wziąć tyle jedzenia, ile było potrzebne, żeby dotrzeć do pierwszych wiosek i miast w Saksonii. Odtąd bowiem to napadnięty kraj będzie żywił armię. Także pośpiech był powodem, dla którego uzbrojenie żołnierzy było raczej proste, chociaż ich magazyny były pełne złupionej zbroi. Tylko dowódcy mieli metalowe płytki ponaszywane na ubrania ze skóry, gdyż całe żelazo przekuto na niezbędne wyposażenie wojskowe.
Na wozach leżały setki najróżniejszych tyków broni, potężne pawęże, lace i obuchy oraz straszne kolubryny. Ani oddziały cesarskie, ani wojska napadniętych książąt nie znalazły do tej pory środka na ich przerażające działanie.
Maria raz przeszła się obok takiego wozu, żeby dokładniej obejrzeć owe kolubryny. Były to działa długości dorosłego mężczyzny zbudowane z żelaza, które rozżarzono do czerwoności i tak długo kuto, aż powstały z nich mocne rury. Z tyłu zamykał je skomplikowany mechanizm, który usuwano do załadowania, a ładowano je drobnym ołowiem lub zwartym pociskiem, dokładając do tego przynajmniej potrójną ilość prochu. Kiedy odbywało się ładowanie, zamkniecie z tyłu ponownie wpychano na pierwotne miejsce i ryglowano.
Po czym odpalano kolubrynę poprzez otwór strzelniczy. Jeszcze nigdy Maria nie widziała tej diabelskiej broni na polu bitwy, ale domyślała się, że los nie oszczędzi jej tego doświadczenia.
Większość koni potrzebowano do zaprzęgów, były poza tym za małe, aby przez długie odcinki nieść na grzbietach uzbrojonych mężczyzn, toteż prawie w ogóle nie było jeźdźców. W armii husyckiej konno jeździli wielcy panowie i ich jazda. Podburzani przez taboryckich dowódców żołnierze obrzucali ich pogardliwymi spojrzeniami, a często przekleństwami.
Ottokar Sokolny jeszcze o świcie wyruszył ze swoim oddziałem zwiadowczym. Prokopek odczekał wiele godzin, nim dał rozkaz do wymarszu armii głównej. Kiedy wreszcie oddział Vyszo ruszył w drogę, słońce stało już w zenicie. Tym razem Maria nie musiała powozić. Siedziała bowiem na jednym z wozów na przedzie obok furmana. Za kozła służyła zwykła poprzeczna podpora umocowana między drabinkami bocznymi i bardzo niewygodna. Na wozie na stercie ze skrzyń i worków siedziały Ania, Helena oraz sześciu żołnierzy. Na początku Maria nie mogła sobie wyobrazić, jak jeden mały brązowy konik pociągnie taki ciężar, ale już od sześciu godzin ciągnął wóz i nie sprawiał wrażenia zmęczonego.
– Do jakiej pracy przydzielono cię dziś wieczór? – spytał woźnica. Wcześniej przez długą chwilę milczał.
– Do kucharek – odparła, próbując się do niego odsunąć, ponieważ mężczyzna najwyraźniej miał tę samą co Przybislav słabość do surowego czosnku.
Furman głośno pociągnął nosem i oblizał sobie usta.
– Jeśli będziesz nalewać piwa, przydziel mi dwa kubki.
– Ja również nie miałbym nic przeciwko drugiemu kubkowi – krzyknął jeden z mężczyzn na wozie.
– Zobaczę, co da się zrobić.
Maria miała wystarczająco dużo doświadczenia z mężczyznami, żeby wiedzieć, że pozorne ustępstwa mało albo nic nie kosztują, a służą spokojowi. Do wieczora żołnierze zapomną o jej obietnicy, poza tym nie sądziła, żeby powierzono jej wyszynk piwa.
Wszyscy mężczyźni na wozie należeli do taboryckiego odłamu husytów. Właściwie byli jej największymi wrogami, a jednak nie miała z nimi gorszego porozumienia niż ze zwykłymi żołnierzami z armii cesarskiej. Śmiała się z ich dowcipów, jak tylko przetłumaczono je na niemiecki, na ich zauroczone spojrzenia odpowiadała z odpowiednią dozą kokieterii, broniła się przed ich rękami. Kiedy późnym popołudniem kolumna zrobiła postój, jak doświadczona markietanka wyszukała odpowiednie miejsce na wóz i wskazała je furmanowi. Odburknął coś, co mogło być pochwałą lub podziękowaniem, i skierował pojazd na wskazaną polanę. Ledwie zdążyli stanąć, a przyjaciółki Marii niczym rozgonione kury zeskoczyły na ziemię. Bardziej gestykulacją niż słowami Ania wytłumaczyła Marii jąkającym się głosem, że w czasie drogi żołnierze ciągle szczypali ją w pośladki i małe piersi. Od kiedy zgwałcił ją Gunter von Losen, dziewczyna brzydziła się mężczyznami. Wiele razy próbowała rękami, nogami i potakując lub zaprzeczając słowom, które wyliczała jej Maria, wyjaśnić przyjaciółce, że jeśli jeszcze raz ktoś zechce ją zgwałcić, przemieni się we wściekłego kota i będzie drapać i gryźć. Maria próbowała ją pocieszać.
– Nie bój się. W ciągu dnia mężczyźni są jak psy: szczekają, ale nikogo nie capną. W nocy zaś musisz na nich uważać, ponieważ możesz szybciej znaleźć się pod jakimś durniem, niż zdążysz zaprotestować. Jeśli potrzebujesz się załatwić, rób to tuż przy wozie i pod żadnym pozorem nie chodź sama w krzaki lub do lasu.
Helena popatrzyła na nią z ciekawością.
– Mówisz tak, jakbyś już tego doświadczyła.
– Ja nie – Maria gwałtownie wypuściła powietrze. – Ale spotkało to inną kobietę w wojsku cesarskim. Nazywała się Oda, była w czwartym miesiącu ciąży. Dopadł ją straszny zbój. Ale nawet jej nie życzyłabym, żeby padła ofiarą grupy śmierdzących kozłów.
W czasie rozmowy wszystkie trzy nie próżnowały. Zdjęły z wozu kocioł do gotowania i trójnóg, przygotowały je, Maria zaś krzyknęła na jednego z żołnierzy, żeby poszukał w lesie drewna na opał.
Mężczyzna parsknął z pogardą.
– Wyślij swoje pomocnice!
– Obu tutaj potrzebuję! Idź, bo wieczorem nie będzie co jeść! Groźba zadziałała. Mężczyzna burknął co prawda, że o tej porze roku na pewno nie znajdzie suchego drzewa, ale poszedł w stronę lasu. Kiedy po jakimś czasie wrócił, przyniósł ze sobą sporo gałęzi i konarów. Zamiast dołączyć do swoich kolegów, z zainteresowaniem przyglądał się, jak Maria cięła drewno na szczapy, kładła na to suchą trawę z zeszłego roku i krzesała iskry, żeby rozpalić ognisko. Kiedy maleńkie iskierki roznieciły jasny płomień, popatrzyła na niego z uśmiechem.
– Będziesz musiał przynieść więcej drewna. To nie starczy. Najwyraźniej mężczyzna zgłodniał podczas przygotowań, ponieważ nie zaprotestował, ale wziął do pomocy kolegę. Obaj zatroszczyli się o to, żeby za chwilę ogień pod kotłem wybuchnął silnym płomieniem. Maria mogła bez problemu ugotować kolację dla przydzielonej jej grupy mężczyzn. Kiedy napełniła ich miski, Ania z Heleną przytargały niewielką beczkę piwa, co wojownicy przywitali gromkim śmiechem radości. Wreszcie siedzieli na owczych skórach, każdy z miską w ręku i kubkiem piwa obok. Maria czuła się niemal tak, jakby ktoś przeniósł ją do cesarskiego obozu. W zeszłym roku w podobny sposób wyglądało wiele jej wieczorów. Z Trudi, Ewą i Teresą spędzały czas na miłych pogawędkach i czekały na nadejście nocy. Teraz jednak w jej uszach dźwięczały obce słowa, a celem tego wymarszu było zrabowanie i zamordowanie jej rodaków.
Podobnie jak każdego wieczoru, kiedy pośpiech dnia ustawał i mogła nieco zająć się sobą, i tym razem musiała myśleć o córce i mężu. Zastanawiała się, czy jeszcze żyją. Westchnęła, usiadła koło wozu i oparła ręce o kolana. Za obojgiem bardzo tęskniła, przede wszystkim jednak za Michałem. Zrozpaczona kurczowo trzymała się nadziei, nawet jeśli niegdyś mocne przekonanie w ciągu długiej ciężkiej zimy nieco skruszało. Akurat gdy żałowała, że nie śniła o nim tak często jak wcześniej, chociaż większość była koszmarami sennymi, przysiadła się do niej Helena, a po chwili Ania. Znajda oparła głowę o jej udo i popatrzyła na nią nieskończenie smutnym wzrokiem, jak zwykle jednak nie powiedziała ani słowa. Maria uśmiechnęła się do niej i pogłaskała ją po włosach. Dobrze było mieć kogoś, o kogo trzeba było się troszczyć. Bez Ani, pewnie też bez Heleny, dawno straciłaby odwagę i sama zadałaby sobie śmierć.
Jeden z żołnierzy podszedł do nich z trzema kubkami piwa.
– Proszę, zasłużyłyście sobie. Kolacja była naprawdę dobra.
– Cieszy nas to – odpowiedziała Maria ze sztuczną radością. Odebrała kubki i dwa podała Ani i Helenie.
– Za twoje zdrowie – powiedziała do żołnierza. Ten pomachał do niej ręką i wrócił do swoich kolegów.
Przez następne dni Prokopek prowadził wojsko starym, ale dobrze utrzymanym szlakiem handlowym z Beroun do Rakovnika w kierunku północnym. Na początku poszczególne oddziały armii maszerowały w równych odstępach od siebie, utrzymując kontakt dzięki posłańcom na koniach. Czwartego dnia dowódca wojska wysłał straż przednią Ottokara Sokolnego do Chomutova przez Zatec, żeby stamtąd sondował drogi na Saksonię. Oddziały główne zrobiły postój w Rakovniku. Kiedy znowu ruszyli, do grupy Vyszo dołączyły niemal dwa tysiące ludzi. Ten trzymał się blisko oddziałów głównych, ale tylko przez pewien czas, żeby potem skręcić na zachód, w kierunku Karlovic.
Maria została rozdzielona ze swoimi przyjaciółkami i przydzielona do wozu, na którym siedziała część dowódców Vyszo. Ciągle uważali, że kobieta nie rozumie po czesku, gdyż rozmawiali bez skrępowania. Słuchała ich, ale na początku się nudziła, bo znowu była mowa o wcześniejszych napadach. Nagłe jednak nadstawiła uszu, ponieważ jeden z mężczyzn wymienił znane jej nazwisko.
– Mam nadzieję, że obłowimy się u tego Sokolnego, skoro z powodu tej zdrady będziemy musieli zrezygnować z łupów na Śląsku.
– Jeśli nie zabawimy tam za długo, możemy jeszcze dołączyć do wojska – rzucił inny. – Do jego grodu mamy stąd tylko trzy dni drogi.
Trzeci zaśmiał się szyderczo.
– Ucieszę się, jeśli wreszcie tam dotrzemy. Wystarczająco długo czekam już na to, żeby zarżnąć te świnię, która zdradziła swój honor i ciągle jeszcze liże tyłek niemieckiemu królowi.
– Václav Sokolny tylko dlatego mógł się z nami przekomarzać, że ci zdradzieccy kalikstyni go ochraniali – dorzucił drugi gniewnie.
Pierwszy wskazał na wschód, po czym uczynił gest obejmujący cały kraj.
– Najpierw zmiażdżymy ludzi w ich leśnym grodzie, a potem zrobimy porządek z całym szlacheckim motłochem, który ciągle jeszcze się nad nami wywyższa.
Mężczyźni zaczęli napawać się okrucieństwami, które będą mogli wyrządzić swoim rodakom uważanym za zdrajców. Po krótkim czasie Maria zatęskniła za zwykłymi żołnierzami. Ci robili jej co prawda niedwuznaczne propozycje, ale nie byli tak przeżarci nienawiścią jak ich dowódcy. Zdała sobie też sprawę, że Prokopek i Vyszo zrobili wszystko, żeby zmylić Sokolnego. Najwyraźniej liczyli się z tym, że hrabia dowie się o planowanym napadzie na brata, dlatego pozostawili go w przekonaniu, że najazd odbędzie się później. Gdy Ottokar dowie się, co się naprawdę stało, będzie daleko w Saksonii, skąd nie pomoże Václavowi. On sam także znajdował się w wielkim niebezpieczeństwie, ponieważ dowódcy nie ukrywali, że on i jego kalikstyńscy towarzysze, którzy dołączyli do wojska husyckiego na wiosnę, nie wrócą żywi z tej kampanii.
Dopiero po chwili Maria zdała sobie sprawę, że i ona padła ofiarą zmiany planów, ponieważ twierdza hrabiego leżała tak daleko w głębi Czech, że nie będzie miała odwagi stamtąd uciec. Jeśli będzie miała znowu pecha, po najeździe na włości Sokolnego Vyszo urządzi kampanię przeciwko kalikstynom i przez całe lato nie opuści Czech. Wzdrygnęła się na myśl o tym, że kolejną zimę spędzi jako niewolnica husytów w szponach Renaty. Nie przeżyłaby tego, ubranie miała już tak znoszone, że materiał rozpadał się pod grubymi nićmi, którymi cerowała dziury. Pomodliła się do Marii Magdaleny i poprosiła ją o cud, ponieważ tylko on mógł ją jeszcze uratować.
Następnego wieczoru rozbili obóz niedaleko miejscowości Plasy, małej, zapadłej mieściny. Dokoła zostały jedynie resztki murów, a stojący w nich zniszczony zamek kasztelański świadczył o niegdysiejszej świetności tego handlowego miasta położonego przy drodze wiodącej z Pilsen na północ. Oddział zszedł z głównej trasy i wjechał na polną drogę zarośniętą chwastami. Wyglądała tak, jakby nie używano jej od lat. Przed nimi rozciągały się zalesione wzgórza Lomu niczym zielony, nieprzenikniony wał niemożliwy do przebycia.
Dopiero tego wieczoru, spędzanego na terenie porośniętym krzakami, który kiedyś musiał być karczowiskiem, Marii udało się opowiedzieć obu przyjaciółkom o planach taborytów. Ania przyjęła wiadomość z opanowaniem, gdy Helena walczyła ze łzami.
– Umrzemy w tym cholernym kraju!
Maria silnie złapała ją za ramiona. Tamta jęknęła z bólu.
– Spokój! Uspokój się teraz! Może chcesz, żeby zaczęto zwracać na nas uwagę? Chodźcie, weźmy się do roboty, jakby nic się nie stało.
– Ty nie musisz co wieczór podnosić kiecki dla Przybislava – warknęła Helena. – Ciągle mnie zresztą o ciebie pyta. Uważaj więc, bo ta twoja historia z Janem Husem nie na długo starczy.
Maria spodziewała się takiego obrotu rzeczy, ale miała nadzieję, że zdąży uciec, zanim chuć tego mężczyzny przeważy nad strachem przed klątwą świętego. Teraz miała wybór: podzielić los Heleny albo samotnie uciec do lasu i jakoś przedostać się na zachód. Biorąc pod uwagę dwu – i czteronożnych drapieżników, z powodu których całe Czechy były bardzo niebezpieczne, miała marne szanse, by przeżyć i odnaleźć drogę do Rzeszy.
– Nie możemy dać się zapędzić w kozi róg – powiedziała do Heleny, złapała ją za rękę i z pozoru swobodnie podeszła z nią do wozu, żeby zdjąć kocioł i metalowy trójnóg. Po dobrej godzinie w kotle bulgotała zupa. Jeden po drugim przychodzili żołnierze i podawali puste miski. Maria śmiejąc się i żartując, wydzielała im jedzenie. Nawet spostrzegawczy obserwator nie zauważyłby, jak wiele sił kosztowała ją ta sztuczna radość.
Po jedzeniu Helena została zawołana do namiotu Przybislava i nic nie wskazywało na to, że szybko go opuści. Maria z Anią pozmywały więc sprzęt kuchenny i talerze. Kiedy noc zaćmiła niebo i pokazały się pierwsze gwiazdy, położyły się pod wozem i owinęły w koce. Zimą Maria zaopatrzyła się w stary sztylet, który nosiła zamiast swojego zaginionego noża, i schowała go pod spódnicą. Teraz palcami wymacała rękojeść, jakby miało to jej dodać odwagi, której w ostatnim czasie tak potrzebowała.
Następnego ranka jak zwykle do jedzenia był czerstwy chleb, mocno ziołowa wątrobianka i resztki kolacji, inaczej jednak niż zwykle każdy żołnierz w oddziale Vyszo otrzymał podwójną rację piwa. Następny obóz miał zostać rozbity już pod twierdzą Sokolnego, ale droga do zamku wiodła przez strome, gęsto porośnięte stoki, później zaś wzdłuż pasma górskiego usianego spadzistymi dolinami. Jeszcze wczesnym popołudniem nastąpiła gwałtowna zmiana pogody, z nieba lunął deszcz. Dlatego trasa wymagała zarówno od ludzi, jak i od zwierząt poświęcenia resztek sił. Wojskowi, Renata i większość czeskich kobiet mieli płaszcze lub narzuty z owczej skóry, w ten sposób mogli się przynajmniej chronić przed wilgocią. Tymczasem Maria, Ania i Helena nosiły jedynie wełniane chusty na ramionach, zmokły więc do suchej nitki. Dodatkowo ze wschodu dął silny wiatr, sprawiając, że zamarzały na kość. Helena drżała jak osika, wkrótce zaczęła silnie kaszleć.
Jeden z żołnierzy zauważył to i podszedł do niej.
– Co się dzieje, jesteś chora? – w jego słowach słychać było strach przed zarazą.
Maria podniosła ręce, żeby go uspokoić.
– Jelka tylko trochę się przeziębiła. Jak wyjrzy słońce, poczuje się lepiej – ze strachu użyła czeskiego imienia, żeby woźny nie przepędził Niemki z taboru. W takim stanie w terenie pełnym wąwozów i dzikich strumieni nie przeżyłaby nawet trzech dni.
– Jeśli się pogorszy, będzie musiała opuścić tabor!
Mimo opryskliwego tonu żołnierz miał najwyraźniej resztki ludzkiej przyzwoitości, ponieważ przyniósł Helenie stary płaszcz z owczej skóry, którym mogła się okryć. Przybislav pojawił się w czasie obiadu i również obawiał się choroby, gdyż słysząc jej rzężący kaszel wycofał się i prowokacyjnie spojrzał na Marię.
– No, ślicznotko, nie chcesz zarobić sobie na kilka ulg? Maria energicznie potrząsnęła głową.
– Żałuję, ale będziesz musiał poszukać sobie innej kobiety. Mężczyzna skrzywił twarz i mocno chwycił ją za brodę.
– To ty jesteś tą dziwną Niemką. Powinnaś więc być bardziej uprzejma, inaczej przypomnę ci, co się robi z taką hołotą jak ty!
Maria zesztywniała ze strachu i gniewu, mimo to złapała go za rękę i odepchnęła ją od swojej twarzy.
– Jeśli chcesz, żeby twoja najlepsza część ciała w dalszym ciągu była ci posłuszna, powinieneś być ostrożniejszy.
Mężczyzna wystraszony odskoczył do tyłu.
– Chcesz mnie zaczarować, ty stara wiedźmo? Maria śmiejąc się, pokręciła głową.
– Mam dużo skuteczniejszą ochronę niż czary. Wiesz przecież dobrze, że w Konstancji byłam obecna przy zamordowaniu Jana Husa i że otrzymałam jego błogosławieństwo. Jeśli coś mi zrobisz, pomodlę się do wielkiego męczennika o karę dla ciebie – imienia Jana Husa używała jak do tej pory przy każdej okazji. Tym razem też zadziałało, Przybislav przeraził się na wspomnienie świętego, uczynił znak krzyża i zmówił krótką modlitwę, zanim znikł między wozami.
Łańcuch górski Lom, którego rozgałęzieniami się przemieszczali, przypominał Marii rodzinny Szwarcwald, chociaż tutejsze góry były niższe i przede wszystkim nie wydawały się nieskończenie długie. Zarówno jednak tu, jak i tam wędrowcom groziły liczne niebezpieczeństwa. Droga wojska wiodła teraz między stromymi górskimi zboczami, wzdłuż których w głębiny spadały dzikie wodospady, zamieniając dno doliny w błotnisty strumień. Zwierzęta pociągowe po sam brzuch tkwiły w zimnej wodzie, kobiety musiały więc wziąć na ramiona jedzenie i niektóre części uzbrojenia, a żołnierze pchali wozy, na najgorszych odcinkach zaś je przenosili.
Kiedy wieczorem ponownie dotarli na suchy ląd, od celu dzieliło ich zaledwie tysiąc kroków. Z powodu przemoczonego dobytku zezłoszczony Vyszo zarządził jednak rozbicie obozu. Maria tylko jednym uchem słuchała męskich wrzasków i przekleństw. Musiała zajmować się Heleną, która już nie mogła utrzymać się na nogach. Nałamała obeschłych gałęzi brzozy, żeby przygotować przyjaciółce ciepłe legowisko. Helena owinęła się swoim starym owczym futrem, cienką narzutę naciągnęła na głowę i ramiona, kiedy zaś Ania podała jej miskę z zupą, odepchnęła jej rękę. Maria nie miała zamiaru tak jej zostawić. Wzięła od Ani jedzenie i zaczęła karmić chorą. Gdy ta zjadła wszystko, Maria pogłaskała ją po policzku.
– Widzisz! Jakoś się udało. Zobaczysz, że ogrzany żołądek dobrze zrobi również twoim płucom.
Helena złapała ją za ręce. – Jesteś dla mnie taka kochana...
– Zrobiłabyś dla mnie to samo. Teraz śpij, żebyś szybko wróciła do sił.
Maria pomogła jej szczelniej zawinąć się w płaszcz i koc, po czym wróciła do ogniska. Dookoła siedziało kilku żołnierzy i cichutko nucili smutną piosenkę. Opowiadała ona o pięknej dziewczynie i owczarzu, którzy się kochali, ale odnaleźli się dopiero po wielu niebezpieczeństwach.
Maria pomyślała, że w głębi serca wielu taborytów tęskni za życiem w pokoju. Póki jednak ludzie pokroju Vyszo i Prokopka decydowali o ich losie, zaś taborycki kaznodzieja wzywał husytów do świętej wojny przeciwko Kościołowi Rzymskiemu, żaden z nich nie miał szansy zamienić broni na pług.
Szybko Odegnała czarne myśli. Nie chciała się rozczulać. W tym kraju działy się rzeczy, których nawet cesarz nie pojmował, dlatego trzeba było martwić się tylko o swoje przeżycie. Raptownie odwróciła się do żołnierzy plecami i przyniosła z wozu swoją narzutę. Wełna zawilgotniała, chociaż leżała pod plandeką. Kiedy się nią okryła, trwało jakiś czas, zanim zrobiło się tak ciepło, by mogła zasnąć. Tej nocy po raz pierwszy od wielu miesięcy ponownie śniła o Michale. Widziała go w kurtce z wilczej skóry na wieży obwarowanej blankami spoglądającego w niebo. W świetle stojącej obok lampy jego twarz sprawiała wrażenie smutnej i zagubionej. Czuła, że jego serce ją woła. Kiedy obudziła się następnego ranka, przez chwilę leżała nieruchomo, żeby zachować wspomnienie ukochanych rysów. Wreszcie Ania ściągnęła z niej narzutę, wskazała przykryty kocioł i gestami powiedziała słowo „Śniadanie!”, które wybełkotała w dwóch językach.
– Już dobrze, ty męczywołku!
Maria podniosła się, stękając, wyciągnęła zdrętwiałe kończyny. Marzyła o miękkich pierzastych poduchach i grubym materacu wypchanym końskim włosiem lub chociaż worku z owsem na noc. Z rozrzewnieniem pomyślała o ładnym wygodnym łóżku w Rheinsobern, jeszcze bardziej jednak tęskniła do dużej wanny z ciepłą wodą, gdzie mogłaby zmyć z siebie cały nagromadzony brud.
W wojsku husytów nie było miejsca na takie luksusy jak mycie. Kobieta, która poszłaby do strumienia, żeby pod osłoną krzaków umyć się przy brzegu, narażała się na gwałt. Maria wolała swój silny już nieco zapach, który wydzielała także Ania, Helena i większość innych kobiet, niż ryzyko. Zanim wydała ludziom śniadanie, umyła ręce i twarz w misce wody przyniesionej przez jednego z mężczyzn. Dała mu za to kawałek wątrobianki, dwa razy większy niż dostali inni.
Tym razem wyruszyli dopiero wtedy, gdy wrócili wysłani przez Vyszo zwiadowcy. Wkrótce wojska dotarły na skraj dużej polany. Najpierw zobaczyli jedynie kilka niewielkich poletek, które jeszcze w zeszłym roku musiały wydawać plony, a dopiero później ujrzeli leżący przed sobą gród, położony po północnej stronie Lom. Na pierwszy rzut oka mury wyglądały bardziej malowniczo niż przerażająco. Maria oglądała je badawczo, żeby ocenić obronność zamku. Falkenhain miał naprawdę prosty zarys. Trudno byłoby znaleźć coś takiego w Rzeszy. Jego słabym punktem był brak przedniego międzymurza. Zamiast tego zamek miał jedynie zwykły dziedziniec, toteż po zdobyciu bram bez problemu można było opanować wewnętrzne budynki. Najwyraźniej mury i wieża nad bramą były w tak samo dobrym stanie jak kwadratowy budynek główny stojący w centrum fortyfikacji. Wyglądało na to, że niedawno gród został naprawiony, znacznie podwyższono mury i wieże. W niektórych miejscach nawet trwały jeszcze prace budowlane, ponieważ wieniec blanek tu i ówdzie świecił dziurami, z których aż pod sam brzeg murów wystawało rusztowanie.
Przyjazd taborytów szybko został zauważony. Maria widziała kilka osób biegnących do dużej bramy i znikających za nią. Zamknięto potężne, obite metalem skrzydła bramne, na blankach pojawili się żołnierze.
– Zobaczcie, ten Sokolny naprawdę chce się bronić! – zawołał jeden z husytów, śmiejąc się szyderczo. Stanął na wozie i z rykiem pomachał swoją bronią. Tymczasem zaczęli gromadzić się dowódcy i strażnicy Vyszo, żeby znaleźć najlepsze miejsca na obóz. Ponieważ husyci chcieli przeprowadzić szczelne oblężenie grodu, musieli ustawić z wozów niemożliwy do pokonania krąg. Kiedy nadszedł rozkaz do przegrupowania się, po raz ostatni furman obok Marii pognał pejczem swojego konika i przez namokniętą łąkę podjechał do wskazanego mu miejsca. Zeskoczył z wozu, podłożył bloki hamulcowe i wyprzągł zwierzę. Swoje umazane w glinie drewniaki Maria wytarła o kępkę trawy i zdjęła z wozu naczynia do gotowania. Nawet jeśli mężczyźni mieli ręce pełne roboty podczas przygotowań do oblężenia, nie zapominali o jedzeniu.
W oddziale rycerza Henryka nie było mężczyzny i kobiety, którzy nie przeklinaliby Marka Lasicka. Czech prowadził ich na wschód ścieżkami, które przejść mogły najwyżej kozy. Często wyglądało to tak, że na chybił trafił kierował ich na kompletnie nieprzejezdne leśne trakty, które udało mu się znaleźć. Co chwilę musieli usuwać z drogi powalone drzewa, drżąc ze strachu, że przebywający nieopodal husyci usłyszą ich siekiery, jednak cudem nie napotkali żywej duszy. Było to niewielkie pocieszenie. Gąszcz bowiem, przez który musieli się przedzierać, składał się chyba z samych kolców i cierni. Gdy raz udało im się wyjść na coś podobnego do drogi, wystające dokoła konary i przewrócone drzewa doprowadzały ich do rozpaczy.
Oddział wyruszył z Norymbergi ze stu siedemdziesięcioma ludźmi, ponieważ do palatyńskich żołnierzy rycerza Henryka i Szwajcarów Ursa Sprüngli dołączyło kolejnych sześćdziesięciu piechurów wysłanych przez dowódców cesarza. Na początku von Hettenheim ucieszył się z posiłków, po kilku dniach zaczął ich jednak przeklinać, ponieważ najprawdopodobniej zrzucono mu na głowę największych awanturników i pieniaczy w całej cesarskiej armii.
Wkrótce kilku z nich uciekło do lasu, ale te dezercje dowódcy przyjmowali raczej z ulgą. Najbardziej rozzłościły Teresę, ponieważ dwóm dezerterom sprzedała na kredyt jedzenie i nowe koszule. Bogatsza o to doświadczenie od następnych żołnierzy najpierw brała pieniądze, zanim wydała im towar. Przyszłych dezerterów nie powstrzymało to jednak przed kupieniem za część żołdu rzeczy, które potrzebne im były do przeżycia kilku dni w lesie.
Na koniec w oddziale została tylko połowa pierwotnych posiłków, ale po ciężkim, trwającym ponad trzy tygodnie marszu z resztą żołnierzy utworzyli spiskującą i buntującą się grupę. Często musieli pokonywać tak strome wzniesienia, że wszystkie zwierzęta zaprzęgano do jednego wozu, a mimo to trzeba było jeszcze kilkunastu żołnierzy do pchania i podnoszenia pojazdu, aż znalazł się bezpiecznie na szczycie. Po minięciu grani za pomocą lin i prowizorycznych dźwigów spuszczano wozy w doliny, ponieważ żadne płozy hamulcowe świata nie byłyby w stanie wyhamować wozu na takiej stromiźnie. Ewa, Teresa i woźnicy wozów z zaopatrzeniem musieli wtedy siedzieć na kozłach furmanek i umierać ze strachu, ponieważ słyszeli o wcześniejszych wypadkach, kiedy po zerwaniu lin wozy razem z ludźmi spadały do stóp stromych stoków. Podczas takich manewrów Ewa powierzała Trudi Michasiowi albo junkrowi Heribertowi, którzy brali małą na ramiona, aż minęli niebezpieczne miejsce. Mimo starań podróż tak nadwerężała wozy, że stopniowo trzeba było zrezygnować z ponad połowy i zabić ranne zwierzęta pociągowe.
