Simak Clifford D Miasto

Clifford Simak


Miasto



Przełożył Andrzej Leszczyński

City

Data wydania oryginalnego - 1952

Data wydania polskiego - 1991


OD WYDAWCY



Oto przed Wami opowieści, które Psy snują przy strzelających w niebo płomieniach, kiedy dmie północny wiatr. Wokół ognisk zasiadają całe rodziny, a w szczególnym skupieniu przysłuchują się szczenięta, by po zakończonym opowiadaniu sypnąć pytaniami.

- Co to takiego Człowiek? - pada pierwsze.

Albo też:

- Co to jest miasto?

Albo:

- Co to jest wojna?

Na żadne z tych pytań nie ma ścisłej odpowiedzi. Istnieje wiele domniemań i teorii, opracowano naukowe hipotezy, lecz nikt nie jest w stanie dać odpowiedzi.

Wśród tych rodzinnych kręgów wielu gawędziarzy zmuszonych jest do stosowania starego jak świat wykrętu - przecież to tylko bajka, nie istnieje nic takiego jak Człowiek czy miasto, po cóż więc doszukiwać się prawdy w zwykłej legendzie; bajki opowiada się dla przyjemności i nic poza tym.

Tego typu wyjaśnienie - mimo iż może być wystarczające dla ciekawskich szczeniaków - nie jest w gruncie rzeczy żadnym wyjaśnieniem. Prawdy powinno się szukać nawet w takich zwykłych bajkach.

Przedstawiana legenda, składająca się z ośmiu opowieści, przekazywana jest z ust do ust od niezliczonych stuleci. Jednak nawet przy obecnym stanie wiedzy powiązanie jej rodowodu z jakimkolwiek wydarzeniem historycznym nie wydaje się być możliwe. Najdokładniejsze badania, mające na celu wydzielenie poszczególnych stadiów rozwoju legendy, spełzają na niczym. Nie ulega wątpliwości, że w ciągu wielu lat została ona poddana stylizacji, nie ma jednak sposobu na określenie kierunków owej stylizacji.

O starożytnym pochodzeniu legendy i, jak utrzymuje wielu badaczy, o tym, że niektóre jej części były układane nie przez Psy, świadczy ogromna liczba niejasności - słów i zwrotów (a co gorsza, również pojęć), które nie posiadają, a możliwe, iż nigdy nie posiadały, żadnego konkretnego znaczenia. Poprzez wielokrotne powtarzanie oswoiliśmy się z tymi słowami i wyrażeniami, a odbierając je w kontekście, przypisaliśmy im określone wartości. Jednak w żaden sposób nie można dowiedzieć się, czy owe arbitralne pojęcia choć w przybliżonym stopniu odpowiadają oryginalnym znaczeniom wyrazów.

Bieżące wydanie opowieści nie ma na celu prezentacji rozlicznych argumentów do dyskusji o istnieniu czy też nieistnieniu Człowieka, o zagadce miasta, o kilku znanych teoriach dotyczących wojny, jak i o innych problemach, przed którymi z pewnością stanie każdy, kto będzie doszukiwał się w tej legendzie jakichkolwiek powiązań z rzeczywistością lub z prawdami historycznymi.

Jedynym celem tego wydania jest przedstawienie pełnego, nieskażonego tekstu opowieści w ich dzisiejszej postaci. Komentarz, poprzedzający każdy rozdział, służy zaznajomieniu czytelnika z podstawowymi pojęciami spornymi, nie zawiera jednak jakichkolwiek prób ich interpretacji. Wszystkich, którzy pragnęliby lepiej zrozumieć cały cykl opowieści, czy też chcieliby zapoznać się z fachową dyskusją dotyczącą legendy, odsyłamy do specjalistycznych tekstów napisanych przez Psy o znacznie wyższych kompetencjach niż wydawca niniejszego tomu.

Odnalezione ostatnio fragmenty świadczące, iż pierwotnie było to liczące się w literaturze dzieło, dostarczyły kolejnych argumentów przemawiających za tym, że autorstwo przynajmniej części cyklu należy przypisać mitycznej (i kontrowersyjnej) postaci Człowieka, a nie Psom. Dopóki jednak nie dowiedziono niezbicie, że Człowiek istniał w rzeczywistości, przypisywanie mu autorstwa odnalezionych fragmentów pozbawione jest głębszego sensu.

Szczególnie znaczący, czy też niepokojący - w zależności od zajętego przez badacza stanowiska - jest fakt, że odnaleziony fragment posiada taki sam tytuł, jak jedna z opowieści prezentowanego w niniejszym tomie cyklu. Samo słowo, rzecz jasna, pozbawione jest jakiegokolwiek znaczenia.

Całość dyskusji sprowadza się w zasadzie do podstawowego pytania: czy istniało kiedykolwiek takie stworzenie jak Człowiek? Przy obecnym stanie wiedzy, i przy braku przekonywających argumentów, prościej jest założyć, że istota taka nie istniała, a Człowiek występujący w legendzie stanowi płód inwencji ludowych twórców. Prawdopodobnie we wczesnym okresie rozwoju kultury Psów narodziła się wyimaginowana postać Człowieka jako rodzaj bóstwa, do którego Psy mogły zwracać się o pomoc, i z którym mogły dzielić się swoimi problemami.

Pomimo wszelkich rozumowych konkluzji, nadal spotyka się pogląd, iż Człowiek jest prawdziwym Bogiem, przybyszem pochodzącym z jakiejś tajemniczej krainy bądź innego wymiaru, który pojawił się w naszym świecie, przebywał tu jakiś czas, pomagał Psom, po czym wrócił tam, skąd przybył.

Inni z kolei utrzymują, że Człowiek i Pies mogli rozwijać się równolegle, jako współpracujące ze sobą istoty, mogli uzupełniać się w dźwiganiu na wyżyny jednej i tej samej kultury, lecz w jakimś odległym historycznie momencie ich drogi rozeszły się.

Spośród wszystkich niejasnych pojęć, zawartych w opowieściach (a jest ich wiele), najbardziej kontrowersyjna wydaje się być sugestia dotycząca należnej Człowiekowi czci. Pełnoletniemu czytelnikowi trudno jest to traktować jako zwykły element literacki. Tym bardziej że wspomniana sugestia jest o wiele silniejsza, niż gdyby miała dotyczyć tylko pierwotnego bóstwa; wyczuwa się niemal instynktownie, iż oddawanie czci Człowiekowi musi mieć znacznie głębsze korzenie, ginące w zapomnianych dzisiaj wierzeniach, czy też rytuałach ery prehistorycznej naszej rasy.

Oczywiście, niewielkie są już szansę, że którykolwiek z licznych przedmiotów dyskusji, narosłych wokół legendy, zostanie do końca wyjaśniony.

Tak więc, przedstawiając te opowieści, mamy nadzieję, że potraktujecie je jako literaturę rozrywkową, jako utwory o ograniczonym znaczeniu historycznym albo też bajki, wprowadzające w świat obcych nam pojęć. Przeciętnemu czytelnikowi radzimy nie brać ich zbytnio do serca, gdyż mogłyby one stać się przyczyną całkowitej dezorientacji, jeśli nie nawet pomieszania zmysłów


KOMENTARZ DO PIERWSZEJ OPOWIEŚCI



Nie ulega wątpliwości, że spośród wszystkich opowieści dla przypadkowego czytelnika najtrudniejsza jest pierwsza. Nie tylko występujące w niej słownictwo, ale również konstrukcja logiczna i podstawowe idee przy pierwszym czytaniu wydać się muszą całkowicie obce. Wynika to z faktu, że w opowieści tej, podobnie jak w następnej, w ogóle nie występują Psy - nie wspomina się tam o nich nawet słowem. Już od początkowych akapitów czytelnik staje się świadkiem zupełnie niezrozumiałej sytuacji, a równie niezrozumiałe postacie bohaterów starają się ją rozwikłać. Tyle można powiedzieć o pierwszej opowieści, jednakże jeśli już ktoś przebrnie przez nią, wszystkie pozostałe będą. dla niego o wiele bardziej jasne.

Przez całą opowieść przewija się pojęcie miasta. Nie zostało do końca wyjaśnione, czym mogło być miasto i jakim celom miało służyć, przeważa jednak pogląd, że chodzi tu o niewielki obszar, na którym przebywało i żyło bardzo wielu mieszkańców. Pewne - co prawda pobieżne - uzasadnienie celowości tworzenia takich skupisk można znaleźć w samym tekście, jednakże Bounce, który całe życie poświęcił badaniom nad cyklem niniejszych opowieści, przekonany jest, iż owo uzasadnienie stanowi co najwyżej zwykłą improwizację jakiegoś starożytnego gawędziarza, starającego się nadać legendzie bardziej prawdopodobny charakter. Większość badaczy opowieści zgadza się z Bounceem, iż przedstawione w tekście powody istnienia miasta niezgodne są z logiką, a niektórzy, między innymi Rover, wyrażają przypuszczenie, że mamy do czynienia z dawną satyrą, której znaczenie zostało zatarte przez czas.

Większość autorytetów z zakresu ekonomii i socjologii uważa, że organizacja występująca pod postacią miasta musiałaby być strukturą niefunkcjonalną, nie tylko z ekonomicznego punktu widzenia, lecz także z przyczyn socjologicznych i psychologicznych. Utrzymują oni, iż żadne stworzenie z wysoko rozwiniętym układem nerwowym, niezbędnym dla stworzenia kultury, nie mogłoby żyć w tak ciasnych ramach, a każda tego typu próba doprowadziłaby do powszechnego znerwicowania, które w krótkim czasie przyczyniłoby się do całkowitego rozpadu cywilizacji opartej na miastach.

Rover twierdzi, że w przypadku pierwszej opowieści mamy do czynienia z prawie czystym mitem, zatem żadnej przedstawionej sytuacji, żadnego twierdzenia nie można traktować dosłownie; cała opowieść przepełniona jest symboliką, do której klucz dawno już został zagubiony. Zastanawiający jest jednak następujący fakt: jeżeli mamy do czynienia wyłącznie z mitem, to dlaczego nie ma on typowej formy symbolicznych obrazów, skupiających się wokół podstawowej koncepcji mitu? W samej opowieści niewiele jest oznak, które pozwoliłyby przeciętnemu czytelnikowi poznać, iż styka się z mitem. Ta pierwsza opowieść jest bodaj najbardziej zawikłana w całym cyklu - surowa, grubo ciosana, nie zawierająca nawet śladu delikatnych uczuć i wyższych ideałów, które można znaleźć w pozostałych częściach legendy.

Szczególnie frapujące jest słownictwo opowieści. Zwroty w rodzaju klasycznego niech go szlag spędzają sen z powiek językoznawcom od wielu wieków. Znaczenie większości tych słów i wyrażeń nie jest dziś bardziej znane niż wówczas, kiedy po raz pierwszy badacze zaczęli uważniej przyglądać się tekstom legendy. Niemniej jednak terminologia związana bezpośrednio z Człowiekiem została dość dobrze poznana. Nazwa przedstawiciela owej mitycznej rasy w liczbie mnogiej brzmi: ludzie; natomiast cała rasa to ludzkość. Człowiek rodzaju żeńskiego nazywa się kobietą lub żoną (te dwa słowa mogły się kiedyś nieco różnić znaczeniem, lecz obecnie muszą być traktowane jako synonimy), szczenięta zaś - dziećmi. Szczenię męskie to chłopiec, żeńskie - dziewczynka.

Obok pojęcia miasta, czytelnik natknie się na inne rażące odmiennością, brutalnością i tak bardzo odległe od naszego sposobu życia pojęcia, jak na przykład wojna i zabijanie. Zabijanie jest to proces zwykle związany z przemocą, na drodze którego jedno żywe stworzenie przerywa życie innego stworzenia. Wojna, jak się zdaje, była zabijaniem masowym, o ogromnej, niewyobrażalnej wręcz skali.

Rover w swoich studiach nad legendą wyraża przypuszczenie, iż opowieści te są o wiele starsze, niż się generalnie przyjmuje. Jest on przekonany, że takie pojęcia jak wojna czy zabijanie nigdy nie mogłyby narodzić się w naszej obecnej kulturze, a zatem muszą one pochodzić z jakiejś odległej epoki dzikości, po której nie pozostały żadne zapiski.

Tige - jeden z nielicznych badaczy utrzymujących, iż opowieści oparte są na faktach historycznych, a rasa ludzka istniała w czasach, kiedy dopiero rodziła się kultura Psów - stwierdza, że pierwsza część legendy przedstawia moment załamania się cywilizacji Człowieka. Według niego opowieść ta - w takiej postaci, pod jaką znamy ją dzisiaj - jest tylko mizernym urywkiem większego przekazu, gigantycznego eposu, którego pierwotna objętość była równa lub nawet większa od objętości całego cyklu zachowanego do naszych czasów. Wydaje się nieprawdopodobne, pisze Tige, by tak doniosłe wydarzenie, jak upadek potężnej cywilizacji mechanicznej, mogło zostać przez ówczesnych gawędziarzy zamknięte w wąskie ramy krótkiej opowieści. W rzeczy samej jest to raczej jedna z wielu opowieści, których tematem stał się upadek cywilizacji, i należy przypuszczać, że do naszych czasów przetrwała jedna z mniej znaczących relacji.


I

MIASTO



Gramp Stevens siedział w fotelu i przyglądał się pracującej kosiarce, delektując się łagodnym ciepłem słonecznym, które wsączało się w jego kości. Kosiarka dotarła do końca trawnika, zagdakała niczym zadowolona z siebie kura, po czym wykonała szybki zwrot i ruszyła z powrotem, ścinając następny rząd trawy. Woreczek z sianem był już wyraźnie wypchany.

Nagle kosiarka zatrzymała się i wydała z siebie radosne szczeknięcie. Z boku obudowy otworzyły się drzwiczki, skąd wychynęło przegubowe ramię. Krzywe, stalowe paluchy zanurzyły się w trawie i po chwili w triumfalnym geście uniosły do góry kamień, wrzuciły go do niewielkiego pojemnika, po czym ramię zniknęło wewnątrz obudowy. Kosiarka zabulgotała i ponownie ruszyła z miejsca, kontynuując swą pracę.

Gramp mruknął, wodząc za kosiarką podejrzliwym wzrokiem.

Któregoś dnia ta maszynka, niech ją szlag, chybi celu i załamie się nerwowo - pomyślał.

Opadł na oparcie fotela i zapatrzył się na wybielone słońcem niebo. W oddali przesuwał się powoli helikopter. Nagle, gdzieś z wnętrza domu, runęła ogłuszająca nawałnica jazgotu z włączonego radia. Gramp wzdrygnął się i jeszcze bardziej skulił w fotelu.

Młody Charlie przystępował do kolejnego seansu twitcha. A niech go szlag...

Kosiarka zachichotała w pobliżu i Gramp posłał za nią wrogie spojrzenie.

- Automatyka - oznajmił niebiosom. - Teraz każda przeklęta rzecz jest zautomatyzowana. Wkrótce dojdzie do tego, że wystarczy maszynę odciągnąć na bok, poszeptać jej do ucha i ta poleci wykonywać każde polecenie.

Poprzez kakofonię muzyki z otwartego okna doleciał go głos córki.

- Ojcze!

Gramp poruszył się ociężale.

- Tak, Betty?

- Bądź tak dobry, tato, i odsuń się, kiedy kosiarka dojedzie do ciebie. Nie próbuj się z nią drażnić: przecież to tylko maszyna. Ostatnio, kiedy siedziałeś na miejscu, ona wykosiła wszystko dookoła. Jeszcze nigdy nie widziałam takiej hecy.

Nie odpowiedział. Pochylił nieco głowę mając nadzieję, że uzna, iż zasnął i da mu spokój.

- Ojcze! - wrzasnęła przeraźliwie. - Czy słyszysz?

Jego wybieg na nic się nie zdał.

- Słyszałem, słyszałem - odparł. - Właśnie miałem zamiar się odsunąć.

Podniósł się powoli, opierając ciężko na lasce. Chciał, żeby zobaczyła jak bardzo jest stary i schorowany i żeby zrobiło jej się przykro, iż potraktowała go tak szorstko. Musiał być jednak ostrożny. Gdyby uznała, że laska nie jest mu wcale potrzebna, zaraz zapędziłaby go do jakiejś roboty. Z drugiej strony, gdyby opierał się na niej zbyt mocno, mogłaby ponownie napuścić na niego tego głupiego lekarza.

Mrucząc pod nosem, przesunął fotel na tę część trawnika, która została już przystrzyżona. Przejeżdżająca obok kosiarka złośliwie zarechotała.

- Któregoś dnia tak cię grzmotnę, że ci się śrubki posypią - pogroził jej Gramp.

Kosiarka gwizdnęła na niego i spokojnie potoczyła się dalej.

Od strony zarośniętej trawą ulicy doleciał metaliczny jazgot i kasłanie silnika.

Gramp, który chciał już usiąść, wyprostował się i zaczął nasłuchiwać.

Odgłosy przybliżały się: coraz wyraźniej słychać było terkot narowistego motoru i brzęczenie poluzowanych blach.

- Samochód! - wrzasnął Gramp. - Niech skonam, samochód!

Ruszył galopem w kierunku bramy, lecz szybko przypomniał sobie, że jest stary i schorowany i zwolnił kroku.

To musi być ten wariat Ole Johnson, niech go szlag - pomyślał. - Tylko on jeden posiada samochód i za diabła nie może się z nim rozstać.

Rzeczywiście był to Ole.

Gramp dotarł do bramy w tym samym momencie, kiedy zza rogu nie używanej ulicy wyjechał z jazgotem, podskakując na wybojach, stary, zrujnowany, pokryty rdzą samochód. Z przegrzanej chłodnicy ze świstem wydobywała się para, a rura wydechowa, od pięciu czy więcej lat pozbawiona tłumika, wyrzucała na zewnątrz kłęby niebieskawego dymu.

Dumny Ole siedział za kierownicą i zezował na jezdnię, próbując znaleźć nieco mniej wyboiste fragmenty drogi. Nie było to jednak łatwe, jako że całą nawierzchnię okrywał dywan zielska i trawy, tak że trudno było dostrzec kryjące się pod nim dziury.

Gramp pomachał laską.

- Cześć, Ole! - krzyknął.

Ole pociągnął za ręczny hamulec i zatrzymał wóz. Maszyna sapnęła, zadygotała, zakasłała, po czym zgasła z przeraźliwym sykiem.

- Czym go napędzasz? - zapytał Gramp.

- Wszystkim po trochu - odparł Ole. - Benzyną, resztkami starego oleju od traktora, które wyskrobałem z beczki, alkoholem drzewnym.

Gramp obrzucił zabytkową maszynę wzrokiem pełnym nie skrywanego podziwu.

- Kiedyś i ja miałem taki wóz - mruknął. - Mógł wyciągnąć sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę.

Ten też jest okay - odparł Ole. - Gdyby jeszcze było czym go napędzać i skąd brać części zamienne. Nie dawniej jak trzy, cztery lata temu dostawałem benzyny ile chciałem, ale teraz już jej nie uświadczysz. Chyba przestali produkować. Mówią, że benzyna niepotrzebna, kiedy jest energia atomowa.

- Cóż - rzekł Gramp. Może to i racja, ale energia atomowa nie pachnie, a najsłodszy zapach, jaki znam, to zapach spalin benzynowych. Te ich helikoptery i inne wynalazki pozbawiły podróżowanie jakiejkolwiek romantyki.

Popatrzył na skrzynki i koszyki piętrzące się na tylnym siedzeniu.

- Zebrałeś jakieś warzywa? - zapytał.

Aha - mruknął Ole. - Trochę słodkiej kukurydzy, młode ziemniaki i kilka koszyków pomidorów. Może uda mi się to sprzedać.

Gramp pokręcił głową.

- Nie łudź się, Ole. Nikt tego nie kupi. Ludzie wbili sobie do głowy, że na stół nadają się tylko warzywa z upraw hydroponicznych. Są bardziej higieniczne i posiadają ładniejszy zapach.

- A ja nie dałbym złamanego grosza za to świństwo, które oni hodują w zbiornikach - wojowniczo zadeklarował Ole. - Przecież to nie ma żadnego smaku. Cały czas powtarzam Marcie: żeby żywność była coś warta, musi wyrastać z prawdziwej gleby.

Sięgnął w dół pod tablicę rozdzielczą, by wyłączyć silnik.

- Nie wiem nawet, czy jest sens wozić cały ten majdan do miasta - rzekł. - Jeśli wziąć pod uwagę, co zrobili, a raczej czego nie zrobili z drogami... Dwadzieścia lat temu nasza autostrada stanowa wyglądała jak należy. Co i raz kładli nową nawierzchnię, każdej zimy uprzątali śnieg. Dbali o wszystko, nie żałowali pieniędzy, byle tylko utrzymać ją w należytym stanie. A teraz po prostu zapomnieli. Beton jest wszędzie popękany, a miejscami zupełnie się wykruszył. Między płytami wyrastają krzaki jeżyn. Kiedy jechałem dziś rano, musiałem w jednym miejscu przecinać pień drzewa, które leżało w poprzek drogi.

- Szczera prawda - przytaknął Gramp.

Motor ponownie ożył, krztusząc się i strzelając. Gdzieś spod samochodu wydobyła się gęsta chmura niebieskawego dymu. Wóz ruszył z szarpnięciem i potoczył się dalej ulicą.


Kiedy Gramp wrócił do swojego fotela, stwierdził, że całe obicie jest mokre. Automatyczna kosiarka po zakończeniu strzyżenia trawy rozciągnęła wąż i właśnie podlewała trawnik.

Mrucząc pod nosem przekleństwa, skręcił za róg domu i przysiadł na ławeczce werandy na tyłach budynku. Nie lubił tego miejsca, ale tylko tu mógł znaleźć schronienie przed diabelną maszynerią buszującą przed frontem domu.

Widok, jaki rozciągał się z werandy, działał na niego przygnębiająco. Jak okiem sięgnąć, ulica za ulicą, wszędzie stały puste, wymarłe domostwa otoczone zapuszczonymi, porośniętymi zielskiem podwórkami.

Miejsce to miało jednak pewną niewątpliwą zaletę. Mógł tutaj udawać, że ma nieco przytępiony słuch i nie słyszy ogłuszającej kakofonii wypluwanej przez głośnik radia.

Za domem rozległo się czyjeś nawoływanie.

- Bill! Bill, gdzie jesteś?

Gramp odwrócił się.

- Tutaj jestem, Mark. Na tyłach domu. Ukryłem się przed tą cholerną kosiarką.

Zza rogu domu wychynął Mark Bailey. Z jego warg zwisał papieros, grożąc w każdej chwili podpaleniem wybujałych wąsów.

- Czy nie uważasz, że jeszcze trochę za wcześnie na partyjkę? - zapytał Gramp.

- Dziś nie będę mógł zagrać - rzekł Mark.

Obszedł werandę dokoła i przysiadł na ławce obok Grampa.

- Wyjeżdżamy - powiedział.

Gramp gwałtownie odwrócił się w jego stronę.

- Wyjeżdżacie?!

- Tak. Gdzieś na prowincję. Lucindzie udało się w końcu namówić Herba. Myślę, że przez cały czas nie dawała mu spokoju. Mówiła, że jeśli wszyscy osiedlają się w tych miłych domkach na wsi, to nie widzi żadnego powodu, dla którego i my nie mielibyśmy tego zrobić.

- Dokąd wiec? - mruknął Gramp.

- Nie wiem dokładnie - odparł Mark. - Nigdy tam nie byłem. To gdzieś na północy, nad którymś z jezior. Dostaliśmy przydział dziesięciu akrów ziemi. Lucinda chciała całą setkę, ale Herb przekonał ją, że nawet dziesięć to za dużo. Jak by nie patrzeć, przez te wszystkie lata wystarczała nam jedna mała działka w mieście.

- Betty także namawiała Johnyego - rzekł Gramp. - Ale on nie da się wodzić za nos. Powiedział, że po prostu nie ma mowy o ruszeniu się stąd. Wyglądałoby to wręcz głupio, gdyby on, sekretarz Komisji Handlu, wyniósł się z miasta.

- Ludzie poszaleli - oświadczył Mark. - Do cna poszaleli.

- To fakt - zgodził się Gramp. - Poszaleli na punkcie prowincji, nie da się ukryć. Popatrz na to.

Wskazał dłonią w stronę całych kwartałów opuszczonych posiadłości.

- Pamiętam czasy, kiedy tamta część miasta składała się z najpiękniejszych rezydencji, jakie kiedykolwiek widziałeś na oczy. I to sami dobrzy sąsiedzi. Kobiety biegały od jednej kuchni do drugiej wymieniając najnowsze przepisy. Mężczyźni wyciągali z komórek stare dobre kosiarki, przystrzygali własnoręcznie trawniki, a po skończonej robocie zbierali się razem i przyjemnie spędzali wieczory. Ludzie byli dla siebie prawdziwymi przyjaciółmi. A spójrz, jak to teraz wygląda.

Mark poruszył się ociężale.

- Muszę już wracać, Bili. Przyszedłem tylko, żeby ci powiedzieć, że wyjeżdżamy. Lucinda już spakowała moje rzeczy. Wściekałaby się, gdybym nie wracał przez dłuższy czas.

Gramp podniósł się sztywno i wyciągnął w jego kierunku dłoń.

- Czy zobaczymy się jeszcze? Zagramy jeszcze choć jedną partyjkę?

Mark uścisnął jego dłoń.

- Obawiam się, że nie, Bili.

Przez dłuższą chwilę, jakby zmieszani, w milczeniu wymieniali uściski.

- Pewnie pomieszam im szyki przy grze - rzekł Mark. - Mnie również - odparł Gramp. - Nie mam ochoty nikogo szukać na twoje miejsce.

- Żegnaj, Bili - powiedział Mark.

- Żegnaj.

Stał i patrzył, jak jego przyjaciel znika za rogiem domu. Poczuł na sercu chłodne dotknięcie lodowatych palców samotności. Przerażającej samotności. Samotności ludzi starych, ludzi zdezaktualizowanych. Zaskoczyła go ta dziwna myśl. A jednak rzeczywiście był zdezaktualizowany. Należał do innej epoki, przeżył już swoje czasy i znalazł się w innym świecie.

Z zamglonymi oczyma sięgnął po laskę opartą o krawędź ławki, po czym ruszył powoli w kierunku przekrzywionej furtki, wychodzącej na zapuszczoną ulicę, która biegła na tyłach ich domu.


Lata mijały zbyt szybko. Lata, które doprowadziły do zniszczenia rodzinnego samolotu, potem helikoptera, i które spowodowały, że jego samochód rdzewiał teraz w jakimś zapomnianym miejscu, a nie używane drogi nie nadawały się już do naprawy. Lata, które wraz ze wzrostem znaczenia kultur hydroponicznych całkowicie wyeliminowały potrzebę uprawiania ziemi. Lata, które doszczętnie zdewaluowały gospodarkę rolną i popchnęły niemal wszystkich mieszkańców miast do masowej ucieczki na prowincję - gdzie, za cenę znacznie niższą od ceny lichego mieszkania w mieście, każdy mógł stać się właścicielem bezużytecznych akrów ziemi. Lata, które do tego stopnia zrewolucjonizowały architekturę, że rodziny przeprowadzające się do swych nowych wiejskich rezydencji stać było na to, by za połowę ceny, jaką przed wojną trzeba było zapłacić za budynek w stanie surowym, dokonać gruntownej przebudowy istniejących zabudowań w celu uzyskania, choćby z powodu chwilowej zachcianki, innego rozkładu pomieszczeń.

Gramp westchnął. Domy, które można zmieniać dowolnie każdego roku z wysiłkiem nie większym od tego, jakby się przemeblowywało pokój. Cóż to było za życie?

Szedł powoli pokrytą kurzem ścieżką, która była wszystkim, co pozostało po tętniącej jeszcze kilka lat temu burzliwym życiem ulicy. Ulica duchów pomyślał Gramp. - Małych, tajemniczych duszków, szepczących coś każdej nocy. Duchów bawiących się dzieci, duchów brzęczących trójkołowców i turkoczących furmanek. Duchów plotkujących gospodyń, wykrzykiwanych pozdrowień, ogni płonących w kominkach i kopcących w zimowe wieczory dymników.

Przy każdym jego kroku wzbijały się w górę obłoczki kurzu, które osiadały na nogawkach spodni białym pyłem.

Po drugiej stronie ulicy wznosiła się dawna rezydencja Adamsa. Gramp pamiętał, jak bardzo Adams był dumny ze swego domu. Fronton z szarych, polnych otoczaków i okna z barwionego delikatnie szkła. Teraz kamienie były zielone od pokrywającego je mchu, a powybijane szyby nadawały oknom wyraz rozszerzonych z przerażenia oczu. Całe podwórze porośnięte było dżunglą zielska i nawet weranda zaczynała już mu się poddawać. Gałęzie potężnego wiązu podważyły szczyt przegniłego dachu, a przecież Gramp pamiętał dzień, kiedy Adams zasadził wiąz przed wejściem do domu.

Zatrzymał się na środku porośniętej trawą ulicy i stał tak przez chwilę z nogami w kurzu, dłońmi opartymi na zakrzywionym uchwycie laski i zamkniętymi oczyma.

Poprzez mgłę minionych lat usłyszał krzyki baraszkujących dzieci i dobiegające z głębi ulicy ujadanie kudłatego psiaka Conradów. Przed oczyma stanął mu Adams rozebrany do pasa, gdy z łopatą pochyla się nad okrągłym dołem, a obok, na ścieżce, leży młoda sadzonka wiązu z korzeniami zabezpieczonymi foliowym workiem.

Maj 1946 roku. Czterdzieści cztery lata temu. Zaraz po tym, jak razem z Adamsem wrócili z wojny.

Na pokrytej pyłem ścieżce rozległy się czyjeś kroki. Gramp wzdrygnął się i otworzył oczy.

Przed nim stał młody człowiek. Miał ze trzydzieści lat, a może nawet trochę mniej.

- Dzień dobry - odezwał się Gramp.

- Mam nadzieję, że nie przestraszyłem pana - rzekł młody człowiek.

- Zauważyłeś, że stałem tu z zamkniętymi oczami jak ostatni głupiec? - zapytał Gramp.

Tamten przytaknął.

- Wspominałem - wyjaśnił Gramp.

- Czy pan mieszka gdzieś w pobliżu?

- Przy tej ulicy, nieco dalej. Już chyba jako ostatni w tej części miasta.

- Może w takim razie będzie mógł mi pan pomóc?

- A o co chodzi? - zapytał Gramp.

- Cóż, widzi pan, to... - zająknął się młody człowiek. - Jestem na czymś w rodzaju... można to chyba nazwać sentymentalną pielgrzymką...

- Rozumiem. To prawie tak samo jak ja - rzekł Gramp.

- Nazywam się Adams. Gdzieś w tej okolicy mieszkał kiedyś mój dziadek. Ciekaw jestem...

To właśnie tu - przerwał mu Gramp.

Odwrócili się równocześnie w stronę opuszczonego domostwa.

To był kiedyś wspaniały dom powiedział Gramp. - Pański dziadek zasadził to drzewo zaraz po tym, jak razem wróciliśmy z wojny. Przez całą wojnę walczyliśmy ramię przy ramieniu i razem też wróciliśmy do domów. Myślę, że tamte dni dla pana...

- Szkoda - rzekł młody Adams. - Jaka szkoda...

Wydawało się jednak, że Gramp go nie słyszy.

- Pański dziadek? - zapytał. - Od dawna nie miałem o nim żadnych wiadomości.

- Nie żyje - odparł Adams. - Umarł kilka lat temu.

- O ile pamiętam, działał aktywnie na rzecz masowego zastosowania energii atomowej? - spytał Gramp.

- Zgadza się - powiedział z dumą młody Adams. - Włączył się do prowadzonych badań zaraz po tym, jak przestawiono cały przemysł. Wkrótce po podpisaniu Porozumienia Moskiewskiego.

- Zdecydowali się w ostatniej chwili mruknął Gramp. - Wojny nikt by nie przeżył.

Ma pan rację - przytaknął Adams.

- Zresztą, jak tu można mówić o wojnie, kiedy przestały istnieć najważniejsze cele - dodał Gramp.

- Ma pan na myśli miasta?

- Oczywiście. A swoją drogą, czy nie uważa pan, że to nawet zabawne? Pomachaj im nie wiem jak potężną bombą atomową, a skupią się jeszcze bardziej. Ale proszę im dać tanią ziemię i samowystarczalne gospodarstwa dla każdej rodziny, a rozpełzną się po całym kraju jak plaga dzikich królików.


John J. Webster wchodził właśnie po szerokich kamiennych schodach budynku urzędu miejskiego, kiedy nagle drogę zastąpiło mu jakieś straszydło trzymające pod pachą karabin.

- Dzień dobry, panie Webster - odezwał się strach na wróble.

Webster przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, aż wreszcie rozpoznał intruza i jego twarz zmarszczyła się.

To ty, Levi? - zapytał. - Jak ci się powodzi?

Levi Lewis pokazał w uśmiechu zaniedbane zęby.

- Całkiem nieźle. Ogrody pustoszeją coraz bardziej, a młode króliki to wcale nie najgorsze żarcie.

- Mam nadzieję, że nie zostałeś wmieszany w żadną z tych cholernych akcji na rzecz domów? - zapytał Webster.

- Nie, sir - odrzekł Levi. - Squattersom nie udało się namówić nikogo z naszej paczki do żadnej śmierdzącej roboty. My nie chcemy zadzierać z prawem, a poza tym jesteśmy bogobojni. Tylko dlatego siedzimy jeszcze w tym mieście, że nikt z nas nie potrafiłby mieszkać gdzie indziej. Poza tym mieszkamy sobie spokojnie w opuszczonych domach i staramy się nikomu nie zawadzać. Ale policja posądza nas o wszystkie kradzieże i inne przestępstwa, ponieważ wiedzą, że nie mamy żadnych szans, aby się bronić. Zrobili sobie z nas kozły ofiarne.

- Cieszę się, że to słyszę - powiedział Webster. - Szef ma zamiar spalić te wszystkie domy.

- Jeżeli spróbuje to zrobić, będzie musiał sprostać czemuś, czego nie przewidział nawet w najgorszych snach - zagroził Levi. - Wykurzył nas z naszych farm za pomocą swych zbiorników hydroponicznych, ale nie uda mu się wykurzyć nas już znikąd więcej.

Splunął na stopnie schodów.

- Czy nie ma pan przypadkiem przy sobie kilku brzęczących monet? - zapytał. Potrzebuję trochę nabojów do karabinu, bo bez tego nie uda mi się złapać choćby jednego królika...

Webster wsunął dłoń do kieszeni spodni, po czym wydobył monetę póldolarową. Levi uśmiechnął się.

- To bardzo uprzejmie z pana strony, panie Webster. Przyniosę panu za to kilka wiewiórczych skórek. Niech rudzielce mają się teraz na baczności.

Włóczęga musnął dwoma palcami rondo kapelusza, po czym zbiegł ze schodów. Wypolerowana lufa jego karabinu odbiła jaskrawy promień słońca. Webster powoli odwrócił się i ruszył w stronę wejścia do gmachu.

Kiedy wszedł do sali obrad, posiedzenie rady miejskiej było już w pełnym toku.

Szef policji, Jim Maxwell, stał przy stole prezydialnym, a głos zabierał przewodniczący Paul Carter.

- Czy nie uważasz, Jim, że twoja propozycja podjęcia tak radykalnej akcji przeciwko domom jest nieco przedwczesna?

- Nie, na pewno nie - zdecydowanie odparł szef. - W chwili obecnej nie więcej jak tuzin posiadłości zajmowanych jest przez prawowitych właścicieli, a raczej powinienem powiedzieć: przez prawowitych lokatorów. Każdy z nich związany jest z miastem poprzez ustawę podatkową. Natomiast cała reszta to tylko szkaradne, walące się rudery. Ich wartość jest żadna. Nie można ich nawet wykorzystać jako źródła elementów budowlanych. Drewno? Gdzie moglibyśmy znaleźć obecnie nabywców na drewno? Nikt go nie używa, plastiki są o wiele lepsze. Kamień? Teraz powszechnie stosowana jest stal. Tak więc żaden z tych domów nie ma najmniejszego znaczenia w sensie wartości materialnych. Tymczasem domy te stały się idealną kryjówką dla pomniejszych kryminalistów i innych niebezpiecznych elementów. A jeżeli weźmiemy jeszcze pod uwagę stopień pokrycia zielenią, jaki obecnie mamy w dzielnicach rezydencyjnych, stanie się dla wszystkich jasne, iż sami udostępniamy schronienia wszelkiego typu przestępcom. Mają tam wprost doskonałe warunki dla swojej działalności i - dobrze zdaję sobie sprawę, że nawet gdybym mógł tam wysłać tysiące ludzi, to i tak nie uda mi się nikogo złapać. Wiemy dobrze, że nie zdobędziemy środków na oczyszczenie tych terenów. Więc jeśli nawet nie chcecie uznać tych domów za niebezpieczne dla ludzi ruiny, to musicie je uznać za siedlisko bezprawia. Powinniśmy jak najszybciej zrobić z tym porządek, a najtańszą i najszybszą metodą jest wypalenie całych kwartałów. Oczywiście z zachowaniem wszelkich środków ostrożności.

- A co z prawną stroną tego projektu? - zapytał przewodniczący.

- Sprawdziłem to. Prawo mówi, że każdy obywatel posiada pełną swobodę w zakresie wyburzenia nieruchomości będących jego własnością, pod warunkiem, że nie zagraża to nikomu z otoczenia. Myślę, że to samo prawo powinno mieć zastosowanie także w odniesieniu do władz miejskich.

Poseł Thomas Griffin poderwał się na nogi.

Ta akcja jedynie przysporzy nam wrogów - rzekł stanowczo. - Zamierza pan przecież puścić z dymem wiele starych rodowych posiadłości. A ludzie są nadal uczuciowo związani z tym miastem...

- Gdyby zależało im na tych rezydencjach, to płaciliby podatki i dbali o swoją własność - wysapał szef. - Dlaczego więc wszyscy w ekspresowym tempie przeprowadzili się na prowincję, pozostawiając swe domy w takim stanie, w jakim się akurat znajdowały? Proszę zapytać obecnego tu Webstera. On najlepiej wie, jakim sukcesem zakończyła się próba bliższego zainteresowania ludzi ich rodzinnymi posiadłościami.

- Ma pan na myśli tę farsę Tygodnia Starego Do-zapytał Griffin. - Oczywiście, zakończyła się kompletnym fiaskiem. Webster tak zorganizował całą akcję, że po prostu nie mogła się udać. To jeszcze jeden przykład na to, jak wygląda działalność Komisji Handlu.

- Nie przyczepiaj się do Komisji Handlu, Griffin - rzucił ze złością poseł Forrest King. - Fakt, że twoje interesy bardzo źle stoją, to jeszcze nie powód...

Griffin zdawał się jednak nie słyszeć tej uwagi.

- Dzień, kiedy znajdowaliśmy się pod wielką presją, jest już daleko za nami, panowie. Dni wielkiej presji odeszły na zawsze do historii. Robienie wielkiego szumu wokół własnej działalności możecie dziś uznać za niewarte funta kłaków. Wszystkie te dni, kiedy marzyliście o wybujałym zbożu, o szczęśliwym dolarze, kiedy śniły wam się świąteczne fety i ulice przystrojone girlandami, kiedy manewrowaliście nieprzebranymi tłumami, gotowymi wydać swe ostatnie pieniądze, wszystkie te dni należą już do historii. Wydaje się, że tylko wy, panowie, jeszcze tego nie dostrzegacie. Korzenie sukcesu tego typu imprez leżały w znajomości psychologii tłumu i lojalności obywateli. Ale jak można mówić o lojalności obywateli tego miasta, skoro owo miasto umiera u waszych stóp. Jak możecie posługiwać się psychologią tłumu, kiedy nie istnieje żaden tłum, kiedy każdy człowiek, lub prawie każdy człowiek, ma zapewnioną idealną samotność na obszarze czterdziestu akrów!

- Panowie! - przewodniczący próbował zaprowadzić spokój. - Panowie, proszę o zachowanie porządku.

King uderzył dłońmi w stół i poderwał się na nogi.

- Nie! Musimy wreszcie z tym skończyć. Jest tutaj Webster. Może on będzie umiał nam doradzić, co mamy robić.

Webster poruszył się na krześle i skrzywił z niesmakiem.

- Jestem szczerze przekonany, że nie mam nic do powiedzenia - oświadczył.

- Zapomnij o tym - wycedził Griffin, po czym usiadł. Lecz King stał nadal, z poczerwieniałą - twarzą i wargami drżącymi z gniewu.

- Webster! - wrzasnął. Webster potrząsnął głową.

- Przyszedłeś tutaj myśląc o jednej ze swoich szczytnych idei! - krzyczał King. - Miałeś zamiar wyłożyć ją przed całą radą! Wstań, człowieku, i powiedz, co masz do powiedzenia!

Webster podniósł się powoli, z wyraźną niechęcią.

- Prawdopodobnie jest pan zbyt gruboskórny, by zrozumieć, dlaczego nie mam zamiaru kroczyć tą samą drogą, co pan - powiedział.

King głęboko nabrał powietrza, po czym eksplodował.

- Gruboskórny?! Powiedziałeś to o mnie?! Pracowaliśmy razem, wiele ci pomagałem i nigdy dotychczas nie odzywałeś się do mnie w ten sposób. A teraz... teraz...

- Oczywiście, że nigdy nie odzywałem się do pana w ten sposób - rzekł spokojnie Webster. - Nie chciałem zostać wylany z pracy.

- A więc zostałeś wylany z pracy! - ryknął King. - Od tej chwili przestałeś pracować!

- Zamknij się - przerwał mu Webster.

King wybałuszył na niego dzikie oczy, jakby przed chwilą otrzymał solidny cios w szczękę.

- Usiądź - dodał Webster, a jego głos przeleciał przez całą sale niczym wirująca brzytwa.

Pod Kingiem ugięły się kolana i opadł sztywno na krzesło. W sali zapanowała martwa cisza.

- Tak, mam coś do powiedzenia - odezwał się w końcu Webster. - Coś, co już dawno powinno zostać powiedziane. Coś, co wy wszyscy musicie usłyszeć. Zdumiewa mnie tylko, że to właśnie ja jestem osobą, która ma wam to powiedzieć. Ale też z drugiej strony ja, który pracowałem dla tego miasta najlepiej jak umiałem przez prawie piętnaście lat, mam chyba pełne prawo powiedzieć wam całą prawdę.

Poseł Griffin stwierdził, że to miasto umiera u jego stóp, i była to słuszna uwaga. Dostrzegłem w niej tylko jedną, drobną nieścisłość. Otóż miasto... to miasto, czy też każde inne... jest już od dawna martwe.

Miasto jest anachronizmem. Jest to twór, który stał się całkowicie bezużyteczny. Pogrążyły go helikoptery i farmy hydroponiczne. U zarania dziejów miasta były twierdzami szczepowymi, miejscami, gdzie całe plemiona mogły zebrać się razem i gdzie mogły czuć się bezpiecznie. Później dodatkowym czynnikiem stwarzającym poczucie bezpieczeństwa stały się mury obronne, które wyrastały dookoła miast. Po upływie wieków mury zniknęły, ale miasta żyły nadal, ponieważ utrzymywały je przy życiu rzemiosło i handel. Taka sytuacja istniała aż do czasów współczesnych, gdyż ludzie chcieli mieszkać jak najbliżej miejsc swojej pracy, które znajdowały się w miastach.

Ale dzisiaj wszystko to przestało już być prawdą. Za pomocą rodzinnego samolotu przebycie w ciągu jednego dnia dystansu dwustu kilometrów nastręcza znacznie mniej trudności niż pokonanie dziesięciu kilometrów w roku 1930. Ludzie mogą przebywać odległości kilkusetkilometrowe udając się do pracy, po czym przelatywać ten dystans z powrotem po jej zakończeniu. Nie istnieje już potrzeba gnieżdżenia się w miastach.

Exodus rozpoczął się wraz ze skonstruowaniem pierwszego samochodu, a zakończyło go upowszechnienie rodzinnych samolotów. Tendencja do uciekania z miast, od zaduchu i podatków, w kierunku ukrytych wśród zieleni przedmieść i osiedli-satelitów, była już dostrzeżona w pierwszej połowie naszego wieku. W miastach trzymał ludzi jedynie brak odpowiednich środków transportu i odpowiednio wysokich kapitałów. W końcu jednak farmy hydroponiczne spowodowały tak znaczne obniżenie wartości ziemi, że dzisiaj każdego stać na kupno pokaźnej posiadłości ziemskiej za cenę równą połowie tej, jaką jeszcze czterdzieści lat temu trzeba było zapłacić za liche mieszkanie w mieście.

Ponadto helikoptery i samoloty, napędzane silnikami atomowymi, całkowicie zlikwidowały problem transportu.

Zawiesił głos i przez chwilę jakby wsłuchiwał się w ciszę. Przewodniczący posłał mu na wpół przytomne spojrzenie. King poruszył wargami, lecz nie wydobył spomiędzy nich żadnego dźwięku. Tylko Griffin uśmiechał się.

- Cóż więc mamy? - zapytał Webster. - Powiedziałem wam już, co mamy. Ulica za ulicą, kwartał za kwartałem opuszczonych domów, domów, które ludzie po prostu porzucili, by już nigdy do nich nie powrócić. W jakim bowiem celu mieliby tutaj zostawać? Cóż takiego miasto mogło im jeszcze zaoferować? Żadna z tych rzeczy, którymi miasto kusiło poprzednie generacje, nie wytrzymała konfrontacji z postępem. Rzecz jasna, opuszczając swoje domostwa ludzie ponieśli szkodę, szkodę w sensie materialnym. Lecz fakt, że mogli nabyć dom dwukrotnie lepszy za połowę ceny, fakt, że mogli rozpocząć życie takie, o jakim zawsze marzyli, że mogli zacząć odkrywać znaczenie, jakie dla każdej rodziny posiadają wielowiekowe, przekazywane z pokolenia n# pokolenie tradycje - wszystko to znacznie przewyższało straty materialne wynikające z porzucenia własnych domów w miastach.

A cóż zostało dla nas? Kilka solidnych budynków biurowych, kilka akrów zabudowanych halami zakładów przemysłowych. Zarząd miasta przystosowany do opiekowania się milionami mieszkańców i pozbawiony owych milionów mieszkańców. Budżet, który tak winduje podatki, iż lada chwila będą uciekać przed nimi ostatnie zarządy przedsiębiorstw, wycofując się z tutejszych biurowców. Stosy przepisów podatkowych, zamienionych nagle w bezwartościową makulaturę. Oto co nam zostało.

Jeżeli myślicie, że jakakolwiek Komisja Handlu, jakakolwiek hałaśliwa feta, czy też jakieś niedorzeczne projekty wskażą wam realne wyjście z sytuacji, to jesteście szaleni. W tych warunkach można powiedzieć tylko jedno, rzecz niezwykle prostą: miasto jako instytucja służąca człowiekowi przeżyło się. Taki stan może potrwać jeszcze kilka lat, ale na tym koniec.

- Panie Webster... - odezwał się przewodniczący, ale Webster nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi.

- Zastanawiacie się, panowie, po co ja wam to wszystko powiedziałem - kontynuował. - Powinienem tu zostać i razem z wami bawić się w ów teatrzyk lalkowy. Powinienem udawać, że rada miejska jest żywym i prężnym organizmem, powinienem oszukiwać i siebie, i was. Ale istnieje jeszcze coś takiego, panowie, jak ludzka godność.

Lodowate milczenie na sali przerwał szelest przekładanych kartek i kaszlnięcie jakiegoś zakłopotanego słuchacza. Ale Webster nie skończył jeszcze swego wystąpienia.

- Miasto upadło - powiedział dobitnie. - I dobrze się stało. Zamiast siedzieć tutaj w milczeniu, pomiędzy murami jego rozpadającego się ciała, powinniście, panowie, zerwać się na nogi i głośno krzyczeć o swej wdzięczności dla miasta, które upadło.

Gdyby bowiem to miasto, tak samo jak wszystkie inne miasta na Ziemi, nie stało się miastem bezużytecznym, zostałoby zniszczone. Wybuchłaby wówczas wojna, panowie, wojna atomowa. Czyżbyście zapomnieli już o gorączce lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych? Czyżbyście już zapomnieli, co to znaczy chodzić nocą i nasłuchiwać odgłosu spadającej bomby, zdając sobie jednocześnie sprawę, że odgłosu tego nie słyszało się nigdy przedtem i że nie usłyszy się go już nigdy po raz drugi, kiedy bomba spadnie?

Lecz na nasze szczęście miasta się wyludniły, przemysł uległ rozproszeniu, przestały istnieć cele strategiczne i wojny nie było.

Niektórzy spośród was, panowie, a nawet większość spośród was, żyje dziś tylko dlatego, że ludzie opuścili to wasze miasto - mówił Webster. - A więc, na miłość Boską, pozwólcie mu pozostać martwym. Cieszcie się z tego, że ono jest martwe. To jest najszczęśliwsze wydarzenie w całej historii rodzaju ludzkiego.

To powiedziawszy, John J. Webster odwrócił się na pięcie i wyszedł z sali.

Już na zewnątrz, stojąc na potężnych kamiennych schodach, zapatrzył się w bezchmurne niebo, po którym krążyło kilka gołębi, zakreślając spirale ponad wieżyczkami i iglicami budynku rady miejskiej.

Otrząsnął się niczym pies wychodzący z wody.

Zachował się jak głupiec, to jasne. Musiał teraz szukać sobie nowej pracy, co nie było wcale prostym zadaniem. Czuł się już nieco za stary, by polować na jakąś pracę.

Lecz niezależnie od ponurych myśli, w jego głowie pojawiła się wesoła melodia. Ruszył przed siebie szybkim krokiem i wydymając wargi zaczął ją bezdźwięcznie pogwizdywać.

