Jacek L. Komuda
TAK DALEKO DO NIEBA
Ilustracje poetyckie:
Francois Villon "Wielki Testament"
Sebastian Klonowic "Worek Judaszowy"
W mroku przemyka艂y dwie postacie, o艣wietlaj膮c drog臋
czerwon膮 latarni膮. Rubinowy poblask wydobywa艂 z ciemno艣ci
zarysy nagrobnych tablic. Pokryte napisami i p艂askorze藕bami
zdawa艂y si臋 porusza膰, jakby 偶ycie wst臋powa艂o w kamie艅 pod
wp艂ywem purpurowej po艣wiaty. Wygas艂e, pomarszczone twarze
艣ci膮ga艂y wargi ukazuj膮c k艂y. W臋偶owe smoki i nagrobne
bazyliszki wi艂y si臋 na kamiennych obramowaniach p艂yt, chc膮c
odstraszy膰 艣mia艂k贸w, kt贸rzy naruszali spok贸j umar艂ych. Lecz
gdy kr膮g 艣wiat艂a przesuwa艂 si臋 poza tablice, wra偶enie
utajonego 偶ycia mija艂o. Pozostawa艂y czarne prostopad艂o艣ciany
w srebrnym blasku. Nagie, oszronione drzewa wydawa艂y si臋 w
tej po艣wiacie bezbronne i skarla艂e.
Borest kroczy艂 przodem utykaj膮c na lew膮 nog臋. Dla niego
to nie by艂a pierwszyzna. Jednak przemykaj膮cy pomi臋dzy
mogi艂ami Lionel czu艂 ch艂贸d chwytaj膮cy za gard艂o. Ba艂 si臋.
Lionel by艂 kar艂em, mia艂 krzywe, kr贸tkie nogi, wi臋c by
nad膮偶y膰 za towarzyszem, niemal bieg艂, skaka艂 i ko艂ysa艂
si臋. W dodatku przygina艂 go do ziemi ci臋偶ar zawini臋tych w
p艂acht臋 narz臋dzi.
Borest zatrzyma艂 si臋 nagle, karze艂 niemal wpad艂 na niego.
Przewodnik nas艂uchiwa艂 chwil臋, a potem niby skradaj膮cy si臋
ry艣, zdecydowanie i mi臋kko zarazem skr臋ci艂 w prawo. Z
ciemno艣ci wy艂oni艂 si臋 niewyra藕ny kszta艂t nagrobka. Ma艂膮
mogi艂臋 usypano niedawno, 艣wie偶膮 ziemi臋 grobu pokrywa艂 szron.
- Jest - mrukn膮艂 Borest. - Ma艂y, szykuj 艂opaty!
Karze艂 rzuci艂 p艂acht臋 na ziemi臋, chwyci艂 r贸g materia艂u i
szarpn膮艂, wywalaj膮c zawarto艣膰 na traw臋. Oskardy zal艣ni艂y w
艣wietle ksi臋偶yca. Borest roz艂o偶y艂 p艂acht臋 tu偶 obok.
- Doktor Agryppa b臋dzie pi艂owa艂 ko艣ci, ile tylko dusza
zapragnie - mrukn膮艂 cicho. - I to jakiej艣 m艂贸dki. Rarytas...
- D艂ugo tu le偶y? - spyta艂 cicho Lionel. - A niech to jasny
szlag! Dawno si臋 nie czu艂em jak dzisiaj.
- Dobra, dobywamy twardziela - mrukn膮艂 Borest w 偶argonie
miejskich cmentarnych hien. - Bierz tam, od g艂owy.
Gdy Borest wbi艂 艂opat臋 w gr贸b, Lionel rozejrza艂 si臋.
Odg艂os rozszed艂 si臋 echem po wszystkich podziemnych kryptach
i katakumbach nekropolii. Borest nie rozgl膮da艂 si臋.
Pracowa艂, dysz膮c ci臋偶ko. 艢pieszy艂 si臋; ziemi臋 z grobu
wyrzuca艂 na p艂acht臋 materia艂u. Nie powinni zostawi膰 po
sobie 偶adnych 艣lad贸w.
Kopali d艂ugo. Lionel nie czu艂 ju偶 potu 艣ciekaj膮cego spod
nasuni臋tego na oczy kaptura. Wpatrywa艂 si臋 w ziemi臋,
czekaj膮c na chwil臋, w kt贸rej us艂yszy 艂omot 偶elaza o
drewniane wieko trumny. Wr臋cz modli艂 si臋, aby nast膮pi艂o to
jak najszybciej. Ale gdy 艂opata Boresta w ko艅cu uderzy艂a w
co艣, co odpowiedzia艂o s艂abym stukotem, poczu艂 dreszcz
przera偶enia. Cmentarz wok贸艂 by艂 tak ponury. Milcz膮ce,
oszronione drzewa i groby przygl膮da艂y im si臋 ze wszystkich
stron. Ich cienie, przeplatane pasmami ksi臋偶ycowego 艣wiat艂a,
dzieli艂y ziemi臋 na szeregi czarnych i szarych plam.
Borest odgarn膮艂 艂opat膮 wilgotn膮 ziemi臋 z dw贸ch pier艣cieni
zamocowanych na wieku trumny. Podni贸s艂 grub膮, konopn膮 lin臋
i prze艂o偶y艂 przez oba uchwyty. Szybko wyskoczyli z jamy i
chwycili ko艅ce sznura. Co艣 zatrzeszcza艂o cicho, gdy
poruszyli skrzyni臋. By艂a ci臋偶sza i bardziej masywna ni偶 si臋
spodziewali. Min臋艂a d艂uga chwila, nim spocz臋艂a na stercie
piasku. D臋bowa, solidna trumna z mosi臋偶nymi okuciami w
kszta艂cie gryf贸w i or艂贸w wygl膮da艂a z艂owieszczo. Lionel
rozejrza艂 si臋 niespokojnie. Wyda艂o mu si臋, 偶e krzaki przy
艣cie偶ce, kt贸r膮 przyszli, nie stoj膮 tak, jak powinny. Jak
sta艂y za dnia. Albo zbli偶y艂y si臋 do siebie, albo by艂o ich
wi臋cej.
- Borest! - wykrztusi艂. - Co my... Co my robimy?
- Przesta艅 gl臋dzi膰. Ch臋do偶y艂e艣 ju偶 przednich twardzieli!
Dob臋dziemy i tego.
- Tej - szepn膮艂 Lionel. - M艂odo sko艅czy艂a.
- Arystokratka, psia j膮 ma膰! - Borest wbi艂 艂om w
szczelin臋 mi臋dzy wiekiem a podstaw膮 trumny. - Chyba sama
si臋 wyko艅czy艂a, czy jak.
Karze艂 przygryz艂 wargi. Dostrzeg艂, 偶e i po wysuszonej,
pokrytej brodawkami twarzy nieustraszonego Boresta sp艂ywaj膮
grube krople potu. Rabu艣 schyli艂 si臋, jego wielka,
pozbawiona w艂os贸w i brwi g艂owa wychyli艂a si臋 z kaptura. Z
ca艂ej si艂y podwa偶y艂 艂omem wieko. Rozleg艂 si臋 cichy trzask
p臋kaj膮cego drewna. Lionel poczu艂 dreszcze.
Wbi艂 oczy w wieko, czekaj膮c na to, co mia艂o si臋 spode艅
wy艂oni膰. Borest odrzuci艂 w bok pokryw臋.
Nic si臋 nie sta艂o. Zmar艂a le偶a艂a cicho, spokojnie, z
twarz膮 okryt膮 bia艂ym welonem i jasnymi w艂osami rozrzuconymi
wok贸艂 g艂owy. Przez ciemn膮 tkanin臋 Lionel widzia艂 艣mierteln膮
blado艣膰 jej lica. R臋ce skrzy偶owane mia艂a na piersiach... Te
piersi - wyobra偶a艂 je sobie, cho膰 nigdy ich nie ogl膮da艂 -
powinny by膰 du偶e, pe艂ne kobiecego powabu, pod tkanin膮
musia艂y kry膰 ciemne sutki, wznosz膮ce si臋 stromo nad p艂askim
brzuchem i smuk艂膮 tali膮... Lionel patrzy艂 uwa偶nie. Zwykle
pragn膮艂 kobiet wydobywanych z tych starych trumien. Wiedzia艂
dobrze, 偶e ze swoim pokracznym cia艂em nie ma co marzy膰
nawet o najgorszych z miejskich dziwek, wi臋c zamiast 偶ywych
mia艂 zmar艂e. By艂y lepsze. M贸g艂 robi膰 z nimi to, co chcia艂.
Ale ta... Z ni膮 by艂o inaczej. Cz臋sto razem z Borestem
gwa艂cili martwe cia艂a, lecz teraz nie czu艂 po偶膮dania.
- No i co... Martwa. Arystokratka. - mrukn膮艂 Borest. -
Dziwne, 偶e pochowali j膮 w trumnie. No, wsadzamy j膮 do worka
i sp艂ywka!
Lionel spojrza艂 na pi臋kn膮, blad膮 twarz zmar艂ej. Nie
naznaczy艂 jej jeszcze rozk艂ad... R臋ce kobiety wyci膮gni臋te
wzd艂u偶 tu艂owia by艂y szczup艂e i smuk艂e. Wzd艂u偶 tu艂owia...
Co艣 tu nie pasowa艂o...
- Borest! - wykrzykn膮艂. - Ty stary durniu!
- Co tam mamroczesz? - mrukn膮艂 opryszek. Pochyli艂 si臋 nad
le偶膮c膮, a wtedy karze艂 zrozumia艂. Te d艂onie... Te martwe
d艂onie nie powinny, nie mog艂y same znale藕膰 si臋 po obu
stronach cia艂a, skoro wcze艣niej spoczywa艂y na piersiach.
- Co si臋... - zacz膮艂 Borest. Niespodziewanie w oczach
zmar艂ej zab艂ys艂y dwa ogniki bia艂ego 艣wiat艂a. Lionel
odskoczy艂 dalej, a z martwego cia艂a wzbi艂y si臋 w g贸r臋 bia艂e
p艂omienie.
- Pali!!! Pali mnie! - zawy艂 Borest. Bia艂y niby rozgrzane
偶elazo p艂omie艅 spowi艂 jego posta膰. P艂aszcz i wytarty kubrak
zaj臋艂y si臋 w jednej chwili jasnym ogniem. Lionel krzykn膮艂.
O艣lepiony, skoczy艂 za najbli偶szy nagrobek. Potem wyjrza艂,
os艂aniaj膮c twarz d艂o艅mi.
Borest p艂on膮艂. Z cia艂a, z ubrania, wydobywa艂y si臋
poskr臋cane j臋zyki bia艂ego ognia. Rabu艣 nie krzycza艂.
Lionel czu艂 mdl膮cy sw膮d pal膮cego si臋 mi臋sa. Borest pad艂 na
kolana, a w贸wczas karze艂 odwr贸ci艂 si臋 i pocz膮艂 biec.
P臋dzi艂 co tchu potykaj膮c si臋 o nagrobki, wpadaj膮c na
kamienne p艂yty i tablice. Z ty艂u za sob膮 us艂ysza艂 jeszcze
cichy szum, ale wtedy dopad艂 ju偶 bramy cmentarza i
przemkn膮wszy przez ciemn膮 czelu艣膰, pu艣ci艂 si臋 p臋dem w d贸艂
uliczki.
W cuchn膮cej st臋ch艂ym piwem i zmursza艂ym drewnem gospodzie
"U Matjasza" nie by艂o tej nocy wielu go艣ci. Oczywi艣cie
gospoda nie 艣wieci艂a pustkami. Dla samego Matjasza
bynajmniej pusta nie by艂a, bowiem w szynku zebrali si臋 tej
nocy najwi臋ksi 艂otrowie z Rienn. Dziwki i ich kawalerowie,
hultaje, oczajdusze, 艣wi臋tokradcy i cmentarni rabusie. Przy
starych, zalanych winem sto艂ach rodzi艂y si臋 plany przysz艂ych
wyst臋pk贸w, wszystkich w艂ama艅, kradzie偶y, napad贸w.
G艂贸wn膮 osob膮 w towarzystwie by艂a okaza艂a posta膰. Na
stole, pogwizduj膮c beztrosko, siedzia艂 puco艂owaty grubasek w
porwanym kubraku. Jego rumiana, poznaczona bliznami twarz
wygl膮da艂a jeszcze m艂odo, cho膰 oszpecona by艂a opuchlizn膮 i
czerwona z pija艅stwa. Gdy rabu艣 gwizda艂, spoza jego warg
ukazywa艂y si臋 po艂amane, 偶贸艂te z臋by. Kiedy odrzuca艂 z czo艂a
rzadkie w艂osy, ods艂ania艂 czerwonawe blizny, jakby po dawnym,
藕le zagojonym poparzeniu. Znudzony bezczynnym siedzeniem
si臋gn膮艂 po le偶膮c膮 na stole lutni臋 i uderzy艂 w struny.