Kiedy w końcu Marek oznajmił Henrykowi, że zostawili za sobą Las Czeski i teraz znajdują się tuż przed celem, po raz pierwszy od dłuższego czasu w oddziale znowu zapanowała radość. Rycerz podniósł Trudi, czego nie czynił często, i zaczął karmić ją suchymi śliwkami z zasobów Ewy.
– Zasłużyłaś sobie, mała, ponieważ w czasie tego marszu byłaś dla nas wszystkich ważniejsza niż nasza flaga.
Marek popatrzył na dziewczynkę z uznaniem.
– Macie rację, rycerzu. Wszystkich oczarowała. Pozwoliła zapomnieć nam o trudach przeprawy.
Henryk von Hettenheim zaśmiał się z ironią.
– Teraz możesz przyznać, Marku, że po prostu prowadziłeś nas do swojej ojczyzny, nie wiedząc do końca, którędy zmierzamy, bo nie można tego nazwać przyzwoitą drogą.
– Ależ tak! Wcześniej droga ta była częściej przemierzana, chociaż nie przez wozy z zaprzęgiem. Używali jej czescy wędrowcy z koszami na plecach, żeby transportować towar do Górnego Palatynatu i Frankonii. Szwagier raz zabrał mnie ze sobą i pokazał mi tę trasę. To tą drogą razem z moją siostrą uciekł przed taborytami, chociaż niewiele im to pomogło. Osiedlili się w wiosce na zachodzie, na ziemiach, gdzie ludzie byli wierni królowi Zygmuntowi. Wierzyli, że tam są bezpieczni. Wkrótce napadnięto ich i zamordowano.
– Widać, że husyci nie oszczędzają nawet swoich rodaków. Marek zacisnął pięści.
– Zgadza się, ale w tym wypadku to nie husyci podpalili okolicę, lecz ludzie waszego kuzyna Falko. Jego nie interesuje, czy zarzyna wiernych cesarzowi czy zwolenników Husa. Rozmawiałem z ocalałymi i nawet nie chcę myśleć o tym, co Niemcy robili z moją siostrą przed śmiercią.
Rycerz Henryk wyszczerzył zęby i postawił Trudi na ziemi.
– Idź, skarbie, biegnij do cioci Ewy!
– Nie ma już śliwek suszonych? – spytała rozczarowana.
– Ach, przepraszam, zupełnie o nich zapomniałem – von Hettenheim podał jej niewielką lnianą torebkę, w której znajdowało się jeszcze dużo śliwek. – Nie zjedz wszystkich naraz, inaczej będziesz musiała za często chodzić w krzaczki i ciocia Ewa będzie się złościć, gdy za każdym razem trzeba się będzie zatrzymać. Ja też będę się złościć, bo to spowolni naszą podróż.
– Tylko kilka – obiecała Trudi i zniknęła zwinnie niczym sarenka. Rycerz Henryk popatrzył na Marka, zmrużył oczy, jakby musiał odpędzić natrętne myśli, i zaśmiał się gorzko.
– Żadnego z moich wrogów nie darzę taką nienawiścią jak mojego kuzyna. Ale człowiek nie wybiera sobie krewnych.
Marek ze zrozumieniem pokiwał głową, spojrzał na wschód, gdzie znajdował się zamek Sokolnego, i wyraził nadzieję, że dotrą tam w ciągu niespełna dwóch dni.
– Cieszę się, że przyjechałem do domu, nawet jeśli prawdziwe niebezpieczeństwa dopiero przed nami. Wasze przybycie uskrzydli moich ziomków.
Henryk uniósł ramiona.
– Obawiam się, że będą rozczarowani. Pewnie liczyli na silne wsparcie, a ja wiozę im kilku piechurów.
Marek podniósł ręce w geście obronnym.
– Każda pomoc mile widziana. Może wasi ludzie zdecydują o tym, czy utrzymamy Falkenhain czy nie.
– Jakoś czarno to widzę, biorąc pod uwagę to, co słyszałem o husytach. Tacy fanatycy dadzą za wygraną dopiero wtedy, kiedy wasz gród upadnie albo ostatni z nich wykrwawi się przed murami twierdzy.
Nie po raz pierwszy Henryk von Hettenheim walczył z ogarniającym go zniechęceniem, ponieważ widział siebie i swoich żołnierzy w roli ofiar, które cesarz lekką ręką poświęcił, żeby poczuć się dobrym i szlachetnym władcą.
Marek spostrzegł posmutniałą minę rycerza i uśmiechnął się.
– Głowa do góry, Henryku! W waszej pochwie tkwi jeszcze ostry miecz, zaś wasi ludzie są dobrej myśli. Kiedy pojutrze wieczorem usiądziemy przy stole hrabiego i spróbujemy naszego pysznego piwa i wyśmienitej pieczonej gęsi przygotowanej przez Wandę, spojrzycie na świat innymi oczami. Wy, Niemcy, macie skłonności do utrudniania sobie życia. Widzę to po naszym Franciszku, który nie wie, kim jest i skąd pochodzi. Zrozpaczony ciągle o rym myśli, zamiast cieszyć się, że żyje.
Rycerz Henryk popatrzył na niego zaciekawiony.
– Macie na zamku mojego rodaka?
– Tak, od ponad dwóch lat.
– Człowiek, który stracił rozum? To wielkodusznie ze strony hrabiego, że zajął się wrogiem.
– Nie, nie, nie stracił rozumu, ale pamięć. Poza tym ma trzeźwy umysł, do tego jest najtwardszym wojownikiem, jakiego do tej pory poznałem, ponieważ z nożem w ręku pokonał niedźwiedzia.
Rycerz Henryk z niedowierzaniem skrzywił twarz.
– W takim razie jest głupcem, który lubi robić na innych wrażenie, albo znalazł się w rozpaczliwej sytuacji.
Marek wysunął żuchwę.
– Rzucił się między niedźwiedzia a córkę mojego pana, żeby ratować jej życie.
Rycerz Henryk podniósł ręce, żeby udobruchać swojego rozmówcę.
– Nie chciałem urazić ani ciebie, ani jego. Skoro chodziło o życie damy, postąpił odważnie i szlachetnie.
– Tak też zrobił. Poza tym zna się na rzemiośle wojennym. Ulepszył trening naszych żołnierzy i pokazał nam słabe miejsca w fortyfikacji. Sądzę, że ten człowiek więcej jest wart niż cały wasz oddział.
– Nie mogę się doczekać, kiedy go poznam. Ale też jestem ciekaw waszego piwa. Labunik tak się nim zachwycał. U nas tylko chłopi piją piwo i to takie brejowate. Mój koń nie chciałby tego tknąć. Za to trunek, który smakuje szlachcicowi, zawsze jest mile widziany.
Rycerz Henryk poklepał Marka po ramieniu i po raz pierwszy od wielu tygodni zaśmiał się radośnie. Marek był zadowolony.
– Widzicie, a jednak was rozbawiłem.
Rycerz wstał i popatrzył na swoich żołnierzy, którzy zebrali się wokół małego, ledwie płonącego ogniska i rozmawiali ściszonymi głosami.
– Miejmy nadzieję, że to nie jest ostatni wieczór, kiedy razem mogliśmy się pośmiać. Chodźmy teraz spać. Już późno, a sami powiedzieliście, że przed nami jeszcze daleka droga.
Marek wskazał na wschód i westchnął.
– Ucieszę się, kiedy wreszcie znajdę się w domu. Nie mam nic przeciwko waszym markietankom, ale nasza Wanda gotuje o niebo lepiej.
Rycerz Henryk pokiwał głową.
– No, mam nadzieję! Po wypiciu dzbanka piwa i zjedzeniu dobrego posiłku moi ludzie wybaczą ci może, jakimi to ścieżkami nas prowadziłeś, nie były to przecież nawet ścieżki.
Marek popatrzył na niego wzrokiem niewiniątka.
– Nie obiecywałem wam dróg na procesję, ale takie, na których nie spotkamy ani jednego taboryty. Pytam was: widzieliście jakiegoś?
– Masz rację. Powinienem ci podziękować, a nie drwić sobie. Rycerz kolejny raz poklepał go po ramieniu i wrócił do obozu. Marek siedział jeszcze krótką chwilę i rozmyślał. W Norymberdze nie miał zbyt dobrego zdania o Niemcach, którzy na rozkaz cesarza mieli towarzyszyć mu w drodze do Falkenhain. Ale w czasie podróży zaczął myśleć o nich inaczej. Henryk von Hettenheim był dobrym przywódcą, a większość jego ludzi z tego powodu dawała z siebie wszystko. Cenił gorzkie żarty swoich kolegów, chociaż z trudem nadążał za ich dialektem. Teraz rozumiał także młodego junkra von Seibelstorffa, którego na początku uważał za pyszałkowatego małolata. Młodzieniec cierpiał z powodu urażonej dumy i nigdy chyba nie wybaczy cesarzowi, że niczym starego, niepotrzebnego psa odepchnął od siebie jego ciężko rannego ojca. Najbardziej jednak imponowała mu jego starannie pielęgnowana nienawiść do Falko von Hettenheima. Jeśli ten drań w stroju rycerza narobił sobie w Rzeszy więcej takich wrogów, nie będzie mógł długo zabijać Czechów wiernych cesarzowi.
Potrząsając wściekle głową, odegnał myśli o rycerzu Falko. Wprawdzie udało mu się dodać otuchy Henrykowi, sam jednak popadał w coraz gorszy nastrój. Głośno wypuścił powietrze, popatrzył na wschód, gdzie leżał Falkenhain, i pomyślał o taborytach, którzy wkrótce napadną na spokojną dolinę i powyrzynają jej mieszkańców. W przeciwieństwie do tego, co powiedział Henrykowi, nie wierzył, że ta garść mężczyzn uratuje jego ojczyznę.
Następnego dnia oddział wyruszył dalej. Jechali wzdłuż jednego z ciemnych leśnych strumieni. Jego płaskie koryto służyło im za drogę, rzadko walczyli tu z konarami lub krzewami. Po południu dotarli do ruin niewielkiego miasteczka porośniętych mchem i trawą. Był to znak, że dojechali do niegdyś gęsto osiedlonych terenów leżących za grodem Sokolnego.
Marek podjechał do rycerza Henryka i wskazał na zniszczone domostwa.
– Tutaj wcześniej stało miasteczko Grünthal, jedna z wielu niemieckich osad w okolicy. Zamieszkiwali ją głównie rzemieślnicy i handlarze transportujący swój towar w koszach na plecach, którzy często przychodzili do Falkenhain, żeby zaoferować swoje produkty i usługi. Nikt z nich już nie żyje, ponieważ miasto zostało napadnięte podczas pierwszych najazdów taborytów i całkowicie zniszczone.
Rycerz Henryk zamilkł poruszony, a jego wzrok wędrował po ruinach. Kiedy pojechał dalej, prawe przednie kopyto konia uderzyło w kupkę liści, którą nawiał wiatr. Liście podfrunęły do góry i wzdłuż drogi potoczył się okrągły przedmiot. Kiedy się zatrzymał, von Hettenheim zobaczył, że to ludzka czaszka zszarzała od wiatru i deszczu. Teraz ze spojrzeniem czarnych oczodołów szczerzyła do niego zęby. Z trudem odwrócił się od tego, co kiedyś było człowiekiem, i ominął czaszkę. Nikt nie mógł mu powiedzieć lepiej od niej, jak bardzo wszechobecne było niebezpieczeństwo w tym kraju.
Widok martwego miasta niczym rosa kładł się na duszach podróżnych. Nikt nie był w nastroju do żartów, wieczorem zaś wszyscy siedzieli cicho wokół niewielkich żarzących się ognisk, zamknięci w sobie. Rozpalili je w głębokich nieckach, żeby nie zwracać na siebie uwagi wroga. Kiedy jednak następnego ranka na horyzoncie pojawiło się złotoczerwone słońce, rozwiały się cienie poprzedniego dnia i wszyscy gorączkowo oczekiwali wymarszu.
– Dziś w nocy będziemy spać we własnych łóżkach! – krzyknął Marek do Labunika, kiedy ten wsiadał na konia.
– Powinniśmy dziękować Bogu! – szlachcic nie był tak zachwycony, jak wskazywałyby jego słowa. Wprawdzie cieszył się, że nie będzie musiał więcej spać na gołej ziemi, ale nie pragnął tak powrotu do domu jak Marek. Nie mógł myśleć o nikim innym, jak tylko o husytach, którzy za kilka tygodni pojawią się przed grodem i zgotują im wszystkim okrutny koniec. Z drugiej zaś strony nie chciał wracać do bezpiecznej Norymbergi. Wprawdzie nie czuł się bohaterem, ale nie miał innej ojczyzny niż Falkenhain. Serce nakazywało mu do końca pozostać wiernym Václavowi Sokolnemu.
Podczas wymarszu Marek obiecał rycerzowi Henrykowi, że przyśpieszą. Kiedy zaś koło południa zarządzono przerwę, Czech nie mógł usiedzieć na miejscu.
– Jeśli nie macie nic przeciwko temu, rycerzu Henryku, z chęcią pojadę przodem i zamelduję hrabiemu o waszym przybyciu. Przez ostatni etap niech poprowadzi was pan Feliks.
Von Hettenheim nie cenił zbytnio umiejętności Labunika, ale mieli do pokonania zaledwie niecałą niemiecką milę, nie mogli więc zabłądzić.
– Jedź zatem i każ przygotować dla nas piwo na powitanie, mój przyjacielu!
Marek wsiadł na konia i już chciał odjechać, kiedy pojawił się Michaś. Chłopak błagalnym wzrokiem patrzył raz to na niego, raz na rycerza.
– Mogę też pojechać?
Henryk spojrzał na Marka i skinął głową, kiedy tamten zgodził się z uśmiechem.
– Jak chcesz, to jedź! Ale postaraj się wywrzeć dobre wrażenie na hrabim Sokolnym i jego ludziach. Jakby nie patrzeć, reprezentujesz władzę cesarza!
– Naprawdę? – Oczy Michasia rozbłysły z zachwytu. Marek wyciągnął do niego rękę.
– No nie gap się, tylko wsiadaj, inaczej zaraz pojedziemy z całym oddziałem. Chłopak poczerwieniał. Marek wciągnął go na konia. Jak do tej pory rzadko wolno mu było jechać na koniu, przestraszony przylgnął więc do Czecha i wstrzymał oddech, kiedy tamten tak pognał zwierzę, że prawie z miejsca przeszło w galop. Mimo szybkiej jazdy po drodze Marek pokazywał na góry przykryte powyginanymi ze starości bukami i jodłami.
– Tam naprzeciwko na zachód od Lom zabiłem mojego pierwszego niedźwiedzia, a tam za tamtym wzniesieniem mojego pierwszego wilka. Jak popatrzysz na to małe jeziorko, to tam z Wandą... Ech, nie będę ci mówił. – Marek przerwał, szczerząc zęby, i próbował ignorować Michasia, który koniecznie chciał wiedzieć, co jego przewodnik wyprawiał tam z kucharką.
– Na pewno nie tylko zbieraliśmy grzyby, mój chłopcze – odpowiedział, kiedy chłopiec nie dawał za wygraną.
Młodzieniec zdziwiony popatrzył na Czecha. Chociaż czcił rycerza Henryka i zaprzyjaźnił się z Anzelmem i Görchem, do tej pory nikt nie rozumiał go tak dobrze, jak Marek. Mężczyzna pogrążał się we wspomnieniach, podczas gdy Michaś błądził wzrokiem po okolicy. Nagle zdumiał się i pociągnął Marka za rękaw.
– Zobacz, tam na przedzie płonie duże ognisko. Zatroskany Marek zmrużył oczy.
– To nie jest jedno ognisko, mój chłopcze. Zbyt dużo słupów dymu. Wygląda mi to bardziej jak garkuchnie całej armii i to dokładnie po stronie naszego grodu. Lepiej dalej chodźmy pieszo i sprawdźmy, co się dzieje. Nie mam ochoty znaleźć się w środku jakiejś potyczki.
Przy ogromnych pniach porośniętych mchem ściągnął koniowi cugle. W miejscu, gdzie przed wieloma laty rozszalała się trąba powietrzna i poprzewracała drzewa. Z czasem teren porósł młody zagajnik, toteż teraz gęsto stały obok siebie jodły i brzozy wielkości dwóch dorosłych mężczyzn, zaś wąsy jeżyn w niektórych miejscach zaplotły płot niemalże niemożliwy do pokonania. Marek przecisnął się jednak między zaroślami, aż dotarł do miejsca, które wydało mu się odpowiednie.
– Tutaj zostawimy konia – wyjaśnił Michasiowi, przywiązując lejce do grubej jodły. – Jeśli w grodzie będzie wszystko w porządku, przyjdzie po niego parobek.
Skinął na chłopca, żeby szedł za nim, i poszukał wyjścia z krzaków. Kiedy znowu stali pod strzelistymi drzewami, których gęste korony nie zrzucały liści na podszycie lasu, ręce i nogi mieli całe podrapane. Michaś musiał podnieść hełm, żeby wytrząsnąć igły z włosów, które nazbierał po drodze.
– Kłuje – uśmiechnął się do Marka.
– Jak byłem w twoim wieku, najbardziej lubiłem właśnie takie miejsca. Mogliśmy w nich w tajemnicy piec zające, które łapaliśmy we wnyki. To były inne czasy niż dzisiaj, mówię ci.
Michaś pokiwał z uznaniem głową. W innych czasach ogromną frajdę sprawiałyby mu wędrówki z tym mężczyzną. Mógłby się od niego wiele nauczyć. Teraz jednak myślał wyłącznie o słupach dymu i śmiertelnie się bał. Marek powiedział mu, że te kopcące się ogniska na pewno nie zostały rozpalone przez jego ziomków, dlatego Michaś był pewien, że tam na przedzie stacjonują husyci.
Razem z Czechem ostrożnie wdrapali się po zboczu wzniesienia, aż mogli swobodnie spojrzeć na niewielką równinę w trzech czwartych okalającą gród Sokolnego. U podnóża góry z zamkiem na szczycie, po polach i łąkach, ciągnął się pierścień z setek wozów, który prawie całkowicie okrążał Falkenkain. Nawet na siodle między górami, oddzielającym gród od wysokiego grzbietu Lom, stało kilka pojazdów. Michaś zorientował się, że tam na dole znajdowało się dziesięć razy więcej ludzi, niż liczył ich oddział. Marek zwiększył ten szacunek jeszcze o połowę i zaklął siarczyście w swoim ojczystym języku.
– To ci przeklęci taboryci. Najwyraźniej zmienili plany i przyszli wcześniej, niż oczekiwaliśmy.
Michaś popatrzył na niego przerażony.
– Co teraz? Przecież nie wejdziemy do grodu. Twarz Marka przypominała bladą maskę.
– Cholera, masz rację. Twój rycerz i jego ludzie nie mogą tak pomóc moim ziomkom. Najlepiej będzie, jeśli jak najszybciej się wycofacie, zanim was odkryją husyci.
– Rycerz Henryk na pewno tego nie zrobi, ponieważ cesarz nazwałby go żałosnym tchórzem.
Marek ze złością potrząsnął głową.
– Nie rozumiesz, chłopcze. Odwaga to coś godnego podziwu, ale jej nadmiar jest niezdrowy. Każda próba zaatakowania tej armii z góry skazana jest na niepowodzenie. Rycerz również to zrozumie. Musicie zawrócić, inaczej wszyscy zginiecie bez sensu.
Michaś popatrzył na niego zmieszany.
– Powtarzasz ciągle „musicie”, jakbyś nie chciał jechać z nami. Co masz zamiar zrobić?
Marek burknął coś pod nosem, po czym wziął głęboki oddech.
– Wrócę do mojego pana. Jakoś uda mi się dostać na zamek. Oczy Michasia rozbłysły.
– No widzisz. Jak tobie się uda, to nam też. Śmiejąc się gorzko, Marek potargał go po włosach.
– Nigdy się nie poddajesz, co, chłopcze?
Michaś potaknął i pokazał na wieniec okrążający gród.
– Musimy przebić się tylko z jednej strony, żeby dotrzeć do bramy. Nie moglibyśmy spróbować w nocy?
– Tylko pod warunkiem, że husyci nie budzą się nawet na dźwięk armat – chociaż Marek zażartował, naraz zaczął się zastanawiać. – Hrabia i Franciszek, ten Niemiec, powinni się dowiedzieć, że tu jesteśmy. Ale ani nie możemy ich zawołać, ani dać znaku. – Popatrzył na Michasia i złapał go za ramiona, sprawdzając ich szerokość. – Jesteś przecież zwinnym chłopakiem, co?
Młodzian popatrzył na niego zdumiony, potem przytaknął, a na twarzy Marka pojawił się uśmiech.
– Widzisz pas gęstych krzaków tam z przodu? Pod spodem znajduje się głębokie koryto strumienia.
Chłopak wodził wzrokiem za jego palcem. – Tak? Co dalej?
– W grodzie znajduje się źródło. Przez naturalny tunel w skałach woda spływa do tego strumienia. Jako chłopcy mieliśmy zawsze wielką frajdę, gdy się tamtędy przeciskaliśmy, nawet jeśli o mały włos się przy tym nie potopiliśmy. Potem chowaliśmy się na dole w krzakach, ponieważ tam nikt tak szybko nie mógł nas znaleźć. Dla dorosłego mężczyzny przejście jest za wąskie, ale taka chudzina jak ty mogłaby dać radę.
– Przejść do grodu? No pewnie, że tak!
Michaś w podekscytowaniu zaczął podskakiwać w koło. Marek musiał pociągnąć go na ziemię, żeby husyci nie dostrzegli go z dołu. Wziął go za rękę, podpełzł kawałek do przodu i pokazał mu starą wierzbę, której pień łamał się niemalże wzdłuż całego drzewa, tak obciętego, że ze swoimi cienkimi gałęziami przypominało starą kobietę z włosami odstającymi z tyłu głowy.
– Widzisz to krzywe drzewo? Z jego lewej strony skalny tunel kończy się w strumieniu. Możliwe, że otwór trochę zarósł i będziesz musiał obciąć kilka gałęzi, zanim wejdziesz do środka. Jeśli brodząc w wozie będziesz uważał, żeby akurat nikt nie zszedł do strumienia po wodę, powinieneś przejść niezauważony. Lepiej byłoby, gdybyś poczekał do nocy, ale ponieważ nie znasz terenu, mógłbyś w ciemnościach zabłądzić.
– W takim razie wyruszę tuż przed zapadnięciem zmroku, kiedy cienie zaczynają się zamazywać. Co mam powiedzieć twojemu panu, kiedy znajdę się na zamku?
– Powiedz mu, że wróciłem i przywiozłem stu czterdziestu dzielnych mężczyzn, którzy mają ochotę na piwo Wandy i niechętnie dadzą sobie tę przyjemność zepsuć taborytom. – Dla kurażu Marek poklepał Michasia po ramieniu. Pouczył go, że koniecznie musi uważać.
– Dla tych łajdaków życie człowieka warte jest mniej niż życie myszy. Uważaj więc na siebie, ukryj się w lesie i wpełznij do strumienia dopiero wtedy, gdy będziesz pewny, że nikt cię nie widzi. Ja tymczasem wrócę do rycerza Henryka i ostrzegę go, inaczej wprowadzi ludzi prosto w ręce taborytów.
Marek jeszcze raz skinął na Michasia i bezszelestnie zniknął między ogromnymi starymi pniami. Chłopak również schował się głębiej w lesie i wszedł między gęste zarośla. Serce waliło mu jak młotem, bał się jak nigdy przedtem w życiu. Mimo to ani razu nie przeszło mu przez myśl, żeby pobiec za Markiem i przyznać się, że umierał ze strachu niczym mała dziewczynka podczas burzy. Starszy przyjaciel powiedział mu, że da radę, nie chciał go więc zawieść – ani jego, ani rycerza Henryka. Do tej pory zdążył nabrać doświadczenia na wojnach i kampaniach zbrojnych, wiedział więc, że ich mały oddział nie mógłby wycofać się bez strat. Na pewno husyci roili się w całej okolicy, zbierali przecież na przykład drewno na opał. Wtedy z pewnością odkryliby ślady Niemców. Nawet jeśli pojechałoby za nimi tylko trzystu albo czterystu żołnierzy, oddział cesarski nie wróciłby do domu cały. Jedyną szansą dla nich było jego przedostanie się do grodu.
Kiedy słońce zaszło za szczytami gór Lom, ruszył w drogę. Między lasem a strumieniem leżał odkryty kawałek pola, na którym wróg mógłby go zauważyć, ominął go więc i dotarł do wody w miejscu, gdzie płynęła bezpośrednio wzdłuż brzegu lasu. Tam ostrożnie wszedł do strumienia i skulony brodził, idąc w górę koryta. Nie bał się, że ktoś go zobaczy, ponieważ stromy brzeg był tak gęsto obrośnięty krzakami i wierzbami, że mógł iść głównie środkiem wody.
Kiedy prawie doszedł do celu, a zarośla po obu stronach nieco się przerzedziły, usłyszał, jak ktoś przesuwa się przed nim przez gęstwiny. Nie miał czasu na lepszą kryjówkę, zanurzył się więc w wodzie. Spod zasłony zielonych liści wystawała tylko jego głowa. Ktoś stanął na brzegu w odległości kilku kroków od niego. Michaś odsunął gałąź i zerknął przez powstałą tak dziurę. W pierwszej chwili odetchnął z ulgą, ponieważ ujrzał kobietę, a nie taboryckiego zbója. Ulga trwała do momentu, w którym dojrzał kosz z bielizną. Kobieta odstawiła go za sobą. Jeśli teraz zacznie prać, do później nocy chłopiec nie będzie mógł się ruszyć.
Akurat zaklinał wszystkich świętych, żeby kazali odejść kobiecie, kiedy nieznajoma się odwróciła i uklękła nad wodą. Teraz widział ją wyraźnie tuż przed sobą. Zesztywniał nagle i otworzył usta do krzyku, ponieważ piękna jak u Madonny, trochę pobladła twarz otoczona wianuszkiem złotych włosów należała do umarłej.
Maria patrzyła na kosz z praniem, który dowlokła do strumienia, i aż gotowała się ze złości, ponieważ znowu obarczono ją najohydniejszą robotą. Bielizna śmierdziała i była tak brudna, że na sam jej widok dostawało się świerzbu. Brzydziła się jej dotknąć. Po kolacji Renata wysłała ją do strumienia, dorzucając szyderczą uwagę, że przecież Maria znajduje się pod ochroną świętego. W jej głosie słychać było nadzieję, że któryś z mężczyzn pójdzie za Marią i zgwałci ją pod osłoną zarośli. Ania i Helena od razu zaproponowały, że z nią pójdą, ale Renata kazała zebrać im garnki w całej armii i wyszorować je piaskiem. Maria spojrzała na niebo, na którym niczym zły omen rozpościerał się jaskrawy fiolet zorzy wieczornej. Wiedziała, że będzie pracowała do późnej nocy. Zastanawiała się, czy Przybislav to zaplanował, żeby dostać ją w swoje łapska, kiedy nikt nie mógł go widzieć i czynić mu zarzutów z powodu błogosławieństwa Jana Husa.
Wyjęła pierwszą sztukę ubrania, żeby zanurzyć ją w wodzie, kiedy kątem oka dostrzegła ruch. Błyskawicznie puściła pranie i chwyciła za swój sztylet. Osobą, którą spostrzegła, nie był obcy jednak mężczyzna czyhający na nią w pobliżu, lecz chłopak, który dygocząc z przerażenia, leżał w wodzie i wlepiał w nią szeroko otwarte oczy. Maria od razy rozpoznała w nim Michasia. Zauważyła, że chciał krzyknąć, podskoczyła do więc niego i zamknęła mu ręką usta.
– Na miłość boską, uspokój się! Narazisz nas oboje na niebezpieczeństwo! Wywrócił oczami, jakby miał zamiar stracić przytomność, musiała go więc wyciągnąć z wody. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z niewiarygodności tego spotkania.
– Michasiu, jak się tu znalazłeś?
Ciągle jeszcze przytrzymywała mu usta, toteż chłopak jedynie bełkotał coś niezrozumiale. Maria popatrzyła na niego groźnie.
– Puszczę cię teraz, ale biada ci, jeśli krzykniesz!
Przygotowała się, żeby na wszelki wypadek znowu móc go uciszyć. W geście obronnym Michaś wyciągnął ręce w jej kierunku, po czym zaskomlał cichutko.
– Proszę, nie krzywdź mnie, duchu Marii. Zawsze będę się pobożnie modlił za twoją duszę i zapalał świeczkę, żebyś wkrótce został zbawiony i poszedł do nieba.
Kilka chwil trwało, nim Maria pojęła, że uważał ją za zmarłą i myślał, że teraz patrzy na ducha. Zastanawiała się, jak wyprowadzić go z błędu. Zdecydowała się na kilka silnych policzków. Michaś przyjął je bez słowa, po czym złapał się za twarz.
– Zrozumiałeś teraz, że nie umarłam? Żyję! – wyjaśniła mu z uśmiechem. Michaś zdumiony pokiwał głową.
– Duch na pewno nie uderzyłby tak mocno.
– Przepraszam, ale musiałam. W przeciwnym razie mógłbyś nas zdradzić. Teraz mów, jak się tu znalazłeś?
– Przyjechałem tu z rycerzem Henrykiem. Miał przyprowadzić hrabiemu Sokolnemu oddział żołnierzy, żeby pomóc mu pokonać husytów.
Na wieść o przybyciu pomocy Maria poczuła, jakby ktoś uwalniał jej pierś z uścisku żelaznej obręczy.
– Henryk von Hettenheim jest w pobliżu? Ilu ma ze sobą żołnierzy?
– Stu czterdziestu. Maria pokręciła głową.
– O wiele za mało. Zebrani tu taboryci liczą sobie ponad dwa tysiące ludzi. Mniej więcej tyłu potrzeba, żeby ich pokonać. Wróć szybko do Henryka i powiedz mu, że natychmiast ma się wycofać, zanim Czesi ich odkryją. Zanim jednak pójdziesz, powiedz mi, co z Trudi? Wszystko dobrze? Gdzie ona jest?
– Wszystko dobrze! Czarna Ewa się nią zajmuje, ja też oczywiście – odparł z dumą.
– Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że przywieźliście ze sobą Trudi! Michaś przytaknął.
– Ależ oczywiście, że jest z nami! Timo chciał ją sprzedać cesarzowi, bo jest szlachcianką, dlatego przyniosłem ją do Ewy!
– O mój Boże!
Ze strachu odebrało jej mowę. W ciągu najwyżej trzech dni ludzie Vyszo odkryją oddział rycerza Henryka, a wtedy jej córka znajdzie się w ogromnym niebezpieczeństwie.
Michaś niezadowolony podniósł ramiona.