Koniec z hipokryzją. Koniec z bezsennymi nocami pełnymi wykluczających się nawzajem planów. Koniec z ciążącą świadomością, że miasto jest już całkowicie martwe, z poczuciem absolutnej bezsilności, z wrażeniem, że jest się skarbonką na oszczędności, poczynione przez kogoś innego. Koniec z przytłaczającym, frustrującym odczuciem wyrobnika, zdającego sobie świetnie sprawę, iż cały jego wysiłek jest zupełnie bezcelowy.

Skierował się w stronę parkingu helikopterów, ku swojej maszynie.

Może wreszcie teraz - pomyślał - będą mogli wraz z Betty przenieść się gdzieś na prowincję. Może teraz będzie mu dane spędzać wolne popołudnia na spacerach po jego własnych kilku akrach ziemi. Koniecznie musi tam być strumień. Bezwzględnie musi nabyć działkę z przepływającym przez nią strumieniem, gdzie będzie mógł toczyć boje z pstrągami.

Kiedy zbliżał się do parkingu, odnotował jeszcze przelotną myśl, że już najwyższa pora oddać swój latający sprzęt do okresowego przeglądu.


Martha Johnson czekała przy furtce, aż rozklekotany samochód podjedzie do bramy.

Ole siedział za kierownicą nachmurzony, z napiętą ze zmęczenia twarzą.

- Sprzedałeś coś? - zapytała Martha.

Ole potrząsnął głową.

- To nie ma sensu. Oni nie kupią niczego, co jest uprawiane w ogrodzie. Wyśmiali mnie. Pokazywali mi kolby kukurydzy dwukrotnie większe od moich, z grubszymi i słodszymi ziarnami. Pokazywali mi arbuzy, które prawie wcale nie miały skóry. Mówili też, że są smaczniejsze od normalnych.

Zeskoczył ze stopni wozu, wzbijając w górę obłok kurzu.

- To wszystko nie ma sensu - stwierdził. - Farmy hydroponiczne doprowadziły nas do ruiny.

- Może byłoby lepiej, gdybyśmy pomyśleli o sprzedaniu farmy - zaproponowała Martha.

Ole nie odpowiedział.

- Mógłbyś z łatwością znaleźć pracę na jednej z tych farm hydroponicznych - dodała Martha. - Tak samo postąpił Harry i wcale nie narzeka.

Ole potrząsnął głową.

- Albo mógłbyś pracować jako ogrodnik - ciągnęła Martha. - Byłbyś wspaniałym, dystyngowanym ogrodnikiem. Bogacze, którzy na prowincji mają duże domy, poszukują ogrodników, którzy dbaliby o kwiaty i całą resztę. Oni cenią to bardziej niż pielęgnowanie ogrodu za pomocą maszyn.

Ole ponownie potrząsnął głową.

- Nie umiałbym kręcić się cały dzień wokół kwiatów - stwierdził stanowczo. - Nie po to przecież ponad dwadzieścia lat zajmowałem się uprawą zbóż.

- Może byłoby nas wreszcie stać na jeden z tych małych samolocików - rzekła Martha. - I mielibyśmy bieżącą wodę w domu, i prawdziwy prysznic. Nie musielibyśmy kąpać się pod strumieniem ze starego zbiornika na wodę ogrzewanego ogniem z kuchni.

- Czy myślisz, że ja potrafiłbym prowadzić samolot? - zapytał Ole.

- Oczywiście, że byś potrafił - odparła Martha. - To bardzo proste. Przecież dzieciaki Andersonów nie sięgały mi jeszcze do pasa, kiedy całymi dniami latały na czymś takim. Pamiętasz, jak jeden z nich chciał napędzić nam stracha i w końcu runął na ziemię, ale...

- Muszę to wszystko przemyśleć - rzucił zdesperowany Ole. - Muszę przemyśleć...

Ruszył przed siebie, uchylił bramę i skierował się w stronę pola. Martha pozostała przy samochodzie długo przyglądając się jego przygarbionym plecom. Osamotniona łza stoczyła się po jej zakurzonym policzku.


Pan Taylor oczekuje pana - odezwała się dziewczyna.

John J. Webster stanął zdziwiony.

- Przecież jestem tutaj po raz pierwszy, nikt nie wiedział, że się tu wybieram.

- Pan Taylor oczekuje pana - powtórzyła z naciskiem dziewczyna.

Głową wskazała mu drzwi, na których widniał napis:


BIURO PRZYSTOSOWYWANIA LUDZI


- Ale ja przyszedłem tu w poszukiwaniu pracy - zaprotestował Webster. - Nie przyszedłem tutaj, by zostać przystosowanym, ani nic w tym rodzaju. Czy to nie jest biuro przydziału gruntów Komitetu Światowego?

- Zgadza się - odparła dziewczyna. - A więc nie zechce się pan zobaczyć z panem Taylorem?

- Jeżeli pani nalega - rzekł Webster.

Dziewczyna strzeliła przełącznikiem interkomunikatora.

- Pan Webster jest tutaj, sir.

- Proszę, niech wejdzie - padła odpowiedź.

Webster ścisnął kapelusz w dłoni i ruszył w stronę drzwi.

Człowiek siedzący za biurkiem miał siwe włosy, lecz jeszcze dość młodą twarz. Uniósł się nieco ze swego krzesła.

- Próbował pan znaleźć jakąś pracę? - zapytał.

- Tak - rzekł Webster - ale...

- Proszę usiąść - powiedział Taylor. - Jeżeli myśli pan wciąż o tym napisie na drzwiach, proszę o tym zapomnieć. Nie będziemy nawet próbowali przystosowywać pana.

- Chciałem podjąć jakąś pracę, ale nigdzie nie znalazłem wolnych miejsc - zaczął Webster. - Chodzę tak już od kilku tygodni, aż w końcu dotarłem tutaj.

- Rozumiem, że nie miał pan na to ochoty?

- Szczerze mówiąc, nie. Biuro przydziału gruntów, to brzmi... To niezbyt przyjemnie mi się kojarzy.

- Może nazwa nie jest najszczęśliwsza - uśmiechnął się Taylor. - Pewnie pan myśli o wydziale zatrudnienia, jaki kiedyś istniał, czyli o biurze, gdzie przychodzili zdesperowani ludzie nie mogący znaleźć dla siebie zajęcia. Faktycznie, rząd prowadził takie biura, które pomagały wyszukiwać pracę ludziom będącym potencjalnymi nędzarzami.

- Jestem wystarczająco zdesperowany - przyznał Webster. - Lecz wciąż jeszcze posiadam godność, która, być może, jest przyczyną moich oporów. W końcu jednak nie pozostało mi nic innego. Widzi pan, popełniłem zdradę...

- Miał pan na myśli, że powiedział pan prawdę - wtrącił Taylor. - Chociaż kosztowała ona pana utratę pracy. Cóż, świat biznesu, nie tylko tutaj, ale na całym świecie, nie jest jeszcze przygotowany na tę prawdę. Ludzie biznesu wciąż jeszcze opierają się na złudzeniu miasta, na micie wszechwładnego handlu. Nadejdzie jednak taki moment, kiedy zrozumieją, że miasto nie jest im już do niczego potrzebne, że służby i stanowiska honorowe mogą dać im znacznie więcej prawdziwego biznesu, niż dawał to kiedykolwiek handel. Zastanawiałem się, Webster, co popchnęło pana do tego, co pan uczynił?

- Miałem już tego dosyć - odrzekł Webster. - Byłem wprost chory od ciągłego patrzenia na ludzi, którzy niezmordowanie prą naprzód z zawiązanymi oczyma. Chory od patrzenia, jak pielęgnuje się wszystkie stare tradycje, mimo iż nie mają one dzisiaj najmniejszego zastosowania. Byłem chory od ciągłego przyglądania się niewyczerpanemu entuzjazmowi Kinga, podczas gdy wszystkie przesłanki skłaniające do takiego entuzjazmu są całkowicie fałszywe.

Taylor pokiwał głową.

- Czy pan uważa, Webster, że potrafiłby pan przystosowywać ludzi?

Webster popatrzył na niego zdumiony.

- Chodzi mi o tę działalność, którą Komitet Światowy prowadzi już od lat, po cichu, w tajemnicy. Wielu ludzi, którzy byli przez nas przystosowywani, nie ma najmniejszego pojęcia, że poddano ich jakiejkolwiek akcji przystosowania.

Zmiany, jakie zaszły na świecie od momentu powstania Komitetu Światowego na miejsce dawnych Narodów Zjednoczonych, przyczyniły się do znacznego wzrostu procentu ludzi nieprzystosowanych. W chwili masowego wprowadzenia reaktorów atomowych setki tysięcy ludzi utraciło pracę. Musieli oni zostać przekwalifikowani: niektórzy otrzymali pracę w elektrowniach atomowych, inni w pozostałych gałęziach gospodarki. Z kolei wprowadzenie hodowli hydroponicznych pozbawiło zajęcia miliony farmerów. Oni to właśnie stali się dla nas największym problemem, ponieważ poza specjalistyczną wiedzą z zakresu uprawy roślin i hodowli zwierząt nie posiadali żadnych umiejętności. Ponadto większość z nich nie miała ochoty zdobywać jakichkolwiek umiejętności. Byli gorzko rozczarowani, że zmusza się ich do zmiany tego trybu życia, jaki przekazywano im z pokolenia na pokolenie. A będąc z reguły nadzwyczajnymi indywidualistami, stali się dla nas największym problemem psychologicznym wśród wszystkich grup społecznych, z jakimi się stykaliśmy.

- Część z nich nadal znajduje się na rozstajnych drogach - wtrącił Webster. - Około setki takich desperatów ukrywa się w opuszczonych domach, żyjąc tylko tym, co wydrą naturze. Polują na dzikie króliki i wiewiórki, łowią ryby, poszukują zdziczałych jarzyn i zbierają owoce. Od czasu do czasu parają się drobnymi kradzieżami, a okazyjnie można ich spotkać żebrzących w śródmieściu.

- Czy pan zna tych ludzi? - zapytał Taylor.

- Niektórych - odparł Webster. - Jeden z nich przynosi mi od czasu do czasu upolowane króliki lub wiewiórki, co jest dla niego świetnym powodem, żeby wyłudzić nieco pieniędzy na amunicję.

- Prawdopodobnie nigdy nie zgodziliby się dobrowolnie na poddanie się przystosowaniu?

- Z całą gwałtownością - potwierdził Webster.

- Czy zna pan farmera o nazwisku Ole Johnson? On wciąż jest związany ze swoją farmą, wciąż posługuje się starym systemem myślenia.

Webster skinął głową.

- Czy podjąłby się pan przystosować go?

- Obawiam się, że po prostu wypędzi mnie z domu - powiedział Webster.

Tacy ludzie, jak Ole czy Squattersi, stanowią dla nas w chwili obecnej największy problem - powiedział Taylor. - Olbrzymia większość ludzkości jest dość dobrze przystosowana, dość mocno tkwi w realiach naszej współczesności. Niektórzy z nich czynią mnóstwo hałasu na temat przeszłości, ale robią to głównie z efekciarstwa i za nic nie daliby się sprowadzić z powrotem na starą drogę życia.

Przed laty, u zarania faktycznej ery atomowej w przemyśle, Komitet Światowy stanął przed niezwykle trudną decyzją. Generalne zmiany na świecie, wynikające z postępu technicznego, mogły być wprowadzane stopniowo, co pozwoliłoby ludziom na przystosowanie się do nowych warunków w sposób naturalny, lub też tak szybko, jak tylko to możliwe, przy powołaniu specjalnych instytucji niosących ludziom pomoc w przystosowaniu. Zdecydowano wówczas, mniejsza słusznie czy nie, że szybkie wprowadzanie postępowych idei jest najważniejsze, bez względu na proces przystosowywania się ludzi do zmienionych warunków. Główną zaletą tej decyzji było rozszerzenie oddziaływania postępu na niemal całą ludzkość jednocześnie.

Rzecz jasna, od samego początku wiedzieliśmy, że nasza działalność przystosowawcza nie może być prowadzona całkiem otwarcie. W niektórych przypadkach, na przykład w stosunku do dużych grup robotników, którzy utracili miejsca pracy, można było prowadzić jawne oddziaływanie, lecz w większości przypadków indywidualnych, co dotyczy na przykład naszego przyjaciela Ole, było to niemożliwe. Ludziom tym trzeba pomagać bardzo rozważnie, by sami potrafili odnaleźć się w nowym świecie i ani przez chwilę nie zdawali sobie sprawy z tego typu pomocy. Świadomość taka zniszczyłaby ich komfort psychiczny i poczucie godności, a przecież godność ludzka jest fundamentem naszej cywilizacji.

- Słyszałem, oczywiście, o akcjach przystosowawczych prowadzonych w przemyśle - rzekł Webster. - Ale nie miałem pojęcia, że to samo czyni się w przypadkach indywidualnych.

Przecież nie mogliśmy tego ogłaszać - odparł Taylor. - Takie akcje są prowadzone w ścisłej tajemnicy.

- Ale dlaczego pan mi o tym wszystkim opowiada?

- Ponieważ mam nadzieję, że będzie pan działał razem z nami. Niech pomoc w przystosowaniu Ole będzie pana pierwszym krokiem. Może później rozejrzymy się, co moglibyśmy uczynić dla Squattersow.

- Nie wiem... - zawahał się Webster.

Będziemy czekali na pana decyzję - rzekł Taylor. - Wierzymy, że w końcu przyłączy się pan do nas. Jeżeli miał pan jakiekolwiek szansę znalezienia pracy, wszystkie one zostały storpedowane przez Kinga. Rozpuścił wieści wszędzie, gdzie tylko mógł. Jest pan spalony w każdej Komisji Handlu, czy innej cywilnej komisji chyba na całym świecie.

- Prawdopodobnie nie mam więc wyboru - rzekł Webster.

- Nie chcemy, żeby brak innych możliwości był jedynym powodem pańskiej decyzji - zaoponował Taylor. - Proszę dobrze to przemyśleć i dopiero wówczas podjąć decyzję. Nawet jeżeli nie zdecyduje się pan na współpracę z nami, niezależnie od działań Kinga, pomożemy panu znaleźć jakieś zajęcie.


Po wyjściu z biura Webster natknął się na czekającą na niego obdartą postać. Był to Levi Lewis, jak zawsze pokazujący w uśmiechu poczerniałe zęby i ściskający pod pachą strzelbę.

- Chłopcy powiedzieli mi, że widzieli, jak pan tutaj wchodził, więc czekam na pana - wyjaśnił.

- Co się stało? - zapytał Webster, ponieważ z twarzy Leviego można było odczytać, iż coś się święci.

To policjanci - powiedział Levi i splunął z obrzydzeniem.

- Policja - powtórzył Webster, a brzmienie tego słowa wsączyło się lodem w jego serce. Zdał sobie sprawę, że dopiero teraz zaczynają się prawdziwe kłopoty.

- Tak - przytaknął Levi. - Przymierzają się do wykurzenia nas ogniem.

- A więc rada w końcu zaakceptowała ten plan - mruknął Webster.

- Przychodzę tu prosto z komendy głównej policji - wyjaśnił Levi. - Próbowałem ich przekonać, żeby dali sobie spokój. Zagroziłem, że wszędzie, gdzie się pojawią, będziemy wypruwać im flaki. Rozstawiłem chłopaków na posterunkach wokół całej dzielnicy, mają rozkaz strzelać dopiero w ostateczności.

- Nie możecie tego zrobić, Levi! - wykrzyknął Webster.

- Nie możemy? - zdziwił się Levi. - Już to zrobiliśmy. Wykurzyli nas z naszych farm i zmusili do tułaczki, ponieważ nie godziliśmy się na takie życie, jakie nam oferowali. Ale teraz nie damy się już wykurzyć. Albo zostaniemy tutaj, albo nas tutaj pozabijają. A jedynie wtedy uda im się zrealizować plan wypalenia dzielnicy, kiedy nie będzie już nikogo, kto ich powstrzyma.

Jednym ruchem podciągnął opadające spodnie i ponownie splunął.

- A przecież nie tylko my myślimy w ten sposób - dodał. - Gramp jest także z nami.

- Gramp?!

- Właśnie, Gramp. Ten starszy facet, który mieszka razem z panem. Zrobiliśmy z niego naszego generała na czas operacji. Powiedział, że pamięta z wojny takie sztuczki, o jakich teraźniejszej policji nawet się nie śniło. Wysłał paru naszych chłopców do Muzeum Legionów, żeby ściągnęli kilka działek. Powiedział też, iż wie, w którym muzeum znajdziemy pociski. Kiedy chłopcy już wszystko ustawią, mają wysłać wiadomość do komendy policji, że jeżeli policjanci wyruszą w stronę naszej dzielnicy, hucznie ich przywitamy.

Posłuchaj, Levi. Czy mógłbyś coś dla mnie zrobić?

Oczywiście, panie Webster.

Wejdź do tego biura i zapytaj o pana Taylora. Musisz się z nim zobaczyć. Powiedz mu, że zgadzam się przyjąć jego warunki.

- Zrobię to. A dokąd pan się wybiera?

- Do budynku rady miejskiej.

- Na pewno nie chce pan, żebym poszedł z panem?

- Tak?

- Powiedz Grampowi, żeby wstrzymał się z tą swoją artylerią. Niech nie strzelają dopóki naprawdę nie będą musieli. A jeśli będą musieli, niech walą w ziemię, przed pierwsze szeregi.


Przewodniczący jest zajęty - oznajmił Raymond Brown, sekretarz rady.

- Tylko tak ci się wydaje - rzekł Webster, kierując się wprost ku drzwiom gabinetu.

- Nie wolno ci tam wchodzić, Webster - krzyknął Brown.

Zerwał się z krzesła, okrążył biurko i próbował złapać Webstera. Ten umknął przed wyciągniętą ręką sekretarza, objął Browna ramieniem na wysokości piersi i pchnął z powrotem na biurko, które przesunęło się pod ścianę. Brown zamachał rękami, próbując odzyskać równowagę, po czym runął na podłogę.

Webster szybko otworzył drzwi gabinetu przewodniczącego i zdążył jeszcze dostrzec, jak wyglansowane buty zsuwają się z blatu biurka.

- Mówiłem przecież Brownowi...

- Brown mi też mówił - przerwał Webster. - O co chodzi, Carter? Boisz się, że King dowie się o mojej wizycie? A może boisz się skorumpowania przez któryś z moich dobrych pomysłów?

- Czego chcesz? - warknął Carter.

- Rozumiem, że policja przystępuje już do akcji wypalania domów.

- Zgadza się - żarliwie przytaknął przewodniczący. - Te domy zagrażają społeczeństwu.

- Jakiemu społeczeństwu?

- Posłuchaj, Webster...

- Ty przecież wiesz, że nie ma żadnego społeczeństwa. Jest was tylko kilku osamotnionych policjantów. Kręcicie się dokoła, byle tylko nie stracić swoich stołków, byle mieć pewność, że następnego roku zostaniecie ponownie wybrani i będziecie mogli zachować swoje pensyjki. Wkrótce dojdziecie do tego, że będziecie zmuszeni głosować sami na siebie. Przecież już teraz nikt z ludzi zatrudnionych w sklepach i magazynach, nikt, kto wykonuje chociażby najmniej znaczącą pracę dla miasta, nie mieszka w jego granicach. Ludzie biznesu opuścili to miasto jako pierwsi. Zachowali tutaj swoje interesy, ale nie spotkasz ich już w mieście.

- Ale to wciąż jest jeszcze miasto - zaoponował przewodniczący.

- Nie przyszedłem tu, żeby się z tobą spierać - powiedział Webster. - Przyszedłem, żeby spróbować cię przekonać, iż projekt wypalenia domów jest bezsensem. Nawet, jeżeli nie dociera to do ciebie, to owe domy są faktycznie domami dla ludzi, którzy nie mają się gdzie podziać. Ludzi, którzy przybyli do tego miasta jak do sanktuarium, którzy przy nas znaleźli swój azyl. W całej rozciągłości powinniśmy czuć się za nich odpowiedzialni.

- Nie poczuwam się do żadnej odpowiedzialności za nich - sparował przewodniczący. - Cokolwiek się im przydarzy, będzie to tylko i wyłącznie ich zasługą. Nie prosiliśmy ich do miasta. Nie chcemy ich tutaj. Dla społeczeństwa oni są niczym. Chcesz mnie przekonać, że to biedni, bezdomni tułacze. A co ja mogę na to poradzić? Chcesz mi powiedzieć, że nie mogą znaleźć dla siebie żadnej pracy. A ja twierdzę, że znaleźliby pracę, gdyby tylko im na tym zależało. Jest wiele pracy do zrobienia, zawsze jej było w bród. Na pewno w tym nowym świecie był ktoś, kto próbował ich namówić, a oni są przecież dorośli, wiedzą dobrze, że tylko od nich zależy, czy znajdą dla siebie taki dom, jaki im odpowiada, i takie miejsce pracy, jakie będzie ich satysfakcjonowało.

- To, co powiedziałeś, świadczy, że jesteś samolubnym indywidualistą - rzekł Webster.

- Mówisz to tak, jakbyś uważał, że to jest zabawne - wysapał rozzłoszczony Carter.

- Wcale nie uważam, że to jest zabawne - zaoponował Webster. - Zabawne, a zarazem tragiczne jest to, że są jeszcze ludzie, którzy myślą w taki sposób jak ty.

- Świat byłby nieco lepszy, gdyby samolubny indywidualizm częściej dochodził do głosu - stwierdził przewodniczący. - Przyjrzyj się ludziom, którzy mają przed sobą jakieś perspektywy...

- Masz na myśli siebie? - zapytał Webster.

- Możesz wziąć i mnie dla przykładu - zgodził się Carter. - Ciężko pracowałem. Borykałem się z trudnościami. Wykazałem jednak na tyle przezorności, iż...

- Chcesz powiedzieć, że założyłeś właściwe buty i zacząłeś wchodzić po odpowiednich schodach - przerwał mu Webster. - Jesteś wspaniałym okazem tej klasy ludzi, których dzisiejszy świat nie chce już tolerować. Z daleka czuć od ciebie zapach pleśni, a twoje ideały są starsze, niż ci się wydaje. Jesteś ostatnim z prawdziwych policjantów, Carter, tak jak ja byłem ostatnim sekretarzem waszej zakichanej Komisji Handlu. Tylko że ty jeszcze o tym nie wiesz. Ja natomiast wiem i dlatego wyniosłem się z rady. Wyniosłem się, chociaż sporo mnie to kosztowało, chciałem jednak zachować szacunek dla samego siebie. Wasz styl prowadzenia polityki jest skostniały. Jest martwy, ponieważ byle chłystek z donośnym głosem i jaką taką prezencją, odwołując się do psychologii tłumu, mógł niejedno zrobić. Ale teraz psychologia tłumu nie działa już w żadną stronę. Nie działa, ponieważ ludzie mają głęboko w nosie to, co się stanie z rzeczą już od dawna martwą, czyli z całym waszym systemem politycznym, który zawalił się pod własnym ciężarem.

- Wynoś się stąd - wrzasnął Carter. - Wynoś się, zanim wezwę gliniarzy, którzy cię stąd wywalą.

- Zapomniałeś, że przyszedłem tutaj, żeby porozmawiać o domach - dorzucił Webster.

- Nic nie zdziałasz, nawet jeżeli będziesz tu stał i paplał do sądnego dnia - uciął Carter. - Te domy już płoną. Sprawa jest zakończona.

- Ciekaw jestem, co byś powiedział, gdybyś zamiast budynku rady ujrzał kupę gruzów? - rzekł Webster.

- Twoje porównanie jest groteskowe - stwierdził Carter.

- Nie chodzi tu o żadne porównania.

- Nie... przewodniczący wybałuszył na niego oczy. - Co to ma znaczyć, Webster?

- Tylko tyle, że w tej samej sekundzie, kiedy pierwsze płomienie dotkną domów, na dachu tego budynku wyląduje pierwszy pocisk - wyjaśnił uprzejmie Webster. - Następny będzie przeznaczony dla Pałacu Narodów. Działa są już wycelowane.

Carter zaniemówił. Dopiero po chwili czerwony cień wściekłości przepełzł z jego szyi na twarz.

- To nie przejdzie, Webster - wyjąkał wreszcie. - Nie uda ci się ten blef. Tego typu historyjki...

- To nie jest żadna historyjka - stwierdził Webster. - Ci ludzie naprawdę mają armaty. Wyprowadzili je sprzed frontonu Muzeum Legionów i z innych muzeów. Mają także człowieka, który wie, jak się nimi posługiwać, choć w gruncie rzeczy nie jest on im wcale potrzebny. Nawet dziecko potrafiłoby tego dokonać. To jak strzelanie do tarczy wielkości wrót stodoły.

Carter sięgnął po radiotelefon, lecz Webster powstrzymał go wyciągniętą ręką.

- Lepiej zastanów się przez minutę, Carter, zanim zrobisz coś, czego mógłbyś potem żałować. Balansujesz na cienkiej linie. Jeżeli rozkażesz wykonywać wasz plan, rozegra się tutaj autentyczna bitwa. Domy mogą płonąć, ale stryczek jest już przygotowany. Ludzie biznesu zażądają twojego skalpu.

Carter sięgnął po aparat.

W oddali rozległ się odgłos pojedynczego wystrzału karabinowego.

- Lepiej ich odwołaj - ostrzegł Webster.

Przez twarz Cartera przeleciał skurcz niezdecydowania. W tej samej chwili rozległ się kolejny strzał i zaraz po nim następny.

Sprawy z każdą chwilą nabierają tempa - powiedział Webster. - Za moment może już być zbyt późno, by zatrzymać lawinę.

Nagle powietrzem wstrząsnął potężny huk, od którego zadrżały wszystkie szyby w oknach. Carter zerwał się z krzesła.

Webster poczuł się trochę nieswojo, starał się jednak przywrócić twarzy spokojny wyraz i powstrzymać drżenie głosu.

Carter stał przy oknie jak wmurowany.

- Obawiam się, że sprawy już zaszły za daleko - powiedział Webster.


Radiotelefon na blacie biurka głośno zatrzeszczał i płonęło na nim czerwone światełko.

- Carter! - rozbrzmiał głos. - Carter!

Webster rozpoznał ów głos - głęboki, bawoli baryton szefa policji, Jima Maxwella.

- O co chodzi? - zapytał Carter.

- Oni mają jakąś wielką armatę, która eksplodowała, kiedy próbowali z niej wystrzelić - powiedział Maxwell. - Myślę, że mieli przestarzałe pociski.

- Armatę? Tylko jedną armatę? - dopytywał się Carter.

- Nie widziałem żadnych innych.

- Słyszałem odgłosy strzałów karabinowych.

- Tak, strzelali do nas. Zranili kilku chłopców. Ale teraz się wycofują w głąb tych zarośniętych ogrodów. Nie strzelają już.

- W porządku rzekł Carter. Bierzcie się do roboty z wypalaniem.

Webster uczynił krok w jego stronę.

- Zapytaj go... zapytaj...

Lecz Carter pstryknął przełącznikiem i radiotelefon zamilkł.

- O co miałem go zapytać?

- Nieważne - mruknął Webster. - I tak nie miałoby to żadnego znaczenia.

Nie mógł przecież powiedzieć Carterowi, że to Gramp był tym właśnie człowiekiem, który miał dyrygować artylerią. Nie mógł mu powiedzieć, że w chwili, gdy armata eksplodowała, prawdopodobnie w jej pobliżu znajdował się Gramp.

Musiał się stąd wynosić, musiał jak najszybciej dotrzeć do miejsca, gdzie rozegrała się tragedia.

- To był znakomity blef, Webster - odezwał się Carter. - Znakomity. Ale spalił na panewce.

Przewodniczący podszedł do okna i spojrzał na dzielnicę opuszczonych domów.

- Nie będzie już strzelaniny - powiedział. - Chłopcy szybko uporają się z tymi ruinami.

- Będziesz szczęściarzem, jeśli choć sześciu waszych policjantów wróci z tej akcji żywych - mruknął Webster. - Ci ludzie, ukryci w zachwaszczonych ogrodach, mają porządne strzelby, a potrafią ustrzelić wiewiórkę z odległości stu metrów.

Na zewnątrz rozległy się energiczne kroki dwojga ludzi zmierzających w stronę gabinetu Cartera. Przewodniczący odwrócił się od okna, a Webster spojrzał w kierunku drzwi.

- Gramp! - wykrzyknął.

- Cześć, Johnny - odezwał się Gramp, zatrzymując się w progu.

Za jego plecami stanął młody człowiek, który trzymał coś w ręku - było to kilka arkuszy szeleszczących kartek.

- Czego chcecie? - zapytał Carter.

- Mamy ważną sprawę - rzucił Gramp.

Stał tak przez chwilę, łapiąc oddech.

- Poznajcie, proszę, mojego przyjaciela. To jest Henry Adams - wysapal wreszcie.

- Adams? - powtórzył przewodniczący.

- Właśnie - rzekł Gramp. - Jego dziadek mieszkał w tym mieście, przy Dwudziestej Siódmej Ulicy.

- Ach tak - jęknął Carter, jak gdyby nagle spadła mu na głowę cegłówka. - Tak, przypominam sobie starego F.J. Adamsa.

- Właśnie - powiedział Gramp. - Ja z Adamsem byłem na wojnie. Zwykle nie dawał mi spać po nocach opowiadając o swoim chłopaku, którego zostawił w domu.

Carter skinął głową w kierunku Henryego Adamsa.

- Jako przewodniczący rady tego miasta mam zaszczyt powitać pana... - zaczął, próbując uratować nieco z godności piastowanej funkcji.

- Nie powiem, żeby było to szczególnie serdeczne powitanie odezwał się Adams. - Zauważyłem, że zabieracie się do podpalania mojej posiadłości.

- Pańskiej posiadłości?! - zachłysnął się Carter i wytrzeszczył zdumione oczy na plik papierów trzymanych przez Adamsa.

- Właśnie tak, jego posiadłości - wrzasnął Gramp. - Dopiero co ją nabył, przychodzimy prosto z urzędu skarbowego. Zapłacone zostały wszystkie zaległe podatki i rachunki oraz załatwione wszelkie formalności dotyczące prawa własności budynków.

- Ale... ale... przewodniczący próbował znaleźć właściwe słowa, nie mogąc jednocześnie złapać oddechu. - Nie wszystkich budynków... Chodzi przecież tylko o posiadłość Adamsa...

- Gówno prawda - wycedził triumfalnie Gramp.

- A teraz może byłby pan tak łaskaw i przekazał swoim ludziom, by przestali dewastować moją własność - rzekł Adams stanowczym tonem.

Carter rzucił się do leżącego na biurku radiotelefonu i próbował go uruchomić drżącymi rękoma.

- Maxwell! - wrzasnął. - Maxwell! Maxwell!

- Czego chcesz? - odezwał się w końcu szef policji.

- Natychmiast przestańcie podkładać ogień! - zawył Carter. - Proszę wycofać swoich ludzi! Wezwijcie straż ogniową! Natychmiast przerwać akcję i wycofać ludzi.

- Bzdury! - odparł Maxwell. - Chyba się dobrze nie zastanowiłeś.

- Rób co ci mówię! - wrzasnął przewodniczący. - Wygaś natychmiast te ognie!

- Dobrze, już dobrze - wycedził Maxwell. - Tylko podciągnij porządnie majtki, bo chłopcom to się nie spodoba. Oni nie lubią, kiedy wygania się ich do roboty, którą ktoś niezdecydowany po chwili odwołuje.

Carter wyłączył radio i wyprostował się.

- Niech mi wolno będzie zapewnić pana, panie Adams, że to wszystko jest tylko wielkim nieporozumieniem powiedział.

- Zgadza się - stwierdził stanowczo Adams. - Bardzo wielkim nieporozumieniem, panie przewodniczący. Chyba największym w pańskiej karierze.

Przez chwilę stali obaj naprzeciw siebie, mierząc się uważnie wzrokiem przez całą długość pokoju.

- Jutro wyślę petycję do zgromadzenia, domagającą się zmiany tutejszej rady miejskiej - rzekł chłodno Adams. - Jako właściciel największej posiadłości znajdującej się w granicach miasta, zarówno pod względem obszaru jak i wartości, mam pełne prawo o to wystąpić.

Przewodniczący zbladł, zdołał się jednak dość szybko opanować.

- Na jakiej podstawie? - zapytał.

- Na takiej podstawie, że nie jest już ona dłużej potrzebna - odparł Adams. - Nie podejrzewam, bym napotkał poważne trudności w przeprowadzeniu swych zamiarów.

- Ale... ale... to znaczy...

- Tak, wiesz dobrze, co to znaczy - dopowiedział Gramp. - To znaczy, że zostaniesz wylany na zbity pysk.


- Park - powiedział Gramp, wskazując dłonią w stronę zarośniętych zielskiem terenów, które kiedyś stanowiły rezydencyjną dzielnicę miasta. - Taki park, który by przypominał ludziom, w jaki sposób żyli ich przodkowie.

Stali we trójkę na szczycie wzgórza, w cieniu strzelającej w niebo, pokrytej rdzą wieży ciśnień, której stalowe podpory ginęły w gąszczu dzikich traw.

- Chyba raczej rezerwat, a nie park - rzekł Henry Adams. Rezerwat z epoki rozkwitu miast, która za jakieś sto lat będzie już całkowicie zapomniana. Tak, rezerwat obejmujący mieszaninę różnych stylów budownictwa, zależnych od stanu majątkowego i indywidualnych gustów właścicieli. Bez podporządkowywania się jakiejkolwiek generalnej koncepcji architektonicznej, a jedynie pod kątem jak największej wygody mieszkańców. Za sto lat ludzie będą chodzili ulicami tego miasta i spoglądali na domy z takim samym respektem, z jakim my teraz zwiedzamy dawne muzea. To będzie dla nich coś z odległej, pierwotnej epoki, coś jak pomnik z czasów walki o lepsze, pełniejsze życie. Artyści będą tu mieli swoje plenery, przenosząc owe stare, historyczne budowle na płótna, zaś autorzy powieści historycznych będą tu szukali tchnienia autentyzmu.

- Wspomniałeś, że chciałbyś odrestaurować te wszystkie domy, przywrócić ogrodom i parkom ich pierwotny wygląd - odezwał się Webster. - To będzie kosztowało fortunę, a poza tym będziesz potrzebował kolejnej fortuny, by to wszystko utrzymać w nienagannym stanie.

- Mam wystarczająco dużo pieniędzy odparł Adams. - Nawet aż za dużo. Nie zapominaj, że zarówno mój dziadek jak i ojciec pracowali przy miniaturyzacji elektrowni atomowych.

- Twój dziadek był najlepszym karciarzem, jakiego kiedykolwiek spotkałem - wspomniał Gramp. Zwykle w dni wypłat traciłem na jego korzyść część pieniędzy.

- W dawnych czasach, kiedy człowiek miał za dużo pieniędzy, było mnóstwo rzeczy, na które mógł je wydać - powiedział Adams. - Weźmy chociażby zorganizowaną dobroczynność, zbiórki na badania medyczne, czy temu podobne akcje. Dzisiaj nikt już nie organizuje akcji charytatywnych. Nikomu się nie opłaca w to bawić. A od kiedy Komitet Światowy zajął się wprowadzaniem postępu, jest już wystarczająco dużo pieniędzy na badania medyczne, naukowe, czy też jakąkolwiek inną działalność postępową. Nigdy nie planowałem zajmować się tym miastem, dopóki nie przyjechałem tutaj, żeby obejrzeć dawną posiadłość mojego dziadka. Po prostu chciałem ją zobaczyć i tyle. Tak wiele mi o niej opowiadał: jak sadził ten wiąz przed frontem domu, jak zakładał ogródek różany na jego tyłach. Ujrzałem to wszystko i poczułem się jakby przeniesiony w świat duchów. Dostrzegłem rzeczy, które zostawiliśmy daleko za sobą. Kiedy tamtego dnia stałem wraz z Grampem przed frontonem domu dziadka, przyszło mi do głowy, że nie mógłbym uczynić nic lepszego, niż zachować dla potomności choćby mały wycinek tego życia, jakim żyli nasi przodkowie.

W oddali, ponad koronami drzew, uniosła się w górę cienka strużka niebieskawego dymu.

- A cóż to znowu? - zapytał Webster.

- To Squattersi - wyjaśnił Adams. Ci z nich, którzy postanowili zostać w mieście. Mam dla nich mnóstwo roboty. A zawsze znajdzie się jakiś pusty dom, czy nawet dwa, w których będą mogli swobodnie zamieszkać. Jest tylko jedna rzecz, która mnie niepokoi - dodał. - Nie będę mógł tu przebywać przez cały czas. Potrzebuję kogoś, kto dopilnuje realizacji projektu, a to zajęcie na całe życie.

Popatrzył wymownie na Webstera.

- Dalej, Johnny - mruknął Gramp. Webster potrząsnął głową.

- Betty pęknie serce, jeżeli nie przeniesiemy się do jednego z tych wymarzonych wiejskich domów.

- Czy naprawdę nie mógłbyś przyjąć tej posady? zapytał Adams. - Mógłbyś dolatywać do miasta każdego dnia.

Od stóp wzgórza dobiegło nawoływanie.

- To Ole! - ryknął Gramp i zaczął wywijać laską. Witaj, Ole! Chodź tu do nas.

Wszyscy w milczeniu przyglądali się, jak Ole wspina się po wzgórzu w stronę wieży.

- Chcę z tobą pogadać, Johnny - powiedział Ole. - Mam pewien pomysł. Kołatał mi się po głowie przez całą noc.

- Co to za pomysł? - zapytał Webster. Ole znacząco spojrzał na Adamsa.

- On jest w porządku - wyjaśnił Webster. - To Henry Adams. Może pamiętasz jego dziadka, starego F. J.?

- Jasne, że pamiętam - odrzekł Ole. - Miał hopla na punkcie energii atomowej. Jak mu się powiodło?

- Raczej znakomicie - odpowiedział Adams.

- Cieszę się. Kiedyś powiedziałem mu, że nigdy nie dojdzie do niczego, jeśli będzie cały czas chodził z głową w chmurach. Zatem okazuje się, że się pomyliłem.

- A co z tym twoim pomysłem? - zapytał Webster.

- Czy słyszałeś kiedykolwiek o pokazowych farmach? - zapytał Ole.

Webster przytaknął.

- Chodzi mi o takie miejsce, gdzie ludzie przyjeżdżają i bawią się w dawnych kowbojów - wyjaśnił Ole. - Jest to dla nich rozrywka, nie znają bowiem całej tej ciężkiej pracy, jaka jest związana z utrzymaniem rancza i zwierząt. Traktują to jak romantyczną przygodę, jazda na koniach i tak dalej.

- Zmierzasz do tego, że chciałbyś przekształcić swoją farmę w takie właśnie ranczo? - przerwał mu Webster.

- Nie, nie całkiem - odparł Ole. - Myślałem o pokazowej farmie, a nie ranczu. Ludzie teraz nie wiedzą prawie nic o farmerstwie, ponieważ nie ma już prawdziwych farm. A przecież kiedy będą czytali o tym meszku, który pokrywa skórkę melona, o tym, jak przyjemnie jest...

Webster patrzył na Olea z uznaniem.

- Pójdą na to, Ole - stwierdził. - Będą się tratować i ustawiać w kolejkach, żeby spędzić wakacje na prawdziwej, rodzącej dary boże, starodawnej farmie.

W kłębowisku chaszczy na stoku wzgórza poruszyło się coś błyszczącego, brzęczącego i popiskującego, coś, co kręciło się w kółko i wymachiwało stalowym, przegubowym ramieniem.

- Co to za... - zdziwił się Adams.

To znów ta cholerna kosiarka - jęknął Gramp. - Zawsze wiedziałem, że nadejdzie taki dzień, kiedy to draństwo przepali bezpieczniki i dostanie zupełnego kręćka!


KOMENTARZ DO DRUGIEJ OPOWIEŚCI



Choć wciąż jeszcze obca (według wszelkich kanonów), druga opowieść wydaje się nam nieco bliższa od pierwszej. Po raz pierwszy czytelnik odnosi wrażenie, iż opowieść ta rzeczywiście mogła zrodzić się w którymś z dawnych psich obozowisk, ponieważ nie występują tu aż tak bardzo niewyobrażalne sytuacje, z jakimi zetknęliśmy się poprzednio.

W opowieści tej pojawiają się pewne wysoce moralne i etyczne wartości, które w społeczeństwie Psów są bardzo cenione. Również wątek dramatyczny jest zrozumiały dla Psów pomimo tego, iż dotyczy umysłowego i moralnego rozdarcia centralnej postaci.

Po raz pierwszy także pojawia się tu znajoma nam sylwetka - robot. Właśnie w postaci robota Jenkinsa, wprowadzonego w tej opowieści, niektórzy rozpoznają znanego od tysięcy lat pupilka wszystkich szczeniaków. W sylwetce Jenkinsa Tige upatruje głównego bohatera całej legendy. Jego zdaniem Jenkins stanowi symbol wpływu Człowieka na rozwój naszej rasy - wpływu rozciagniętego poza okres panowania cywilizacji Człowieka na Ziemi, a także symbol mechanicznego urządzenia, za pomocą którego ideały Człowieka kształtowały rozwój rasy Psów jeszcze na długo po zniknięciu ostatnich ludzi.

Wciąż posługujemy się niezwykle wartościowymi i cenionymi przez wszystkich robotami, których jedynym celem jest służenie nam swymi dłońmi. Jednakże przez lata ewolucji psi robot stał się tak bardzo częścią każdego z nas, iż żaden Pies nie potrafiłby obecnie myśleć o robocie jako o oddzielnym urządzeniu.

Twierdzenie Tigea, że robot jest wytworem Człowieka, spadkiem, który nasza rasa odziedziczyła po cywilizacji Ludzi, było niezwykle ostro atakowane przez innych badaczy legendy.

Idea, iż roboty mogły zostać skonstruowane i przekazane Psom w celu niesienia im pomocy na drodze rozwoju cywilizacji, jest - jak pisze Bounce - ideą, która musi być odrzucona z powodu jej romantyzmu. Bounce uważa, że jest to wyłącznie jeden z rekwizytów opowieści i jako taki powinien być traktowany od samego początku.

Nawet najnowsze badania nie są w stanie dać odpowiedzi, skąd w społeczeństwie Psów wzięły się roboty. Ci nieliczni badacze, którzy od czasu do czasu próbują śledzić rozwój robotyzacji, dowodzą, że daleko posunięta cywilizacja robotów wskazuje niezbicie, iż zostały one skonstruowane przez Psy. Argumentują oni, iż konstrukcja i postępujący rozwój robotów w kierunku tak daleko idącej specjalizacji były możliwe tylko i wyłącznie w społeczeństwie, w którym istniały palące potrzeby takiego a nie innego zastosowania robotów. Nikt inny niż Pies nie mógł dokonać tak wiele, by otrzymać niezwykle skomplikowane narzędzie, potrzebne właśnie Psom.

Wyjaśnienia wymaga także przytaczany często argument, iż żaden Pies, nawet obecnie, nie jest w stanie skonstruować robota. Pies nie jest w stanie skonstruować robota, ponieważ nie ma takiej potrzeby. Roboty konstruują inne roboty. Kiedy istniała taka potrzeba, jest chyba oczywiste, iż Psy konstruowały roboty, a stworzenie robota wyspecjalizowanego w tym, by wytwarzał inne roboty, o odmiennych specjalnościach, stanowi niezwykle charakterystyczny element sposobu myślenia Psów.

W opowieści tej pojawia się także inna idea, która będzie się przewijała przez całą pozostałą część legendy, a która nieustannie zaprząta umysły badaczy, jak i wszystkich czytelników. Dotyczy ona możliwości fizycznego opuszczenia tego świata i przedostania się poprzez przestrzeń kosmiczną do innych światów. Mimo iż idea ta w zasadniczej swej części uznana została za czystą fantazję - fantazję, która zajmuje należne jej miejsce w panteonie różnych legend - poświęcono jej wiele uwagi w rozlicznych pracach o charakterze naukowym. Większość tych prac, po dogłębnej analizie, kończyła się wnioskiem, iż w rzeczywistości nic podobnego nie jest możliwe. Nieliczni przeciwnicy argumentują, że widoczne w nocy na niebie gwiazdy są takimi samymi światami jak nasz, tylko niezwykle od nas oddalonymi. Każdy jednak wie, że gwiazdy są jedynie światełkami zawieszonymi na naszym niebie i że większość z nich znajduje się całkiem blisko.

Bounce rozważa różne możliwości pochodzenia starej idei podróżowania poprzez przestrzeń. Jego zdaniem idea ta powstała w wyniku nawiązywania przez starożytnych gawędziarzy do mitów o innych światach, o których istnieniu Psy wiedziały od najdawniejszych prapoczątków.


II

ROJOWISKO



Z ołowianych chmur sączyła się drobna mżawka, która niczym dym snuła się pomiędzy bezlistnymi gałęziami drzew. Zarysy żywopłotów i kontury budynków straciły swą ostrość, a odległy horyzont całkowicie się zamazał. Kropelki wody pobłyskiwały na metalowych korpusach nieruchomych robotów i srebrzyły się na ramionach trojga ludzi, słuchających w skupieniu odzianego na czarno człowieka, który czytał z rozłożonej na dłoniach księgi.

Albowiem ja jestem i zmartwychwstaniem, i życiem...

Pokryta wiekową śniedzią figurka świętego, widniejąca nad wejściem do krypty, zdawała się dźwigać w górę, jak gdyby każdym atomem swojego ciała pragnęła sięgnąć czegoś, czego nikt przed nią nie potrafił dostrzec. Sięgała tak już i sięgała począwszy od owego odległego dnia, kiedy to ludzie wykuli ją z granitu i umieścili tu jako ozdobę rodzinnego grobowca, a John J. Webster Pierwszy, stojąc u kresu dni swego żywota, zaakceptował jej symboliczne znaczenie.

A ktokolwiek żyje i wierzy we mnie...

Jerome A. Webster poczuł, jak palce syna zaciskają się na jego ramieniu i usłyszał tłumiony szloch swojej matki. Popatrzył na rząd stojących sztywno robotów, które - z respektu dla pana, któremu służyły - pospuszczały nisko głowy. Ich pan przekraczał dzisiaj próg tego domu: ostatniego domu dla wszystkich ludzi.

Budząc się z odrętwienia, Jerome A. Webster zaczął się zastanawiać, czy roboty wszystko to rozumieją - czy rozumieją sens życia i śmierci; czy wiedzą, cóż to znaczy, że Nelson F. Webster spoczywa w trumnie, a człowiek z książką wygłasza nad jego ciałem uroczyste słowa.

Nelson F. Webster, czwarty z linii Websterów mieszkających na tej ziemi, żył i zmarł tutaj, prawie nie opuszczając swej posiadłości; teraz udawał się na wieczny odpoczynek do grobowca wybudowanego przez pierwszego z rodu dla swoich potomków - dla długiej linii nieznanych następców, którzy mieli żyć tu po nim, miłować wszystkie przedmioty, wszystkie ścieżki tej ziemi i taki styl życia, jaki on, John J. Webster Pierwszy, dla nich stworzył.

Jerome A. Webster poczuł, jak zaciskają się jego szczęki, a całe ciało przenika nieprzyjemny dreszcz. Przez chwilę jego źrenice płonęły; trumna przed oczyma zlała się w jedną plamę, a słowa wypowiadane przez człowieka w czerni utonęły w szmerze wiatru, omywającego trzymające straż nad grobami sosny. Z głębin jego pamięci napłynęło wspomnienie - postać szarowłosego mężczyzny przemierzającego wzgórza i pola, łowiącego w nozdrza zapach porannej bryzy albo stojącego na mocnych nogach przed płonącym kominkiem ze szklaneczką brandy w dłoni.

Duma - duma z tej krainy i z życia, ze skromnego, a jednocześnie wspaniałego życia - wypełniała tego człowieka. Zadowolenie z przypadkowej wolnej chwili i wiara w przyświecający mu cel. Pewność siebie dająca niezależność, otoczenie rodzinne niosące radość, posiadłość ziemska zapewniająca wolność.

Thomas Webster potrząsnął jego ramieniem.

- Ojcze - szepnął. - Ojcze.

Obrządek dobiegł końca. Odziany na czarno mężczyzna zamknął księgę. Sześć robotów wystąpiło do przodu i uniosło trumnę.

Cała trójka powoli wkroczyła za trumną do wnętrza krypty. W milczeniu zaczekali, aż roboty złożą trumnę w niszy, zamkną kruche drzwi i przymocują na nich tabliczkę głoszącą:


NELSON F. WEBSTER

2034 - 2117


Tylko tyle. Zaledwie imię, nazwisko i daty. Ale to przecież wystarczy - stwierdził w duchu Jerome A. Webster. Nie było potrzeby wypisywania czegokolwiek więcej. Na pozostałych tabliczkach także nie było innych napisów. A spoczywali tu wszyscy, począwszy od Williama Stevensa, 1920-1999, którego, o ile Webster dobrze pamiętał, nazywano Grampem Stevensem. Obok swojego teścia leżał John J. Webster Pierwszy, 1951-2020. Dalej jego syn, Charles F. Webster, 1980-2060. Potem syn Charlesa, John J. Drugi, 2004-2086. Webster pamiętał go, swojego pradziadka, śpiącego przy kominku z fajką zwisającą z ust, co zawsze groziło zapaleniem się jego wąsów.

Oczy Webstera zwróciły się w drugą stronę, gdzie spoczywała Mary Webster - matka chłopca stojącego u jego boku. Chociaż właściwie już nie chłopca; wciąż zapominał, że Thomas ma dwadzieścia lat i mniej więcej za tydzień odlatuje na Marsa - tropem ojca, który także w młodzieńczych latach przebywał na tej planecie.