Brzd膮ka艂 do艣膰 udanie i w gwar rozm贸w, w pijackie chrapanie
艣pi膮cego pod sto艂em brodatego rzezimieszka wdar艂y si臋 nagle
s艂owa piosenki:
Przyszed艂 do mnie 艂otr w 偶upanie podartym
Ojca nie mia艂 jako 偶yw, jest w艂asnym b臋kartem
K臋dy s艂u偶y艂 - kijem dawano mu myto
Jego matk臋 dwa razy u pr臋gierza bito
Wychowanie takie mia艂, jako si臋 urodzi艂
Wszystko w browarze lega艂 albo dziady wodzi艂
Ukrad艂szy k臋s rzemios艂a, w臋druje po 艣wiatu
Nie godzien tylko wisie膰 albo oddan katu.
- Przesta艂by艣 muzykowa膰, Villon - odezwa艂 si臋 starszy
m臋偶czyzna w koronkowym 偶abocie pod szyj膮, z resztkami w艂os贸w
przyklepanymi do pomarszczonej czaszki. - O sobie samym
艣piewasz? Przecie twoja matka by艂a kurw膮, nie?!
- Od mojej matki to ty si臋 odwal, Sporton. W ko艅cu nie
spu艣ci艂a mnie do rzeki.
- Co i gorzej, gdy偶 z艂odziej z ciebie 偶aden, Villon -
stary podni贸s艂 do twarzy praw膮 r臋k臋. Zamiast d艂oni, uci臋tej
za kradzie偶, gdy mia艂 dziesi臋膰 lat, widnia艂 szeroki, ostry
hak. Dlatego wszyscy rabusie z Rienn zwali Jeana Sportona po
prostu Hakiem. - Spartoli膰 robot臋. Mia艂e艣 taki dom do
och臋do偶enia...
- My艣la艂em, 偶e stra偶 nadesz艂a. Mia艂em czeka膰, a偶 wielebny
kat Piotrek Kr臋ciko艂o mi po艣wieci? Ty by艣 mo偶e sta艂 i
czeka艂, a偶 ci臋 przydybi膮 g艂膮by?!
Hak u艣miechn膮艂 si臋 chytrze. Jego ma艂e przekrwione oczka
patrzy艂y uwa偶nie na m艂odego rzezimieszka. Villon spojrza艂 na
Carnasa i Hansa. Sporton zaczyna艂 go denerwowa膰. Po raz
kolejny w ci膮gu ostatnich dni. Tak... Czy aby nie pr贸bowa艂
podwa偶y膰 jego pozycji w towarzystwie? Mo偶e powinien z nim
sko艅czy膰? Odruchowo dotkn膮艂 r臋koje艣ci tkwi膮cego za pasem
sztyletu. M贸g艂 poczeka膰, rozprawi膰 si臋 z Hakiem cho膰by za
tydzie艅. A mo偶e zreszt膮 tamten mia艂 racj臋? Ostatnia robota
posz艂a fatalnie. Nie do艣膰, 偶e nie obrobili domu bogatego
kupca, to jeszcze Villon stoj膮c na lipie narobi艂 rabanu,
my艣l膮c, 偶e nadchodzi stra偶 miejska. Uciekali jak ostatni
g艂upcy. I pomy艣le膰, 偶e tak naprawd臋 us艂ysza艂 tylko kilku
sp贸藕nionych tragarzy. Wprawdzie wcze艣niej popili t臋go u
Matjasza, ale do tej pory nie m贸g艂 darowa膰 sobie b艂臋du.
Cholerny 艣wiat - pomy艣la艂 - znowu b臋d膮 trupy. Ale z Hakiem
mog艂a by膰 trudna sprawa... My艣l膮c o tym wszystkim zapragn膮艂
wyj艣膰 na 艣wie偶e powietrze. Opu艣ci膰 cuchn膮c膮 nor臋, wzbi膰 si臋
gdzie艣, da膰 sobie spok贸j z 偶yciem. Ostatniego cz艂owieka
zabi艂 trzy miesi膮ce temu. To by艂o na rynku, w awanturze.
Teraz znowu szykowa艂a si臋 rze藕nia.
Od 偶ycia si臋 nie ucieknie - przemkn臋艂o przez g艂ow臋
Villona. - Trzeba przyj膮膰 je takim, jakim jest. Wspomnia艂
swoj膮 jedyn膮 pr贸b臋 opuszczenia tego pado艂u, kiedy by艂
jeszcze ch艂opcem. Stary strych, konopna p臋tla i chyboc膮cy
sto艂ek. Nie by艂 dobrym katem dla siebie. Odratowali go bez
trudu. Potem matka 偶a艂owa艂a, 偶e to zrobili. Mia艂a g臋b臋
wi臋cej do wykarmienia.
Kto艣 ci膮gn膮艂 Villona za r臋kaw. Otworzy艂 oczy. Obok niego
sta艂 stary Matjasz.
- Co, ju偶 sko艅czyli艣cie? Chyba jest warta tych pi臋ciu
rojali?
- Do艣膰 艣wie偶a jak na kurw臋. Chod藕 ze mn膮 do sieni.
- A co jest?
- Nie wiem - szepn膮艂 Matjasz. - Lionel przyszed艂. P艂acze.
- Carnas - szepn膮艂 Villon w stron臋 siedz膮cego nie opodal
m艂odego z艂oczy艅cy o 艣niadej, cyga艅skiej cerze - chod藕 ze
mn膮.
M艂ody rzezimieszek b艂ysn膮艂 w u艣miechu bia艂ymi z臋bami.
Villon by艂 go ca艂kowicie pewien. Carnas nie cierpia艂 Haka.
Przy tym by艂 dobrze wprawiony w walce na sztylety.
Bez s艂贸w pod膮偶yli za ober偶yst膮. Matjasz wprowadzi艂 ich do
mrocznej sieni. Cuchn臋艂o st臋chlizn膮 i wilgoci膮. W s艂abym
blasku przes膮czaj膮cym si臋 z g艂贸wnej izby Villon dostrzeg艂
postrz臋piony, skulony 艂achman na 艂awie w k膮cie. Potem
us艂ysza艂 szloch. K艂膮b szmat poruszy艂 si臋 ukazuj膮c blad膮
twarz. Co艣 mokrego skapn臋艂o na stare deski pod艂ogi.
- Lionel? - Villon przyjrza艂 si臋 uwa偶niej pokracznemu
kar艂owi. - Co si臋 dzieje?
- Boresta zabili... - wyszlocha艂 kaleka.
Carnas wypu艣ci艂 z sykiem powietrze. Villon poruszy艂 si臋
niespokojnie.
- Co艣cie robili? Ch臋do偶yli艣cie trupy?!
- Jak co tydzie艅 - wyj臋cza艂 Lionel. - Villon.
Otworzyli艣my rympel. Znaczy si臋 trumn臋 po waszemu. Mieli艣my
doby膰 twardziela... A ona... martwa, sztywna znaczy, jak nie
wybuch艂a p艂omieniami. I Boresta, Boresta... spali艂o.
Villon obejrza艂 si臋 na Carnasa. Tamten po艂o偶y艂 d艂o艅 na
r臋koje艣ciach sztylet贸w.
- Borest by艂 dobry z艂odziej - mrukn膮艂. - Nie raz stawia艂.
Nie mo偶na ostawi膰 tak przyjaciela.
- To i nie ostawim, cholera! Lionel, co si臋 sta艂o?
Kogo艣cie dobywali? M贸w偶e ja艣niej.
- Arystokratk臋... Odwalili艣my wieko, a potem... Ona
otworzy艂a oczy. W nich - sapn膮艂 i roz艂o偶y艂 bezradnie r臋ce -
w nich by艂y p艂omienie.
- Cholera by wzi臋艂a - powiedzia艂 cicho Villon. Boresta
zna艂 od paru lat. Nie pochwala艂 jego procederu, ale tamten
by艂 mimo wszystko dobrym kompanem. Cz臋sto musia艂 wys艂uchiwa膰
jego zwierze艅. Prawda, 偶e potem chcia艂o mu si臋 od nich
rzyga膰, lecz Borest p艂aci艂 bez szemrania za obydwu. Wi臋c
czu艂 jakby d艂ug wdzi臋czno艣ci.
- Nie chce mi si臋 wierzy膰. Umrzyki nie staj膮 w
p艂omieniach. Mo偶e trafili艣cie na upiora?
- To nie m贸g艂 by膰 upi贸r - upiera艂 si臋 Lionel. -
Sprawdzali艣my. To nie martwy. Tylko co艣 innego.
- Ale co? Martwa dziewka zaczyna si臋 pali膰, ni st膮d ni
zow膮d?
- Villon, to nie by艂y zwyk艂e p艂omienie. Ja nie widzia艂em
ziemskiego ognia. Villon, my艣l偶e rozumniej. Przecie nie
zwariowa艂em.
Grubawy 艂otr milcza艂. Karze艂 wpatrywa艂 si臋 we艅 z moc膮,
trudno by艂o nie uwierzy膰 w jego s艂owa.
- Wiesz co, id藕 si臋 napij - mrukn膮艂 do Lionela. - I nie
my艣l o tym.
- Ona go spali艂a. Villon, porad藕 co艣. Przecie lubisz
zagadki.
- Poszed艂 won!... Carnas!
- Jestem.
- Wypytaj, kto le偶a艂 w grobie. Ciekawa sprawa. Co ty
my艣lisz?
- Nie wiem. Niczego takiego nigdy nie widzia艂em.
- Tym lepiej. Id藕 z nim - wskaza艂 izb臋 ruchem g艂owy. -
Spotkamy si臋 wieczorem.
- A ty?
- Ja jeszcze gdzie艣 zajrz臋.
Carnas ulotni艂 si臋. Villon wyszed艂 z sieni, pchn膮艂
niewielkie drzwiczki za kontuarem gospody, pochyli艂 g艂ow臋
przechodz膮c przez pr贸g. Ogarn膮艂 jednym spojrzeniem izb臋
o艣wietlon膮 w膮t艂ym 艣wiat艂em kaganka i siedz膮c膮 na
rozgrzebanym 艂o偶u kobiet臋. By艂a jeszcze m艂oda, nawet 艂adna.
Mia艂a regularne rysy, d艂ugie, jasne w艂osy i wci膮偶 niewinne
spojrzenie. Niez艂a dziewka - przemkn臋艂o mu przez g艂ow臋.
Naprawd臋 mog艂a zrobi膰 karier臋 jako ulicznica.
- Zbieraj si臋.
W milczeniu zakry艂a nagie piersi koszul膮. Villon zauwa偶y艂
w jej oczach 艂zy.
- Co jest, Margot?!
- Dlaczego - spyta艂a cicho - dlaczego ty mi kaza艂e艣... z
Matjaszem?
- Zamknij g臋b臋, g艂upia dziwko - mrukn膮艂 zez艂oszczony. -
Musz臋 wyj艣膰. Zobaczymy si臋 wieczorem.
- Dok膮d idziesz? Nie chc臋, 偶eby艣 mnie tak zostawia艂.
Villon poczu艂 narastaj膮c膮 z艂o艣膰. Wszystko by艂o tego
wieczora nie tak. Chwyci艂 dziewczyn臋 za jasne w艂osy i
uderzy艂 w twarz. J臋kn臋艂a, wyrwa艂a si臋, przycisn臋艂a g艂ow臋 do
艣ciany.
- Masz mnie s艂ucha膰, g艂upia - wycedzi艂 przez z臋by. -
A jak do wieczora nie zobacz臋 paru dukat贸w, tak obij臋 ci
艣liczn膮 twarzyczk臋, 偶e b臋dziesz straszy膰 staruch贸w w
bramach.
- Villon - j臋kn臋艂a cicho - Villon, ja... - Chcia艂a si臋
zerwa膰 z legowiska ku niemu, ale odepchn膮艂 j膮 mocno i ruszy艂
do wyj艣cia.
- Masz si臋 przespa膰 z Alfredem! - rzuci艂 przez rami臋. -
Da ci za to dwa rojale.
- Villon! Villon! - krzykn臋艂a, ale ju偶 jej nie s艂ysza艂.
Wyszed艂 z izby, skin膮艂 Carnasowi, a potem ruszy艂 do drzwi.
Na progu za艣piewa艂 znowu:
Gdy w 艂o偶e wr贸ci moja kurwa bez szel膮ga
Z wciek艂o艣ci zbiera mnie szale艅stwo czyste
Chwytam za kiecki, sam chwytam si臋 dr膮ga
Wo艂am, 偶e przechlam jej szmaty do nitki
A偶 ona na to - ha, 艣cierwo sobacze!