– Marek uważa, że przy odrobinie szczęścia uda nam się przejść przez pierścień obronny i dotrzeć na zamek. Dlatego nie mogę wrócić. Muszę poszukać podziemnego kanału wodnego, żeby przepełznąć na teren grodu i zawiadomić jego mieszkańców o naszym przybyciu. Jeśli się ściemni, nie znajdę wejścia. Ma się znajdować w pobliżu krzywej wierzby i znikać w strumieniu.
Michaś rozejrzał się dokoła, tymczasem Maria od razu znalazła otwór w tunelu.
– Przy tamtej wierzbie? Zobacz, tam woda wypływa ze zbocza brzegu.
Michaś podpełzł w tamtym kierunku i natrafił na szczelinę w skalę obrośniętą kosmatymi zaroślami. Maria pomogła mu wyrwać część chwastów i przytrzymała resztę, żeby chłopak mógł obadać wejście. Michaś zajrzał do środka i westchnął.
– Muszę usunąć zebrane tam błoto, inaczej nie przejdę.
– Tylko się pospiesz i uważaj, żeby nie zmieszać za dużo błota z wodą, inaczej zauważy to jakiś zbój i wpadnie na pomysł, żeby trochę powęszyć.
Michaś skinął głową i wyrzucił szlam pod krzaki obok szczeliny. Robiąc to, spytał Marię, jak znalazła się wśród husytów. Maria nie chciała mu opowiadać o nieprzyjemnych szczegółach, dlatego wytłumaczyła mu jedynie, że Falko von Hettenheim zostawił ją husytom. Opowiedziała mu też, jak udało jej się zdobyć łaskę Czechów opowieścią o Janie Husie. Rozmawiając z Michasiem, prała bieliznę. Nie starała się jednak, bo nagle wiedziała, jak odzyskać wolność.
– Potem wrócisz do rycerza Henryka, że przekazać mu, co powiedział władca grodu, prawda?
Michaś wyszedł z tunelu i gorliwie przytaknął.
– Jasne, że tak!
– W takim razie powiedz mu, że jestem u husytów i spróbuję uciec z wami do grodu.
Michaś podrapał się po nosie i jeszcze bardziej pobrudził sobie twarz.
– Dlaczego od razu nie uciekniesz do naszych? Musisz jedynie kierować się na zachód tą ścieżką na skraju lasu.
Przez chwilę Maria pomyślała, że cudownie byłoby jeszcze tej nocy uścisnąć Trudi, po czym jednak podniosła ręce.
– Nie da rady. Jeśli zniknę, taboryci zaczną mnie szukać i znajdą ludzi rycerza Henryka. Poza tym musiałabym zostawić dwie przyjaciółki. Od razu by się na nich zemszczono.
– Rozumiem.
Michaś znowu wpełzł do jamy, żeby sprawdzić, czy już może przejść. Stwierdził, że teraz powinno się udać. Zanim jednak ruszył w drogę, jeszcze raz się wyczołgał i pożegnał z matką chrzestną.
– Na razie! Życz mi powodzenia.
– Powodzenia życzę nie tylko tobie – odparła cicho, patrząc, jak znika. Kiedy straciła z pola widzenia jego nogi, usunęła ślady, jak mogła najlepiej, i umyła sobie twarz i ręce. Po czym wyszła ze strumienia, ze skrzywionym nosem popatrzyła na kosz z mokrą bielizną i postanowiła, że wszystko po prostu w takim stanie zabierze z powrotem do obozu.
Właśnie dotarła do pierwszych wozów tworzących pierścień fortyfikacyjny, kiedy naprzeciw wyszedł jej Przybislav. Na jej widok skrzywił twarz.
– Co to znaczy? Dlaczego nie pracujesz?
Maria wskazała na wschód, gdzie niebo przybrało odcień smolistej czerni.
– Na dole przy strumieniu ledwie widziałam swoje ręce, dokończę więc jutro rano.
Przeszła obok niego w stronę wozów, ale zauważyła, że idzie za nią. Obawiała się, że złapie ją od tyłu i zaciągnie pod jeden z wozów, usłyszała jednak, że przyspieszył i warcząc coś ze złości pod nosem, pobiegł do miejsca, gdzie Vyszo kazał zebrać zapasy piwa dla armii, żeby mieć je pod kontrolą.
Odetchnęła z ulgą, ostatni raz odwróciła się za siebie i popatrzyła na krzywą wierzbę. Rano wróci w to miejsce i tak długo będzie prała bieliznę, aż pojawi się Michaś. Nie bała się nawet tego, że Przybislav lub jeden z jego kompanów pójdą za nią. Na dole przy strumieniu nawet za dnia nie mieliby oporów przed zgwałceniem jej. Akurat zastanawiała się, jak mogłaby dać im prztyczka w nos, kiedy światło zachodzącego słońca przebiło chmury i ponad blankami grodu wysłało jej złotoczerwony pożegnalny promień. Maria poczuła się, jakby ogień, w którym słońce zanurzyło mury fortyfikacji, ukazał się dla dodania jej sił, spojrzała więc w górę.
Naraz ze zdziwienia zaparło jej dech w piersiach. Przetarła oczy i spojrzała po raz drugi. Na najbliższej wieży pojawił się mężczyzna, który w przeciwieństwie do strażników miał na sobie polerowany pancerz, zaś pod pachę wcisnął czerwono migoczący hełm. Ten obraz Maria raz widziała w swoim snach, była tego pewna. Jakby pod wpływem tajemniczej siły odstawiła kosz i pobiegła przez trawę w kierunku grodu. Im bardziej się przybliżała, tym mocniej biło jej serce. Z każdym krokiem była pewniejsza. Mężczyzna otoczony na wieży grą świateł był jej Michałem.
Bitwa o Falkenhain
Przejście było tak wąskie, że Michaś musiał przeciskać się i wić jak robak, by się przeczołgać przez ciasne szczeliny wśród licznych krawędzi i występów. Często woda piętrzyła się tuż przed jego twarzą, z trudem podnosił więc głowę pod samo sklepienie tunelu, by zaczerpnąć powietrza. To wszystko oraz całkowita ciemność dały mu przedsmak piekła, o którym każdej niedzieli księża opowiadali w kościele. Z każdym pokonanym łokciem wzrastał w nim strach, że utknie i utonie, albo – co gorsza – umrze powolną śmiercią głodową. Myślał o swoich przyjaciołach na górze w lesie, którzy padną ofiarą husytów, jeśli mu się nie uda. Odegnał strach. Nie mógł się poddać, nawet jeśli koszula podarła się o ostre występy, które poraniły mu skórę.
W miejscu, gdzie ściany tunelu niemalże schodziły się ze sobą, Michaś głęboko nabrał powietrza, żeby nabrać sił, walcząc przy tym z zatęchłym zapachem wilgoci, który niemal sznurował mu gardło. Potem odetchnął, wyciągnął się i pełzł dalej, używając rąk i koniuszków palców. Przez chwilę miał wrażenie, że skała wyciska z niego ducha. Wpadł w panikę i próbując złapać powietrze, boleśnie uderzył się głową o sufit. Dokoła znajdowały się jedynie kamienie i woda, przed oczami tańcowały mu jaskrawe plamy. Kiedy już sądził, że to koniec, rękami wymacał pustkę. Poczuł krawędź, podciągnął się na niej i zsunął w zagłębienie. Uderzając na oślep, połykał wodę i naraz poczuł obok kawałek drewna. Przylgnął do niego i posunął się w stronę światła, które lśniło lekko wysoko nad nim. Po chwili wypłynął na powierzchnię, kaszląc, rozejrzał się dookoła i stwierdził, że znajduje się w wykutej w skale studni źródlanej. Woda spływała po ścianach i niczym deszcz kapała z sufitu. Drewno, którego się trzymał, było drabiną zrobioną z jedynego w jaskini pnia drzewa. Prowadziła ona na platformę oświetloną dwiema migoczącymi lampami olejnymi. Michasiowi stopnie wycięte w drewnie wydały się schodami do raju.
Kiedy wdrapał się na górę i wystawił głowę ponad krawędź, spojrzał w twarz przysadzistej kobiecie w średnim wieku, która ze strachu upuściła wiadro do czerpania wody. Krzyknęła głośno, zaczęła kurczowo chwytać powietrze i obrzuciła Michasia gradem słów. Mimo że rozmawiał wcześniej z Markiem w jego ojczystym języku, chłopak zrozumiał zalewie kilka wyrażeń. Z powodu ubrania umazanego mchem i wodnymi roślinami kobieta wzięła go za ducha wodnego, który chce zaciągnąć ją do swojego ciemnego mokrego królestwa.
– Nie jestem demonem, lecz człowiekiem i przyjacielem! – zaklinał ją Michaś. Dotarło do niego, że przecież nie mogła go rozumieć, zaczął więc szukać odpowiednich czeskich słów. Tymczasem kobieta odetchnęła z ulgą i złapała się pod boki.
– Jeśli nie jesteś istotą z wody, to czego szukasz w naszej studni? Michaś popatrzyła na nią uspokojony.
– Mówisz po niemiecku? Kobieta przytaknęła.
– Wcześniej było tu w okolicy wielu Niemców. Chociaż ty mówisz inaczej niż oni.
Michaś wyszedł ze studni i zaczął wyciskać sobie wodę z włosów i ubrania.
– Przysyła mnie Marek. Koniecznie muszę mówić z hrabią Sokolnym i powiedzieć mu, że rycerz Henryk i jego ludzie przyszli mu z pomocą.
– Przyjechała niemiecka armia, żeby przepędzić husytów? Na Boga, jesteśmy uratowani!
Mimo jego mokrego i brudnego ubrania kobieta przycisnęła go do piersi. Na twarzy Michasia pokazały się łzy, ponieważ musiał rozczarować kobietę.
– To znaczy, nie jesteśmy armią. Jest nas tylko stu czterdziestu, mieliśmy jedynie zwiększyć załogę zamku. Wróg był jednak od nasz szybszy.
– Może i tak, ale z pomocą boską i twoich przyjaciół przepędzimy tę hołotę. Chodź ze mną, zaprowadzę cię do hrabiego.
Wzięła chłopca za rękę i mimo okazałej tuszy szybko weszła po stromych schodach wykutych w skale, ciągnąc chłopca za sobą jak małe dziecko. Stopnie kończyły się przed na wpół otwartymi drzwiami, przez które wydostawał się ponętny zapach. Pociągając nosem, Michaś wszedł do kuchni i usłyszał burczenie własnego żołądka, ponieważ od rana nie miał nic w ustach.
Przez okna w suficie można było spoglądać w gwieździste niebo, rzędy lamp oliwnych i ogień na ogromnym murowanym palenisku dawały jednak tyle światła, że widziało się każdy kąt. W kuchni wśród przeróżnych naczyń krzątały się dwie kobiety zajęte zawartością lśniącego kotła zawieszonego nad płomieniami na żelaznym łańcuchu. Jedna z nich miała już swoje lata, była dosyć niepozorna, ale szczupła jak młoda dziewczyna. Druga natomiast chyba właśnie skończyła dwadzieścia wiosen, była jędrna i jak ocenił Michaś, bardzo atrakcyjna.
Kiedy usłyszały kroki, odwróciły głowy i zdumione popatrzyły na chłopaka i jego towarzyszkę. Ta młodsza zaczęła się śmiać.
– Myślałam, że chcesz tyko przynieść wody, a nie złowić sobie ładnego młodziana. Oj, Wanda, Wanda, chyba jest dla ciebie o wiele za młody.
Druga niechętnie potrząsnęła głową.
– Mam nadzieję, że to nie szpieg!
– Nie, to tylko Nemec-żaba, wskoczył do studni, przedostał się tam przez tunel – odparła z uśmiechem Wanda. – Jest posłańcem Marka i chce rozmawiać z panem. Chyba wcześniej powinnyśmy dać mu suche ubranie i coś do jedzenia, bo wygląda na wygłodniałego.
Młodsza kobieta objęła wzrokiem pulchną postać Wandy.
– Jak porównać go z tobą, to składa się z samej skóry i kości. Tamta nie dała się sprowokować.
– Jak będziesz w moim wieku, docenisz dobrze wyściełany pośladek, kiedy usiądziesz na zimnym krześle.
Starsza kucharka parsknęła.
– Jitka lata za młodszymi, którzy ustawiają się w kolejce do jej izby, ma więc tyłek gorący jak ogień.
– Po prostu zazdrościsz, bo do ogrzewania łóżka masz tylko Reimo – odparła Jitka zadziornie.
Michaś niewiele rozumiał z prowadzonej po czesku rozmowy, ale dziwił go dobry nastrój kobiet. Najwyraźniej nic nie robiły sobie z tego, że przed grodem stacjonowało ponad tysiąc wrogich żołnierzy, którzy jedynie czekali na to, by zabić mieszkańców zamku.
Skubnął Wandę za rękaw.
– Chciałbym iść do hrabiego.
Równie dobrze mógłby jednak prosić o coś kamień. Uśmiechnęła się do niego przyjaźnie, podeszła do paleniska i zajrzała do garnków. Nad jednym z zadowoleniem pokiwała głową, przyniosła talerz i nałożyła nieznaną Michasiowi potrawę.
– Proszę, zjedz coś najpierw! W tym czasie Zdenka przyniesie ci suche ubranie. Jej Karel jest mniej więcej twojego wzrostu.
Widok napełnionego talerza osłabił opór Michasia. Podziękował jej skinieniem głowy, usiadł przy stole i zaczął jeść. Zdenka tymczasem wyszła z kuchni i po chwili wróciła z czystym ubraniem. Za nią wszedł Václav Sokolny, którego pierwszego poinformowała o tajemniczym gościu. Stanął w drzwiach i popatrzyła na chłopca przenikliwie.
– Kim jesteś i jak się tu dostałeś?
Jasne było, że hrabia martwi się o swój gród i jego mieszkańców. Jego głos zdradzał nieufność.
– Nazywam się Michaś – przedstawił się chłopak. – Przysyła mnie Marek, to on powiedział mi o tunelu wodnym, żebym mógł przynieść wam wiadomość, Hrabia zdumiony zrobił krok w przód.
– Czyli to prawda! Niech Bogu będą dzięki, że Marek cały wrócił do domu. Gdzież on jest?
Michaś kciukiem pokazał na dół.
– Gdzieś w lesie między wzgórzami. Należymy do oddziału rycerza Henryka, który ze stu czterdziestoma żołnierzami przyjechał wspomóc waszą załogę.
Sokolny machnął ręką.
– Stu czterdziestoma? Potrzebujemy dziesięć razy tyle, żeby pobić taborytów.
– W nocy nasz oddział może przedostać się do zamku. Wprawdzie jest nas mało, ale odwagi w nas za wielu!
– Tak jak u ciebie – zadrwiła Wanda, ale hrabia spojrzał na nią karcąco. Niespokojnie krążył po kuchni i kręcił głową.
– Nie da rady. To nie ma sensu. Wróć do pana i przekaż mu, że jak najszybciej powinien uciekać, bo inaczej ci fanatycy was także zaszlachtują.
– Wrogowie i tak nas dopadną – zaprzeczył mu chłopak. – Tylko wtedy będzie jakakolwiek szansa na przetrwanie, jeśli przedostaniemy się do grodu.
Sokolny przystanął przed drzwiami i nerwowo gryzł wargę.
– Coś w tym jest. Roi się tutaj od taborytów. Jeśli raz was odkryją, tak długo będą za wami gonić, aż wybiją was co do jednego. Chodź ze mną, chłopcze! Zwołam moich ludzi i opowiesz nam wszystko, co wiesz.
Michaś z żalem popatrzył na zupę Wandy, gdyż posmakował zaledwie kilka łyżek, po czym wstał posłusznie. Wanda miała jednak nieograniczoną władzę w kuchni.
– Nie, panie! Pozwólcie najpierw zjeść temu biedakowi. Poczekacie te kilka chwil. Poza tym zachoruje, jeśli posiedzi jeszcze w tych przemokłych łachach. Tutaj są suche ubrania i ręcznik do wytarcia! Zdenka, Jitka, odwróćcie się teraz, żeby Michaś się nie wstydził przebrać.
Zdenka od razu odwróciła twarz, tymczasem Jitka przeszła się wokół niego i zmierzyła go nieskrępowanym wzrokiem.
– Za rok, dwa nie będzie chciał, żeby kobiety się odwracały, kiedy on zdejmie gatki.
– Won, ty nimfomanko! – warknęła na nią Wanda. Ale Jitka tylko zachichotała i czmychnęła za drzwi.
– Trzeba było tego nie mówić, Wando, bo teraz tak szybko nie wróci i będziemy musiały za nią pracować – powiedziała Zdenka.
Hrabia zdenerwował się tym gadaniem.
– Cicho, babo, pozwól mówić chłopakowi. Muszę wiedzieć wszystko, co ma do powiedzenia. Idź lepiej i przyprowadź Nemca. Franciszek będzie umiał zadać naszemu gościowi odpowiednie pytania. Nie! Czekaj! Najpierw nalej mi kufel piwa i daj też naszemu przybyszowi.
– Piwa mogę ja nalać! – rzuciła Wanda. – Ty biegnij już i poszukaj naszego Nemeca.
Zdenka wypadła z kuchni wcale nie wolniej od Jitki. Drzwi trzasnęły, a na korytarzu rozbrzmiały kroki służącej, gdy Wanda z drewnianych haków zdjęła dwa małe gliniane kufle i napełniła je piwem z beczki, która chłodziła się w wodzie.
– Gorące piwo na ogrzanie lepiej by ci zrobiło, ale nie ma go na wiosnę. Pij powoli, chłopcze! Nasze piwo jest mocne.
Michaś skosztował łyk i skrzywił twarz.
– Ale gorzkie.
– Czyżbyś do tej pory pijał tylko miód? – żartowała Wanda. Michaś ponownie podniósł kufel, wypił w kilku haustach i otarł sobie pianę z ust.
– Właściwie nie smakuje tak źle!
Uśmiechnął się, sięgnął po łyżkę i zaczął zajadać zupę, jakby od wielu dni nie miał nic w żołądku. Próbował mówić z pełnymi ustami, ale Sokolny poprosił go, żeby poczekali na jego doradcę. Michasiowi było to nawet na rękę, ponieważ jedzenie smakowało wyśmienicie. Miał nawet czas, żeby poprosić Wandę o dokładkę. Wyczyścił talerz, popił piwem i przypomniał sobie o suchym ubraniu położonym na krześle przez Zdenkę. Rozemocjonowany nie poczuł wcześniej, że koszula i spodnie kleiły mu się do ciała. Teraz jednak zorientował się, że jest cały mokry. Wanda uśmiechnęła się do niego zachęcająco, chciała się odwrócić, ale Michaś nie umiał poradzić sobie z nieznajomym strojem, ubrała go więc jak małe dziecko. Był zły, że traktowała go jak niemowlę. Zanim jednak zdążył jej uciec, drzwi się otworzyły i do środka wszedł Michał.
– Zdenka powiedziała, że macie dla mnie nowe wieści, hrabio.
W tym momencie Michaś podniósł głowę i ze strachu zamachał rękami. Zrzucił ze stołu gliniany talerz, który stłukł się na podłodze, i gdyby Wanda szybko nie złapała kufla, zrobiłby z nim to samo.
– Co się z tobą dzieje? – spytała chłopca, ale ten złapał się za usta, żeby nie krzyknąć i drżącą ręką wskazał Michała. Na drugiej dłoni zacisnął zęby z wrażenia.
– Ty... Ty... Przecież ty nie żyjesz!
Skonsternowany hrabia popatrzył na chłopca i chciał coś powiedzieć, ale wtedy Michaś opanował się, podbiegł do Michała i dotknął go ostrożnie.
– W istocie nie jesteś duchem! Ty... Och nie! Wybaczcie, panie, że zwracam się do was tak nieuprzejmie, ale czuję się jak w dziwnym śnie.
Pytający wzrok Sokolnego zatrzymywał się raz to na Michale, raz na chłopcu, gdy Adler przycisnął ręce do głowy, ponieważ nagle poczuł w niej głuchy huk i szum.
– Znasz mnie? – spytał niepewnie. Michaś gorliwie pokiwał głową.
– Oczywiście, panie! Jesteście przecież moim chrzestnym. Ale powinniście to wiedzieć. Nazywacie się Michał Adler i jesteście rycerzem Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego.
Naraz Michał poczuł, jakby pękała mu czaszka. Wlepiał wzrok w chłopca. Przed oczami pojawiła mu się młodsza podobizna chrześniaka. Niczym odurzony alkoholem chwytał się fragmentów pamięci, które jak w czasie burzy wirowały mu w głowie.
– Ty jesteś Michaś, tak? Najstarszy syn Hiltrud i Tomasza! Mój Boże, jak ty wyrosłeś!
Kiedy wypowiedział te słowa, zrozumiał, że opadł właśnie wielki cień przesłaniający jego pamięć. Oddychał ciężko i patrzył na chłopca szeroko otwartymi oczami.
– Na Świętą Panienkę i świętego Pelagiusza, masz rację! Nazywam się Michał Adler i zostałem przez cesarza mianowany na wolnego rycerza Rzeszy. Jezus Maria! Wreszcie wiem, kim jestem. Ale powiedz, Michasiu, jak dostałeś się do Czech?
– Z rycerzem Henrykiem von Hettenheimem i jego ludźmi. Pokonaliśmy całą drogę do Falkenhain, nie natrafiając nawet na jednego husyta.
– Za to tutaj są ich całe stada – rzucił hrabia gorzko. Michał skrzywił twarz.
– Przyjeżdżasz z rycerzem von Hettenheimem? – Pytanie zabrzmiało tak złowrogo, że Michaś i hrabia wzdrygnęli się. Chłopak jednak zaczął się śmiać.
– Tak, z panem Henrykiem, kuzynem tego ohydnego Falko. Ale wierzcie, że rycerz Henryk nie jest wielkim przyjacielem swojego krewniaka.
Michał podniósł ręce w zakłopotaniu.
– Nie pojmuję tego wszystkiego do końca, ale to teraz nieważne. Powiedz lepiej, dlaczego oddział zgodził się na tę długą niebezpieczną podróż?
– Cesarz nas wysłał, żebyśmy pomogli hrabiemu Sokolnemu.
W krótkich słowach, ale dokładnie Michaś opowiedział, jak Marek i jego towarzysz poprosili Zygmunta o pomoc, po czym władca rozkazał Henrykowi uratować Falkenhain. Chłopak pominął opis podróży. Wyjaśnił tylko, że oddział czeka niedaleko za pierścieniem oblężenia husytów na możliwość przejścia do grodu.
Sokolny pomyślał o wielu taborytach przed swoimi bramami i pokręcił głową.
– To się nie może udać, bo wróg jest zbyt liczny. Musicie wykonać odwrót, nim was odkryją.
Michał podniósł w proteście ręce.
– Dopiero wtedy pójdą na pewną śmierć. Towarzysze Marka będą mogli coś wskórać, jeśli dołączą do nas.
Podniósł głowę i spojrzał w górę, gdzie na czarnym nieboskłonie oświetlanym tu i ówdzie światłem księżyca można było przez otwarte okno zobaczyć kilka migoczących gwiazd.
– Nie mamy zbyt dużo czasu na przygotowania. Najazd nastąpi jutro, najpóźniej pojutrze w nocy. Michasiu, niech Zdenka pościeli ci łóżko, żebyś przespał się kilka godzin. Musisz opuścić gród jeszcze przez świtem i wrócić do przyjaciół.
– Jasne – Michaś pokiwał głową i popatrzył tęsknie na palenisko, gdzie apetycznie pachniał jeden z garnków. Wanda zobaczyła to spojrzenie i nałożyła mu jedzenie na talerz.
– Jeśli ten też mi potłuczesz, to się zezłoszczę – pogroziła, podając go chłopcu. – Tacy młodzi chłopcy, jak ty, ciągle są głodni, prawda?
Michaś skinął twierdząco głową i rzucił się na zupę, jakby od tygodni nic nie jadł. Tymczasem Michał omawiał z Sokolnym sytuację grodu i dyskutował o nowych przybyszach, zadając chłopcu wiele pytań. Przy tym co rusz chwytał się za głowę i potrząsał nią na wszystkie strony, jakby musiał odpędzić złe myśli. Wreszcie oparł się o stół i popatrzył na hrabiego wzrokiem proszącym o przebaczenie.
– Musimy wymyślić, jak sprowadzimy tu tego niemieckiego rycerza i jego oddział. Może pośród nich znajdzie się ktoś, kto wie, co Palatyn Ludwik postanowił w sprawie mojej żony po tym, jak uznano mnie martwym. Bogate wdowy są łakomym kąskiem i elementem polityki wielkich mężów, ale moja żona jest sprytna jak nikt inny.
Michaś popatrzył na niego oburzony.
– Ależ panie! Ja mogę udzielić wam najbardziej wiarygodnych informacji. Palatyn Ludwik nic z nią nie zrobił, bo razem ze mną wyruszyła, żeby was odnaleźć, a kiedy spotkałem ją niedawno przy strumieniu była cała i zdrowa.
Michał tak gwałtownie odwrócił się do chłopca, że o mały włos nie stracił równowagi.
– Widziałeś Marię? Gdzie?
– Przyszła do strumienia, żeby uprać bieliznę. Akurat wtedy szukałem wejścia do tunelu. Powiedziała, że jeśli rycerz Henryk odważy się na wejście do grodu, ona również zaryzykuje ucieczkę.
Michał chwycił chłopaka za ramiona i z niedowierzaniem i jednocześnie przerażeniem popatrzył mu prosto w oczy.
– To znaczy, że jest na dole z taborytami?
– Zgadza się, Maria jest u nich w niewoli. Ten diabeł Falko von Hettenheim jest temu winny. Była markietanką w armii cesarza. Podczas odwrotu rycerz Falko przejął dowództwo nad oddziałami i zostawił ją po prostu w lesie w głębi Czech. Ciocia Maria powiedziała mi, że husyci nie zabili jej tylko dlatego, że opowiedziała im o śmierci Jana Husa w Konstancji.
– Czyli Falko von Hettenheim zdradził nie tylko mnie, lecz także moją żonę!
Michał przycisnął pięści do głowy. Nagle ujrzał siebie leżącego na ziemi i triumfującą twarz Falko. Tak wyraźnie przypomniał sobie drwiące słowa tego człowieka, jakby ten dopiero co je wypowiedział. Oddychał głęboko, puścił Michasia, który patrzył na niego nieśmiało. Chłopak najwyraźniej obawiał się, że jego chrzestny zamieni się teraz w niepokonanego wojownika z legend i zabije go na oczach wszystkich.
Sokolny czuł lodowaty gniew niemieckiego rycerza i cieszył się, że nie jest jego wrogiem. Zanim zdążył coś powiedzieć, chłopak zaczął opowiadać, jak Maria namówiła jego rodziców, żeby kupili jej woły do wozu. Jako markietanka chciała dołączyć do cesarskiej armii. Michał słuchał przez chwilę zaśmiał się.
– Czyli żona nie uwierzyła w moją śmierć i postanowiła mnie odnaleźć? Na Boga, tylko Maria może być tak szalona.
Pokręcił głową, odebrał od Michasia prawie pusty talerz i poprosił go o opowiedzenie wszystkiego, co jego żona robiła przez ostatnie trzy lata. Michaś z chęcią spełnił prośbę i chociaż opowieść chłopca głęboko wstrząsnęła Michałem, ani razu nie przerwał chrześniakowi. Wymownie zaciskał pięści, targały nim sprzeczne uczucia. Kiedy usłyszał o narodzinach swojej córki Trudi, dowiadując się jednocześnie, że obecnie opiekuje się nią stara markietanka w oddziale rycerza Henryka, która jak inni czekała na powrót Michasia, poprzysiągł sobie, że nie pozwoli na upadek Falkenhain.
Przysłuchując się temu z napięciem, hrabia Sokolny poznawał nowe cechy człowieka, który był dotychczas jego wiernym poddanym. Nie chciałby mieć wroga w tym Michale Adlerze! Z niepokojem zastanawiał się, czy Michał nie weźmie mu za złe dotychczasowego traktowania go jak osoby niżej postawionej w jego domu. Podszedł do niego i położył mu rękę na ramieniu.
– Mam nadzieję, że wybaczycie mi, że nie traktowałem was zgodnie z należytymi wam honorami, rycerzu.
Sokolny wprawdzie nosił tytuł hrabiego, ale nie był poddany jedynie cesarzowi, jak Michał. Był podporządkowany królowi Czech, ten zaś podlegał cesarzowi. Nawet jeśli Zygmunt Luksemburczyk nosił na swojej głowie obie korony, Sokolny był jedynie poplecznikiem władcy, czuł się zatem niższy rangą od kogoś, kto mógł zasiadać w reichstagu.
Michał prawie nie rozumiał obaw hrabiego, był bowiem synem konstancjańskiego szynkarza i nigdy nie wpadłby na pomysł, żeby dumnie obnosić swój herb i patrzeć na innych z góry. Śmiejąc się, objął Sokolnego ramieniem.
– Mój drogi, nie mam czego wybaczać. Do końca życia będę wam wdzięczny. Żaden inny człowiek nie przyjąłby mnie pod swój dach, nie pytając, kim jestem, gdy moi rodacy mordowali w Czechach, zamiast miastom i grodom wiernym cesarzowi pomagać w walce przeciwko wspólnemu wrogowi. Bez was, ale też bez Zdenki i Reimo, dawno bym zginął.
Hrabia odetchnął z ulgą. Cieszył się, że nigdy nie traktował Niemca jak parobka, czym mógłby go obrazić.
Tymczasem Michał nie interesował się przeszłością. Bardziej obchodziło go obecne niebezpieczeństwo i przyszłość.
– Może to ma także swoje dobre strony, że moja Maria jest w niewoli u taborytów, ponieważ jest mądra i zrobi wszystko, żeby nam pomóc.
Wanda nakazała wynieść do sali rycerskiej garnki z gotowym jedzeniem. Musiała się zatroszczyć, by pomocnicy hrabiego i żołnierze wreszcie dostali kolację. Kiedy wróciła, Michał skinieniem ręki poprosił ją, by do niego podeszła.
– Znasz się na ziołach, prawda? Masz jakiś środek, który przynajmniej na jakiś czas uśpi naszych wrogów? Musiałby być łatwy do transportu i do ukrycia.
Wanda głęboko złapała powietrze i popatrzyła z namysłem na drzwi spiżarni, gdzie chowała zioła, suszone grzyby i przeróżne sporządzane z nich nalewki. Większość służyła jako lekarstwa na choroby, ale znajdowały się tam także środki używane do walki z robactwem.
– Najchętniej wszystkich bym ich otruła i nie starczyłoby mi sromotników. Zobaczę jednak, co mogę zrobić.