Wszyscy razem - pomyślał. - Websterowie, ich żony i dzieci. Tak samo jak za życia, tak i po śmierci byli razem. Spoczywali w otoczeniu wyniosłości i zimna marmurów i brązu, sosen i symbolicznej rzeźby widniejącej nad pozieleniałymi ze starości drzwiami krypty.

Roboty oczekiwały w milczeniu, ich zadanie zostało wykonane.

Matka spojrzała na niego.

- Teraz ty jesteś głową rodziny, mój synu - powiedziała.

Objął ją ramieniem i przytulił mocno do siebie. Głowa rodziny - jakże niewiele znaczyły te słowa. Zostało ich tylko troje: on, jego matka i jego syn. Chłopak wkrótce opuści dom, udając się na Marsa, ale kiedyś wróci. Możliwe, że wróci z żoną, rozpoczynając nowy rozdział historii rodziny. Linia Websterów nie powinna wygasnąć na nich trojgu. Pokoje w ich wielkim domu nie mogą stać zamknięte, jak działo się to obecnie. Był taki czas, kiedy cała posiadłość tętniła życiem, a dwunastu członków rodziny miało swoje własne pokoje pod wspólnym dachem. Webster wierzył w duchu, że tamte czasy jeszcze powrócą.

Wszyscy troje odwrócili się, wyszli z krypty i ruszyli ścieżką w stronę domu, który w zapadającym zmroku wyglądał jak wielki szary cień.


W palenisku trzaskał ogień, a na stole leżała książka. Jerome A. Webster sięgnął po nią, przysunął ją bliżej i jeszcze raz przeczytał tytuł:

Fizjologia Marsjan ze szczególnym uwzględnieniem mózgu.

Autor: Jerome A. Webster, doktor medycyny.

Obszerne, autorytatywne dzieło - dzieło jego życia. Jedna z nielicznych pozycji z tego zakresu, oparta na danych zbieranych w ciągu pięciu uciążliwych lat spędzonych na Marsie. Lat wypełnionych niemal całodobową pracą, kiedy to wraz z kolegami z Komisji Medycznej Komitetu Światowego brał udział w misji wysłanej do walki z epidemią na sąsiedniej planecie.

Rozległo się pukanie do drzwi.

- Proszę wejść - zawołał.

Drzwi otworzyły się i stanął w nich robot.

- Whisky dla pana, sir.

- Dziękuję ci, Jenkins - powiedział.

- Ksiądz już poszedł, sir - odezwał się Jenkins.

- Ach tak. Mam nadzieję, że wypełniłeś swoje obowiązki.

- Oczywiście, sir. Dałem mu zwykłą ofiarę i zaproponowałem drinka, ale odmówił.

- To był błąd - pouczył go Webster. - Księża nie piją.

- Przykro mi, sir. Nie wiedziałem o tym. Polecił mi, abym przekazał, iż powinien pan od czasu do czasu przyjść do kościoła.

- Co?

- Powiedziałem mu, że pan nigdy nie wychodzi z domu, sir.

- To prawda, Jenkins - rzekł Webster. - Nikt z nas nie opuszcza tego domu.

Jenkins skierował się do drzwi, lecz zatrzymał się nagle i odwrócił.

- Jeśli wolno mi tak powiedzieć, sir, dzisiejszy obrządek w krypcie był bardzo wzruszający. Pański ojciec był szlachetnym człowiekiem, najlepszym jakiego znałem. Roboty mówiły, że uroczystość miała właściwy przebieg. To znaczy, była podniosła, sir. Z pewnością spodobałaby się staremu panu, gdyby mógł ją zobaczyć.

- Mój ojciec byłby jeszcze bardziej zadowolony słysząc twoje słowa, Jenkins - powiedział Webster.

- Dziękuję panu, sir - rzekł Jenkins i wyszedł.

Webster siedział przy kominku z książką i szklaneczką whisky. Czuł się znakomicie w tym dobrze znanym pokoju, który stanowił jego najlepsze schronienie.

Znajdował się w swoim domu. Od czasu, kiedy John J. Pierwszy przybył w te strony i postawił rozległą budowlę, był to dom wszystkich Websterów. John J. wybrał to miejsce, ponieważ w pobliżu płynął strumień, a w nim - jak sam utrzymywał - można było spotkać pstrągi. Lecz Webster doszedł do wniosku, iż musiało być w tym coś więcej. Musiał być jeszcze inny powód.

Chociaż możliwe jest, iż początkowo rzeczywiście decydującą rolę odgrywała bliskość strumienia z pstrągami; strumienia, drzew, łąk i skalnej grani, zza której każdego ranka wypełzała mgła unosząca się nad rzeką. Być może wszystko pozostałe dopiero nawarstwiło się stopniowo poprzez lata scalania się rodziny aż do momentu, kiedy nawet ziemia przesiąknęła czymś, co przypominało tradycję, choć jeszcze w pełni nią nie było. Czymś, co powodowało, że każde drzewo, każdy kamień czy gruda ziemi były drzewem, kamieniem lub grudą ziemi Websterów. Czymś, co w tej okolicy jednoczyło wszystko.

John J., pierwszy John J. Webster, przybył tu po załamaniu się dominacji miast; wówczas, kiedy ludzie zaczęli uciekać - co było procesem nieodwracalnym - z dwudziestowiecznych, zatłoczonych molochów i kiedy przełamali w sobie pradawny instynkt gromadzenia się w jednej jaskini czy na jednej polanie, aby walczyć ze wspólnym wrogiem czy też wspólnym strachem. Instynkt ów od dawna już nie był ludziom potrzebny, ponieważ zarówno wspólni wrogowie jak i wspólny strach przestały istnieć. Człowiek przeciwstawił swojemu instynktowi warunki ekonomiczne i socjalne i pokonał go, spychając w odległą przeszłość. To nowe poczucie bezpieczeństwa i obfitość dóbr materialnych pozwoliły mu na wyłamanie się spod jego dominacji.

Ucieczka z miast rozpoczęła się w dwudziestym wieku, ponad dwieście lat temu, kiedy ludzie zaczęli masowo emigrować na prowincję w poszukiwaniu czystego powietrza, otwartej przestrzeni i swobody życia, czego egzystencja we wspólnocie - w pełnym tego słowa znaczeniu - nigdy im zapewnić nie mogła.

Rezultatem końcowym owej migracji było właśnie to - spokojne życie. A spokój mógł pociągnąć za sobą jedynie komfort; komfort, o jakim ludzie marzyli od lat. Życie typu dworskiego, oparte na starych, rodowych posiadłościach, doprowadzonej do perfekcji wydajnej hodowli, miniaturowych elektrowniach atomowych oraz robotach jako służących.

Webster uśmiechnął się do trzaskających na kominku polan. Oczywiście kominek był anachronizmem, rzeczą żywcem przeniesioną z epoki jaskiniowej, lecz jakże przyjemnym anachronizmem. Bezużyteczny z powodu taniej energii atomowej, lecz o ile bardziej od niej miły. Czyż można było zasiąść przy grzejniku atomowym, zapatrzyć się w płomienie i rozmarzyć?

Nawet grobowiec, w którym złożono tego popołudnia ciało jego ojca, był budowlą rodzinną. Stanowił jakby drobny fragment większej całości. Był posępnym pomnikiem dumy, spokoju i wygodnego życia. W dawnych czasach grzebano zmarłych w jednym miejscu, gdzie obok siebie, ramię przy ramieniu, leżeli nie znani sobie ludzie...

Nigdy nie opuszczał swej posiadłości.

Tak właśnie Jenkins powiedział księdzu.

I było to prawdą. Po cóż bowiem miałby dokądś jeździć? Wszystko znajdowało się pod ręką. Przez wybranie odpowiedniego numeru w aparacie mógł rozmawiać z dowolną osobą. W ten sam sposób mógł obejrzeć przedstawienie teatralne, wysłuchać koncertu, czy też skorzystać z księgozbiorów biblioteki, choćby znajdowała się ona na drugim końcu świata. Jeżeli chciał załatwić jakąkolwiek sprawę, nie musiał się nawet podnosić z fotela.

Webster dopił whisky i przysunął się do aparatu operacyjnego, umieszczonego obok biurka.

Wydobył z pamięci odpowiedni numer, nie zaglądając nawet do katalogu. Dokładnie wiedział o co mu chodzi.

Palcami dotknął klawiatury i ściany pokoju rozpłynęły się. Tak przynajmniej mogło się wydawać. Pozostał jedynie fotel, na którym siedział, część blatu biurka i fragment aparatu operacyjnego. Nic więcej.

Fotel stał na zboczu wzgórza pokrytym złotawą trawą i usianym z rzadka rachitycznymi, poskręcanymi przez wiatr drzewkami. Zbocze opadało ku tafli jeziora, leżącego u stóp postrzępionego pasma purpurowych gór. Ich stoki, pocięte długimi cieniami widocznych z oddali zielono-błękitnych plam sosen, ułożone były niczym gigantyczne schody, ginące w niebieskawej mgiełce u podnóża pokrytych śnieżnymi czapami szczytów, które zamykały horyzont nierówną, poszarpaną linią.

Wiatr gwizdał zawzięcie pomiędzy gałęziami przygiętych do ziemi drzewek i gwałtownymi porywami kładł trawę w długie fale. Ostatnie promienie zachodzącego słońca rozpalały płomieniami odległe szczyty.

Wspaniały, odludny zakątek. Długie pasmo spiętrzonych skał, wtulone pomiędzy góry i jezioro oraz cienie kładące się na zboczach niczym ostrza noży.

Webster usadowił się wygodnie w fotelu i zatopił wzrok w błyszczących szczytach.

- Czy mogę wejść? - odezwał się jakiś miękki, syczący, całkowicie nieludzki głos tuż nad jego ramieniem. Webster od razu poznał ten głos.

Pokiwał głową.

- Oczywiście, Juwain.

Odwrócił się powoli. Na widocznym do połowy, starannie obrobionym postumencie widniała skulona, kosmata postać wielkookiego Marsjanina. Obok można było dostrzec zarysy innych, obcych mebli, w jakie wyposażone były marsjańskie mieszkania.

Marsjanin wskazał pasmo górskie porośniętą futrem dłonią.

- Kochasz ten krajobraz - powiedział. - Rozumiesz go. Doceniam, że go rozumiesz, lecz dla mnie jest on bardziej odstraszający niż piękny. Jest mi obcy: nigdzie na Marsie nie ma czegoś podobnego.

Webster wyciągnął rękę, ale Marsjanin powstrzymał go.

- Zostaw - rzekł. - Wiem, dlaczego wracasz tutaj. Nigdy nie ośmieliłbym się przeszkadzać ci, lecz myślałem, że jako starzy przyjaciele...

- To miło z twojej strony - odezwał się Webster. - Bardzo się cieszę, że mnie odwiedziłeś.

- Twój ojciec był wspaniałym człowiekiem. Pamiętam, jak opowiadałeś o nim w ciągu tych lat, które spędziłeś na Marsie. Mówiłeś wówczas, że kiedyś chętnie wrócisz do nas. Dlaczego więc nigdy nie odwiedzisz Marsa?

- Cóż... - rzekł Webster. - Ja po prostu nigdy...

- Nie mów - przerwał Marsjanin. - Już wiem.

- Mój syn za kilka dni wylatuje na Marsa. Chciałbym, żeby skontaktował się z tobą.

- Z przyjemnością go poznam - powiedział Juwain. - Będę go oczekiwał.

Poruszył się ciężko na swoim postumencie.

- Czyżby była to wizyta w ramach kontynuacji twojej pracy?

- Nie - odparł Webster. - On studiuje inżynierię, nigdy nie interesował się chirurgią.

- Ma prawo do takiego życia, jakie sam sobie wybrał - zauważył Marsjanin. - Nawet gdyby ktokolwiek życzył sobie inaczej.

- Owszem - zgodził się Webster. - Zresztą to już postanowione. Może będzie sławnym inżynierem? Zajmuje się strukturą przestrzeni. Mówi wyłącznie o podróżach międzygwiezdnych.

- Twoja rodzina wniosła już bardzo wiele do nauk medycznych - stwierdził Juwain. - Ty i twój ojciec...

- A jeszcze wcześniej mój dziadek - wtrącił Webster.

- Twoja książka uczyniła Marsa twym dozgonnym dłużnikiem. Być może dzięki niej ludzie zwrócą więcej uwagi na naszą specyfikę. Niestety, wśród nas nie ma dobrych lekarzy, Marsjanie nie mają ku temu odpowiednich predyspozycji. To zadziwiające, jak różne są drogi rozwoju intelektu. Zadziwiające, że na Marsie medycyna jest tak słabo rozwinięta, właściwie znajduje się jeszcze w powijakach. Możliwe, iż stan ten ma swe źródła w kulcie fatalizmu. Tymczasem wy już w zaczątkach historii, kiedy ludzie mieszkali jeszcze w jaskiniach...

- Jest za to wiele rzeczy, które wy rozwinęliście, a my nie - rzekł Webster. - Dziedzin, które zgłębiamy dopiero teraz, a które dotychczas znajdowały się na uboczu naszych zainteresowań. Zdolności, których my w ogóle nie posiadamy. Weź chociażby swoją specjalność, filozofię. Jakże różna jest od naszej. To prawdziwa nauka, przy której ziemską filozofię należy uznać za zabawkę. Wasza stanowi systematyczne, naukowe odkrywanie prawideł, stała się praktycznym, przydatnym i potrzebnym narzędziem.

- Doszedłem właśnie do czegoś nowego i zaskakującego - zaczął mówić z podnieceniem Juwain. - Może to być przydatną regułą zarówno dla was, ludzi, jak i dla Marsjan. Pracuję nad tym od lat, a wszystko zaczęło się od pewnej koncepcji, która przyszła mi do głowy po raz pierwszy wraz z lądowaniem Ziemian na Marsie. Nic ci o tym nie mówiłem, gdyż nie byłem jeszcze pewny rezultatów.

- A teraz jesteś już pewny? - spytał Webster.

- Jeszcze nie. Nie do końca. Ale prawie - odparł Juwain.

Zapadło milczenie. Siedzieli przyglądając się górskim szczytom i tafii jeziora. Skądś nadleciał ptak, usiadł na gałęzi jednego z drzewek i zaczął śpiewać. Poza linią grani zbierały się ciemne chmury, na których tle poszarpana krawędź masywu wyglądała niczym rząd cmentarnych pomników. Zachodzące słońce napełniło powierzchnię jeziora karmazynowym blaskiem, stopniowo gasząc pozapalane uprzednio na ośnieżonych szczytach płomienie.

Rozległo się pukanie do drzwi. Webster wzdrygnął się w fotelu, wracając nagle do rzeczywistości swojego gabinetu.

Juwain odszedł. Przybył tu, żeby spędzić parę chwil na kontemplacjach u boku przyjaciela, po czym niepostrzeżenie wrócił na rodzinnego Marsa.

Pukanie powtórzyło się.

Webster wychylił się z fotela, wcisnął klawisz i góry zniknęły. Znowu siedział w swoim pokoju. Przez wysokie okna sączył się do wnętrza zmierzch, w kominku pozostała jedynie sterta żarzącego się popiołu.

- Proszę wejść - powiedział.

W drzwiach stanął Jenkins.

- Podano obiad, sir.

- Dziękuję - rzekł Webster, powoli podnosząc się z fotela.

- Pańskie nakrycie, sir, znajduje się u szczytu stołu.

- Ach tak - mruknął Webster. - Dziękuję, Jenkins. Bardzo dziękuję, że mi przypomniałeś.


Webster stał na platformie kosmodromu i patrzył w niebo, gdzie kurczące się czerwone smugi migotały w świetle zimowego słońca.

Statek dawno już odleciał, a on nadal stał z dłońmi zaciśniętymi na barierce i wpatrywał się w niebo.

Jego wargi rozchyliły się, jakby chciał powiedzieć: do widzenia, synu, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.

Powoli wracała mu świadomość. Wiedział, że wokół rampy poruszają się ludzie, że rozciągające się aż po odległy horyzont płaskie pole jest kosmodromem, a widniejące na nim tu i ówdzie kolosy, to międzyplanetarne statki. W pobliżu jednego z hangarów krzątały się spychacze, oczyszczające teren ze śniegu, który spadł ubiegłej nocy.

Przebiegł go dreszcz. Było to dziwne, ponieważ południowe słońce grzało dość mocno. Ponownie poczuł dreszcze.

Odwrócił się powoli i ruszył w stronę budynku administracji. Przez krótką, bolesną chwilę ogarnął go strach - niewytłumaczalny, dziwny lęk wywołany zetknięciem się z rzeczywistością, której uosobieniem była rampa. Strach, który niemal nim wstrząsnął, kiedy zbliżał się do otwartej furtki.

Z przeciwka nadchodził jakiś człowiek z teczką. Webster, przyglądając mu się, błagał go w duchu, by nie odzywał się do niego.

Mężczyzna minął go bez słowa, rzuciwszy zaledwie przelotne spojrzenie. Webster odetchnął.

Gdyby był teraz w domu, zjadłby coś i ułożył się do codziennej, poobiedniej drzemki. W kominku płonąłby ogień, rzucając refleksy odbite od metalowych koziołków. Jenkins przyniósłby mu kieliszek likieru i zamieniłby z nim kilka słów bez znaczenia.

Ruszył szybkim krokiem, chcąc jak najszybciej wydostać się spod przemożnego uroku rzucanego przez masywną rampę.

Zdumiała go jego własna reakcja na wyjazd Thomasa. Oczywiście, ciężko mu było pogodzić się z myślą o rozstaniu, jednak lęk, jaki go opanował, nie był czymś naturalnym. Lęk przed długim lotem w przestrzeni, przed lądowaniem na obcym gruncie Marsa. Prawdę mówiąc, Mars już od dawna nie był obcym globem. Ziemianie znali go dobrze od ponad stu lat; zdobyli go i mieszkali na nim. Niektórzy nawet zdążyli go pokochać.

W ciągu ostatnich kilku sekund przed startem statku musiał całą siłą woli powstrzymywać się, by nie wybiec na płytę i nie krzyczeć do Thomasa, by został, by nie leciał na Marsa.

Teraz zaś tłumaczył sobie, że mimo wszystko podróż na Marsa nie jest wielką wyprawą. Może kiedyś wiązało się z tym jakieś niebezpieczeństwo, lecz tamte dni dawno już minęły. On sam za młodu poleciał na Marsa i spędził tam pięć długich lat. Było to jednak prawie trzydzieści lat temu.

Kiedy robot otworzył przed nim drzwi budynku administracji, uderzyły go gwar głosów i zaduch wypełniające poczekalnię. Znów przez moment poczuł ogarniający lęk. Zawahał się, ale po chwili wszedł do środka. Drzwi bezszelestnie zamknęły się za nim.

Kierując się w stronę wolnego krzesła w rogu sali trzymał się blisko ściany, by nie wchodzić w drogę ludziom. Usiadł, odchylił się daleko do tyłu na wyściełanym oparciu i utkwił wzrok w ludzkiej masie kłębiącej się w poczekalni.

Dziwni ludzie - spieszący się, obcy, o nieprzyjaznych spojrzeniach. Obcy - każdy z nich był obcy. Nie dostrzegł żadnej znajomej twarzy. Ludzie szukający dla siebie nowych szans, zmierzający na inne planety, pragnący jak najszybciej odlecieć; ludzie kłopoczący się o najbardziej błahe drobiazgi, biegający tam i z powrotem.

Nagle dostrzegł w tłumie znajomą postać i zerwał się z miejsca.

- Jenkins! - krzyknął. Zaraz jednak pożałował podniesionego głosu, chociaż nikt nie zwrócił na niego uwagi.

Robot podszedł bliżej i stanął przed nim.

- Powiedz Raymondowi, że muszę natychmiast wracać - rzekł Webster. - Przekaż, żeby przyprowadził helikopter przed wejście do hallu.

- Przykro mi, sir - odezwał się Jenkins. Nie możemy natychmiast odlecieć. Mechanicy znaleźli usterkę w przedziale atomowym. Właśnie wymieniają reaktor. Zajmie im to kilka godzin.

- Trudno - rzekł Webster niecierpliwie. - Naprawa może jakiś czas poczekać.

- Mechanik twierdzi, że groziło to w każdej chwili eksplozją - wyjaśnił Jenkins. - Moc reaktora...

- Tak, tak - zgodził się Webster. - Rozumiem.

Zaczął nerwowo bawić się kapeluszem.

- Przypomniałem sobie właśnie, że mam coś do zrobienia. Bardzo pilną pracę. Muszę być zaraz w domu. Nie mogę czekać kilku godzin.

Stanął opierając się kolanami o brzeg krzesła i wpatrywał się w tłum.

Twarze... twarze...

- Może mógłby pan przekazać sprawę przez telekomunikator - zaproponował Jenkins. - Któryś z robotów wykonałby tę pracę. Jest tutaj nadajnik...

- Zaczekaj, Jenkins - rzekł Webster. Przez chwilę zastanawiał się. - Nie mam nic w domu do roboty. Zupełnie nic. Ale muszę wracać. Nie mogę tu zostać. Gdybym został, chyba bym zwariował. Tam, na rampie, bardzo się bałem. Tu czuję się oszołomiony i zagubiony. Ogarnia mnie dziwne, straszliwe uczucie. Jenkins, ja...

- Rozumiem, sir - rzekł Jenkins. - Pański ojciec też na to cierpiał.

Webster westchnął.

- Mój ojciec?

- Tak, sir. Dlatego nigdy nie wychodził z domu. Był mniej więcej w pana wieku, sir, kiedy to się zaczęło. Chciał się wybrać na wycieczkę do Europy i nie dał rady. Zawrócił z drogi. On miał na to jakąś nazwę.

Webster usiadł i zamyślił się.

- Nazwę... - odezwał się w końcu. - Na pewno jest jakaś nazwa. Mój ojciec też chorował. Czy mój dziadek również na to cierpiał?

- Nie wiem, sir - odparł Jenkins. - Zostałem skonstruowany, kiedy pański dziadek był już na łożu śmierci. Ale również mógł chorować, ponieważ i on nigdy nie opuszczał domu.

- A więc rozumiesz, wiesz, o czym mówię. Czuję się tak, jakby ogarniała mnie choroba. Fizyczna choroba. Rozejrzyj się, czy można gdzieś tu wypożyczyć helikopter. Cokolwiek, byle mógłbym szybko znaleźć się w domu.

- Dobrze, sir - powiedział Jenkins.

Odchodził już, lecz Webster przywołał go z powrotem.

- Powiedz mi, czy ktoś jeszcze wie o tym...?

- Nie, sir. Pański ojciec nie mówił nikomu. Ja też nikogo nie informowałem..

- Dziękuję ci, Jenkins - rzekł.

Webster opadł z powrotem na krzesło. Czuł się zagubiony, wyizolowany i osamotniony. Osamotniony w zatłoczonej, pulsującej życiem poczekalni. To uczucie przygnębiało go, zniewalało, wręcz osłabiało fizycznie.

Tęsknota za domem. Chorobliwa, wstydliwa tęsknota. Coś, co prawdopodobnie odczuwają chłopcy, gdy po raz pierwszy opuszczają rodzinny dom, wyruszają w daleki świat.

Śmiesznie się to nazywało - agorafobia, lęk przed przebywaniem na otwartej przestrzeni. Słowo pochodziło z greckiego i oznaczało dosłownie lęk przed targowiskiem.

Gdyby przeszedł przez salę do pomieszczenia komunikacyjnego, mógłby uzyskać połączenie z domem i porozmawiać z matką lub z którymś z robotów. Lepiej jednak było chyba siedzieć na miejscu i czekać na powrót Jenkinsa.

Wstał już z krzesła, lecz po chwili usiadł z powrotem. To nie miało sensu. Rozmowa z kimkolwiek, czy nawet oglądanie utęsknionego miejsca na ekranie nie oznaczało przecież bycia tam. Nie czułby zimowego powietrza przepełnionego zapachem sosen, nie słyszałby znajomego chrzęstu śniegu pod stopami, nie mógłby wyciągnąć ręki i dotknąć kory starego dębu rosnącego przy ścieżce. Brak mu było ciepła bijącego od ognia płonącego w kominku, przemożnego poczucia przynależności, świadomości, że jest się jednym z nieodłącznych elementów własnej posiadłości.

Było jednak coś, co mogło mu pomóc. Chociaż troszeczkę pomóc. Podniósł się z krzesła, lecz po chwili zamarł w bezruchu. Kilka małych kroków w kierunku kabiny łączności wywołało falę panicznego strachu, paraliżującego całe ciało. Gdyby uczynił jeszcze jeden krok, musiałby zacząć biec. Musiałby uciekać przed ścigającymi go spojrzeniami obcych oczu, przed natłokiem obcych dźwięków i przerażającą bliskością nieznajomych twarzy.

Gwałtownie usiadł z powrotem.

Donośny głos kobiecy, który rozbrzmiał nagle w rojącej się od ludzi sali, spadł na niego niczym bicz. Czuł się okropnie, nie mógł już dłużej tego wytrzymać. Modlił się w duchu, by Jenkins wrócił jak najszybciej.


Pierwszy oddech wiosny wdarł się przez okna i wypełnił gabinet atmosferą obiecującą rychłe stopnienie śniegów, pojawienie się pierwszych pąków i kwiatów, obecność na błękitnych wodach strumienia dryfującego ptactwa oraz pstrągów uganiających się w sadzawkach za muchami.

Webster podniósł wzrok znad zapisanej kartki papieru leżącej na biurku. Poczuł na policzku chłodny powiew i wciągnął głęboko powietrze. Wysunął rękę w kierunku szklaneczki z brandy, spostrzegł, że jest już pusta i odstawił ją z powrotem.

Ponownie zagłębił się w papierach. Chwycił ołówek i wykreślił jakieś słowo, po czym przeczytał ostatnie akapity.

Z faktu, iż spośród dwustu osób, które zaprosiłem do siebie w celu omówienia spraw niezwykłej wagi, przybyły jedynie trzy, wynika niezbicie, że pozostali padli ofiarami agorafobii. Przypuszczam, iż niewielu z nich może przedstawić konkretne powody, dla których odrzucili moje zaproszenie. Oznacza to wzrost niechęci ludzi, żyjących w warunkach, jakie zapanowały na Ziemi po upadku miast, do opuszczania rodzinnych stron. Oznacza to także nasilenie się instynktu przebywania w takim otoczeniu, jakie w świadomości ludzi wiąże się nierozerwalnie z komfortem i zadowoleniem z życia.

Trudno powiedzieć, do czego doprowadzi opisany trend, ponieważ w chwili obecnej obejmuje on jeszcze nieznaczną część populacji ziemskiej. Warunki ekonomiczne skłaniają potomków niektórych większych rodzin do szukania szczęścia bądź to w innych rejonach Ziemi, bądź też na innych planetach. Wielu ludzi poszukuje przygód w kosmosie, a także uprawia zawody, które nie pozwalają na prowadzenie osiadłego trybu życia.

Odłożył stronę na bok i spojrzał jeszcze na zakończenie.

Był to dobry artykuł, ale nie mógł być opublikowany, w każdym razie jeszcze nie teraz. Może po jego śmierci. O ile się orientował, do tej pory nikt nie zwrócił uwagi na istniejące niebezpieczeństwo, co więcej, chyba nikt nie przywiązywał wagi do faktu, że ludzie coraz rzadziej opuszczają swoje domostwa. Bo właściwie z jakich powodów mieliby je opuszczać?

Tego typu niebezpieczeństwo może zostać uznane za...

Przy jego łokciu cicho zabrzęczał sygnał telekomunikacyjny. Wyciągnął rękę i wcisnął klawisz.

Ściany pokoju zniknęły. Naprzeciwko niego, zupełnie jakby po drugiej stronie biurka, siedział człowiek. Siwowłosy mężczyzna o smutnych oczach ukrytych pod grubymi brwiami.

Przez chwilę Webster przyglądał mu się, wysilając pamięć.

- Czy to możliwe...? - spytał.

Mężczyzna uśmiechnął się smutno.

- Zmieniłem się - rzekł. - Ale ty też. Nazywam się Clayborne. Pamiętasz mnie? Marsjańska Komisja Medyczna...

- Clayborne! Często myślałem o tobie. Zostałeś na Marsie?

Clayborne przytaknął ruchem głowy.

- Czytałem twoją książkę, doktorze. To prawdziwy skarb! Zawsze uważałem, że trzeba coś takiego napisać. Nawet sam się przymierzałem, ale nigdy nie miałem na to czasu. Naprawdę nie miałem czasu. A ty stworzyłeś autentyczne dzieło, szczególnie jeśli chodzi o chirurgię mózgu.

- Mózg Marsjan zawsze mnie intrygował - rzekł Webster. - Zwłaszcza niektóre jego osobliwości. Wydaje mi się, że w ciągu tych pięciu lat poświęciłem im więcej czasu niż powinienem. Bo przecież pracy nam nie brakowało.

- I bardzo dobrze - odparł Clayborne. Właśnie dlatego skontaktowałem się z tobą. Mam pacjenta, potrzebna mu operacja mózgu. Tylko ty możesz to zrobić.

Webster westchnął. Jego dłonie zaczęły drżeć.

- Przywieziesz go tutaj?

Clayborne pokręcił głową.

- Nie przetrzymałby podróży. Chyba go znasz. To Juwain, filozof.

- Juwain! - wykrzyknął Webster. - To jeden z moich najlepszych przyjaciół! Zaledwie parę dni temu rozmawialiśmy ze sobą.

- Atak przyszedł niespodziewanie - wyjaśnił Clayborne. - Juwain pytał się o ciebie.

Webster siedział w milczeniu. Ogarnął go chłód, jak gdyby powiał skądś mroźny wiatr. Od tego wewnętrznego zimna na czoło wystąpił mu pot, a palce zacisnęły się w pięści.

- Jeżeli zaraz wystartujesz, zdążysz na czas - dodał Clayborne. - Porozumiałem się już z Komitetem Światowym w sprawie natychmiastowego oddania statku do twojej dyspozycji. Rozumiesz, liczy się każda minuta.

- Ale... - jęknął Webster. - Ja nie mogę przylecieć.

- Nie możesz przylecieć?!

- Nie, to niemożliwe - odparł Webster. - Poza tym nie wierzę, że moja obecność jest niezbędna. Z pewnością ty sam...

- Ja nie dam rady - sprzeciwił się Clayborne. - Tylko ty możesz przeprowadzić operację, tylko ty posiadasz wystarczającą wiedzę. Życie Juwaina jest w twoich rękach. Jeżeli przylecisz, on będzie żył, jeżeli nie, umrze.

- Ja nie mogę polecieć na Marsa - wyrzucił z siebie Webster.

- Każdy może polecieć na Marsa - zdziwił się Clayborne. - Teraz już nie jest tak jak kiedyś. Teraz każde warunki są do pokonania.

- Och, ty nic nie rozumiesz - mruknął Webster. - Ty...

- Rzeczywiście nic nie rozumiem - odparł Clayborne. - Nie mieści mi się to w głowie. Zawsze uważałem, że człowiek powinien uczynić wszystko, by ratować życie przyjaciela.

Przez chwilę obaj patrzyli na siebie w milczeniu.

- Poproszę Komitet, aby statek wylądował w pobliżu twojego domu odezwał się w końcu Clayborne. - Mam nadzieję, że do tego czasu wyjaśnią się wszystkie twoje wątpliwości.

Clayborne rozpłynął się, a na jego miejscu ponownie pojawiła się ściana pokoju - ściana, książki na półce, obok kominek, nad nim obrazy, ukochane sprzęty i wisząca w powietrzu obietnica rychłego nadejścia wiosny, obietnica, która wtargnęła z wiatrem przez otwarte okno.



Webster siedział sztywno w fotelu z oczami wpatrzonymi w ścianę.

Juwain jego kosmata, pomarszczona twarz, jego syczący szept, wyrozumiałość i przyjaźń. Juwain, rozważający o rzeczach rodem ze snów, nadający im logiczny, sensowny kształt. Juwain, traktujący filozofię jak zabawę, jak naukę i jak kamień milowy na drodze ku lepszemu życiu.

Webster ukrył twarz w dłoniach, starając się przezwyciężyć śmiertelny niepokój, który nim wstrząsał.

Clayborne nic nie rozumiał. Ale czyż można było spodziewać się zrozumienia ze strony osoby, która o niczym nie wiedziała? A gdyby nawet znał prawdę, czy wówczas potrafiłby zrozumieć? Sam Webster nie umiał zrozumieć tej choroby, dopóki i jego ona nie dotknęła, dopóki nie poczuł paraliżującego strachu na myśl o oddaleniu się od tego kominka, od swojej posiadłości, swego domu, od wszystkiego, co symbolizowało jego związek z życiem. Teraz wiedział już, iż nie tylko on, ale jego przodkowie także cierpieli. Poczynając od Johna J. Pierwszego chorowali wszyscy, tak mężczyźni jak i kobiety, wszyscy, którzy wyznawali kult życia.

On, Jerome A. Webster, kiedy był młody, odbył podróż na Marsa nie spodziewając się, nie przeczuwając, że w jego żyłach krąży trucizna. Nie zdawał sobie z tego sprawy jeszcze kilka miesięcy temu, kiedy na Marsa odlatywał Thomas. Przez trzydzieści lat niezmąconego spokoju w otoczeniu, które Websterowie nazywali po prostu domem, choroba rozwinęła się bez żadnych widocznych objawów. Nie było sposobności, żeby wykryć ją wcześniej.

Teraz było jasne, dlaczego się rozwinęła. Styl życia, umysłowego i fizycznego, oraz poszukiwanie szczęścia poprzez zespolenie się z rzeczami, które, chociaż same w sobie pozbawione wartości, posiadały olbrzymią wartość nadaną im przez pięć pokoleń rodziny WTebsterów - oto główne powody.

Nie przejmowano się tym, że inne miejsca wydają się tak bardzo obce, że inne horyzonty niosą ze sobą pewną dozę strachu.

Teraz nie można już było nic zmienić - chyba, że ktoś powycinałby wszystkie drzewa, spalił dom i pozamieniał kierunki biegu strumieni. Ale nawet wówczas skutek byłby niepewny.

Zabrzęczał telekomunikator. Webster uniósł twarz znad dłoni, sięgnął do przełącznika i wcisnął go.

Pokój wypełnił się białą poświatą, lecz nie ukazała się żadna postać. Głos powtarzał:

- Rozmowa tajna. Rozmowa tajna...

Webster ponownie sięgnął do tablicy urządzenia, wybrał odpowiedni numer i po chwili usłyszał delikatny pomruk pola siłowego, obejmującego ściany pokoju.

- Tajność zapewniona - rzekł do mikrofonu.

Biała poświata zniknęła. Po drugiej stronie biurka siedział człowiek, którego Webster wielokrotnie widział w przekazach telewizyjnych i na zdjęciach w gazetach.

Był to Henderson, prezydent Komitetu Światowego.

- Rozmawiałem z Clayborneem - rzekł.

Webster bez słowa skinął głową.

- Powiedział mi, że odmawiasz lotu na Marsa.

- Nie odmawiam - rzekł Webster. - Nie dałem jeszcze ostatecznej odpowiedzi, kiedy Clayborne przerwał połączenie. Tłumaczyłem mu, że nie mogę lecieć, ale on tego nie rozumiał, wątpił w moje powody.

- Musisz lecieć, Webster - powiedział Henderson. - Jesteś jedynym człowiekiem, który posiada dostateczną wiedzę o budowie mózgu marsjańsJdego do przeprowadzenia tej operacji. Gdyby chodziło o prosty zabieg, mógłby dokonać go ktoś inny. Lecz nikt nie podejmuje się przeprowadzenia takiej operacji.

- Wierzę w to - odparł Webster. - Ale...

- Tu nie chodzi tylko o uratowanie życia - przerwał mu Henderson. - Nawet tak ważnej osobistości, jaką jest Juwain. Sprawa jest znacznie poważniejsza. Juwain, nasz wspólny przyjaciel, prawdopodobnie odkrył coś bardzo ważnego.

- Tak, wiem - wtrącił Webster. - Jakąś nową koncepcję filozoficzną.

- Koncepcję, która jest nam niezbędna - stwierdził Henderson. - Jest to idea pozwalająca na rozkwit Układu Słonecznego, stwarzająca możliwość sięgnięcia w przestrzeń na odległość stu tysięcy lat świetlnych w ciągu zaledwie dwóch pokoleń. Jest to nowy kierunek badań, ukazujący nam możliwości, jakich się do tej pory nikt nie spodziewał. Chodzi o coś zupełnie nowego, o czym dotychczas nikomu się nawet nie śniło.

Palce Webstera coraz silniej zaciskały się na krawędzi biurka, dopóki kostki nie stały się całkowicie białe.

- Jeżeli Juwain umrze, ta koncepcja umrze razem z nim i może zostać utracona na zawsze - dodał Henderson.

- Spróbuję - wykrztusił Webster. - Spróbuję...

Oczy Hendersona wpatrywały się w niego twardo.

- Czy to wszystko, co możesz obiecać?

- Niestety, tak - odparł Webster.

- Ależ człowieku, musisz mieć jakiś niezwykle ważny powód, jakieś wytłumaczenie!

- Żadnego, które mógłbym panu teraz przedstawić - powiedział Webster.

Powoli sięgnął do wyłącznika i przerwał rozmowę.


Siedział za biurkiem. Uniósł dłonie na wysokość oczu i wpatrywał się w nie; w dłonie, w których tkwiła jego wiedza i umiejętności, a te w jakiś cudowny sposób przeniesione na Marsa mogły uratować nie tylko czyjeś życie, ale także nową ideę, pozwalająca Układowi Słonecznemu - a więc całej ludzkości oraz społeczności Marsa - sięgnąć na odległość stu tysięcy lat świetlnych w ciągu zaledwie dwóch pokoleń.

Lecz te dłonie zostały już odmienione przez fobię wyrosłą na gruncie spokojnego życia. Dekadencja - piękna w swej odmienności, ale straszliwa - dekadencja.

Ludzie ponad dwieście lat temu wynieśli się z zatłoczonych, przeludnionych miast. A jednocześnie odżyły w nich dawne lęki i atawistyczne strachy, chociaż duchy, które razem z nimi wyszły z jaskiń, dawno zniknęły z powierzchni Ziemi.

Ale na tym nie koniec.

Teraz pojawiły się inne rojowiska - już nie te, odczuwane fizycznie, lecz będące miejscami zatłoczonymi dla ludzkiej psychiki. Coś w rodzaju psychologicznego ogniska, którego magiczny blask wciąż więził człowieka.

Trzeba było od tego ogniska za wszelką cenę odejść. Zdobyć się na odwagę, tak jak dwieście lat temu ludzie odważyli się porzucić miasta. I w żadnym wypadku nie wolno było oglądać się za siebie.

Musiał polecieć na Marsa, a co najmniej wystartować z Ziemi. Nie miał co do tego wątpliwości. Musiał.

Nie wiedział, czy uda mu się przetrzymać podróż i czy zdolny będzie do przeprowadzenia operacji. Miał przeczucie, iż agorafobia wywrze na nim fatalny skutek. Domyślał się, jak wygląda jej najostrzejszy przypadek.

Wyciągnął rękę w kierunku dzwonka, lecz zawahał się. Zlecenie Jenkinsowi spakowania rzeczy nie miało sensu. Mógł to zrobić sam, będzie miał przynajmniej jakieś zajęcie do czasu przybycia statku.

Z górnej półki szafy w swojej sypialni zdjął walizkę. Była pokryta grubą warstwą kurzu. Próbował go zdmuchnąć, lecz kurz mocno przywarł - walizka nie była używana od wielu lat.

Kiedy pakował rzeczy, jego pokój przemówił do niego tym niesłyszalnym głosem, jakim rozmawiają z człowiekiem martwe, lecz bliskie mu przedmioty.

Nie możesz lecieć - szeptał pokój. - Nie możesz stąd wyjść i zostawić mnie samego.

- Czy nie rozumiesz, że muszę jechać? Tam czeka przyjaciel, mój stary przyjaciel. Przecież wrócę - odpowiadał Webster, na wpół tłumacząc się, na wpół wyjaśniając.

Skończywszy pakowanie, wrócił do gabinetu i usiadł w fotelu.

Powinien był lecieć, lecz nie potrafił się do tego zmusić. Wiedział jednak, że kiedy nadejdzie pora, kiedy wyląduje statek, wyjdzie z domu i skieruje się w jego stronę.

Zaczął oswajać się z tą myślą. Starał się zapomnieć o innych rzeczach, myśleć wyłącznie o czekającym go wyjeździe.

Wszystkie rzeczy w pokoju atakowały jego umysł, tworząc jakby konspiracyjny spisek, by zatrzymać go w domu. Patrzył na sprzęty tak, jak gdyby widział je po raz pierwszy w życiu. Stare, znajome przedmioty nagle stały się dla niego czymś nowym. Chronometr, pokazujący jednocześnie czas ziemski i marsjański, dni miesiąca i fazy Księżyca. Zdjęcie jego nieżyjącej żony, stojące na biurku. Nagroda, którą otrzymał w szkole podstawowej. Mały, przedziurkowany bilet kosmiczny na Marsa, który kosztował go aż dziesięć tysięcy.

Przyglądał się im, początkowo niechętnie, potem życzliwie, przypominając sobie historię tych pamiątek. Kiedy teraz patrzył na te rzeczy jak na odrębne części składowe swojego pokoju, który przez te wszystkie lata stanowił dla niego skończoną całość, po raz pierwszy uzmysłowił sobie, że na tę całość składa się olbrzymia liczba różnorodnych przedmiotów.

Powoli zapadał wczesny, wiosenny zmierzch, pachnący młodymi wierzbowymi baziami.

Statek dawno już powinien był po niego przylecieć. Przyłapał się na tym, że nasłuchuje odgłosu jego lądowania, chociaż zdawał sobie sprawę, że nie będzie niczego słyszał. Napędzany stosem atomowym statek poruszał się bezgłośnie, z wyjątkiem etapu przyspieszania. Lądowanie i start odbywały się pośród absolutnej ciszy.

Już wkrótce powinien tu być. Albo zaraz, albo nigdy. Inaczej jego niezłomne postanowienie upadnie jak zamek z piasku pod uderzeniami nawałnicy. Nie mógł już dłużej stawiać czoła uporczywym prośbom pokoju, nęcącym błyskom ognia płonącego w kominku, nawoływaniom ziemi, na której pięć pokoleń Websterów spędziło wszystkie dni swego życia.

Zamknął oczy i próbował opanować dreszcze wstrząsające całym jego ciałem. Nie wolno mu się poddać; powtarzał sobie, iż najważniejsza jest wytrwałość. Kiedy przybędzie statek, on musi być przecież zdolny do tego, by wstać z fotela, wyjść z domu i stawić czoło swemu przeznaczeniu.

Rozległo się pukanie do drzwi.

- Proszę wejść - zawołał Webster.

Był to Jenkins. Odblaski ognia zagrały refleksami na jego błyszczącym, metalowym korpusie.

- Czy wzywał mnie pan wcześniej, sir? - zapytał robot.

Webster pokręcił głową.

- Bałem się, że będzie mnie pan potrzebował, podczas gdy ja nie mogłem przyjść. Zaszło coś nadzwyczajnego, sir. Dwóch ludzi przyleciało statkiem i chcieli zabrać pana ze sobą na Marsa.

- Nareszcie są - rzekł Webster. Dlaczego nie zawiadomiłeś mnie wcześniej?

Z trudem podniósł się z fotela.

- Wydawało mi się, że nie życzy pan sobie, aby panu przeszkadzano, sir - odparł Jenkins. - Ich zamiar był niedorzeczny. Ale w końcu udało mi się ich przekonać, że pan w żadnym wypadku nie poleci z nimi na Marsa.

Webster zesztywniał. Strach chwycił go nagłym skurczem serca. Szukając po omacku rękami krawędzi biurka, powoli opadł z powrotem na fotel. Zdawało mu się, że ściany pokoju zakleszczają się wokół niego, tworząc pułapkę, z której nigdy już nie będzie mu dane się wydostać.


KOMENTARZ DO TRZECIEJ OPOWIEŚCI



Dla tysięcy czytelników, którzy uwielbiają tę opowieść, istotne jest, iż w niej właśnie po raz pierwszy pojawiają się Psy, Tymczasem badacze cenią ją z wielu innych względów. Generalnie rzecz biorąc, jest to opowieść o upadku i bezsilności. W dalszym ciągu jesteśmy świadkami rozpadu cywilizacji Człowieka, w której ludzie, gnębieni przez poczucie winy, próbują walczyć z narastającą plagą mutacji.

W opowieści tej próbuje się zlekceważyć znaczenie postępującej mutacji Człowieka, próbuje się także wyjaśnić pochodzenie Psów jako efekt modyfikacji genetycznych o pierwszorzędnym znaczeniu. Stwierdza się tu, że żadna rasa nie może się rozwijać bez istnienia mutacji, nic się natomiast nie mówi o konieczności występowania jakiegoś czynnika statycznego w społeczeństwie, który mógłby zagwarantować jego stabilizację. Całość legendy dowodzi niezbicie, że rasa Człowieka nie przykładała wielkiej wagi do czynnika stabilności.

Tige, który niezwykle szczegółowo przeanalizował legendę szukając potwierdzenia na jej całkowicie ludzkie pochodzenie, wysnuwa wniosek, iż żaden z psich gawędziarzy nie potrafiłby do tego stopnia rozwinąć teorii mutacji, by jej piętno dało się odnaleźć we wszystkich odmianach psich wierzeń. Według niego samo pojęcie mutacji musiało zrodzić się w jakimś obcym umyśle.

Z drugiej strony Bounce akcentuje fakt, że w całej legendzie przewija się wiele koncepcji całkowicie niezgodnych z psią logiką i najczęściej są one przedstawiane w pozytywnym świetle. Jest to, jak twierdzi Bounce, nic innego, jak dowód na to, iż twórcami legendy byli znakomici gawędziarze, potrafiący operować obcymi wartościami dla uzyskania właściwego, dramatycznego efektu.

W każdym razie nie ma wątpliwości co do tego, że Człowiek jest tu przedstawiony jako postać dbająca wyłącznie o swe własne, przyziemne i mało znaczące cele. W poniższej opowieści Człowiek o imieniu Grant operuje pojęciem skażenia logiką, przy czym jest jasne, że chodzi tu o jakieś ułomności logiki Człowieka. Tłumaczy on Nathanielowi, że cechą dominującą rasy ludzkiej jest ciekawość. Jednocześnie charakteryzuje go niemal infantylna nadzieja, iż teoria Juwaina jest czymś, co mogłoby jeszcze ocalić cywilizację Człowieka.

W finale, Grant - dostrzegając niechybny upadek własnej rasy - symbolicznie przekazuje przyszłość ludzkości w łapy Nathaniela.

Spośród wszystkich postaci przewijających się w legendzie, postać Nathaniela wydaje się być jedyną, która posiada swój historyczny odpowiednik. Imię Nathaniela jest dość często spotykane także w innych opowieściach pochodzących z zamierzchłej przeszłości. Chociaż jest całkowicie niemożliwe, by autentyczny Nathaniel dokonał wszystkich czynów, które są mu przypisywane w najróżniejszych podaniach, to jednak panuje generalne przekonanie, iż istniał on w rzeczywistości i był bardzo znaczącą postacią. Bliższe szczegóły dotyczące życia i działalności Nathaniela giną oczywiście w mrokach dziejów.

Rodzina ludzi, zwanych Websterami, która pojawiła się we wstępnej opowieści, nadal zajmuje pierwszoplanowe miejsce między postaciami legendy. Może to stanowić kolejny argument na potwierdzenie teorii Tigea, lecz może być także uważane za jeszcze jeden dowód umiejętności dawnych gawędziarzy, za element spinający w całość ciąg opowieści, nie mających poza ową rodziną wielu czynników wspólnych.

Dla czytelników traktujących treść poniższej opowieści zbyt dosłownie, występująca tu myśl, iż powstanie rasy Psów było wynikiem ingerencji Człowieka w świat przyrody, może być szokująca. Rover, który od początku swoich badań widział w całej legendzie jedynie kolejny mit, uważa, że mamy tu do czynienia z jakąś starożytną próbą racjonalnego wytłumaczenia pochodzenia Psów. Tłumaczenie istniejących faktów bliżej nie wyjaśnioną ingerencją z zewnątrz jest znanym od wieków wybiegiem, mającym na celu ukrycie widocznych braków w całokształcie wiedzy. Tłumaczenie takie jest bardzo wygodne, a jednocześnie satysfakcjonujące prymitywne umysły i stwarzające pozory wiarygodności.


III

SPIS LUDNOŚCI



Richard Grant odpoczywał nad brzegiem strumyka, który wił się wąską wstążką rozcinającą stok wzgórza, by zginąć niżej w szumiącej rzeczce, gdy nagle z krzaków za jego plecami wyskoczyła wiewiórka i smyrgnęła w górę pnia potężnego orzecha. Jej śladem, w wirze szeleszczących, pozłoconych jesiennie liści, pojawił się niewielki czarny pies.

Kiedy dostrzegł Granta, zatrzymał się i zaczął mu się przyglądać z iskierką wesołości w oczach i ogonem obijającym boki.

Grant uśmiechnął się.

- Witaj - mruknął.

- Cześć - odparł pies.

Grant rzucił okiem na jego przygarbioną sylwetkę i przekrzywiony łepek. Wydawało się, że pies śmieje się do niego, zwieszając nisko swój długi, czerwony jęzor.

- Twoja wiewiórka jest gdzieś tam - wskazał dłonią na czubek drzewa.

- Dzięki, wiem - odrzekł pies. - Czuję jej zapach.

Zdumiony Grant rozejrzał się szybko dokoła, podejrzewając jakiś kawał, coś w rodzaju brzuchomówstwa. W zasięgu wzroku nie było jednak nikogo. Zarośla zdawały się być martwe - był tu tylko pies, szemrzący strumyk i wiewiórka ukryta gdzieś w koronie drzewa.

Pies podszedł bliżej.