Krzyczy, przeklina, pod boki si臋 bierze
呕e mi tkn膮膰 nie da. W贸wczas siniec brzydki
Na g臋bie pi臋艣ci膮 sumiennie jej znacz臋
W burdelu, k臋dy mamy zacne 艂o偶e!
Gdy Villon wychodzi艂 z szynku, by艂 艣wit. Obwieszczany
turkotem ci臋偶kich, wy艂adowanych towarami woz贸w zmierzaj膮cych
na targ. Rozpoczynany ha艂asem otwieranych, przegni艂ych
okiennic i d臋bowych wr贸t. Na w膮skie, cuchn膮ce b艂otem i
艂ajnem ulice Rienn wylega艂 obdarty, wyg艂odzony, ha艂a艣liwy i
swarliwy t艂um. Przekupnie i kupuj膮cy, tragarze i robotnicy,
sprzedawcy trutki na szczury i podmiejscy ch艂opi. Miejskie
kurwy i szlachetne panny, czeladnicy i mularze, stra偶nicy i
stajenni, poganiacze mu艂贸w, drobni kupcy, 偶ebracy i szelmy,
z艂odzieje i paserzy... Pot臋偶ny ko艂owr贸t rozpoczyna艂 nowy,
kolejny obr贸t, jak by艂o od niepami臋tnych lat. Po
dziesi膮tkach zim i wiosen, po jesieniach takich jak ta,
wypluwa艂 z siebie zniszczone, z艂achmanione istnienia -
偶ebrak贸w, kaleki, zgrzybia艂ych starc贸w 偶yj膮cych na 艂asce
syn贸w i c贸rek. Takich jak ci, kt贸rzy siedzieli pod 艣cianami
dom贸w wyci膮gaj膮c r臋k臋 po wsparcie. Z艂odziei i morderc贸w. I
ma艂e dzieci, kt贸re dorasta艂y i w艂膮cza艂y si臋 w to od nowa.
Cho膰 w g贸rze ch艂odny, jesienny wiatr p臋dzi艂 k艂臋by chmur,
w w膮skiej ulicy pomi臋dzy dwoma 艣cianami domostw, w przesmyku
wyznaczonym lini膮 stromych, opatrzonych sterczynami dach贸w,
panowa艂a duchota. Villon szed艂 szybko poprzez t艂um. W
ostatniej chwili uskoczy艂 przed rozp臋dzonym wozem i unikn膮艂
艣wiszcz膮cego rzemienia, jakim zamachn膮艂 si臋 wo藕nica.
Nast膮pi艂 na nog臋 starej j臋dzy d藕wigaj膮cej zat艂uszczony
tobo艂ek, odskoczy艂 przed jej zakrzywionymi pazurami. Z
lubo艣ci膮 ws艂ucha艂 si臋 w potok przekle艅stw dobywaj膮cy si臋 z
ust staruchy. By艂 u siebie, by艂 w mie艣cie, tchn膮cym woni膮
rozk艂adaj膮cych si臋 mur贸w i zbutwia艂ego drewna, smrodem
odchod贸w i gnij膮cych w nich ludzkich wrak贸w. Czasami a偶
podskakiwa艂, ciesz膮c si臋 ze wszystkiego. Z tego, 偶e 偶y艂,
czu艂 i widzia艂 wszystko doko艂a. Przygl膮da艂 si臋 t艂umom. Z
pozoru wydawa艂oby si臋, 偶e to miasto - toczone przez
zgnilizn臋 zbiorowisko dom贸w z kamienia i drewna - cuchn膮cy
labirynt ulic, na kt贸rych kr贸lowa艂a zbrodnia i bezprawie,
smr贸d 艣ciek贸w i od贸r nie mytych cia艂, zabija艂o ludzi, zanim
doczekaj膮 m艂odzie艅czego wieku. A jednak ulice ci膮gle by艂y
zat艂oczone. Cuchn膮ce, prze偶arte zgnilizn膮 艂ono Rienn rodzi艂o
coraz to nowe cz艂owiecze zast臋py.
Weso艂e to by艂o miasto. Ot, kilka krok贸w dalej, Villon
zobaczy艂 bram臋, w niej za艣 przekupnia - du偶ego, ros艂ego o
czerwonej g臋bie, w futrzanej czapie na g艂owie. Id膮cy z
przeciwka tu偶 pod murem, bosy, ma艂o rozgarni臋ty wida膰
ch艂opak nie dostrzeg艂 straganu. Pewnie by艂 pierwszy raz w
Rienn, bo z otwartymi ustami wpatrywa艂 si臋 w fasady
miejskich domostw. Potkn膮艂 si臋, a potem zaczepi艂 kolanem o
desk臋 przekupnia. Drewniana konstrukcja rozpad艂a si臋, a
g艂贸wki kapusty i zwi臋d艂e brukwie posypa艂y si臋 w b艂oto. W
okamgnieniu podeptali je przechodnie. Sprzedaj膮cy nawet nie
krzykn膮艂. Bez s艂owa chwyci艂 wyrostka za gard艂o, a potem
pchn膮艂 pod 艣cian臋, zamachn膮艂 si臋 i uderzy艂 pi臋艣ci膮 w twarz.
Bi艂 d艂ugo, do krwi, nie zwracaj膮c uwagi na wycie i krzyki.
Villon roze艣mia艂 si臋.
- Na wie偶臋 z hultajem! - zakrzykn膮艂 weso艂o. - Wsiok
przyjecha艂, nie wie, jak si臋 chodzi po mie艣cie!
Nieco dalej, przy jednym z zako艅czonych ostro艂ukowo
portal贸w, w podsieniu, jazgota艂y swarliwie trzy stare babiny,
zgarbione pod ci臋偶arem trzymanych na plecach tobo艂贸w.
- Pani, pani, te dzisiejsze ludzie same nie wiedzom, co
robiom. Jakie to rzeczy si臋 w 艣mieciach znajduje - m贸wi艂a
pierwsza, zgi臋ta jak pogrzebacz.
- I jak brudzom. Wstydu nie majom - doda艂a druga.
- Ta Larysa to dziwka. W zesz艂ej niedzieli dw贸ch gach贸w
mia艂a - doda艂a trzecia, przyg艂upia, z oczyma wielkimi jak
spodki. - I to na raz. To jak oni j膮 robili? Przez zadek?
- Hej, o czym tak rozprawiacie, babiny?! - zawo艂a艂 weso艂o
Villon. - Ile 艣mieci ka偶da ze偶re, zanim p臋knie?
- Co to? Kto to? - zapyta艂a ostatnia, rozgl膮daj膮c si臋
g艂upawo.
- To hultaj - sykn臋艂a jadowicie trzecia i wskaza艂a
kosturem Villona. - Ty szelmo, ty z艂odziejski wyrodku!
Obra偶asz uczciwych ludzi.
- Ciszej, ciszej, stara ruro! - zakrzykn膮艂 weso艂o. -
Jeszcze tw贸j starszy us艂yszy i znowu b臋dziesz liczy膰 偶ebra
na schodach!
- To jest Villon! - warkn臋艂a trzecia, najbardziej
przygarbiona. - Ty szelmo! Ty 艂obuzie! Zobaczysz, przyjd臋,
jak ci臋 b臋d膮 wieszali na rynku!
- To nie tak pr臋dko, stara! Pr臋dzej kto艣 ci zrobi b臋karta
na 艣mietniku!
- To ju偶 szczyt! Gdzie stra偶?! 呕eby taki szelma obra偶a艂
spokojnych ludzi! - wykrzykn臋艂a w furii. Villon tylko
zarechota艂 i znikn膮艂 w t艂umie.
Nie min臋艂o wiele czasu, gdy ulica sko艅czy艂a si臋 nagle, a
przed Villonem otworzy艂a si臋 wielka przestrze艅 placu
zastawionego setkami brudnych kram贸w i szop. Przestrze艅,
ograniczona dot膮d dwoma 艣cianami dom贸w z ceg艂y i kamienia,
nagle rozbieg艂a si臋 na boki, zrobi艂o si臋 lu藕niej,
przestronniej. Ponad poszarpanymi, nadgryzionymi z臋bem
czasu dachami dostrzeg艂 Villon strzeliste, wznosz膮ce si臋
stromo nad miastem g贸rskie szczyty i ponure, skaliste turnie.
Rienn zbudowane by艂o na samym przedg贸rzu; od wschodu,
po艂udnia i p贸艂nocy otacza艂y je szare, pos臋pne szczyty.
Villon ch艂on膮艂 wszystko zmys艂ami. Przenika艂 gwar
targowiska, krzyki, 艣miechy ladacznic, wo艅 b艂ota zmieszanego
z gnojem i odchodami, t艂ok, 艣cisk, przekle艅stwa. Odg艂osy
targowania, zwady i 艂oskot ko艅skich kopyt. Otworzy艂 si臋 na
to, ch艂on膮艂 ca艂膮 swoj膮 dusz膮 zwyk艂y, codzienny gwar
przekl臋tego miasta zgnilizny i ropiej膮cych wrzod贸w, miasta,
kt贸re by艂o niemal takie samo jak ka偶de inne w ksi臋stwie
Confarrearo. By艂 jego cz臋艣ci膮. Wiedzia艂 to dobrze.
Znienacka co艣 uderzy艂o Villona w g艂ow臋, w偶ar艂o si臋 w jego
jestestwo, bole艣nie o艣lepi艂o oczy. To tylko wiatr rozegna艂
zas艂on臋 chmur, a spoza szarych, ponurych ob艂ok贸w wyjrza艂
promie艅 s艂o艅ca. Villon zakl膮艂, nie mog膮c znie艣膰 艣wiat艂a.
Jego oczy przywyk艂y od lat do poruszania si臋 w p贸艂mroku,
wi臋c szybko skoczy艂 w cie艅 najbli偶szego z kram贸w. Tu
odetchn膮艂 z ulg膮. Spojrza艂 w niebo, deszczowe chmury powoli
odchodzi艂y w dal. Spoza szczelin w ich szarej pokrywie
prze艣witywa艂y bia艂e, puszyste ob艂oki, rozja艣nione biel膮
s艂o艅ca, dalekie, tajemnicze. Nie lubi艂 ich. C贸偶 z tego, 偶e
by艂y pi臋kne, skoro nikt nie m贸g艂 nigdy dosi臋gn膮膰 ich stop膮,
skoro nigdy nie uczyni艂y nic po偶ytecznego dla ludzi.
Nag艂e potkni臋cie o rozchybotan膮, kamienn膮 p艂yt臋 -
pozosta艂o艣膰 po dawnym miejskim bruku Rienn - przywr贸ci艂o go
rzeczywisto艣ci. Znowu przemyka艂 mi臋dzy straganami z
wtulon膮 w ramiona, spuszczon膮 g艂ow膮. Ukradkiem zerkn膮艂 na
艣ciany rynku, na wielkie, okaza艂e kamienice. No tak.
Wszystko, co z艂e na tym 艣wiecie, dzia艂o si臋 z przyczyny
bogatych. Villon by艂 o tym absolutnie przekonany. To oni -
patrycjusze s艂awetnego miasta Rienn - obdzierali do cna
n臋dzarzy, wyduszali ostatni grosz z ich sakiewek, a sami
bawili si臋, pili i hulali za pieni膮dze n臋dznik贸w. Dlatego
te偶 Villon nie mia艂 wobec nich 偶adnych skrupu艂贸w. Wiedzia艂
dobrze, 偶e podcinaj膮c gard艂a i obcinaj膮c p臋kate mieszki,
odbiera艂 tylko to, co ich w艂a艣ciciele zabrali innym.
Obejrza艂 si臋 jeszcze na wielkie, okaza艂e domy, a potem
skr臋ci艂 w w膮sk膮, opadaj膮c膮 w d贸艂 uliczk臋.
Arfurta obudzi艂o s艂o艅ce. 呕贸艂te, jesienne, ale jeszcze
pi臋kne promienie 艣wiat艂a wlewa艂y si臋 do pokoju przez szpar臋
w 藕le zaci膮gni臋tej zas艂onie. By艂 poranek. Pi臋kny 艣wit po
mro藕nej nocy.