– Ugotuj nam w nocy wywar, który sprawi, że taboryci nie będą mogli walczyć – poprosił Michał. Po czym radośnie potarmosił włosy Michasia. – Będziesz musiał trochę poczekać na powrót do przyjaciół. Jak znam Marię, będzie na ciebie czatować, żeby z tobą porozmawiać. Przygotuj się więc, że przed nastaniem świtu znowu wpełzniesz do tunelu.
– Dobrze.
Michaś ucieszył się, że jego chrzestny zajął się planowaniem podstępu. Lubił rycerza Henryka, ale nawet w połowie nie był on tak energiczny i mądry jak Michał Adler.
Michał stał na wieży, ale tym razem nie szukał samotności, by badać swoją przeszłość, ale bacznie obserwował okolicę. Resztki porannej mgły jeszcze okrywały dolinę, orzeźwiający wiatr zaczął jednak przepędzać jej biały welon. Z szarości wynurzał się pierścień oblężenia, kiedy Michał spostrzegł kobietę o blond włosach, która szła przez obóz z dużym koszem i ukradkiem podniosła w jego kierunku głowę. Tak, to była Maria! Najchętniej by jej pomachał, ale nie chciał tak bardzo ryzykować. Na krótką chwilę ich spojrzenia się spotkały, a on bardziej wyczuł, niż zobaczył jej uśmiech. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, najdalej za dwa dni będzie mógł ją uściskać. Wcześniej czekało ich jeszcze dużo pracy. Odwrócił się do Reimo, który podobnie jak pozostali mężczyźni na zamku miał na sobie prosty skórzany kubrak, a w ręku trzymał broń.
– Powiedz Michasiowi, że może już iść.
Reimo bez słowa kiwnął głową i zbiegł ze schodów. Oczy Michała ponownie odszukały Marię, która szybko szła w stronę strumienia. Miał wrażenie, że czuje jej zniecierpliwienie i nadzieję na spotkanie z Michasiem. „Nie na próżno będzie czatowała na chłopca” – pomyślał zadowolony. Zdziwił się, dlaczego dwa dni, jakie na niego czekały, wydały mu się o niebo dłuższe niż wszystkie spędzone tu lata.
Maria dostrzegła ukochanego i po jego postawie zorientowała się, że ją poznał. Jej serce drżało z radości, zaś tęsknoty, które pogrzebała w sobie przed miesiącami, ba latami, nagle uderzyły ze zdwojoną siłą. Każdym skrawkiem siebie tęskniła za Michałem i za Trudi. Wiedziała, że znajdują się bardzo blisko. Postawiwszy koszyk na brzegu, zaczęła zanurzać pierwsze koszule i spodnie w wodzie, żeby wybijać później brud z materiału drewnianą kijanką. Czuła, że jest napięta niczym przygotowany do wystrzału łuk. Jeśli nawet drobiazg pójdzie niezgodnie z planem, umrze w tym miejscu bez względu na to, czy dożyje upadku grodu i śmierci swych najbliższych czy nie. Teraz niebiosa musiały zadecydować, czy opuści w szczęściu te ziemie, czy może kości jej, Michała i Trudi zbutwieją na obczyźnie.
Na chwilę ogarnęła ją niepewność. A co, jeśli Michaś właśnie opuścił zamek i zdążył już wrócić do rycerza Henryka? Zaśmiała się sama z własnej głupoty. Przecież miała już plan. Kiedy tylko ludzie Henryka przebiją pierścień wozów, weźmie ze sobą Anię z Heleną i wdrapie się po stoku do bramy. Nie było innej możliwości. Zostawiła pranie, uklękła i po raz pierwszy od długiego czasu zaczęła się modlić zgodnie z regułami Kościoła Świętego. Matkę Boską i swoją patronkę Marię Magdalenę prosiła o pomoc dla siebie, Michała, Trudi i wszystkich innych zagrożonych przez heretyckich taborytów. Kiedy wstała, żeby dokończyć pracę, usłyszała hałasy. W pierwszej chwili pomyślała, że jeden z Czechów poszedł za nią. Wtedy ujrzała głowę Michasia wynurzającą się z otworu skalnego tunelu. Na jego twarzy pojawił się zawadiacki uśmieszek.
– Serdeczne pozdrowienia od wujka Michała, Mario – powiedział, kiedy cały znalazł się na zewnątrz.
Maria zaśmiała się radośnie. Wreszcie miała pewność, że ukochany mąż nie zapomniał o niej!
Michaś nie dał dojść jej do słowa, ale kiwnął ręką, żeby podeszła, i szepnął jej do ucha:
– Wujek Michał chce, żebyś włożyła husytom coś do jedzenia. Wydaje mi się, że to środek nasenny, który tak ich osłabi, że rycerz Henryk bez problemu będzie mógł się wedrzeć do grodu.
– To niemożliwe. W obozie jest ponad sto garkuchni. Środek mogłabym wrzucić zaledwie do kilku garnków. – Maria zwiesiła głowę z namysłem. – Co to za zioła?
– Jakiś wywar. Uwarzyła go Wanda, kucharka hrabiego. Wujek Michał uznał, że ciecz będzie lepsza od ziół, bo ich nie da się dyskretnie dorzucić.
Z uznaniem pokiwała głową i popatrzyła z nienawiścią w stronę obozu.
– Michał ma rację! Mogę wlać go do kilku beczek z piwem, bo są składowane w jednym miejscu. Kiedy możesz mi przynieść ten napar?
Chłopak parsknął śmiechem.
– Mam go ze sobą! Sprawdź, czy nikt się nie czai w pobliżu. Ja wyciągnę z tunelu pakunek.
Maria weszła na wzniesienie przy brzegu, pośpiesznie rozejrzała się dokoła i z ulgą skinęła głową.
– Nikogo nie widać – odparła, powróciwszy na brzeg. – Husyci gapią się teraz na gród i wyobrażają sobie, co zrobią z jego mieszkańcami.
Michaś rozwiązał sznurek przywiązany do paska, pociągnął za niego i wyjął z tunelu starannie zawinięty pakunek.
– Proszę!
Maria otworzyła zawiniątko i zobaczyła dwa po brzegi wypełnione płynem świńskie pęcherze. Pachniały słabo, ale nieprzyjemnie. Zapakowała je z powrotem i zastanowiła się, jak może tę paczkę przeszmuglować do obozu. Jej wzrok padł na kosz z bielizną. Szybko wyrzuciła zawartość i położyła na dnie pakunek. W drodze powrotnej ułoży jakoś na nim ubrania.
Tymczasem Michaś rozejrzał się wokół brzegu.
– Poza obozem nie ma jeszcze takiego ruchu. Pośpieszę się i wrócę do rycerza Henryka.
– Uważaj na siebie, kryj się, aż wejdziesz w głąb lasu. Uważaj tam na zbierających drewno.
– Wiem, wiem! Ty też na siebie uważaj. Kiedy będziesz mogła zatruć beczki?
– Dopiero późną nocą. Na szczęście piwo rozlewane jest tylko wieczorami, bo inaczej nie starczyłoby zapasów, nikt więc nic nie zauważy. Przekaż Henrykowi von Hettenheimowi, że możecie pojawić się tu dopiero jutro w nocy.
– Wujek Michał wszystko już zaplanował. Mamy przedrzeć się przez pierścień jutro w nocy na krótko przed świtem, kiedy trucizna zadziała na większość husytów, a inni będą jeszcze pijani. Masz być gotowa do przejścia.
Kiedy potaknęła, machnął jej na pożegnanie i zniknął jak cień.
Targały nią sprzeczne uczucia. Nie dotyczyły jednak zadania, jakie stało przed nią, ale Michała. Jeszcze dwa dni i dwie noce musi poczekać, zanim ponownie będzie mogła wziąć go w swoje ramiona. Nie wiedziała, jak wytrzyma do tego czasu, ponieważ już teraz drżała z niecierpliwości. Jednocześnie bała się tego spotkania. Zestarzała się i po wszystkich trudach i znojach losu zapewne nie była już taka piękna jak wtedy, gdy rozstawała się z mężem. Trzy lata rozłąki niełatwo dadzą się zapomnieć. Pełna wątpliwości pochyliła się na praniem i z taką siłą biła w mokre spodnie, jakby chciała zatłuc ich właściciela.
Zagłębiona w rozmyślaniach, nie uważała na bieg słońca i przestraszyła się, kiedy padł na nią czyjś cień. Nie był to jednak żaden z taborytów, lecz Ania, która przyniosła koleżance miskę strawy.
– Nie przyszłaś zjeść, dlatego pomyślałam, że ci coś przyniosę – w dalszym ciągu z trudem formułowała słowa, poza tym ciągle nie przypomniała sobie swojego przeszłego życia, jednak w obecności Marii czuła się szczęśliwa. Na tyle przynajmniej, na ile pozwalało na to życie w niewoli.
Maria odebrała miskę i podziękowała uśmiechem pełnym podekscytowania. Anię zaciekawiła ta mina.
– Czy coś się stało? – spytała.
Tamta pochyliła się na koszem i zaczęła strzepywać pranie, które już złożyła, żeby pokazać Ani paczuszkę.
– W środku znajduje się środek odurzający, który tej nocy wlejemy do piwa, a następnej nocy musimy przygotować się do ucieczki na zamek.
Minęła dłuższa chwila, nim Ania zrozumiała słowa przyjaciółki, po czym zdecydowanie potrząsnęła głowa.
– Przecież to nic nie da. Vyszo dwa razy bardziej zapała żądzą, żeby przypuścić szturm na gród i zabić wszystkich jego mieszkańców.
Maria z uśmiechem pokręciła głową.
– Niech sobie szturmuje i tak go nie zdobędzie, bo zamku broni mój Michał.
Ania nie dała łatwo się uspokoić. Maria dłuższą chwilę opowiadała jej o planach ukochanego. Wreszcie dziewczynka zgodziła się na ucieczkę, a że język odmówił jej posłuszeństwa, zdecydowanym ruchem schyliła się i pomogła Marii w praniu. Kiedy słońce przeszło na zachód i cienie znacznie się wydłużyły, pojawił się Przybislav. Spostrzegł jednak Anię, z pozoru obojętnie przeszedł więc obok obu kobiet i ze skwaszoną miną wrócił do obozu.
Nieco później przyjaciółki skończyły pranie i razem zaniosły do koszar ciężki kosz z mokrymi ubraniami. Helena czekała na nie przy palenisku i chciała pomóc im rozwieszać bieliznę na burtach drabiniastych wozów. Maria chwyciła ją za nadgarstek.
– Ostrożnie, w rzeczach jest coś, czego husyci nie powinni zobaczyć. Zdziwiona Helena podniosła brwi i pochyliła głowę, żeby żaden z wałęsających się w pobliżu taborytów nie widział zmieszania na jej twarzy.
– Co tam masz?
– Wywar, który na długo unieszkodliwi ludzi Vyszo, żebyśmy mogły uciec do grodu razem z ludźmi pewnego niemieckiego rycerza, który przyjechał wspomóc załogę zamku. Jeszcze dziś w nocy musimy wlać to do piwa.
Helena pokręciła głową.
– To niemożliwe! Zapasy piwa są zbyt dobrze chronione. Poza tym od razu by nas odkryli, gdybyśmy zbliżyły się do beczek. – nie zdążyła dokończyć zdania, kiedy wyraz jej twarzy nagle się zmienił. Zacisnęła pięści. – Może jednak się uda! Jak słyszałam, dziś Hasek pełni służbę jako pierwszy. Od jakiegoś czasu przymila się do mnie, pewnie nie będzie miał więc nic przeciwko temu, jeśli dzisiejszej nocy przyjdę do niego, żeby nieco go ogrzać.
Maria odwróciła głowę, żeby Helena nie spostrzegła obrzydzenia na jej twarzy.
– Chcesz mu się dobrowolnie oddać?
– Jemu i jego koledze, którzy razem z nim będzie pełnił straż. Mam inne wyjście? Wcześniej Przybislav przyszedł do mnie z pytaniem, czy już jestem zdrowa. Oczywiście natychmiast dostałam ataku kaszlu, ale w ten sposób nie na długo się go pozbędę. Jeśli nie chcę przez następne lata kłaść się pod tego śmierdzącego czosnkiem buca, muszę dzisiaj jeden raz rozłożyć nogi dla Haska i jego kolegi.
– Helena ma rację – z trudem mówiąc, Ania zgodziła się z przyjaciółką. – Pójdę z nią i odciągnę uwagę straży, ty zaś w spokoju zatrujesz piwo. Też chcę stąd uciec! Mężczyźni patrzą na mnie jak głodny na pieczonego kurczaka, a Przybislav powiedział, żebym przyszła do jego namiotu.
Maria popatrzyła na nią uważniej niż zwykle. Mimo skromnych racji żywieniowych ciało Ani nabrało okrąglejszych kształtów. Wyglądała bardziej kobieco i stanowiła pokusę dla mężczyzn. Jeszcze trochę i ją też będą wykorzystywali jak dziwkę koszarową, nie płacąc za to. Maria położyła ręce na ramionach obu koleżanek i przyciągnęła je do siebie.
– Nienawidzę tego, że musicie zabawiać w ten sposób strażników, ale chyba nie ma innego wyjścia. Na miłość boską! Dajcie mi tyle czasu, żebym mogła zatruć jak najwięcej beczek.
– Tak zrobimy – obiecała Helena ze zdecydowaną miną. – Teraz powinnyśmy zjeść kolację i trochę odpocząć. Czeka nas ciężka noc.
Mrugnęła na przyjaciółki i pobiegła do garkuchni, żeby napełnić strawą trzy miseczki.
Wraz z nadejściem nocy wszystkie trzy położyły się pod przydzielonym im wozem i okryły się narzutami. Chociaż po chwili oddychały równo, a Helena nawet zaczęła chrapać, zdenerwowanie nie pozwoliło im zasnąć. Maria spoglądała w gwiaździste niebo i żałowała, że nie może dokładnie określić przemijania czasu. Nie mogły zbyt wcześnie zakraść się do składów z piwem, ponieważ wtedy strażnicy będą zbyt trzeźwi i zaczną coś podejrzewać. Jeśli jednak pójdą za późno, trafią na drugą zmianę wart.
W końcu Helena zadecydowała za Marię. Wyszła spod narzuty i odeszła kilka kroków na stronę, żeby się załatwić. Chociaż taboryci wykopali na brzegu lasu kilka latryn i pod groźbą kary zabronili załatwiania potrzeb w innym miejscu, ale w nocy nawet Renata i jej przyjaciółki nie miały odwagi tam iść, bo mimo surowych zakazów kaznodziei kilka kobiet już tam zgwałcono, a mężczyźni nie zostali rozpoznani i ukarani.
Zamiast wrócić pod wóz, Helena rozejrzała się dookoła i powiadomiła koleżanki, że nikogo nie ma w pobliżu. Ania również wyczołgała się spod pojazdu i czmychnęła do Heleny, gdy Maria otworzyła pakunek i wyjęła oba pęcherze. Zwarzyła je na dłoni i pomodliła się krótko, żeby środek zadziałał, jak należy. Później dołączyła do przyjaciółek i także rozejrzała się ostrożnie. W świetle migoczących płomieni ognisk rozpalonych dookoła koszar nie dało się rozpoznać, czy ktoś zwrócił na nie uwagę.
– Robi się gorąco – szepnęła do koleżanek. Kiwnęła na obie, żeby szły za nią. Teraz ich najważniejszym zadaniem było dotarcie po kryjomu do składów z piwem. Mężczyźni jednak najczęściej patrzyli w stronę grodu lub mieli na oku skraj lasu, żeby nie dać się zaskoczyć. Poza tym szeptem ze sobą rozmawiali. Żaden z nich nie zwrócił uwagi na trzy postaci, które w cieniu wozów i namiotów poruszały się bezszelestnie. Krótko przed dotarciem do celu Maria rozstała się z koleżankami. Ania i Helena wyprostowały się i kołysząc biodrami, weszły w krąg światła rzucanego przez ognisko i oświetlającego baryłki z piwem. Podeszły do obu strażników, którzy niczym owczarskie psy krążyli wokół beczek ustawionych w wysokie piramidy. Na widok kobiet przystanęli i opuścili broń.
Helena rozłożyła ramiona.
– Nie macie może kubka piwa dla dwóch spragnionych gardeł? Jakoś nie w smak nam dzisiaj picie wody.
Obaj strażnicy zerknęli na siebie i zaczęli udawać surowych.
– Po capstrzyku surowo zabrania się odkręcać kurki z piwem – powiedział jeden.
– Chyba że chcecie zapłacić, żebyśmy przymknęli na to oko – dorzucił Hasek, poruszając biodrami do przodu i do tyłu.
– Ach tak, to macie na myśli! Na ten temat możemy pogadać. Helena podniosła spódnicę i tak się odchyliła, że światło padło dokładnie na ponętny trójkącik między jej udami.
Hasek westchnął błogo, złapał za rozporek i wyjął swoją męskość. Kiedy podszedł do Heleny, ta wskazała na beczkę.
– Najpierw piwo!
Drugi żołnierz wyjął z worka cztery kubki i po sam brzeg napełnił je piwem z beczki, którą otwarto jako ostatnią tego wieczoru.
– Jak będziemy z was zadowoleni, możecie dostać więcej.
– Będziecie z nas zadowoleni – obiecała Helena, odbierając swój kubek.
W tym czasie Maria schowała się za beczkami. Przerażona odkryła, że nie pomyślała o bardzo ważnej rzeczy. Każda beczka była mocno zaszpuntowana, nie będzie mogła otworzyć ich gołymi rękami. W pierwszej chwili rozczarowanie niemal powaliło ją na kolana. Zawiodła na całej linii, jej przyjaciółki poniżają się na próżno! Wtedy przypomniała sobie o prymitywnych metalowych obcęgach stosowanych do otwierania szpuntów i rozejrzała się dokoła.
Kiedy zobaczyła je obok przechylonej beczki, Helena i Ania już leżały pod charczącymi z rozkoszy strażnikami. Na czworakach Maria podczołgała się tam, gdzie leżały obcęgi, podniosła je i wdrapała się na beczki. Kiedy wyjęła pierwszy szpunt, rozległ się świst. Mocno przylgnęła do baryłki, żeby nikt jej nie zobaczył, i przerażona wstrzymała oddech. Ale odgłosy poniżej świadczyły o tym, że strażnicy w dalszym ciągu zajęci byli jej przyjaciółkami. Mogła dotrzeć jedynie do beczek znajdujących się na samej górze, ale dokładnie wiedziała, w jakiej kolejności się je otwiera. Po krótkim namyśle wlała do otworu jedną czwartą zawartości pierwszego pęcherza. Przy tym musiała bardzo uważać, żeby nie kichnąć, ponieważ zapach wywaru mocno wiercił w nosie. Miała nadzieję, że środek nie zmieni tak smaku piwa, że żołnierze będą je wylewać. Kiedy chciała zamknąć beczkę, natrafiła na kolejną przeszkodę. Jeśli wbije szpunt obcęgami, zaalarmuje wszystkich strażników w obozie. Dlatego też rękami wcisnęła go do środka w nadziei, że niektóre beczki otwierają się lżej od innych.
Kiedy pozbyła się zawartości drugiego pęcherza, poczuła ulgę, ale także ogromne zmęczenie. Miała trudności z zejściem na dół. Odetchnęła głęboko, posłuchała gruchania, którym Helena z Anią próbowały omamić żołnierzy, po czym zeszła po najciemniejszej stronie piramidy beczek. Dopiero po kilku krokach zorientowała się, że ze zdenerwowania zabrała ze sobą obcęgi. Wróciła szybko i zobaczyła, jak Helena i Ania z kubkami piwa, z których spływała piana, stoją obok strażników i śmieją się w głos. Pośpiesznie odłożyła obcęgi tam, gdzie je znalazła, przebiegła przez dziwnie spokojne obozowisko i wpełzła pod wóz na swoje legowisko. Wkrótce wróciły jej koleżanki. Okrywając się narzutami, opowiedziały sobie o swoich przeżyciach. Maria chwaliła się sukcesem, podczas gdy Helena zaczęła błogo się przeciągać.
– Słuchaj, Mario, czy to grzech, jak komuś podoba się leżenie pod chłopem? Poczułam dziś coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyłam.
Maria pokręciła głową. Potem uprzytomniła sobie, że koleżanka nie mogła widzieć tego w ciemnościach.
– Nie, to nie jest grzech. Właściwie każda kobieta powinna czuć przyjemność, jeśli dobrowolnie oddaje się mężczyźnie. Jak wyjdziesz za jakiegoś poczciwego człowieka, będzie ci się to nawet podobało.
– Takie rzeczy mogłyby mi się podobać – mruknęła Helena, zasypiając. – Ale do tego muszę najpierw znaleźć dobrego mężczyznę.
Maria uśmiechnęła się i zwróciła do Ani.
– Czy było tak strasznie? Dziewczyna przytuliła się do niej.
– Nie bolało. Nie tak jak z tym złym rycerzem, z Gunterem. Ten mnie bardzo skrzywdził.
– Spróbuj więcej o tym nie myśleć. Kiedy będziesz starsza i twój delikatny mąż wprowadzi cię w świat miłości, też ci się spodoba.
Kiedy Michaś minął wreszcie pierścień wozów i wszedł w głąb lasu, poczuł ogarniające go poczucie niemal nieskończonej ulgi, że nikt go nie nakrył. Ruszył ścieżką, którą wcześniej szedł z Markiem, kiedy zaś przestał obawiać się, że ktoś go zauważy, zaczął biec. Nie mógł się doczekać, kiedy zaskoczy przyjaciół nowinami. Wkrótce jednak ogarnęło go zwątpienie. Miał wrażenie, że biegł długie godziny, a do tej pory nie natknął się na oddział rycerza Henryka. Przez chwilę sądził, że zarządzili odwrót, nie zaczekawszy na niego. Później pomyślał, że może pobiegł w złym kierunku, postanowił więc zawrócić. Akurat kiedy przystanął niepewnie, z leśnego mroku wyłonił się Marek.
– Bogu niech będą dzięki, że wróciłeś. Już zaczynaliśmy się martwić. Co słychać na zamku?
– Masz pozdrowienia od swojego pana i rycerza Michała.
– Rycerz Michał? Kto to taki? – Marek skonsternowany potrząsnął głową.
– Człowiek, którego nazywaliście Niemcem.
– Ten Niemiec jest rycerzem? No proszę! A ja brałem go bardziej za dowódcę piechoty!
Michaś radośnie wyszczerzył zęby.
– Jest nawet prawdziwym wolnym rycerzem Rzeszy i moim chrzestnym! Marek kilka razy odetchnął głęboko, potem pokazał za siebie.
– Chodź ze mną, rycerz Henryk niecierpliwie czeka na twoje sprawozdanie. – Potem kręcąc głową, rzucił pod nosem: – To ten Niemiec jest rycerzem! Czyli jeszcze cuda się zdarzają.
Rycerz Henryk rozbił obozowisko na niewielkiej polanie otoczonej zewsząd gęstym lasem. Ciężko było doprowadzić tam wozy, ale teraz były tak dobrze ukryte, że taboryci musieliby wpaść bezpośrednio na nie, żeby odkryć oddział. Kiedy pojawił się Marek z Michasiem, dowódcy właśnie prowadzili naradę wojenną. Rycerz Henryk przerwał w pół zdania, zerwał się na nogi i z wyraźną ulgą na twarzy pobiegł w ich stronę.
– Michaś! No wreszcie! Zastanawialiśmy się, czy husyci nie dorwali cię i nie usmażyli. Siadaj! Na pewno jesteś głodny! Powiem Ewie, żeby zrobiła ci coś do jedzenia.
Michaś w podnieceniu machnął rękami.
– Spałaszowałem ogromny talerz zupy mlecznej i zjadłem kawał szynki, zanim ruszyłem w drogę. Od razu chciałbym przejść do rzeczy.
– W takim razie usiądź!
Rycerz Henryk poprosił chłopca, żeby ten usiadł na prymitywnej ławeczce, był tam już Urs Sprüngli oraz junkier Heribert, sam zaś stanął za swoim składanym krzesełkiem, oparł się rękami o oparcie i patrzył na Michasia gorączkowo. Zastanawiał się, co się stało z tym chłopcem, ponieważ sprawiał wrażenie rozradowanego, do tego uśmiechał się chytrze, co nie pasowało do istniejącego zagrożenia.
Najpierw Michaś opowiedział, jak dostał się do grodu i natrafił na kucharkę. Chwalił jej zdolności kulinarne tak samo jak jej uprzejmość. Potem dopiero opowiedział o spotkaniu z hrabią i o sprawie, która najbardziej interesowała zebranych. Rycerz Henryk zaczął ciężko dyszeć, kiedy chłopiec wyjaśnił, że pan grodu chce, aby pojutrze w nocy oddział przedarł się za zamek.
– Rozpęta się krwawa jatka, nawet jeśli zaskoczymy ich we śnie. Sprüngli uderzył pięścią w deskę służącą za stół.
– Lepiej jeśli będziemy działać po swojemu, niż żeby husyci ganiali nas po lesie jak zające.
Marek zaśmiał się chłodno.
– Tyle się tu tego łajdactwa pęta jak much nad obornikiem. Są coraz bliżej nas. Niedługo nas odkryją, a wtedy pomogą nam już tylko skrzydła. Tylko że ja nie mam skrzydeł! – Rozłożył ramiona, żeby zademonstrować brak skrzydeł.
Michaś parsknął śmiechem jak łobuz po zrobieniu udanego kawału.
– Rycerz Michał wszystko zaplanował. On nie wierzy, że husyci będą zdolni do walki, ponieważ Maria doda im do jedzenia środek, który na długo ich unieszkodliwi.
– Maria? Jaka Maria? – Junkier Heribert podskoczył do góry jak ukąszony przez jadowitego insekta. – Chyba nie mówisz o naszej Marii?
Michaś potaknął zadowolony z poruszenia, jakie wywołał.
– Tak, właśnie o naszej Marii mówię. Ona i Ania są niewolnicami husytów i uciekną z nami do grodu.
– Maria żyje! Bogu niech będą dzięki i wszystkim świętym! – Junkier ukląkł na ziemi i złożył ręce do modlitwy.
Urs Sprüngli przyjrzał mu się i zmarszczył czoło.
– Wspomniałeś coś o rycerzu Michale. Znałem kiedyś człowieka, który nazywał się Michał Adler. Ale podobno kilka lat temu zginął napadnięty przez bandę husytów.
Michaś uśmiechnął się dumnie.
– Nie zginął! Został zraniony, a Falko von Hettenheim zostawił go bezbronnego na polu bitwy. Z boską pomocą udało mu się uciec husytom i trafić do zamku Falkenhain.
Szwajcar z gwizdem wypuścił powietrze przez zęby.
– Skoro tak, to już się o nic nie martwię. Bardzo szanuję Michała Adlera. Czego się dotknie, zawsze mu się udaje.
– Miejmy nadzieję – stwierdził ponuro rycerz Henryk.
Między mężczyznami wywiązała się burzliwa dyskusja, w której stawiano Michasiowi przeróżne pytania. Kiedy wreszcie przestano się nim interesować, wstał i czmychnął do wozu Ewy. Obok żarzyło się ognisko, a nad nim wisiał kocioł. Markietanka zobaczyła, że idzie, i podała mu pełny talerz.
– Proszę Michasiu, chyba umierasz z głodu.
Wcale nie był głodny, ale znalazł jeszcze w brzuchu miejsce na zupę. Zajadając, uśmiechał się do Trudi, która stała w pobliżu i przyglądała mu się z ukosa.
– Podejdź no, skarbie! Mam dla ciebie cudowne wieści! Spotkałem twoją mamusię i wkrótce będzie z nami.
– Nie żartuj sobie z takich rzeczy! Niepotrzebnie łamiesz małej serce – złajała go Ewa.
Tymczasem chłopak uśmiechnął się z wyższością.
– To prawda. Maria żyje! Husyci wzięli ją do niewoli, musi u nich służyć. Kiedy tylko przedrzemy się na zamek, dołączy do nas.
– Żeby to wszystko było takie proste, jak wam się wydaje – warknęła Ewa i podała Trudi suszoną śliwkę.
Po powrocie Michasia żaden z ludzi rycerza Henryka nie mógł w nocy zmrużyć oka. Następny dzień okazał się dla nich za krótki. Przygotowania zakończono dopiero przed zmrokiem. Henryk von Hettenheim kolejny raz sprawdził każdy szczegół, żeby upewnić się, że żaden nieprzewidziany incydent nie zatrzyma ich w drodze. Długo zastanawiał się, czy lepiej nie zostawić wozów, ale zdecydował, że wezmą je ze sobą. Po pierwsze kobietom i Trudi nie uda się dotrzymać mężczyznom kroku w czasie potyczki, zaś wozy stanowiły dla nich swego rodzaju ochronę, a po drugie nie chciał oddać wrogowi przywiezionego wyposażenia. Żeby nie ostrzec husytów dźwiękiem kół obitych metalowymi obręczami, owinięto je trawą, kocami i namiotami. Wszystko, co mogło uderzać lub brzęczeć zabezpieczono.
W świetle ostatnich promieni słonecznych rycerz Henryk zwołał ludzi, po czym wskazał na wschód, gdzie na tle pociemniałego nieba wyraźnie rysował się szczyt Lom.
– Wiecie, co czeka nas dzisiejszej nocy? Stoimy naprzeciwko o wiele silniejszego wroga i tylko wtedy mamy szansę przejść do grodu, jeśli zaskoczymy husytów. Uważajcie więc w drodze, żeby broń wam nie dźwięczała i nawet nie piśnijcie! Własnoręcznie zabiję każdego, kto o tym zapomni. To dotyczy także ciebie, Ewo, i pozostałych kobiet. Nie chcę słyszeć ani przekleństw, ani świstów bicza.
– Będziemy cicho jak łasica skradająca się do kurnika – obiecała Ewa. Labunik zaśmiał się cicho i puścił oko Markowi.
– Nie wiedziałem, że interesujesz się kurnikami!
Kiedy junkier Heribert popatrzył na niego zdziwiony, Labunik wytłumaczył mu, że nazwisko rodowe Marka Lasicka pochodzi od czeskiego słowa „łasica”. Wszyscy dokoła wybuchnęli śmiechem, ściągając na siebie gniew rycerza Henryka.
– Cieszę się, że wszyscy jesteście w tak dobrych nastrojach, ale nie musicie tego tak głośno obwieszczać. Każdy husyta usłyszy was z odległości wielu mil!
– Ależ rycerzu Henryku, jeśli taboryci byliby w pobliżu, was także by usłyszeli – odparł Marek prostodusznie i na nowo rozśmieszył oddział.