- Jestem Nathaniel - powiedział.

Słowa rozległy się wyraźnie, nie było co do tego żadnej wątpliwości. Była to ludzka mowa, z tym że wyglądało to tak, jakby słowa te wymawiał ktoś, kto dopiero uczy się mówić. I ta angielszczyzna, jakby tracąca ekscentrycznością, jakby trochę z irlandzkim akcentem.

- Mieszkam na wzgórzu - powiedział Nathaniel. - W domu Websterów.

Usiadł, roztrącając ogonem zeschnięte liście. Wyglądał na wielce uradowanego.

Grant nagle pstryknął palcami.

- Bruce Webster! Już wszystko rozumiem. Powinienem był skojarzyć to wcześniej. Cieszę się, że cię poznałem, Nathanielu.

- A kim ty jesteś? - zapytał Nathaniel.

- Ja? Nazywam się Richard Grant i jestem rachmistrzem spisowym.

- Co to jest rach... rachm...?

- Rachmistrz spisowy to taki człowiek, który liczy ludzi - wyjaśnił Grant. - Biorę udział w spisie ludności.

- Jest tu dużo słów, których nie jestem w stanie wymówić - rzekł Nathaniel.

Podniósł się, zbliżył do strumienia i zaczął głośno chłeptać wodę. Kiedy skończył, wrócił na dawne miejsce obok człowieka.

- Czy chcesz złapać tę rudą? - zapytał.

- Myślisz o wspólnym polowaniu?

- Tak jest - odparł Nathaniel.

Jednak wiewiórka zniknęła. Obeszli razem drzewo, obserwując nieomal całkowicie już nagie gałęzie orzecha. Nie spostrzegli nawet cienia rudej kity wystającej zza jakiegoś konaru, nie było paciorków oczu wpatrujących się w nich z góry. Podczas gdy oni rozmawiali, wiewiórka znalazła, drogę ucieczki.

Nathaniel wyglądał na nieco strapionego, ale starał się trzymać fason.

- Czemu nie miałbyś spędzić u nas nocy? - zapytał Nathaniel. - Rankiem można pójść na łowy. Na cały dzień.

Grant kaszlnął.

- Nie chciałbym przysparzać wam kłopotów. Jestem przyzwyczajony do obozowania pod gołym niebem.

- Bruce będzie rad, gdy cię spotka - nalegał Nathaniel. - A dziadek nie będzie miał nic do tego. On i tak ledwo zdaje sobie sprawę, co się dzieje na świecie.

- A kto to jest dziadek?

- Na imię ma Thomas - odparł Nathaniel. - Ale wszyscy mówią na niego dziadek. To ojciec Brucea. Strasznie stary. Cały dzień siedzi i myśli o rzeczach, które były bardzo dawno temu.

Grant skinął głową.

- Słyszałem o nim, Nathanielu. To chodzi o Juwaina.

- Zgadza się - przytaknął pies. - Co to znaczy?

Grant potrząsnął głową.

- Nie powiem ci, Nathanielu. Sam chciałbym wiedzieć.

Podniósł z ziemi swój plecak i zarzucił go na ramię, po czym pochylił się i podrapał psa za uchem. Nathaniel wyciągnął łepek z rozkoszy.

- Dzięki - powiedział i pobiegł ścieżką w górę zbocza. Grant ruszył za nim.


Thomas Webster siedział w fotelu na biegunach pośrodku trawnika i wpatrywał się gdzieś w dal, w zmierzch zapadający nad wzgórzami.

Jutro skończę osiemdziesiąt sześć lat - pomyślał. - Osiemdziesiąt sześć. To piekielnie długo jak na życie jednego człowieka. Może nawet za długo? Zwłaszcza jeżeli nogi już dawno odmówiły mu posłuszeństwa, a oczy stają się coraz słabsze.

Elsie znów upiecze to swoje głupie ciasto i nawtyka w nie mnóstwo świeczek. Roboty znów przyniosą mi podarki, przyjdą też psy Brucea z życzeniami wielu pomyślnych dni i będą machały dla mnie ogonami. Pewnie znów otrzymam kilka pozdrowień przez telekomunikator, ale raczej niezbyt wiele. Będę wypinał dumnie pierś i rozgłaszał, że zamierzam dociągnąć do setki, a oni ukryją uśmiechy w rękawach i będą szeptać: posłuchajcie tego starego głupca”...

Osiemdziesiąt sześć lat i zaledwie dwa poważne zadania, jakie przed sobą postawiłem. Jedno z nich wykonałem, drugiego nie.

Jakaś kracząca wrona wyłoniła się spoza krawędzi odległego wzgórza i pomknęła w stronę cienia zalegającego wnętrze doliny. Z daleka, od strony rzeki dobiegło kwakanie stadka dzikich kaczek.

Wkrótce miały pojawić się pierwsze gwiazdy. O tej porze roku widać je było dość wcześnie. Lubił na nie patrzeć. Gwiazdy! Zacisnął mocniej dłonie na poręczach fotela od przepełniającej go dumy. Boże, przecież poświęcił dla nich życie. Gwiazdy były jego obsesją! Ale były też czymś, co pozwoliło mu zatrzeć piętno z odległej przeszłości, czymś, co pozwoliło ochronić jego rodzinę przed wstrętnymi plotkami intrygantów. Zresztą Bruce również przyczynił się do tego. Te jego psy...

Na trawniku za plecami Thomasa rozległy się kroki.

- Pańska whisky, sir - powiedział Jenkins.

Thomas Webster przyglądał się przez chwilę robotowi, po czym zdjął szklaneczkę z tacy.

- Dziękuję ci, Jenkins - powiedział.

Powoli zaczął obracać szklankę między palcami.

- Od jak dawna serwujesz drinki w naszej rodzinie, Jenkins? - zapytał.

- Poprzednio przynosiłem pańskiemu ojcu, a jeszcze przedtem jego ojcu - odparł Jenkins.

- Masz jakieś nowiny? - zapytał starzec.

Jenkins pokręcił głową.

- Nie, żadnych.

Thomas Webster pociągnął łyk ze szklaneczki.

- Oznacza to chyba, że znajdują się już daleko poza, systemem słonecznym. Zbyt daleko nawet na to, by przekazać informację przez stację na Plutonie. W pół drogi do Alfy Centaura albo nawet jeszcze dalej. Jeżeli tylko uda mi się dożyć tej chwili...

- Z pewnością, sir - powiedział Jenkins. - Czuję to w kościach.

- Ty? - zdziwił się starzec. - Ty przecież nie masz żadnych kości.

Powoli sączył whisky ze szklanki, smakując trunek niczym wytrawny ekspert. Znów za dużo wody. Ale mówienie o tym nie przyniesie żadnego rezultatu. Nie da się w żaden sposób przekabacić Jenkinsa. Ten cholerny lekarz! Czy musiał powiedzieć Jenkinsowi o zmianie proporcji wody i whisky w jego drinkach i tym samym odebrać mu przyjemność delektowania się ulubionym trunkiem w ostatnich latach życia...?

- A cóż się tam dzieje? - zapytał, spoglądając na ścieżkę wiodącą do domu z głębi doliny.

Jenkins odwrócił się i popatrzył w tamtą stronę.

- Wygląda na to, sir, że Nathaniel kogoś nam tu prowadzi - powiedział.


Psy weszły tylko na chwilę, żeby powiedzieć dobranoc, po czym wyszły z pokoju. Bruce uśmiechnął się do nich.

- Niezła banda - mruknął. - Domyślam się, że poranne spotkanie z Nathanielem było dla pana niemałym zaskoczeniem - dodał po chwili, odwracając się w stronę Granta.

Grant uniósł do góry szklaneczkę brandy i zaczął przyglądać się trunkowi pod światło.

- Owszem, ale raczej krótkotrwałym - odpowiedział. - Szybko przypomniałem sobie, że niedawno czytałem artykuł o prowadzonych tu przez pana pracach. Oczywiście nie jestem z tej samej branży, ale pańska praca została dość szeroko spopularyzowana w niefachowej prasie.

- Pan nie jest z tej branży? - zapytał Webster. - Myślałem...

Grant uśmiechnął się.

- Rozumiem pańskie zdziwienie. Jestem rachmistrzem spisowym, statystykiem. Tak więc, mimo wszystko, będę musiał pana spisać.

Webster wyglądał na nieco zmieszanego i zaskoczonego.

- Mam nadzieję, panie Grant, że ja nie...

- Bynajmniej - rzekł Grant. - Zwykle uważa się mnie za kogoś, kto spisuje imiona i nazwiska, daty urodzenia i inne dane personalne, po czym rusza w drogę ku następnej siedzibie. Ale to była oczywiście stara idea spisu. Chodziło o fizyczne policzenie głów i nic innego. Wyłącznie w celach statystycznych. Proszę wziąć pod uwagę, że ostatni spis ludności miał miejsce ponad trzysta lat temu, a przez ten czas wiele się zmieniło.

- Zaczyna mnie pan zaciekawiać - powiedział Webster. - W pańskich ustach owo liczenie głów zabrzmiało niemal złowieszczo.

- Nie ma w tym nic złowieszczego - zaprotestował Grant. - To chyba logiczne, że musi istnieć jakaś kontrola populacji ludzkiej. Przy czym nie chodzi tu tylko o stwierdzenie, jak wielu jest na danym obszarze mieszkańców, ale także kim oni są, co myślą i czym się zajmują.

Webster osunął się niżej w fotelu, wyciągając nogi przed siebie w kierunku trzaskającego w kominku ognia.

- Chyba nie chce mi pan powiedzieć, panie Grant, że ma pan zamiar poddać mnie seansowi psychoanalitycznemu?

Grant wychylił do końca szklaneczkę brandy, po czym odstawił ją na stół.

Nie muszę tego robić - powiedział. - Komitet Światowy posiada wszystkie potrzebne dane o takich ludziach jak pan. Ale są jeszcze inni, choćby ci kowboje, których i tu pewnie pan spotyka. Niedaleko stąd, na północy, mają swoje obozowisko. Również na południu mają ugrupowania. To jest nieznana część ludności; zapomniana część ludności. Pustelnicy kryjący się w lasach. Ludzie, którzy natychmiast zagłębili się w dzicz, kiedy tylko Komitet Światowy zredukował sieć władz terytorialnych.

Webster chrząknął.

- I dobrze się stało, że nastąpiła ta redukcja stwierdził. - Historia udowodniła słuszność tego posunięcia. Przecież już przed powołaniem do życia Komitetu Światowego wszystkie rządy lokalne świata były przeistoczone w martwe struktury. Podobnie jak dziś, nikomu nie są potrzebne terenowe władze narodowościowe, tak trzysta lat temu nikomu nie były potrzebne zhierarchizowane władze poszczególnych miast.

- Ma pan całkowitą rację - przyznał Grant. - Proszę zauważyć, że z chwilą zredukowania uprawnień władz lokalnych, zredukowane zostały także więzy, jakie łączyły każdego obywatela danego terytorium z jego rządem. Człowiek, który pragnął stosować własne reguły życia, który chciał zrezygnować z narzucanych mu przepisów, zrezygnować z przysługujących mu przywilejów, a jednocześnie z nakładanych na niego obowiązków, nie miał w tym żadnych przeszkód. Komitet Światowy nie patrzył mu na ręce. W tamtych czasach było wiele poważniejszych spraw, niż problem ludzi nieodpowiedzialnych i malkontentów. A jednak takich znalazło się wielu. Choćby na przykład farmerzy, którzy utracili rację swego bytu w chwili masowego wprowadzenia upraw hydroponicznych. Wielu z nich nie sprostało konieczności wtłoczenia się w ramy społeczeństwa wysoce uprzemysłowionego. Co więc uczynili w tej sytuacji? Usunęli się w cień. Powrócili do prymitywnego życia. Siali nadal swoje wątłe zboża, polowali na dzikie zwierzęta, zastawiali wnyki, wycinali lasy, od czasu do czasu dokonywali drobnych kradzieży. Pozbawieni środków utrzymania, zwrócili się z powrotem ku ziemi, cofając się niejako w ewolucji, a ziemia przyjęła ich łaskawie.

- Ale to wszystko miało miejsce trzysta lat temu - zauważył Webster. - Komitet Światowy nie dbał wcale o tych ludzi. Oczywiście uczynił wszystko, co było możliwe, ale, jak sam pan powiedział, nie zwracał większej uwagi na tych nielicznych, którzy wymykali się spod kontroli. Skąd więc to niespotykane zainteresowanie dzisiaj?

- Jak się domyślam, Komitet został do tego po prostu zmuszony.

Grant przyglądał się uważnie Websterowi, starając się przejrzeć tego człowieka. Webster siedział rozparty przed kominkiem, a z całej jego postawy emanowała niezwykła siła. Blaski roztańczonych płomieni, które rzucały migotliwe cienie na zagłębioną w fotelu sylwetkę, nadawały jej niemal surrealistyczny wygląd.

Grant sięgnął do kieszeni, wydobył z niej fajkę i zaczął ugniatać tytoń.

- Jest jeszcze jeden powód - powiedział. Tak? - Webster uniósł głowę.

- Jest jeszcze jeden powód, dla którego ustanowiono przeprowadzenie spisu. Komitet chciałby zapewne, aby posiadany przez niego obraz populacji ziemskiej był przynajmniej z grubsza rzeczywisty, żeby oparty był na solidnej wiedzy. Ale to nie wszystko.

- Chodzi o mutantów? - zapytał Webster.

Grant skinął głową.

- Tak. Nie przypuszczałem, że zdoła pan to odgadnąć.

- Pracowałem z mutantami - wyjaśnił Webster. - W ogóle całe moje życie związane jest z mutacjami.

- Jakieś bity przekazywanej z pokolenia na pokolenie informacji uległy zafałszowaniu - rzekł Grant. - Powstają dzieła, jakie nie miały żadnego precedensu. Formy literackie przesiąknięte niewiarygodnie silną, lecz całkowicie nieznaną osobowością; muzyka, która wyrywa się z ram tradycyjnej ekspresji; malarstwo, jakiego nikt do tej pory nie oglądał. A twórcy pozostają w większości anonimowi, bądź też ukryci pod pseudonimami.

Webster uśmiechnął się.

- Jak rozumiem, coś takiego jest całkowitym zaskoczeniem dla Komitetu Światowego?

- Nie chodzi nawet o sztukę, a o coś jeszcze innego - powiedział Grant. - Wie pan przecież, że Komitet w niewielkim stopniu interesuje się sztuką i literaturą, niezwykle-się natomiast niepokoi podłożem tego wszystkiego, czymś, co bardzo trudno jest rozpoznać. Jeżeli rzeczywiście ma miejsce jakiś poważniejszy regres, to, rzecz jasna, coś takiego odbija się na wszelkich formach literatury i sztuki. Ale przecież regres nie jest związany wyłącznie z literaturą i sztuką.

Webster osunął się jeszcze niżej w swoim fotelu i splótł ręce pod brodą.

- Wydaje mi się, że rozumiem do czego pan zmierza - powiedział.


Przez dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu, a ciszę przerywało jedynie trzaskanie drew w kominku i zawodzenie jesiennego wiatru w gałęziach drzew za oknem.

- Kiedyś istniała szansa wyjścia - odezwał się wreszcie cicho Webster, jakby mówił do siebie. - Szansa zdobycia nowego punktu widzenia, szansa na coś, co mogłoby obalić w gruzy wznoszony przez cztery tysiące lat fundament myśli ludzkiej. Lecz szansa ta została zaprzepaszczona.

Grant poczuł nieprzyjemny dreszcz, lecz opanował się szybko i usiadł sztywno, by Webster nie mógł zauważyć jego poruszenia.

- Tę szansę zaprzepaścił mój dziadek - dokończył Webster.

Grant zdawał sobie sprawę, że powinien coś powiedzieć. Nie była to chwila na to, by siedzieć nadal w milczeniu, pilnie się przysłuchując.

- Nie wiadomo, czy Juwain nie był w błędzie rzekł. - Może jego koncepcja wcale nie prowadziła do nowego typu filozofii.

- Właśnie tą myślą próbujemy się wszyscy ratować - stwierdził Webster. - Ale czyż jest to rozwiązanie? Juwain był wielkim marsjańskim filozofem, prawdopodobnie największym, jakiego ten glob kiedykolwiek nosił. Nie mam wątpliwości, że gdyby żył, z pewnością rozwinąłby tę nową gałąź filozofii. Lecz on nie żyje. Nie żyje tylko dlatego, że mój dziadek nie mógł polecieć na Marsa.

- Przecież nie była to wina pańskiego dziadka powiedział Grant. - Próbował. Agorafobia to coś takiego, z czym człowiek nie jest w stanie walczyć.

Webster puścił te słowa mimo uszu.

- To już fakt dokonany i nie ma o czym dyskutować. Nie jesteśmy w stanie cofnąć się w czasie. Musimy przyjąć istniejący stan rzeczy i z tego punktu wychodzić dalej. Lecz ponieważ dotyczy to mojej rodziny, mojego dziadka...

Grant wytrzeszczył oczy, porażony nagłą myślą.

- Psy! A więc dlatego...

- Tak, właśnie. Psy - rzekł Webster.

Z oddali, od strony rzeki, przez wycie wiatru szalejącego w gałęziach drzew za oknem, dobiegło jakieś płaczliwe nawoływanie.

- To jenot - wyjaśnił Webster. - Jak tylko psy go usłyszą, podniosą jazgot i zażądają, żeby je wypuścić.

Płaczliwy zew rozbrzmiał ponownie, tym razem bliżej, chociaż mogło to być złudzenie.

Webster wyprostował się w fotelu, pochylił do przodu i zapatrzył w tańczące na kominku płomienie.

- A czemuż by nie? - rzucił pytanie. - Psy posiadają silną osobowość, można to wyczuć przy każdym spotkaniu z nimi. Nie znajdzie pan dwóch takich samych, o jednakowym temperamencie i podobnym sposobie bycia. Odznaczają się także inteligencją, choć w zróżnicowanym stopniu. A to przecież wszystko, czego nam potrzeba: silnie wyrażona osobowość oraz pewna doza inteligencji.

Tyle tylko, że nie posiadają wystarczającej siły przebicia. Mają poza tym dwie poważne wady. Nie posługują się mową i nie potrafią poruszać się w postawie wyprostowanej, a zatem nie mają szans na ewolucyjne wykształcenie kończyn chwytnych. Gdyby jednak wyposażyć je w artykułowaną mowę oraz ręce, psy mogłyby w hierarchii ewolucyjnej zastąpić człowieka.

- Nigdy nie myślałem o nich w ten sposób - stwierdził Grant. - Nigdy też nie przypuszczałem, że psy, takie jak wasze, mogą stać się rasą myślącą...

- To oczywiste - powiedział Webster, a w jego głosie słychać było gorycz. - Nie mógł pan tak myśleć. Traktował je pan tak samo, jak cała reszta świata traktuje je do dziś. Jako kuriozum, jako zwierzęta cyrkowe, jako niecodzienne zabawki. Żywe zabawki, które potrafią rozmawiać z człowiekiem. Ale w tym wszystkim jest coś znacznie ważniejszego, przysięgam panu. Do tej pory człowiek gospodarował samotnie. Był jedyną myślącą, inteligentną istotą. Proszę sobie wyobrazić, o ile dalej i o ile szybciej posunęłaby się ewolucja, gdyby istniały dwie rasy, dwie myślące, inteligentne istoty, współpracujące ze sobą. Bo przecież obie istoty nie myślałyby w sposób identyczny. Automatycznie konfrontowałyby własne myśli z ideami tej drugiej strony. O czym jedna strona nie mogłaby pomyśleć, o tym myślałaby druga, jak w starej przypowieści o dwóch dłoniach. Niech pan się nad tym zastanowi, Grant. Umysł całkowicie różny od umysłu ludzkiego, lecz ściśle współpracujący z człowiekiem. Umysł, który potrafiłby dostrzec i zrozumieć rzeczy niedostępne dla umysłu ludzkiego, i który byłby w stanie rozwinąć na przykład taką gałąź filozofii, jakiej umysł ludzki nie potrafi.

Wyciągnął w kierunku ognia swe starcze dłonie, z długimi kościstymi palcami i silnie uwypuklonymi knykciami.

- Nie potrafiły mówić, a więc dałem im aparat mowy. Nie było to łatwe, budowa gardzieli i języka psa nie pozwalała na to, jednak chirurgicznie... początkowo zewnętrznie... potem chirurgia i przeszczepy. Teraz myślę... wydaje mi się... Nie, jeszcze za wcześnie, by o tym mówić...

Grant pochylił się w fotelu, wytężając uwagę.

- Ma pan na myśli fakt, że psy zaczęły samoistnie rozwijać te cechy, które pan wprowadził w sposób sztuczny? Czy ma pan już jakieś potwierdzenie biologicznej korekcji wprowadzonych przez pana chirurgicznie zmian?

- Naprawdę jest za wcześnie, żeby o tym mówić - Webster pokręcił głową. - Może za jakieś dwadzieścia lat będę mógł dać panu konkretną odpowiedź.

Podniósł butelkę z brandy stojącą na stole i ponownie napełnił szklaneczki.

- Dziękuję - rzekł Grant.

- Marny ze mnie gospodarz - stwierdził Webster. - Powinien pan obsłużyć się sam.

Popatrzył przez szklankę z brandy na płomienie.

- Miałem świetny materiał do pracy. Psy są bardzo delikatnymi stworzeniami. O wiele delikatniejszymi, niż się panu wydaje. Zwyczajny, tuzinkowy pies rozpoznaje co najmniej pięćdziesiąt słów. Setka słów także nie należy do rzadkości. A jeśli dodać do tego drugą setkę, otrzymuje się już całkiem przyzwoity słownik. Z pewnością zauważył pan, że Nathaniel używa tylko najprostszych wyrazów. Ale jest to już język na pewnym podstawowym poziomie.

Grant przytaknął.

- Tak. Tylko jedno - lub dwusylabowe. Sam mi zresztą powiedział, że istnieje wiele słów, którymi nie potrafi się posługiwać.

- Zostało jeszcze dużo do zrobienia - mruknął Webster. Bardzo dużo. Chociażby czytanie. Pies widzi wszystko nieco inaczej niż ja czy pan. Eksperymentowałem trochę z soczewkami, które próbowałem tak skorygować, by psy mogły widzieć druk podobnie jak ludzie. Ale nawet jeżeli ta metoda nie zda egzaminu, zostaje jeszcze inne wyjście: to my dostosujemy się do psiego sposobu widzenia, nauczymy się drukować takie książki, które psy będą mogły czytać.

- A psy? - zapytał Grant. - Co one o tym wszystkim myślą?

- Psy? - zdziwił się Webster. - Może pan wierzyć lub nie, Grant, ale one wiedzą lepiej, jak pożytecznie wykorzystać swoje krótkie życie.

Zapatrzył się na mrugające płomienie.

- Niech je Bóg błogosławi za dobroć ich serc - powiedział cicho.


Idąc śladem Jenkinsa, Grant pokonał szerokie schody, udając się do gościnnej sypialni. Kiedy mijali uchylone nieco drzwi, zatrzymał ich jakiś głos.

- Czy to pan, przybyszu?

Grant rozejrzał się dookoła.

To stary Webster wyjaśnił szeptem Jenkins. - Często nie może zasnąć.

- Tak - odpowiedział głośno Grant.

- Bardzo chce się panu spać? - dobiegło go pytanie.

- Nie - odparł Grant.

- Proszę wejść na chwilę - zaproponował starczy głos.

Thomas Webster z przekrzywioną szlafmycą na głowie siedział w łóżku. Grant stanął w progu i zaczął mu się przyglądać.

- Wyłysiałem - odparł na milczące pytanie Webster. - Nie czuję się dobrze, dopóki nie założę czegokolwiek na głowę, a przecież nie mogę chodzić spać w kapeluszu.

Webster spojrzał na Jenkinsa.

- Czemu tak stoisz jak słup soli? - wrzasnął. - Czy nie widzisz, że gościowi trzeba podać drinka?

Tak, sir - powiedział Jenkins, po czym ulotnił się.

- Proszę usiąść - zaprosił Webster. - Proszę usiąść i posłuchać mnie przez chwilę. Mówienie męczy mnie i potem jest mi łatwiej zasnąć. A poza tym nieczęsto widuje się w tych stronach nowe twarze.

Grant przysiadł na krześle.

- Co pan myśli o moim synu? - zapytał starzec.

Grant w pierwszej chwili nie wiedział, co ma odpowiedzieć na takie pytanie.

- No cóż... Myślę, że to wspaniały człowiek. To, co on robi z psami, to...

Stary Webster kaszlnął.

- On i jego psy! Czy opowiadałem już panu o tym, jak Nathaniel zapędził się za skunksem? Tak, jasne, że nie. Przecież nie zamieniliśmy jeszcze nawet kilku słów.

Położył dłonie płasko, na kołdrze, a jego długie palce zaczęły nerwowo szczypać powłoczkę.

- Pewnie wie pan, że mam jeszcze jednego syna. Na imię mu Allen, ale nazywamy go Al. Dzisiejszej nocy znajdzie się on w takiej odległości od Ziemi, jakiej nie osiągnął jeszcze żaden człowiek. Wyruszył w kierunku gwiazd.

- Wiem - przytaknął Grant. - Czytałem o tym. Ekspedycja do Alfy Centaura.

- Mój ojciec był chirurgiem - ciągnął Thomas Webster. - Chciał, żebym poszedł w jego ślady. Myślę, że omal nie złamałem mu serca, kiedy sprzeciwiłem się jego woli. Ale gdyby mógł być teraz z nami, byłby bardzo dumny z tego, czego dokonaliśmy.

- Nie musi się pan martwić o syna - rzekł Grant. - On...

Karcące spojrzenie starego człowieka zamknęło mu usta.

- To ja zbudowałem ten statek. Projektowałem go i obserwowałem, jak dźwigał się w górę. Czy dotrze on do celu, zależy już teraz wyłącznie od nawigatorów przestrzeni. A ten chłopak jest naprawdę świetny. Mógłby poprowadzić statek nawet do samego piekła.

Starzec podciągnął się w łóżku, poprawił szlafmycę, przekrzywiając ją jeszcze bardziej i oparł się o spiętrzone za jego plecami poduszki.

- Mam jeszcze jeden powód, żeby sądzić, iż uda mu się dolecieć do celu i powrócić na Ziemię. Do tej pory niewiele o tym myślałem, ale ostatnio nasunął mi się ten wniosek, kiedy wszystko rozważyłem, zastanawiając się. czy mogłoby to oznaczać... cóż... czy nie mogłoby to być... Webster nabrał głęboko powietrza. - Tylko niech pan nie myśli, że jestem przesądny.

- Ależ skąd! Dlaczego miałbym tak uważać?

- Nie jestem, może mi pan wierzyć.

- Pewnie było to coś w rodzaju przeczucia - podpowiedział Grant. - Jakieś podejrzenie, przelotna myśl...

- Nic z tych rzeczy - stanowczo uciął stary Webster. - Zdobyłem taki poziom wiedzy, że mogłem być pewien, iż przeznaczenie czuwa nade mną. Bo czemu właśnie ja zostałem wybrany do wybudowania statku, który zdolny jest do odbycia tak dalekiej podróży? Coś, czy też ktoś, zdecydowało, iż nadszedł czas, by człowiek wyruszył do gwiazd i użyczyło swej pomocnej dłoni.

- Mówi pan o tym, jakby był pan bezstronnym świadkiem tych wydarzeń - powiedział Grant. - Jakby miało miejsce jakieś zdarzenie, które pozwoliło panu nabrać pewności, iż wyprawa zakończy się sukcesem.

- Trafił pan w samo sedno - uradował się Webster. Właśnie to miałem na myśli. Zdarzyło się to dwadzieścia lat temu, na trawniku, dokładnie przed frontem tego domu.

Pochylił się do przodu, z trudem łapiąc oddech.

- Znalazłem się wtedy w kropce, rozumie pan: Prysnęły moje marzenia. Lata pracy zdawały się iść na marne. Okazało się, iż prawo, na którym oparłem zasadę przyspieszania statku w przestrzeni międzygwiezdnej, jest błędne! Ale, co najgorsze, wiedziałem, że jestem zaledwie o krok ód właściwego rozwiązania. Wiedziałem, że wystarczy jedna niewielka poprawka, jedna maleńka zmiana w mojej teorii. Byłem jednek bezsilny. Siedziałem więc tego dnia na trawniku przed domem, niemal zapłakując się nad sobą, a przede mną spoczywały plany statku. Nie rozstawałem się wówczas z nimi, rozumie pan. Nosiłem je zawsze przy sobie z nadzieją, że im częściej będę się im przyglądał, tym prędzej wpadnę na ten jeden jedyny brakujący element. Wie pan, takie postępowanie przynosi czasem efekty.

Grant skinął głową.

- Więc kiedy tak siedziałem, podszedł do mnie jakiś człowiek. Jeden z tych górskich wędrowców. Wie pan, co mam na myśli?

- Oczywiście - odparł Grant.

- Tak więc człowiek ten zbliżył się do naszego domu. Charakterystyczny typ, z tych, co to są wiecznie uśmiechnięci, jakby nic na świecie nie było w stanie wyprowadzić ich z równowagi. Zatrzymał się obok mnie, popatrzył mi przez ramię i zapytał, co to takiego. Odpowiedziałem mu, że są to plany statku kosmicznego. Wówczas pochylił się i podniósł moje plany z ziemi. Nie protestowałem. Bo i po co: nie była to rzecz, która mogłaby mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie, ani też taka, którą mógłby zrozumieć. I właśnie wtedy on wręczył mi te plany z powrotem, dźgnął paluchem w jedno miejsce na schemacie i powiedział: tutaj jest twój problem. Zaraz po tym odwrócił się i pognał w stronę lasu. Byłem tak zaskoczony, że siedziałem tylko, gapiąc się na jego plecy, niezdolny, by wykrztusić choć jedno słowo, chociaż zawołać go z powrotem.

Stary siedział w łóżku wyprostowany, ze wzrokiem utkwionym w przeciwległej ścianie i szlafmycą komicznie przekrzywioną na ucho. Za oknem wiatr hulał wzdłuż wysuniętych okapów, cicho pogwizdując. Grantowi przez chwilę wydawało się, że w tym jasno oświetlonym pokoju pojawiły się jakieś cienie, wiedział jednak, że to jest tylko złudzenie.

- Czy spotkał pan jeszcze kiedyś tego człowieka? - zapytał.

Starzec pokręcił przecząco głową.

- Przepadł jak kamień w wodę - rzekł.

Drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł Jenkins. Napełnioną szklaneczkę postawił na nocnym stoliku.

- Przyjdę, kiedy mnie pan zawoła, żeby zaprowadzić pana do gościnnego pokoju - odezwał się do Granta.

- Nie ma potrzeby - odparł Grant. - Powiedz mi tylko, gdzie to jest.

- Jak pan sobie życzy, sir - rzekł Jenkins. - To trzeci pokój w głębi korytarza. Zostawię tam zapalone światło i uchylę drzwi.

Siedzieli obaj w milczeniu, wsłuchując się, jak cichną kroki robota odchodzącego w głąb domu.

Stary Webster popatrzył na szklankę whisky i podrapał się po gardle.

- Żałuję teraz, że nie kazałem Jenkinsowi przynieść dwóch szklanek - powiedział.

- Ależ nic się nie stało - rzekł kurtuazyjnie Grant. - Proszę się poczęstować. Ja nie mam ochoty na drinka.

- Na pewno?

- Ależ tak, oczywiście.

Stary sięgnął po szklaneczkę, pociągnął spory łyk i westchnął z rozrzewnieniem.

To jest właśnie to, co nazywam właściwą proporcją - powiedział. - Lekarz kazał Jenkinsowi rozcieńczać moje drinki wodą.


W atmosferze tego domostwa było coś, co wchodziło głęboko pod skórę. Coś, co powodowało, iż człowiek spoza rodziny czuł się tutaj jak intruz, jak ktoś bezlitośnie wystawiony na zwierzenia, którymi emanowały nawet ściany budynku.

Siedząc na krawędzi łóżka, Grant powoli ściągnął buty i cisnął je na dywan.

Robot, który służył tej samej rodzinie od czterech pokoleń i który opowiadał o zmarłych dawno temu ludziach w taki sposób, jakby serwował im whisky nie dalej Jak wczoraj. Starzec, który bez przerwy myślał o statku, kosmicznym, przemierzającym bezkresny mrok przestrzeni międzygwiezdnej daleko poza systemem słonecznym. I jeszcze jeden marzyciel, któremu śniła się nowa rasa - rasa która mogłaby ręka w rękę z ludzkością pójść tą samą drogą, wiodącą ku wspólnemu przeznaczeniu.

Nad tym wszystkim zaś, bezsprzecznie, i w sposób ewidentny, unosił się cień Jeromea A. Webstera - człowieka, który opuścił potrzebującego przyjaciela, chirurga, który zawiódł pokładane w nim nadzieje...

Juwain, wielki filozof marsjański, zmarł – będąc u progu epokowego odkrycia tylko dlatego że Jerome A. Webster nie mógł opuścić swego domu, gdyż agorafobia zamknęła go w więzieniu o powierzchni kilku kilometrów kwadratowych.

W samych tylko skarpetach Grant podszedł do stołu, gdzie Jenkins położył jego plecak. Poluzował paski, otworzył plecak i wydobył grubą foliową teczkę, Wrócił z nią do łóżka, usiadł, wyciągnął ze środka kilka arkuszy papieru i zapatrzył się w nie...

Zapiski, kilka setek zapisanych stronic! W tych dokumentach utrwalona została historia życia setek ludzi. Znajdowały się tam nie tylko odpowiedzi na standardowe pytania, które wszystkim zadawał, ale także wiele drobnych uwag. Był to wynik poczynionych przez niego obserwacji, efekt godzin składających się na wspólnie spędzony - czas, a jednocześnie kilku zaledwie chwil wyrwanych, ż codzienności tych ludzi.

Wszyscy, których posiadłości rozrzucone były pomiędzy ciągnącymi się pasmami wzgórz, przyjmowali go niezwykle serdecznie. Zresztą do jego zadań należało również zdobycie akceptacji. I ludzie akceptowali go, ponieważ przybywał do nich pieszo, zmęczony, umorusany i podrapany, z plecakiem na ramionach. Nie towarzyszyło mu nic, co mogłoby się kojarzyć z nowoczesnością, a co w jednej chwili oddzieliłoby go od tych ludzi nieprzeniknionym murem i otoczyło aurą nieufności. Ten sposób przeprowadzania spisu był z pewnością bardzo uciążliwy, ale był to także jedyny sposób na zdobycie informacji niezbędnych Komitetowi Światowemu.

Kiedyś, daleko stąd, taki sam człowiek, jak on, będzie siedział nad tymi arkuszami i być może uda mu się znaleźć to, czego wszyscy szukają - klucz do zagadki takiego trybu życia, który wyprowadzi ludzkość ze ślepego zaułka; jakiegoś typu odmienność w zachowaniu, która pozwoli na wyodrębnienie nowego stylu.

Mutacje wśród ludzi, jak można było przewidzieć, stały się czymś powszechnym. Wielu mutantów było ogólnie znanymi postaciami, osobami zajmującymi poczesne stanowiska w hierarchii władzy. Większość członków Komitetu Światowego także stanowili mutanci, lecz ich zdolności i kwalifikacje były analogicznie jak w przypadku innych mutantów - kształtowane i modyfikowane poprzez taki a nie inny, rozpowszechniony na całym świecie styl życia; ich myśli i reakcje były bezwzględnie warunkowane przez te same czynniki, które warunkowały zachowanie wszystkich pozostałych obywateli.

Mutanci zawsze występowali wśród ludzi - bez nich nie byłby możliwy rozwój społeczeństwa - jednak do ostatniego stulecia nie potrafiono wykorzystywać ich umiejętności. Byli oni znani co najwyżej jako wielcy biznesmeni, znakomici uczeni, czy też genialni złoczyńcy. Albo jako ekscentrycy, wywołujący bądź to gniew, bądź litość nie tolerujących zbytnich odchyleń od przyjętych norm ludzi. Ci, którzy osiągnęli jakiś sukces, szybko adaptowali się do otaczającego świata, zamykając swe potężne umysły w powszechnie akceptowanych ramach. Tym samym znacznie ograniczali własna przydatność, okrajali swe zdolności tak, by nie wypaść z koleiny człowieczeństwa i nie ponieść kary za swą odmienność.

Nawet w obecnych czasach zdolności mutantów były mocno ograniczane przez otoczenie, w którym działali - przez niepokonaną potęgę wywołującej tragiczne skutki logiki.

Ale gdzieś na świecie musiały jeszcze istnieć tuziny, może nawet setki innych ludzi - będących tylko odrobinę czymś więcej niż ludźmi - osób, których życie pozostało wolne od wpływu kanonów i norm społecznych; których zdolności nie były stłumione i wypaczone przez konsekwencje stosowania nieubłaganej logiki.

Grant wydobył z teczki żałośnie cienką zszywkę zapisanych kartek i niemal z nabożną czcią odczytał widniejący na górze tytuł:

Nie dokończone szkice filozoficzne i notatki Juwaina.

Do stworzenia czegoś takiego potrzebny był umysł nie skażony ludzką logiką, umysł nie ograniczony naciskiem czterech tysięcy lat człowieczeństwa. I tylko taki umysł mógł ponieść dalej tę pochodnię, zapaloną niegdyś ręką wielkiego marsjańskiego filozofa. Pochodnię, która oświetliłaby drogę wiodącą do społeczeństwa odmiennego typu, która ukazałaby temu społeczeństwu cel i prowadzącą ku niemu prostszą i łatwiejszą ścieżkę. Tylko ta filozofia była w stanie popchnąć ludzkość o setki tysięcy lat naprzód w ciągu zaledwie dwóch pokoleń.

Juwain zmarł, a w tym właśnie domu dokonał swego gorzkiego żywota człowiek, który uciekając przed osądem oszukanej rasy ludzkiej, do ostatnich dni był prześladowany przez głos swego martwego przyjaciela.


Rozległo się cichutkie skrobanie do drzwi. Grant uniósł głowę i zaczął nasłuchiwać. Po chwili skrobanie powtórzyło się, przy czym tym razem towarzyszyło mu ledwie słyszalne skomlenie.

Grant szybko schował z powrotem dokumenty do teczki i podszedł do drzwi. Ledwie zdążył je uchylić, a do pokoju, niczym zwinny czarny cień, wsunął się Nathaniel.

- Oskar nie wie, że jestem tutaj - powiedział. - Jeśli się dowie, nie ujdzie mi to na sucho.

- A kto to jest Oskar?

- Oskar to robot, który dba o nas.

Grant uśmiechnął się do Nathaniela.

- Po co przyszedłeś?

- Chciałem z tobą mówić - odparł Nathaniel. Mówisz z każdym: z Bruceem, z Dziadkiem, ale nie mówisz ze mną. A to przecież nie Dziadek ciebie znalazł.

- Masz rację - zgodził się Grant. - Rozgość się, porozmawiamy.

- Martwi cię coś - stwierdził Nathaniel.

Grant zmarszczył czoło.

To prawda:. Jestem zmartwiony. Ludzie zawsze się czymś martwią. Powinieneś już o tym wiedzieć, Nathanielu.

- Martwisz się o Juwaina. Tak samo jak Dziadek.

- Nie martwię się - zaoponował Grant. - Interesuje mnie ta postać... i wiążę z nią pewne nadzieje.

- A co się. dzieje z Juwainem? - zapytał Nathaniel. - Kto to jest i...

- Tak naprawdę Juwaina już nie ma - wyjaśnił Grant. - To znaczy, był kiedyś, ale umarł wiele lat temu. Tym imieniem nazywa się dziś pewną ideę. Pewien problem, zadanie. Coś, co jest tematem do myślenia.

- Ja też umiem myśleć - obwieścił Nathaniel. - Dużo myślę, czasem. Ale nie mogę myśleć tak jak ludzie. Bruce to mówi, że nie mogę. Bruce mówi, że muszę myśleć tak jak psy, że nie mogę wiedzieć jak ludzie myślą. Bruce mówi, że psie myśli są tak dobre, jak ludzkie myśli, albo o wiele lepsze.

Grant z pełną powagą przytaknął.

- W tym coś jest, Nathanielu. Rzeczywiście, musisz myśleć w sposób odmienny niż ludzie, musisz...

- Jest wiele rzeczy, które psy wiedzą, a ludzie nie wiedzą - chwalił się Nathaniel. - Psy mogą widzieć rzeczy i słyszeć rzeczy, których ludzie nie widzą i nie słyszą. Czasem psy wyją w nocy, a ludzie gonią je zaraz na dwór. Ale gdyby oni byli w stanie widzieć i słyszeć to, co my, ze strachu by nie mogli zrobić kroku. Bruce mówi, że psy są......

- Psychiczne? - rzucił Grant.

- Tak, właśnie - stwierdził Nathaniel. - Ciągle gdzieś gubię te różne słowa.

Grant wziął ze stołu swoją pidżamę.

- Co byś powiedział na wspólne spędzenie ze mną nocy, Nathanielu? Mógłbyś położyć się w nogach łóżka.

Nathaniel popatrzył na niego wielkimi oczyma.

- Rany! Mówisz, że chcesz tego?

- Oczywiście. Jeżeli mamy być partnerami, my, ludzie i psy, możemy przecież zacząć przyjaźnić się już od teraz.

- I wcale pościel nie będzie od tego brudna - rzekł Nathaniel. - Nie będzie, mówię prawdę. Oskar kąpał mnie dziś wieczór. - Poskrobał się łapą w ucho. - Ale mogła zostać jakaś pchła bądź dwie - dodał.


Grant z podziwem przyglądał się atomowemu pistoletowi. Poręczny przedmiot, mogący spełniać wiele funkcji, począwszy od kieszonkowej zapalniczki, a skończywszy na śmiercionośnej broni. Jego konstrukcja miała wytrzymać tysiąc lat i nie było sposobu, by popełnić błąd w jego obsłudze. Przynajmniej tak utrzymywała instrukcja. Miał być absolutnie niezawodny. Dlaczego więc teraz nie chciał działać?

Skierował wylot lufy w ziemię i potrząsnął pistoletem kilka razy. Nie pomogło. Postukał nim lekko o kamień - także bez rezultatu.

Pomiędzy rozrzucone wzgórza zaczynał wkradać się zmierzch. Gdzieś w głębi doliny, nad rzeką, rozległ się bezrozumny chichot sowy. We wschodniej stronie nieba pojawiły się pierwsze blade, maleńkie gwiazdki. Na zachodzie mrok nocy powoli wypierał półprzeźroczystą zieloną poświatę, wędrującą śladem słońca.

Obok olbrzymiego głazu piętrzyła się przygotowana sterta chrustu, a nie opodal zgromadził nieco grubsze konary, które powinny były mu wystarczyć na podtrzymanie ogniska przez całą noc. Jeżeli jednak nie uda mu się uruchomić pistoletu, nie będzie miał czym rozpalić ognia.

Grant westchnął ciężko, uzmysłowiwszy sobie, iż przyjdzie mu zadowolić się zimną kolacją i będzie musiał spędzić chłodną noc bez ogniska.

Jeszcze raz walnął pistoletem o głaz, tym razem silniej, lecz i to nie pomogło.

Coś zaszeleściło w suchych krzakach i Grant wyprostował się szybko.

Przy potężnym pniu jednego z leśnych gigantów, którego korona ginęła na tle mrocznego nieba, dostrzegł jakąś wysoką, nieproporcjonalną postać.

- Cześć! - odezwał się Grant.

- Coś nie w porządku, wędrowcze?

- Mój pistolet... - zaczął Grant, lecz przerwał w pół słowa. Błędem było wyjawienie nieznajomemu, iż jest nieuzbrojony.

Tamten uczynił kilka kroków do przodu, wyciągając przed siebie ręce.

- Nie działa, co?

Grant poczuł, jak nieznajomy wyjmuje pistolet z jego dłoni.

Gość przykucnął na trawie, cicho chichocząc. Grant wytężał wzrok, próbując dostrzec co tamten robi, lecz jego ręce w ciemnościach były tylko atramentowymi cieniami, poruszającymi się wokół nieco jaśniejszego konturu metalowego pistoletu.

Po chwili coś brzęknęło i zgrzytnęło. Obcy chrapliwie nabrał powietrza i zaśmiał się głośno. Metal szczęknął ponownie, nieznajomy podniósł się i wyciągnął pistolet przed siebie.

- Wszystko w porządku - powiedział. - Powinien być nawet lepszy, niż był przedtem.

Pod stopą odchodzącego strzeliła sucha gałązka.

- Hej, zaczekaj! - krzyknął Grant.

Ale jego już nie było. Dostrzegł tylko czarny cień poruszający się pomiędzy ledwo widocznymi zarysami pni drzew.

Chłód, który z pewnością nie był wynikiem nastania nocy, przesunął się powoli od stóp i ogarnął całe ciało Granta. Chłód ten wywołał nieprzyjemne dzwonienie zębów, zjeżenie się wszystkich włosków na karku i gęsią skórkę na ramionach.

Dokoła panowała cisza. Tylko delikatny wiatr szumiał w gałęziach drzew, a mały strumyk pluskał cicho u stóp prowizorycznego obozowiska.

Drżąc na całym ciele, uklęknął obok sterty chrustu i nacisnął spust pistoletu. Z lufy wytrysnął cienki błękitny płomyk i suche gałązki zajęły się ogniem.


Grant natknął się na starego Davea Baxtera siedzącego na szczytowej żerdzi ogrodzenia i pykającego miniaturową fajkę, niemal doszczętnie skrytą w jego bujnej brodzie.

- Witaj, wędrowcze - odezwał się Dave. - Wejdź tutaj i siadaj koło mnie.

Grant wspiął się na ogrodzenie. Przed nim rozciągało się pole gęsto zasianej kukurydzy ze złocącymi się już kolbami ziarna.

- Wyszedłeś tylko na spacer? - zapytał stary Dave. - A może węszysz za czymś?

- Węszę - przyznał się Grant.

Dave wyciągnął fajeczkę spomiędzy warg, splunął, po czym ponownie zagryzł cybuch. Jego obfita broda zakryła całą fajkę, co wydawało się dość niebezpieczne.

- Kopacz? - zapytał stary.

- Nie - odparł Grant.

- Jakieś cztery czy pięć lat temu zwalił się tu taki jeden - rzekł Dave. - Rozkopał wszystko bardziej niż gromada dzikich psów. Znalazł miejsce, gdzie kiedyś było jakieś miasto i przerył cały teren. A ile mnie nagabywał, żebym mu opowiadał o tym mieście. Ale ja przecież nic nie pamiętam. Kiedyś mój dziadek wymieniał nazwę tego miasta, ale niech skonam, żebym miał zaśmiecać sobie głowę takimi rzeczami. Ten diabelny kopacz miał plik jakichś starych map, którymi ciągle wymachiwał. Studiował je, próbując zgadnąć co jest co, ale wydaje mi się, że mu się to nie udało.

- Poszukiwał antyków - stwierdził Grant.

- Może - mruknął stary Dave. - Ale starałem się schodzić mu z oczu. Jeszcze gorszy od niego był taki, co kiedyś próbował znaleźć jakąś drogę, która niby przed laty miała tędy przechodzić. On też miał jakieś mapy. Kiedy odjeżdżał, był święcie przekonany, że ją znalazł, a ja nie miałem serca tłumaczyć mu, że to co znalazł, to tylko ścieżka wydeptana przez krowy. - Popatrzył z ukosa na Granta. - Ty chyba nie szukasz żadnych starych dróg, co?

- Nie - odparł Grant. - Jestem rachmistrzem spisowym.

- Czym jesteś?

- Robię spis ludności - wyjaśnił Grant. - Spisuję nazwiska, daty urodzenia, miejsca zamieszkania...

- A po co?

- Na polecenie rządu.

- My nic nie chcemy od żadnego rządu - zadeklarował Dave. - Czego więc rząd może chcieć od nas?

- Rząd niczego od was nie chce - wyjaśnił spokojnie Grant. - Ale może zdarzyć się, że zdecydują, by pomagać wam finansowo.

- Jeśli tak, to co innego - mruknął stary Baxter.

Siedzieli w milczeniu, spoglądając na rozciągające się pola. Za szeregiem wysmukłych brzóz, których liście złociły się już jesiennie, wznosiła się ku niebu smużka dymu z komina. Leniwy strumień wił się zakolami poprzez poszarzałe łąki, nad którymi piętrzyły się wzgórza, żółte od tłoczących się klonów.

Grant, pochylony na żerdzi, czuł jak słoneczne ciepło powoli wygrzewa jego plecy i z przyjemnością chłonął zapachy dojrzewającego ziarna.

Cóż za spokój - pomyślał. - Urodzajne ziemie, pod dostatkiem drewna, mnóstwo dzikiej zwierzyny. Szczęśliwe życie.

Popatrzył na siedzącego obok starca, na miękkie bruzdy żłobiące jego twarz, które jedynie świadczyły o beztroskiej starości. Przez moment próbował wczuć się w spokój, niemal w sielankowość tego życia - prostego, wiejskiego bytowania, zbliżonego nieco do historycznych czasów pionierstwa w Ameryce, ze wszystkimi dobrodziejstwami tamtej epoki, lecz pozbawionego, oczywiście, jej niebezpieczeństw.

Stary Dave wyciągnął fajkę z ust i pokazał nią w stronę uprawnych pól.

- Wciąż jeszcze jest tu mnóstwo do zrobienia - powiedział. - Tyle że nie ma komu pracować. Młodzi nie są warci nawet ceny prochu, by wystrzelić ich wszystkich w niebo. Wciąż w głowie tylko polowania, łowienie ryb. Maszyny są w stanie rozsypki. Joe nie pojawia się w tych stronach od dłuższego czasu, a nie ma tu lepszego fachowca od maszyn niż Joe.

- Joe to pański syn?