Arfurt le偶a艂 przez chwil臋 w po艣cieli. Nie czu艂 si臋 藕le,
b贸l, jaki dr臋czy艂 go po odej艣ciu Nirweny, nie by艂 ju偶 tak
dotkliwy. Wszystko przemin臋艂o, ale przecie偶 tak naprawd臋
znaczy艂o niewiele. Arfurt wsta艂 z 艂o偶a. Podszed艂 wolno do
ostro艂ukowego okna. Przez oprawione w o艂贸w szybki widzia艂
s艂o艅ce. Dom, w kt贸rym mieszka艂, zbudowano w najokazalszej
cz臋艣ci rynku, obok sadyb bogatych patrycjuszy i
nowobogackich kupc贸w. Przed Arfurtem by艂a teraz wielka
przestrze艅 miejskiego targowiska, a na wprost okien blask
s艂oneczny rozszczepia艂 si臋 na czarnych, strzelistych wie偶ach
najwi臋kszej katedry Rienn. Poczu艂 mimowolny dreszcz na
widok ostrych, strzelaj膮cych w niebo iglic, pot臋偶nych
filar贸w budowli, ogromnych przyp贸r i mrocznych gzyms贸w
ozdobionych setkami szczerz膮cych z臋by w u艣miechu
maszkaron贸w. Wielkie, czarne blendy pod zawijasami okap贸w
spogl膮da艂y na艅 niby potworne 艣lepia ogromnego smoka. Spu艣ci艂
wzrok ni偶ej, na umieszczon膮 nad wej艣ciem galeri臋 dwunastu
ojc贸w 艣wiata. Tych, kt贸rzy dali niegdy艣 ludziom woln膮 wol臋
wyboru, m膮dro艣膰 i rozum. Co przechytrzyli przedwiecznego
Boga. Widzia艂 ich wynios艂e, czarne pos膮gi, spogl膮daj膮ce
jakby na k艂臋bi膮cy si臋 w dole ludzki t艂um. On zna艂 ich
prawdziwe imiona... Asmodeus, Prussar, Avistel, Vobis,
Balthin, Lurey i wszyscy pozostali.
Kiedy艣, kiedy艣 ta katedra by艂a inna. Jeszcze zanim Alfred
de Vary og艂osi艂 si臋 herezjarch膮, zanim kr贸l Francji zosta艂
odparty spod miasta, zanim wybuch艂a wielka wojna Francji z
Angli膮, czczono tutaj imi臋 Boga. Katedr臋 Rienn przej臋li
nowochrzcze艅cy. Ci, kt贸rzy pozostali wierni naukom Ko艣cio艂a,
korzystali ze 艣wi膮tyni poza miastem. A czas przemin膮艂, nawet
papie偶 przesta艂 upomina膰 si臋 o swoje, wida膰 mia艂 wa偶niejsze
sprawy na g艂owie. Zreszt膮 kt贸ry papie偶 mia艂by upomina膰 si臋 o
zbawienie mieszka艅c贸w Rienn? Ten z Awinionu czy ten z Rzymu?
A mo偶e ten trzeci, wykl臋ty przez obydwu? Nigdzie, dos艂ownie
nigdzie nie by艂o spokoju. Ca艂ym 艣wiatem wstrz膮sa艂y wojny.
Anglicy wyci臋li po艂ow臋 rycerstwa francuskiego pod Agincourt,
Cesarstwo wiod艂o wielkie spory wewn臋trzne, Polacy wesp贸艂 z
poga艅skimi Litwinami i Tatarami wygubili Zakon Krzy偶acki. A
wsz臋dzie panowa艂a jednakowo - n臋dza i g艂贸d. Nie by艂o dok膮d
i艣膰. Bazylea, Lion, Mediolan, Rienn... Wsz臋dzie by艂o tak
samo.
Dochodz膮cy spoza drzwi ha艂as sprawi艂, 偶e odwr贸ci艂 wzrok
od okna. Us艂ysza艂 czyje艣 krzyki, biadolenie, a potem
trza艣ni臋cie drzwi, gdzie艣 na dole, chyba w sieni.
- Bruno! Bruno!
Na schodach rozleg艂y si臋 szybkie, mocne kroki. Wezwany
lokaj wszed艂 do pokoju.
- Co to za awantura na dole?
- Jaki艣 b臋kart zamarz艂 na naszych schodach w nocy, panie.
Jasna krew by go zala艂a. Mia艂a z pi臋膰 wiosen. Teraz przysz艂a
m艂oda dziwka i m贸wi, 偶e to jej dziecko. Z艂ota chcia艂a,
panie. No to j膮 wygoni艂em za pr贸g, panie. Przekle艅stwo z t膮
ho艂ot膮! L臋偶膮 si臋 ka偶dego roku na nowo! Zaraza by ich
wydusi艂a.
- Bruno! - przerwa艂 lokajowi Arfurt. - To dziecko
naprawd臋 zamarz艂o przed naszymi drzwiami?
- Sama j膮 tam zostawi艂a. N臋dzarki tak zawsze, panie. Do
cna by nas rozdrapa艂y. Dlatego kaza艂em jej i艣膰 precz!
- Odejd藕! - wyrzuci艂 z gniewem Arfurt. - Zostaw mnie
samego.
Gdy Bruno odszed艂, Arfurt wr贸ci艂 do okna. Spojrza艂 w
s艂o艅ce nie mru偶膮c powiek, pozwoli艂, aby z艂ocisty blask
wype艂ni艂 oczy. Potem odsun膮艂 zasuw臋 i pchn膮艂 oszklone ramy.
Wyjrza艂 na plac targowy, lecz w贸wczas w jego oczy uderzy艂
gwar ulicy, w nozdrza za艣 wo艅 zgnilizny i 艂ajna. Arfurt
zadygota艂. Mia艂 do艣膰 tego 艣wiata. Do艣膰 n臋dzarzy, kt贸rzy
przesiadywali pod 艣cianami dom贸w, do艣膰 tych wszystkich
ludzi, dla kt贸rych nie m贸g艂 nic zrobi膰.
Zni偶y艂 wzrok. Dostrzeg艂 id膮cego mi臋dzy straganami
zgarbionego 偶aka lub pr臋dzej rzezimieszka. Arfurt widzia艂
ca艂膮 jego n臋dz臋. Zastanowi艂 si臋, co dla kogo艣 takiego, jak
贸w oberwaniec znaczy膰 mog艂o pi臋kno. Zapewne kolejn膮 noc z
cuchn膮c膮 dziwk膮 czy cudze poder偶ni臋te gard艂o. W膮tpliwo艣ci co
do osoby cz艂owieka w dole rozwia艂y si臋 w chwili, gdy
obszarpaniec podni贸s艂 g艂ow臋, spogl膮daj膮c w s艂o艅ce, a potem,
niby d藕gni臋ty no偶em, skoczy艂 w cie艅; pewnie zl膮k艂 si臋
z艂ocistego, padaj膮cego z g贸ry blasku. Wola艂 ciemno艣膰.
Arfurt zatrzasn膮艂 okno, odcinaj膮c si臋 od smrodu i gwaru
targowego placu. Podszed艂 do inkrustowanego z艂otem
sekretarzyka i odsun膮艂 g贸rn膮 szuflad臋. Si臋gn膮艂 po z艂o偶on膮
kart臋 pergaminu. Wspomnienie o Nirwenie powr贸ci艂o znowu.
Wzi膮艂 w r臋k臋 sztylet pokryty arabskimi napisami. Wiedzia艂,
偶e czas jeszcze nie nadszed艂, ale nie m贸g艂 wytrzyma膰, aby
nie pomy艣le膰 o tym, co mia艂o si臋 niebawem wydarzy膰. Mia艂
dosy膰 tego 艣wiata. Pragn膮艂 st膮d uciec, wzbi膰 si臋 w niebo i
trafi膰 tam, hen, w podob艂oczne przestrzenie. Przez chwil臋
pie艣ci艂 ostrze w d艂oniach.
- Jeszcze nie czas - wyszepta艂 cicho.
Cmentarz po艂o偶ony by艂 niemal na samym zboczu skalistego
wyst臋pu skalnego. W blasku jesiennego s艂o艅ca wygl膮da艂 na
mniejszy, bardziej przytulny. Wiatr szele艣ci艂 藕d藕b艂ami
usch艂ych traw, podrywa艂 z ziemi po偶贸艂k艂e li艣cie. Ten
cmentarz by艂 stary, prawie zapomniany. Kiedy艣 chowano tu
bogatych mieszczan i kupc贸w, pozosta艂y po nich tylko stare,
pop臋kane tablice na rozmytych przez deszcze nagrobkach.
Teraz nekropolia s艂u偶y艂a przede wszystkim za miejsce
spoczynku biedak贸w, samob贸jc贸w, morderc贸w i z艂odziei.
Villon wyjrza艂 zza kamiennej p艂yty, widzia艂 ponad dachami
dom贸w poszczerbione wie偶yce Wysokiego Zamku. Przes艂ania艂y
p贸艂 horyzontu, straszy艂y czarnymi otworami ostro艂ukowych
strzelnic. Zamek - os艂aniaj膮cy jedyn膮 drog臋 do miasta
pomi臋dzy zakolami rzeki Aare - od dawna le偶a艂 w ruinie. Jego
wymar艂e, pozbawione dach贸w budowle sta艂y si臋 siedliskiem
偶ebrak贸w i w艂贸cz臋g贸w. Bajlif Rienn rezydowa艂 w Zamku Niskim,
po艂o偶onym u st贸p skalistego wyst臋pu d藕wigaj膮cego Wysoki, za艣
ksi膮偶臋 Confarrearo - Henryk Czarny, mia艂 sw贸j zamek daleko
st膮d, na po艂udniu. Tak... wszystko w tym mie艣cie powoli
obraca艂o si臋 w gruzy. Nie budowano ju偶 wielkich dom贸w i
zamk贸w, a miejsce kamienic z dnia na dzie艅 zajmowa艂y
艣mierdz膮ce lepianki.
Szybko odnalaz艂 gr贸b rozkopany przez Lionela i Boresta.
Nikt tu nie przyszed艂 od ostatniej nocy. Nikt nie zakopa艂
ziej膮cej w ziemi jamy, z kt贸rej wydobyto trumn臋. W艣r贸d trawy
le偶a艂y jeszcze oskardy rabusi贸w.
Villon zajrza艂 do grobu. Nigdzie nie by艂o trumny.
Schyli艂 si臋 ni偶ej nad rozgrzeban膮 mogi艂膮 i zamar艂. Na piasku
le偶a艂o troch臋 nadpalonych drzazg, kilka poczernia艂ych
kawa艂k贸w drewna. Spojrza艂 doko艂a. Przekrzywiona tablica
nagrobna na s膮siedniej mogile by艂a okopcona. Po drugiej
stronie do艂u dostrzeg艂 du偶膮 plam臋 popio艂u. Ostro偶nie dotkn膮艂
go d艂oni膮 - szary proch lepi艂 si臋 do palc贸w. W g臋stym pyle
dostrzeg艂 kilka poczernia艂ych kawa艂k贸w ko艣ci, jaki艣
nadtopiony guzik... A wi臋c tyle pozosta艂o z Boresta. Spali艂
si臋 na popi贸艂. Lionel nie 艂ga艂. Szata艅ska moc zmar艂ej
spopieli艂a tak偶e trumn臋.
Czu艂 narastaj膮cy zawr贸t g艂owy. Opar艂 si臋 o poblisk膮 p艂yt臋
nagrobn膮. O co tu chodzi艂o? Trup staj膮cy w p艂omieniach po
otwarciu trumny? Mo偶e to pu艂apka? Ale kto zastawia艂by tak膮
pa艣膰 w grobie dziewki pogrzebanej na zapuszczonym cmentarzu?
Mo偶e wszystko jest bardziej skomplikowane, ni偶 przypuszcza艂?
Nie wiedzia艂, kim by艂a zmar艂a. Lionel wspomina艂 o
arystokratce. Szlachetnie urodzona na takim cmentarzu? I co
sta艂o si臋 z cia艂em? Czy te偶 zmieni艂o si臋 w popi贸艂? A mo偶e
zmar艂a by艂a upiorem?
Obszed艂 gr贸b doko艂a. Nie znalaz艂 艣lad贸w st贸p. Lecz nagle
w艣r贸d zdeptanych, uschni臋tych chwast贸w dostrzeg艂 pi贸ro.
Du偶e, twarde i mocne. Pora偶aj膮ce nieskaziteln膮, czyst膮
biel膮. Na pewno nie nale偶a艂o do 偶adnego ze znanych
Villonowi ptak贸w. Podni贸s艂 pi贸ro i patrzy艂 na nie
oszo艂omiony. Sk膮d i dlaczego si臋 tu wzi臋艂o?