Henryk von Hettenheim powstrzymał się od przekleństwa, który pewnie byłoby nieco głośniejsze niż głosy żołnierzy i uśmiechnął się oschle. W pewnym sensie cieszył się, że jego ludzie idą na wojnę radośni i z otwartymi sercami, zamiast klęczeć na ziemi i prosić świętych o ratunek dla swoich dusz.
– Zobaczymy, coście warci. Odpocznijcie jeszcze trochę i spróbujcie się przespać. Kiedy księżyc zwiśnie nad drzewami, skończy się leniuchowanie.
– Dobra przemowa – pochwaliła go Ewa i podała mu kubek wina. – Za pomyślność, rycerzu!
– Za pomyślność! – Henryk von Hettenheim wychylił wino jednym haustem i oddał jej naczynie.
– Jeszcze jeden? – spytała Ewa. Rycerz machnął ręką na znak odmowy.
– Nie, muszę mieć jasny umysł. Ty i Teresa... Wiecie, co macie robić?
– Ponieważ powiedzieliście nam to już z pięć razy, zdążyłyśmy zapamiętać – zażartowała markietanka. – Powtórzę jednak dla waszego spokoju. Wozy trzymają się blisko siebie. Ja jadę pierwsza z Trudi. Mała schowana jest w głębi pojazdu, żeby nic jej się nie stało. Za mną jedzie Teresa, za nią dwa wozy taboru. Wokół nas ustawiacie swoich ludzi tak, że niczym kolczasty jeż będziemy zbliżać się do wrogów, którzy, oby Bóg dał, zauważą nas dopiero w ostatniej chwili i nie będą w stanie zebrać się i zastawić nam drogi.
– Niech mnie! – huknął rycerz i pokazał na kubek. – Nalej mi jednak. W twoich ustach mój plan wcale nie brzmi tak dobrze, jak myślałem. Potrzebuję czegoś, by dodać sobie odwagi.
– Nie przesadźcie z tą odwagą, inaczej będziemy was musieli położyć w wozie obok Trudi. Jak zaczniecie chrapać, będę musiała zawiązać wam usta, żebyście nie ostrzegli husytów.
Rycerz Henryk zamachnął się, żeby lekkim uszczypnięciem ukarać Ewę za bezczelność, ale markietanka zwinnie mu umknęła i chichocząc, wróciła do swojego wozu, żeby napełnić kubek.
Tej nocy Henryk von Hettenheim zamarzył o aniele pańskim, który liczyłby za niego godziny. Siedział na przewróconym pniu i spoglądał w niebo tak jasne, że liczba gwiazd wydawała się niemal dziesięciokrotnie większa niż zazwyczaj. Czekał na właściwą porę do wymarszu. Junkier Heribert i Urs Sprüngli w milczeniu dołączyli do niego i zatopili się w rozmyślaniach. Wreszcie rycerz nie wytrzymał napięcia. Wstał i poklepał obu towarzyszy po ramionach. Chciał dać rozkaz do pobudki, ale tej nocy nikt nie spał. Ledwie żołnierze spostrzegali dowódcę idącego w ich kierunku, podnosili się i chwytali za broń. W wąskiej smudze księżyca, który na południu wznosił się nad wierzchołkami drzew, Henryk nie widział ich twarzy, ale zakładał, że nie byli już tak radośni jak wieczorem.
– Jest ciemniej, niż przypuszczałem – powiedział do Marka. – Nie będzie lepiej, jeśli zapalimy pochodnie? Przynajmniej aż nie dotrzemy do ostatniego pasma wzgórz oddzielającego nas od husytów?
Marek ze świstem wypuścił powietrze.
– Odradzałbym tego. Jeśli taboryci ustawili kogoś na grani, zobaczy nasz ogień i nici z niespodzianki. Znam okolicę lepiej niż własną kieszeń, mogę więc was poprowadzić. Powiedz ludziom, że mają badać teren trzonkami pik i prowadzić zwierzęta za uzdy przy pysku.
Rycerz Henryk położył Markowi rękę na ramieniu.
– Na Boga, mam nadzieję, że masz rację, bo nie chcę dojść do grodu dopiero przed świtem, kiedy nasz wróg znowu będzie rześki jak skowronek i rzuci się na nas ze zdwojoną siłą.
– Nie martwcie się. Zanim pierwszy promień słońca rozświetli niebo, będziemy tam, gdzie zgodnie z planem być powinnyśmy.
Marek zsunął z ramienia rękę Henryka i ustawił się na przedzie kolumny. Po chwili ruszyli w drogę, niejeden modlił się do Matki Boskiej i innych świętych. Prosili o wsparcie dzisiejszej nocy.
Marii dzień dłużył się w nieskończoność. Jeszcze rano ogarnął ją strach, że husyci nabiorą podejrzeń i odkryją, że ktoś majstrował przy beczkach, ponieważ akurat tego dnia Vyszo postanowił nagrodzić kilku żołnierzy kuflem piwa. Jeśli wyjdzie na jaw, że strażnicy zabawiali się z Anią i Heleną, zamiast uważać na baryłki, również jej losy będą przesądzone. Ale na szczęście nikt nie zwrócił uwagi, że dwaj żołnierze, którzy dostali piwo z nowej beczki, po chwili z powodu dręczącej ich ostrej biegunki biegali co moment do latryn i skarżyli się na silne bóle brzucha. W obozach wojskowych cały czas ktoś na coś chorował, dowódcy kazali mężczyznom zostać więc na skraju lasu, żeby nie roznosili ewentualnej zarazy.
Najpierw Maria poczuła przypływ nadziei, ponieważ specyfik kucharki z Falkenhain działał bez zarzutów. Wraz jednak z nadejściem wieczoru, a potem nocy, ogarnęło ją zwątpienie. Większość żołnierzy dostała już piwo z zatrutych beczek, a żaden z nich nie wydawał się chory. Dyskutowali żywo o tym, czy najechać na gród już następnego dnia, czy jeszcze trochę poczekać. Przedpołudniem Vyszo kazał największymi kolubrynami podjechać pod bramę zamku i ostrzelać ją, chociaż obsługa dział nie była dostatecznie chroniona przed gradem strzał spadającym z wież. Jednak żarty szybko się skończyły, gdyż czwarta salwa zniszczyła główną belkę podtrzymującą bramę i najeźdźcy równie dobrze jak obrońcy wiedzieli, że gród upadnie za kilka dni. Maria słyszała, jak kilku wojowników zakładało się, że już w południe dnia następnego atak przyniesie zwycięstwo.
Znała moc dział z opowiadań, które podsłuchiwała w czasie pracy w stodole, toteż obawiała się, że w ciągu kilku godzin brama załamie się pod gradem żelaznych kul. Jeśli mieszkańcy grodu nie wznieśli za bramą muru z kamienia lub wału z bloków skalnych i ziemi, Falkenhain zostanie wkrótce zdobyty. W każdym razie bez prochu kolumbryny były nic niewarte, dlatego też powzięła plan, który miałby opóźnić szturm na zamek i utorować drogę rycerzowi Henrykowi. Wojska husyckie prowadziły ze sobą trzy wozy wyładowane beczkami z prochem, a ten z ładunkiem najlepszej jakości Vyszo kazał postawić tuż przy drodze głównej do grodu. Jeśli uda jej się podpalić pojazd i wysadzić w powietrze, powinno to spowodować zamieszanie wśród taborytów i odegnać przeciwnika od oddziału Niemców. Była świadoma tego, że eksplozja może ją zabić, ale to jedyna rzecz, jaką mogła zrobić, by uratować życie Trudi i dać czas Michałowi na odparcie ataku. Cel wart był według niej każdej ofiary.
Siedząca w kucki Ania mocno przytuliła się do Marii. Złapała ją za rękę i ścisnęła delikatnie. Maria czuła, że przyjaciółka, która dawno przestała być jej podopieczną, chciała ją uspokoić i pocieszyć. Odwzajemniła uścisk dłoni i uśmiechnęła się, chociaż Ania nie mogła widzieć jej w ciemnościach.
– Damy radę! – szepnęła. Czuła jednak, że pociesza siebie, a nie dziewczynę.
Czas płynął boleśnie wolno. Maria nie miała odwagi zamknąć oczu, bo bała się, że zaśnie i przegapi moment do działania. Zaczęła liczyć gwiazdy, ale zgubiła się w ich lśniącej obfitości. Wreszcie dała za wygraną i wsłuchała się w odgłosy obozu. Rżenie konia niedaleko niej na chwilę zagłuszyło chrapanie żołnierzy, w niewielkiej odległości od niej jakiś mężczyzna szedł do latryn. Po drodze został zaczepiony przez strażnika i coś odpowiedział mu żartobliwie.
Z biegiem czasu Maria tak bardzo zaczęła się niepokoić, że nie mogła uleżeć na miejscu. Wyszła spod koca i ostrożnie rozejrzała się dokoła. W obozie było tak samo spokojnie jak dotychczas, zaczęła więc obawiać się najgorszego. Strażnicy obserwowali przede wszystkim gród, którego blanki oświetlały pochodnie i łuczywa. Za bramą nieprzerwanie rozbrzmiewały uderzenia młota oraz inne odgłosy świadczące o tym, że wzmacniano wrota i budowano kolejne stanowiska obronne. „W takim hałasie taboryci późno powinni usłyszeć zbliżający się z odsieczą oddział” – pomyślała Maria. – „Nie będą wówczas mogli rzucić się na niego zwartym szeregiem”. W tej samej chwili usłyszała nieznany dźwięk. Usiadła i zaczęła nasłuchiwać w skupieniu, ale zrozumiała, że słyszy łomot własnego serca. Zanim się położyła, rzuciła okiem na wierzę bramną, gdzie na tle płomieni rysowała się sylwetka mężczyzny.
Taboryci brali go pewnie za strażaka, który skrył się tam przed ich strzałami i dlatego gardził konieczną osłoną. Ona jednak przypuszczała, że to Michał. Szpiegował okolicę i wydało się, że coś rozpoznał w świetle powoli opadającego księżycowego sierpa, ponieważ nagle uczynił energiczny ruch ręką. Maria była przekonana, że znak został skierowany do niej, szturchnęła więc koleżanki. Najwyraźniej obie również nie zmrużyły oka, ponieważ natychmiast wstały.
– Uważajcie – szepnęła do nich Maria. – Kiedy strażnicy uderzą na alarm, prześlizgnijcie się do grodu i poczekajcie na otwarcie bramy, jasne?
– Co ty wtedy zrobisz? – spytała zmartwiona Helena.
Maria brodą pokazała stojący na drodze wóz z prochem, kiedy zaś Helena nie zareagowała, skierowała jej głowę w odpowiednią stronę.
– Podpalę proch, żeby zwiększyć zamieszanie wśród husytów.
– Toż to szaleństwo! – zawołała Helena niebezpiecznie głośno. Maria szybko położyła jej rękę na ustach.
– Cicho, inaczej wszystkie będziemy w niebezpieczeństwie. Zrozum, to jedyne, co mogę zrobić, żeby teraz pomóc naszym.
Po tych słowach wstała i odeszła. Mężczyźni, których mijała, rzęzili i pojękiwali we śnie, jakby przeczuwali, że coś się szykuje. Tu i ówdzie któryś zrywał się pośpiesznie i pędził do latryny. Udało jej się niezauważonej dojść do wozu z prochem i schować się za namiotem Vyszo, który znajdował się zaledwie kilka kroków od niebezpiecznego ładunku. Dwugłosowy koncert na chrapanie zdradzał, że Renata spała ze swoim mężem. Najwyraźniej oboje nie posłuchali rozkazu wydanego przez Vyszo, żeby wieczorem nie pić więcej niż kubek piwa.
Maria wyszczerzyła zęby w szyderczym uśmiechu. Pijany dowódca taborytów zwiększał szansę jej ludzi na przejście do grodu i zaprowadzenie Trudi w bezpieczne miejsce. Nagle poderwała głowę. Usłyszała nieznajomy dźwięk, cichy, ale bliski. Jakiś wół meczał markotnie, a doskonale wiedziała, że w wojsku husytów nie było wołów. Poszukała najbliższego ogniska strażników, rozpalonego w bezpiecznej odległości od wozu z prochem. Z trudem poskromiła chęć, żeby od razu chwycić rozpaloną szczapę i podpalić proch. Musiała jednak poczekać, aż oddział rycerza Henryka zajdzie dostatecznie daleko, żeby zwrócić na siebie uwagę wszystkich. Czas wlókł jej się niemiłosiernie. Miała wrażenie, że mijają lata. Wtedy dosłyszała regularne, ledwie słyszalne dźwięki. Zorientowała się, że to pochód jej przyjaciół. W obozie zrobiło się niespokojnie. Coraz wyraźniej dało się słyszeć odgłosy stąpania pomieszane z jękami i siarczystymi przekleństwami, ale niespodziewanie żaden ze strażaków nie wszczął alarmu. Tymczasem księżyc zaszedł, a nad wschodnim horyzontem pojawiło się jaśniejsze światło. Maria ponownie usłyszała muczenie wołu, po czym na zboczu wzgórza zauważyła cień, który niczym chmura poruszał się wzdłuż stoku. Spojrzała w stronę najbliższego ogniska i zobaczyła, że jest puste. Jednocześnie niedaleko niej ktoś zeskoczył z wozu i pognał w kierunku latryn, jakby od tego zależało jego życie, po czym zatrzymał się niespodziewanie. Ordynarne czeskie przekleństwo zdradziło jej, że mężczyzna właśnie ubrudził sobie spodnie. Ludzie rycerza Henryka zbliżyli się do obozu wrogów na dobre pięćdziesiąt kroków, kiedy odkrył ich pierwszy taboryta. Mężczyzna jednak bardziej się zdziwił, niż zmartwił i podszedł do nich kilka kroków.
– Hej, kim jesteście i czego chcecie?
Zamiast odpowiedzieć na pytanie niemieccy piechurzy przysunęli się do siebie i opuścili piki. Dopiero teraz strażnik pojął, że ma przed sobą wroga, uderzył więc na alarm. Ale żołnierze Vyszo nie zerwali się na nogi, czego oczekiwała Maria. Wielu z nich zataczało się w pijackiej malignie, rozrzucali po ziemi piki i obuchy poustawiane w piramidy. Vyszo nawet nie wyszedł z namiotu, a Renata pokazała się z rękami na brzuchu, po czym zwymiotowała.
Maria chciała odetchnąć z ulgą, kiedy zorientowała się, że zatrute piwo nie zaszkodziło wszystkim przeciwnikom. Choć pokazało się niewielu dowódców, to jednak zeszło się dosyć dużo żołnierzy, żeby szybko pokonać garstkę Niemców. Przez chwilę Maria zamarła ze strachu, po czym wstąpiła w nią nowa energia. Podbiegła do ogniska, chwyciła palącą się szczapę i wróciła do wozu. Po drodze zgarnęła kilka narzut i płaszczy z wilczych skór, które ich właściciele niedbale rzucili na bok, wepchała je pod plandekę i podłożyła ogień. Kilku mężczyzn, zataczając się, krzycząc i klnąc, przebiegło obok, nie zwrócili jednak na nią uwagi. Wymachiwali bronią i potykali się o własne stopy, padali na kolana, po czym złorzecząc, ponownie wstawali na nogi. Maria nie wiedziała, kiedy eksploduje proch, włożyła więc pochodnię pod plandekę i pobiegła w kierunku Falkenhain. Po kilkunastu krokach niespokojnie obejrzała się za siebie i przygryzła wargi.
Według jej oceny piechurzy rycerza Henryka szli o wiele za szybko. Przestraszyła się, że proch eksploduje dopiero wtedy, kiedy go miną. Kiedy już obwiniała się o śmierć własnej córki, rozbrzmiał jednak straszny huk.
Maria upadła na ziemię i zobaczyła, jak za nią niczym złotoczerwony kwiat rozkwita i znów się zapada grzyb ognia. Jednocześnie usłyszała pełen bólu krzyk i przerażenie ludzi. Zanim pomyślała, że to eksplodował jeden z wozów z prochem, wybuchł następny. Silne uderzenie trafiło ją w plecy i rzuciło do przodu. Z impetem upadła na ziemię i poczuła trawę i ziemię między zębami. Wypluła to z obrzydzeniem, podniosła się z trudem i popatrzyła na piekło, które sama urządziła. Dziesiątki taborytów, którzy stawili się, żeby zatarasować Niemcom drogę, charcząc, czołgały się po ziemi, inni w panice zdzierali ubrania z rozpalonych ciał i czmychali w krzaki.
Ludzie rycerza Henryka wyglądali na przerażonych, ale nie byli ranni. Próbowali utrzymać kolumnę w marszu, jednak zwierzęta wpadły w panikę i ogłupiałe rzucały się do ucieczki. Maria słyszała, jak von Hettenheim wykrzykiwał rozkazy i widziała, że żołnierze z całych sił wieszali się na zwierzętach, żeby zatrzymać je na drodze. Niedaleko od nich wyłaniała się z dna doliny droga i niczym wąż serpentyną wspinała się po stromym stoku w stronę grodu. Chude szkapy Ewy szybko się uspokoiły, a ponieważ jechała pierwsza, umiarkowane tempo mężczyzn za nią ułatwiło jej powożenie.
Dopiero kiedy oddział przechodził obok Marii, pomyślała o sobie i pobiegła prosto w kierunku zamku. Po dwóch krokach wpadła na taboryckiego żołnierza, który brutalnie odepchnął ją na bok. Słyszała, jak zaklął i podniósł na nią siekierę. W tym samym momencie zakołysały się skrzydła bram i odciągnęły jego uwagę.
Ze łzami w oczach Maria podniosła głowę, bo zobaczyła Michała, który na czele obrony grodu wybiegł z bramy. Nie było ich więcej niż dwieście osób, przede wszystkim wieśniacy i rzemieślnicy, którzy zbiegli do Falkenhain, żeby dać się Markowi i Michałowi podszkolić w rzemiośle wojennym. Pomodliła się do Matki Boskiej. Nagle dopadł ją strach, że ukochany mąż mógłby zginąć w tej zawierusze, a wtedy straciłaby go, zanim naprawdę zdążyłaby go odzyskać. Odegnała obawę, mimo bólu wstała z ziemi i ujrzała Anię biegnącą w jej kierunku. Chciała złapać ją za rękę i najkrótszą drogą ruszyć pod bramy zamku, kiedy pojawiła się Helena. Kobieta trzymała się za lewe ramię i próbowała szmatą zatamować krwotok, który spływał jej po rękach. Zanim dobiegła do przyjaciółek, zachwiała się i upadła na kolana. Maria i Ania podbiegły do niej, złapały ją pod ramiona i pociągnęły za sobą. Starały się biec, wdrapując się po stromym zboczu, toteż wkrótce zostawiły za sobą oddział ciągle atakowanych przyjaciół.
– Chciałam zrobić tak jak ty i wysadzić w powietrze wóz z prochem, ale nie zdążyłam uciec – wyjaśniła Helena, charcząc z bólu. Maria jęknęła z uznaniem i sapiąc ciężko, dalej wspinała się po drodze. Wreszcie wszystkie dotarły do bramy.
Tam spotkały mocno zbudowaną kobietę, która z początku patrzyła na nie nieufnie, gdy jednak usłyszała, że mówią po niemiecku, złagodniała.
– Szybko, biegnijcie po schodach i pomóżcie w obronie murów. Każda para rąk na wagę złota, kiedy te świnie próbują w zawierusze wdrapywać się po ścianach! – od razu zagnała je do roboty.
– Moja przyjaciółka jest ranna! – odparła Maria ostro. Zdecydowanym ruchem kobieta przesunęła Helenę pod pochodnię na dziedzińcu.
– Pójdziesz ze mną. Opatrzę cię! – powiedziała, wskazując jednocześnie schody. – Wy dwie tymczasem biegnijcie na mury!
Maria chwyciła Anię pod ramię i pobiegła z nią na górę. Obok poustawianych w stosy kamieni i kotłów na ścieżce strażniczej stało wiele kobiet, które gapiły się na zawieruchę na dole. W świetle pochodni ich twarze sprawiały wrażenie masek pośmiertnych. Akurat gdy Maria zaczepiła jedną z nich, żeby spytać, co mają robić, Ania pociągnęła Marię za rękaw i pokazała na pierścień wozów. Kolejny słup dymu wystrzelił do góry, tak silny, że oślepił obserwatorów. Kiedy Maria znowu otworzyła oczy, zobaczyła na twarzy Ani zawadiacki uśmieszek. Dziewczyna pocierała dłonie.
– To mój wóz! Też coś podpaliłam! – obwieściła z dumą. Maria pokręciła głową.
– Ty i Helena jesteście jednak wariatkami.
Ania próbowała popatrzeć na nią z oburzeniem, ale zachichotała.
– Ty większa wariatka!
Jedna z Czeszek wybałuszyła na nie oczy.
– Wysadziłyście w powietrze zapasy prochu? Nigdy bym się na to nie odważyła.
– Ja też nie! – krzyknęła inna. – Już się trzęsę na myśl, że jeden z husytów mógłby wystawić nos poza mury. Boję się, że ze strachu ucieknę, jak przyjdą...
Maria nie zwracała uwagi na kobiety dokoła siebie, ponieważ usłyszała na dole klnącą i wrzeszczącą Ewę. Słyszała też, jak markietanka uderzała batem konie. Zobaczyła, że akurat jej wóz wjeżdżał właśnie przez otwarte skrzydła bramy. Z góry wszystko wyglądało tak, jakby furmanka rozbiła się na postawionym wewnątrz murze obronnym. Maria przebiegła na drugą stronę muru i pełna napięcia patrzyła na dziedziniec. Właśnie Ewa z całej siły skręciła, bez trudu pojazd pokonał więc przeszkodę i kołysząc się, zahamował przed wozownią. Następny wóz Teresy jechał z taką prędkością, jakby woły nagle dostały skrzydeł. Powożącej udało się jedynie uchronić zwierzęta przed uderzeniem w drzwi stajni. Dwaj pozostali woźnice lepiej panowali nad pojazdami i ostrożnie wjechali na dziedziniec.
Nikt więcej się nie pojawił, toteż Maria wróciła na poprzednie miejsce i spostrzegła, że na dole właśnie rozpętała się zaciekła bitwa. Setki taborytów zawzięcie próbowały przebić okrąg utworzony dokoła bramy przez obrońców grodu i dostać się do środka. Gdy jedni atakowali oddziały Michała i rycerza Henryka, niewiele robiąc sobie z własnego życia, inni taszczyli zrobione niedawno drabiny, żeby dostać się na mury. Znajdujące się jednak na górze kobiety, dzieci i starcy ponadludzkimi siłami stawiali opór i spuszczali na najeźdźców grad kamieni, gorącej wody i smołę. Niektórym taborytom udało się jednak wdrapać aż do korony muru. Kiedy kobiety zobaczyły przed sobą wrogów, stawały jak porażone, inne uciekały z krzykiem. Między blankami Maria zobaczyła wynurzającą się głowę przeciwnika i nagle poczuła impet gniewu, który nagromadził się w niej podczas niewoli. Chwyciła za pusty garnek po smole i uderzyła jak opętana. Obok niej Ania i inne kobiety ciskały kamieniami w husytów. Pierwsi trzej wzajemnie pospadali, ale inni niezmordowanie wspinali się dalej. Dopiero kiedy Wanda wylała na kolejnych dwóch garnek wrzącej wody, Marii i trzem innym kobietom udało się kijami podważyć drabiny i zrzucić je wraz z ostatnimi wrogami.
Przed murami dowództwo przejął Michał. Kazał utworzyć klin piechurom i rycerzom, którzy zeszli z koni, wróg musiał więc pokonać trzy rzędy pikinierów. Na jego rozkaz cała formacja krok po kroku posuwała się do tyłu. Już wyglądało na to, że obrońcy dotarli do bramy i mogą ją zamknąć, kiedy rozbrzmiał dźwięk rogu, a w blasku krwistej poświaty poranka na skraju lasu pojawili się jeźdźcy.
Taboryci zaczęli radować się głośno. Stojąca obok Marii Wanda straciła panowanie nad sobą i zaczęła krzyczeć, jakby nadziewano ją na pal.
– To husyci! Jesteśmy skończeni!
Maria zacisnęła pięści i popatrzyła na skórzane stroje wojenne zabezpieczone żelaznymi płytkami i zakończone szpicem hełmy może pięciuset czeskich rycerzy, którzy teraz równo podnieśli piki do ataku. Poprzysięgła sobie, że możliwie drogo odda życie. Wtedy rozpoznała herb pierwszego rycerza i wrzasnęła z radości.
– To nie są wrogowie! – krzyknęła na cały głos. – To Ottokar Sokolny ze swoim oddziałem. Przyszli nam z pomocą!
Jednocześnie ujrzała, że eksplozje prochu wyrzuciły Vyszo z namiotu. Taboryta wyczołgał się z krzaków i chwiejnie wstał na nogi. Jeszcze się nie zorientował, że pod lasem nie stoją przyjaciele, ponieważ skurczony z bólu, bez spodni i na chwiejnych nogach wyszedł im naprzeciw. Naraz jednak stanął jak wryty i w geście obronnym rozpostarł ramiona. Ottokar Sokolny podskoczył do niego, jakby od niechcenia odciął mu głowę i podniósł zakrwawioną broń.
– Naprzód, chłopcy! Śmierć taborytom!
– Za Sokolnego! – krzyczeli mężczyźni i gnali swoje konie. Michał jako pierwszy zauważył niezdecydowanie przeciwników i także machnął mieczem.
– Naprzód! Naprzód! Nadeszła nasza godzina. Zabijcie ich, inaczej Falkenhain upadnie!
Podbiegł do najbliższego wroga, nie bacząc, czy ktoś idzie za nim. Rycerz Henryk i Heribert von Seibelstorff stali przy jego boku i swoimi długimi mieczami torowali mu przejście przez szeregi nieprzyjaciół. Urs Sprüngli pogonił zaskoczonych piechurów, rzucili się więc na husytów w uporządkowanych kolumnach i zaczęli wypychać ich w stronę rycerzy Sokolnego. Wkrótce ludzie Vyszo znaleźli się w potrzasku.
Wkrótce bitwa przypominała polowanie sojuszników na ocalałych taborytów. Tu i ówdzie jakaś grupa osłabionych okupantów, zmylonych dodatkowo pojawieniem się Ottokara Sokolnego, próbowała stawić czoło zjednoczonym siłom sprzymierzonych, szybko jednak ich pokonywano, większość zaś tych, którzy mogli jeszcze poruszać się na własnych nogach, uciekała jak zające. Po wszystkim nikt nie potrafił powiedzieć, ilu udało się zbiec do lasu, jednak liczba poległych świadczyła o ogromnej cenie, jaką ludzie Prokopka zapłacili pod murami Falkenhain.
Ottokar Sokolny i Michał z powrotem zgromadzili swoich żołnierzy na skraju lasu, żeby nie ginęli w bezsensownych pościgach. Václav Sokolny dołączył do nich, zeskoczył z konia i ze łzami w oczach objął brata.
– Na Boga, Ottokarze, nigdy nie witałem cię z większą radością niż dzisiaj!
– Podziękujmy Bogu, że człowiek, który w tajemnicy trzymał z kalikstynami, dogonił mnie trzy dni temu i powiadomił mnie o planach Prokopka i Vyszo. Dzięki temu mogłem pospieszyć wam z pomocą, a wydaje mi się, że i tak przyjechałem w ostatniej chwili. – Hrabia Ottokar wyswobodził się z uścisku brata i wskazał na towarzyszy. – Wszyscy jesteśmy Czechami z krwi i kości, nie jesteśmy jednak przyjaciółmi taborytów i ich okrutnych dowódców. Jeśli nie powstrzymamy tej hołoty, zamienią nasz piękny kraj w cmentarz!
Václav Sokolny zmieszał się.
– Naprawdę chcecie pokonać obu Prokopów i ich sojuszników?
– Czy chcemy? Właśnie zaczęliśmy! – obruszył się mężczyzna stojący obok Ottokara.
Hrabia Václav podniósł ręce, by go udobruchać.
– Wybaczcie mi, panie Sebesta, nie chciałem was obrazić.
– Wcale was o to nie podejrzewam. – Sebesta Dozornik poklepał go po ramieniu i powędrował wzrokiem po polu walki. – Dobrze zobaczyć, że ta armia parobków wreszcie dostała porządne lanie. Powinni złożyć broń, wrócić do uprawy roli, a wojnę zostawić tym, którzy mają o niej jakieś pojęcie.
Michał z chęcią wyjaśniłby szlachcicowi, że Prokopek i jego taboryci lepiej znają się na wojnach niż większość mężów stanu z dumnie brzmiącymi tytułami i szlacheckim pochodzeniem, nie wyłączając cesarza. Nie chciał jednak prowokować kłótni, dlatego zwrócił się do młodego Sokolnego:
– Najpierw wróćmy do grodu i zajmijmy się ludźmi i zwierzętami. Wszyscy zasłużyliśmy na śniadanie i pełny dzban piwa. Później tu posprzątamy.
– Nie mam nic przeciwko porządnemu łykowi trunku. Na pewno taboryci zostawili nam kilka beczek jako łup.
Sebesta Dozornik łakomie popatrzył na baryłki w opustoszałym obozie, jednak Michał pokręcił głową.
– Jeśli chodzi o to piwo, musimy poczekać, aż usuniemy beczki, które moja żona zatruła naparem Wandy. Czy może chcecie mieć rewolucje żołądkowe i brudne gatki?
Zebrani wybuchnęli śmiechem, tymczasem junkier Heribert skonsternowany popatrzył na Michała.
– Wasza żona? Kobietą, która dokonała tego bohaterskiego czynu, była przecież Maria, nasza markietanka.
– Tak, moja żona Maria. Nie uwierzyła w moją śmierć i wyruszyła w drogę, żeby mnie odnaleźć. Nie mogła przecież wiedzieć, że straciłem pamięć i nie wiem, kim jestem. Jedyną rzeczą, która została mi z przeszłości, była właśnie zapamiętana jej twarz i jej imię.
Rozpromieniona szczęściem mina Michała zdradzała, jak bardzo kochał tę kobietę i jak cieszył się na spotkanie z nią. Junkier natomiast poczuł w sercu głęboki ból i najchętniej wbiłby miecz w piersi człowiekowi, którego widział przed sobą. Ktoś mocno złapał go za ramię i sprowadził tym na ziemię. Odwrócił się i ujrzał Henryka von Hettenheima. Wzrok przyjaciela wyrażał współczucie i jednoczesne ostrzeżenie. Junkier Heribert uśmiechnął się z przymusem.