- Skąd. To taki zwariowany facet, co mieszka gdzieś w tych lasach. Chodzi po okolicy i wszystko ludziom naprawia, a potem znika bez słowa. Dosłownie bez pożegnania. Nigdy nie zaczeka, chociażby żeby mu podziękować. Po prostu wstaje i odchodzi. To samo powtarza się już od wielu lat. Dziadek opowiadał mi, że kiedy Joe po raz pierwszy pojawił się w tych stronach, on był jeszcze młodzieńcem. Dziadek dawno nie żyje, a tamten chodzi nadal.

Grant wstrzymał oddech.

- Zaczekaj! Nie może to być przecież ciągle ten sam człowiek!

- Właśnie - rzekł Dave. - W tym rzecz. Możesz w to nie wierzyć, wędrowcze, ale Joe nie jest teraz ani odrobinę starszy niż był wtedy, kiedy ujrzałem go po raz pierwszy. Taki już jest. Tu w okolicy możesz nasłuchać się o nim wielu dziwnych rzeczy. Mój dziadek często opowiadał, jak widział Joego rozmawiającego z mrówkami.

- Mrówkami?!

- Jasne. Zbudował im dom, taką szklaną kopułę do przykrycia mrowiska, którą ustawił przed nadejściem zimy. Tak opowiadał dziadek. Przysięgał, że widział to na własne oczy. Ale ja nigdy nie wierzyłem w ani jedno jego słowo. Mój dziadek był największym łgarzem we wszystkich siedmiu tutejszych okręgach. Sam zresztą przyznawał się do tego.

Od strony prześwietlonej słońcem polany, skąd unosiła się smuga dymu z komina, dobiegł wibrujący dźwięk dzwonu.

Starzec zsunął się z żerdzi ogrodzenia, wyciągnął fajkę z ust i popatrzył na słońce.

Dźwięk dzwonu rozbrzmiał ponownie.

- To matka - powiedział stary Dave. - Wzywa na obiad. Pewnie znów będą wiewiórcze udka w cieście. Pyszności, o ile miałeś kiedykolwiek okazję popróbować tego specjału. Chodź, trzeba się pośpieszyć.


Dziwny osobnik, który przychodził, naprawiał wszystkie urządzenia, po czym odchodził, nie czekając nawet na słowa podziękowania. Człowiek, który wyglądał dokładnie tak samo jak sto lat temu. Facet, który zbudował szklany kołpak specjalnie dla mrówek, by osłonić ich mrowisko przed nadchodzącą zimą.

To wszystko nie miało najmniejszego sensu, czuł jednak, że stary Baxter nie kłamał. W tych dziwnych opowieściach, krążących po całej okolicy, nie było nic z mrocznego zabobonu, zrodzonego gdzieś w głębi dzikiej puszczy, nie było w nich nic, co pozwalałoby zaliczyć je do klasy barwnego folkloru.

Wszystkie folklorystyczne bajki można było łatwo rozpoznać. Łączyła je wspólna prostota, jasna konstrukcja i obowiązkowa doza ludowej mądrości i humoru. Tutaj brakowało tych elementów. Przecież trudno zaliczyć do ludowego humoru fakt budowy schronienia dla mrówek na zimę. Poza tym w ludowych opowieściach występował mniej czy bardziej humorystyczny morał, którego w tych podaniach nie było.

Grant przekręcił się na drugi bok na twardym materacu, nabitym kukurydzianym sianem, i podciągnął ciepłą kurtkę wysoko, pod samą szyję.

Dziwne, jak zmieniają się miejsca, w których przychodzi mi spać - pomyślał. - Dziś jest to twardy, kukurydziany materac, poprzedniej nocy było ognisko pod gołym niebem, a jeszcze wcześniej miękkie łoże i czysta bielizna w domu Websterów.

Poprzez otwory w dachu wdzierał się wiatr, łomotał obluzowanymi gontami, tworzył wiry na całym poddaszu, po czym wypadał innymi dziurami. Gdzieś w najbardziej mrocznym kącie szurała mysz. Z drugiego końca pomieszczenia dochodziło regularne posapywanie - spało tam dwóch najmłodszych Baxterow.

Człowiek, który przychodził, naprawiał wszelkie urządzenia, po czym znikał, nie czekając nawet na dobre słowo. To samo przydarzyło się jemu, kiedy pistolet odmówił mu posłuszeństwa. To samo przytrafiało się Baxterom, gdy psuła im się któraś z maszyn. Dziwak o imieniu Joe, który od wielu lat nie starzeje się i dla którego żadne urządzenie nie ma tajemnic.

W głowie Granta narodziła się nagle szalona myśl; próbował ją odegnać, starał się ją zwalczyć. Tworzenie nowych złudzeń nie miało sensu. Jego zadaniem było rozpoznać sprawę, zadawać standardowe pytania i mieć oczy szeroko otwarte - nic więcej. Nie wolno mu zadawać zbyt ukierunkowanych pytań, w przeciwnym bowiem razie spotka się jedynie z chłodną obojętnością.

A swoją drogą, ci bezdomni górale to bardzo ciekawa społeczność - pomyślał. - Ludzie, którzy nie uczynili nic dla ludzkości, sami także nic od niej nie żądali. Ludzie, którzy odwrócili się plecami do całego cywilizowanego świata, powracając do pierwotnego trybu życia, do ziemi i lasów, słońca i deszczu.

Mieli dla siebie mnóstwo wolnej przestrzeni, tak jak wszyscy na Ziemi. W ciągu ostatnich dwustu lat populacja ludzka zmniejszyła się o połowę - głównie z powodu wzmożonej emigracji pionierów zasiedlających inne planety oraz z powodu wzmożenia eksploracji nie zasiedlonych jeszcze globów Układu Słonecznego, które ludzkość pragnęła przejąć pod swoją kontrolę.

Mnóstwo przestrzeni, nie zagospodarowanych ziem, pierwotnych lasów...

Może to właśnie był ów wymarzony, idealny tryb życia? Grant wielokrotnie myślał o tym, kiedy miesiącami przemierzał na piechotę pagórkowaty teren. Zastanawiał się nad tym zwłaszcza w takich chwilach jak ta, kiedy znajdował schronienie pod jakimś dachem, kiedy czuł szorstkość wypchanego kukurydzianą słomą materaca, kiedy wsłuchiwał się w zawodzenie wiatru wpadającego przez nieszczelną konstrukcję dachu. Także wtedy, gdy siedział na szczytowej żerdzi ogrodzenia i wpatrywał się w pole, na którym kolby kukurydzy wygrzewały swe boki w jesiennym słońcu.

W ciemności, od strony drugiego kukurydzianego materaca, na którym spali obaj chłopcy, dobiegły odgłosy jakiegoś poruszenia. Po chwili rozległo się człapanie bosych stóp na gołych deskach podłogi.

- Czy pan śpi, proszę pana? - szeptem zapytał chłopak.

- Nie. Chcesz położyć się obok mnie?

Malec zanurkował pod koc, opierając swe wychłodzone stopy w okolicy jego żołądka.

- Czy dziadek opowiadał panu o Joem?

Grant mruknął twierdząco.

- Powiedział, że nie było go tutaj od dłuższego czasu.

- A czy mówił też panu o mrówkach?

- Oczywiście. A ty coś wiesz na ten temat?

- Razem z Billem znaleźliśmy to mrowisko jakiś czas temu, ale trzymaliśmy to w sekrecie. Nie powiedzieliśmy o tym jeszcze nikomu, pan jest pierwszy. Postanowiliśmy, że musimy panu o tym opowiedzieć, bo pan jest przecież z rządu...

- Naprawdę była tam jakaś szklana kopuła, osłaniająca całe mrowisko?

Tak. I jeszcze... jeszcze... - głos chłopca załamał się z wielkiego przejęcia. - To jeszcze nie wszystko. Tamte mrówki wożą rzeczy furmankami, a z całego mrowiska sterczą w górę dymniki, a z tych dymników sączy się dym. I jeszcze... jeszcze...

- Tak? Co jeszcze?

- Nie chcieliśmy już niczego więcej tam oglądać. Przestraszyliśmy się i uciekliśmy.

Chłopak wsunął się głębiej pod koc.

- Słyszał pan kiedykolwiek o czymś takim? Żeby mrówki woziły rzeczy furmankami...?


Mrówki rzeczywiście posługiwały się jakimś rodzajem pojazdów. Były również kominy sterczące tu i ówdzie z mrowiska, z których od czasu do czasu wydobywały się niewielkie chmurki dymu. Wszystko wskazywało na to, iż wewnątrz prowadzony jest wytop metali.

Grant, któremu z podniecenia głośno łomotał w głowie puls, przykucnął w pobliżu mrowiska i przyglądał się wozom, które toczyły się po ścieżkach, wijących się pomiędzy źdźbłami trawy. Z mrowiska wyjeżdżały puste, a wracały obładowane ziarnem lub czasami wyschniętym truchełkiem jakiegoś większego owada. Maleńkie furmanki poruszały się niezwykle szybko, podskakując i zarzucając na nierównościach, ciągnięte przez galopujące mrówki.

Szklana kopuła, która niegdyś skrywała całe mrowisko, wciąż jeszcze leżała obok, była jednak popękana i potrzaskana, jak gdyby mieszkańcy kopca już jej nie potrzebowali, jak gdyby niebezpieczeństwo, przed którym stanowiła ochronę, przestało istnieć.

Mrowisko wznosiło się na stoku wzgórza, opadającym ku stromemu brzegowi rzeki - stoku usianym olbrzymimi głazami, poprzecinanym wąskimi pasami trawy i rozrzuconymi z rzadka kępami potężnych dębów. Wokół rozpościerała się dzika głusza, nie znająca prawdopodobnie innych odgłosów poza szumem wiatru w koronach drzew i zewem mieszkańców puszczy poruszających się swymi sekretnymi ścieżkami.

W takim miejscu mrówki mogły spokojnie bytować, kontynuując trwającą od milionów lat powolną wędrówkę ku nieznanemu przeznaczeniu - wędrówkę rozpoczętą tego dnia, kiedy na ziemi nie stanęła jeszcze noga stworzenia podobnego człowiekowi i na długo przedtem, nim pierwsza abstrakcyjna myśl obwieściła narodziny cywilizacji. W tej stagnacji, w wąsko pojętym trwaniu, którego jedynym celem było przedłużanie mrówczego rodu, nie przeszkadzały ani pług zachłannego rolnika, ani miażdżące stopy przypadkowych wędrowców.

Lecz teraz ktoś odwrócił koleje losu, przestawił mrówki na inną drogę rozwoju, w jakiś sposób przekazał owadom tajemnicę koła i sekret wytopu metali. Jak wiele jeszcze innych przeszkód na drodze do progresywnego rozwoju zostało usuniętych z wąskiego horyzontu tegoż mrowiska?

Prawdopodobnie kolejnym poważnym ograniczeniem, które dla tych mrówek przestało istnieć, był problem wyżywienia populacji. Usunięcie konieczności bezustannego zdobywania i gromadzenia pożywienia dało owadom czas, niezbędny dla rozwoju innych dziedzin życia.

Jeszcze jedna rasa na drodze do osiągnięcia szczytów cywilizacji - myślał Grant. Rasa, która porzuciła podstawowe kanony rządzące społecznością prawa ustalone na długo przedtem, zanim stworzenie zwane człowiekiem zaczęło własnoręcznie kształtować swą drogę do potęgi.

Do czego mogło to doprowadzić? Na co będzie stać społeczeństwo mrówek po upływie kolejnego miliona lat? Czy mrówki i ludzie znajdą, i czy w ogóle mogą znaleźć jakikolwiek wspólny czynnik - choćby tylko taki, jaki obecnie znaleziony został przez ludzi i psy - który pozwoli na współdziałanie w dalszym rozwoju kultury na Ziemi?

Grant potrząsnął głową. Szansę na to były znikome. W żyłach ludzi i psów płynęła taka sama krew, podczas gdy ludzie i mrówki to całkowicie odrębne stworzenia, istoty, które prawdopodobnie nigdy nie będą w stanie się porozumieć. Nie istniały dla nich żadne wspólne płaszczyzny w rodzaju tej, wywodzącej się jeszcze z paleolitu, która łączyła psa i człowieka, drzemiących przy jednym ognisku i objętych wspólnym strachem przed oczyma dzikich bestii, błyskających w mroku nocy.


Grant bardziej poczuł niż usłyszał miękkie stąpanie w wysokiej trawie za plecami. Szybko podniósł się i odwrócił. Ujrzał przed sobą potężnie zbudowanego mężczyznę o silnie przygarbionych plecach, rękach niczym dwa olbrzymie młoty, ale dłoniach zakończonych długimi, białymi, delikatnymi palcami.

- Ty jesteś Joe? - zapytał Grant.

Nieznajomy skinął głową.

- A ty jesteś tym człowiekiem, który mnie poszukiwał.

- Na to wygląda - Grant westchnął głośno. - Choć w zasadzie nie szukam ciebie, ale generalnie kogoś takiego jak ty.

To znaczy kogoś różniącego się od innych ludzi - podpowiedział Joe.

- Dlaczego nie zostałeś tamtej nocy? zapytał Grant. Dlaczego uciekłeś? Nie zdążyłem nawet podziękować ci za naprawę pistoletu.

Joe stał bez słowa, spoglądając na Granta, ale za jego milczeniem kryło się tajemnicze i okrutne rozbawienie.

- W jaki sposób, do diabła, odkryłeś, że mój pistolet jest niesprawny? - ciągnął Grant. Czyżbyś mnie przedtem śledził?

- Słyszałem, jak myślałeś o tym.

- Odbierałeś moje myśli?

- Tak - odparł Joe. - Teraz także słyszę twoje myśli.

Grant zaśmiał się jakby trochę niepewnie. Wyjaśnienie Joego nadawało wszystkiemu logiczny sens i należało się spodziewać podobnego zjawiska. Było to jednak niezwykle krępujące.

- To twoje mrowisko? - zapytał, wskazując dłonią stok wzgórza.

Joe skinął głową. Z jego zaciśniętych warg znów można było odczytać spore rozbawienie.

- Z czego się śmiejesz? - mruknął rozzłoszczony Grant.

- Wcale się nie śmieję - odparł Joe i Grant zawstydził się. W jednej chwili poczuł się obok tego człowieka niczym karzełek, dzieciak skarcony za coś, co przez nieuwagę wykonał nieprawidłowo.

- Powinieneś opublikować swoje notatki - rzekł. Można by je skorelować z wynikami analogicznych prac Webstera.

Joe wzruszył ramionami.

- Kiedy ja nie mam żadnych notatek - powiedział.

- Nie masz?!

Chudy mężczyzna zrobił kilka kroków w stronę mrowiska, zatrzymał się i zaczął mu się przyglądać.

- Chyba wiesz już, dlaczego zrobiłem to wszystko?

Grant w zamyśleniu pokiwał głową.

- W każdym razie próbowałem zrozumieć. Prawdopodobnie kierowała tobą zwykła ciekawość eksperymentatora. Może także litość dla tych niższych istot. No i może jeszcze myśl, że pierwszeństwo na starcie wcale nie daje człowiekowi monopolu na dynamiczny rozwój społeczny.

Oczy Joego rozbłysły niczym miniaturowe słońca.

- Ciekawość? Może i tak, nigdy nie myślałem o tym.

Przysiadł na trawie w pobliżu mrowiska.

- Zawsze zastanawiałem się, dlaczego rozwój mrówek, tak dynamiczny, zatrzymał się w pewnym momencie. Dlaczego, po stworzeniu niemal doskonałej struktury społecznej, nie próbowały jej rozwijać. Co było przyczyną, iż zatrzymały się w połowie drogi do stworzenia autentycznej cywilizacji.

- Jedną z takich przyczyn był problem wyżywienia - powiedział Grant.

- Owszem, a ponadto hibernacja - stwierdził Joe. - Otóż hibernacja powoduje wymazanie ich pamięci: w następnym sezonie nic nie pamiętają z poprzedniego. Każdej wiosny muszą zaczynać od początku. Nigdy nie byłyby w stanie uczyć się na błędach minionych pokoleń ani też gromadzić praktycznej wiedzy na przyszłość.

To dlatego zacząłeś je dokarmiać?

I ogrzewać mrowisko zimą - dodał Joe. Nie musiały więc przesypiać całej zimy. Nie musiały już za każdym razem zaczynać od początku z nadejściem wiosny.

- A co z wozami?

- Sam je wykonałem i podrzuciłem w pobliżu. Zajęło im to dziesięć lat, ale w końcu odkryły, do czego mogą służyć pojazdy na kołach.

Grant wskazał na dymiące kominy.

- To wykonały już same - powiedział Joe.

- Czy coś jeszcze?

Joe wzruszył ramionami.

- Skąd mogę wiedzieć?

- Ależ człowieku, przecież to ty je doglądałeś. Nawet jeżeli nie prowadziłeś żadnych notatek, obserwowałeś je.

Joe przecząco pokręcił głową.

- Nie było mnie tutaj od prawie piętnastu lat. Dziś przyszedłem tylko dlatego, że poczułem twoją obecność. Te mrówki nie bawią mnie już tak jak kiedyś.

Grant otworzył usta, lecz zaraz zamknął je z powrotem.

- A więc masz swoją odpowiedź - rzekł po dłuższej chwili. - Nie interesowałeś się nimi, ponieważ powodowała tobą tylko chęć zabawy.

Twarz Joego nie wyrażała ani wstydu, ani żalu, a jedynie gorące pragnienie, by jak najszybciej zmienić temat rozmowy.

- Masz rację - powiedział. - Coś jeszcze?

- Mój pistolet. Czy mam rozumieć, że naprawiłeś go także z prostej chęci zabawy?

- Ale nie bawił mnie sam pistolet - sparował Joe.

Oczywiście, że nie pistolet - rzekł Grant do siebie w duchu. - To ja go bawiłem, ja sam i moje kretyństwo, nic innego. Podobnie jak bawię go w chwili obecnej.

Na tej samej zasadzie jawną drwiną była naprawa maszyn rolniczych starego Davea Baxtera i odejście bez słowa. A po wizycie w domu Websterów, kiedy to wskazał Thomasowi Websterowi miejsce na schemacie statku kosmicznego, gdzie popełniony został błąd, prawdopodobnie przez wiele dni świetnie się bawił i śmiał się w głos ze swojego żartu.

Zachowywał się jak przemyślny żartowniś, który robi dowcipy bezrozumnym dzieciakom.


Głos Joego wyrwał go z zamyślenia.

Ty jesteś rachmistrzem spisowym, czyż nie tak? Dlaczego więc nie zadajesz mi standardowych pytań? Teraz, kiedy już mnie odnalazłeś, nie możesz przecież tak po prostu odejść, nie wypełniając tego swojego formularza. Nie interesuje cię mój wiek? Mam sto sześćdziesiąt trzy lata, a jestem zaledwie dorastającym młodzieńcem. I będę nim przynajmniej jeszcze jakieś tysiąc lat. - Podciągnął długie nogi do piersi, obejmując rękami kolana, i zaczął powoli kołysać się do tyłu i do przodu. - Jeszcze jakieś tysiąc lat. A jeśli będę na siebie uważał...

- To wszystko drobiazg - wycedził Grant, próbując zachować spokojny ton. - Jest jeszcze coś. Musisz zrobić coś dla nas.

- Dla was?

- Dla społeczeństwa - uściślił Grant. - Dla całej rasy ludzkiej.

- A niby dlaczego?

- Chcesz powiedzieć, że ludzkość nic cię nie obchodzi?! - zdumiał się Grant.

Joe skinął głową, lecz w tym geście nie wyczuwało się ani pogardy, ani wyzwania. Było to zwykłe stwierdzenie faktu.

- Pieniądze? - zasugerował Grant.

Joe wskazał dłonią na otaczające ich wzgórza, na leżącą u stóp dolinę rzeki.

- To wszystko należy do mnie - powiedział. - Nie potrzebuję żadnych pieniędzy.

- Możesz być sławny.

Joe nie splunął, ale wyraz jego twarzy wyraźnie mówił o takiej chęci.

- Wdzięczność całej ludzkości?

- Ta ma bardzo krótkie nóżki.

Na wargi Joego znów wypłynął ów dziwny wyraz rozbawienia, jak gdyby z trudem powstrzymywał się od śmiechu.

Posłuchaj, Joe - rzekł wreszcie Grant, lecz mimo iż starał się trzymać w ryzach, w jego głosie pojawiło się drżenie. - To, o czym chciałem ci powiedzieć, jest nie-zwykle ważne... Ważne dla nie narodzonych jeszcze pokoleń, dla całej ludzkości... To jest jak kamień milowy na drodze ku naszemu wspólnemu przeznaczeniu...

- A czemuż to miałbym robić coś dla kogoś, kto nawet się jeszcze nie urodził? - zapytał Joe. - Dlaczego miałbym patrzeć w przyszłość nie dotyczącą mnie samego? Kiedy umrę, to po prostu mnie nie będzie. Cóż mi wówczas przyjdzie ze sławy i oklasków, na co mi wtedy fanfary i sztandary? Wtedy nie będzie miało dla mnie znaczenia nawet to, czy byłem kimś znamienitym, czy tylko zapomnianym nędzarzem.

- Jest jeszcze ludzkość.

Joe tym razem wybuchnął gromkim śmiechem.

- Ocalenie ludzkości, rozwój ludzkości. Tylko to masz w głowie. Ale czemu się o to martwisz? Albo ja miałbym się martwić?

Rozbawienie w jednej chwili zniknęło z jego twarzy.

Ocalenie rodzaju ludzkiego to mit... powiedział, grożąc Graniowi palcem. - Mit, dla którego wy wszyscy żyjecie. Tani produkt waszej struktury społecznej. Rasa ludzka umiera z każdym dniem. Kiedy umiera człowiek, dla niego rasa przestaje istnieć. Dla niego nie liczą się już żadne rasy.

- To znaczy, że nic cię to nie obchodzi - powtórzył Grant.

- Właśnie przez cały czas próbuję ci to wyjaśnić - rzekł Joe.

Rzucił przelotne spojrzenie na torbę leżącą na ziemi i wokół jego ust ponownie pojawił się grymas rozbawienia.

- Chyba że mnie to zainteresuje... - dodał.

Grant otworzył torbę i wyjął z niej foliową teczkę. Z trudem zwalczając wewnętrzne opory, wyciągnął zszywkę papierów, spoglądając jeszcze dla pewności na tytuł:

Nie dokończone szkice filozoficzne...”

Podał te kartki Joemu. Siedział, przyglądając się jak tamten czyta, lecz nawet wówczas miał uczucie straszliwego zawodu, które coraz silniej zaciskało się na jego sercu.

Tam, w domu Websterów, przyszło mu na myśl, iż wystarczy jedynie znaleźć umysł nie skażony ludzką logiką, umysł nie obciążony czterema tysiącami lat rodowodu człowieczeństwa. Taki umysł, jak mu się wydawało, rozwiązałby zagadkę.

I oto znalazł go, lecz jednocześnie odkrył, że czegoś jeszcze brakowało - czegoś, o czym nigdy by nie pomyślał i czego nawet nie wzięli pod uwagę ci faceci z Genewy, którzy obmyślili cały plan. W odnalezionym człowieku zabrakło człowieczeństwa, które - wydawać by się mogło było poza dyskusją.

Presja społeczna stanowiła czynnik, który scalał ludzkość przez wiele wieków. Była cząstką spajającą rasę niemal w jeden organizm, podobnie jak widmo głodu jednoczyło populację mrówek w określone społeczeństwo.

Ludźmi rządziła zwykła potrzeba aprobaty drugiej istoty tej samej rasy, potrzeba pielęgnowania kultu partnerstwa; psychologiczna, a nawet niemal fizjologiczna potrzeba aprobaty czyichś myśli, czyichś zachowań. Była to siła chroniąca ludzkość przed rozpadem na aspołeczne pod-struktury, siła rodząca poczucie wspólnego bezpieczeństwa i podtrzymująca solidarność, siła stanowiąca podstawę istnienia rodziny.

Dla tejże potrzeby ludzie umierali, poświęcali jej wszystko, nierzadko każdą chwilę swojego życia. Bez niej człowiek byłby pozostawiony samemu sobie, stałby się wyrzutkiem, zwierzęciem usuniętym za karę z klatki.

Czasami siła ta doprowadzała również do zjawisk ujemnych. Z niej wywodziła się psychologia tłumu, segregacja rasowa czy też masowe mordy w imię patriotyzmu albo wiary. Lecz przede wszystkim była to potęga jednocząca całą ludzkość, moc, która od samego początku brała udział w kształtowaniu społeczeństwa.

Joemu obca była owa moc. Jego społeczeństwo nie interesowało. Było mu wszystko jedno, co ludzie o nim myślą. Czy ktokolwiek aprobuje go, czy nie, nie miało to dla niego najmniejszego znaczenia.


Grant czuł ciepło słońca na plecach i wsłuchiwał się w szum wiatru w gałęziach drzew ponad głową. W pobliskiej kępie krzaków jakiś ptak gwizdał swoją piosenkę.

Do czego w efekcie miały prowadzić postępujące mutacje? Czyżby między innymi do tego, by człowiek zatracił pewien podstawowy instynkt, dzięki któremu mógł czuć się członkiem społeczności ludzkiej?

Czyżby ten mężczyzna, który siedział przed nim i wczytywał się w zapiski Juwaina, odnalazł już w sobie - dzięki temu, iż był mutantem tak wiele z pełni życia, że mógł pozwolić sobie na zaniedbanie potrzeby akceptacji innych członków własnej rasy? Czyżby w końcu, po tylu latach osobistych doświadczeń, doszedł do tej krawędzi cywilizacji, poza którą każdy człowiek stawał się całkowicie niezależny i odrzucał wszelkie sztucznie narzucone kanony społeczeństwa?

Joe podniósł głowę znad lektury.

- Bardzo interesujący materiał - powiedział-. - Dlaczego autor nie poszedł dalej tą drogą i nie dokończył pracy?

- Umarł - odrzekł Grant.

Joe głośno mlasnął językiem.

- Zrobił błąd w jednym ze swoich wywodów. Przerzucił kilka stron i wskazał odpowiednie miejsce palcem. - Właśnie tutaj. Z powodu tej jednej pomyłki dalszy ciąg jest nieprawdziwy.

- Lecz... lecz nie chodziło przecież o znalezienie jakiegoś błędu - wymamrotał skonsternowany Grant. - Autor umarł i tyle. Umarł, zanim zdążył dokończyć to dzieło.

Joe niedbale złożył zapisane kartki i wsunął je do kieszeni.

- Może to i dobrze - mruknął. - Ukończenie tej pracy z błędem mogłoby narobić niezłego bigosu.

- Czy ty mógłbyś dokończyć to dzieło? Czy mógłbyś...

Grant urwał w pół słowa, kiedy zdał sobie sprawę, że to nie ma sensu. Odpowiedź na swoje pytanie mógł wyczytać z wyrazu oczu Joego.

- Czy ty naprawdę uważasz, że ja mógłbym zająć się czymś takim dla waszego hałaśliwego społeczeństwa? - rzekł twardo i nieprzyjemnie Joe.

Grant z rezygnacją wzruszył ramionami.

- Spodziewałem się tego. Co więcej, powinienem był zdawać sobie z tego sprawę od samego początku. Ktoś taki jak ty...

- Ja mogę wykorzystać ten materiał do własnych celów - wtrącił Joe.

Powoli podniósł się i kopniakami zaczął rozrzucać mrowisko. W górę wylatywały dymiące kominy, a miniaturowe wozy trzaskały, jakby były zbudowane z puchu.

Z dzikim wrzaskiem Grant zerwał się z ziemi. Ślepa wściekłość przesłoniła mu oczy. Szybkim gestem wyszarpnął zza pazuchy pistolet.

- Stój! - krzyknął Joe.

Ręka Grań ta zatrzymała się w połowie drogi, podczas gdy lufa pistoletu wciąż jeszcze skierowana była w ziemię.

- Uspokój się, człowieczku - przemówił Joe. - Wiem, że bardzo pragniesz mnie zabić, ale ja nie mogę ci na to pozwolić. Rozumiesz, mam jeszcze wiele planów. A poza tym powód twojej zbrodni byłby zupełnie inny niż przypuszczasz.

- A cóż to będzie dla ciebie za różnica? - wysapał Grant. - Przecież nie będziesz już żył. A może się mylę? Nie pozwolę ci jednak odejść z założeniami filozofii Juwaina.

- Ale to nie jest główny powód, dla którego chciałbyś mnie zabić - powiedział bardzo łagodnie Joe. - Zabiłbyś mnie dlatego, że zniszczyłem mrowisko.

- Może był to bezpośredni powód mojej wściekłości - odrzekł Grant. - Ale teraz...

- Nie próbuj nawet tego robić przerwał mu Joe. - Zanim zdążysz nacisnąć spust, sam możesz już być martwy.

Przez chwilę obaj stali naprzeciwko siebie, a między nimi znajdował się pistolet, wciąż jeszcze skierowany w stronę ziemi.

- Dlaczego nie chcesz z nami współpracować? zapytał w końcu Grant. - Bardzo jest nam potrzebny taki człowiek jak ty. Przecież to ty wskazałeś Tomowi Websterowi sposób na skonstruowanie statku kosmicznego. Praca, którą wykonałeś nad mrówkami...

Joe uczynił szybki krok do przodu, a Grant uniósł w górę pistolet. Zdążył jeszcze dojrzeć olbrzymią, ciężką pięść, sunącą w stronę jego twarzy ze świstem rozcinanego powietrza.

Pięść szybciej dotarła do celu niż palec Granta naciskający spust pistoletu.


Coś szorstkiego, ciepłego i wilgotnego przesuwało się po twarzy Granta. Z trudem uniósł rękę, próbując to strącić.

Bezskutecznie. Doznanie powtórzyło się.

Otworzył oczy i ujrzał radosne podskoki Nathaniela.

- Nic ci się nie stało! - rzekł pies. - Tak bardzo się bałem.

- Nathaniel! - wychrypiał Grant. - Co ty tutaj robisz?

- Zwiałem odparł Nathaniel. - Chcę iść dalej z tobą.

Grant pokręcił głową.

- Nie możesz iść ze mną. Czeka mnie daleka droga. Mam wiele pracy.

Uniósł się na kolana i zaczął macać ręką dokoła siebie. Kiedy dłoń natrafiła na chłód metalu, zacisnął palce na pistolecie, podniósł go i wsunął do futerału.

- Pozwoliłem mu odejść, ale nie wolno mi pozwolić, by skrył się gdzieś daleko - powiedział. - Dałem mu coś, co jest własnością całej ludzkości i nie można pozwolić, by wykorzystał to do swoich celów.

- Mogę pójść jego śladem - zaproponował Nathaniel. - Umiem tropić wiewiórki, ale nie tylko.

- Masz o wiele ważniejsze zadanie niż tropienie tego człowieka - oświadczył psu Grant. - Widzisz, dzisiaj odkryłem coś niezmiernie ważnego. Dostrzegłem pewien trend, który może objąć swym zasięgiem wszystkich ludzi, Nie dzisiaj, nie jutro, może nawet jeszcze nie za tysiąc lat. Może nawet nigdy, ale należy już dziś podjąć z tym walkę. Joe kroczy po tej ścieżce, tylko o pewien dystans przed nami, ale reszta pójdzie jego śladem i kto wie. czy nie o wiele szybciej niż możemy się tego spodziewać. Istnieje niebezpieczeństwo, że wszyscy staniemy się tacy jak Joe. A jeżeli do tego dojdzie, jeżeli tak ma wyglądać koniec wszystkiego, to przed wami, psami, staje niezwykle ważne zadanie.

Nathaniel nieruchomymi oczyma wpatrywał się w twarz mówiącego Granta.

- Nie rozumiem - rzekł ze skruchą. - Mówisz takie słowa, których nie znam.

- Posłuchaj, Nathanielu. Może się zdarzyć w przyszłości, że ludzie nie będą tacy, jacy są teraz. Mogą się zmienić. A jeżeli tak się stanie, musicie bardzo uważać. To wy musicie zająć miejsce ludzi, musicie realizować nasze wspólne marzenie.

- Dzięki nam, psom, tak będzie - uroczyście oświadczył Nathaniel.

- Potrwa to wiele tysięcy lat. Nie zabraknie wam czasu, by się przygotować. Musicie jednak o tym wiedzieć. Musicie ciągle mówić o tym między sobą. Nie wolno wam zapomnieć.

- Dobrze - rzekł Nathaniel. - Każdy szczeniak dowie się o tym od nas, a jego szczeniak od niego.

- O to właśnie chodzi - stwierdził Grant.

Pochylił się i podrapał psa za uchem, na co ten radośnie zamachał ogonem. Nathaniel nie ruszył się z miejsca, dopóki sylwetka Granta nie skryła się za stokiem wzgórza.


KOMENTARZ DO CZWARTEJ OPOWIEŚCI



Spośród wszystkich opowieści mniejsza wywołuje największe rozdrażnienie tych czytelników, którzy w całej legendzie próbują doszukać się pewnych prawd czy wyjaśnień.

Nawet Tige przyznaje, że opowieść ta musi być czystym mitem i niczym więcej. A jeżeli jest to mit, jakież jest jego znaczenie? Jeżeli opowieść tę uznamy za mit, czyż nie będzie słuszne uznanie całego cyklu za zbiór mitów?

Jowisz, gdzie rozgrywa się akcja opowieści, ma być jednym z owych innych światów, które można napotkać pokonując przestrzeń międzygwiezdną. Wielokrotnie zostało dowiedzione naukowo, iż podobne światy nie mogą istnieć. A jeśli mielibyśmy oprzeć się na hipotezie Bouncea, iż inne światy, które występują w legendzie, są niczym innym jak pewnymi formami występującymi w naszym, tak przecież różnorodnym świecie, to czyż nie jest oczywiste, że tego typu formy powinny do dnia dzisiejszego zostać już w naszym świecie dawno odkryte? Rzecz jasna, wiadomo jest o istnieniu innych światów - światów duszków i chochlików - które są dla nas niedostępne, lecz jednocześnie świetnie znany jest powód ich niedostępności. Ponadto żaden z tych światów nie jest zamknięty z powodu warunków, jakie opisane zostały w tejże czwartej opowieści.

Niektórzy z badaczy utrzymują, iż czwarta opowieść jest jedynie przerywnikiem, a jej rodowód nie ma nic wspólnego z legendą, iż została ona stworzona i dołączona do całości cyklu w późniejszych czasach. Trudno się jednak zgodzić z taką tezą, ponieważ opowieść ta bardzo wyraźnie wiąże się z całym cyklem, wnosząc nowe elementy do jednej z jego głównych osi tematycznych.

O występującej w tej opowieści postaci Towsera niejednokrotnie pisano, iż zaprzecza ona godności i wielkości naszej rasy.

O ile rzeczywiście dla wielu wrażliwych czytelników postać Towsera może być trudna do przyjęcia, to jednak należy zauważyć, iż służy ona przede wszystkim dla podkreślenia kontrastu pomiędzy Psem a głównym bohaterem opowieści - Człowiekiem. To właśnie Towser, a nie Człowiek, pierwszy jest przygotowany na rozwój wydarzeń; Towser, a nie Człowiek, pierwszy zaczyna rozumieć sytuację. A kiedy umysł Towsera zostaje uwolniony od dominującego wpływu Człowieka, staje się jasne, iż umysł ten jest co najmniej równy potędze umysłu swego dawnego pana.

Tak więc Towser, łącznie z wszystkimi uprzykrzającymi mu życie pchłami, jest postacią, której nie należy się wstydzić.

Mimo swej niewielkiej objętości, czwarta opowieść jest prawdopodobnie najcenniejsza z całego cyklu i z pewnością zasługuje na to, by czytać ją uważnie i wnikliwie.


IV

DEZERCJA



Czterech ludzi, dwie grupy po dwóch, wyruszyło w dzikie piekło Jowisza i nie powróciło. Wyszli naprzeciw szalejącemu huraganowi - choć raczej nie wyszli, a wyskoczyli długimi susami, przyciskając swe ciała płasko do gruntu i wystawiając błyszczące boki na pastwę siekącego deszczu.

Wyruszyli bowiem jako istoty różniące się fizycznie od ludzi.

Przed biurkiem Kenta Fowlera, zarządzającego Kopułą nr 3 z ramienia Jowiszowej Służby Eksploracyjnej, stał piąty człowiek.

Pod biurkiem Fowlera stary Towser próbował schwytać zębami jedną z pcheł. Po chwili jednak ponownie ułożył się do snu.

Z dziwnym żalem Fowler stwierdził, że Harold Allen jest bardzo młody, za młody. Z jego oczu biła charakterystyczna młodzieńcza łatwowierność, a wyraz twarzy mówił, że człowiek ten nigdy nie zetknął się ze strachem. Dziwne: wszyscy ludzie pracujący pod jowiszowymi kopułami świetnie wiedzieli, czym jest strach. Strach i pokora. Uczucia te były nieodłączne ludziom, którzy próbowali przeciwstawić swe kruche ciała wszechpotężnym siłom monstrualnej planety.

- Uczestnictwo w tej akcji jest absolutnie dobrowolne - rzekł Fowler. - Nie masz żadnego obowiązku tam iść.

Była to oczywiście standardowa formułka. Tamci czterej również ją słyszeli, a jednak poszli. Fowler nie miał wątpliwości, że ten piąty także pójdzie. Tylko przez chwilę ogarnęła go wątła nadzieja, że Allen rozmyśli się.

- Kiedy mam wyruszyć? - zapytał Allen.

Były czasy, gdy tego typu odpowiedź napełniłaby Fowlera dumą. Ale nie teraz. Zmarszczył brwi.

- W ciągu godziny - odparł.

Allen stał w milczącym oczekiwaniu.

- Czterech ludzi wyszło na zewnątrz i nie powróciło przypomniał mu Fowler. Wiesz o tym, rzecz jasna. Chcemy, żebyś ty wrócił. Nie wolno ci traktować swego wyjścia jako bohaterskiej wyprawy ratunkowej. Najważniejszą rzeczą, jedyną rzeczą., jaką masz wykonać, jest wrócić. Wrócić i udowodnić, że człowiek może żyć pod postacią stworzenia jowiszowego. Masz dojść tylko do pierwszej tyczki kierunkowej, nie dalej, i natychmiast wracać. Żadnego niepotrzebnego ryzyka. Żadnych indywidualnych decyzji. Jedynie wyjdź i wracaj.

- Wszystko jasne - Allen skinął głową.

- Konwerter będzie obsługiwany przez miss Stanley ciągnął Fowler. - Na tym etapie nie musisz się niczego obawiać. Tamci ludzie zostali przeobrażeni bez najmniejszych komplikacji. Opuścili konwerter w znakomitej kondycji. Twój los powierzony będzie w bardzo kompetentne dłonie. Miss Stanley jest najlepszym operatorem konwerterów w całym Układzie Słonecznym. Pracowała na niemal wszystkich zamieszkanych planetach. Dlatego właśnie teraz pomaga nam tu, na Jowiszu.

Allen posłał uśmiech w kierunku miss Stanley, tymczasem Fowler dostrzegł na jej twarzy dziwny skurcz - coś jakby żal, jakby gniew, a może po prostu strach. Trwało to ułamek sekundy, po czym miss Stanley odwzajemniła niepewny uśmiech młodzieńcowi stojącemu przed biurkiem szefa. Jej uśmiech należał do tych, jakie surowe nauczycielki - niemalże wstydząc się, że to czynią - przesyłają swoim uczniom.

- Będę oczekiwał z niecierpliwością mojego przeobrażenia rzucił Allen. Powiedział to tak, iż cała ta sytuacja zaczęła wyglądać na jakiś dowcip, wielki ironiczny dowcip.

Lecz w całej akcji nie było nic dowcipnego.

Było to zadanie poważne, niezwykle poważne. Fowler zdawał sobie doskonale sprawę, że od wyników tych testów zależy przyszłość człowieka na Jowiszu. Jeżeli akcja zakończy się sukcesem, przed ludzkością staną otworem wrota do olbrzymiego skarbca, jakim była ta planeta. Mogłoby się rozpocząć zagospodarowywanie Jowisza, takie samo, jakie przebiegało na innych, mniejszych planetach. Gdyby natomiast zakończyła się ona fiaskiem...

Jeżeli się nie powiedzie, człowiek nadal będzie ograniczony w swych działaniach przez kolosalne ciśnienie, przez potężną siłę grawitacji oraz koszmarną chemię tego globu. Pozostanie uwięziony w kopułach, niezdolny do postawienia swej stopy na gruncie planety, niezdolny do ujrzenia jej własnymi oczyma, zdany na wyłączną łaskę traktorów i kamer telewizyjnych, zmuszony do realizacji swych planów za pomocą zawodnych urządzeń i mechanizmów oraz za pośrednictwem bezmyślnych robotów.

Człowiek pozbawiony zabezpieczeń, człowiek pozostawiony w swej naturalnej postaci fizycznej, zostałby w jednej chwili zmiażdżony potężnym ciśnieniem atmosfery Jowisza, wynoszącym ponad tysiąc atmosfer - ciśnieniem, w porównaniu z którym dno oceanu ziemskiego można by nazwać niemalże próżnią.

Nawet najbardziej odporne metale używane przez Ziemian nie wytrzymywały tak ogromnego ciśnienia oraz silnie alkalicznych deszczy, które nieustannie siekły powierzchnię planety. Stawały się albo kruche i łamliwe, albo miękkie jak glina, albo też spływały strumykami lub osypywały się w kupki kryształków soli amonowych. Jedynie specjalna obróbka metalowych powierzchni po uprzednim zagęszczeniu struktury krystalicznej materiału dawała tworzywo, które mogło wytrzymać napór setek ton szalejących, napierających gazów, tworzących atmosferę giganta. Nawet po tak skomplikowanej obróbce powierzchnie musiały być pokrywane szkliwem kwarcowym, które uodparniało metale na działanie deszczów - ciekłego amoniaku, lejącego się potokami z ciężkich chmur.

Z dolnych poziomów stacji dobiegał basowy pomruk pracujących maszyn - urządzeń, które działały bez przerwy, i które słychać było w dzień i w nocy. Agregaty pola siłowego musiały pracować bez przerwy. Pozbawione dodatkowej energii metalowe ściany kopuły w jednej chwili utraciłyby nadaną im przez pole strukturę krystaliczną, a to oznaczałoby koniec wszystkiego.

Śpiący pod biurkiem Fowlera Towser obudził się, rozpoczynając kolejne polowanie na pchły, co obwieściło głośne stukanie jego łapy o podłogę.

- Czy coś jeszcze? - zapytał Allen.

Fowler pokręcił głową.

- Może ty masz jeszcze coś do powiedzenia? Może... Chciał podsunąć mu pomysł napisania listu, jednak w porę ugryzł się w język. Allen popatrzył na zegarek.

- Będę o wyznaczonym czasie - powiedział.

Odwrócił się i skierował ku drzwiom.

Fowler wiedział, że miss Stanley przygląda mu się uważnie, nie miał jednak ochoty, by podnieść głowę i spojrzeć jej w oczy. Udał, iż zagłębił się w lekturze leżących na biurku dokumentów.

- Jak długo ma pan zamiar kontynuować te eksperymenty? - zapytała miss Stanley, cedząc każde słowo niczym strzelec wyborowy.

Odwrócił się w fotelu i spojrzał w jej błyszczące oczy. Mocno zaciśnięte wargi zmienione w cienką prostą linię oraz wysoko, wyżej niż zwykle, zaczesane nad czołem włosy, nadawały jej twarzy surowy wyraz, przywodzący na myśl porównanie z pośmiertną maską.

- Tak długo, jak długo będzie istniała potrzeba - powiedział sucho, starając się nadać głosowi bezbarwne i zimne brzmienie. - Tak długo, jak długo będzie istniała nadzieja.

- A więc nadal będzie ich pan wysyłał na pewną śmierć? Nadal będzie ich pan wyprawiał na nierówny bój z siłami Jowisza? Oni będą ginąć jeden po drugim, podczas gdy pan będzie tu siedział, bezpieczny w wygodnym gabinecie.

- Pani sentymentalizm jest nie na miejscu, miss Stanley - odparł, próbując nie okazać ogarniającej go złości. - Wie pani równie dobrze jak ja, po co to robimy. Zdaje sobie pani sprawę, że człowiek w swej normalnej postaci nie ma szans w pojedynku z Jowiszem, zatem jedynym wyjściem jest przeobrażenie go w taką istotę, która może dać sobie radę na tej planecie. To samo przecież robiliśmy już na innych planetach. Nawet jeżeli zginie paru ludzi, a cała akcja zakończy się sukcesem, to cena i tak będzie niewysoka. W przeszłości ludzie ryzykowali swe życie dla znacznie mniej doniosłych celów, powodowani znacznie bardziej błahymi pobudkami. Czy zatem wolno nam załamywać ręce nad grobami tych, którzy poświęcili się dla tak wielkiej sprawy?

Miss Stanley siedziała sztywno wyprostowana z dłońmi złożonymi na kolanach, a jej posiwiałe skronie błyszczały matowo w świetle lamp. Fowler przyglądał się jej i zastanawiał, co ona może czuć, o czym może myśleć. Właściwie nie bał się jej, lecz czuł się w jej obecności niezwykle skrępowany. Spojrzenie bezdennych błękitnych oczu zdawało się wszystko przenikać, a wprawne dłonie nie miały sobie równych w jej trudnej specjalności. Mogłaby równie dobrze być czyjąś cioteczką, siedzącą w fotelu na biegunach i podzwaniającą drutami robótek. Nie była nią. Była najwyżej kwalifikowanym operatorem urządzeń transformacji biologicznej w całym Układzie Słonecznym i miała pełne prawo nie akceptować sposobu, w jaki wykorzystywano jej doświadczenie.

- Coś tu jest nie w porządku, panie Fowler - stwierdziła sucho.

- Zgadza się - przytaknął. - Właśnie dlatego wysyłam młodego Allena w pojedynkę. Może jemu uda się rozwiązać tę zagadkę.

- A jeżeli nie?

- Wtedy wyślę następnego.

Podniosła się z fotela, kierując się ku drzwiom, lecz zatrzymała się jeszcze przy jego biurku.

- Kiedyś na pewno będzie pan wielkim człowiekiem - powiedziała. - Nie pozwoli pan umknąć swojej szansie. A właśnie ta akcja jest pańską szansą. Czuł pan to już wówczas, kiedy do eksperymentu wybrano tę stację. Jeśli wykona pan zadanie, wejdzie pan o jeden czy dwa szczeble wyżej. Bez względu na to, ilu ludzi może przy tym zginąć, pan będzie wspinał się na te swoje szczebelki.

- Miss Stanley! - powiedział bezbarwnym głosem. - Młody Allen ma wkrótce wyjść na zewnątrz. Proszę się upewnić, czy pani urządzenie...

- Moje urządzenie nie jest tu niczemu winne - przerwała mu lodowato. - Ono działa zgodnie z programem opracowanym przez biologów.

Pochylił się nisko nad biurkiem, wsłuchując się w odgłos drobnych kroków milknących na korytarzu.

Oczywiście wszystko, co powiedziała, było prawdą. To biolodzy stworzyli program. Lecz w programie mógł tkwić błąd. Wystarczyła jedna drobna odchyłka, jedna maleńka nieścisłość we wprowadzanych parametrach, by konwerter stwarzał istotę nieodpowiadającą założonym warunkom - mutanta, który w obliczu niespodziewanej sytuacji czy jakiegokolwiek stresu mógł całkowicie tracić głowę, załamywać się, gubić.

Przecież tak naprawdę nikt do końca nie wiedział, jakie warunki panowały na zewnątrz. Znane były jedynie wskazania różnorodnych czujników. Ponadto zarejestrowano określone spektrum wydarzeń, co wcale nie upoważniało do stwierdzenia, że Jowisz został rozpoznany za pomocą wszelkich dostępnych urządzeń mechanicznych - była to niewyobrażalnie wielka planeta, na której znajdowało się zaledwie kilka stacji.

Samo tylko zbieranie biologicznych danych o skoczkach, prawdopodobnie najwyżej rozwiniętych przedstawicielach jowiszowej fauny, zajęło ponad trzy lata. Potem były jeszcze dwa lata żmudnego sprawdzania parametrów i obliczeń. Ta sama praca na Ziemi mogła być wykonana w tydzień lub dwa, lecz tym razem biologiczne prace rozpoznawcze nie mogły zostać tam przeniesione, ponieważ na Ziemi nie sposób było odtworzyć naturalnego środowiska skoczków. Ciśnienie atmosfery Jowisza nie mogło być na większą skalę symulowane na Ziemi, a przeniesienie tych zwierząt do atmosfery ziemskiej z jej niewielkim ciśnieniem zamieniłoby je natychmiast w obłoczki pary.

Z drugiej strony prace rozpoznawcze musiały być doprowadzone do końca, o ile człowiek, upodobniony do jowiszowego skoczka, miał się nadal łudzić nadzieją postawienia stopy na gruncie tej planety. Żeby jednak transformacja człowieka w inną istotę była w ogóle możliwa, musiał zostać zbadany - z najwyższą precyzją i absolutną dokładnością, bez cienia szansy na pomyłkę - każdy, najdrobniejszy szczegół fizjologicznej budowy zwierzęcia-wzorca.


Allen nie wrócił.

Traktory przeczesały cały teren wokół kopuły i nie natrafiły na żadne ślady. Pozostało jedynie kilka zdjęć, zrobionych przez jednego z traktorzystów, na których widać było odchodzącego w głąb planety człowieka zmienionego w skoczka.

Na sugestię Fowlera, iż w parametrach transformacji może tkwić błąd, biolodzy tylko się uśmiechnęli, spoglądając na niego z wyżyn akademickiej wiedzy. Mimo to sprawdzono dokładnie cały program, nie odnajdując, oczywiście, pomyłki. Człowiek, wchodzący do konwertera, w wyniku realizacji programu stawał się istotą odpowiadającą dokładnie fizycznemu wzorcowi jowiszowego skoczka. Wychodził z konwertera już na zewnątrz kopuły, gdzie po chwili znikał z pola widzenia przyrządów, zanurzając się w gęstej zupie atmosfery.