Wzni贸s艂 wzrok ku s艂o艅cu. Spali艂o nienawyk艂e do 艣wiat艂a
藕renice, wbi艂o si臋 w g艂膮b czaszki tysi膮cami k艂uj膮cych
promieni. Pogrozi艂 pi臋艣ci膮 niebu, a potem skuli艂 si臋,
nasun膮艂 kaptur na g艂ow臋. Musi rozwik艂a膰 jeszcze niejedn膮
tajemnic臋 zwi膮zan膮 z tym grobem. Dowiedzie膰 si臋, co tu si臋
sta艂o i sk膮d wzi臋艂o si臋 pi贸ro - klucz do podniebnych
przestrzeni. Ten ptasi znak chmur, ob艂ok贸w i niebieskich
otch艂ani, kt贸rymi tak gardzi艂, bo by艂y nieosi膮galne dla ludzi,
doprowadza艂 go do sza艂u.
,..lecia艂 ku s艂o艅cu. Podniebne przestrzenie, kt贸re
ogl膮da艂 kiedy艣 z ziemi, osza艂amia艂y bezmiarem. By艂y ogromne,
puste, ale niesamowicie majestatyczne, pe艂ne wiatru, 艣wiat艂a
i chmur. Arfurt mkn膮艂 ku nim. Lecia艂, wyzwolony, pe艂en 偶ycia
i rado艣ci. Powierzchnia gruntu w dole wydawa艂a si臋 szara i
smutna, spowita mg艂ami, oparami, plamami br膮zu. By艂 ch艂odny,
jesienny 艣wit. Szron biela艂 na 藕d藕b艂ach traw, z drzew
opada艂y 偶贸艂te li艣cie. Wszystko wygl膮da艂o na skarla艂e,
zamarz艂e i pokurczone.
W g贸rze by艂o inaczej. S艂o艅ce wzesz艂o ponad lini臋
horyzontu, 艣wieci艂o Arfurtowi wprost w oczy. Napawa艂 si臋
z艂ocistym blaskiem, mkn膮艂, uniesiony przez podniebne wiry,
k膮pa艂 si臋 w czystym b艂臋kicie spod chmur. Ob艂oki, l艣ni膮ce
biel膮, kt贸rej nie skala艂a stopa 艣mierdz膮cego 偶ebraka z
Rienn, kusi艂y go lodowymi blankami, wabi艂y 艣wie偶o艣ci膮 i
nadziej膮 na odpoczynek. Uleg艂 im, zmieni艂 tor lotu i pomkn膮艂
w tamt膮 stron臋 prze艣cigaj膮c w p臋dzie wiatr. Arfurt czu艂, 偶e
jest czysty. 呕e nie ma w nim nic ze z艂a, kt贸rego do艣wiadcza艂
dawno temu, 偶yj膮c w Rienn. Wyzwoli艂 si臋 z cielesnej pow艂oki,
wyzwoli艂 si臋 z ohydnego, dusz膮cego zew艂oku larwy, aby
pomkn膮膰 ku podniebnym otch艂aniom.
Wpad艂 w chmury niby we 艣nie. Pozwoli艂, by delikatne,
wiotkie prz臋dze mg艂y owion臋艂y jego cia艂o, a potem odbi艂 si臋
od nich, spocz膮艂 na ob艂oku, przekozio艂kowa艂 w艣r贸d mlecznych
k艂臋b贸w. Wreszcie osiad艂, poderwa艂 si臋 do lotu, aby znowu
opa艣膰 na chmur臋. By艂 szcz臋艣liwy. By艂 wolny niczym dziecko,
jak nigdy w 偶yciu. Ka偶d膮 cz膮steczk膮 cia艂a czu艂 swobod臋,
jakby przemiana, kt贸rej podlega艂, zdj臋艂a z jego ramion
przyt艂aczaj膮ce brzemi臋 wszystkich lat 偶ycia.
Wzbi艂 si臋 wy偶ej, ponad lini臋 ob艂ok贸w, trzymaj膮c w d艂oniach
czyst膮 kul臋 b艂臋kitu, dotar艂 do s艂onecznych, spokojnych
przestrzeni ponad morzem k艂臋biastych kumulus贸w. Nie patrzy艂
ju偶 na p艂ask膮 i dalek膮 ziemi臋. P臋dzi艂 wci膮偶 w g贸r臋, chc膮c
dowiedzie膰 si臋, co by艂o tam, na bezkresnych przestrzeniach,
na ogromnych polach niebosk艂onu. P臋dzi艂 ku s艂o艅cu, napawa艂
si臋 jego z艂ocistym blaskiem. Potem poczu艂, 偶e otwar艂y si臋
przed nim wrota. Wyczu艂 raczej, ni偶 zobaczy艂, obecno艣膰 kogo艣
bliskiego, kto czeka艂 na艅 tutaj, w miejscu nie skalanym
偶膮dz膮 ani z艂o艣liwo艣ci膮. Wyci膮gn膮艂 r臋ce do tego kogo艣, gdy
nagle niebosk艂on zwali艂 mu si臋 na g艂ow臋. Wszystko rozpad艂o
si臋 z brz臋kiem na tysi膮ce male艅kich okruch贸w nieba.
Arfurt otworzy艂 opuchni臋te powieki. Przez wybite okno
wpada艂 do komnaty 艣wiszcz膮cy, zimny podmuch. Zas艂ony przy
艂o偶u 艂opota艂y g艂o艣no. Dostrzeg艂 le偶膮cy na pod艂odze kamie艅 -
kto艣 wybi艂 szyb臋, kiedy spa艂. Zapewne uczyni艂 to jeden z
tych z艂o艣liwych w艂贸cz臋g贸w czy 偶ebrak贸w, kt贸rzy nie mieli nic
do roboty, poza piciem, p艂odzeniem podobnych sobie kreatur i
szkodzeniem drugim. Byli nieszcz臋艣liwymi lud藕mi. Arfurt
pr贸bowa艂 im kiedy艣 pomaga膰. Tylko 偶e na miejsce jednego,
kt贸ry dostawa艂 ja艂mu偶n臋, zjawia艂o si臋 dziesi臋ciu innych.
Wsta艂 i zamkn膮艂 okiennic臋. Nad pos臋pnymi, ostrymi dachami
Rienn wstawa艂 powoli zamglony, deszczowy 艣wit. Arfurt usiad艂
przy inkrustowanym z艂otem sekretarzyku. 艢wieca, kt贸r膮
postawi艂 wieczorem przy papierach, jeszcze si臋 pali艂a.
Powoli odsun膮艂 szuflad臋. Ozdobny pugina艂 niemal sam wsun膮艂
mu si臋 w r臋ce. Czas up艂ywa艂. Arfurt wiedzia艂 dobrze, 偶e do
nowiu by艂o jeszcze tylko kilka dni. Musia艂 je przetrwa膰. A
mo偶e m贸g艂 spr贸bowa膰 ju偶 teraz?
Ostro偶nie rozchyli艂 koszul臋 na piersi. Przytkn膮艂 ostrze
do cia艂a, poczu艂 ch艂贸d i b贸l na sercu. Chcia艂 nacisn膮膰
mocniej, ale r臋ka by艂a 艣liska od potu. Nie m贸g艂, nie
m贸g艂 pchn膮膰 si臋 tym sztyletem. Wszystko w nim zdr臋twia艂o.
Do wyzwolenia by艂 tylko jeden krok, ale nie m贸g艂 zdecydowa膰
si臋, by opu艣ci膰 艣wiat. Po prostu przeskok od 偶ycia do
wieczno艣ci zdawa艂 si臋 tak ogromny, 偶e przerasta艂 jego si艂y.
- Ty tch贸rzu! - wyszepta艂. - Nawet sko艅czy膰 ze sob膮 nie
potrafisz!
Dom, przed kt贸rym zatrzyma艂 si臋 Villon, nie nale偶a艂 do
najbogatszych w Rienn. Zreszt膮, czy do bogatego domostwa
wpuszczono by rzezimieszka, z艂odzieja i szelm臋? Zamiast
przed pa艂acem czy wygodn膮, kupieck膮 sadyb膮 znajdowa艂 si臋
przed brudn膮 ruder膮. By艂 wiecz贸r - uliczka ciemna, s艂abo
o艣wietlona. Tylko przez szczeliny w nie domkni臋tych
okiennicach przedostawa艂y si臋 w膮t艂e smu偶ki blasku. Brama
艣mierdzia艂a moczem i pomyjami. Villon wymin膮艂 oboj臋tnie
pijanego w艂贸cz臋g臋 trzymaj膮cego si臋 wyst臋pu 艣ciany. Gdy
wchodzi艂 po trzeszcz膮cych schodach, us艂ysza艂 piski
sp艂oszonych szczur贸w. Nie ba艂 si臋 ich. By艂y dzie膰mi
nocy jak on.
Zatrzyma艂 si臋 przed pierwszymi drzwiami na pi臋trze i
zastuka艂. Po chwili w mieszkaniu rozleg艂y si臋 ciche kroki.
Potem szcz臋kn膮艂 rygiel i drzwi otwar艂y si臋, przepuszczaj膮c na
korytarz smug臋 偶贸艂tego blasku. Villon u艣miechn膮艂 si臋 do
stoj膮cej w wej艣ciu staruchy.
- Czego tak si臋 drze i ha艂asuje? - spyta艂a. - Nie mo偶e
ciszej?
- Podajowa nie gada. To ja, Villon.
- Aaa... Villon. To pewnie do Malvista. Wejd藕 i
poczekaj... Poczekaj chwil臋.
Pos艂usznie wszed艂 do ciemnej kuchni. By艂o tu parno,
gor膮co. Ogie艅 p艂on膮cy w murowanym palenisku przypomina艂
p艂omienie otch艂ani, kt贸ra wedle nowochrzcze艅c贸w czeka艂a
ka偶dego cz艂owieka po 艣mierci, a gdzie wypali膰 si臋 mia艂 z
uczu膰, kt贸re 艂膮czy艂y z tym 艣wiatem, zanim b艂ogos艂awieni
ojcowie nie przyj臋li go w poczet swego zgromadzenia. Wedle
ko艣cio艂a miejsce to zwano piek艂em. Stoj膮ce na p艂ycie
naczynia wygl膮da艂y jak l艣ni膮ce kolumny pe艂ne bia艂ych,
m臋tnych zawiesin i z艂ocisto偶贸艂tych proszk贸w. Gdy Podajowa
wr贸ci艂a, Villon trzyma艂 niedu偶y s艂oiczek z lepk膮 mazi膮.
Pow膮cha艂.
- Lepiej niech Villon tego nie bierze.
- Tak? A dlaczego?
- Bo od tego cz艂onek wstydliwy odpa艣膰 mo偶e.
Villon omal nie wypu艣ci艂 flaszki. Po艣piesznie odstawi艂
j膮 na p贸艂k臋, wytar艂 r臋ce o kubrak.
- No, niech wchodzi.
Szybko wkroczy艂 do pokoju. Panowa艂 w nim ba艂agan, jak
chyba w ka偶dym gabinecie uczonego. Na sto艂ach poniewiera艂y
si臋 szklane kule, retorty, alembiki. W wielkim atanorze
p艂on膮艂 ogie艅, w aludelach zawieszonych wprost nad
p艂omieniami wrza艂y bia艂awe ciecze. Otwarte szeroko,
ostro艂ukowe okno i za dnia dawa艂o ma艂o 艣wiat艂a, st膮d na
stole p艂on臋艂y 艣wiece. 艢wiat艂o ich - chwiejne, md艂e i
rozmyte - wystarczy艂o jednak, aby Villon ujrza艂 zgarbionego
nad ksi臋g膮 Malvisa. Mieszkaniec tego wn臋trza te偶 wygl膮da艂
tak, jak powinien wygl膮da膰 alchemik - przygarbiony, o
po偶贸艂k艂ej, prze偶artej oparami twarzy, nerwowy i chorowity,
cho膰 by艂 r贸wnolatkiem Villona.
- Kr贸lestwo Diany... - mamrota艂, nie zwracaj膮c
uwagi na nowo przyby艂ego. - Jajo p臋ka ju偶 przy Merkurym... A
mo偶e Azoth jest nie ten... Na Awistela!.
- Co, stary? Znowu zbawiasz 艣wiat?!
Alchemik rzuci艂 kr贸tkie spojrzenie. Wsta艂, zamkn膮艂 gruby
tom.
- Ty, Villon? Jeszcze nie dyndasz na wiei?
- Ano, jeszcze mnie nie zdyba艂 Piotrek Kr臋ciko艂o. A ty,
co? 艢l臋czysz nad ksi臋gami. Oj, Malvis, Malvis...
Poszliby艣my lepiej na dziwki. Mam teraz tak膮 jedn膮. Albo -
wiesz co! Chod藕my na wino do 艢lepego Hansa!
- Na wino. Nie... - Malvis zani贸s艂 si臋 suchym kaszlem. -
Ja ju偶 nie mog臋 pi膰 wina. I mam du偶o pracy.