– To była wspaniała bitwa, nie sądzicie, rycerzu Henryku? Wszyscy, którzy byli po naszej stronie, na zawsze powinni zostać naszymi przyjaciółmi.
Rycerz Henryk z ulgą pokiwał głową.
– To właśnie chciałem od was usłyszeć. Teraz chodźmy! Inni wyruszyli już w drogę, a nie chciałbym czekać, aż opróżnią nam stodoły i spiżarnie.
Większość kobiet stała na murach grodu i z zaciekawieniem śledziła ostatnią fazę bitwy, tymczasem Maria nie mogła dłużej wytrzymać. Zbiegła ze schodów, przecisnęła się między ciasno ustawionymi wozami i pobiegła do Ewy. Michaś przywitał ją uśmiechem, a Ewa chciała triumfująco ją uściskać. Maria jednak przelotnie pomachała markietance, ponieważ spostrzegła córkę, która wyczołgiwała się z wozu i krzycząc z radości, dreptała w jej stronę.
– Trudi! Na Boga, tak się cieszę, że cię widzę! – Maria złapała córkę, przycisnęła ją do siebie i czuła, że łzy ulgi spływają jej po policzkach.
Trudi parsknęła i popatrzyła na matkę, próbując jedną ręką osuszyć jej twarz.
– Nie płakać, mama! Trudi z tobą! Ewa również otarła oczy i nos.
– Przez cały czas była bardzo dzielna, a kiedy przebiliśmy pierścień oblężenia, leżała cicho jak mysz pod miotłą.
Ania podeszła do Marii i pogłaskała dziewczynkę po policzku.
– Mały skarb! Dobrze cię widzieć!
Trudi pochyliła głowę i zauważyła z zaciekawieniem.
– Ania mówi! Ania już nie cicho!
Z wyczerpania Ewa trzymała się wozu, ale przyciągnęła Marię i dziecko do siebie.
– Czyli cuda jeszcze się zdarzają! Kiedy usłyszeliśmy o twojej śmierci, niemalże umarliśmy z rozpaczy. Co to za radość, wiedzieć cię całą i zdrową!
Maria przez chwilę popatrzyła w pustkę.
– Tak, żyję i pewnej osobie wcale to się nie spodoba. Zrobię wszystko, żeby on za to zapłacił.
Nie zdążyła całkowicie wyrazić swojej nienawiści, ponieważ Wanda, Zdenka i Jitka wyniosły z piwnicy pierwsze beczki i nalewały piwa kobietom, które powoli zaczęły zbierać się na dziedzińcu.
– Chodźcie, orzeźwiajcie się, zanim wrócą mężczyźni, bo wtedy wszystkie będziemy miały ręce pełne roboty! – zawołała kucharka i podała Marii pierwszy kubek. – To ty jesteś tą kobietą, która zatruła piwo taborytom, prawda? Dobra robota! Jestem dumna także z tego, że mój napar tak im osiadł na żołądkach.
Maria uśmiechnęła się do niej z uznaniem.
– Co to właściwie było?
– Wrzuciłam do jednego garnka wszystkie zioła, korzenie i grzyby, którymi zazwyczaj niszczę robactwo. Miałam nadzieję, że ta trucizna nauczy taborytów porządnego biegania.
– Nauczyła!
Maria przyłożyła kubek do ust i do dna wypiła piwo, chociaż miałaby większą ochotę na wino. Była jednak tak spragniona, że mogła wypić całą studnię. Zdenka od razu jej dolała. W czasie popijania, Maria przedstawiła pozostałym Anię i Helenę, która nieco przybita stała z grubo opatrzonym ramieniem, i chwaliła udział koleżanek w wywoływaniu zamętu u wroga.
Helena popatrzyła na nią z podziwem.
– Gdyby nie ty i twój przykład, nie udałoby nam się, Mario. Mój Boże, jak dobrze było patrzeć, gdy ci cholerni taboryci uciekali gdzie pieprz rośnie – zamilkła na moment, pokręciła głową i popatrzyła przez otwarte okno.
– Może uważasz, że jestem szalona, ale chciałbym, żeby Przybislavowi i Haskowi udało się uciec. Na swój sposób nie byli złymi ludźmi.
Maria nie mogła jej odpowiedzieć, ponieważ w drzwiach zamkowej kapliczki pokazała się żona Václava Sokolnego, Madlenka. Od początku okupacji wychodziła z niej jedynie, aby spać i jeść. Mrużąc oczy, popatrzyła na światło i złożyła do modlitwy dłonie z różańcem.
– Pan dokonał cudu! Niech będzie pochwalony. Pomódlmy się!
Kobiety uklękły i złożyły ręce. Maria dołączyła do nich, żeby Matce Boskiej i swojej patronce podziękować za zdrową Trudi i jej odważny powrót i żeby prosić o ochronę dla Michała, który razem ze swoimi żołnierzami pokonywał ostatnich taborytów.
Odmówiły dwa razy Ojcze nasz!, zaśpiewały Kyrie eleison i Ave Maria. Wtedy Wanda wstała, zagnała swoje służące do kuchni, a pozostałym kobietom przydzieliła jakieś zadania, ponieważ jak powiedziała, wkrótce na zamku pojawi się wygłodniała banda wojowników. Nakazała też opiekę nad kilkoma rannymi przyniesionymi przez leciwych parobków, chorymi jak najszybciej należało się zająć.
Wanda nie zdążyła wydać wszystkich poleceń, kiedy Maria ujrzała, że do grodu zbliżają się żołnierze. Kiedy zobaczyła zlanego krwią Michała, zamarła. Nagle dopadły ją wszystkie demony strachu do tej pory trzymane na wodzy. Po chwili jednak stwierdziła z ulgą, że swobodnie siedzi na nieosiodłanym grzbiecie narowistego kucyka, którego znalazł na polu walki i używał do ścigania niedobitków wroga.
Kiedy przejechał przez bramę, odruchowo skryła się w cieniu jednego z wozów, ponieważ trochę obawiała się tego spotkania. Michał zsiadł z konia, upuścił hełm obok wodopoju i obmył sobie twarz z krwi. Potem wyprostował się i rozejrzał się po dziedzińcu. Nogi Marii drżały, kiedy na nią spojrzał. Bała się ruszyć w jego stronę. Michał przez kilka chwil patrzył na nią w milczeniu, po czym podszedł do niej powoli, jakby obawiał się, że gdy zrobi zbyt energiczny ruch, ukochana rozpłynie się w powietrzu. Ostrożnie wyciągnął ręce w jej kierunku.
– To naprawdę ty! Bałem się, że jesteś tylko snem.
Chciał ją przytulić, ale przypomniał sobie, że jest obryzgany krwią. Brudnymi rękawami próbował oczyścić pancerz. Maria odsunęła jego ręce, położyła mu dłonie na policzkach i zaczęła szlochać.
W pierwszej chwili Michał nie wiedział, co robić, po czym położył jej głowę na swoim ramieniu i patrzył na nią wilgotnymi oczami. Przez chwilę żadne z nich nie powiedziało ani jednego słowa, każde słuchało bicia serca tego drugiego.
Junkier Heribert obserwował każdą sekundę tego spotkania i walczył ze swoim zranionym sercem. Zniknięcie Marii sprawiło, że popadł w ogromną rozpacz, ale teraz, kiedy żyła i była w ramionach innego, zdało mu się, że jeszcze cięższą odniósł stratę. W końcu odwrócił się do nich plecami, żeby nie musieć patrzeć na ich szczęśliwe twarze i niedaleko od siebie zauważył Jankę Sokolny, która przyglądała się parze rozpalonym wzrokiem. Zrozumiał, że nie tylko jego nadzieje zostały właśnie zrujnowane. Nagle zobaczył, że ręka Janki wędruje do paska i zaciska się na uchwycie sztyletu. Podbiegł do niej i złapał ją za ramię.
– Kochacie tego rycerza, prawda? Ale pani Maria ma do niego całkowite prawo!
Janka podskoczyła i przez moment wyglądała tak, jakby chciała podrapać Heriberta po twarzy. Po chwili jednak spostrzegła jego zbolały wzrok i współczucie. Naraz jej nienawiść, która wybuchnęła tak gwałtownie, opadła. Janka poczuła się bezsilna niczym nowo narodzone dziecko. Chwyciła ramię junkra, żeby nie upaść. Nie broniła się, kiedy ją objął i szeptał do ucha:
– Kiedyś spotka was nowa miłość, panienko, a może, niech Bóg da, mnie także.
Rycerz Henryk i Ewa, obserwujący junkra ze zmartwieniem, spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Najwyraźniej dwoje ludzi odnalazło się w cierpieniu i będą dla siebie podporą.
Trudi była oburzona, że mama o niej zapomniała. Ściągnęła usta w ciup i niecierpliwie pociągnęła Marię za spódnicę. Dopiero jednak, gdy mała zaczęła szlochać, mama wyswobodziła się z uścisku obcego pana i popatrzyła na nią z góry.
– Ależ skarbie, co się stało?
Wtedy Maria zorientowała się, że dziecko jeszcze nie zna swojego ojca i było zazdrosne.
– To nasza mała Hiltrud. Wołamy na nią Trudi, żeby odróżnić ją od matki chrzestnej. Urodziła się dziewięć miesięcy po twoim wyjeździe.
Michał wzruszony spojrzał na małą, gdy córka patrzyła na niego, groźnie wysunąwszy dolną wargę.
– Jaka śliczna! Na Boga, to najpiękniejszy prezent, jaki mogłaś mi dać! Trudi zmarszczyła nosek.
– Mamusiu, kim jest ten pan?
– To twój tatuś – odparła Maria i zrozumiała, że to słowo nie miało dla małej żadnego znaczenia. Wkrótce i to się zmieni.
Młodszy Sokolny z pewną niecierpliwością przyglądał się spotkaniu Marii z Michałem, po czym podszedł do nich.
– Wybaczcie, że przeszkadzam w powitaniu, ale teraz nie jest najlepszy czas na świętowanie. Pobiliśmy kilka z taboryckich oddziałów. Ci, co ocaleli, jak najszybciej zaniosą wieści o porażce obu Prokopom, a wtedy będziemy mieli do czynienia z potrójną liczbą wrogów. W tej sytuacji nie mamy szans utrzymać Falkenhain, trzeba więc możliwie szybko naradzić się nad dalszymi krokami.
Michał powoli wyswobodził się z uścisku Marii.
– Macie całkowitą rację, panie Ottokarze. Ale mnie interesuje, dlaczego wbiliście w plecy sztylet swoim dotychczasowym sojusznikom? Tylko żeby ratować brata? Od dzisiaj w całych Czechach grozi wam niebezpieczeństwo.
Ottokar Sokolny zaśmiał się gorzko.
– To dla mnie nie pierwszyzna, Nemec! Dowódcy taborytów uznali nas, kalikstyńskich szlachciców, za swoich wrogów. Uważają, że jesteśmy tak samo niegodziwi jak niemieccy baronowie, których jeszcze rok temu wspólnymi siłami próbowaliśmy pokonać. Taboryccy kaznodzieje szczują przeciwko nam żołnierzy, mówiąc, że Bóg nie stworzył panów i parobków, lecz Adama i Ewę, którzy w pocie czoła muszą zarabiać na chleb. Nie chcą więcej znosić władzy szlachty, zapominają jednak, co zapisane jest w Biblii: sam Bóg ustanowił króla i władców Izraela, którzy mieli rządzić w jego imieniu.
Sebesta Dozorik podszedł do Michała i położył mu rękę na ramieniu.
– Obaj Prokopowie sieją więcej zniszczenia w kraju niż Niemcy, od których rzekomo chcą uwolnić lud. Teraz ich celem jest zagłada szlachty i jej sojuszników. Już nie chodzi im o wiarę czy wolność narodu, ale jedynie o władzę. Próbują dojść do niej, stosując krwawy terror. Dlatego zdecydowaliśmy się podjąć walkę przeciwko nim, zamiast czekać, aż nas powybijają. Jednak sami jesteśmy zbyt słabi, by dać sobie z nimi radę. Musimy więc znaleźć sprzymierzeńców.
Młodszy Sokolny popatrzył na brata, któremu Wanda opatrywała ranę na ramieniu.
– Václavie, nie możesz tu zostać. Kiedy przybędą ludzie Prokopa, po Falkenhain nie zostanie nawet kamień na kamieniu. Powinieneś wziąć swoich ludzi i pojechać z nimi do Rzeszy, zanim taboryci zdążą zebrać nową armię. Jedź do króla Zygmunta i przekaż mu, że my, czeska szlachta, jesteśmy gotowi do pertraktacji o sojuszu. Powiedz, że to dla niego jedyna możliwość utrzymania korony Czech i ostatecznego zakończenia taboryckich kampanii zbrojnych. Oczywiście wszystko ma swoją cenę i podamy mu nasze żądania na piśmie.
Hrabia Sokolny popatrzył na Michała, szukając u niego pomocy.
– Co o tym sądzicie, rycerzu?
– Powinniście posłuchać rady brata. Taboryci zostawili nam dosyć wozów i zwierząt. Razem z naszymi złupione zapasy starczą na długą podróż do Rzeszy. Rozkażcie teraz, by wszyscy, którzy trzymają się na nogach, przejrzeli łupy i postawcie też dużo strażników. Musimy liczyć się z tym, że rozproszona przez nas armia Vyszo wróci, by podpalić obóz. Najpóźniej za trzy dni wszystko powinno być gotowe do wymarszu. Mam nadzieję, że Marek tak samo bezpiecznie zaprowadzi nas na zachód, jak przyprowadził tutaj rycerza Henryka i jego ludzi.
Marek skrzywił twarz, jakby napił się octu.
– Nie, nie liczcie na mnie. Zostanę tutaj i będę z Ottokarem walczył przeciwko tym, którzy niszczą nasz kraj. Gdy kiedyś zostawił gród, żeby walczyć u boku Jana Žižki, ja wbrew własnej woli zostałem, teraz zaś pragnę mu towarzyszyć.
Michał rzucił okiem na hrabiego, który bezradnie rozłożył ręce. Z namysłem popatrzył na Marka. Rozumiał przyjaciela i wiedział, że i tak niechętny przewodnik nie byłby dobrym przewodnikiem. Pokiwał więc głową i położył mu rękę na ramieniu.
– Zostań tu i walcz. Jesteś szczwanym lisem i będziesz panu Ottokarowi wielką pomocą. Z całego serca życzę ci powodzenia, Marku, niech Bóg da, byśmy ponownie się spotkali. Teraz zabierzmy się do pracy. Przed nami wiele przygotowań.
Hrabina Madlenka, jak większość kobiet, płakała, kiedy zostawiały za sobą Falkenhain, mężczyźni również ocierali łzy, ponieważ nikt nie wierzył, że jeszcze kiedyś zobaczy ojczyznę. Nawet Michał poczuł coś w rodzaju bólu pożegnania, gdyż ten oddalony od reszty świata kawałek ziemi w ostatnich latach stał się jego domem.
Hrabia Sokolny zbliżył się do niego konno.
– Nigdy nie przypuszczałem, że nadejdzie ten dzień, panie Michale. Nawet jeśli zabiorę ze sobą wszystkich ludzi i wszystkie zwierzęta, wstyd mi oddawać bezbronną ojczyznę maruderom, ponieważ kocham ją każdym skrawkiem siebie.
Michał odegnał własny żal i uśmiechnął się do niego, żeby dodać mu otuchy.
– Zapomnijcie o mrocznych myślach i pomyślcie o szczęśliwym powrocie, hrabio. Na razie waszym zadaniem jest pogodzić swój naród z cesarzem. W ten sposób więcej zrobicie dla ojczyzny, niż zaciekle broniąc zamku Falkenhain, który i tak ległby w gruzach.
Wzrok Sokolnego powędrował w stronę jeźdźców jego brata, którzy jeszcze przez wiele dni będą im towarzyszyć, po czym odetchnął z ulgą.
– Macie rację, Michale Adlerze, jak zawsze. Moja rodzina dobrze się ma, podobnie jak moja służba i chłopi, którzy znajdują się pod moją ochroną. Po raz pierwszy na horyzoncie pojawił się promyk nadziei, nie mam więc powodów do skarg. Jeśli król Zygmunt przyjmie ofertę kalikstynów i wytarguje od papieża oczekiwane przywileje, istnieje nadzieja na szczęśliwy powrót do domu.
Hrabia pognał swojego ogiera, żeby dotrzeć na początek kolumny, a Michał zwolnił, żeby znaleźć się przy wozie Ewy, ciągnionym teraz przez cztery konie. Na koźle siedziały Maria i Trudi.
– Wracamy do ojczyzny, kochanie! – krzyknął do żony rozradowany. Maria podniosła ramiona i uśmiechnęła się smutno.
– Do jakiej ojczyzny? Zabroniono nam powrotu do Rheinsobern.
– Do ojczyzny, którą sami stworzymy. Jeśli zaś chodzi o Rheinsobern, to cieszę się, że więcej nie będę musiał oglądać tego miejsca. Nigdy nie czułem się dobrze w tym starym zamku kasztelańskim.
– Ja też nie, Michale.
Maria czuła, jak czarne myśli rozpływają się w powietrzu, ustępując miejsca wierze w lepszą przyszłość. Niczym zakochany podlotek popatrzyła na męża i przykładając palce do ust, posłała mu buziaka.
– Jeśli chcecie, mogę się dziś wieczór zająć Trudi – zachichotała Ewa. Maria i Michał spojrzeli na siebie. Czuła, że ukochany tęsknił za nią tak samo jak ona za nim.
– Jeszcze wrócimy do twojej propozycji, Ewo. Pozwól sobie jeszcze raz podziękować, że zajęłaś się naszym skarbem.
Michał natychmiast przyłączył się do pochwały.
– Jeśli cesarz odda mi obiecane lenno, dla ciebie także, Ewo, nadejdą lepsze czasy. Już nie będziesz musiała siedzieć na koźle i podążać za armią. Znajdziesz u nas utrzymanie.
Przez chwilę Ewa popatrzyła w pustkę i odetchnęła z ulgą.
– Dziękuję wam, rycerzu. Nie będę już młodsza, a myśl o tym, że mogę skończyć jak Donata zakopana w rowie, bardzo mi się nie podoba.
– Musimy zająć się jeszcze kilkoma osobami – stwierdziła Maria. – Chcę zaopiekować się Anią i Heleną, a ty, broń Boże, nie możesz zostawić na lodzie Zdenki, Reimo i ich syna.
Z całego serca była wdzięczna czesko-niemieckiej parze, która uratowała życie jej mężowi. Zdążyła już się zaprzyjaźnić ze Zdenką. Najwyraźniej Michał również pomyślał już o tym, jak wynagrodzi swoich wybawców.
– Władca zamku i jego małżonka potrzebują dobrych, zaufanych ludzi, a nie takich jak tak zdradziecka żmija Marga.
Maria uśmiechnęła się. Dawno nie myślała o swojej zarządczyni z Rheinsobern, która po wieści o śmierci Michała przeszła na stronę Kunegundy von Banzenburg i jej klanu. Dobrze było wiedzieć, że mąż także gardzi tą kobietą, chociaż tylko wspomniała mu o jej zdradzie.
– Jestem przekonana, że Zdenka będzie dobrą szafarką. Najpierw co prawda pomyślałam, żeby zrobić z nich wolnych chłopów, ale chyba lepiej będą się czuli u nas, jeżeli zajmą jakąś wysoką pozycję.
Chociaż Maria nie wiedziała, co przyniesie jej los, zaczęła już snuć plany na przyszłość i szczegółowo wtajemniczała w nie męża. Reagował na nie uśmiechem, a ponieważ wkrótce do dyskusji dołączyła Ewa ze swoimi propozycjami, pogrążyli się w radosnej rozmowie, która Odegnała ostatnie czarne chmury.
Kiedy późnym popołudniem kolumna wreszcie stanęła i Maria schodziła z wozu na sztywnych nogach, Michał wyciągnął ręce, żeby ją złapać i miękko postawić na ziemi. Przy tym lewą ręką dyskretnie pogłaskał ją po pośladku. Dotyk ten przemknął przez Marię niczym uderzenie pioruna. Czuła, jak podbrzusze napręża się jej z pożądania, i najchętniej od razu zaciągnęłaby Michała w jakieś ustronne miejsce. Z trudem zachowała kamienną twarz i pomogła kobietom w przygotowaniu kolacji. Później, kiedy zaczęło się ściemniać, dowódcy przez jakiś czas jeszcze siedzieli przy piwie.
Michał nie mógł szybko zakończyć tej rozmowy i opuścić zebranych, co z chęcią by uczynił. Dlatego bał się, że Maria poszła już spać. Kiedy jednak wstał, niczym cień pojawiła się przed wozem Ewy i wyszła mu naprzeciw.
– Trudi słodko już śpi – szepnęła, obejmując go.
Michał pocałował ją i jednocześnie delikatnymi ruchami opuszków palców zaczął pieścić ją po plecach. Maria zachichotała i wciągnęła go pod wóz.
– Ewa rozłożyła nam kilka skór i narzut, żeby było nam wygodnie. Nim zdążyła wejść pod koc, Michał sięgnął jej pod spódnicę i podniósł ją do góry.
– Zdejmij to. Chcę poczuć twoją skórę na mojej.
Maria zwinnie poruszała się między wozem a ziemią i w milczeniu zrzuciła z siebie suknię i halki, gdy Michał musiał się gimnastykować, rozbierając się między osią a kołami. Kiedy podpełzł do niej, czuł, że pożądanie niemalże go rozrywa od środka. Poskromił jednak żądzę, by najpierw czubkami palców popieścić jej piersi. Potem spostrzegł, że ochoczo rozsunęła uda, położył się więc na niej. Maria rozkoszowała się tym, jak delikatnie w nią wszedł, zacisnęła więc usta, żeby nie krzyknąć z rozkoszy. Ponieważ Michał nie chciał obudzić śpiących, mocno ją objął i poruszał jedynie lekko biodrami.
Maria zamknęła oczy i poczuła, że obawy nagromadzone przez długie lata rozłąki odpływały w nicość. Czas rozstania najwyraźniej nie mógł zaszkodzić ich miłości. Przypomniała też sobie, że były rzeczy, których nie wolno jej było przed nim zataić. Kiedy więc chwilę później leżeli w uścisku pod ciepłymi narzutami, zaczęła swoją opowieść.
Michał słuchał jej cierpliwie, a w myślach ukręcał łeb pani Kunegundzie i przeklinał kupca Fulberta Schäffleina, którego zgodnie z wolą nadreńskiego hrabiego palatyńskiego miała poślubić Maria. Opowiadała spokojnym, niemal obojętnym głosem, a on z taką intensywnością przeżywał wszystkie jej zmagania z losem, jakby to jego spotkało. Prosił Boga o nagrodę dla tych, którzy jej pomogli, i karę dla wrogów. Jedną osobę ukarze osobiście – poprzysiągł to sobie.
– Powinienem był zabić Falko von Hettenheima, kiedy w czasie marszu z Rheinsobern do Norymbergi zgwałcił tamtą pastuszkę. Dzięki temu oszczędziłbym sobie i innym wiele cierpienia. Ale co się odwlecze, to nie uciecze. Naprawię to. Oskarżę go o zdradę i zażądam boskiego wyroku. Potem przeklnę go na oczach największych ludzi Rzeszy!
– Nie, nie rób tego! Falko jest wściekłym psem, który walczy niehonorowo i bez skrupułów. Nie po to cię odnalazłam, żeby cię na nowo stracić.
Michał położył jej na ustach palec wskazujący i zaśmiał się cicho.
– Nie bój się o mnie, skarbie. Przez ostatnie miesiące nie robiłem nic innego, tylko ćwiczyłem się w walce konno, pieszo, różnymi rodzajami broni. Z boską pomocą dam radę temu łajdakowi.
Maria parsknęła jak młode kocię.
– Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają!
– Właśnie dlatego go pokonam. – Michał zaśmiał się głośno, przerwał jednak, bo w pobliżu ktoś poruszył się niespokojnie. Odczekał, aż ten ktoś znowu zacznie równo oddychać i ponownie położył się na Marii.
Sapnęła zaskoczona.
– Trudno ci dzisiaj dogodzić.
– Mam do nadrobienia trzy długie lata – odparł, po czym zabrał się do rzeczy.
Po czterech dniach z jadącymi w kolumnie pożegnał się Ottokar Sokolny i jego jeźdźcy. Chcieli odwiedzić przyjaciół na drugim krańcu Czech i razem z nimi podjąć walkę przeciw taborytom. Marek dołączył do nich z trzema tysiącami wojowników, gdy Václav Sokolny z resztą swoich ludzi oraz całą armią kobiet i dzieci – liczącą sobie ponad trzysta osób – razem z rycerzem Henrykiem pojechali na zachód. Teraz miało sprawdzić się doświadczenie, którego Feliks Labunik nabrał podczas podróży z Markiem. Szlachcic, który niespodziewanie dla wszystkich okazał wiele odwagi w czasie bitwy z taborytami, niemalże tak dobrze jak Marek prowadził ich przez góry gęsto porośnięte lasami i tym razem nie napotkali więc ani jednego wroga. W przeciwieństwie do innych Maria i Michał przypisywali to szczęście nie zasłudze świętych czy sprytowi Labunika, ale faktowi, że przez ten czas wojska Prokopka były w drodze do Saksonii, zaś inne oddziały zgodnie z planem grabiły już przygraniczne tereny Austrii. Ziemie graniczące z Bawarią, Górny Palatynat i Frankonia zbyt często były do tej pory pustoszone, żeby mogły teraz wzbudzić zainteresowanie taborytów.
Uciekinierzy wzięli ze sobą lekkie, dobrze pakowne wozy, na których było dość miejsca dla kur, owiec i kóz, szybko pokonywali więc trasę, a z każdą milą malało niebezpieczeństwo, że zostaną dogonieni przez wroga. Maria była dumna ze swojego Michała, którego rycerz Henryk i hrabia Sokolny zaakceptowali w sposób naturalny jako dowódcę. Każdą przeszkodę pokonywał z taką roztropnością, że wkrótce zdobył sobie uznanie i wdzięczność swoich podwładnych. Nawet Heribert von Seibelstorff nie długo nosił w sobie niechęć, jaką darzył małżonka ukochanej przez siebie kobiety. W każdym razie nie miał czasu na zajmowanie się swoim złamanym sercem, ponieważ Janka Sokolna stanowiła poważny problem dla wszystkich jeźdźców. Jako jedyna kobieta w grupie uparła się, że pokona drogę w siodle, a nie na wozie. Była odważną, ale nie zawsze opanowaną amazonką, często poganiała swoją klacz, zostawiając kolumnę wozów daleko za sobą. Jej ojciec za każdym razem, kiedy ginęła mu z pola widzenia, umierał ze strachu, zaś junkier Heribert i Michał często łajali ją za lekkomyślność, ale była uparta i nie pozwalała sobie nic powiedzieć.
Równo tydzień po rozstaniu z młodym Sokolnym zaczęły się problemy z jednym z wozów. Akurat w tym momencie nikt nie uważał na Jankę, dlatego od razu wykorzystała sytuację, żeby ruszyć przed siebie. Kątem oka junkier Heribert zobaczył, jak pognała konia i krzyknął za nią, żeby trzymała się blisko, ale Janka jedynie niżej się pochyliła nad karkiem zwierzęcia. Rycerz zaklął pod nosem i pogonił swojego konia. Wkrótce jego gniew ustąpił miejsca przerażeniu, ponieważ Janka – wbrew wszelkiemu rozsądkowi – gnała coraz szybciej swojego rumaka i z dużej drogi skręciła w nieznaną ścieżkę. Pędziła dzikim galopem i śmiała się z gałęzi, które chłostały ją po ramionach.
Junkier szybko się zorientował, że nie dogoni dziewczyny, jeśli dalej będzie tak bardzo uważał na korzenie, o które mógłby się przewrócić jego koń. On również porzucił wszelką ostrożność i pognał za nią, nie zważając na gałęzie uderzające go po twarzy i ramionach. W ostatnim momencie zauważył duży, nisko zawieszony konar, schylił się więc głęboko, by go ominąć. Kiedy podniósł głowę, Janki już nie było.
Heribert przestraszony zatrzymał konia i rozejrzał się dokoła. Na szczęście drogę wskazywała mu ziemia wzruszona przez kopyta klaczy. Dłuższą chwilę trwało, nim odnalazł Jankę. Po biodra tkwiła w bagnie i zrozpaczona szukała czegoś, żeby się przytrzymać i wspiąć na górę. Kilka kroków dalej jej klacz stała na twardej ziemi i spokojnie skubała młodą trawę.
Junkier bez trudu domyślił się, co się stało, musiał więc powstrzymać się od śmiechu. Najwyraźniej kobyłka na czas zauważyła bagno i zahamowała tak nagle, że dziewczyna przeleciała nad głową zwierzęcia i wylądowała w trzęsawisku.
– Co się tak gapicie, rycerzu? – warknęła Janka z gniewem, przy tym coraz głębiej się zapadała, popiskując ze strachu.
Słysząc to, junkier nieco się opamiętał.
– Czekajcie, pomogę wam!
Chciał do niej podejść i podać jej rękę, ale poczuł, jak ziemia pod nim zaczyna się zapadać i w ostatniej chwili udało mu się uciec na twarde podłoże, inaczej bagno wciągnęłoby także i jego.
– Czy teraz przyjdzie mi umrzeć? – spytała Janka dziecięcym, przerażonym głosikiem.
– Oczywiście, że nie.
Heribert pobiegł do młodej brzozy, ściął ją kilkoma uderzeniami miecza i wrócił do bagna. Ostrożnie przesunął koronę drzewka nad trzęsawiskiem.
– Złapcie się gałęzi i trzymajcie mocno, żebym mógł was wyciągnąć z tego diabelskiego dołu.
Janka gorączkowo i tak niecierpliwie ciągnęła za łykowate gałęzie, że o mały włos wciągnęłaby Heriberta za sobą. Klnąc pod nosem, zaparł się nogami o wystające korzenie i ciągnął z całej siły. Jednak bagno zawzięcie walczyło o swój łup, a Heribert bluźnił jak oszalały. Niejedna dobrze wychowana panienka rumieniłaby się, słuchając tego.
Tymczasem Janka jęknęła i puściła brzozę.
– Nie mogę!
Junkier rozejrzał się dokoła, żeby znaleźć coś do pomocy. Nie było nic, wyjął więc sztylet, obu koniom odciął cugle i związał je w długą linę. Jeden koniec przywiązał do swojego siodła, a drugi rzucił Jance niczym arkan.