Fowler sugerował niezauważalne odchylenie, minimalną różnicę pomiędzy autentycznym skoczkiem a jego formą tworzoną przez maszynę. Lecz w tym przypadku biolodzy twierdzili, iż jeśli rzeczywiście istniałby jakiś mikroskopijny defekt, to jego wykrycie zajęłoby długie lata żmudnych badań.

Fowler doskonale zdawał sobie sprawę, iż była to prawda.

Teraz do grona czterech zaginionych ludzi dołączył piąty. Wyjście Harolda Allena nie wniosło absolutnie niczego nowego do stanu wiedzy o Jowiszu. Wszystko pozostało tak samo niewiadome, jak gdyby Allen nigdy nie został przetworzony w skoczka.

Fowler sięgnął na drugi koniec biurka i przysunął teczkę danych personalnych załogi stacji - cienki stosik zszytych razem kartek. Wzdrygał się na myśl o tym, co musi uczynić. Trzeba było koniecznie znaleźć powód dziwnego znikania ludzi, a można to było osiągnąć tylko jedną metodą - wysyłaniem kolejnych skoczków.

Przez chwilę siedział bez ruchu, wsłuchując się w huk cyklonu rozbijającego się o ściany kopuły, w ryk żywiołu, który bez chwili wytchnienia podtrzymywał stan wrzenia atmosfery.

Czyżby tam, na zewnątrz, istniało jakieś niebezpieczeństwo, o którym dotychczas nie wiedzieli? Może żyło tam jakieś stworzenie, które leżało gdzieś nieruchomo i czyhało na przelatujące skoczki, nie rozróżniając, rzecz jasna, prawdziwych swych ofiar od ofiar będących przetransformowanymi ludźmi? W rzeczy samej, gdyby takie zwierzę istniało, nie stanowiłoby to dla niego żadnej różnicy.

A może popełniono zasadniczy błąd, wybierając skoczki jako tę formę życia, która najlepiej nadawała się do celów transformacji ludzi? Fowler wiedział, że podstawowym powodem takiego wyboru był współczynnik inteligencji tych zwierząt. Biolodzy określali pewną graniczną wartość inteligencji stworzenia, które miało stać się wzorcem dla konwersji fizycznej postaci człowieka, poniżej której wykonanie transformacji groziło zanikiem inteligencji transformowanego człowieka.

Mogło się także zdarzyć, iż biolodzy - kładąc szczególny nacisk na ten właśnie czynnik - pominęli przy swym wyborze jakiś inny parametr, który teraz okazywał się być fatalny w skutkach. Lecz brzmiało to mało wiarygodnie. Biolodzy, przy całym ich zadzieraniu nosa, dobrze jednak znali swój fach.

A może cała akcja była pomyłką, może z założenia nie mogła zakończyć się sukcesem? Konwersja w inne żywe formy świetnie zdawała egzamin na innych planetach, lecz wcale nie musiało to oznaczać, że powiedzie się również na Jowiszu. Możliwe na przykład, iż mechanizmy poznawcze człowieka w ogóle nie były w stanie działać dysponując tylko takimi sensorami, w jakie wyposażone były jowiszowe formy życia. Niewykluczone, iż skoczki były stworzeniami na tyle odmiennymi, że nie istniał żaden element wspólny, który pozwoliłby na skorelowanie całokształtu wiedzy człowieka z jowiszową, koncepcją egzystencji.

Trudno było również wykluczyć całkowitą nieprzystosowalność człowieka do otaczających go, nowych warunków; istnienie jakiejś psychicznej aberracji, która w warunkach panujących na planecie nie pozwalała człowiekowi na powrót do poprzedniej postaci. Możliwe też, że - sądząc według ziemskich kanonów - nie było to żadne wypaczenie psychiki, a pewna normalna, powszechna cecha, która w zetknięciu z tak bardzo odmiennymi warunkami Jowisza powodowała powstanie wypaczonej psychiki.


W korytarzu rozległ się delikatny tupot psich pazurów. Fowler leciutko uśmiechnął się na ten odgłos. Towser wracał z kuchni, z odwiedzin u swego dobrego przyjaciela, kucharza.

Pies wszedł do gabinetu, dźwigając sporą kość. Pomachał Fowlerowi ogonem, po czym ułożył się na podłodze obok biurka, ściskając swój skarb przednimi łapami. Przez dłuższą chwilę jego starcze, łzawiejące oczy wpatrzone były w swego pana. Fowler pochylił się i potargał kosmate psie ucho.

- Lubisz mnie jeszcze choć trochę, Towser? - zapytał.

Ogon psa zabębnił o podłogę.

- Chyba tylko ty jeden - mruknął Fowler, po czym wyprostował się i odwrócił z powrotem w stronę biurka.

Zaczął przerzucać kartki danych personalnych.

Bennett? Bennett miał dziewczynę, która czekała na niego na Ziemi.

Andrews? Ten z kolei marzył o powrocie do Marsjańs-kiego Instytutu Technologicznego, kiedy tylko uda mu się uzbierać pieniądze na kolejny rok nauki.

Olson? Olsona trzeba by już wysłać na emeryturę. Bez przerwy opowiadał chłopakom, jak to kupi sobie mały domek i będzie hodował róże.

Fowler powoli odsunął od siebie zestaw kartek.

Przygotowywał ludzi na śmierć. Doskonale pamiętał bladą twarz miss Stanley z ledwie poruszającymi się wąskimi wargami, kiedy wypowiadała te słowa. Tam ludzie szli na śmierć, natomiast on, Fowler, siedział bezpieczny w swym wygodnym gabinecie.

Nie miał wątpliwości, że taka sama opinia krążyła po całej stacji, szczególnie teraz, kiedy nie wrócił także Allen. Rzecz jasna, nikt więcej nie odważył się powiedzieć mu tego prosto w twarz. Nawet ci, czy też ten, który zostanie wezwany do jego gabinetu jako kolejny kandydat do wyjścia, również nie powie mu tego wprost.

Lecz będzie to widoczne w ich spojrzeniach.

Jeszcze raz popatrzył na akta personalne. Bennett, Andrews, Olson. Byli także inni, lecz nie widział sensu w rozpatrywaniu dalszych kandydatur.

Zdawał sobie sprawę, że nie będzie w stanie podjąć decyzji, nie będzie mógł popatrzeć tym ludziom w oczy, nie będzie mógł wysłać ich na śmierć.

Szybkim ruchem sięgnął do przełącznika interkomunikatora.

- Słucham, panie Fowler.

- Proszę mnie połączyć z miss Stanley.

Oczekując wsłuchiwał się, jak Towser delikatnie zabiera się do ogryzania kości. Jego zęby nie były już takie jak kiedyś.

- Miss Stanley - rozległ się znajomy głos.

- Chciałem panią prosić o przygotowanie konwertera dla dwóch następnych kandydatów.

- Czy nie boi się pan, że wkrótce nie będzie pan już miał kogo wysyłać? - zapytała miss Stanley. - Jeżeli będzie ich pan wysyłał pojedynczo, cała akcja potrwa dwukrotnie dłużej, co da panu dwa razy większą satysfakcję.

- Jeden z nich to będzie pies - rzekł spokojnie Fowler.

- Pies?!

- Tak. Towser.

- Pański własny pies?! - Chłód w jej głosie znamionował krańcową wściekłość. - Służył panu wiernie przez te wszystkie lata...

- W tym właśnie rzecz - odparł Fowler. - Towser byłby bardzo nieszczęśliwy, gdybym zostawił go tu samego.


Nie był to ten sam Jowisz, którego znał za pośrednictwem kamer telewizyjnych. Wprawdzie przypuszczał, że zobaczy coś innego, ale nie aż do tego stopnia. Spodziewał się piekła amoniakalnych deszczy, cuchnących oparów oraz wycia, a raczej nieustającego grzmotu szalejącego cyklonu. Spodziewał się skłębionych chmur, gęstej mgły oraz stalo-woszarego nieba przecinanego gigantycznymi błyskawicami.

Natomiast nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że siekący deszcz może wyglądać jak przesuwający się powoli różowy opar, który gęstszymi i rzadszymi skupiskami wędrował ponad równiną karminowej i purpurowej murawy. Nie przypuszczałby, że wężowe skupiska błyskawic mogą się okazać zapierającymi dech w piersiach fajerwerkami na tle różnobarwnego nieboskłonu.

Czekając na Towsera, Fowler napinał i rozprężał mięśnie swego nowego ciała, nie mogąc się nadziwić ich nadzwyczajnej sprawności. Stwierdził w końcu, że było to naprawdę wspaniałe ciało, po czym skrzywił się, przypomniawszy sobie, jak bardzo żal mu było skoczków, kiedy oglądał je na ekranach stacji.

Wówczas trudno mu było zrozumieć, że mogą istnieć formy życia bazujące na amoniaku i wodorze, zamiast na wodzie i tlenie; co więcej, nie potrafił wyobrazić sobie, że taka istota może również odczuwać - podobnie jak człowiek - radość życia. Komuś, kto nie oglądał tego krajobrazu poprzez zrodzone na Jowiszu oczy, trudno było w ogóle pojąć, jak w kotle przypominającej wrzącą zupę atmosfery mogło powstać życie.

Jego boki omywał, niczym muśnięcie czułych palców, delikatny powiew. Przypomniał sobie, że według ziemskich standardów był to ryczący cyklon, przemieszczający z szybkością trzystu kilometrów na godzinę gejzer śmiertelnie trujących gazów.

Całe jego ciało przenikała przyjemna woń... zapach... Trudno mu było znaleźć właściwą nazwę. Odczuwał to tak, jakby każdy atom jego ciała z osobna nasycał się aromatem lawendy... Nie, nie lawendy, lecz czegoś podobnego, czego także nie potrafił nazwać. Było to coś, na co nie miał określenia i stanowiło to najprawdopodobniej pierwszą z wielu trudności w doborze odpowiedniej terminologii. Zrozumiał, że ten zasób słów oraz symboli myślowych, które służyły mu jako Ziemianinowi, nie będzie mógł służyć mu tak samo jako Jowiszaninowi.

Drzwi w bocznej ścianie kopuły otworzyły się i wypadł z nich Towser - a przynajmniej sądził, że musi to być Towser.

Chciał przywołać psa do siebie i odpowiednie słowa ułożyły się już w jego umyśle, lecz nie zdołał ich wypowiedzieć. Nie było sposobu, by je wypowiedzieć, ponieważ nie dysponował żadnym narządem umożliwiającym wydawanie dźwięków.

Na chwilę całe jego ciało ogarnął paniczny strach, bezrozumne przerażenie, które szybko zniknęło, pozostawiając po sobie jedynie cień lęku.

W jaki sposób Jowiszanie się porozumiewali? Jak...

Nagle odczuł, niemal fizycznie, bliską obecność psa. Dotarła do niego ciepła, niosąca przyjaźń emanacja kudłatego zwierzęcia, które towarzyszyło mu od Ziemi poprzez wszystkie planety, na których pracował. Odczuł to tak, jakby cała istota, którą obecnie był Towser, przekazała swą osobowość do jego jaźni.

Spoza tej fali uczucia wypłynęło coś, co odebrał jako słowa powitania.

- Witaj, przyjacielu.

W gruncie rzeczy nie były to słowa, lecz znacznie więcej - przekazywane bezpośrednio do jego umysłu symbole myślowe, które posiadały tak wiele odcieni znaczeniowych, jakich słowa nigdy by nie były w stanie oddać.

- Witaj, Towser - odpowiedział.

- Czuję się znakomicie - rzekł Towser. - Jakbym znów był szczeniakiem. Ostatnio czułem się już nieco schorowany. Ciężko mi było przebierać łapami, a zęby miałem stępione do granic możliwości. Nad każdą kostką męczyłem się godzinami. Poza tym pchły ciągle nie dawały mi spokoju. Kiedyś w ogóle nie zwracałem na nie uwagi, kilka mniej czy więcej nie ma żadnego znaczenia dla młodego psa.

- Ależ... ależ... - myśli Fowlera zakotłowały się gwałtownie. - Ty możesz rozmawiać ze mną!

- Oczywiście - odparł Towser. - Zawsze mówiłem do ciebie, tylko ty nie mogłeś mnie słyszeć. A kiedy próbowałem przemówić do ciebie twoim sposobem, nigdy mi się to nie udawało.

- Czasami cię rozumiałem - stwierdził Fowler.

- Ale tylko w zarysie - zaoponował Towser. Wyczuwałeś, kiedy byłem głodny, kiedy chciało mi się pić albo kiedy chciałem wyjść na spacer. I to już chyba wszystko, co do ciebie docierało.

- Przykro mi - rzekł Fowler.

- Nieważne - rzucił krótko Towser. - Spróbujmy, kto pierwszy dobiegnie do tamtej skały.

Dopiero teraz Fowler dostrzegł oddaloną od nich o dobrych kilka kilometrów skałę, przykuwającą uwagę dziwnym, krystalicznym pięknem, skrytą w cieniu wielobarwnych obłoków.

- Ależ to kawał drogi... - zaprotestował Fowler.

- Ruszaj, nie marudź - uciął Towser, puszczając się susami w kierunku skały.


Fowler ruszył za nim, testując siłę nóg i wypróbowując sprawność swego nowego ciała - początkowo nieufny, potem mile zaskoczony - wreszcie popędził pełną szybkością, napawając się radością tego biegu i chłonąc całym sobą dryfujące ponad krainą czerwonych i purpurowych traw obłoczki mżawki.

Podczas biegu uderzyła w niego muzyka, która przeniknęła falami całe jego ciało, poraziła każdą komórkę i wzniosła go w górę na srebrzystych skrzydłach pędu. Była to muzyka, jaka spływa w dół w słoneczny, wiosenny dzień z dzwonnicy stojącej na wzgórzu.

Im bardziej zbliżał się do skały, tym muzyka głośniej rozbrzmiewała, wypełniając cały wszechświat odpryskami magicznych dźwięków. Zrozumiał, że jej źródłem jest urzekający wodospad, który kaskadami pian zwalał się z błyszczącej grani skały.

Po chwili uzmysłowił sobie, iż nie jest to żaden wodospad, lecz amoniakospad, zaś skała błyszczy się bielą, ponieważ składa się z czystego, krystalicznego tlenu.

Zatrzymał się obok Towsera w miejscu, gdzie wodospad rozpryskiwał się w migotliwą, stubarwną tęczę. W rzeczywistości tęcza składała się z kilkuset kolorów. Oczy ludzkie odbierały zaledwie stopniowe przechodzenie jednej barwy podstawowej w drugą - tutaj widać było wyraźnie oddzielone od siebie poszczególne linie elementarne składowych światła białego.

- Co za muzyka... - mruknął Towser.

- Co? Wiesz coś na ten temat?

Tę muzykę wywołują drgania akustyczne, zrodzone przez padające masy wody - odrzekł Towser.

- Ależ, Towser! Skąd u ciebie te wiadomości o drganiach akustycznych?!

- Wiem o tym - stwierdził z powagą Towser. Właśnie mnie oświeciło.

- Po prostu oświeciło! - zachłysnął się w myśli Fowler.

W tej samej chwili w jego umyśle pojawił się schemat zarys procesu technologicznego, którego produktem był metal wytrzymały na warunki panujące na Jowiszu.

Przyglądał się jeszcze magicznej feerii wodospadu, a już w jego mózgu wszystkie linie spektralne ułożyły się w prawidłową sekwencję fal. Tak po prostu, same z siebie. Nie posiadał przecież głębszej wiedzy ani o metalach, ani o liniach spektralnych widma.

- Towser! - wykrzyknął w myślach. - Towser! Stało się z nami coś dziwnego!

- Tak, wiem o tym - odparł Towser.

- Nasze mózgi! Wykorzystujemy je teraz w pełni, do ostatniej komórki nerwowej. Wiemy wszystko, co od dawna powinno nam być wiadome. Możliwe, że myśli na Ziemi pracują wolniej, są bardziej mgliste. Może wszyscy jesteśmy tam wszechświatowymi debilami. Może struktura mózgu jest taka, że na Ziemi wszystko przychodzi nam z olbrzymim trudem.

Tymczasem nagle rozjaśniony umysł podpowiadał mu już, że rzecz nie zasadza się na porządkowaniu kolorów tęczy czy też otrzymywaniu struktury metalu odpornego na ciśnienie atmosfery Jowisza. Wyczuwał już wiele innych rzeczy, nie do końca jeszcze jasnych. Poczuł tchnienie fundamentalnych tajemnic - zjawisk, pozostających poza horyzontem myśli ludzkiej, nawet poza granicami ludzkiej wyobraźni. Tajemnic, faktów, praw ogólnych... Wszystkiego, co mógł ogarnąć jedynie umysł wykorzystujący do końca każdą swoją możliwość.

- Nadal jednak jesteśmy przede wszystkim Ziemianami - powiedział. - Dopiero zaczynamy poznawać niektóre z tych rzeczy, jakie będzie nam dane przyswoić. Rzeczy niedostępnych dla nas jako istot ludzkich, być może tylko dlatego, iż byliśmy właśnie ludźmi. Nasze ludzkie ciała były bardzo mizerne, źle przystosowane do logicznego myślenia, wyposażone w mierne sensory. Może nawet pozbawione tych kilku zmysłów, które są niezbędne do przyswojenia prawdziwej wiedzy.

Popatrzył za siebie na kopułę stacji - ginący w oddali, niewielki, czarny pagórek.

Tam przebywali ludzie, którzy nie byli w stanie dostrzec piękna Jowisza. Ludzie, którzy uważali, iż planeta skryta jest w cieniu piętrzących się chmur i nawalnych deszczy. Niewidzące ludzkie oczy. Biedne oczy. Oczy, które nie potrafiły przebić się przez sztormową zasłonę, które nie dostrzegały uroku wędrujących obłoków. Ciała, które nie mogły odczuwać radosnego dreszczu przenikającej muzyki, zrodzonej przez strugi rozpryskującej się wody.

Ludzie żyjący w samotności, w tragicznej samotności, porozumiewający się za pomocą języka, którego komunikatywność można było porównać z przekręcaniem wyrazów przez skautów w celu zaszyfrowania wiadomości. Ludzie, którzy nie potrafili sięgnąć na zewnątrz i dotrzeć bezpośrednio do umysłu swojego rozmówcy, tak jak on czynił to w tej chwili z Towserem. Ludzie na zawsze odcięci od możliwości osobistego, intymnego kontaktu z innymi żywymi istotami.

On, Fowler, spodziewał się, że na powierzchni planety będzie rządził nim strach wywołany przez obce mu rzeczy, że będzie musiał szukać kryjówek przed nie znanymi mu niebezpieczeństwami, że przyjdzie mu walczyć z niezrozumiałymi sytuacjami, które tak bardzo różnić się miały od znanych mu z Ziemi.

Zamiast tego wszystkiego stanął przed czymś znacznie potężniejszym, niż człowiek poznał do tej pory. Szybsze, sprawniejsze ciało. Uczucie nieopisanej radości, pełniejsze pojmowanie sensu życia. Bystrzejszy umysł. Świat tak fascynująco piękny, jakiego nie potrafili wymyślić nawet najwięksi fantaści na Ziemi.

- Chodźmy dalej - zaproponował Towser.

- Dokąd chcesz dalej iść?

- Dokądkolwiek - odrzekł Towser. - Chodźmy przed siebie, zobaczymy dokąd nas nogi zaniosą. Mam przeczucie... czuję, że...

- Tak, rozumiem cię - wtrącił Fowler.

On także to odczuwał. Miał przeczucie wielkiego przeznaczenia, wrażenie doniosłości chwili. Wiedział, że gdzieś za horyzontem znajduje się wspaniała przygoda oraz kryjące się za nią wielkie dokonania.

Tamtych pięciu prawdopodobnie odczuwało to samo nieodpartą chęć wyruszenia tam i ujrzenia tego własnymi oczyma, kuszący zew poznania pełni życia i bogactwa wiedzy.

Teraz znał już powód, dla którego żaden z nich nie wrócił.

- Ja nie wrócę - powiedział Towser.

- Nie możemy ich przecież tak zostawić. Nie możemy ich zawieść - zaoponował Fowler.

Uczynił dwa małe kroki w kierunku kopuły stacji, lecz zatrzymał się.

Wrócić do stacji. Wrócić do zbolałego, przepełnionego truciznami ciała, z którego wyszedł. Wówczas nie odczuwał żadnego bólu, lecz teraz wiedział, że w tamtym ciele będzie go odczuwał.

Wrócić do mętnego umysłu, do powolnego sposobu myślenia, do kłapania ustami i wydawania dźwięków, które mogli zrozumieć inni ludzie. Wrócić do oczu - posługiwanie się oczami wydawało mu się teraz gorsze od całkowitej ślepoty. Wrócić do nędzy, do ospałych ruchów. Wrócić do ignorancji.

- Może któregoś dnia... - mruknął do siebie.

- Jest tak wiele do zrobienia i tak wiele do ujrzenia - dodał Towser. - Musimy się nauczyć mnóstwa rzeczy. Odkryjemy coś takiego...

Tak, tutaj wszystko brzmiało prawdopodobnie. Mogli na przykład odkryć nową cywilizację - cywilizację, w porównaniu z którą cywilizacja ludzka będzie wydawać się raczkującą. Mogli odkryć nowe gatunki piękna, a co ważniejsze, zrozumieć to piękno. Może czekała na nich przyjaźń, jakiej dotąd nie zaznał nikt przed nimi, jakiej nie zaznał żaden pies ani żaden człowiek.

Życie. Wzywała ich pełnia życia, zamiast dotychczasowej mętnej egzystencji.

- Ja nie mogę tam wrócić - stwierdził Towser.

- Ani ja - rzekł Fowler.

- Przecież oni zamieniliby mnie z powrotem w psa.

- A mnie z powrotem w człowieka - dodał Fowler.


KOMENTARZ DO PIĄTEJ OPOWIEŚCI



Krok po kroku, w miarę rozwijania się kolejnych opowieści, czytelnik otrzymuje coraz pełniejszy obraz rodzaju ludzkiego. Stopniowo topnieje podejrzenie, iż ludzkość mogłaby być czymś więcej niż jedynie czystą fikcją. Nie jest to rodzaj kultury, który byłby w stanie pokonać ogrom drogi od najdawniejszych pierwocin aż do wyżyn cywilizacyjnych, mimo iż tak właśnie Człowiek przedstawiany jest w opowieściach. Zbyt wiele wad ma ta istota.

Do tego momentu wyraźnie widać było niestabilność ludzkiej cywilizacji. Świadczy o tym jej krańcowe zmechanizowanie oraz brak oparcia na podstawowych, głębszych i bardziej znaczących kryteriach życiowych.

Z poniższej, piątej opowieści, dowiadujemy się, jak ubogimi środkami poznania dysponuje Człowiek, stajemy się świadkami sytuacji, której wydźwięk jest całkowitym zaprzeczeniem postępu. Niezdolność Człowieka do pełnego zrozumienia i przyswojenia sobie myśli bratniej istoty jawi się jako bariera nie do przebycia - bariera, której żadne urządzenia mechaniczne nie są w stanie pokonać.

Fakt, iż Człowiek sam dostrzegał tę barierę, można było zauważyć po sposobie, w jaki starał się on zawładnąć filozofią Juwaina. Teraz stanie się jasne, że Człowiek nie pragnął filozofii Juwaina, by pełniej zrozumieć świat, lecz w celu zdobycia chwały, wiedzy i potęgi, które ta filozofia mogła mu przybliżyć. Człowiek widział w niej jedynie narzędzie, które było w stanie popchnąć go w rozwoju o sto tysięcy lat w ciągu zaledwie dwóch pokoleń.

Z opowieści na opowieść staje się coraz bardziej oczywiste, iż

Człowiek uciekał od swojej rasy, od samego siebie, od bliżej nieokreślonego następcy, który jakoby deptał mu po piętach. Uwikłał się w nieskończoną walkę o pełniejszą wiedzę, o potężniejsze narzędzia, lecz nigdzie nie natrafiamy na wzmiankę, jaki miał być ostateczny cel owej tragicznej walki.

Zgodnie z danymi zawartymi w legendzie, Człowiek wyszedł z jaskini około miliona lat temu. Natomiast dopiero nieco ponad sto lat przed momentem, w którym rozgrywa się akcja piątej opowieści, zdobył się on na wyeliminowanie zabójstwa z szeregu podstawowych przejawów swego życia. Oto prawdziwa miara poziomu tej istoty - milion lat zajęło jej pozbycie się skłonności do zabójstwa, a ona uważa ten fakt za doniosłe osiągnięcie.

Po zapoznaniu się z niniejszą opowieścią dla wielu czytelników stanie się zrozumiała hipoteza Rovera, iż Człowiek, bohater socjologicznej przypowiastki i zarazem jakiś rodzaj występującego w micie figuranta, reprezentuje sobą antytezę tego wszystkiego, co ucieleśniają Psy.

Potwierdzeniem tej hipotezy może być ewidentny brak celu, do którego dąży rasa ludzka, ciągłe miotanie się w przód i w tył, bezustanne poszukiwanie lepszego sposobu życia, który wciąż wymyka się z rąk - prawdopodobnie tylko dlatego, że Człowiek do końca nie wie, co chciałby osiągnąć.


V

RAJ



Kopuła stacji odcinała się od purpurowego krajobrazu Jowisza niczym przycupnięty, obcy, przygarbiony ze strachu przed ogromem planety mechanizm. Stworzenie, które kiedyś było Kentem Fowlerem, przyglądało jej się, szeroko rozstawiwszy słupowate nogi.

Obca konstrukcja - pomyślało. - Oto jak daleko odszedłem od istoty ludzkiej.

Przecież nie była to obca budowla, nie dla niego. W tej kopule żył i pracował, tam śnił i tam układał swoje plany. Stamtąd właśnie uciekł, przepełniony strachem. I tam teraz wracał - również nie bez strachu.

Wzywała go do stacji pamięć o ludziach, o istotach, do których był podobny, zanim przeistoczył się w stworzenie, jakim był obecnie - zanim było mu dane poznać pełną radość życia, głęboką przyjaźń oraz szczęście, jakie nie były dostępne człowiekowi.

Towser przykucnął obok niego i Fowler poczuł napływ serdeczności tej istoty, która niegdyś była psem, emanującej serdeczności, przyjaźni i miłości, jaka istniała zawsze, lecz była mu nie znana tak długo, jak długo byli tylko człowiekiem i psem.

- Nie możesz tego zrobić, przyjacielu - myśli psa dotarły bezpośrednio do jego umysłu.

- Muszę, Towser - odparł Fowler, sam nie będąc jeszcze do końca zdecydowany. - Przecież wyszedłem z kopuły tylko po to, żeby się przekonać, jak naprawdę wygląda Jowisz. Teraz mogę im o tym opowiedzieć, teraz mam już o czym im opowiadać.

Powinieneś był uczynić to już bardzo dawno temu odezwał się jakiś głos ukryty głęboko w jego wnętrzu, zapomniany, ludzki głos, głos człowieka, którego ślady istniały w jego jowiszowym ciele. - Tylko ze zwykłego tchórzostwa wciąż odkładałeś i odkładałeś decyzję powrotu. Uciekałeś ciągle dalej, ponieważ panicznie bałeś się tutaj wrócić. Bałeś się, że zostaniesz z powrotem przekształcony w człowieka.

- Będę czuł się bardzo osamotniony - rzekł Towser, choć naprawdę nie powiedział ani słowa. Fowler odebrał po prostu nagłe poczucie osamotnienia i rozbrzmiewający w duszy tragiczny krzyk rozłąki. Jakby przez krótką chwilę obie ich jaźnie zlały się w jedność.

Fowler nadal stał w milczeniu, a w jego duszy narastała niepewność. Odpychała go przede wszystkim myśl, że zostanie ponownie przekształcony w człowieka, że będzie musiał wtłoczyć swoją nową psychikę do całkowicie niepasującego ludzkiego ciała.

- Poszedłbym z tobą, ale nie wiem, czy dałbym radę to znieść - powiedział Towser. - Chyba umarłbym, zanim zdążyłbym tutaj wrócić. Pamiętasz przecież, byłem starym, bliskim końca, zapchlonym psem. Zamiast zębów miałem już same pieńki, a zamiast żołądka: nadwątlony worek. Ponadto dręczyły mnie koszmarne sny. Kiedy byłem szczeniakiem, lubiłem uganiać się za królikami, a potem w snach sam byłem ścigany przez króliki.

- Zostań tutaj - odezwał się Fowler. - Wrócę do ciebie.

O ile oni będą mogli mnie zrozumieć - pomyślał. - I o ile ja będę potrafił wszystko im wyjaśnić.


Podniósł wysoko masywną głowę i zapatrzył się na pasmo wzgórz, przechodzące na horyzoncie w łańcuch górski, którego szczyty ginęły w różowej i purpurowej mgle. Po niebie przemknął zygzak błyskawicy, podświetlając barwne obłoki ekscytującym fajerwerkiem.

Powoli, z ociąganiem ruszył przed siebie. Lekki wietrzyk przyniósł falę delikatnego zapachu, który wchłonęło całe jego ciało - zupełnie jakby był kotem tarzającym się w świeżo skoszonej mięcie. W rzeczywistości nie był to zapach, lecz używał tego pojęcia, ponieważ było to najodpowiedniejsze słowo, jakie znał. W nadchodzących latach ludzie staną przed problemem opracowania całkowicie nowej terminologii.

Zastanawiał się, w jaki sposób wyjaśnić ludziom piękno purpurowych mgieł, przesuwających się nad powierzchnią planety, jak opowiedzieć im o zapachach, które dla ciała były czystą rozkoszą. Inne rzeczy z pewnością będą mogli zrozumieć. To, że nie istniała tutaj potrzeba odżywiania się, że nie znał konieczności snu, że obca mu była cała gama depresji i stresów, tak dotkliwie odczuwanych przez człowieka. To wszystko powinno być dla nich jasne, ponieważ o tym mógł opowiadać, posługując się prostymi terminami, mógł wyjaśniać wszystko za pomocą istniejących już słów.

Ale co z całą resztą? Co z tymi wszystkimi doznaniami, o których można było mówić dopiero po stworzeniu nowego słownika? Jak miał opowiadać o emocjach, których ludzie nigdy do tej pory nie zaznali? Jak przedstawić otwierające się perspektywy, które dotychczas nikomu nawet się nie śniły? Jak ukazać jasność umysłu, pełnię zrozumienia - jak udowodnić możliwość wykorzystania mózgu w pełni, do ostatniej żywej komórki? Jak opowiedzieć o tym wszystkim, co tutaj z założenia jest wiadome, co wykonuje się instynktownie, a czego ludzie nigdy nie doświadczą, ponieważ ich ciała nie odbierają tych bodźców, za pomocą których owe wrażenia są przekazywane.

Opiszę to wszystko - stwierdził w duchu. - Poświęcę nieco czasu i wszystko opiszę.

Po chwili doszedł jednak do wniosku, że słowo pisane nie jest najlepszym nośnikiem informacji.

Z krystalicznej ściany wzgórza kopuły wychynęło ramię kamery, rzucił się więc biegiem w jego stronę. Po obiektywie spływały strumyczki skraplającej się mgły, dlatego też stanął przed nim wyprostowany na całą wysokość.

Nie mógł, rzecz jasna, dostrzec niczego, co dzieje się we wnętrzu kopuły, wiedział jednak, że ludzie zauważą go. Ci, którzy bez przerwy obserwowali planetę, wpatrywali się w zmagania brutalnych żywiołów, w ryczące cyklony i amoniakalne deszcze, w złowrogo pędzące po niebie chmury śmiercionośnego metanu. Bo przecież właśnie w ten sposób ludzie widzieli Jowisza.

Uniósł w górę łapę i szybko napisał na zarosiałym szkle obiektywu swoje nazwisko odwróconymi literami.

Tym w środku musiał przekazać informację, kim jest, by nie popełnili żadnego błędu. Trzeba było wprowadzić odpowiednie dane do maszyny - w przeciwnym wypadku mógłby zostać przekształcony w inną postać, zła matryca stworzyłaby złą osobowość - nieważne, czy młodego Allena, Smitha czy Pelletiera. Skutek byłby fatalny.

Amoniak skraplał się bez przerwy, spływał kroplami i po chwili cały napis został zatarty. Wykonał go powtórnie.

Powinni byli odcyfrować napis. Musieli już zrozumieć, że jeden z tych, którzy zostali przetransformowani w jowiszowe skoczki, teraz powrócił, by zdać sprawozdanie z misji.

Przypadł z powrotem do gruntu, odwrócił się i podreptał w kierunku śluzy wiodącej do konwertera. Klapa powoli odsunęła się na jego powitanie.

- Do zobaczenia, Towser - mruknął cicho Fowler.

W jego mózgu natychmiast pojawił się ostrzegawczy krzyk:

- Jeszcze nie jest za późno! Nie wszedłeś jeszcze do środka! Nadal możesz zmienić swoją decyzję, możesz odwrócić się i odejść!

Zgrzytając w myślach zębami, pełen determinacji, bez wahania przekroczył próg śluzy. Pod stopami poczuł nieprzyjemny chłód metalowej podłogi, domyślał się, że ciężka klapa śluzy zamyka się za jego plecami. Uchwycił jeszcze ostatni, fragmentaryczny urywek myśli Towsera, po czym otoczyła go ciemność.

Komora transformacyjna znajdowała się na wprost niego - ruszył powoli w górę krótkiej pochylni.

Wyszli na zewnątrz we dwójkę, człowiek i pies pomyślał. - A teraz człowiek powracał.


Konferencja prasowa przebiegała bez zgrzytów. Bieżące doniesienia zawierały same pomyślne informacje.

Tyler Webster przedstawił już dziennikarzom sytuację na Wenus, gdzie groźba konfliktu została zażegnana poprzez dwustronne porozumienie zaangażowanych stron. Eksperymenty nad rozwojem form żywych, prowadzone w mroźnych laboratoriach Plutona, przebiegały zgodnie z planem. Ekspedycja do Alfy Centaura, wbrew plotkom o zmianie programu, miała wkrótce wystartować w ustalonym wcześniej terminie. Komisja Handlu w najbliższych dniach miała ogłosić nowy taryfikator na niektóre produkty objęte wymianą międzyplanetarną, niwelujący pewne nierówności.

Wśród doniesień nie było żadnych sensacji, niczego odpowiedniego na krzykliwe nagłówki, niczego, co mogłoby zrodzić dodatki specjalne.

Ponadto Jon Culver prosił mnie, bym przypomniał wam, panowie, że w dniu dzisiejszym mija sto dwudziesta piąta rocznica popełnienia ostatniego morderstwa w całym Układzie Słonecznym. Minęło sto dwadzieścia pięć lat, w ciągu których nie odnotowano ani jednego przypadku śmierci z powodu użycia siły i przemocy.

Opadł na oparcie krzesła, rozdając uśmiechy. Chciał w ten sposób zamaskować coś, co mroziło mu krew w żyłach, coś, co musiało wywołać pytanie, którego najbardziej się obawiał.

Lecz oni widocznie nie byli jeszcze gotowi, by zadać owo pytanie. Musieli do końca wypełnić swoisty - choć dość przyjemny - dziennikarski rytuał.

Burly Stephen Andrews, szef działu prasowego Nowości Międzyplanetarnych, chrząknął głośno, jak gdyby szykował się do jakiejś niezwykle ważnej wypowiedzi.

- Jak się miewa pański chłopak? - zapytał ze sztuczną powagą.

Twarz Webstera rozpogodziła się.

- Wybieram się do domu na weekend - odparł. - Kupiłem mu właśnie zabawkę.

Sięgnął pod blat stołu i wyjął niewielki kolorowy cylinder. To starodawna konstrukcja, na pewno liczy sobie wiele lat. Ostatnio zaczęto produkować te zabawki na nowo - powiedział. - Przykłada się to do oka, obraca i podziwia fantastyczne wzory. W środku przesypują się po prostu kolorowe szkiełka. Jest na to specjalna nazwa...

- Kalejdoskop - podpowiedział szybko jeden z dziennikarzy. - Czytałem o czymś takim. W pewnym historycznym dziele o obyczajach i wyrobach początku dwudziestego wieku.

- Czy oglądał pan już te wzory? - zapytał Andrews.

- Nie. Jeśli mam być szczery, kupiłem tę zabawkę dopiero dzisiaj po południu, a byłem zbyt zajęty, by poświęcić jej nieco czasu.

- Czy można zapytać, gdzie pan ją kupił, panie przewodniczący? - padł jakiś głos z sali. - Chciałbym kupić coś podobnego dla mojego dzieciaka.

- W małym sklepiku tuż za rogiem - odparł Webster. - Pewnie znacie państwo ten sklep z zabawkami. Przywieźli to dopiero w dzisiejszej dostawie.

Webster stwierdził, że już najwyższa pora kończyć konferencję. Jeszcze tylko jakaś żartobliwa uwaga, parę ciepłych pożegnalnych słów, po czym wszyscy wstaną i rozejdą się.

Lecz dziennikarze nie zamierzali kończyć rozmowy - wyczuwał to aż za dobrze. Wiedział, co oznacza ta krótka chwila ciszy i wzmożony szelest papierów, którym starano się zamaskować wzrastające napięcie.

W końcu Stephen Andrews zadał pytanie, którego Webster tak bardzo się obawiał. Przez moment Webster dziękował Bogu, że to właśnie Andrews wypowiedział na głos wiszące w powietrzu słowa. Znane było jego łagodne usposobienie, obiektywizm w wielu sprawach, a jego firma, Nowości Międzyplanetarne, nie polowała na tanie plotki, nie przeinaczała cytowanych wypowiedzi, jak zdarzało się to często innym dziennikom.

- Panie przewodniczący - powiedział Andrews. - Doszły nas wieści, że człowiek, który przeszedł transformację na Jowiszu, został przewieziony z powrotem na Ziemię. Chciałbym zapytać pana, czy informacja ta jest prawdziwa.

- Jest prawdziwa - sucho odparł Webster.

Wszyscy czekali na ciąg dalszy. Webster także czekał, siedząc sztywno na krześle.

- Czy mógłby pan skomentować to wydarzenie? przerwał wreszcie ciszę Andrews.

- Nie - rzucił Webster.

Przebiegł wzrokiem po twarzach obecnych na sali dziennikarzy. Na wielu z nich widniało to samo napięcie - próba odgadnięcia przyczyny jego stanowczej odmowy udzielenia szerszych informacji na poruszony temat. Na innych widać było rozbawienie, maskujące wytężone starania przekręcenia tych kilku słów, które padły z jego ust. Jeszcze inne promieniowały złością ci dziennikarze z pewnością napiszą krytyczne notatki, powołując się na nienaruszalne prawo społeczeństwa do poznania całej prawdy.

- Proszę mi wybaczyć, panowie - rzekł.

- Dziękujemy panu, panie przewodniczący - powiedział Andrews, podnosząc się ociężale z krzesła.


Webster pozostał na krześle, przyglądając się wychodzącym dziennikarzom i smakując rosnącą pustkę i chłód tej sali.

Gotowi mnie ukrzyżować, rozpiąć na jakichś wrotach od stodoły i nie pozwolić nawet błagać o litość, nią dać nawet otworzyć ust - pomyślał.

Podniósł się powoli, przemierzył całą salę i podszedł do okna, wychodzącego na mieniący się w promieniach popołudniowego słońca ogród.

Przecież za nic nie mógł im o tym powiedzieć!

Raj...! Królestwo niebieskie za darmo...! A jednocześnie koniec ludzkości! Koniec wszystkich ideałów, koniec wszystkich marzeń, koniec rasy ludzkiej jako takiej.

Na stole prezydialnym zamigotała zielona lampka i rozległ się brzęczyk. Webster szybko wrócił na swoje miejsce.

- O co chodzi? - zapytał.

Miniaturowy ekran rozjarzył się, ukazując twarz rozmówcy.

- Psy doniosły właśnie, sir, że mutant Joe wszedł na teren pańskiej rezydencji, a Jenkins wpuścił go do domu.

- Joe?! Jesteś tego pewien?

- Tak powiedziały Psy, a one przecież nigdy się nie mylą.

- Tak... - mruknął Webster. Tak, one się nie mogły pomylić.

Twarz zniknęła z ekranu i Webster opadł ciężko na krzesło.

Zesztywniałymi palcami sięgnął do pulpitu i, nie patrząc nawet, wybrał odpowiedni numer.

Na ekranie pojawił się dom, jego dom w Ameryce Północnej, przycupnięty na szczycie smaganego wiatrami wzgórza. Budynek, który liczył sobie już niemal tysiąc lat. To samo miejsce, w którym wiele pokoleń Websterów żyło, marzyło o lepszej przyszłości i umierało.

Na tle głębokiego błękitu ponad domem krążyła wrona i Webster usłyszał - a raczej wydawało mu się, że usłyszał - zniekształcone przez silny wiatr krakanie ptaka.

Wszystko było w porządku lub przynajmniej takie sprawiało wrażenie. Domiszcze drzemało w porannych promieniach słońca. Na trawniku obok podjazdu widniała wciąż ta sama figura - posążek jednego z dawno zmarłych przodków, który zaginął gdzieś na szlakach międzygwiezdnych. Allen Webster był pierwszym, który opuścił Układ Słoneczny udając się w kierunku Alfy Centaura - tej samej Alfy Centaura, w stronę której za dwa czy trzy dni miała wystartować z Marsa kolejna ekspedycja.

W najbliższym otoczeniu domu nie zauważył żadnego poruszenia, najmniejszego ruchu.

Ponownie wyciągnął rękę i nacisnął klawisz. Ekran zgasł.

Jenkins ze wszystkim sobie poradzi - pomyślał. - Może nawet uczyni to lepiej niż człowiek, który znalazłby się na jego miejscu. Dysponuje przecież niemal tysiącletnimi doświadczeniami zamkniętymi pod tym jego metalowym korpusem. Gdyby cokolwiek działo się tam naprawdę, z pewnością on pierwszy połączyłby się ze mną i o wszystkim powiedział.

Jeszcze raz sięgnął do pulpitu i wybrał inną kombinację cyfr.

Przez kilka długich sekund oczekiwał na moment rozjaśnienia się ekranu.

- O co chodzi, Tyler?

- Dostałem właśnie raport, że Joe...

Jon Culver skinął głową.

- Ja też otrzymałem. Właśnie sprawdzam.

- Co o tym myślisz?

Szef Światowej Służby Bezpieczeństwa w zamyśleniu zmarszczył czoło.

- Może mięknie? Nie dajemy Joemu i innym mutantom ani chwili spokoju. Psy znakomicie wypełniają swoje zadania.

- Ale tam nie ma żadnych oznak tej wizyty - wtrącił Webster. - Nawet zapisy nie wykazują, żeby cokolwiek tam się działo.

- Pomyśl sam - odezwał się Culver. - Od ponad stu lat nie mogą nawet zaczerpnąć oddechu bez naszej wiedzy. Wszystkie ich posunięcia są rejestrowane, wszystkie zamierzenia torpedowane. Początkowo mogło im się to wydawać zbiegiem okoliczności, ale teraz jest już to niemożliwe. Może wreszcie uznali, że zostali pokonani i wyszli na światło dzienne, aby się poddać.

- Wydaje mi się, że nie masz racji - szybko wtrącił Webster. - Jeżeli te dzieciaki dojdą kiedykolwiek do wniosku, że zostały przyparte do muru, to postaraj się jak najszybciej znaleźć sobie jakieś miękkie miejsce, gdzie upadek nie będzie bolesny.

- Postaram się utrzymać na nogach - odparł Culver. - I mam nadzieję, że uda mi się podeprzeć ciebie.

Ekran zgasł, lecz Webster nadal ponurym wzrokiem mierzył szklany prostokąt.

Mutanci z pewnością nie czuli się przyparci do muru. Świetnie zdawał sobie z tego sprawę. Culver też wiedział, że na nich potrzebny był dużo większy kaliber. A jednak...

Dlaczego Joe przyszedł do Jenkinsa? Czemu nie skontaktował się bezpośrednio z przedstawicielami rządu w Genewie? Może chciał zachować twarz, rozmawiając tylko z robotem? Może dlatego, że Joe znał Jenkinsa od bardzo, bardzo dawna?

Webstera ogarnął mimowolny przypływ dumy. O ile wiadomość była prawdziwa, Joe skontaktował się z Jenkinsem, którego - nie bacząc na metalową powłokę - można było traktować jak jednego z rodziny Websterów.

Duma... - myślał Webster. - Historia sukcesów i pomyłek... Jednak zawsze, o którym z przodków by nie mówić, gra toczyła się o wielką stawkę. Jerome pozbawił ludzkość możliwości zapoznania się z filozofią Juwaina, a potem Thomas, który dał światu zasady poruszania się w przestrzeni kosmicznej. Syn Thomasa, Allen, wyruszył do gwiazd i słuch o nim zaginął; Bruce jako pierwszy odważył się myśleć o partnerskiej cywilizacji Człowieka i Psa. A wreszcie on, Tyler Webster, przewodniczący Komitetu Światowego...

Siedział ze złożonymi przed sobą na biurku rękami i wpatrywał się w promienie zachodzącego słońca, wpadające przez okno.

Wspomnieniami starał się wypełnić czas oczekiwania - oczekiwania na brzęczyk komunikatora, na połączenie z Jenkinsem, który zrelacjonuje mu wizytę Joego. Gdyby jeszcze...

Gdyby można było osiągnąć porozumienie. Gdyby mutanci zdobyli się na współpracę z ludźmi. Gdyby mogli puścić w niepamięć ową zmierzającą do absurdu podjazdową wojnę... Zaszliby wówczas bardzo daleko, wszyscy razem - ludzie, psy i mutanci...

Webster pokręcił głową. To była zbyt piękna wizja. Za duże istniały różnice, za szeroka dzieliła ich przepaść. Podejrzliwość ze strony ludzi i lekceważące rozbawienie ze strony mutantów - tylko to wystarczyło, by obydwie strony trzymały się od siebie z daleka. Mutantów można było przecież uważać za odrębną rasę, za odszczepieńców, którzy dalece zdystansowali w rozwoju człowieka. Ci ludzie stali się tak wielkimi indywidualnościami, że nie czuli już potrzeby tworzenia własnego społeczeństwa, nie potrzebowali aprobaty współplemieńców. Całkowicie zanikł u nich stary instynkt, który nakazywał ludziom łączyć się w grupy; byli zupełnie nieczuli na jakąkolwiek presję społeczną.

Prawdopodobnie również za sprawą mutantów zrodziła się niewielka społeczność zmutowanych psów, z których - jak do tej pory - człowiek nie miał żadnych korzyści. Przecież to właśnie psy przez ponad sto lat rozglądały się na wszystkie strony, stanowiąc niejako doborowe oddziały policyjne, dzięki którym można było prowadzić tak wnikliwe obserwacje mutantów.

Webster odsunął się nieco do tyłu z krzesłem, uchylił drzwiczki biurka i wyjął teczkę z dokumentami.

Ze wzrokiem utkwionym w szklanej płytce monitora nacisnął guzik przywołujący sekretarkę.

- Słucham, Mr Webster.

- Wybieram się na spotkanie z Mr Fowlerem rzekł. - Gdyby w tym czasie były dla mnie jakieś wiadomości...

- Jeżeli będzie coś pilnego, połączę pana natychmiast - powiedziała sekretarka lekko drżącym głosem.

- Dziękuję.

Szybkim ruchem przerwał połączenie.

A więc wszyscy już o tym słyszeli - pomyślał. - Każdy w tym ogromnym budynku łypie oczami na lewo i prawo i z ozorem wywalonym na brodę wyczekuje sensacji...


Kent Fowler wyciągnął się w obszernym fotelu, stojącym w ogródku na tyłach jego domu, i przyglądał się niewielkiemu czarnemu terierowi, który z werwą ścigał wyimaginowanego królika.

- Przecież dobrze wiesz, Rover, że mnie nie oszukasz - odezwał się do psa.

Pies przerwał na chwilę wykopywanie jamy, popatrzył na niego ukosem, ukazując rząd białych kłów, po czym warknął cicho z podniecenia i zaczął kopać dalej.

- Któregoś dnia powinie ci się noga - ciągnął Fow-ler. - A wystarczy jedno albo dwa słowa i wówczas ja dla ciebie wykopię taki dołek.

Pies ani na chwile nie przerwał rycia w ziemi.

Cholerny mały diabeł - pomyślał Fowler. - Sprytniejszy od najlepszego naganiacza. Webster nasłał go na mnie, a ten odgrywa swoją rolę bez zmrużenia oka. Kopie w poszukiwaniu króliczych nor, ugania się po kępach kolczastych krzaków, wygrzebuje z kudłów pchły - idealny obraz idealnego psa. Ale ja nie dam się na to nabrać. Żaden z nich mnie nie nabierze.

Usłyszał odgłos czyichś kroków na trawie i obejrzał się.

- Dobry wieczór - powitał go Tyler Webster.

- Zastanawiałem się właśnie, kiedy raczy się pan pojawić - rzucił oschle Fowler. - Proszę usiąść i powiedzieć mi wprost: nie wierzycie mi, prawda?

Webster usiadł w sąsiednim fotelu, kładąc teczkę z dokumentami na kolanie.

- Wydaje mi się, że rozumiem, co pan czuje - powiedział.

- Wątpię, czy pan potrafi - syknął Fowler. - Przyszedłem do was, żeby przekazać wam wiadomości, które, jak oceniałem, miały kolosalne znaczenie. Złożenie tego raportu kosztowało mnie znacznie więcej, niż może pan sobie wyobrazić. - Przysunął się na brzeg fotela. - Nie wiem, czy może pan to zrozumieć, ale każda godzina, którą spędziłem jako istota ludzka, jest dla mnie psychiczną torturą.