Villon spojrza艂 na ok艂adk臋 woluminu. Czerwone linie
tytu艂u wi艂y si臋 jak smoki. Grymoar summum perfectionis -
przeczyta艂. Spojrza艂 na alchemiczne malowid艂a na karcie, na
symbol 艂膮czenia si臋 substancji, czyli sp贸艂kuj膮cych Dian臋 i
Azotha. Pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- I po co to komu?
- Czerwona Tynktura - odpar艂 ochryple Malvis. - Wszyscy o
niej marz膮.
- Transmutuje ka偶dy metal w z艂oto, przed艂u偶a 偶ycie i jest
skarbnic膮 wszelkiej m膮dro艣ci... - doko艅czy艂 Villon. - Gdyby
transmutowa艂a wod臋 na w贸dk臋, to by艂oby dobrze. A z艂ota
najwi臋cej jest w kieszeniach kupc贸w. Tych tam - wskaza艂 w
stron臋 okna, za kt贸rym s艂ycha膰 by艂o uliczny gwar. A mo偶e
powinna transmutowa膰 sumienia? Mo偶e sprawia膰, 偶eby ci, co
maj膮 najwi臋cej, dawali troch臋 ubogim? A mo偶e pom贸c nam,
aby艣my wreszcie wyr偶n臋li wszystkich bogatych?
- Je艣li wyr偶niecie jednych, to wkr贸tce pojawi膮 si臋
nast臋pni. I stan膮 si臋 nimi ci, kt贸rzy wyr偶n臋li poprzednich.
- Te偶 racja.
Alchemik podszed艂 do okna. Spojrza艂 na ulic臋. Z tej
perspektywy, z samego do艂u, niby z dna wielkiej rozpadliny,
przypomina艂a mroczny, ledwie o艣wietlony w膮w贸z o g艂adkich,
ceglanych 艣cianach podziurawionych oknami i okr膮g艂ymi
rozetami. Malvis zatrzyma艂 wzrok na obdartym t艂umie
偶ebrak贸w i stoj膮cych pod domami nierz膮dnic.
- Wszystko si臋 wali - powiedzia艂. - Stary 艣wiat idzie w
gruzy. Na nim zrodzi si臋 nowy. A ja od lat my艣l臋, 偶e
alchemia mo偶e uzdrowi膰 ludzi. Uzdrowi膰 chorych. I da膰 im
szcz臋艣cie, da膰 co艣 wi臋cej ni偶 tylko ch艂贸d, brud i rozpust臋.
Da膰 bogactwo.
- Da膰 z艂oto?
- Je艣li z艂ota b臋dzie du偶o, to straci ono warto艣膰. A tym
samym przestanie by膰 celem 偶ycia wielu ludzi.
- Gadanie. Nie jestem tu dla filozofowania. Potrzebuj臋
twojej pomocy. Co wiesz o upiorach?
- Upiory!? Wszyscy co艣 o nich wiedz膮, Villon.
Nowochrzcze艅cy m贸wi膮, 偶e umarli wstaj膮 z grob贸w dlatego, 偶e,
jak m贸wi艂 Alfred de Vary, B贸g m艣ci si臋 na nas za to, i偶 nie
zostali艣my jego niewolnikami. Ksi臋偶a z kolei s膮dz膮, 偶e to
sprawka diab艂a.
- A s艂ysza艂e艣 kiedy艣, 偶eby z grobu m贸g艂 wsta膰 lataj膮cy
upi贸r? Co艣, co wzbije si臋 w powietrze...
- Lataj膮ce upiory? No, niby s膮, te latawce. No i
czarownice lec膮 na miot艂ach na sabat. Ale umarli? Umarli nie
lataj膮. Nie mog膮 lata膰. To ju偶 by艂oby blu藕nierstwo.
- Blu藕nierstwo... Wobec kogo? Wobec Boga czy wobec
aposto艂贸w?
- Wobec ziemskich praw... Nic nie mo偶e opu艣ci膰 ziemi.
Nic nie mo偶e si臋 od niej oderwa膰. Wszystko musi zosta膰
tutaj. B贸g stworzy艂 nas jako swoich niewolnik贸w. Przyku艂 do
tej ziemi. A 偶eby przyku膰 w pe艂ni, wys艂a艂 do nas Chrystusa,
aby艣my w niego wierzyli i czekali w pokorze. Sprawi艂, 偶e
musimy gni膰 tu po wieczno艣膰... Nigdy nie wyrosn膮 nam
skrzyd艂a! Gdyby nie diabe艂, nie byliby艣my tym, kim jeste艣my.
Poczekaj - uciszy艂 d艂oni膮 Villona, kt贸ry ju偶 otwiera艂 usta,
by wyg艂osi膰 replik臋 - co艣 sobie przypominam... Skrzyd艂a...
Wiesz, widzia艂em kiedy艣 ksi臋g臋... Autora nie pami臋tam...
Zwa艂a si臋 chyba "O demonach powietrznych". Poszukaj tam.
Mo偶e co艣 ci podpowie.
- "O demonach powietrznych"? Znaczy si臋, to o sylfach?
- Nie tylko. Niewielu czyta dzisiaj ksi膮偶ki. Zdaje si臋,
偶e widzia艂em j膮 w bibliotece naszego uniwersytetu.
- Na uniwersytecie? To dobrze - Villon wygl膮da艂 na wielce
podnieconego. Jego oczy zab艂ys艂y dziwnie. Zatar艂 r臋ce i
u艣miechn膮艂 si臋 g艂upkowato. - Wiesz, co艣 ci powiem. Ci臋偶ko
jest uciec z tego 艣wiata. Nawet po 艣mierci.
- Ona si臋 zabi艂a, Villon.
- Jak to? Sama siebie?
- Tak - Carnas splun膮艂 obficie. - To dziwne, nie? C贸rka
bajlifa Rienn wbija sobie sztylet w serce. I to na
najwy偶szej wie偶y w mie艣cie. Na Wysokim Zamku.
- Ale dlaczego to zrobi艂a? 殴le jej by艂o na 艣wiecie?
- Kto to wie. Ale wiesz co, Villon... Ich by艂o wi臋cej...
- mamrota艂 Carnas. - Znaczy si臋 tych samob贸jc贸w -
odcharkn膮艂 zgrabnie w gar艣膰. - Paru bogatych dosta艂o sza艂u.
Poszli na Wysoki Zamek i tam sko艅czyli ze sob膮. Zaraza...
Pom贸r na nich czy jak? A wszystkich pogrzebali na starym
cmentarzu. Samob贸jcy zawsze tam ko艅cz膮, no nie?
Villon nie odpowiedzia艂. Poczu艂 si臋 tak, jakby od rana
nie mia艂 w ustach ani kropli piwa.
Okiennice ust膮pi艂y z lekkim trzaskiem. Villon rozchyli艂
je ostro偶nie. Pchn膮艂 framug臋 okna. Wydoby艂 sztylet, wbi艂 go
w szczelin臋 pomi臋dzy okuciami, a potem podni贸s艂 zasuwk臋 w
g贸r臋. Zawiasy skrzypn臋艂y, gdy otworzy艂 okno. Szybko i cicho,
jak nietoperz, zsun膮艂 si臋 na pod艂og臋.
Biblioteka uniwersytetu w Rienn przera偶a艂a go kiedy艣 swym
ogromem. Villona dawno wykre艣lono z regestru student贸w, i
w Pary偶u, i w Rienn, jako notorycznego hultaja i
awanturnika, wi臋c nie mia艂 czego szuka膰 w skryptorium. Aby
znale藕膰 to, czego potrzebowa艂, musia艂 zakrada膰 si臋 tutaj w
nocy i robi膰 to, co potrafi艂 najlepiej - kra艣膰.
Ostro偶nie ruszy艂 wzd艂u偶 ogromnych rega艂贸w uginaj膮cych si臋
pod ci臋偶arem niezliczonych tom贸w. Ksi臋gi marnia艂y tu, 偶贸艂k艂y
i ple艣nia艂y w kurzu i wilgoci, nikomu niepotrzebne,
odrzucone ze wzgard膮. W ostatnich czasach niewielu
korzysta艂o z biblioteki. 呕akowie woleli pi膰 i bawi膰 si臋 ni偶
w pocie czo艂a wertowa膰 zapomniane woluminy. Zreszt膮
bibliotekarze nie wpuszczali nikogo do samego serca gmachu.
Lecz kiedy艣, nim jeszcze wkroczy艂 na zdradliw膮 艣cie偶k臋 mordu
i bezprawia, Villonowi zdarza艂o si臋 pomaga膰 rektorowi w
odszukiwaniu wytartych, zakurzonych traktat贸w. Z tamtych
czas贸w pami臋ta艂 rozk艂ad pomieszcze艅.
W mroku orientowa艂 si臋 doskonale, z koci膮 zwinno艣ci膮
omija艂 ogromne rega艂y, p贸艂ki, zwalone niedbale stosy ksi膮g
oraz lu藕nych kart. U艣miecha艂 si臋 mimowolnie, wch艂aniaj膮c wilgo膰
i kurz. Gigantyczne, si臋gaj膮ce stropu p贸艂ki
uginaj膮ce si臋 pod przemo偶nym ci臋偶arem ju偶 go nie przera偶a艂y.
Ca艂a ich m膮dro艣膰 rozsypywa艂a si臋 przecie偶 w proch i py艂.
Nikt nie potrzebowa艂 ksi膮g. Villon potrafi艂 kiedy艣
przesiadywa膰 nad nimi przez d艂ugie godziny. Skrzywi艂 si臋
na wspomnienie dawnych czas贸w. Dziesi臋ciokro膰 wi臋cej
nauczy艂 si臋, gdy zosta艂 z艂odziejem.
Ale przecie偶 nie tego, co potrzebne by艂o mu teraz.
Ostro偶nie odgarn膮艂 wilgotne paj臋czyny. Dotar艂 chyba na
miejsce. Na p贸艂kach wok贸艂 sta艂y same czarnoksi臋skie i
alchemiczne traktaty. Wiedza zgromadzona na p贸艂kach
bibiliotecznych by艂a przyt艂aczaj膮ca. Lecz on szuka艂 tylko
jednej, jedynej ma艂ej ksi膮偶ki. Klucza do tajemnicy...
Zda艂o mu si臋, 偶e us艂ysza艂 jaki艣 szmer. Zamar艂. Rozejrza艂
si臋 niespokojnie. Cisza. Wydoby艂 wi臋c z kieszeni ogarek
艣wiecy i zapali艂. Przeszed艂 wzd艂u偶 d艂ugiej p贸艂ki z ksi臋gami
odczytuj膮c tytu艂y. "Prawdziwy Ognisty Smok, czyli tajemnica
wielka, w ksi臋gach Salomona zawarta", "O Demonach" "Magia
Czarn膮 zwana albo Tajemnica Tajemnic", "Grymoar Prawdziwy
przez papie偶a Hadriana uczyniony", "Wielka Xi臋ga Alberta
Magnusa", "O 偶ywio艂akach". Czyta艂 tytu艂y, jedne po drugich,
odgarniaj膮c paj臋czyny. Ale nie by艂o nigdzie "O demonach
powietrznych". Nie widzia艂 tej jednej, jedynej ksi臋gi.
Zdenerwowany, zrzuci艂 z p贸艂ki kilka tom贸w. Przewali艂
nast臋pne. Ani 艣ladu poszukiwanego dzie艂a... Poirytowany z
niepewno艣ci, z偶erany ciekawo艣ci膮, wertowa艂 traktaty,
przerzuca艂 le偶膮ce luzem pergaminy. Kilka razy s艂ysza艂
zduszone piski, a pod palcami przemkn臋艂y mu ma艂e, puszyste
kszta艂ty. W bibliotece by艂y szczury, jego sprzymierze艅cy.
Miejsce poczyna艂o dzia艂a膰 Villonowi na nerwy. By艂
zdezorientowany wielko艣ci膮 biblioteki i zgromadzonego
ksi臋gozbioru. Gdy wszed艂 na jedn膮 z szaf i spojrza艂 ponad
ogromnymi p贸艂kami - otworzy艂 si臋 przed nim widok niby na
ogromny labirynt, niby na otch艂a艅 zape艂nion膮 ciasnymi
zau艂kami i w膮skimi przestrzeniami utworzonymi przez rega艂y.
Niemal dosta艂 zawrotu g艂owy. Zeskoczy艂, dysz膮c ci臋偶ko.
Chcia艂 szuka膰 w dalszej cze艣ci biblioteki, ale raptem
wstrzyma艂 si臋. Przecie偶 ten traktat wcale nie musia艂 by膰
oddzielnym woluminem. Przeciwnie - m贸g艂 by膰 oprawiony razem
z innym czarnoksi臋skim dzie艂em!