– Zawiążcie to sobie wokół pasa i uważajcie, żeby węzeł się nie rozwiązał! – krzyknął junkier. Chwycił konia za uzdę przy pysku, niecierpliwie odczekał, aż skończyła, i pociągnął konia, by odjechał od bagna. Skórzane rzemienie napięły się, jakby miały się zerwać. Coś jakby stęknęło z wysiłku i dopiero kiedy bagno poddało się połączonym siłom człowieka i zwierzęcia, a Heribert zrozumiał, że to on wydawał takie dźwięki. Leżącą na brzuchu Jankę koń powlókł nieco po ziemi, została tak teraz i krzyknęła z ulgą.
Kiedy leżąc na suchym podłożu, drżała z zimna, zaczęła płakać. Jej skórzana suknia do jazdy konnej była podarta, cała przemoczona i brudna. Nawet włosy miała pełne błota i sitowia. Junkier narwał suchej trawy, która rosła po brzegach bagniska, i nieporadnie zaczął czyścić dziewczynę.
– Ale zmarzłaś, panienko! – zawołał przerażony.
Janka wyprostowała się odrobinę, a oczy zaiskrzyły jej z wściekłości.
– Przemokłam do suchej nitki, a przez las dmie zimny wiatr. Nawet taki bezduszny osioł, jak wy, zamarzłby na kość.
Junkier postanowił, że wybaczy jej tego osła, odwiązał cugle, którymi była opasana, przy czym niechcący dotknął jej piersi.
– Teraz jeszcze chcesz mnie zgwałcić, durniu? – warknęła na niego i z ukrywaną radością spostrzegła, jak poczerwieniał. W jego oczach płonęły złość i gniew, ale jednocześnie niepohamowana ochota, żeby od razu przełożyć tę bezczelną niewiastę przez kolano i spuścić jej manto. Janka dostrzegła jego minę i zorientowała się, że najwyższy czas, by zmienić ton.
– Wybaczcie, rycerzu, jeśli obraziłam was moim swawolnym językiem, przecież zawdzięczam wam moje życie.
Heribert zauważył jej uśmiech, który mimo jej brudnej twarzy wydał mu się uśmiechem anioła, i czuł, że przechodzi mu złość.
– Chodźcie, ze mną, zabiorę was do taboru. Będziecie się mogły się oczyścić i włożyć świeże ubrania. Rzeczywiście jest bardzo zimno, a ja nie chcę, żebyś się, panienko, przeziębiła.
Odwiązał swój płaszcz przytroczony do siodła i zarzucił jej na ramiona. Ponownie przywiązał cugle do uzdy i posadził dziewczynę na klacz. Janka nie czuła się tak źle, jak udawała, rozkoszowała się jednak opieką, jaką otaczał ją junkier, i uśmiechała się do siebie od nosem. Właściwie więcej radości sprawiało jej denerwowanie młodego frankońskiego rycerza niż patrzenie z podziwem na Michała Adlera.
Heribert i Janka dołączyli do kolumny marszowej w miejscu, gdzie skręcili w ścieżkę. Ich pojawienie się zostało przez wszystkich przyjęte z ulgą, zanim jednak ktokolwiek spytał, co się stało, Maria wzięła dziewczynę za rękę i zaprowadziła ją do wozu Ewy, gdzie mogła w spokoju rozebrać się i umyć pod plandeką. Mimo że płaszcz nieco ją ogrzał, Maria rozcierała jej zziębnięte ramiona i nogi, po czym nakryła ją skórami owczymi i narzutami.
– Gdy wieczorem rozbijemy obóz, zaparzę wam ziół, które przegonią przeziębienie – powiedziała uprzejmie Maria, chociaż do tej pory nie czuła do córki Sokolnego specjalnej sympatii. Janka głębiej naciągnęła jedną z narzut i zaczęła chichotać.
– Jeśli uratujecie mnie przed naparem Wandy, będę wam dozgonnie wdzięczna. Ten Wandy smakuje okropnie.
– Mój taki nie jest. Przyjaciółka zdradziła mi receptę. To esencja z ziół dolana do ciepłego, korzennego wina, chociaż niektóre składniki zostały wybrane ze względu na smak.
– Brzmi nieźle! – Janka uniosła się, oparła o kolano Marii i popatrzyła na nią łagodnie. – Znacie junkra Heriberta. Możecie mi coś o nim opowiedzieć?
Przez wiele tygodni maszerowali przez opustoszałe lasy i porośnięte chwastami osady, przy tym codziennie natrafiali na ruiny zniszczonych wiosek i fortyfikacji. Dopiero kiedy najwyższe szczyty gór leżały tak daleko za nimi, że na horyzoncie pozostał jedynie ich zarys, późnym popołudniem dotarli do jakiegoś odbudowanego niedawno grodu. Jego mury obronne wzniesiono według najnowocześniejszej techniki, zaś wierze stały obok siebie tak gęsto, że okupant mógł z wielu stron spodziewać się ostrzału. Sygnał strażnika na wierzy obwieścił, że wozy zostały zauważone. Od razu na murach pojawiły się dziesiątki ciężkozbrojnych żołnierzy.
Michał wskazał na palatyńskiego lwa, który powiewał na murach, i z uśmiechem zwrócił się do swoich towarzyszy.
– Z powodu naszych wozów wzięli nas za husytów. Chyba będzie lepiej, jeśli się zapowiemy.
Skinął na Heriberta, który pognał konia i ruszyli przed siebie. Po chwili podróżujący usłyszeli, jak wita się głośno i uprzejmie.
Kolumna stanęła na krętej drodze, tuż pod rzędem pojemników ze smołą i wystających bastionów, na których stali uzbrojeni żołnierze z naszykowanymi do strzału łukami i podniesionymi do rzutu włóczniami, nieufnie spoglądają na przyjezdnych. Przed nimi, w równie ciężko ufortyfikowanej bramie, otworzyła się niewielka furtka. Bojowo nastawiony mężczyzna w zwykłej zbroi bez ozdób wyszedł przed gród i wysłuchał sprawozdania Heriberta von Seibelstorffa.
Kiedy podjechał Michał, junkier odsunął się na bok i przedstawił dowódcę.
– Wolny rycerz Rzeszy, nasz dowódca!
Tamten zmrużył oczy i popatrzył na Michała z otwartymi ustami. Wreszcie ze świstem wypuścił powietrze z płuc i parsknął śmiechem.
– Niech mnie diabli! To naprawdę wy! Nie chciałem uwierzyć, kiedy ten żółtodziób wymienił wasze imię, ponieważ od kilku lat uchodzicie za martwego!
Głos mężczyzny wydał się Adlerowi znajomy, ale musiał mu się dokładnie przyjrzeć, żeby w postarzałym człowieku rozpoznać swojego byłego sąsiada z okolic Rheinsobern.
– Pan Konrad von Weilburg! Jak znaleźliście się na tym pustkowiu?
– Zawdzięczam to waszemu następcy i jego nieustannie intrygującej żoneczce. Oboje podburzali przeciwko nam palatyna i oczerniali nas. Dlatego pan Ludwik w złości wysłał mnie na czeską granicę z rozkazem, żebym pomógł jego kuzynowi Johannowi, który zarządza tą częścią Górnego Palatynatu, w obronie przeciwko husytom. – Zaśmiał się krótko i równie pogardliwie, co mściwie ściągnął usta. – Niewiele to jednak pomogło motłochowi von Banzenburgów, ponieważ rycerz Manfred kładł łapska na pieniądzach palatyna. Po tym, jak pozbawiono ich majątku waszego i waszej małżonki...
Konrad von Weilburg przerwał i spuścił głowę.
– Wybaczcie, Michale, nie chciałem was martwić, ale chyba słyszeliście, że pani Maria urodziła córkę i zniknęła bez śladu.
– Nie tak znowu bez śladu, panie Konradzie. – Trzymając Trudi na rękach, Maria podeszła do rycerza.
Ten wybałuszył oczy i z zakłopotaniem podrapał się po czole. Wreszcie przypomniał sobie o powinnościach gospodarza i krzyknął na ludzi, żeby otworzyli bramę na oścież. Tak szybko wykonano ten rozkaz, że Michał pokiwał z zadowoleniem głową. Najwyraźniej Konrad dobrze sprawował rządy nad swoimi ludźmi. Kiedy Michał pokonał kolejną krętą drogę wiodącą przez bramy postawione jedna za drugą i popatrzył na żołnierzy zebranych na wyjątkowo schludnym dziedzińcu, utwierdził się w tym przekonaniu. Gród nie był siedzibą rycerską bronioną przez żołnierzy wywodzących się ze służby i chłopstwa, lecz przygraniczną fortyfikacją, która miała blokować husytom jedną z dróg wjazdowych do Górnego Palatynatu. Michał nie zauważył w okolicy folwarków ani pól uprawnych, wskazał więc na dobrze odżywione twarze żołnierzy i zapytał pana zamku, jak udaje mu się bez chłopów pańszczyźnianych tak dobrze zaopatrywać gród.
– Poczciwi braciszkowie z klasztoru Sankt Ötzen przywożą nam wystarczająco dużo jedzenia. W zamian za to my oferujemy ochronę im i ich ludziom – wyjaśnił rycerz Konrad zadowolony.
Maria nie dała mu czasu na dalsze wyjaśnienia.
– Wspominaliście, że małżonek pani Kunegundy ściągnął na siebie gniew palatyna?
– Zgadza się, pani Mario! Jeszcze w pierwszym roku swojego panowania na zamku chciwa rodzina von Banzenburg jakoś się powstrzymywała i zabierała sobie jedynie małą część podatków. Rok później jednak z pieniędzy palatyna kupili swojemu synowi Mateuszowi duże beneficjum. Znacie naszego władcę Ludwika. Kiedy mu o tym doniesiono, wysłał do Sobernburga rewizora Magistra Steinbrechera, a pani Kunegunda popełniła poważny błąd i postanowiła go przekupić. Znacie Steinbrechera. Nie dałby się przekupić za największe nawet skarby.
Maria się ucieszyła. Steinbrecher zaniepokoił swoją inspekcją nawet ją i Michała, chociaż ciągle przeliczali pieniądze i palatynowi dawali raczej guldena za dużo niż za mało. Tylko taka gruboskórna osoba, jak Kunegunda von Banzenburg, mogła wpaść na pomysł, żeby kupić tego człowieka.
– Co się z nimi stało? – spytała niecierpliwie.
– Także wysłano ich do Górnego Palatynatu i mianowano hetmanem Bernburga, który znajduje się jeden dzień jazdy konnej stąd przy trasie do Eger. Podzielili więc mój los. Ale już nie muszę użerać się z kłótliwą babą i sforą jej niezadowolonych bachorów, które tęsknią za dostatkiem Rheinsobern. Nigdy nie byłem bogaty, a kiedy wojna się skończy, mam nadzieję, że pan Ludwik odda mi w lenno kawałek ziemi, gdzie będę mógł osiedlić kilku chłopów. Całkowicie by mnie to zadowoliło.
Kiedy dla pozostałych podróżnych w kuchni dla czeladzi i na dziedzińcu ustawiano ławki i stoły, pan domu zaprowadził swoich wysoko postawionych gości do budynku głównego, gdzie jego żona właśnie instruowała służące, by nakryły stoły w dużej sali. Kiedy Maria i Michał weszli, podniosła głowę i patrzyła na nich jak na duchy, które wróciły z zaświatów. Konrad podszedł do niej z uśmiechem i czułym gestem zamknął jej otwarte usta.
– Twoje zdziwienie jest jeszcze większe niż moje, Irmingard. To naprawdę pan Michał i pani Maria.
Jego małżonka skinęła głową z powątpiewaniem i ostrożnie wyciągnęła ręce w kierunku Marii. Kiedy poczuła pod palcami prawdziwe ciało, odetchnęła z ulgą, po czym objęła Marię ze łzami w oczach.
– Tak się cieszę, że żyjecie. Mąż i ja czyniliśmy sobie wyrzuty, że wam nie pomogliśmy, kiedy męczyła was ta jędza von Banzenburg.
– Albo by was obraziła, albo obstawałaby przy tym, że wszystko jest w porządku, a ja na wszystko się zgadzam. – Maria w złości tylko machnęła ręką. Przez chwilę pożałowała, że nie pojechali dalej na północ. Tak byłoby cudownie zobaczyć minę, jaką Kunegunda zrobiłaby na jej widok... Później jednak stwierdziła w duchu, że jest niemądra. Przyjemniej było odwiedzić przyjaciół niż tę zgorzkniałą jędzę.
– Cieszę się, że trafiliśmy do was, pani Irmingard. Mam nadzieję, że na kilka dni zapewnicie nam gościnę. Wszyscy potrzebujemy trochę spokoju, a ja koniecznie muszę uszyć sobie nowe ubrania.
Pani domu rzuciła okiem na sukienkę, którą Maria uszyła sobie w drodze z resztek ubrań tak, jak robią to markietanki, żeby zastąpić zużytą garderobę. Wprawdzie hrabina Sokolny jeszcze w Falkenhain zaproponowała jej kilka swoich strojów, ale nic na Marię nie pasowało albo nie nadawało się na daleką podróż. Najwyraźniej pani Irmingard spodobało się to, że będzie mogła pomóc Marii w doborze odpowiedniego stroju.
– Po drodze do naszego nowego domu kupiłam w Norymberdze przeróżne tkaniny i dodatki, bo nie wiedziałam, czy jacyś handlarze będą zapuszczać się w te rejony. Jest między innymi chusta, która wytwornie was przystroi. Moja pokojówka i ja pomożemy w uszyciu reszty. Tymczasem pan Michał skorzysta z umiejętności krawieckich moich pozostałych służących, gdyż strój, który ma na sobie, nie jest godny rycerza Rzeszy.
Michał uśmiechnął się do niej.
– Z chęcią przyjmę waszą ofertę, ale nie należy doceniać mojego obecnego stroju. To ubiór wojownika, który w ostatnich miesiącach dobrze mi służył.
– Nie chciałam was obrazić, panie Michale.
Pani Irmingard poczerwieniała i odwróciła się, żeby powitać hrabiego Sokolnego, Henryka von Hettenheima i junkra Heriberta. Później poprosiła Marię, Madlenkę Sokolną i Jankę, żeby poszły z nią do komnaty i umyły się tam przy kominku. Po drodze wyszedł im naprzeciw mężczyzna o okrągłej twarzy w ciemnoszarym habicie.
– Wybaczcie, pani Irmingard, że tak późno przychodzę, ale kontemplowałem.
Pod ubraniem szybko schował ostatni kęs kiełbasy, który trzymał w ręku.
– Przegapiliście przyjazd wielkich gości, szanowny ojcze – odparła pani grodu, uśmiechając się wyrozumiale.
Zanim mnich zdążył odpowiedzieć, hrabina Madlenka złapała jego ręce podniesione do błogosławieństwa.
– Jesteście księdzem? – zdenerwowana spytała po czesku, potem powtórzyła po niemiecku.
Kapłan potaknął z radością:
– Otrzymałem święcenia pasterza dusz, szanowna pani. Oczy hrabiny zabłysły.
– To przecudnie, wielebny ojcze! Wiecie, dawno temu zmuszeni byliśmy zrezygnować z pomocy człowieka, któremu powierzyliśmy opiekę nad naszymi duszami, gdyż zdradził kościół i przeszedł na stronę husytów. Dlatego długo nie słyszeliśmy mszy i nie mogliśmy wyspowiadać się z grzechów.
Ksiądz zrozumiał jej tęsknotę za świętymi rytuałami i pobłogosławił ją.
– Jeśli sobie życzycie, odprawię dla was mszę i udzielę spowiedzi, szanowna pani.
Hrabina pokornie pochyliła głowę i skinęła na Jankę.
– Pobłogosławcie mojej córce, ojcze wielebny.
Ksiądz ponownie uczynił znak krzyża, włożył resztkę kiełbasy do ust i poszedł przed siebie. Maria patrzyła za nim, kiwając głową. Gospodyni jednak z uśmiechem na twarzy położyła jej rękę na ramieniu.
– Nie oceniajcie ojca Józefa podług jego apetytu, pani Mario. Dobrze spełnia swoje obowiązki księdza, pomaga chorym, pociesza tych, których może. Od dziś każdego wieczora będzie odprawiał mszę i udzieli wszystkim chętnym spowiedzi.
Hrabina i jej córka wyraźnie ucieszyły się z tej wiadomości, podczas gdy Maria skrzywiła twarz. Nie chciała zwierzać się ze swoich najskrytszych myśli obcemu człowiekowi, ale szczególnie teraz nie mogła wyróżniać się wśród innych, ponieważ mogliby podejrzewać, że została splamiona husycką herezją. Dlatego zdecydowała się na spowiedź świętą, ale postanowiła mówić księdzu tylko o rzeczach, o których równie dobrze mogłaby opowiedzieć znajomej na dworze palatyna. Odegnała niechęć i ucieszyła się na myśl o ciepłej pachnącej kąpieli i kolacji złożonej nie tylko z zupy ze wspólnego gara.
Maria nerwowo skubała suknię, po czym strzepnęła z rękawa nieistniejący paproch, ostatecznie jednak była zadowolona ze swojego wyglądu. W trzymanym przez Anię lustrze widziała twarz o ładnych rysach i lekko opalonej skórze, z dużymi błękitnymi oczami i zgrabnym nosem, otoczoną wiankiem złotych włosów pod czepkiem z dwoma skrzydełkami opadającymi na uszy, który zdobił drobno tkany welon. Nigdy wcześniej nie miała na sobie wytworniejszej sukni niż ta ciemnoczerwona, którą uszyła z pomocą pani Irmingard i jej służących. Na początku nie podobała jej się myśl, że tyle pieniędzy wyda na materiał i halki, ale Michał nalegał, by ubrała się tak wytwornie, jak tylko potrafi. Nie byli zdani na te kilka monet, które zostały Marii ze złota, jakie wzięła ze sobą, uciekając z Rheinsobern. Jako oficerowi Michałowi przysługiwała część łupów, dlatego otrzymał wiele złota z kasy Vyszo. Dzięki tej sumie teraz mogli godnie wystąpić na dworze cesarza.
Michał nie wyglądał mniej wytwornie niż żona. Miał na sobie kurtkę z granatowego aksamitu. Jej rękawy i kołnierz obszyto złotymi nićmi, do tego rajtuzy w tym samym odcieniu. Na głowę założył błękitny beret z ciemnoniebieskimi piórkami. Maria uważała, że wygląda zadziwiająco i pocałowała go w policzek.
– Nieważne, co przyniesie dzień, i tak cię kocham!
– Ja też.
– Co? Kochasz siebie?
– Nie, ciebie! – Michał przyciągnął ją do siebie i pocałował.
Maria pisnęła cicho i chwyciła czepek, który mało nie spadł jej z głowy.
– Uwaga! Niszczysz pracę Heleny i Ani. A one tak się starały...
– Ho, ho, ho, wielka hrabianka! – przekomarzał się Michał i podał jej ramię. – Chodź, nie chcemy, żeby jego wysokość na nas czekał.
Maria dygnęła z wdziękiem i gracją, po czym wzięła męża pod ramię. Michaś wybiegł naprzód i otworzył im drzwi. Chłopak miał na sobie strój pazia: ciemnoczerwone rajtuzy, które co chwilę poprawiał, bo wydawały mu się za ciasne, i granatową kamizelkę ze srebrnymi obrębkami. Miał porządnie wyszczotkowane jasne włosy i twarz czyściejszą niż przez wszystkie tygodnie do tej pory. Jeszcze nie przyzwyczaił się do swojej nowej roli pazia, ponieważ wybiegł przez drzwi przed nimi, zamiast przystanąć w lekkim ukłonie i poczekać, aż Maria z Michałem przejdą.
W korytarzu oświetlonym dziesiątkami lamp oliwnych spotkali Sokolnego, który miał na sobie wytworny strój czeskiego szlachcica i nie poskąpił ani aksamitu, ani kosztownego jedwabiu. Towarzyszyły mu hrabina Madlenka i Janka: matka w ciemnozielonej, córka w jasnozielonej sukni, obie w blasku biżuterii, którą kobiety z tej rodziny nosiły od pokoleń. Rycerz Henryk i junkier Heribert, dzielący jedną komnatę, także wyszli na korytarz, żeby dołączyć do przyjaciół. W porównaniu z Michałem i hrabią wyglądali niepozornie jak kuropatwy, chociaż również mieli na sobie nowe szaty, jakie przystoją rycerzom Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego występującym przed cesarzem.
Maria rozejrzała się za swoimi przyjaciółkami, które zajęły się Trudi. Miała nadzieję, że razem z gospodarzami przyjdą, aby ich pożegnać, ale nigdzie ich nie dostrzegła. Pewnie cała rodzina wraz ze służbą poszła do kuchni w tylnej części budynku i częstowała Anię, Helenę i resztę służby jedzeniem, piciem i najnowszymi plotkami. Maria cieszyła się, że nie zabrali wiele towarzystwa, ponieważ w tym mieście trudno było o nocleg.
Chłopi i przeważająca część żołnierzy z Falkenhain pod dowództwem Feliksa Labunika znaleźli schronienie u Konrada von Weilburga oraz w klasztorze Sankt Ötzen, a Michał, Maria i reszta szlachty z niewielką liczbą służby i kilkoma jeźdźcami jako strażą przyboczną wyruszyli do Norymbergi, gdzie przybyli przed trzema dniami. Mimo zebrania reichstagu, które Zygmunt po raz kolejny zwołał w tym mieście i na który przybyli prawie wszyscy panowie Rzeszy, dostali dosyć dużą kwaterę. Była to kamienica norymberskiego kupca, który z chęcią zarabiał w ten sposób dodatkowe pieniądze. Przybyłym gościom oddał swoje najlepsze komnaty, zaś towarzyszącej im świcie część poddasza. Przechowywał tam zwykle swoje kosztowne towary. Stąd przyjezdni mogli przez ogród i wąską uliczkę pieszo dojść do okazałej siedziby magistratu, stanowiącej siedzibę cesarza, bez potrzeby wystawiania się na spojrzenia ciekawskich.
Do tej pory jedynie Sokolny opuścił dom i odwiedził cesarza na audiencji. Łaskawie przepuszczono go przed innymi i uprzejmie przyjęto. Według tego, co mówił po powrocie, Zygmunt wykazał ogromne zainteresowanie propozycjami kalikstynów. Maria nie była tym zdziwiona, gdyż od swoich uprzejmych i – mimo ich mieszczańskiej dumy – zdewociałych gospodarzy dowiedziała się, że żądanie Zygmunta o utworzenie z ogólnych podatków Rzeszy zawodowej armii znowu zostało oddalone przez książęta. Żaden z wielkich panów, nawet ci, którzy swoją obecną pozycję zdobyli dzięki cesarzowi, nie życzył sobie niekontrolowanego wzrostu władzy Zygmunta. Poza jego zięciem i desygnowanym następcą, Albrechtem Austriackim, nikt nie głosował za jego wnioskiem.
Maria jedynie kręciła głową z powodu takiej krótkowzroczności. Miała dosyć wojen i waśni wielkich władców i jak najbardziej była za wzmocnieniem władzy cesarza, ponieważ zagwarantowałaby ona Rzeszy więcej bezpieczeństwa i przede wszystkim wolność. Nie potrafiła jednak przekonać do swojego zdania nawet Michała. W głębi serca w dalszym ciągu uważał się za poplecznika nadreńskiego hrabiego palatyńskiego. Nie mógł się pogodzić z tym, że władza palatyna nie jest już tak wielka.
Kiedy weszli do holu przed komnatą audiencyjną, Maria Odegnała mroczne myśli, gdyż tak naprawdę nie powinna się martwić losem cesarza czy Rzeszy, ale swoim. Gdy dotarli do kwatery władcy, naprzeciw wyszedł im herold w stroju z herbem przedstawiającym orła Rzeszy i czeskiego lwa i zapytał ich o godność. Sokolny i Michał wymienili krótkie spojrzenia, po czym przedstawił siebie i rodzinę. Michał przepuścił także Henryka von Hettenheima i junkra Heriberta, zanim wyjaśnił heroldowi, że jest rycerzem Rzeszy Michałem Adlerem, a dama przy nim to jego małżonka Maria. Herold z niedowierzaniem uniósł brwi i widać było po nim, że aż pali się, by zadać mu wiele pytań. Musiał jednak poczekać i rozkazał dwóm służącym, by otworzyli drzwi. Przeprowadził gości obok czterech stanowisk strażniczych, gdzie stali wartownicy ubrani w błyszczące napierśniki.
Komnata audiencyjna wydała się Marii olbrzymia. Być może dlatego, że oprócz tronu cesarza i prostych krzeseł dla najważniejszych książąt w pomieszczeniu nie było mebli. Uśmiechnęła się na myśl, że często siedzenia owych krzeseł są przedmiotem zagorzałych walk. Każdy z wielkich mężów pragnął być pierwszy i nie chciał za nikim stać, zaś ich świta często bardziej kłóciła się o wysokość oparcia i liczbę szlachetnych kamieni, którymi ozdabiano krzesła, niż ich panowie podczas politycznych zatargów.
Rozejrzała się po komnacie i spostrzegła wiele znajomych twarzy oraz liczne herby, które potrafiła przypisać poszczególnym osobom i rodom. Przybyli młodzi hrabiowie von Württemberg oraz nadreński hrabia palatyński, saksoński elektor Rzeszy i książęta bawarscy. Pośród przedstawicieli rodziny von Württemberg znalazł się rycerz Dietmar von Arnsberg, przyjaciel z dawnych lat, kiedy jeszcze Maria nie była damą z wyższych sfer. Nigdy nie wyruszał w podróż bez swojej małżonki, dlatego Maria ucieszyła się, że czeka ją spotkanie z panią Matyldą.
Herold zatrzymał się kilka kroków przed cesarzem, jak zwykle przystrojonym w złoto i czerwienie. Siedział na tronie z szarą zapadniętą twarzą, jakby na swoich barkach dźwigał ciężar całego świata. Dworski urzędnik odsunął się trochę na bok, żeby Zygmunt mógł obejrzeć nowo przybyłych.
– Hrabia Wenzel von Falkenhain z żoną i córką – przedstawił po niemiecku Václava Sokolnego.
Luksemburczyk łaskawie skinął na hrabiego i popatrzył na jego towarzyszy. Na widok Michała uniósł się z tronu i wlepił w niego wybałuszone oczy.
– Rycerz Michał Adler z małżonką! – krzyknął herold.
Do tej pory Michałowi udawało się utrzymać wiadomość o tym, że żyje, w tajemnicy, dlatego też cesarz zmieszany potrząsnął głową. Potem Zygmunta opuściło napięcie. Nagle sprawiał wrażenie kogoś, kto ujrzał dobry znak. Wstał i z zadowoleniem na twarzy podszedł do Michała.
– Na Boga Wszechmogącego, cuda jeszcze się zdarzają! Witajcie, panie Michale! Jestem szczęśliwy, że widzę was żywymi. Gdzie się podziewaliście przez ten cały czas?
Maria nie zwracała uwagi ani na cesarza, ani na rozmowy dokoła, ale rozglądała się po szeregach ciekawie zapatrzonych szlachciców, aż dojrzała Falko von Hettenheima, który rozmawiał z teściem Rumoldem von Lauenstein, a teraz z otwartymi ustami gapił się na Michała. Jego konsternacja przeszła w oburzenie, kiedy dojrzał Marię.
Na jej twarzy pojawił się uśmieszek zadowolenia. Pociągnęła Michała za rękaw i brodą wskazała Falko.
– Skoro już rozmawiasz z jego wysokością, nie zapomnij o naszym wrogu!
– Jakim wrogu? – spytał Zygmunt, który mimo ściszonego głosu Marii usłyszał to słowo.
Michał wyprostował się, a jego głos nagle zaczął donośnie grzmieć między ścianami, chociaż wcale go nie podniósł.
– Rycerz Falko von Hettenheim! Oskarżam go o to, że nie postąpił ze mną honorowo. Z zawiści i zazdrości rannego zostawił mnie na placu boju, żebym wpadł w ręce husytów.
Falko von Hettenheim drgnął jak uderzony, po czym z twarzą przepełnioną gniewem przepchał się do przodu między zebraną szlachtą.
– Za to oszczerstwo zapłacisz mi życiem, szynkarski bękarcie!
– Ponieważ cesarz uznał mnie godnym noszenia tytułu rycerza Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, tymi słowami obrażacie także jego – odparł Michał ze spokojem.
Rycerz Falko zaczął toczyć pianę ze złości i złapał za miecz, Michał jednak spokojnie stał na swoim miejscu i patrzył na niego, jakby zobaczył dziwną muchę. Cesarz Zygmunt spoglądał raz na Michała, raz na Falko, a na jego czole coraz głębiej rysowały się zmarszczki. Wierzył w cuda, traktował więc powrót Michała jak swego rodzaju omen, że niebiosa były gotowe położyć mu na głowie koronę czeską. Teraz znowu przypomniał sobie o plotkach, jakoby rycerz Falko mordował bezbronnych czeskich wieśniaków, zamiast bić się z husytami, mimo że był najważniejszym przedstawicielem cesarskich wojsk. Wieści z Czech, które przyniósł mu Václav Sokolny, otworzyły mu drogę, dzięki której mógł przeciągnąć na swoją stronę tamtejszą szlachtę i czuł, że nikt nie pozbawi go już tej możliwości. Cesarz domyślał się, że ci ludzie z całego serca nienawidzili Falko i zrozumiał, że będzie musiał go poświęcić, żeby zdobyć wdzięczność i wierność czeskiej szlachty. Była to ofiara, którą składał z lekkim sercem, ponieważ von Hettenheim wiele mu obiecał, ale nie na wiele się przydał, a Michał Adler zawsze wiernie mu służył, a nawet był siłą sprawczą pokojowej propozycji kalikstynów. W każdym razie obronił przed husytami człowieka, który przyniósł mu tę wiadomość, i przyprowadził go do niego.
Cesarz podniósł rękę, żeby uciszyć zebranych wzburzonych incydentem.
– Honor rycerza został zbrukany – zaczął i zacisnął usta, kiedy przyjaciele Falko zaczęli głośno klaskać. Szybko jednak przestali, kiedy Zygmunt kontynuował swoją wypowiedź.
– Jeśli zarzut Michała Adlera jest zgodny z prawdą, to stał się on ofiarą przestępstwa, które trzeba odpokutować śmiercią.
Falko von Hettenheim zawył ze złości.
– To kłamstwa, nic tylko kłamstwa!
Maria wysunęła się do przodu, żeby spojrzeć mu w oczy.
– Chyba nie do końca, panie rycerzu! W czasie poszukiwań mojego męża słyszałam wiele historii, które odbierały wam honor i odwagę, a przypisywały wam winę za zniknięcie mojego małżonka.
– Też coś! Coś podobnego! Kto by zważał na słowa dziwki! – Falko von Hettenheim próbował uzbroić się w arogancję, ale głos mu drżał, a jego słowa rozgniewały cesarza.