- Przykro mi - odparł Webster. - Musimy mieć jednak całkowitą pewność. Musimy sprawdzić pańskie doniesienia.

- I uczynić odpowiednie testy?

Webster skinął głową.

- Jak w przypadku tego tu Rovera?

- On nie nazywa się Rover - powiedział miękko Webster. - Jeżeli nazywa go pan w ten sposób, rani pan jego uczucia. Wszystkie psy noszą ludzkie imiona. Ten nazywa się Elmer.

Elmer przestał wykopywać jamę i ruszył w ich kierunku. Usiadł koło nogi Webstera i umazaną w glinie łapą zaczął czochrać zakurzony pysk.

- O co chodzi, Elmer? - spytał Webster.

- On jest dobrym człowiekiem - stwierdził pies. - Ale to nie całkiem człowiek. Choć także nie mutant. Coś innego. Coś obcego.

- Należało się spodziewać, że on to wyczuje - odezwał się Fowler. - Przez pięć lat byłem jowiszowym skoczkiem.

- Pozostały głębokie ślady w pańskiej osobowości - potwierdził Webster. - To zrozumiałe. Psy szybko wyczuwają takie odchylenia, są na to bardzo wrażliwe, jakby odczytywały pozazmysłowo. Dlatego właśnie wykorzystujemy je do tropienia mutantów. Są w stanie wyśledzić każdego, bez względu na okoliczności.

- Czy mam rozumieć, że zaczął mi pan wierzyć?

Webster poprawił teczkę z papierami leżącą na kolanie i przesuwając po niej dłonią strzepnął nie istniejące okruchy.

- Niestety, chyba tak.

- Dlaczego: niestety?

- Ponieważ stanowi pan największe zagrożenie, z jakim kiedykolwiek zetknęła się ludzkość - odparł jednym tchem.

- Zagrożenie?! Człowieku, czy ty tego nie rozumiesz?! Przecież oferuję ci... oferuję ci...

- Tak, wiem - wtrącił Webster. - Właściwie powinniśmy nazwać to Rajem.

- I tego się pan obawia?

- Przeraża mnie to. Proszę sobie tylko wyobrazić co się stanie, jeżeli rozpowszechnimy tę wieść i wszyscy ludzie w to uwierzą. Każdy będzie chciał przenieść się na Jowisza i zostać przemieniony w skoczka. Tylko ten fakt, że przeciętną długość życia skoczka możemy określać w tysiącleciach, wystarczy, żeby przyciągnąć miliony. Nie wspominam o pozostałych zaletach. W jednej chwili staniemy w obliczu jednogłośnego żądania całego naszego społeczeństwa, by wysłać każdego na Jowisza. Nikt nie będzie chciał być dłużej człowiekiem. W końcu nie będzie rzeczywiście ani jednego człowieka - wszyscy staną się jowiszowymi skoczkami. Czy pomyślał pan o tym?

Fowler nerwowym ruchem oblizał wargi.

- Oczywiście. Brałem to wszystko pod uwagę.

- Rasa ludzka całkowicie wyginie kontynuował Webster monotonnym głosem. - Po prostu przestanie istnieć. Człowiek porzuci wszystko, co wypracował w ciągu tysiącleci swojego rozwoju. Usunie się w cień właśnie teraz, kiedy staje na progu największego osiągnięcia spośród swych dotychczasowych dokonań.

- Tego nie może pan twierdzić z taką stanowczością - zaprotestował Fowler. - Przecież nie ma pan żadnej pewności. Pan nigdy nie był skoczkiem, a ja byłem. - Energicznie postukał się palcem w pierś. - Wiem dobrze, co się z tym wiąże.

Webster pokręcił głową w zamyśleniu.

- W tej materii nie mam zamiaru z panem dyskutować. Jestem gotów uwierzyć, że znacznie lepiej jest być jowiszowym skoczkiem niż człowiekiem. Nie mogę się jednak zgodzić, iż mamy pełne prawo wyrzec się w jednej chwili swego człowieczeństwa, że wolno nam po prostu porzucić to wszystko, co osiągnęła rasa ludzka i zająć się tym, co być może wkrótce i tak stałoby się dokonaniem skoczków. Rasa ludzka powinna nadal posuwać się własną drogą rozwoju, nawet jeżeli droga ta nie jest tak przyjemna, tak oczywista i tak błyskotliwa, jak droga rozwoju pańskich skoczków. Mam jednak wrażenie, że na przestrzeni wielu tysiącleci można nią dojść o wiele dalej. My mamy swoje własne dziedzictwo i swoje własne przeznaczenie, których nie wolno nam ot tak sobie porzucić.

Fowler pochylił się jeszcze bardziej w fotelu.

- Proszę posłuchać - powiedział dobitnie. - Grałem z wami fair. Zgłosiłem się prosto do was, do Komitetu Światowego. Przecież mogłem skontaktować się z dziennikarzami z prasy czy telewizji i pozbawić was wszelkich atutów. Ale nie zrobiłem tego.

- Zmierza pan do tego, że Komitet Światowy nie ma prawa decydować o wszystkim za zamkniętymi drzwiami - wpadł mu w słowo Webster. - Chce pan zasugerować, że ludzie sami powinni wypowiedzieć się na ten temat.

Fowler bez słowa skinął głową.

- Szczerze mówiąc, nie wierzę ludziom - powiedział Webster. - Pierwszą odpowiedzią byłyby spontaniczne wystąpienia, wziąłby górę egoizm. Nikt nie myślałby wówczas o całej rasie ludzkiej, a wyłącznie o sobie.

- Proszę powiedzieć wprost, że mam rację, tylko że wy nie możecie nic zrobić z całą tą sprawą - rzekł otwarcie Fowler.

To nie całkiem tak. Będziemy musieli coś postanowić. Rozpatrywana jest propozycja, aby uczynić z Jowisza coś w rodzaju domu dla ludzi starszych, dla ludzi, którzy wnieśli wiele w rozwój...

Fowler wydał z siebie coś w rodzaju bulgotu.

- Nagroda... - fuknął. - Wspaniałe pastwisko dla wysłużonych koni. Przepustka do raju za specjalne zasługi.

- Ale w ten sposób moglibyśmy radować się wspaniałościami Jowisza, zachowując jednocześnie rozwój cywilizacji człowieka - dodał Webster.

Fowler gwałtownym ruchem zerwał się z fotela.

- Mam tego dosyć! - krzyknął. - Przyszedłem do was z czymś, co pragnęliście poznać. Z wiedzą, na którą wydaliście biliony dolarów i, jak panu zapewne wiadomo, która kosztowała kilkaset istnień ludzkich. Porozstawialiście swoje stacje transmisyjne na całym Jowiszu, wysyłaliście ludzi tuzinami, a kiedy ci nie wracali, wy - myśląc, że zginęli - słaliście na śmierć następne tuziny. I nikt z tamtych nie wrócił, ponieważ nikt z nich nie miał ochoty wracać, ponieważ nikt nie mógł wrócić, gdyż flaki się każdemu wywracały na myśl, że będzie musiał znów być człowiekiem. Ja zdobyłem się na powrót. I co z tego? Wiele górnolotnych słów... setki frazesów... mnóstwo pytań i całe morze niedowierzania. Aż wreszcie komunikujecie mi, że na dobrą sprawę mam całkowitą rację, tylko że popełniłem wielki błąd wracając do was.

Powoli jego zaciśnięte pięści opadły, a ramiona zgarbiły się pod ciężarem.

- Mam nadzieję, że teraz będę wolny - powiedział. - Nie chcę dłużej tu zostać.

Webster powoli skinął głową.

- Oczywiście, jest pan wolny. Był pan wolny przez cały czas. Prosiłem tylko, żeby pan został tutaj i dał mi nieco czasu na sprawdzenie pewnych faktów.

- Czy mogę wrócić na Jowisza?

- W zaistniałej sytuacji jest to chyba najlepsze rozwiązanie - odparł Webster.

- Dziwię się, że nie zaproponował mi pan tego wcześniej - stwierdził z goryczą w głosie Fowler. - Takie bezbolesne wycięcie palącej rany. Mógłby pan sporządzić odpowiednie sprawozdanie, schować je do najgłębszej szuflady i nadal zajmować się przestawianiem pionków na planszy rozłożonej pod kuchennym stołem, a zatytułowanej Układ Słoneczny. Cała pańska rodzina wypracowywała tę metodę od wielu pokoleń, a według pana ludzie domagają się dalszych aktów przedstawienia. Jeden z pańskich przodków pozbawił ludzkość możliwości zapoznania się z filozofią Juwaina, drugi z kolei uczynił, co było w jego mocy, by nie można było dogadać się z mutantami...

- Proszę zostawić mnie i moją rodzinę w spokoju, Fowler! - gwałtownie przerwał mu Webster. - To są znacznie poważniejsze sprawy niż...

Fowler wybuchnął głośnym śmiechem, zagłuszając jego gniewne okrzyki.

- I wydaje się panu, że bez słowa sprzeciwu pozwolę na zaprzepaszczenie takiej szansy? Świat zbyt wiele już stracił z powodu działalności Websterów. Najwyższa pora, żeby wyrwać się z tego zaklętego kręgu. Mam zamiar rozpowiedzieć wszystkim o Jowiszu. Będę udzielał wywiadów w prasie i radiu. Będę rozgłaszał to na wszystkie strony. Będę...

Głos mu się załamał, a ramiona zaczęły niebezpiecznie drżeć.

- Stawię czoło pańskiemu wyzwaniu, Fowler. - W zimnym głosie Webstera przebijała nuta zawodowca. - Nie uczyni pan nic z tych rzeczy, nie pozwolę na to.

Fowler odwrócił się i ruszył w kierunku wyjścia z ogrodu.

Webster siedział usztywniony, jakby zmrożony tym wyzwaniem. Poczuł nagle, że na jego stopie spoczęła psia łapa.

- Chce pan, szefie, żebym go zatrzymał? - zapytał Elmer. - Czy mam go zawrócić?

Webster pokręcił głową.

- Niech idzie - powiedział. - Ma takie samo prawo jak ja, postępować według własnego uznania.

Dopiero teraz Webster poczuł chłodny wiatr buszujący po alejkach ogrodu, który poruszał kapturem jego płaszcza.

W jego głowie nadal kołatały się słowa - słowa, które padły w tym ogrodzie zaledwie kilka sekund wcześniej, lecz które przybyły tu z bardzo odległej przeszłości.

Jeden z pańskich przodków pozbawił świat filozofii Juwaina. Jeden z pańskich przodków...

Webster z całej siły zacisnął pięści, wbijając paznokcie głęboko w skórę dłoni.

Przekleństwo - pomyślał. - Oto, czym jesteśmy. Przekleństwem dla całej ludzkości. I filozofia Juwaina i porozumienie z mutantami... Ale przecież mutanci znajdują się w posiadaniu filozofii Juwaina już od wieków, lecz nigdy dotąd nie wykorzystywali jej. To właśnie Joe wykradł ją Grantowi, a ten poświęcił całe swoje życie na jej odzyskanie, lecz nigdy mu się to nie udało.

Może rzeczywiście nie ma ona aż tak wielkiego znaczenia - myślał Webster, starając się uspokoić samego siebie. - Gdyby była tak doniosła, mutanci z pewnością wykorzystywaliby ją. A może mutanci po prostu ukrywali przed nimi prawdę. Może nie wiedzieli na ten temat nic więcej niż ludzie...

Za jego plecami rozległ się jakiś metaliczny dźwięk i Webster obejrzał się. Tuż przy bramie do ogrodu stał niewielki szary robot.

- Jest wiadomość dla pana, sir - odezwał się robot. - Wiadomość, na którą pan oczekiwał.


Na ekraniku ukazała się twarz Jenkinsa - stara, archaiczna, grubo ciosana twarz robota. W niczym nie przypominała tych delikatnych, humanoidalnych twarzy o zaokrąglonych rysach, jakimi odznaczały się najnowsze modele robotów.

- Proszę mi wybaczyć, że przeszkadzam panu, sir - powiedział Jenkins. - Stała się jednak rzecz niezwykła. Do pańskiego domu przyszedł Joe i poprosił mnie o pozwolenie skorzystania z komunikatora w celu skontaktowania się z panem. Nie chciał mi powiedzieć o co chodzi, sir. Twierdzi, że ma to być jedynie przyjacielska pogawędka z sąsiadem z dawnych lat.

- Połącz go - rzekł Webster.

- Muszę dodać, że nie rozumiem jego postępowania, sir. Wszedł do domu, usiadł przy pulpicie i siedział tak bez słowa dobrze ponad godzinę, zanim poprosił mnie o skontaktowanie z panem. Powiedziałbym, jeśli wolno mi to uczynić, sir, że takie postępowanie wydaje mi się wielce nienormalne.

- Wiem o tym - odrzekł Webster. - Joe w wielu sytuacjach zachowuje się dość dziwnie.

Twarz Jenkinsa zniknęła z ekranu, a na jej miejscu pojawiła się inna - twarz mutanta Joego. Grubo ciosane rysy, pożółkła i pomarszczona skóra, szaroniebieskie, niezwykle żywe oczy i skronie przyprószone nieco siwizną.

- Jenkins mi nie wierzy, Tyler - odezwał się Joe. Kąciki jego ust uniosły się nieznacznie w górę, jak gdyby chciał ukryć ironię kryjącą się za wypowiadanymi słowami.

- Jeśli już o to chodzi, ja także ci nie wierzę - zimno odparł Webster.

Joe głośno mlasnął językiem.

- Dlaczego? Przecież nie mieliście z naszego powodu najmniejszych kłopotów, Tyler. Mogę to śmiało powiedzieć w imieniu nas wszystkich. Śledziliście nas, nie dawaliście nam spokoju i ciągle przeszkadzaliście, a jednak nikt z nas nie zalazł wam za skórę. Nasłaliście na nas tak wiele waszych psów, że dokąd byśmy nie poszli, one już tam na nas czekały. Jesteśmy szpiegowani, bezustannie obserwowani i zagadywani do tego stopnia, że ktoś inny na naszym miejscu dawno strzeliłby sobie w łeb.

- Zgadza się - powiedział Webster. - Znamy was tak dobrze, że chyba nawet lepiej niż wy sami. Wiemy dokładnie, ilu was jest i gdzie przebywacie, wiemy wszystko o każdym z was. Jeżeli będziesz chciał kiedykolwiek dowiedzieć się, co każdy z was porabiał w dowolnym momencie w ciągu ostatnich stu lat, przyjdź do mnie, a udostępnię ci wszelkie dane.

Wargi Joego nadal wykrzywiał ten sam pół uśmiech, pół grymas.

- A my przez cały ten czas traktowaliśmy cię jak przyjaciela. Teraz dziwię się, jak do tego doszło, iż były chwile, kiedy chcieliśmy ci pomóc.

- Dlaczego więc nigdy tego nie uczyniliście? Przecież na początku bardzo liczyliśmy na współpracę z wami. Nawet po tym, jak ukradliście Graniowi dokumenty dotyczące filozofii Juwaina...

- Ukradliśmy? - zdziwił się Joe. - Kto ci naopowiadał takich bzdur, Tyler? Pożyczyliśmy je tylko, by nad nimi popracować. Zostało tam popełnionych kilka błędów.

- Prawdopodobnie wersja ta narodziła się między wami dopiero wówczas, kiedy dokumenty były już w waszym posiadaniu - powiedział oskarżycielskim tonem Webster. - Czemuż mielibyście czekać aż tak długo? Gdybyście przyszli z tym do nas w dowolnym momencie, oznaczałoby to, że jesteście z nami i moglibyśmy zacząć współpracować. Odwołalibyśmy psy i zaakceptowali wasz sposób postępowania.

- To śmieszne, co mówisz - odparł Joe. - Nam nigdy nie zależało, by nas ktoś akceptował.

Webster znów miał wrażenie, że tamten po prostu naśmiewa się z niego, że jego śmiech jest śmiechem człowieka samowystarczalnego, człowieka, dla którego wszystkie wysiłki ludzkości to tylko świetny żart. Był to człowiek samotny, ale samotny z wyboru. Patrzył na rasę ludzką jak na coś niezwykle zabawnego, a jednocześnie odrobinę niepokojącego - co zresztą czyniło ją w jego oczach jeszcze zabawniejszą. Nie odczuwał potrzeby obcowania z innymi ludźmi, odrzucił poczucie wspólnoty ludzkiej jak coś całkowicie archaicznego i prowincjonalnego, niczym dwudziestowieczne kluby zmotoryzowanych braci.

- OK - rzucił krótko Webster. - Jeżeli wam to nie przeszkadza, wszystko pozostanie po staremu. Miałem nadzieję, że być może macie coś do zaoferowania, że widzicie jakąś szansę nawiązania dialogu. Nie chcielibyśmy, żeby to tak trwało: wolelibyśmy, by nastąpiła jakaś zmiana w naszych stosunkach. Jednak pierwszy krok zależy tylko i wyłącznie od was.

- Poczekaj, Tyler. Nie zaperzaj się tak bardzo. Wydawało mi się, że powinieneś się dowiedzieć o losach filozofii Juwaina. Odnoszę wrażenie, że zapomnieliście o niej, a przecież kiedyś cały Układ Słoneczny żył tą sprawą.

- W porządku, jestem gotów ciebie wysłuchać powiedział Webster, lecz ton jego głosu wskazywał, iż nie wierzy w szczerość Joego.

- Z grubsza rzecz biorąc chodzi o to, że stanowicie rasę osamotnionych jednostek. Nigdy dobrze nie znaliście swoich pobratymców. Nie mogliście poznać się nawzajem, ponieważ brak wam tego zmysłu zrozumienia, który pozwoliłby na stworzenie duchowej wspólnoty. Przyjaźń ma dla was, oczywiście, podstawowe znaczenie, lecz jest to przyjaźń oparta wyłącznie na emocjach, a nie na rzeczywistym zrozumieniu. Zgadza się, iż stanowicie jakąś wspólnotę. Ale wasze pojęcie wspólnoty bazuje przede wszystkim na wzajemnej tolerancji, a nie na zrozumieniu. Wspólnie rozwiązujecie poważniejsze problemy, ale wasza współpraca opiera się na dyskryminacji osobników o słabszych charakterach przez ugrupowania tych, którzy myślą podobnie.

- A cóż to wszystko ma do rzeczy?

- Bardzo wiele - odparł Joe. - Stosując filozofię Juwaina moglibyście już teraz osiągnąć pełne wzajemne zrozumienie.

- Telepatia?

- Niezupełnie. My, mutanci, posługujemy się telepatią. Ale tutaj chodzi o coś innego. Filozofia Juwaina stwarza możliwość pełnego odczuwania poglądów drugiego człowieka. Nie jest w jej mocy, rzecz jasna, ujednolicenie tych poglądów, ale daje ona pełne ich zrozumienie. Będziecie mogli rozumieć nie tylko to, co mówi drugi człowiek, ale także to, co on czuje w danej chwili. Filozofia Juwaina pozwoli wam zaakceptować odmienność spojrzenia drugiego człowieka, odsłoni przed wami nie prawdziwy sens jego słów, lecz prawdziwe myśli, jakie kryją się za jego słowami.

- To tylko semantyka.

- Tak, jeśli tak bardzo zależy ci na terminologii - przyznał Joe. - W rzeczywistości oznacza to możliwość nie tylko odczucia pełnego znaczenia wypowiedzi, lecz także zrozumienia ukrytego, podświadomego kontekstu wypowiadanych słów. Prawie telepatia, chociaż coś odrobinę innego. A w wielu przypadkach chyba nawet lepszego od telepatii.

- Jak można do tego dojść, Joe? W jaki sposób...

Tym razem Joe roześmiał się na głos.

- Przemyśl to dobrze, Tyler... Skalkuluj, na ile ci się to opłaca. A może wtedy będziemy mogli o tym porozmawiać.

- Proponujecie transakcję?

Joe skinął głową.

- Domyślam się, że tkwi w tym jakiś podstęp - stwierdził Webster.

- Nawet kilka - przyznał Joe. - Jeśli odkryjecie o co chodzi, podyskutujemy także o tym.

- I nie zdradzisz nawet, jaka będzie wasza cena?

- Wysoka - rzekł Joe. - Ale może warto będzie zapłacić aż tyle...

Ekran zgasł, lecz Webster nadal wpatrywał się w niego niewidzącymi oczyma. Kilka pułapek? Oczywiście. Wszystko było jasne jak słońce.


Webster zacisnął powieki i poczuł, jak pulsuje krew w skroniach.

Cóż takiego mówiono o filozofii Juwaina wówczas, kiedy została ona utracona na zawsze? Chyba to, że za jej pomocą ludzkość mogłaby wykonać tysiącletni skok jakościowy w ciągu zaledwie dwóch pokoleń. Przynajmniej coś w tym stylu.

A jeśli tkwiła w tym jakaś przesada, to chyba nie aż tak wielka. Można by to nazwać dopuszczalnym wyolbrzymieniem.

Człowiek całkowicie rozumiejący drugiego człowieka, akceptujący bez zastrzeżeń jego poglądy, wychwytujący właściwy sens słów, widzący sprawy w ten sam sposób, jak jego współplemieńcy i przyjmujący ich koncepcje, jakby były jego własne. Czyniący z nich w rzeczywistości cząstkę swojej własnej wiedzy i stosujący te same kryteria do rozwiązywania tych samych problemów. Koniec z nieporozumieniami, z uprzedzeniami i podejrzliwością. Tylko czyste, całkowite porozumienie wszystkich spierających się stron bez względu na rodzaj zagadnienia. Osiągnięcie przydatne we wszystkich dziedzinach ludzkiej działalności. W socjologii, psychologii, jak i w technice - we wszystkich różnorodnych gałęziach cywilizacji. Koniec bezsensownych sporów, koniec kłótni, a w zamian obiektywna i kompleksowa analiza faktów oraz idei.

Sto tysięcy lat postępu w ciągu dwóch pokoleń? Nie, nie aż tyle, bez przesady.

A podstęp? Pułapki mutantów? Czyżby faktycznie mieli oni zamiar pójść na ustępstwa? I jaka miała być ich cena? Czyżby chodziło o jeszcze jedną ułudę, majaczącą na horyzoncie ludzkości, podczas gdy mutanci tuż u jej boku będą zwijać się ze śmiechu?

Sami nie wykorzystali tej wiedzy. Oczywiście, nie wykorzystali jej, ponieważ im była ona niepotrzebna. Dysponowali przecież telepatią, a to widocznie wystarczało do tych celów, jakie przed sobą stawiali. Po cóż indywidualistom narzędzie, które pozwalało w pełni zrozumieć drugiego człowieka - im było wszystko jedno, w jakim stopniu rozumieli siebie nawzajem. Mutanci w swoim sposobie bycia tolerowali tylko te kontakty, które były niezbędne dla ochrony ich własnych interesów. To wszystko. Współpracowali ze sobą w celu ocalenia własnej skóry, lecz współpraca taka nie dawała im żadnej satysfakcji.

Czyżby była to uczciwa oferta? A może chodziło o chwilowe odwrócenie uwagi ludzi, by w tym czasie wykonać dawno zaplanowaną machinację? A może był to tylko świetny żart? Czy też niezwykle, przebiegły podstęp?

Webster potrząsnął głową. Nie znalazł odpowiedzi. Nie było sposobu, by odgadnąć motywy i powody postępowania mutantów.

Miękkie białe światło powoli wypełniało ściany i sufit gabinetu w miarę nadciągania nocy. Automatyczne, ukryte lampy świeciły coraz jaśniej wraz z zapadającymi ciemnościami. Webster spojrzał w okno, w czarny prostokąt przecinany odblaskiem kilku olbrzymich reklam, rzucających barwne plamy na ciężkie wieczorne niebo nad miastem.

Wyciągnął dłoń, wcisnął przełącznik i odezwał się do sekretarki czuwającej za ścianą.

- Proszę mi wybaczyć, że panią zatrzymałem. Nie wiedziałem, że jest już tak późno.

- Wszystko w porządku, sir - powiedziała sekretarka. - Czeka tu na pana jeszcze jeden gość, Mr Fowler.

- Fowler?

- Tak, ten uczony z Jowisza.

- Tak, tak - rzucił pospiesznie Webster. - Proszę, niech wejdzie.

Całkowicie zapomniał o Powierzę i o rzuconym przez tego człowieka wyzwaniu.

Nieprzytomnym wzrokiem rozejrzał się dokoła i jego oczy zatrzymały się na kalejdoskopie leżącym nadal na skraju biurka. Sprytna zabawka - pomyślał. - Oryginalny pomysł. Niewyszukana rozrywka dla prymitywnych umysłów sprzed wielu wieków. Ale dla jego małego synka powinna być wielkim przeżyciem.

Sięgnął powoli po kalejdoskop i przyłożył go do oka. Przytłumione światło wyłowiło z rozsypanych szkiełek wielokolorowy misterny wzór, niczym geometryczny nocny koszmar. Obrócił nieco kalejdoskop i wzór zmienił się. Po nim pojawił się następny...

Nagle przez jego umysł przemknęła fala bólu, jakby kolorowa mozaika wtopiła się w mózg krótkim płomieniem skręcającej wnętrzności tortury.

Zabębnił upuszczony cylinder. Webster szybkim ruchem mocno zacisnął obie dłonie na krawędzi biurka.

W tok jego rozumowania wdarła się nagła, paraliżująca myśl:

Cóż za wspaniała zabawka dla dzieci!

Ból szybko minął. Webster siedział wciąż sztywno wyprostowany, lecz umysł znowu miał jasny, a oddech wyrównywał się.

To dziwne - pomyślał. - Dziwne, jak bardzo ta zabawka na mnie podziałała. Czyżby kryło się za tym coś innego, coś, w czym kalejdoskop był jedynie narzędziem? Jakiś nagły atak szaleństwa? Apopleksja? Czuł się o wiele na to za młody, musiał to jednak jak najszybciej sprawdzić.


Stuknęły drzwi i Webster uniósł głowę.

Fowler przemierzał pokój równym, miarowym, niespiesznym krokiem, aż stanął przed biurkiem.

- Słucham, Fowler.

- Rozstaliśmy się w złości, chociaż wcale tego nie chciałem. Zdawało mi się, że musi mnie pan rozumieć, lecz przecież pan nie musiał. Byłem po prostu wściekły. Przybyłem z Jowisza wierząc głęboko, że te wszystkie lata spędzone w kopułach muszą być jakoś wynagrodzone, że cała bezsilna wściekłość, jaką odczuwałem wysyłając ludzi na zewnątrz, powinna zostać w jakiś sposób zrekompensowana. Proszę zrozumieć, przynosiłem rewelacyjne wieści, nowiny, na które oczekiwał cały świat. Dla mnie było to najwspanialsze przeżycie, jakie mogło mi się przytrafić, i spodziewałem się, że pan również spojrzy na to w ten sam sposób. Łudziłem się, że wszyscy ludzie odbiorą to tak samo. Czułem się tak, jakbym przynosił ludziom wiadomość, że ich wymarzony raj znajduje się o wyciągnięcie ręki. Bo dla mnie tak właśnie rysowała się cała sprawa... I tak w rzeczywistości ona wygląda... - Położył obie dłonie płasko na blacie i pochylił się w stronę Webstera. - Teraz zna już pan całą prawdę, Webster - szepnął. - Rozumie mnie pan?

Dłonie Webstera zaczęły niebezpiecznie drżeć, opuścił je więc na kolana i zacisnął mocno w pięści aż do bólu w stawach.

- Tak - szepnął. - Wydaje mi się, że rozumiem całkowicie.

I rzeczywiście zrozumiał.

Rozumiał znacznie więcej, niż można było przekazać słowami. Wiedział dobrze o strachu, o determinacji i gorzkim rozczarowaniu, które kryły się za wypowiedzianymi słowami. Znał je tak dobrze, jakby to on sam, powodowany tymi uczuciami, formułował zdania i nadawał kształt myślom, jakby on sam znajdował się teraz na miejscu Fowler a.

- Co się stało, Webster? - głos Fowlera załamywał się. - Co się z panem dzieje?

Webster próbował coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mu w gardle. Czuł, jakby wepchnięto mu głęboko w przełyk olbrzymi, piekący knebel.

Nabrał głęboko powietrza i wydobył z siebie ochrypłe dźwięki.

- Proszę mi powiedzieć jedną rzecz, Fowler. Poznał pan tam wiele dziwnych rzeczy, rzeczy, o których ludzie nie mają pojęcia lub też, wobec których ich wiedza jest nie znacząca. Weźmy chociażby telepatię. Czy... czy...

- Tak, to prawda. Miałem tam mnóstwo nowych doznań - odparł Fowler. - Lecz nic z nich we mnie nie pozostało. Kiedy stałem się ponownie człowiekiem, stałem się nim w pełnym znaczeniu tego słowa. Stałem się zwykłym, przeciętnym człowiekiem. Nie potrafię nic więcej niż pan. Większość z tego. co pozostało we mnie, to jedynie mgliste wspomnienia i... coś, co mógłbym nazwać tęsknotą.

- To znaczy, że nie włada pan żadną z tych nadzwyczajnych możliwości, które posiadał pan wówczas, kiedy był pan skoczkiem na Jowiszu?

- Żadną.

- A więc nie mógłby pan spowodować, bym rozumiał dokładnie wszystko to, co chce mi pan przekazać, bym odczuwał, tak jak pan odczuwa?

- Skądże znowu.

Webster wyciągnął powoli dłoń przed siebie i delikatnie popchnął palcem cylinder kalejdoskopu. Kalejdoskop potoczył się kilka centymetrów, po czym znów znieruchomiał.

- Po co pan tutaj wrócił? - zapytał.

- Żeby jeszcze raz spróbować dogadać się z panem, żeby powiedzieć panu, iż powodowała mną jedynie chwilowa wściekłość. A także po to, by ponownie spróbować wytłumaczyć swój punkt widzenia, by udowodnić, że dzieli nas wyłącznie odmienne spojrzenie na całą sprawę. Może jest jeszcze szansa, żeby znaleźć wspólny grunt.

- Rozumiem. Lecz nadal jest pan gotów wyjść na ulice i o wszystkim ludziom opowiedzieć?

Fowler skinął głową.

- Muszę to zrobić, Webster, i pan doskonale o tym wie. Przecież to... to... to jest dla mnie jak religia, to coś, w co głęboko wierzę. Muszę wszystkim o tym opowiedzieć, muszę przekazać ludziom, że istnieje lepszy świat i lepszy styl życia. Muszę im wskazać drogę do tego świata.

- Poczuł się pan mesjaszem - stwierdził Webster.

Fowler zesztywniał.

- Tego właśnie obawiałem się najbardziej. Drwina nie jest...

- To nie była drwina - przerwał mu Webster.

Podniósł kalejdoskop i zaczął pocierać go w zamyśleniu dłonią. Nie teraz, jeszcze nie - stwierdził w duchu. - Muszę to wszystko przemyśleć. Czy naprawdę pragnę tego, by on rozumiał mnie tak dobrze, jak ja rozumiem jego?

- Niech pan poczeka jeszcze dzień albo dwa, Fowler - powiedział głośno. - Tylko tyle, dwa dni. Pojutrze wrócimy do tej sprawy.

- Czekałem już i tak za długo.

- Chciałbym jednak, by przemyślał pan w spokoju jedną rzecz. Milion lat temu pojawił się na Ziemi człowiek, jeszcze jako zwierzę. Przez ten czas wspinał się on mozolnie po drabinie rozwoju. Krok po kroku, pokonując wszelkie trudności, wypracowywał swój styl życia, filozofię życia, metody postępowania. Rozwój cywilizacji dokonywał się w postępie geometrycznym. Dzisiaj potrafimy nieco więcej niż umieliśmy wczoraj, a jutro będziemy potrafili jeszcze więcej. Po raz pierwszy w ciągu tej liczącej sobie milion lat historii człowiek ma wreszcie szansę wygrać. Ma znakomitą pozycję startową, jak gdyby dostał trochę forów. Jest szansa na pokonanie o wiele większej przestrzeni niż kiedykolwiek dotąd.

Może nie zapowiada się to aż tak wspaniale, jak raj Jowisza, zresztą tego nie da się chyba w ogóle porównać. Może z założenia człowiek ma o wiele mniejsze możliwości niż mieszkańcy Jowisza. Jednakże jest to nadal ta sama droga rozwoju, jest to coś, o czym człowiek marzył od dawna. Coś, co zostało wypracowane przez niego samego, cel, który sam sobie nakreślił.

Przeraża mnie myśl, Fowler, że właśnie teraz, kiedy stajemy na progu czegoś doniosłego, moglibyśmy odwrócić się od tego i skierować na drogę, której absolutnie nie znamy, która nie wiadomo dokąd może nas zaprowadzić.

- Dobrze, zaczekam - odparł Fowler. Ale nie więcej niż dwa dni. Ostrzegam pana jednak: nie dam się oszukać. Nie zmienię swojego zdania.

- Tylko o to pana proszę - rzekł Webster. Podniósł się z krzesła i wyciągnął rękę.

- Niech mi pan poda dłoń.


Nawet ściskając dłoń Fowlera Webster miał świadomość, że to porozumienie nie przyniesie nic dobrego. Z filozofią Juwaina czy nie, ludzkość i tak czekało podjęcie ważnej decyzji. Decyzji, dla której zastosowanie filozofii Juwaina mogło okazać się zgubne. Mutanci z pewnością nie będą zasypiać gruszek w popiele. Jeżeli miał to być ich wielki żart, jeżeli chcieli w ten sposób utrzeć nosa dumnej ludzkości, pomyślą o najdrobniejszych szczegółach swojej akcji. Jutrzejszego ranka każdy mężczyzna, każda kobieta i dziecko będą musieli w taki czy inny sposób popatrzeć w ten magiczny kalejdoskop, czy co by to nie było. Jedynie Bóg wiedział, jak wiele innych możliwości jeszcze istniało.

Patrzył na plecy oddalającego się Fowlera do chwili, kiedy zasłoniły je zamykane drzwi. Podszedł wówczas do okna i wyjrzał na zewnątrz. Na tle mrocznego nieba nad miastem widniał jeszcze jeden jaśniejący znak - znak, którego do tej pory nigdy nie widział. Zwariowany symbol, rozsiewający na wszystkie strony wielokolorowe odblaski, zmieniający co chwila swój wzór, jak gdyby ktoś powoli obracał gigantyczny cylinder kalejdoskopu.

Webster wpatrywał się w niego, coraz mocniej zaciskając wargi.

Powinien był spodziewać się czegoś podobnego.

Pomyślał o Joem i przez moment jego myśli przepełniała ślepa żądza mordu. Skontaktowano się z nim tylko po to, by jeszcze raz przeżywać satysfakcję z poniżania maluczkich. Chcieli pokazać mu właściwe miejsce człowieka na Ziemi, chcieli mu uzmysłowić, że był przegrany jeszcze przed rozdaniem kart i nie było sposobu, by temu zapobiec.

Powinniśmy byli wybić ich wszystkich co do nogi - pomyślał Webster. Jego samego zaskoczyła chłodna, wyrafinowana nienawiść biorąca górę w toku myśli. - Powinniśmy byli wykorzenić ich z naszego społeczeństwa, jak wycina się najbardziej bolesne wrzody ze zdrowego ciała.

Jednakże człowiek dawno zaprzestał rozważać przemoc jako jeden ze środków rozwiązywania tak ogólnoświatowych, jak i indywidualnych konfliktów. Od stu dwudziestu pięciu lat nie zanotowano na Ziemi przypadku użycia przemocy.

W chwili, kiedy Joe połączył się z nim przez komunikator, cała filozofia Juwaina leżała na biurku. Wystarczyło tylko wyciągnąć rękę i sięgnąć po nią.

Poraziła go myśl, że przecież wykonał to. Wystarczyło jedynie wyciągnąć rękę i sięgnąć po nią!

I to właśnie uczynił!

Nie chodziło tu o żadną telepatię, ani o czytanie uczuć. Joe wiedział, że kalejdoskop leży w zasięgu jego ręki. Musiał o tym wiedzieć! Chodziło o zdolność przewidywania przyszłości, o pewien rodzaj jasnowidzenia, który nie musiał sięgać w przyszłość dalej jak o godzinę.

Ponadto Joe - na równi z pozostałymi mutantami - musiał wiedzieć o Powierzę. Ich przenikliwe, telepatyczne umysły musiały im udostępniać całą tę wiedzę, na jakiej im zależało. Lecz było w tym jeszcze coś, coś zupełnie odmiennego.

Stał nadal przy oknie, wpatrując się w znak na niebie. Zdawał sobie sprawę, że wraz z nim wpatrują się w niego tysiące ludzi. I chyba w ten sam sposób odczuwają ów nagły, bolesny skurcz w sercu...

Webster zmarszczył czoło, próbując dociec, w czym tkwi siła bijąca z błyskającego mirażu. Czyżby chodziło o jakieś fizjologiczne oddziaływanie na pewne centra nerwowe ludzkiego mózgu? A może obrazy oddziaływały na tę część mózgu, która nie była do tej pory wykorzystywana i która na drodze dalszego rozwoju człowieka być może miała dopiero znaleźć swe właściwe przeznaczenie? Może działanie tej właśnie części mózgu zostało w ów prosty sposób wymuszone?

A więc było w tym jednak coś z filozofii Juwaina. Coś, czego człowiek poszukiwał przez wiele wieków, a co wreszcie zostało mu objawione. Co dopadło ludzkość w tym właśnie momencie, gdy istniała szansa na lepszą przyszłość bez tejże wiedzy.

Fowler napisał w swoim raporcie: Nie jestem w stanie przedstawić odpowiedniego opisu, ponieważ nie istnieją słowa, którymi można by opisać to wszystko, co chciałbym przedstawić. Nadal nie istniały odpowiednie słowa, lecz za to pojawiła się znacznie potężniejsza broń - słuchacze byli w stanie w pełni zrozumieć znaczenie i wydźwięk tych wszystkich pojęć, którymi musiał operować w swoim sprawozdaniu. Byli teraz wyposażeni w nowy zmysł, który powinien choćby odrobinę przybliżyć im doniosłość tego wszystkiego, co Fowler miał im do przekazania.

Joe właśnie w ten sposób wszystko zaplanował. Czekał na odpowiedni moment. Wykorzystał filozofię Juwaina w charakterze najpotężniejszej broni przeciwko całej rasie ludzkiej.

Przy tych możliwościach percepcji nic nie było w stanie powstrzymać człowieka przed ucieczką na Jowisza. Gdyby nawet przedstawić mu wszystkie logiczne kontrargumenty, nie powstrzymałoby go to ani na chwilę. Bez względu na to, co czekało ludzkość na Jowiszu, nie było sposobu na zawrócenie z drogi.

Do tej pory jedyną szansę przeciwstawienia się Fowlerowi stanowiła jego własna niemożność opisania swoich doznań, przedstawienia uczuć, niemożność dotarcia do wyobraźni wszystkich tych, którzy zetknęliby się z jego przesłaniem. Za pomocą skąpego języka ludzi nie można było przekształcić zlepka nawet kuszących wspomnień w jedno porywające wezwanie. Nawet ci, którzy daliby się ponieść entuzjazmowi, po pewnym czasie odpowiedniej argumentacji mogliby krytyczniej spojrzeć na przekaz Fowlera.

Tymczasem nie można już było dłużej na to liczyć. Teraz słowa Fowlera nie będą brzmiały mgliście i nieprzekonywająco. Ludzie będą wiedzieli, niemal tak samo dobrze jak Fowler, co znaczą wspaniałości czekające ich na Jowiszu.

Ludzie z pewnością przeniosą się na Jowisza i porzucą to wszystko, co jeszcze teraz można nazwać człowieczeństwem.

W tej samej chwili Układ Słoneczny - cały Układ Słoneczny, z wyjątkiem Jowisza - stanie otworem dla rasy ludzi nowego typu, dla mutantów, którzy skierują tory cywilizacji w tę stronę, która im najbardziej odpowiada, lecz z pewnością nie będzie to ten sam kierunek, jaki wytyczyła kultura ich przodków.


Webster odwrócił się od okna i podszedł do biurka. Schylił się, otworzył szufladę i sięgnął do środka. Jego dłoń natrafiła na przedmiot, co do którego nigdy nie przypuszczał, że będzie chciał go kiedykolwiek użyć. Relikt zamierzchłych czasów, eksponat muzealny, który wiele lat przeleżał w ukryciu...

Chusteczką do nosa zaczął polerować kolbę pistoletu, po czym drżącymi palcami sprawdził mechanizm broni.

Fowler był punktem zwrotnym całej sprawy. Wraz z jego śmiercią...

Śmierć Fowlera oraz zamknięcie stacji na Jowiszu i wstrzymanie wszelkich prac powinno zapędzić mutantów w kozi róg. Człowiek posiądzie filozofię Juwaina, a jednocześnie pójdzie dalej swą własną drogą rozwoju. Wyprawa w kierunku Alfy Centaura wyruszy w wyznaczonym terminie. Eksperymenty nad formami żywymi na Plutonie będą kontynuowane. Ludzkość musi posuwać się dalej tym szlakiem, który wytyczyły minione pokolenia.

Na dodatek szybciej niż kiedykolwiek dotąd. Szybciej, niż ktokolwiek mógł to sobie wyobrazić.

Dwa wielkie osiągnięcia. Odrzucenie przemocy jako środka do zamierzonego celu oraz całkowite wzajemne zrozumienie w wyniku przyswojenia filozofii Juwaina. Dwa wspaniałe osiągnięcia, które powinny znacznie przyspieszyć tempo kroczenia po drodze rozwoju - dokądkolwiek droga ta miałaby ludzkość zaprowadzić.

Odrzucenie przemocy...

Webster szklanymi oczyma wpatrywał się w pistolet spoczywający w zaciśniętej dłoni i w jego gardle zaczął narastać dziki, niepohamowany ryk wściekłości.

Dwa wielkie osiągnięcia - a on był o krok od zniweczenia pierwszego z nich.

Od stu dwudziestu pięciu lat nie zanotowano przypadku zabójstwa, a od przeszło tysiąca lat zabójstwo traktowano jako najwyższe wykroczenie przeciwko prawom człowieka.

Po dziesięciu wiekach pokoju jedno morderstwo mogło to wszystko rozwalić w gruzy. Pojedynczy wystrzał w środku nocy był w stanie zachwiać strukturą społeczeństwa, mógł z powrotem pchnąć człowieka na stare tory zwierzęcego sposobu myślenia.

Webster dokonał morderstwa - dlaczego więc ja miałbym wzdragać się przed tym? Mimo wszystko, istniało kilkoro ludzi, którzy powinni zostać zastrzeleni. Decyzja Webstera była ze wszech miar słuszna, tyle że nie należało zakończyć na jednym draniu. Poza tym nie rozumiem, dlaczego trzeba było go powiesić? Należało przyznać mu odznaczenie, a wieszać trzeba było przede wszystkim mutantów. Gdyby nie ich knowania...

Prawdopodobnie w ten sposób będą ludzie oceniać go w przyszłości...

O tym właśnie szepcze wicher przewalający się przez moje myśli.

Migotanie obłąkanego, wielobarwnego znaku na niebie rzucało kolorowe odblaski na ściany i podłogę sali.

Fowler z pewnością także przygląda się tej feerii barw. A jeśli nawet nie, mam przecież pod ręką swój własny kalejdoskop.

Przyjdzie tutaj do mnie, usiądziemy i zaczniemy rozmawiać. Usiądziemy i zaczniemy rozmawiać...”

Wrzucił pistolet z powrotem do szuflady i skierował się ku drzwiom.


KOMENTARZ DO SZÓSTEJ OPOWIEŚCI



O ile istniały jakiekolwiek wątpliwości dotyczące pochodzenia poprzednich pięciu opowieści, o tyle szósta bez wątpienia pochodzi od dawnych psich gawędziarzy. Wartości emocjonalne są tu o wiele głębsze, baczniejsza uwaga zwrócona została na problemy etyczne - znajdujemy tu wiele czynników wspólnych dla innych psich mitów.

Ponadto, co może się wydać dziwne, właśnie w tej opowieści Tige upatruje koronnego dowodu, że Człowiek istniał w rzeczywistości. Podkreśla on, iż w tej części cyklu mówi się o rodzinnych psich kręgach, zasiadających wokół ognisk i o przekazywanych z ust do ust starych legendach dotyczących Człowieka - tego, który został pochowany w mieście Genewa i tego, który odleciał na Jowisza. Tutaj także wspomina się o pierwszych próbach nawiązania przez Psy kontaktu ze światem duchów oraz o wstępnych krokach w kierunku utworzenia wspólnoty wszystkich zwierząt.

Zdaniem Tigea w opowieści tej znajdujemy niezbite dowody, iż Ludzkość stanowiła w przeszłości niezależną rasę, która ramię w ramię ze społeczeństwem Psów posuwała się po tej samej drodze rozwoju. Nie ma jednak żadnych dowodów, iż opisana w tej opowieści katastrofa zadecydowała o rozpadzie cywilizacji Człowieka. Tige przypuszcza, iż w ciągu setek lat opowieść ta została wielokrotnie poddana przeróbkom i uzupełnieniom. Mimo to jej treść wskazuje wyraźnie, iż rasa ludzka została wyeliminowana przez kataklizm o niewyobrażalnej skali.

Rover, który zupełnie nie zgadza się z interpretacją przedstawioną przez Tigea, uważa, że część ta jest logiczną kontynuacją cyklu, zaś starożytni gawędziarze zawarli w niej finał wątku o cywilizacji stworzonej przez mitycznego Człowieka. Bez nakreślonej z rozmachem perspektywy, bez odpowiedniego, naturalnego elementu stabilizacji nie może przetrwać żadna kultura - taka właśnie konkluzja została, według Rovera, przedstawiona przez nieznanych autorów opowieści.

W przeciwieństwie do innych opowieści cyklu, w niniejszej, szóstej części mówi się o Człowieku z niespotykaną życzliwością. Jest on istotą tragiczną i osamotnioną, a jednocześnie w pewien sposób gloryfikowaną. Jakże typowa dla jego charakterystyki jest pojawiająca się w końcowych scenach bezinteresowność, jak gdyby pragnął on udowodnić swe boskie pochodzenie poprzez złożenie siebie samego w ofierze.

Ponadto w bezkrytycznej czci, jaką Ebenezer oddaje Człowiekowi, dostrzegalne są elementy niezrozumiałego lęku, który stał się przedmiotem wielu gorących sporów pomiędzy badaczami legendy.

Bounce w swojej książce zatytułowanej Mit Człowieka zadaje fundamentalne pytanie: Czy gdyby Człowiek wybrał inną drogę postępowania, byłby w stanie - po odpowiednim czasie - osiągnąć ten sam stopień rozwoju, co rasa Psów?

Z pewnością wielu czytelników legendy zrezygnowało już z zadawania sobie podobnych pytań.


VI

ROZRYWKI



Królik zniknął za kępą krzaków, a mały czarny pies skoczył za nim, lecz po chwili przysiadł na łapach i zamarł w bezruchu. Na środku ścieżki stał wilk, a spomiędzy jego kłów zwieszał się okrwawiony, martwy strzęp królika.

Ebenezer stał jak wmurowany, wywiesiwszy czerwony ozór na brodę. Odczuwał słabość i ucisk w żołądku na tak przykry widok.

To był przecież taki miły królik!

Za jego plecami na ścieżce rozbrzmiały czyjeś kroki. Spoza drugiej kępy krzaków wyszedł Cień i stanął u boku Ebenezera.

Wilk omiótł szybkim spojrzeniem karłowatego robota, po czym ponownie popatrzył na psa. Żółtawe błyski dzikości w jego oczach zaczynały powoli przygasać.

- Nie powinieneś był tego robić, wilku - odezwał się Ebenezer. - Ten królik miał świadomość, że nie uczynię mu krzywdy, a cała nasza pogoń była jedynie zabawą. Miał nieszczęście wypaść prosto na ciebie, a ty pozbawiłeś go życia.

- Nie ma sensu mówić do niego - mruknął Cień ledwo rozchylając usta. On nie rozumie ani jednego słowa. Lepiej strzeż się, żeby i ciebie nie pożarł.

- Nie uczyni tego dopóki ty jesteś przy mnie - rzekł Ebenezer. - Poza tym on mnie zna. Musi pamiętać mnie z ubiegłej zimy, kiedy znajdował się w tym stadzie, które dokarmialiśmy.

Bardzo powoli, stawiając ostrożnie łapy na ścieżce, wilk ruszył przed siebie i zatrzymał się dopiero wówczas, gdy dzieliły go od psa ledwie dwa kroki. Następnie, wciąż z tak samo napiętą uwagą, powoli położył zwłoki królika na ziemi i popchnął je nosem w kierunku psa.

Cień wydał z siebie piskliwy dźwięk, będący czymś w rodzaju głośnego westchnienia.

- On ci go oddaje!

- Wiem - odparł spokojnie Ebenezer. - Powiedziałem ci, że musi mnie pamiętać. To ten sam, który miał odmrożone ucho i którego Jenkins pielęgnował.

Pies z wyciągniętym pyskiem i kołyszącym się powoli ogonem wykonał krok do przodu. Wilk momentalnie zesztywniał, lecz po chwili opuścił nisko łeb i zaczął węszyć. Przez kilka długich sekund dwa nosy niemal się stykały, aż wreszcie wilk cofnął się.

- Wynośmy się stąd - zawołał Cień. - Bierz ogon pod siebie, a ja będę osłaniał twoje tyły. Gdyby zachciało mu się jeszcze czegoś próbować...

- Nie będzie niczego próbował - sapnął Ebenezer. - To nasz przyjaciel. Nie ze swojej winy pochwycił królika. On po prostu nie rozumie, a taki ma sposób polowania. Dla niego królik jest tylko kawałkiem mięsa.

My sami żyliśmy kiedyś w podobny sposób. Wszystko zmieniło się w chwili, kiedy po raz pierwszy pies usiadł u boku człowieka przy ognisku przed wejściem do jaskini. Wiele czasu minęło od tamtej chwili. Lecz nawet teraz czasami królik...”