Chciwie przerzuca艂 ogromne folia艂y. Wr贸ci艂 do tych, kt贸re
ogl膮da艂 na pocz膮tku. Porwa艂 szybko p艂aski, ciemny tom "O
偶ywio艂akach" i otworzy艂 strony tytu艂owe. Mia艂! Mia艂 wreszcie
to, czego potrzebowa艂! Sk贸rzana oprawa kry艂a w sobie dwa
dzie艂a. "O 偶ywio艂akach" Raimonda Lullusa i "O demonach
powietrznych", ten drugi bez autora. Villon otworzy艂 ksi臋g臋
po艣rodku na chybi艂 trafi艂. Przerzuca艂 szybko karty.
Najpierw by艂o o magii astralnej, potem o czarownicach, dalej
o sylfach - 偶ywio艂akach powietrza... A potem... to mog艂o by膰
to. Osadzi艂 艣wiec臋 w mosi臋偶nym lichtarzu i zag艂臋bi艂
si臋 w lekturze. Rzecz by艂a po 艂acinie, spisana wiele lat
temu.
,..jest bowiem wiele istot przekl臋tymi zwanych, kt贸re
atoli przez Boga stworzone s膮, 偶yj膮 w g艂臋binach nieba
najwi臋kszych, podle S艂o艅ca, w chmurach i na samym niebie.
Angelisy owe z ludzi pono膰 bior膮 si臋, a ka偶den cz艂owiek sta膰
si臋 takowym mo偶e. Anno Domini 1291, wielebny biskup Andreas
z Rawenny, b臋d膮c jako pustelnik w Ziemi 艢wi臋tej, dziwny lud
barbarzy艅c贸w znalaz艂, w kt贸rym to ludzie ka偶dy po 艣mierci
w艂asn膮 r臋k膮 zadanej, czartem powietrznym si臋 staje, a cia艂o
jego spala si臋 w ziemi. Odt膮d w niebie mieszka,
blu藕nierstwo Bogu czyni膮c. Poni偶ej tedy podaj臋 i ja, nie
inaczej, jak tylko gwoli przestrogi i nauki, formu艂臋
magiczn膮, jako sta膰 si臋 owym monstrum mo偶na. A przestrzec
chc臋 wszystkich, 偶e jeno cz艂ek szalony na umy艣le spr贸bowa膰
mo偶e tego, bowiem w maleficium owym najpierw sztylet ofiarny
wykona膰 trzeba, po tym za艣 艣mier膰 sobie samemu zada膰 nale偶y,
aby za艣 ze zmar艂ych powsta膰 do 偶ycia w niebiesiech...
Zajrza艂 na nast臋pn膮 stron臋. Tam znajdowa艂y si臋 ju偶
rozwa偶ania o locie ptak贸w. Spojrza艂 na 艣rodek ksi臋gi. Jedna
ze stron, w艂a艣nie owa strona z zakl臋ciem, by艂a wyrwana -
艣wiadczy艂y o tym strz臋py pergaminu i kilka srebrnych nitek
pozosta艂ych po usuni臋tym arkuszu... A wi臋c kto艣 wyj膮艂 t臋
jedn膮, najwa偶niejsz膮 stron臋.
- Spodoba艂a si臋 ksi臋ga?!
Villon odwr贸ci艂 si臋. W s艂abym blasku 艣wiecy dostrzeg艂
stoj膮cego na wprost bia艂ow艂osego starca w sp艂owia艂ym
kubraku, sycz膮cego z w艣ciek艂o艣ci膮.
- Teraz ci臋 przydyba艂em, z艂odzieju! Przyszed艂e艣 po t臋
ksi臋g臋... Najpierw wyrwa艂e艣 z niej stron臋, ale to by艂o za
ma艂o. Wr贸ci艂e艣 po reszt臋, z艂odzieju. Z艂odzieju! Rozszarpi膮
ci臋 na kole na strz臋py!
Villon milcza艂. Zauroczony wpatrywa艂 si臋 w starego.
Tamten musia艂 by膰 bibliotekarzem albo stra偶nikiem.
- Kto wyrwa艂 z tego dzie艂a stronic臋? Kto?
- Ty sam, z艂odzieju!
Starzec skoczy艂 na艅, a wtedy Villon upu艣ci艂 ksi臋g臋,
rzuci艂 si臋 w ty艂, unikaj膮c zakrzywionych pazur贸w. Staruch
wrzasn膮艂 powt贸rnie, a potem skoczy艂 w stron臋 Villona,
mierz膮c d艂oni膮 w oczy. M艂ody z艂odziej chwyci艂 mosi臋偶ny
lichtarz z p贸艂ki. Uderzy艂! Trafi艂 prosto w czaszk臋.
Starzec pad艂 - twarz膮 w otwart膮 ksi臋g臋. Na pergaminowe
stronice sp艂yn臋艂a krew z rozwalonej g艂owy.
Villon przeskoczy艂 trupa. Rzuci艂 si臋 ku oknu. Szybko, nie
zwa偶aj膮c na nic przemkn膮艂 obok ogromnych bibliotecznych
rega艂贸w. Wypad艂 z dusznego labiryntu prosto w ch艂odn膮
ciemno艣膰 nocy. Wskoczy艂 na parapet, uchyli艂 okiennic臋 i
chwytaj膮c si臋 liny, szybko zsun膮艂 si臋 na d贸艂.
Wysoki Zamek by艂 w ruinie. Arfurt b艂膮ka艂 si臋 po
zaro艣ni臋tych chwastami komnatach, pod sklepieniem, kt贸re
tworzy艂o wyblak艂e, jesienne niebo. Potyka艂 si臋 o sterty
gruzu i wystaj膮ce spod warstwy trawy resztki zbutwia艂ego
drewna. Przemyka艂 zrujnowanymi, arkadowymi dziedzi艅cami
i resztkami kru偶gank贸w. Ogromne, puste mury wznosi艂y si臋
wok贸艂, zda si臋 zamykaj膮c wszystkie przej艣cia. M贸g艂 tylko
wzlecie膰 - wypu艣ci膰 skrzyd艂a i wzbi膰 si臋 w niebosk艂on.
Zostawi膰 za sob膮 skarla艂膮 ziemi臋 i ludzi.
Niebawem stan膮艂 u st贸p najwy偶szej z wie偶. Strzela艂a w
niebo - smuk艂a, ale zarazem ogromna. Arfurt przekroczy艂
wej艣cie, stan膮艂 na samym pocz膮tku wij膮cych si臋 spiralnie
wok贸艂 艣cian schod贸w. Wszystkie drewniane pod艂ogi pi臋ter
dawno strawi艂y deszcze i wichry. Wn臋trze wie偶y przypomina艂o
studni臋 bez dna lub te偶 luf臋 dzia艂a wycelowanego w podniebne
przestrzenie. Gdy wspina艂 si臋 po schodach, znienacka ze
szczelin w murze zerwa艂o si臋 stado wron i kawek. Ich
skrzyd艂a zatrzepota艂y, wzbudzi艂y echo, zwielokrotnione przez
mury. Krakanie zabrzmia艂o ostro, z艂owr贸偶bnie. Nie zwa偶a艂 na
to. Wspina艂 si臋 coraz wy偶ej. Przez ostro艂ukowe okienka
widzia艂 ju偶 z g贸ry ruiny zamku, a w dole panoram臋 Rienn,
poszarpane kwarta艂y ulic i trupio blade 艣wiat艂a miasta...
R臋koje艣膰 wetkni臋tego w zanadrze kind偶a艂u uwiera艂a go mocno,
oddech sta艂 si臋 g艂臋bszy.
Co w艂a艣ciwie sk艂oni艂o go, aby przyj艣膰 tutaj na dzie艅
przed wszystkim. Mia艂 sen, a 艣ni艂a mu si臋 ona i ich
spotkanie w tym miejscu. Mo偶e jednak przyszed艂 tylko
dlatego, 偶e jutro by艂a pe艂nia - musia艂 wi臋c zjawi膰 si臋 tutaj
i dope艂ni膰 ceremonii. Musia艂 nakre艣li膰 pentagram w艂asn膮
krwi膮, a potem - wyszepta膰 s艂owa zakl臋cia, wbi膰 sobie
sztylet w serce i zmieni膰 si臋. Tylko tyle dzieli艂o go od
wieczno艣ci, lecz ci膮gle si臋 waha艂. Nirwena tak nie
post膮pi艂a. Uczyni艂a to zaraz, zaraz, gdy tylko znale藕li
ksi臋g臋. Gdy tylko postanowili opu艣ci膰 ten 艣wiat. Zabi艂a
si臋 zaraz po Alfrydzie, po Elvirze i Fredericu. Arfurt jest
ostatni ze wszystkich.
Schody sko艅czy艂y si臋 nagle, nie wiedzie膰 kiedy znalaz艂
si臋 na szczycie. By艂a tu ma艂a platforma otoczona murem,
pokryta gruzem i resztkami zbutwia艂ych belek. Arfurt
wst膮pi艂 na rumowisko, chwyci艂 si臋 kraw臋dzi muru i wyjrza艂.
Rienn le偶a艂o pod nim niby czarny, rozdeptany paj膮k, si臋gaj膮c
czarnymi, pr膮偶kowanymi odn贸偶ami ulic daleko poza skalny
nawis z ruinami Wysokiego Zamku. Rienn - miasto, do kt贸rego
艣ci膮gali wyrzutkowie z ca艂ej Rzeszy Niemieckiej, z Francji,
Niderland贸w i ksi臋stw w艂oskich. Niewiele by艂o wida膰 z tej
wie偶y. Szare Alpy poznaczone plamami zielonych las贸w i
艣niegami przes艂ania艂y horyzont. B艂臋kitnawa kopu艂a nieba
wznosi艂a si臋 nad tym wszystkim - majestatyczna i spokojna.
Stoj膮c na wie偶y, Arfurt czu艂 si臋 jakby w po艂owie drogi
mi臋dzy ziemi膮 a niebosk艂onem. A ogromna otch艂a艅 nad jego
g艂ow膮 pora偶a艂a. Ba艂 si臋.
Us艂ysza艂 za sob膮 szum skrzyde艂. Wielki cie艅 nakry艂 go,
przes艂oni艂 blask s艂o艅ca. Zamar艂, a serce podesz艂o mu do
gard艂a, pot wyst膮pi艂 na czo艂o.
Nie odwraca艂 si臋. Czeka艂 z bij膮cym sercem. Wszystko
zamar艂o, ca艂y 艣wiat napiera艂 na niego. Czu艂, 偶e jeszcze
chwila, a nie wytrzyma, zacznie krzycze膰, a mo偶e rzuci si臋 z
wie偶y. Co艣 sta艂o za Arfurtem, co艣 bliskiego, lecz tak teraz
odleg艂ego. Poczu艂 na karku mi臋kki dotyk, delikatny niby ptasi
puch. Co艣 niewyobra偶alnie lekkiego, przywodz膮cego na my艣l
mu艣ni臋cie aksamitnych, kobiecych warg przesun臋艂o mu si臋 po
plecach. Odwr贸ci艂 si臋 wolno, a potem przykl臋kn膮艂. Widzia艂
j膮... Rozpoznawa艂 rysy Nirweny. Przemiana dokona艂a si臋. Jej
ogromne skrzyd艂a l艣ni艂y nieskaziteln膮 biel膮, wabi艂y puchem,
mi臋kko艣ci膮; zako艅czone kopytami nogi d藕wiga艂y smuk艂膮 tali臋.
U艣miechn臋艂a si臋 mi臋kko, k艂ad膮c palec na wargach, a Arfurt
przypad艂 do jej st贸p. Obj臋艂a go ramionami. Puszyste, z艂ote
w艂osy otuli艂y go ze wszystkich stron, okry艂y mi臋kk膮 zas艂on膮,
za kt贸r膮 czai艂 si臋 sen i zapomnienie. Arfurt chcia艂 tak
zosta膰, przytulony do twardego, gor膮cego cia艂a. Do czego艣,
co by艂o nie z tego 艣wiata i nie z tych zmys艂贸w. Co swym
pi臋knem przekracza艂o wszystkie znane mu poj臋cia. Otuli艂a go
skrzyd艂ami, odci臋艂a od 艣wiata. A potem nagle odsun臋艂a si臋 z
wielk膮 si艂膮, skoczy艂a na blanki, rozpostar艂a skrzyd艂a i
polecia艂a - prosto w b艂臋kit. Krzykn膮艂 z 偶alu. Chcia艂 rzuci膰
si臋 za ni膮 - nawet spa艣膰 z wie偶y, lecz potkn膮艂 si臋 o kamie艅
i pad艂 na gruzy. Zerwa艂 si臋 zaraz, wbi艂 oczy w mroczniej膮cy
niebosk艂on, lecz ju偶 nic nie zobaczy艂. Wszystko doko艂a by艂o
puste i ciemne. S艂o艅ce chowa艂o si臋 za horyzontem. Zapada艂a
noc.