– Pani Maria jest, zgodnie z moją wolą, szlachcianką Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, kto ją obraża, obraża tym samym osobę namaszczoną przez Boga! Dlatego będziecie musieli bronić honoru swoją lancą, panie Falko.
Rycerz Falko zorientował się, że stracił łaskę cesarza i od tej chwili jego słowo liczyło się mniej na dworze władcy niż zdanie parobka.
– Zabiję każdego rycerza, który odważy się wyzwać mnie na pojedynek!
– Ja się odważę! – krzyknął Heribert von Seibelstorff donośnie. Michał położył junkrowi rękę na ramieniu i potrząsnął głową.
– Z całym szacunkiem odnoszę się do waszych zamiarów, ale ten pojedynek należy do mnie. Muszę zrobić to, co przegapiłem trzy lata temu, a przez co wielu ludziom stała się krzywda i przykrość. Przysięgam, że zabiję tego zdrajcę i oszczercę, a potem odbędę pielgrzymkę do czternastu świętych patronów w Staffelstein, żeby odkupić moją współwinę za śmierć wielu niewinnych istnień.
– Najwyżej cię tam pochowają, bękarcie! – złorzeczył Falko von Hettenheim i oczekując poklasku, rozejrzał się dokoła. Jego zwolennicy odwrócili się jednak od niego i nie zaszczycili go nawet spojrzeniem.
Michał groźnie popatrzył na swojego wroga i stwierdził z zadowoleniem, że mężczyzna ten zrobił się tłusty i ociężały, a jego ruchy zdradzały pewną ślamazarność, która wskazywała na brak dostatecznego treningu. Falko pozwolił sobie na bardziej wytworny strój, niż przysługiwał zwykłemu rycerzowi, miał pierścienie z kamieniami szlachetnymi, które dorównywały tym na dłoniach książąt. Michał zastanawiał się, ile ludzi zostało zamordowanych i zrabowanych dla tych bogactw. Czuł, że nienawiść do tego mężczyzny niemal zaczyna go dusić. Podszedł do Falko, ściągnął prawą rękawicę i uderzył go nią w twarz.
– Wyzywam was na śmierć i życie, Falko von Hettenheim, ponieważ uważam, że należy uwolnić od was świat!
Rycerz Falko stał z trupio bladą twarzą i nie ruszał się. Kiedy jednak Michał odwrócił się do niego plecami, żeby zobaczyć reakcję cesarza, wyciągnął swój miecz. Zanim zdążył go całkiem wydobyć z pochwy, Janos, osobisty strażnik cesarza Zygmunta, przyłożył mu ostrze swojej broni do gardła. Falko von Hettenheim parsknął ze złości i schował miecz do pochwy. Zobaczył, że wielu rycerzy patrzy na niego pogardliwie.
Rycerz Dietmar von Arnsberg stanął przed nim i powiedział.
– To było naprawdę niegodne!
Cesarz poprosił kaznodzieję o zmówienie modlitwy i złożył ręce. Po słowie „Amen!” podniósł głowę do góry i popatrzył na Falko jak na ohydnego robaka.
– Rycerz Michał i wy staniecie jutro do walki. Niech Bóg nagrodzi sprawiedliwego i ukarze niesprawiedliwego.
– Jestem gotów – krótko odparł Michał.
– Jutro umrzesz, ty psie!
Rycerz Falko splunął przed nim na podłogę i odwrócił się opryskliwie. Maria złapała Michała za rękę i spojrzała na niego błyszczącymi oczami.
– Pokonasz go! Jestem tego pewna.
Nie była taką optymistką, za jaką chciała uchodzić w oczach ukochanego. Całą noc nie zmrużyła oka dręczona czarnymi myślami. Chłopi i mieszczanie posądzani o przestępstwo od razu byli poddawani torturom. W ten sposób zmuszano ich do przyznania się do winy, natomiast takiemu mordercy i potwarcy, jak Falko von Hettenheim, pozwolono udowodnić niewinność w pojedynku. Nawet jeśli wszyscy twierdzili, że Bóg pobłogosławi zwycięstwem właściwego człowieka, Maria dosyć już widziała i przeżyła w życiu, żeby wątpić w niebiańską sprawiedliwość. Nie chciała ponownie stracić Michała. Jeśli byłaby taka okazja, wkradłaby się do Falko, żeby go otruć. Nie miała jednak odpowiednich środków. Pozostało jej jedynie modlić się i błagać Matkę Boską o opiekę nad Michałem. W końcu to moce niebios go uratowały i przyprowadziły do niego żonę i dziecko, by wszystkich szczęśliwie zjednoczyć. Na myśl o Trudi czoło jej pojaśniało. Już chociażby z jej powodu Michał nie zachowałby się lekkomyślnie i nie wyzwał Falko, wiedząc, że może go nie docenił.
Maria przypomniała sobie inną noc, kiedy tak jak teraz leżała bezsennie obok męża i nie wiedziała, co przyniesie przyszłość. Teraz historia się powtarza. Zdrętwiało jej ramię, ostrożnie odwróciła się więc na bok, uważając, żeby nie obudzić ukochanego, ponieważ dzisiaj potrzebował snu bardziej niż kiedykolwiek. Przez następne godziny walczyła z męczącymi ją, natrętnymi myślami, dlatego ucieszyła się, kiedy przez otwarte okno zaczęły przezierać promienie zwiastujące nadchodzący poranek. Musiała przy tym poruszyć się gwałtowniej, ponieważ Michał przekręcił się na drugi bok, mamrocząc przez sen niemieckie i czeskie słowa. Po chwili ktoś zapukał do drzwi. Maria wstała z łóżka, narzuciła na siebie koszulę i otworzyła gościowi. Za drzwiami stała służąca, a w rękach trzymała naczynie z wodą do mycia. Podobnie jak przed trzema laty Maria obudziła męża i pomogła mu w przygotowaniach. Cesarz przysłał Michałowi nowe ubranie: białą koszulę z najszlachetniejszego lnu, wełnianą szatę, a do tego białą tunikę z czarnym krzyżem, poszerzającą się w ramionach, która była symbolem tego, że Michał brał udział w wojnach krzyżowych przeciwko husytom. W takim stroju z Marią przy boku zszedł po schodach i wszedł do pokoju, gdzie żona gospodarza przygotowała im pożywne śniadanie. Tam czekali już trzej giermkowie ze świty cesarza ze zbroją i bronią z prywatnej zbrojowni władcy. Wraz z nimi pojawił się kapłan Zygmunta, żeby odprawić mszę za Michała i udzielić mu świętej spowiedzi. Maria również uklęknęła i zaczęła się modlić. Wsparcie, jakim władca obdarzył jej męża, wyraźnie wskazywało, komu życzył zwycięstwa. Nie chciała sukcesu ukochanego składać tylko i wyłącznie w ręce sił wyższych, dlatego postarała się, żeby po mszy zjadł lekkie, ale pożywne śniadanie, po czym nadzorowała Anzelma i Görcha, którzy ubierali Michała w zbroję. Okrążyła go trzy razy, bo nie mogła się napatrzeć, jak dobrze prezentował się w podarunku od Luksemburczyka. Kiedy wyszedł na dziedziniec, polerowana stal błyszczała niczym srebro, odbijając światło jasnego przedpołudnia.
Zygmunt oddał do dyspozycji Michała nie tylko zbroję, ale także wspaniałego konia, karego ogiera z Brabancji, który mimo sporych rozmiarów i widocznej siły był niezwykle elegancki. Michał pozwolił giermkom, by pomogli mu wsiąść na konia i przez bramę wyprowadzili go na ulicę. Maria chciała biec za nim, ale Görch ją przytrzymał i wskazał delikatną klacz, która właśnie została podprowadzona.
– Prezent od cesarza, Mario.
Maria pokiwała głową i popatrzyła na swoje szaty. Nie miała sukni do jazdy konnej, a spódnica, którą dziś włożyła, raczej przeszkadzała podczas jazdy w siodle. Mimo to udało jej się wsiąść bez niczyjej pomocy i kłusem pojechała za mężem. Kopyta klaczy nierównomiernie uderzały o kocie łby, ale nie tylko to zdradzało, że Marii brakowało wprawy. Jej nowy koń miał więcej temperamentu niż Zajączek i z całych sił musiała się starać omijać narożniki domów i uważać na przechodniów, którzy nie dość szybko odskakiwali na bok. Zdawała sobie sprawę, że w siodle daleko jej było do wdzięku, z jakim siedziała w nim Janka Sokolna. Dziewczyna właśnie dołączyła do niej.
– Nie martwicie się, pani Mario. Rycerz Michał na pewno pokona tego psa!
– Oczywiście, że tak – powiedziała zdecydowanym głosem, a nawet udało jej się uśmiechnąć. Była jednak szczęśliwa, kiedy dotarli do bramy i zostawili za sobą miejską ciasnotę. Plac turniejowy, gdzie kiedyś spotkała jednonogiego Timo, ciągle służył rycerzom do ćwiczeń, tutaj też miał się odbyć pojedynek nazwany sądem bożym. Cesarz właśnie zajął miejsce na swojej trybunie przystrojonej kosztownymi suknami i zadaszonej. Podniósł się na widok Marii, podszedł do niej i podał jej rękę. Maria zsiadła z konia, przyklękła przed Zygmuntem ceremonialnie i pozwoliła zaprowadzić się do obitej materiałem ławki obok cesarskiego krzesła przeznaczonej dla najważniejszych osób w Rzeszy. Luksemburczyk posadził ją po swojej prawicy, dając tym jednocześnie do zrozumienia, po czyjej jest stronie. Hrabia Sokolny, Henryk von Hettenheim i junkier Heribert również zajęli miejsca obok książąt Rzeszy w pobliżu cesarza.
Maria nie widziała ani przyjaciół, ani książąt, którzy rzucali jej ukradkowe spojrzenia i szeptali coś między sobą, lecz z napięciem wpatrywała się w wytyczone pole, gdzie Michał i jego wróg czynili ostatnie przygotowania. Podszedł do nich ksiądz i poprosił, by zawarli pokój z Bogiem, po czym ich pobłogosławił. Z podniesionymi przyłbicami rycerze skierowali konie w stronę cesarza. Można było wyraźnie zobaczyć poważną, opanowaną twarz Michała i wykrzywioną furią minę Falko von Hettenheima.
– Walczcie z Bogiem. On obdarzy zwycięstwem tego, który jest go godzien.
Cesarz spojrzał na Michała i podniósł w jego stronę rękę. Obaj rycerze pochylili głowy tak nisko, jak nisko pozwalały im na to zbroje, i odjechali, by stanąć w szrankach. Giermkowie podali im długie lance ozdobione wstążkami, opatrzone na potrzeby tej walki ostrymi końcami. Herold ponownie wyjaśnił reguły i odszedł na bok. Na znak cesarza podniósł swoją laskę, rozbrzmiały trąbki, i kiedy herold opuścił laskę, obaj rycerze ruszyli z miejsca.
Przez długie, nieskończenie długie chwile Maria słyszała jedynie coraz szybsze stukanie kopyt na twardym podłożu, po czym przeciwnicy głucho uderzyli w siebie. Widziała, jak Michał się zachwiał i z trudem wstrzymała się od krzyku. Utrzymał się jednak w siodle i podniósł złamaną lancę, żeby pokazać, że wszystko z nim w porządku. Lanca rycerza Falko także pękła. Sprawiał wrażenie jeszcze bardziej wściekłego, bo nie udało mu się zrzucić przeciwnika impetem swojej wagi. Obu podano nową broń, po czym na nowo ruszyli do boju.
Maria czuła, że strach ustępuje w niej miejsca nadziei. Michał nie miał co prawda takiej wprawy w posługiwaniu się lancą, jak von Hettenheim, ale najwyraźniej jego przeciwnik nie był w dobrej formie. Teraz, tak jej się wydało, nawet młody junkier Heribert dałby mu radę.
Lance obu wojowników ponownie pękły. Tym razem zachwiał się Falko i utrzymał równowagę w siodle tylko dlatego, że z pomocą podbiegł do niego giermek.
– Przy następnym uderzeniu upadnie – Maria słyszała, jak cesarz mamrocze pod nosem. Też miała taką nadzieję, kiedy jednak obaj rycerze ponownie ruszyli na siebie, przycisnęła dłonie do piersi, żeby uspokoić rozszalałe serce. Tym razem uderzenie okazało się jeszcze silniejsze. Maria zobaczyła chwiejącego się Michała i z przerażenia nie spojrzała na przeciwnika.
Cesarz pochylił się do przodu.
– Mówiłem! Już leży.
Falko rzeczywiście leżał na plecach jak żółw i bezradnie poruszał nogami. Jego giermek z kilkoma pomocnikami podbiegł do niego i pomógł mu się podnieść. Tymczasem Michał zsiadł z konia i spieszony wybrał do walki po krótkim zastanowieniu miecz. Rycerz Falko wyrwał z ręki knechta przygotowany już obuch i rzucił się w stronę Michała, zanim herold dał znak do boju.
– Teraz zdechniesz, psie! – krzyknął głosem przechodzącym w dyszkant. Michał tarczą przechwycił mocne uderzenia siekierą, cały czas jednak musiał odsuwać się do tyłu, gdyż jego uniki nie skutkowały. Spokojny i opanowany czyhał na swoją szansę, gdy von Hettenheim wkrótce dyszał jak zajeżdżona szkapa. Najwyraźniej wściekłość i nienawiść dodawały sił Falko, ponieważ bezustannie ponawiał ataki i szydził z Michała, żeby sprowokować go do błędu.
– No i jak się czujesz, na krótko przed wstąpieniem do piekła, szynkarski bękarcie? Szatan ucieszy się na twój widok.
Michał nic nie odpowiadał, Falko zaśmiał się więc szyderczo.
– Tak przy okazji, wydymałem tę twoją dziwkę, szynkarski wypierdku. Naprawdę nic szczególnego. Niejedna Czeszka była lepsza od niej.
Falko czyhał na nieprzemyślaną reakcję przeciwnika, tymczasem Michał również zaczął go drażnić.
– Ilu chłopom twoja baba będzie musiała wejść do łóżka, żeby jednak udało jej się urodzić syna, bo ty płodzisz same córki?
– Ty masz tylko jedną i nikt nie wierzy, że to twój bachor! Głos Michała był opanowany i nie zdradzał oznak zmęczenia.
– Nie ma żadnych wątpliwości co do pochodzenia Trudi. W przeciwieństwie do twoich córek moja mała jest moją spadkobierczynią. Tymczasem na twoim krześle jeszcze tego dnia zasiądzie rycerz Henryk.
Po tych słowach krew zawrzała w Falko, a jego kolejny cios wytrącił Michałowi tarczę. Parskając triumfalnie, von Hettenheim zamachnął się, żeby rozłupać wrogowi jednocześnie hełm i czaszkę. W tej samej chwili niczym błyszczący wąż mignął miecz Michała i trafił w przyłbicę przeciwnika, ale jej nie przebił. Przez moment Falko stał jak wryty, jakby cios wytrącił go z równowagi. Potem zachwiał się i upadł na ziemię jak zmurszałe drzewo. Michał sądził, że to podstęp, szybko podniósł więc mocno już uszkodzoną tarczę i lewą ręką złapał jej uchwyt. Do Falko podbiegł jego giermek i ukląkł przy nim.
– Panie! Co z wami! Powiedzcie coś!
Von Hettenheim nie ruszał się, giermek zdjął mu więc hełm i spojrzał w martwe oczy. Podszedł herold, zerknął na twarz Falko skinął na medykusa. Lekarz starannie zbadał leżącego i podniósł się, kręcąc głową.
– Rycerz nie żyje, a jednak nie widzę najmniejszych śladów ran.
– To znak od Boga! Uznał winę Falko i wyklął go! – krzyknął cesarski spowiednik donośnie i ukląkł, żeby podziękować za boską sprawiedliwość. Zygmunt również uczynił znak krzyża i pochylił głowę przed wyrokiem niebios.
Maria popatrzyła na Michała, złożyła ręce i za zwycięstwo podziękowała Matce Boskiej i Marii Magdalenie. W tym czasie Ewa, której udało się przedrzeć między strażą, złapała za rękę rycerza Henryka i potrząsnęła nią mocno.
– Pozwólcie, że złożę wam gratulacje, bo od teraz jesteście głową rodu von Hettenheim.
Rumold von Lauenstein zwrócił się do niej ze skwaszoną miną.
– Twoje gratulacje są przedwczesne, ty stara wiedźmo! Moja córka znowu zaszła w ciążę i tym razem na pewno będzie syn.
Maria machnęła ręką.
– Prędzej sprezentuje światu siódmą córkę.
Mina von Launensteina zdradzała, że to szyderstwo głęboko go dotknęło. Maria zaśmiała się więc złośliwie – była sobie winna małą zemstę na intryganckim doradcy palatyna. Natychmiast jednak przegnała myśli o nim i zeszła z trybun, żeby objąć Michała.
– Wraz ze śmiercią Falko znikł ostatni cień w moim życiu – szepnęła mu na ucho.
Michał pokiwał głową i delikatnie przyciągnął ją do siebie. W tej chwili nie myślał o przyszłości, trzymał w ramionach Marię i spoglądał na Michasia, który w towarzystwie Ani, Heleny i Trudi biegł do nich, żeby pogratulować mu zwycięstwa.
Przez moment wszyscy przystanęli przy poległym i wpatrywali się w niego, jakby był pokonanym demonem z piekieł, potem podbiegli do pary i zaczęli gratulować. Przez pół wieczora Trudi powtarzała słowa, których nauczył ją Michaś:
– Tatuś, wielki bohater!
Maria siedziała na koźle dużego wozu powożonego wołami, patrzyła na łaciate grzbiety czterech zwierząt i z łagodnym, wyrozumiałym wyrazem twarzy słuchała mowy pochwalnej, którą Janka Sokolna wygłaszała na temat junkra Heriberta. Młoda Czeszka jechała na koniu obok wozu i powoziła tylko udami, ponieważ rąk potrzebowała do gestykulacji. Maria podziwiała jej zdolności jeździeckie, sama jednak wolała bezpieczny wóz, nawet jeśli uderzenia spowodowane przez pokryte wybojami drogi musiała amortyzować, przesuwając się na grubym skórzanym obiciu ławeczki. Od czasu do czasu siadała także w siodle swojej klaczy, ale tylko na krótko, żeby poćwiczyć. Drogę do nowej ojczyzny chciała odbyć możliwie wygodnie. Cesarz okazał się niezwykle szczodry i przydzielił Adlerom wspaniałą posiadłość przy Volkach nad Menem. Maria słyszała od ludzi pochodzących z tych rejonów, że rośnie tam dobra winorośl i cieszyła się, że wkrótce będzie mogła wałęsać się z Trudi po winnicach i objadać pysznymi winogronami.
– To bardzo miło z waszej strony, że na czas misji taty i junkra Heriberta przyjmiecie mnie i matkę pod swój dach – ciągnęła Janka, a Maria domyśliła się, że często będzie musiała być jej pocieszycielką.
Z uśmiechem popatrzyła na Jankę.
– Ależ to zrozumiałe. Wasz ojciec utrzymywał mojego męża ponad dwa lata. Na pewno tak długo nie potrwa, nim junkier Heribert wróci z Czech i zawiezie was do domu.
Podjechał Michał i przeszkodził Jance w odpowiedzi. Skinął na dziewczynę i podekscytowany wskazał ziemie przed sobą.
– Dowódca piechoty mówi, że wkrótce będziemy w domu. Nie masz ochoty wsiąść na swoją klacz i wyjechać ze mną kawałek? Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę miejsce, gdzie będzie wzrastać nasza córka.
Maria popatrzyła na niego i pochyliła głowę w stronę Janki.
– Wybaczcie, że muszę zakończyć naszą rozmowę.
Janka potaknęła ze zrozumieniem i zatrzymała konia, żeby Michaś mógł podprowadzić klacz Marii. Uśmiechnęła się do chłopca. Była szczęśliwa, że z Norymbergi wreszcie mogła wysłać do Hiltrud posłańca z wiadomościami, bo po tak długim czasie przyjaciółka na pewno bardzo się martwiła. Szkoda, że teraz będą musiały mieszkać tak daleko do siebie, ale nie mogła wymagać od Hiltrud, żeby zrezygnowała z pięknej zagrody przy Rheinsobern, nawet jeśli mogła dać jej jakąś inną w zamian. Taki bieg rzeczy napawał ją smutkiem, chociaż pocieszała się nowymi przyjaciółkami, które u niej zamieszkają. Zatrzyma przy sobie także Michasia i wychowa go na dworzanina cesarskiego albo na żołnierza i dobrego dowódcę, jeśli będzie wolał. Może nawet przygarnie do siebie Marysię, jeśli Hiltrud się zgodzi. Obiecała sobie, że najpóźniej na wiosnę, kiedy zagnieździ się nieco w nowym domu, pojedzie do Rheinsobern, żeby odwiedzić przyjaciółkę.
– Hej, Mario? Co ci jest? Spisz z otwartymi oczami – głos Michała wyrwał ją z zamyślenia. Zsiadła z kozła, wsiadła na konia, a Michał pomógł jej, podtrzymując strzemię. Przytrzymał też cugle, aż pewnie siedziała w siodle, po czym podał je jej delikatnie.
Maria pogłaskała go po dłoni.
– Zobaczmy naszą przyszłą ojczyznę.
Ostrożnie popędziła klacz i pokłusowała przodem. Michał nie od razu za nią pojechał. Odczekał, aż minie go wóz Ewy. W odróżnieniu od siedzącej obok niej Teresy stara markietanka nie chciała rozstawać się ze swoimi końmi i swoim pojazdem. Między kobietami siedziała Trudi i pozwalała karmić się suszonymi śliwkami. Kiedy mała go zobaczyła, wyciągnęła do niego rączki i zaśmiała się radośnie, a Teresa mu ją podała. Wziął ją ostrożnie na ręce i posadził przed sobą w siodle.
Ewa z zadowoleniem popatrzyła na ojca i córkę.
– Wygląda na to, że zaraz będziemy na miejscu! Ciekawa jestem, jak to będzie, szczególnie kiedy na wiosnę zaczną swędzieć nas kości, żebyśmy znowu zaprzęgły wozy i dołączyły do jakiegoś wojska.
Teresa podniosła ręce.
– Ty możesz sobie wyruszać na wojny, jak chcesz. Ja zostaję przy Marii.
– Przy pani Marii, w końcu to dama z wyższych sfer. Oczywiście, że już z wami zostanę, bo nie mogę zostawić jej z Anią, Heleną i tobą. Mówię ci, beze mnie jesteście wszyscy bezradni jak dzieci.
Po tych słowach Ewa włożyła sobie do ust suszoną śliwkę, którą upuściła Trudi.
Maria i Michał powoli zostawiali za sobą kolumnę wozów, przez chwilę oboje zapatrzyli się bardziej w siebie niż w krajobraz. Dopiero kiedy ich oczom ukazała się dolina wraz z serpentyną rzeki, zatrzymali konie i rozejrzeli się dokoła. Niedaleko na północy rysowały się kontury miasteczka Volkach, przed nimi zaś, u stóp długiego, stromego pasma gór leżała duża i czysta wioska z domami pokrytymi gontem, które gęsto jeden przy drugim otaczały kościół i rozległy plac ze sporą lipą pośrodku. To musiało być Dohlenheim, jedna z wiosek należących do ich zamku. Sama fortyfikacja, która miała być ich nowym domem, była potężnym, prostym zamczyskiem postawionym na najwyższym wzniesieniu. Niczym ciało obce wyrastała pośród zieleni winorośli przykrywającej zbocza wzgórz. Tuż pod innym, łysym i stromym stokiem leżała kolejna wioska, która także wchodziła w skład ich majątku, a trzecia osada miała, jak ich poinformowano, znajdować się nad rzeką po drugiej stronie wzgórza otoczonego przez Men. Zamek nazywał się Kibitzstein, folwark pod nią Habichten, a wioska nad rzeką Spatzenhaus.
Maria niemal wpijała się wzrokiem w krajobraz i pełna oczekiwania uśmiechała się do Michała.
– No, i jak się teraz czujesz jako rycerz Rzeszy Michał Adler z Kibitzstein?
– Na razie jeszcze w ogóle nic nie czuję – zażartował. – Muszę jednak przyznać, że podoba mi się ta kraina. Tutaj wreszcie mogę zapuścić korzenie.
– Kiedy junkier Heribert wróci z Czech, nauczy cię, jak powinien się zachować frankoński rycerz.
– Chyba szybciej nauczy Jankę, jak być żoną frankońskiego rycerza – skontrował. Przez chwilę patrzyli na siebie z nostalgią. Pomyśleli o tym, że Václav Sokolny, Henryk von Hettenheim i junkier Heribert z rozkazu cesarza wyruszyli do Czech, by powiadomić hrabiego Sokolnego i jego przyjaciół o gotowości do pertraktacji. Luksemburczyk miał nadzieję, że razem z kalikstynami uda mu się przełamać samowolę husytów i będzie mógł wrócić do Pragi.
– Dzięki Bogu, to już nie nasza sprawa! – krzyknęła Maria z taką ulgą, jakby z serca spadł jej kamień.
Michał popatrzył na nią zdziwiony.
– Co nie jest już naszą sprawą?
– Cesarz i jego walką o władzę i korony. Czeka nas o wiele przyjemniejsze zadanie.
Michał podjechał do Marii i mocno przyciągnął ją do siebie.
– Jakie?
Maria zatoczyła krąg ręką, żeby pokazać letni krajobraz rozciągający się przed nimi.
– Musimy stworzyć sobie ojczyznę, Michale, cieszyć się życiem i kochać się.
Jako rozsądny mąż, Michał wiedział, kiedy żona miała rację, dlatego pokiwał głową i uśmiechnął się do ukochanej.
Wojny husyckie, szalejące w latach 1419-1434, należały do najbardziej krwawych i okrutnych w historii średniowiecza, a kosztowały życie wielu ludzi. Husyci, którzy powstanie przeciwko swojemu katolickiemu królowi zaczęli z pobudek religijnych, po pierwszych zwycięstwach wierzyli, że uda im się także zdobyć niezależność jako naród. Jednak ich hetman Jan Žižka już w roku 1424 zmarł na dżumę, a jego miejsce zajęli ludzie, którzy wojnę przenieśli poza granice Czech i spustoszyli dalekie tereny Rzeszy. Rzeczywiście mogli w ten sposób zaprzepaścić nadzieje Zygmunta na odzyskanie czeskiej korony.
Nie tylko husyci zagrażali władzy cesarza. Lokalni możnowładcy w cesarstwie, na czele z elektorami Rzeszy, którzy częściowo zostali właśnie przez cesarza wyniesieni na wyższe stanowiska i dostali od niego ziemie, odmówili mu wsparcia, a za ewentualną pomoc zbrojną zażądali wielu przywilejów i praw. Próby cesarza, żeby przegłosować wielkich możnowładców z pomocą niższych stanów Rzeszy i przeforsować regularne podatki, dzięki którym można by było sfinansować armię, spotkały się z twardym oporem jego politycznych przeciwników. Musiał więc porzucić marzenia o stworzeniu zjednoczonego państwa na wzór angielski.
Kiedy wszystko wskazywało na to, że straci czeską koronę, los ponownie uśmiechnął się do Zygmunta, ponieważ husyci rozpadli się na dwa odłamy: fundamentalistycznych taborytów oraz umiarkowanych kalikstynów lub inaczej utrakwistów. Taboryci znajdywali zwolenników przede wszystkim pośród prostego ludu, a bogatsi mieszczanie i duża część szlachty stanęła po stronie kalikstynów. Na początku oba odłamy walczyły ramię w ramię, ale wraz ze spadkiem militarnego nacisku ze strony niemieckiego cesarza taboryci zaczęli widzieć w kalikstynach przeszkodę dla swoich dalekosiężnych celów, toteż postanowili się ich pozbyć. Tymczasem zarówno mieszczaństwo, jak i szlachta zmęczyli się trwającą prawie dziesięć lat wojną, ponieważ niemal zrujnowała ona handel, uniemożliwiając uprawę roli.
Z biegiem czasu wrogość między grupami urosła tak, że podczas kolejnych kampanii zbrojnych rozpętała się wojna domowa. Nikt nie mógł wyjść z niej zwycięsko. Zdając sobie sprawę ze swojej słabszej pozycji, kalikstyni zwrócili się o pomoc do cesarza. Zygmunt wyciągnął rękę do swoich podwładnych, którzy zdymisjonowali go kilka lat wcześniej i żeby odzyskać koronę, wymusił na mianowanym w Konstancji papieżu Marcinie V zgodę na utworzenie niezależnego czeskiego Kościoła według nauk Jana Husa. W zamian za to kalikstyni ruszyli do walki po stronie Zygmunta. Na początku cesarz odniósł kilka kolejnych porażek, na przykład w sierpniu 1431 roku, kiedy jego armia rozpadła się jeszcze przed rozpoczęciem bitwy i uciekła przed taborytami. Jednak dwa miesiące później rycerze niemieccy zjednoczeni z kalikstynami zadali taborytom sromotną klęskę. Mimo to minęły jeszcze trzy lata, nim kalikstyni ostatecznie pokonali swoich wrogów w bitwie pod miejscowością Lipany, zapewniając w ten sposób pokój.
Przez prawie dwieście lat Czechy były niezależne w Rzeszy. Dopiero próby nowego króla i późniejszego cesarza Ferdynanda II, który chciał siłą przywrócić katolicyzm, zmieniły to. Jego kolejna interwencja doprowadziła do drugiej defenestracji praskiej i wywołała wojnę trzydziestoletnią.
Cesarzowi Zygmuntowi zaś udało się jedynie odzyskać czeską koronę, pozostałe plany spełzły na niczym. Luksemburczyk nie miał prawowitego syna, jego następcą został więc jego zięć Albrecht II Habsburg, który w roku 1438 otrzymał insygnia królewskie. Umarł już półtora roku potem, jeszcze przed narodzinami syna Władysława Pogrobowca, który odziedziczył korony Węgier i Czech. Z kolei następcą Albrechta został jeden z jego mało wpływowych krewnych Habsburgów – wybrany na cesarza Fryderyk III był niejako gwarantem dla młodego Władysława. Tymczasem syn Albrechta umarł w wieku osiemnastu lat, a Fryderyk dożył sędziwego wieku i zasiadał na tronie cesarskim przez ponad pięćdziesiąt lat. Jego syn, cesarz Maksymilian I, został nazwany „ostatnim rycerzem”, a był on dziadkiem Karola V, tego władcy, w którego królestwie nigdy nie zachodziło słońce.