- Wr贸c臋 do ciebie! - krzykn膮艂 偶a艂o艣nie. Pu艣ci艂 si臋
p臋dem w kierunku schod贸w, skoczy艂 w ciemn膮 czelu艣膰, a potem
pocz膮艂 zbiega膰 w d贸艂.
Min臋艂a chwila. I jeszcze jedna. Kawa艂 gruzu w k膮cie
platformy poruszy艂 si臋. Przegni艂a deska p臋k艂a z trzaskiem. Z
za艂omu mur贸w os艂oni臋tego przez le偶膮ce lu藕no kamienie wyszed艂
Villon. Otrzepa艂 si臋 z py艂u, spojrza艂 doko艂a, a potem
splun膮艂 przez rzadkie z臋by i ostro偶nie ruszy艂 za Arfurtem.
Czekali ju偶 od rana. Byli tu Villon, Carnas, trzymaj膮cy
przy pasie dwa sztylety, ma艂y Lionel, jeden ze znajomych
Carnasa - rudobrody podrzynacz mieszk贸w i garde艂, a nawet
stary Matjasz, przycupni臋ty w k膮cie wie偶y z pordzewia艂ym
mieczem. Villon m贸g艂by sp臋dzi膰 tu rok, byle tylko dokona膰,
co zamierzy艂. M贸g艂 czeka膰 a偶 do skutku, byle wydrze膰 serce
tym, kt贸rzy wybrali tak 艂atw膮 drog臋 ucieczki.
Dzie艅 by艂 zimny. Od rana si膮pi艂 drobny deszczyk, niebo
sta艂o si臋 szare, smutne, mgliste. Z wie偶y nie widzieli g贸r,
nie widzieli nawet Rienn. Z tumanu mg艂y wygl膮da艂y tylko
spadziste dachy najbli偶szych kamienic i poszarpane ska艂y u
st贸p Wysokiego Zamku.
Wszystko by艂o przygotowane. Wszystko mia艂o odby膰 si臋
szybko i prosto. Nikt nie przewidywa艂 komplikacji. Wszak
Villon wiedzia艂 dobrze, 偶e Arfurt musi tu wr贸ci膰. Musi, aby
wykona膰 to, co zamierzy艂. M艂ody z艂oczy艅ca postanowi艂
po prostu czeka膰 na niego.
艁opot skrzyde艂 zaskoczy艂 wszystkich. By艂 tak
niespodziewany, 偶e nawet Villon prawie straci艂 g艂ow臋.
Po艣piesznie schowa艂 si臋 w niszy w murze. M贸g艂 st膮d
obserwowa膰 ca艂y szczyt wie偶y. Gdy szum sta艂 si臋 mocniejszy,
gdy us艂ysza艂 chrz臋st gruzu - wyjrza艂 ostro偶nie z kryj贸wki.
Stworzenie, kt贸re widzia艂 poprzedniego dnia, wyl膮dowa艂o na
szczycie wie偶y. - By艂o pi臋kne, puszyste, z roz艂o偶onymi
skrzyd艂ami. Zatrzepota艂o nimi, a potem z艂o偶y艂o za plecami -
z wdzi臋kiem, z gracj膮, o jak膮 nie podejrzewa艂 偶adnego
zwierz臋cia ani nawet cz艂owieka. Mia艂o oblicze pi臋knej
kobiety i poros艂e mi臋kkim puchem cia艂o. Jak angelisa z
ksi臋gi.
- Carnas!!! - zawy艂, wypadaj膮c z kryj贸wki. Angelisa
roz艂o偶y艂a skrzyd艂a, a na jej twarzy pojawi艂o si臋
przera偶enie. Nie zd膮偶y艂a uczyni膰 nic wi臋cej, bo
w tej samej chwili rozleg艂 si臋 okrutny 艣wist i sie膰 ci艣ni臋ta
przez Carnasa spad艂a z g贸ry.
- Nie, nie uciekniesz nam, anio艂ku! - zakrzykn膮艂 Villon.
Schwyci艂 ci臋偶k膮 lin臋, uwiesi艂 si臋 jej, przytrzyma艂. Pot臋偶ne
skrzyd艂o uderzy艂o go w pier艣 z wielk膮 si艂膮, przetoczy艂 si臋
na bok, nie puszczaj膮c jednak sznura. Otw贸r na 艣rodku
platformy znajdowa艂 si臋 o krok, a uderzenie wypar艂o z p艂uc
Villona resztki powietrza. Angelisa rzuci艂a si臋, za艂opota艂a
skrzyd艂ami, chc膮c wyrwa膰 si臋 ze skr臋t贸w sieci, lecz Carnas i
pozostali rzucili si臋 na pomoc Villonowi. Schwytana chcia艂a
wzlecie膰, pragn臋艂a wzbi膰 si臋 w powietrze. Jej szpony
rozdar艂y liny niby w膮t艂e niteczki, kopyta szcz臋kn臋艂y na
gruzie. Powlok艂a wszystkich w bok, ku miejscu, gdzie blanki
rozsypa艂y si臋 doszcz臋tnie. St膮d ju偶 tylko krok do
otch艂ani.
- Ucieknie nam! - zawy艂 Carnas. - Trzymajcie j膮,
skurwysyny!!!
Villon przetoczy艂 si臋 na bok. Nie wiedzia艂 dlaczego, ale
w ustach mia艂 pe艂no krwi. Uderzy艂 pi臋艣ci膮 w pokryte puchem
cia艂o angelisy, raz, drugi, trzeci. A potem wyswobodzone z
sieci skrzyd艂o chlasn臋艂o go po twarzy. Villon pad艂, ci臋偶ar
przygni贸t艂 go. Schwyci艂 skrzyd艂o, przycisn膮艂 jak m贸g艂
najmocniej do gruzu...
- Ty kurwo! Zabij臋 ci臋! - us艂ysza艂 tu偶 obok. Z boku
doskoczy艂 Lionel. Karze艂 szlocha艂 g艂o艣no, 艂zy sp艂ywa艂y po
jego pobru偶d偶onej twarzy. Villon widzia艂 wszystko. Pokurcz
przypad艂 do艅 w jednej chwili, a potem - uni贸s艂 top贸r i ci膮艂.
Jednym szybkim ruchem odr膮ba艂 angelisie skrzyd艂o!
Schwytana zawy艂a. To nie by艂 ryk 偶膮dnej krwi bestii.
Raczej przera偶aj膮cy wrzask torturowanej kobiety. To by艂
ludzki krzyk! Serce Villona zamar艂o ze zgrozy. Z kikuta
skrzyd艂a trysn臋艂a jasnoczerwona krew barwi膮c wszystko doko艂a
szkar艂atem. Angelisa rzuci艂a si臋 rozpaczliwie, machn臋艂a
ogonem, trafiaj膮c w locie Lionela. Villon us艂ysza艂 wrzask,
gdy karze艂 potoczy艂 si臋 na bok, wypuszczaj膮c top贸r, a potem
wpad艂 w otw贸r na 艣rodku wie偶y i run膮艂 w d贸艂, aby z
zamieraj膮cym okrzykiem rozpocz膮膰 lot przez kondygnacje.
Zamarli wszyscy. Lecz Villon otrz膮sn膮艂 si臋 pierwszy.
Schwyci艂 top贸r Lionela, przycisn膮艂 do ziemi drugie skrzyd艂o,
a potem jednym szybkim ruchem odr膮ba艂 je od cia艂a.
Ze straszliwym okrzykiem b贸lu i zgrozy angelisa rzuci艂a
si臋 w sieci. Lecz Carnas, Villon i Matjasz trzymali j膮
mocno. Widzieli, jak zaszlocha艂a nagle, ukry艂a twarz w
d艂oniach, a potem szarpn臋艂a si臋 w stron臋 otworu w dachu,
chc膮c skoczy膰 w przepa艣膰. Nadaremnie. Gdy znieruchomia艂a,
j臋cz膮c cicho, Villon przetar艂 pokrwawion膮 twarz. Obejrza艂
si臋 na Carnasa.
- Zwi膮偶 jej kikuty rzemieniem. Wykrwawi si臋.
M艂ody rzezimieszek pos艂usznie pochyli艂 si臋 nad angelis膮.
Villon powi贸d艂 wzrokiem po wszystkich obecnych, wpatrzonych
szeroko rozwartymi oczyma w le偶膮c膮.
- No, co si臋 gapicie. To by艂a czysta robota. Nawet nie
wiecie, ile za ni膮 dostaniemy.
Odsun臋li si臋 odruchowo. Zorientowa艂 si臋, 偶e patrz膮 na
niego ze zgroz膮.
- Ju偶 dokona艂e艣, czego chcia艂e艣, z艂odzieju?
Kto to powiedzia艂? Villon obejrza艂 si臋. W niszy, u wylotu
schod贸w, sta艂 Arfurt. Patrzy艂 na nich z bezbrze偶nym
zdumieniem, jakby nie wierz膮c w to, co zobaczy艂. Villon
u艣miechn膮艂 si臋 z艂o艣liwie.
- 艁atwo jest st膮d uciec, co? Ale nie艂atwo co艣 zmieni膰.
Ot i poobcinali艣my ptaszkom skrzyde艂ka!
- Nirweno! - wykrzykn膮艂 Arfurt. - Nirweno!
Rzuci艂 si臋 w stron臋 le偶膮cej. Na pewno nie chcia艂 walczy膰.
Villon by艂 pewien. Wi臋c nawet nie zast膮pi艂 mu drogi. Gdy
Arfurt go mija艂, po prostu wbi艂 mu n贸偶 w pier艣, skosem ku
lewej stronie, prosto w serce. Arfurt potkn膮艂 si臋 na
kamieniach. Pad艂 na kolana. Zacharcza艂.
- Dlaczego? - wyszepta艂. - Dlaczego?
Villon wzruszy艂 ramionami. Wyczeka艂, a偶 przesz艂y
艣miertelne drgawki, pochyli艂 si臋 nad martwym cia艂em i
odszuka艂 w zanadrzu pergamin wyrwany z ksi臋gi... Nawet go
nie przeczyta艂. Po prostu wzi膮艂 w palce, a potem podszed艂 do
wie偶y. Spojrza艂 w niebo, wyci膮gn膮艂 r臋k臋 przed siebie. Chcia艂
podrze膰 t臋 kart臋, chcia艂 j膮 zniszczy膰. Powstrzyma艂 si臋
jednak. Rozlu藕ni艂 palce i pozwoli艂, by wiatr wyrwa艂 mu
pergamin z zaci艣ni臋tej d艂oni.
By艂 wczesny 艣wit. Rienn budzi艂o si臋 ze snu. Wstawa艂o po
zimnej, deszczowej nocy do codziennego ruchu i szale艅stwa.
Otwiera艂y si臋 drzwi gosp贸d i dom贸w i coraz to nowe zast臋py
w艂膮cza艂y si臋 w korow贸d codzienno艣ci. I wszystko by艂o takie,
jakie powinno by膰.
Ulic膮, przedzieraj膮c si臋 wolno poprzez t艂um, jecha艂
stary, rozklekotany w贸z. Ko艂ysa艂a si臋 na nim niedbale zbita,
drewniana klatka. Wewn膮trz uwa偶ne oko obserwatora dostrzec
mog艂o dziwne, bia艂e stworzenie przykute 艂a艅cuchem do
drewnianych bali. W贸z trz膮s艂 si臋 niemi艂osiernie, lecz istota
owa - kiedy艣 zapewne wielka i pi臋kna - siedzia艂a
nieporuszona. Tu偶 obok, na burcie pojazdu widnia艂y przybite
ogromne, okrwawione skrzyd艂a. Pojazdem powozi艂 Carnas, a
Villon, wychylony z koz艂a, krzycza艂 weso艂o w t艂um:
- Hej, ludzie! Rozst膮pcie si臋! No, m贸wi臋 wam! Wioz臋 wam
besti臋, jakiej jeszcze艣cie nie widzieli. No, gamonie!
Przyjd藕cie dzi艣 na plac targowy! Zobaczycie gwiazdk臋 z
nieba. Wczoraj j膮 upolowali艣my... Dzisiaj wam poka偶emy.
Chcia艂a uciec, ale艣my jej obci臋li skrzyde艂ka. Dzisiaj b臋dzie
was bawi膰. Z drogi, gamonie!
Rozparty wygodnie na ko藕le Carnas pogwizdywa艂 beztrosko.
Do najbli偶szego jarmarku by艂o dwa dni drogi. Spodziewali
si臋 jednak, 偶e 艣ci膮gnie na niego wielu ludzi z okolicy
Rienn. Mieli im co pokaza膰.