Powoli, jakby przepraszając za swój czyn, wilk ruszył do przodu i ponownie chwycił królika swymi potężnymi, szczękami. Jego ogon zabujał się - nie był to psi gest przyjaźni, ale mógł go przypominać.

- Widzisz?! - krzyknął Ebenezer i w tej samej chwili wilk rzucił się do ucieczki. Pies przyglądał się szarej plamie niknącej pomiędzy drzewami niczym kłębek mgły pędzącej w głąb lasu.

- Zabrał go z powrotem - fuknął Cień. - Cóż, to tylko brudny...

- Jednak ofiarował go mnie - zaoponował z triumfem w głosie Ebenezer. Był jednak tak bardzo głodny, że nie mógł pozwolić na zmarnowanie tego smakowitego kąska. Zrobił coś, czego żaden wilk dotychczas nie uczynił. Przez chwilę był czymś więcej niż tylko zwierzęciem.

- Pewnie myślał, że dostanie coś w zamian.

Ebenezer pokręcił łbem.

- Kiedy go oddawał, był wyraźnie zawstydzony. Widziałeś, że zamachał ogonem. W ten sposób chciał mi wyjaśnić, że jest głodny i że ten królik jest mu niezbędny. Czuł, że ja nie potrzebuję mięsa.

Pies powiódł wzrokiem po kipiących zielenią prześwitach w ścianie zdziczałego lasu. Głęboko wciągnął w nozdrza odór gnijących liści, duszną woń sosnowej żywicy i kwitnących fiołków oraz ostry, drażniący zapach młodego listowia, tak charakterystyczny dla wczesnowiosennego lasu.

- Może któregoś dnia... - rzekł.

- Tak, rozumiem cię - wtrącił Cień. - Być może kiedyś wilki także będą cywilizowane. A może i króliki, i wiewiórki, i inne dzikie zwierzęta. Wy, psy; zawsze chodzicie przepełnieni marzeniami...

- To nie są marzenia - odparł Ebenezer. - Może życzenia? Człowiek też snuł nierealne plany. Wszyscy ludzie mieli zwyczaj siadać i rozmyślać o różnych rzeczach. W ten sposób my się narodziliśmy. Jesteśmy wynikiem rozmyślań Człowieka, który nazywał się Webster. To on wszystko zaaranżował, przekonstruował nasze gardła, byśmy mogli nauczyć się mówić i dopasował do naszych oczu specjalne szkła, by umożliwić nam czytanie. To on...

- I cóż dobrego przyszło ludziom z tych ich rozmyślań? - pogardliwie przerwał mu Cień.

Niestety, to także prawda. Bardzo niewielu ludzi już pozostało. Tylko mutanci, zamknięci w swych wieżach i wyczyniający tam nie wiadomo jakie rzeczy oraz niewielka kolonia prawdziwych ludzi, przebywających nadal w Genewie. Wszyscy pozostali dawno temu przenieśli się na Jowisza. Wyemigrowali z Ziemi i przemienili się w stworzenia, które nie miały nic wspólnego z ludźmi.


Powoli, zwiesiwszy ogon, Ebenezer odwrócił się i ruszył z powrotem w górę ścieżki.

Szkoda tego królika, to był taki sympatyczny zwierzak. Tak świetnie uciekał przede mną. I do tego naprawdę się nie bał. Ganialiśmy się już wiele razy i wiedział, że nie zrobię mu nic złego.

Pomimo tych ponurych myśli, Ebenezer nie potrafił obwiniać wilka za to, co się stało. Wilk nie mógł traktować królika jako partnera do zabawy, nie posiadał urządzenia, które wytwarzało dla niego mięso i mleko, nie dbał o obsiewanie pól zbożami, z których później można było wypiekać psie ciasteczka.

- Będę musiał powiedzieć Jenkinsowi, że uciekłeś - mruczał zrzędliwie Cień depczący mu po piętach. - Wiesz dobrze, że powinieneś być posłuszny.

Ebenezer nie odpowiedział. Powoli wspinał się ścieżką. Cień miał rację. Zamiast uganiać się za królikiem powinien teraz siedzieć w domu Websterów i nasłuchiwać - łowić wszystkie dźwięki i zapachy i podnosić alarm, gdy coś obcego pojawi się w pobliżu. Przypominało to siedzenie przy samej ścianie i wsłuchiwanie się w to, co dzieje się po drugiej stronie, kiedy niemal nic nie było słychać. Odbierał jakieś mgliste, bardzo odległe wrażenia, które ledwo dawały się pochwycić, a prawie nigdy nie można było ich zrozumieć.

Wciąż tkwi we mnie zwierzę. Archaiczny, wydrapujący pchły, ogryzający kości i kopiący dołki pies, który nie może ze mnie wyleźć - to on każe mi uciekać i urządzać pogonie za królikami wtedy, gdy powinienem nasłuchiwać; on wygania mnie na wędrówki po lesie, gdy powinienem czytać stare księgi, leżące na półkach przecinających Ścianę Doświadczeń.

Za szybko. Za szybko posunęliśmy się w rozwoju. Jednak musieliśmy rozwijać się tak szybko.

Człowiekowi zajęło tysiące lat, zanim udało mu się przekształcić nieartykułowane pomruki w zaczątki mowy. Tysiące lat do chwili zdobycia ognia i następne tysiące do momentu wynalezienia łuku i strzał - tysiące lat do chwili rozpoczęcia uprawiania ziemi i zbierania płodów, tysiące do momentu zamiany jaskini na wybudowany własnymi rękoma dom.

A my w ciągu niewiele więcej niż tysiąc lat od chwili opanowania mowy mieliśmy już własną cywilizację... Własną, poza takimi stworzeniami jak Jenkins.

Las przerzedzał się. Dalej ku szczytowi wzgórza stały już tylko porozrzucane kępy przygiętych dębów, podobnych do zgarbionych staruszków, którzy zeszli ze ścieżki i zgubili drogę.

Dom stojący na szczycie wzgórza wydawał się być jego częścią. Zapuścił głęboko korzenie, a był tak stary, iż barwą upodobnił się do otoczenia: do trawy, kwiatów i drzew, do nieba, wiatru i mgły. Został zbudowany przez ludzi, którzy tak bardzo przywiązani byli do tego wzgórza i okolicy, jak teraz psy. Budowali go, mieszkali tu i umierali członkowie legendarnej rodziny, która na swej drodze przez stulecia zostawiła ślad tak wyraźny, jak szlak meteoru. Ludzie, którzy stali się bohaterami legend, opowiadanych teraz przy trzaskających w kominku drwach, w burzliwe noce, gdy wiatr zawodzi pod belkami dachu. Opowieści o Brusie Websterze i pierwszym psie, Nathanielu; o człowieku nazwiskiem Grant, który przekazał Nathanielowi słowa Wielkiego Przesłania; o innym członku rodziny, który wyruszył do gwiazd i o starym człowieku w wózku na kółkach, który czekał na jego powrót, wygrzewając się pośrodku trawnika. Także wiele innych legend o dziwnych mutantach, których tropami psy wędrowały przez długie lata.

Teraz nie było już ludzi, po rodzinie pozostało jedynie nazwisko, a psy wiodły takie życie, o jakim mówił Nathanielowi tamtego odległego dnia Grant.

Tak, jak gdybyś był człowiekiem, jak gdyby wszystkie psy stały się ludźmi.

Tak brzmiały słowa, przez całe dziesięć wieków przekazywane z pokolenia na pokolenie. Wreszcie nadszedł czas realizacji tego przesłania.

Kiedy człowiek odszedł, psy powróciły do domu. Nadchodziły z najodleglejszych części świata z powrotem w to miejsce, gdzie pierwszy pies wymówił pierwsze słowo i gdzie pierwszy pies odczytał pierwszy werset drukowanego pisma - do domu Websterów, który był kolebką marzeń o dwoistej cywilizacji, marzeń o człowieku i psie, którzy łapa w rękę pójdą dalej tą samą drogą ku wieczności.

- Staraliśmy się zrobić wszystko jak najlepiej - powiedział głośno Ebenezer do nie istniejącego rozmówcy. I nadal się staramy.

Spoza wzgórza dobiegły odgłosy krowich dzwonków i powarkiwanie psów. To szczeniaki zaganiały krowy z pastwiska na wieczorny udój.


Całą przestrzeń piwnicy pokrywał kurz - szary, gruboziarnisty pył, który nie był tu niczym obcym. Przynależny temu miejscu, stanowił symbol śmierci panoszącej się tu od lat.

Jon Webster czuł zapach tego pyłu, przebijający się przez zatęchły odór skwaśniałego powietrza, a w jego głowie, niczym jakaś pieśń, rozbrzmiewała absolutna cisza. Maleńki ognik lampki kontrolnej oświetlał pulpit z pokaźnym przełącznikiem, wybierakiem numerów oraz sześcioma wskazówkami mierników.

Człowiek poruszył się powoli, jakby bojąc się zakłócić panującą dookoła ciszę, jakby pokonywał ogromny ciężar minionego czasu przygniatający go do podłogi. Wyciągnął przed siebie rękę i jednym palcem dotknął przełącznika, jak gdyby chciał przekonać się o jego realności, albo też przekonać się o swojej realności poprzez wrażenie dotyku jakiegokolwiek materialnego przedmiotu.

Przełącznik był rzeczywisty, podobnie jak tarcza numerowa, wskazówki czy świecąca lampka. To było wszystko, w pomieszczeniu nie dostrzegł niczego innego. W niewielkiej, ogołoconej piwniczce nie było nic więcej.

Dokładnie tak, jak pokazywała to stara mapa.

Jon Webster potrząsnął głową, usiłując zebrać myśli, powinien był oczekiwać, że wszystko zastanie tak, jak wskazywała mapa. Ona wiedziała, ona pamiętała to pomieszczenie. To my jesteśmy tymi, którzy zapomnieli - zapomnieli, nigdy nie wiedzieli, albo też nie zwracali uwagi. Stwierdził, że z całą pewnością słuszne było to ostatnie - nigdy nie zwracali uwagi.

Prawdopodobnie kilka osób musiało znać tajemnicę tej piwnicy. Reszta nie miała o niej pojęcia, ponieważ nie powinna tego wiedzieć. Fakt, że nie było tu śladów jej wykorzystania, nie zdradzał jeszcze powodów jej sekretności. Niewykluczone jednak, że kiedyś...

Zapatrzył się na pulpit, wytężając myśli. Powoli wyciągnął rękę, lecz zaraz ją cofnął. Lepiej tego nie robić - przekonywał sam siebie. Mapa nic nie mówiła na temat przeznaczenia tej piwnicy ani o celach, jakim służył przełącznik.

Na mapie widniało tylko jedno słowo: Ochrona.

Ochrona! Oczywiście, musiało istnieć coś takiego w tamtych czasach, tysiąc lat temu. Ochrona, która nigdy nie była potrzebna, ale która musiała istnieć, ochrona w obawie przed niepewnością. W tamtych czasach braterstwo ludzi było rzeczą bardzo kruchą, jedno słowo, jeden czyn mógł wszystko obrócić wniwecz. Nawet po upływie dziesięciu wieków pokoju myśl o wojnie była ciągle żywa, ciągle trwała w świadomości Komitetu Światowego: należało zachować czujność i ciągle być przygotowanym.

Webster wyprostował się. Czuł, jak wokół niego bije silny puls historii - historii, która rozwinęła się i skończyła, która dobiegła swego kresu niczym rwąca rzeka, przekształcając się w wątły strumyk u granic pustyni. A nawet gorzej: w stojące bajoro - kilka setek bezpłodnych istnień ludzkich - nie zasilane już dopływem ludzkiej inwencji i energii.

Przyłożył otwartą dłoń do ściany, czując poprzez szorstkość pyłu bijący od niej chłód.

Fundamenty imperium... pomyślał. A raczej jego grobowiec, kamień dźwigający potężny gmach, który zdumiewał bijącą od niego dumą i potęgą - gmach, który stanowił w dawnych czasach centrum nerwowe całego Układu Słonecznego, serce imperium, ale imperium nie bazującego na podbojach, lecz na właściwych stosunkach międzyludzkich, opartych na wzajemnym zrozumieniu i tolerancji.

Siedziba rządu ogólnoświatowego, który dla komfortu psychicznego musiał mieć świadomość posiadania odpowiedniej i niezawodnej ochrony. A ponieważ miała być ona niezawodna i odpowiednia, taka też w rzeczywistości była. Ludzie tamtych lat nie dopuszczali żadnych błędów, dbali o najdrobniejsze szczegóły. Przeszli twardą szkołę i wiedzieli, czym grozi zaniedbanie.

Webster powoli odwrócił się i zaczął wpatrywać w ślady, jakie pozostawiły jego stopy w grubej warstwie kurzu. W absolutnej ciszy, stawiając ostrożnie nogi, przeszedł po własnych śladach i wyszedł z piwnicy, zamknął za sobą masywne drzwi i przekręcił klucz w zamku, okrywając ponownie tajemnicą niewielkie pomieszczenie.

Wspinając się po schodach w wąskim, piwnicznym tunelu, pomyślał:

Teraz już mogę spisać swoją historię. Tekst jest prawie gotowy, trzeba go tylko usystematyzować. Powinno wyjść z tego bardzo interesujące, wszechstronne dzieło, o ile ktokolwiek będzie chciał je przeczytać.

Wiedział jednak dobrze, że nie przeczyta go nikt - nikt nie będzie miał na to ani czasu, ani ochoty.


Webster zatrzymał się na szerokich marmurowych schodach. Przez dłuższą chwilę jego wzrok błądził po rozciągającej się przed nim ulicy. Piękna ulica - pomyślał. - Najładniejsza ulica w całej Genewie: wysadzany drzewami, bulwar, pełen klombów z kwiatami, o chodnikach doprowadzonych niemal do połysku przez niestrudzone roboty.

Na ulicy nie dostrzegł ani jednej sylwetki, lecz nie zdziwiło go to. Roboty ukończyły swą pracę jeszcze wczesnym rankiem, a w mieście mieszkało zaledwie kilku ludzi.

W koronie wysokiego drzewa zaśpiewał ptak: w jego piosence czuło się piękno słońca i kwiatów, z małego, przepełnionego radością gardziołka płynęły wznoszące się falami trele szczęścia.

Czysta, błyszcząca w słońcu ulica oraz ogromne, dumne miasto, które istniały dla nikogo. Ulica, która powinna roić się od roześmianych dzieci, po której powinny spacerować zakochane pary i gdzie staruszkowie powinni wygrzewać się w promieniach słońca. Miasto - ostatnie miasto na Ziemi, jedyne miasto na Ziemi - które powinno tętnić pełnią życia.

Człowiek stał na schodach, wsłuchiwał się w śpiew ptaka i przyglądał się tulipanom, chylącym swe główki w podmuchach delikatnego wiatru wędrującego wzdłuż ulicy.

Webster odwrócił się, otworzył drzwi budynku i przekroczył próg.

Olbrzymi pokój przytłaczał panującą w nim ciszą. Kolorowe witraże w oknach i szeroki puszysty dywan przypominały wnętrze katedry. Stare drewno pokryte było patyną wieku, a srebro i mosiądz połyskiwały mętnie w przytłumionym blasku padającym z ostrołukowych okien. Nad kominkiem wisiał pokaźnych rozmiarów obraz, pejzaż utrzymany w pastelowych kolorach i przedstawiający dom na szczycie wzgórza - dom, który zapuścił głęboko korzenie i całą sylwetą przytulał się do ziemi. Z komina wydobywała się wąska strużka dymu, roznoszonego przez wiatr po ołowianoszarym niebie.

Webster przemierzył pokój, w którym jego kroki nie odezwały się najlżejszym echem.

Dywany strzegą ciszy tego miejsca. Randall chciał ściągnąć nawet ten, ale nie pozwoliłem mu na to i dobrze się stało. Człowiek powinien mieć w swym otoczeniu coś starego, coś, do czego się przywiązał, co przesiąknęło doświadczeniami dawnych lat i nadziejami na lata przyszłe.

Zbliżył się do swego biurka, stuknął w klawisz i pokój zalało światło. Niespiesznie usiadł i sięgnął po teczkę ze swymi notatkami. Otworzył ją i popatrzył na stronę tytułową:

Studium funkcjonalnego rozwoju miasta Genewa.

Znakomite dzieło... Solidne i naukowe. Efekt ogromnej pracy, ponad dwudziestoletniej. Dwadzieścia lat przekopywania starych, zakurzonych dokumentów, dwadzieścia lat gromadzenia i porównywania zapisów, wyważania słów i myśli tych, którzy działali tu przed laty, oddzielania, rejestrowania i systematyzowania faktów, szkicowania trendów, którym podlegało nie tylko samo miasto, ale także jego mieszkańcy. Żadnego kultu bohaterstwa, żadnych legend, a jedynie fakty - rzecz najtrudniejsza do wypracowania.

Usłyszał jakiś szelest - nie odgłos kroków, lecz cichy szelest, tak jakby ktoś jeszcze był w pokoju. Webster odwrócił głowę. Na granicy kręgu światła rzucanego przez lampkę na biurku stał robot.

- Proszę mi wybaczyć, sir - odezwał się. - Przekazano ml, bym zawiadomił pana, iż miss Sara oczekuje nad brzegiem morza.

Webster poruszył się.

- Miss Sara? Od tak dawna już się tu nie pokazywała.

- Tak, sir - odparł robot. Kiedy ujrzałem ją w drzwiach, wydało mi się, że wróciły dawne czasy.

- Dziękuję, Oscarze, że mnie zawiadomiłeś - powiedział Webster. - Już tam idę. Podaj nam coś do picia.

- Pani przyniosła ze sobą jedną z tych mieszanek, które przyrządzał Mr Ballentree.

- Ballentree! - wykrzyknął Webster. - Mam nadzieję, że to nie jest trujące.

- Obserwowałem panią - wyjaśnił Oscar. - Ona już to piła i nie wygląda na to, by cokolwiek jej dolegało.

Webster podniósł się z krzesła, przeszedł przez pokój i skręcił w korytarz. Pchnął jedne z drzwi i nagle otoczył go szum morskich fal. Jaskrawe słońce, odbijające się od rozpalonego piasku plaży ciągnącej się w obie strony aż po horyzont, nieco go oślepiło. Na wprost niego rozciągał się błękitny przestwór oceanu, przecinanego białymi grzebieniami fal.

Ruszył przed siebie, nim jeszcze oczy zdążyły przywyknąć do nagłej zmiany. Piach pod stopami zazgrzytał.

Sara siedziała w jednym z leżaków o krzykliwych barwach, ustawionym w cieniu skupiska palm. Obok, na piasku, stał wielobarwny, delikatny dzbanuszek.

Chłodna bryza znad oceanu, orzeźwiająca w palących promieniach słońca, niosła ze sobą słoną wilgoć.

Kobieta dostrzegła go, podniosła się i wyciągnęła w jego kierunku ręce. Przyspieszył, zanurkował pomiędzy jej dłońmi i oplótł ją ramionami, przyglądając się jej.

- Nic się nie zmieniłaś - powiedział. - Jesteś tak samo piękna jak wtedy, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy.

Uśmiechnęła się, a w jej oczach pojawił się ognik rozbawienia.

- Podobnie jak ty, Jon. Posrebrzały ci trochę skronie, ale to dodaje ci tylko uroku. Nic poza tym - zaśmiała się głośno.

- Mam już prawie sześćdziesiąt lat, Saro. Mogę już mówić o średnim wieku.

- Przyniosłam ci coś - rzekła Sara. - Jeden z ostatnich majstersztyków starego Ballentree. To powinno uczynić cię o połowę młodszym.

Webster zmarszczył czoło.

- Czy to ten sam Ballentree, który swoimi miksturami wytruł połowę mieszkańców miasta?

- To naprawdę wspaniała mieszanka.

Miała całkowitą rację. Napój był dość łagodny, o niespotykanym, na poły metalicznym, na poły oszałamiającym smaku.

Webster przyciągnął drugi leżak, usiadł i zaczął przyglądać się Sarze.

- Bardzo ładnie jest tu u ciebie - powiedziała. To Randall wszystko tak urządził, czyż nie tak?

Webster skinął głową.

- Rozszalał się na całego, ledwo udało mi się go powstrzymać. A te jego roboty... Chyba jeszcze bardziej zwariowane niż on sam.

- Wykonał jednak wspaniałą pracę. Widziałam pokój marsjański, który wyszykował dla Martina. To się po prostu nie da opisać.

- Tak, wiem - rzekł Webster. - Tutaj koniecznie chciał zrobić pokój otwartej przestrzeni kosmicznej. Miało to być pomieszczenie, gdzie można by było usiąść i rozmyślać. Niemal obraził się na mnie, kiedy odrzuciłem ten projekt.

Zapatrzywszy się w niebieskawą mgiełkę unoszącą się nad oceanem, zaczął kciukiem prawej ręki pocierać wierzch lewej dłoni.

Sara pochyliła się ku niemu i uniosła jego dłoń w górę.

- Ciągle masz jeszcze te brodawki? - zapytała.

Uśmiechnął się.

- Tak. Powinienem je już dawno usunąć, ale jakoś nigdy nie miałem czasu. Zawsze za dużo zajęć. Poza tym przyzwyczaiłem się do nich.

Puściła jego dłoń, a on ponownie zaczął pocierać brodawki, jakby pogrążony w zadumie.

- Musiałeś mieć bardzo dużo pracy, od dawna już cię nie widziałam. Jak posuwa się praca nad książką?

- Jestem gotów do pisania - odparł. - Mam już wstępny szkic rozdziałów, właśnie dziś rozstrzygnąłem ostatnią wątpliwość. Wiesz, musiałem wszystko sprawdzić. Znalazłem to pomieszczenie w piwnicach budynku Administracji Układu Słonecznego. Coś w rodzaju urządzenia ochronnego, pokój kontrolny. Wystarczy poruszyć przełącznik i...

- I co wtedy?

- Nie wiem - odrzekł. - Przypuszczam, że coś by się zadziało. Miałem ochotę wypróbować, ale zabrakło mi odwagi. Przez ostatnie dwadzieścia lat przekopywałem się przez tony kurzu i nie mam już więcej zamiaru grzebać się w papierach.

- Przemawia przez ciebie rezygnacja, Jon. Jesteś przemęczony. Nie powinieneś brać tyle pracy, nie ma ku temu żadnych powodów. Potrzebny ci odpoczynek. Chcesz się jeszcze napić?

Pokręcił przecząco głową.

- Nie dziękuję, Saro. Nie mam odpowiedniego nastroju. Boję się, Saro. Bardzo się boję...

- Czego się boisz?

Tego pokoju... - odparł. Iluzji. Zwierciadeł, które stwarzają wrażenie przestrzeni. Nawiewników, które nasycają to powietrze bryzgami słonawej wody. Pomp, które nieustannie wprawiają wodę w falowanie. Syntetycznego słońca. Nawet tego, że gdyby znudziło mi się słońce, mógłbym poruszyć przełącznikiem i znalazłbym się w świetle księżyca.

- Iluzje... - powtórzyła Sara.

- O to właśnie chodzi. To wszystko, czym dysponujemy. Nie mamy żadnej konkretnej pracy, żadnego zajęcia. Nie istnieją problemy do rozwiązania, nie istnieje cel, do którego moglibyśmy zmierzać. Pracowałem ciężko przez dwadzieścia lat i napisałem książkę, ale czy istnieje ktoś, kto chciałby ją przeczytać? Jeżeli ktokolwiek zacznie ją czytać, to tylko dlatego, żeby zabić czas, lecz i to jest mało prawdopodobne. Nie obchodzi to nikogo. Jeżeli znajdzie się ktoś taki, kto przyjdzie i poprosi mnie o jeden jej egzemplarz, to zrobi to tylko po to, by sprawić mi radość, bym wiedział, że ludzie interesują się moją książką. Ja jednak wiem, że nie przeczyta jej nikt. Zostanie ustawiona na półce obok innych książek. Po co więc to wszystko robię? Ale poczekaj, już chyba wiem... Dwadzieścia lat ciężkiej pracy, dwadzieścia lat oszukiwania samego siebie, to dwadzieścia lat zdrowia psychicznego.

- Rozumiem cię - rzekła miękko Sara. - Rozumiem, Jon. Ostatnie trzy obrazy...

Odwrócił się gwałtownie w jej stronę.

- Ależ Saro...

Potrząsnęła głową.

- Nie, Jon. Ich też nikt nie potrzebuje. Są niemodne. Teraz naturalizm to starocie, teraz obowiązuje impresjonizm. Takie bazgroły...


Jesteśmy za bogaci - powiedział Webster. - Zbyt wiele posiadamy. Wszystko pozostawiono tylko dla nas, ale to wszystko jest zarazem niczym. Kiedy cała ludzkość przeprowadziła się na Jowisza, a na Ziemi pozostała tylko garstka, okazało się, że Ziemia jest dla tej garstki zbyt duża. Nie mogliśmy sobie z nią poradzić, nie potrafiliśmy jej ujarzmić. Myśleliśmy, że cała Ziemia jest naszą własnością, ale stało się odwrotnie, to my zmieniliśmy się w jej własność. Zdominowała nas, zawładnęła nami, sterroryzowała nas tym wszystkim, co już dawno odeszło.

Sara wyciągnęła rękę i położyła ją na ramieniu Webstera.

- Biedny Jon... - powiedziała.

- Nie ma przed tym ucieczki - kontynuował. Któregoś dnia ktoś z nas musi stanąć twarzą w twarz z prawdą. Będziemy musieli zacząć od początku, od abecadła.

- Ja...

- Tak. O co chodzi, Saro?

- Przybyłam tu, żeby pożegnać się z tobą.

- Pożegnać się?

- Mam zamiar zapaść w Sen.

Przerażony zerwał się na nogi.

- Nie, Saro!

Zaśmiała się sztucznym, wymuszonym śmiechem.

- A ty nie chciałbyś pójść ze mną, Jon? Kilkaset lat. Może kiedy się obudzimy, wszystko tutaj będzie całkowicie odmienione...

- Tylko dlatego, że nikt nie interesuje się twoim malarstwem? Tylko dlatego?..

- Z tego samego powodu, o którym przed chwilą tyle mówiłeś. To jest iluzja, Jon. Wiem, czuję to, nie jestem w stanie żyć z tą myślą.

- Ale przecież Sen jest także iluzją...

- Wiem, ale ta świadomość nie dotrze do mnie, będę się łudziła, że wszystko jest rzeczywiste. Tam nie ma żadnych ograniczeń, żadnego powodu do strachu, oprócz tych, które sobie sama wybiorę. To będzie naturalne, Jon. Bardziej naturalne niż życie. Byłam już w Świątyni i tam mi wszystko wyjaśniono.

- A co będzie, kiedy się przebudzisz?

- Zostanę przysposobiona. Przystosowana do takiego rodzaju życia, na jakie trafię w chwili przebudzenia. To ma być tak, jakbym urodziła się na nowo w danej epoce. Może okaże się ona lepsza? Któż to może wiedzieć? Oby okazała się lepsza...

- Nic z tego - rzekł Jon z surowością w głosie. - Nie będzie przecież nikogo, kto mógłby cokolwiek uczynić w tym kierunku. A ludzie, którzy uciekają w Sen, nie będą przecież zdolni do zadbania o swoją przyszłość.

Opadła na płótno leżaka i Webster poczuł się nagle zawstydzony.

- Przepraszam, Saro. Nie miałem na myśli konkretnie ciebie ani nikogo innego. Nas wszystkich.

Szorstkie liście palm głośno szeleściły na wietrze. Fale atakujące plażę pozostawiały na piasku niewielkie kałuże, które błyszczały w promieniach słońca.

- Nie będę próbował odwieść cię od tego zamiaru - odezwał się Webster. - Na pewno przemyślałaś wszystko i sama wiesz najlepiej czego ci potrzeba.

Ludzie nie zawsze byli tacy - pomyślał. - W dawnych czasach, tysiąc lat temu, człowiek w podobnej sytuacji znalazłby setki różnych argumentów. Juwainizm stał się kresem wszelkich dyskusji, podobnie jak wymazał z życia wiele innych rzeczy.

- Zawsze mi się wydawało, że gdybyśmy tylko mogli pozostać razem... - powiedziała miękko Sara.

Uczynił gest zniecierpliwienia.

- Straciliśmy coś zupełnie innego, coś, co całej ludzkości wymknęło się niepostrzeżenie. A jeśli dobrze pomyśleć, jest wiele takich rzeczy, do których nie ma powrotu. Więzy rodzinne, interesy, praca, cel istnienia...

Odwrócił się do niej i zajrzał jej w oczy.

- Jeżeli tylko chcesz wrócić, Saro...

Potrząsnęła głową.

- To nie ma sensu, Jon. Minęło tak wiele lat. Przytaknął. Nie miało sensu wracanie do tego, co minęło. Sara wstała i wyciągnęła w jego kierunku dłoń.

- Jeśli kiedykolwiek zdecydujesz się wybrać Sen, możesz wykorzystać moje współrzędne. Zarezerwuję jedno miejsce tuż obok siebie.

- Nie wydaje mi się, żebym zdobył się na taką decyzję - odparł.

- Cóż, twoja wola. W takim razie żegnaj, Jon.

- Poczekaj chwilę, Saro. Nie powiedziałaś ani słowa o naszym synu. Widywałem się z nim dość często, ale...

Znów zaśmiała się.

- Tom jest już prawie dorosłym człowiekiem. A co najdziwniejsze, on...

- Dawno go już nie widziałem - przerwał jej Webster.

- Nie martw się. On rzadko przebywa w mieście. Ma takie hobby, prawdopodobnie odziedziczył tę pasję po tobie. Zabawia się w pioniera. Nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze uda ci się z nim skontaktować.

- Myślisz, że prowadzi jakieś nowe badania, że zajął się czymś niezwykłym?

- Może i niezwykłym, ale nie nazwałabym tego badaniami. Po prostu wyrusza w las i wiedzie tam samotny żywot pustelnika. Otoczył się nieliczną grupką przyjaciół. Biorą worek soli, łuk, strzały... To dziwactwo, ale on czerpie z tego wiele radości. Utrzymuje, że uczy się tam czegoś. Wygląda dobrze, może trochę jak wilk: silny, wysportowany, z dzikim błyskiem w oczach.

Odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi.

- Odprowadzę cię do wyjścia - rzekł Webster.

Pokręciła głową.

- Wolałabym, żebyś został tutaj.

- Zapomniałaś o swoim dzbanuszku.

- Zatrzymaj go, Jon. Tam, dokąd się udaję, nie będę go potrzebowała.


Webster nałożył plastikowy hełm odczytywacza myśli i włączył drukarkę stojącą na biurku. Rozdział dwudziesty szósty - pomyślał.

Drukarka zabrzęczała i na szczycie strony pojawił się nagłówek:


Rozdział XXVI


Przez chwilę Webster porządkował myśli, układał w głowie daty, dopasowywał słownictwo, po czym zaczął składać gotowe zdania. Drukarka zabrzęczała, wystukując na papierze jednostajny ciąg znaków:

Maszyny pracowały nadal, doglądane przez roboty, wytwarzając wszystkie te produkty, które wytwarzały przedtem.

Roboty wykonywały sumiennie swoje zadania, bo takie było ich przeznaczenie, ich obowiązki zostały zaprogramowane w momencie, w którym je skonstruowano.

Pracowały maszyny i pracowały roboty, wciąż tak samo wytwarzając dobra, jakby nadal ludzie ich potrzebowali, jakby nadal Ziemię zamieszkiwały miliony ludzi, a nie zaledwie pięć tysięcy samotników.

Tych pięć tysięcy osób, które zostały lub które pozostawiono na Ziemi, poczuło się nagle panami całego świata, który pracował dla milionów obywateli. Stali się panami wszystkich dóbr i wszystkich służących, którzy jeszcze kilka miesięcy wcześniej byli w stanie obsłużyć miliony mieszkańców.

Nie istniał żaden rząd, gdyż nikt nie potrzebował już rządu. Wszystkie wykroczenia i przestępstwa, dla przeciwstawiania się którym istniały władze, stały się nagle bezprzyczynowe i nie istniejące w społeczeństwie liczącym pięć tysięcy osób. Zniknęły kradzieże, ponieważ każdy mógł posiadać wszystko, co mu się zamarzyło, nie uciekając się do występku. Przestały istnieć waśnie między sąsiadami o kawałek ziemi, ponieważ cała Ziemia stała się nagle jednym wielkim obszarem niczyim. Wyważane przez lata przepisy stały się niemal w ciągu jednej nocy pustymi zwrotami w świecie, który zapewniał więcej niż tylko zaspokojenie potrzeb wszystkich mieszkańców.

Przemoc w stosunkach międzyludzkich została już wcześniej całkowicie wyeliminowana z życia, stąd też wraz ze zniknięciem problemów materialnych jako takich, wraz z dewaluacją pojęcia własności prywatnej, zaniknęła także potrzeba istnienia jakichkolwiek władz. Jednocześnie utraciło swe znaczenie wiele obyczajów i przyjętych norm, powstałych już w momencie pojawienia się handlu. Straciły znaczenie środki płatnicze, ponieważ wymiana przestała całkowicie istnieć w świecie, w którym każdą potrzebę można było zaspokoić jednym poleceniem.

Wraz z zanikiem barier ekonomicznych, złagodzeniu uległy także wszelkie presje społeczne. Człowiek nie czuł już dłużej obowiązku mieszczenia się w ramach przyjętych obyczajów i norm, odgrywających tak ważną rolę w całkowicie skomercjalizowanym świecie epoki przedjowiszowej.

Religia, tracąca powoli grunt już od wielu wieków, zaniknęła całkowicie. Więzy rodzinne, podtrzymywane poprzez tradycje oraz wskutek ekonomicznej potrzeby istnienia przywódców i obrońców, uległy rozluźnieniu. Mężczyźni i kobiety tworzyli luźne związki zgodnie z chwilowymi pragnieniami, rozdzielając się w dowolnym momencie. Przestały istnieć wszelkie ekonomiczne oraz społeczne powody stabilności instytucji rodzinnych.


Webster zatrzymał potok myśli i drukarka ucichła. Wyciągnął rękę, zdjął pokrywę aparatu i przeczytał ostatni akapit.

Otóż to - pomyślał. - Tutaj tkwiła przyczyna. Gdyby nie zaczęły rozpadać się rodziny, gdyby on z Sara pozostali razem...

Nerwowym gestem potarł brodawki na wierzchu lewej dłoni.

Ciekaw jestem, czy Tom nosi moje nazwisko, czy jej. Zwykle dzieci pozostawały przy nazwisku matki. Ja też początkowo nosiłem nazwisko matki, dopóki ona sama nie poprosiła mnie o zmianę. Powiedziała, że chciałaby sprawić radość mojemu ojcu, a jej jest wszystko jedno jak będę się nazywał. Ojciec był bardzo dumny ze swego nazwiska, a ja byłem jego jedynakiem. Matka natomiast miała więcej dzieci.

Gdybyśmy tylko pozostali razem... Wtedy byłoby po co i dla kogo żyć. Gdybyśmy byli razem, Sara nigdy nie wybrałaby Snu, nie spoczywałaby teraz w zbiorniku cieczy, pogrążona w niebycie produkowanym przez tkwiący na jej głowie kaptur generatora snów.

Ciekawe, jaki typ snu wybrała, jaki rodzaj syntetycznego życia teraz wiedzie... Powinienem był ją zapytać, nie zdobyłem się jednak na to. Nie wypadało zresztą pytać o takie rzeczy...”

Ponownie podłączył się do maszyny, nasunął hełm i uporządkował myśli. Drukarka znów ożyła.


Człowiek przeżył wstrząs. Trwało to jednak krótko. Człowiek próbował znaleźć swoje miejsce. Szybko zaniechał.

Pięciotysięczna społeczność nie była w stanie przejąć na siebie wszystkich obowiązków, które spoczywały na milionach mieszkańców - milionach, które wyemigrowały na Jowisza w poszukiwaniu lepszego życia w innej postaci. Pozostałych na Ziemi pięć tysięcy ludzi nie miało ani sił, ani odpowiedniego celu, ani wystarczających bodźców.

Przestały funkcjonować stymulatory psychologiczne. Przestała oddziaływać tradycja, która dla pozostałych na Ziemi osób stała się przytłaczającym ciężarem. Doszedł do głosu juwainizm, który przedtem stymulował otwartość ludzi wobec siebie samych i wobec współplemieńców, a teraz stał się narzędziem, wykazującym ludziom bezcelowość wszystkich ich poczynań. Juwainizm całkowicie wyeliminował pojęcie odwagi. A przecież ślepa, nie ograniczona w żaden sposób odwaga, odwaga nie mająca nic wspólnego z celem, do którego zostanie spożytkowana, była rzeczą najbardziej potrzebną pięciu tysiącom zagubionych ludzi.

Wszystkie ich zamierzenia - w porównaniu z wcześniejszymi dokonaniami - były mizerne i uwidoczniły jedynie, że marzenia milionów nie mogą zostać zrealizowane przez pięciotysięczną grupę zapaleńców.

Ziemia zapewniała im wszelkie wygody i żadnych zmartwień. Mieli wystarczające ilości pożywienia, odzieży, mieli własne domy, przyjaźń sąsiadów, wszelkie udogodnienia - żyli w luksusie. W zasięgu ręki było wszystko, co można było sobie tylko zamarzyć.

Człowiek zrezygnował z prób jakiejkolwiek działalności; pogrążył się w zbytku. Dokonania ludzkości przestały odgrywać jakąkolwiek rolę, a życie przemieniło się w bezsensowną kontemplację rajskiego otoczenia.

Webster ponownie ściągnął hełm i wyłączył drukarkę.

Gdyby znalazł się choć jeden człowiek, który będzie miał ochotę przeczytać tę pracę. Gdyby znalazł się ktoś, kto byłby w stanie ją zrozumieć. Gdyby kogoś jeszcze obchodziło, ku czemu zmierza ludzka egzystencja.

Oczywiście, można by o tym głośno opowiadać. Można by wyjść na ulicę, chwytać każdego napotkanego za rękaw i wszystko mu wyłuszczać. Zrozumieliby, juwainizm zmusiłby ich do zrozumienia. Nie zwróciliby jednak na to najmniejszej uwagi. Ukryliby całą przekazaną im wiedzę gdzieś w najdalszych zakamarkach swych mózgów, by sięgnąć do niej później, ale nigdy nie znaleźliby czasu na jej przeanalizowanie albo po prostu nie zadawaliby sobie trudu, by wydobyć ją na światło dzienne.

Nadal zajmowaliby się tymi samymi głupotami, którymi zajmują się dziś, kontynuowaliby swoje kretyńskie zabawy, swoje pasje, będące ich jedynym zajęciem. Randall nadal szwendałby się od domu do domu ze swą gromadką zwariowanych robotów błagając, by ktoś pozwolił mu zmienić wystrój wnętrza swego domu. Ballentree nadal spędzałby długie godziny, przygotowując kolejne wersje swych mieszanek alkoholowych. A on, Jon Webster, wciąż przekopywałby się przez historię jedynego miasta na Ziemi.


Drzwi stuknęły cicho i Webster odwrócił się. Do pokoju wszedł kocim krokiem robot.

- O co chodzi, Oscarze?

Robot zatrzymał się. Jego sylwetka rysowała się nieostrymi konturami w przytłumionym świetle pokoju.

- Już czas na obiad, sir. Przyszedłem się zapytać...

- Wszystko mi jedno, co dzisiaj przygotujesz - odparł Webster. - Poza tym dołóż drew do ognia, Oscarze.

- Już dołożyłem, sir.

Oscar podreptał do kominka i z jego ręki wysunął się płonący palnik, którym podsycił ledwo tlące się polana.

Zanurzywszy się w miękkie oparcie fotela Webster przyglądał się, jak płomienie przeskakują po drwach w palenisku, wsłuchiwał się w cichy syk i potrzaskiwanie, w pomruk rozgrzanego powietrza w przewodach kominowych.

- Pięknie się pali, sir - rzekł Oscar.

- Ty także to lubisz?

- Oczywiście.

- Pamięć genetyczna - sucho stwierdził Webster. - Wspomnienia z kuźni, w której zostałeś wykuty.

- Tak pan myśli, sir?

- Nie, Oscarze. Żartowałem. Ty i ja jesteśmy po prostu anachronizmami. Rzadko kto ma w dzisiejszych czasach kominek. Oni ich nie potrzebują. Tymczasem płomienie niosą coś ze sobą, coś czystego i uspokajającego.

Jego wzrok powędrował wyżej, gdzie nad kominkiem wisiało płótno, oświetlane teraz przez migające płomyki palących się drew.

Oscar musiał dostrzec jego spojrzenie.

- Bardzo mi przykro z powodu miss Sary, sir.

Webster pokręcił głową.

- Nie, Oscarze, ona tego pragnęła. To przecież nic innego jak wyłączenie się z jednego życia i rozpoczęcie całkiem nowego. Ona będzie spoczywała tam, w Świątyni, przez długie lata pogrążona w swym śnie, będzie żyła swym własnym życiem. Możesz być pewny, Oscarze, że będzie to życie szczęśliwe. Nie mogła przecież zaplanować sobie innego.

W jego umyśle odżyły wspomnienia dawnych dni, spędzonych w tym samym pokoju.

- To ona namalowała ten obraz, Oscarze - wyjaśnił. - Spędziła przy nim wiele dni, starała się dopracować wszystkie szczegóły, chciała uchwycić właściwy nastrój. Często śmiała się ze mnie mówiąc, że ja także jestem na tym obrazie.

- Nigdzie nie widzę pańskiej postaci, sir - rzekł Oscar.

- Nie, nie ma mnie na nim. A jednocześnie wydaje mi się, że jestem. Albo przynajmniej jakaś moja cząstka, ta cząstka, która najsilniej wiąże mnie z tym miejscem. Ten dom, który przedstawia obraz, Oscarze, to rodzinny dom Websterów w Ameryce Północnej. Ja także nazywam się Webster. Bardzo wiele dzieli mnie jednak i od tego domu, i od ludzi, którzy w nim mieszkali.

- Ameryka Północna nie jest tak daleko, sir.

- Nie - przytaknął Webster. - Nie chodzi mi o odległość w przestrzeni, lecz o inne czynniki.

Czuł, jak ciepło bijące od kominka napełnia powoli cały pokój i zaczyna docierać do niego.

Odległy. Bardzo odległy. Na dodatek w całkiem odmiennym kierunku.

Robot powoli ruszył w stronę drzwi; puszysty dywan niemal całkowicie tłumił odgłos jego ciężkich kroków.

Pracowała nad nim bardzo długo, starając się oddać najdrobniejsze szczegóły, składające się na nastrój obrazu.

W czym ukryty był nastrój obrazu? Nigdy nie zapytał jej o to, a ona sama też o tym nie mówiła. Zawsze mu się wydawało, że chodzi o sposób przedstawienia dymu wydobywającego się z komina i rozpędzanego wiatrem po niebie, o sposób wkomponowania domu w tło, domu przycupniętego na szczycie wzgórza, niemal zrośniętego z otaczającymi go drzewami i trawą, chroniącego się przed wiatrami smagającymi równinną krainę.

Być może chodziło jej jednak o coś innego. O jakiś rodzaj symbolu. O coś, co przydawałoby owemu domowi tych wszystkich cech charakteru, jakimi odznaczali się ludzie, którzy go zbudowali.

Wstał i podszedł bliżej. Zatrzymał się przed kominkiem, zadzierając w górę głowę. Z bliska widać było wszystkie pociągnięcia pędzla, obraz rozpadał się na drobniutkie fragmenciki, niewidoczne z większej odległości. Stąd mógł ocenić technikę malarską, ułożenie linii i dobór odcieni składające się na całość malowidła.

Bezpieczeństwo. Cała sylwetka solidnego, masywnego budynku emanowała poczuciem bezpieczeństwa. Jego zgranie się, zjednoczenie z otaczającym krajobrazem wyrażało spokój. Trochę surowy, trochę ponury, jakby uparty...

Całe dnie spędzała przed ekranem komunikatora, nastawionym na zewnętrzny widok domu. Albo wykonywała kolejny szkic, albo ostrożnie dobierała barwy, albo tylko siedziała wpatrując się w ekran i nie robiąc nic. Wiedziała, że teraz mieszkają tam psy i roboty, nie myślała jednak o nich. Wszystko, czego potrzebowała, to tylko zewnętrzny wygląd budynku. Był to jeden z niewielu już domów, jakie ocalały poza terenem miasta. Inne, pozostawione przez całe wieki bez konserwacji, leżały w gruzach, zwracając materiał budowlany ziemi.

W tym jednym mieszkały psy i roboty. Jeden duży robot, jak powiedziała, i wiele mniejszych.

Webster wówczas nie zwracał na to wszystko uwagi, zajęty był swoimi sprawami.

Odwrócił się i znów podszedł do biurka.

To dziwne - pomyślał. - Roboty i psy mieszkające razem. Jeden z jego przodków zajmował się w jakiś szczególny sposób psami, próbował przestawić je na drogę budowania ich własnej cywilizacji, a raczej cywilizacji, która miała rozwijać się wespół z kulturą człowieka.

Znów odezwały się w jego głowie wspomnienia - urywane obrazy, fragmenty legend, które przez lata spowijały tajemnicą Dom Websterów. Mieszkał tam robot o imieniu Jenkins, który miał jakoby służyć rodzinie od samego początku. Wspomniał jakiegoś starego człowieka, siedzącego w wózku inwalidzkim pośrodku frontowego trawnika, wpatrującego się w gwiazdy i czekającego na syna, który nigdy nie powrócił. Nad tym domem wisiało przekleństwo - przekleństwo pozbawienia ludzkości dostępu do osiągnięć filozofii Juwaina.

Ekran komunikatora znajdował się w jednym z rogów pokoju. Urządzenie było niezwykle rzadko używane, stało się jakby zapomnianym elementem wyposażenia wnętrza. Nie istniały już potrzeby, dla których został skonstruowany. Teraz cały świat zamknięty był w granicach jednego miasta - Genewy.

Webster podniósł się i ruszył w jego stronę, lecz po chwili stanął w zamyśleniu. Wszystkie kody adresowe spisane były w specjalnej książce, a nie wiedział, gdzie ona może się znajdować. Prawdopodobnie spoczywała gdzieś w głębinach biurka.

Wrócił do biurka i zaczął przeglądać zawartość wszystkich szuflad. Podekscytowany, przerzucał papiery z furią, niczym terier ryjący ziemię w poszukiwaniu zakopanej kości.


Jenkins, archaiczny robot, pocierał swój metalowy korpus stalowymi palcami. Zawsze tak robił, kiedy pogrążał się w głębokim zamyśleniu. Był to nieświadomy, irytujący gest, zapożyczony w ciągu wielu lat obcowania z ludźmi.

Jego wzrok przesunął się z powrotem na małego czarnego psa, siedzącego przed nim na podłodze.

- Mówisz więc, że wilk zachowywał się przyjaźnie - powiedział. - Oferował ci martwego królika?

Podekscytowany Ebenezer z trudem siedział na miejscu.

- To był jeden z tych wilków, które dokarmialiśmy ostatniej zimy. Znajdował się w stadzie, które przychodziło do naszego domu i które staraliśmy się zatrzymać pod dachem.

- Czy poznałbyś tego wilka przy ponownym spotkaniu?

Ebenezer skinął głową.

- Jeszcze czuję jego zapach - odparł. - Zapamiętałem go.

Za jego plecami Cień zaszurał stopami po podłodze.

- Posłuchaj, Jenkins. Nie masz w ogóle zamiaru go skarcić? Powinien był przecież nasłuchiwać, a on uciekł. Jaki pożytek z uganiania się za królikami...

- To bardziej tobie należy się nagana - powiedział groźnie Jenkins. - Nie powinieneś mówić w ten sposób. Zostałeś przydzielony Ebenezerowi i powinieneś czuć się jego częścią. Nie jesteś odrębnym osobnikiem. Jesteś tylko dłońmi Ebenezera. Gdyby on miał twoje dłonie, wcale nie potrzebowałby ciebie. Nie jesteś ani jego doradcą, ani stróżem. Tylko jego dłońmi. Zapamiętaj to.

Cień poruszył się gwałtownie.

- Ucieknę stąd - powiedział.

- Jak przypuszczam, masz ochotę przyłączyć się do dzikich robotów - rzekł Jenkins.

Cień przytaknął.

- Na pewno będą zadowoleni z mojego przybycia. Mają wiele zajęć i przyda im się każda dodatkowa para rąk.

- Będziesz się świetnie nadawał na duży łom - jadowicie zauważył Jenkins. - Przecież ty nic nie potrafisz, nie znasz żadnego fachu, nic cię nie łączy z tamtymi specjalistycznymi urządzeniami.

- Znajdziemy dla ciebie innego robota - dodał, zwracając się do Ebenezera.

Ebenezer pokręcił głową.

- Cień jest bardzo dobry, można się z nim dogadać. Znamy się nawzajem. A on czuwa, bym się za bardzo nie lenił, bym ciągle był w odpowiedniej formie.

- To świetnie - odparł Jenkins. - Działajcie więc dalej razem. A jeśli jeszcze kiedykolwiek zdarzy ci się, Ebenezerze, urządzić sobie pogoń za królikiem i spotkasz tego samego wilka, spróbuj zaprzyjaźnić się z nim nieco bliżej.

Promienie zachodzącego słońca, wpadające ukośnie przez okna, wypełniały wiekowe wnętrze pokoju późnowiosennym ciepłem.

Jenkins powoli usiadł na krześle, wsłuchując się w odgłosy dobiegające z zewnątrz - w uderzenia krowich dzwonków, szczekanie młodych psiaków, brzęk siekiery, którą roboty przycinały drwa na opał.

Biedny mały psiak. Uciekł i uganiał się za królikiem zamiast nasłuchiwać. Za wiele, za szybko... Trzeba było przewidzieć i to, one także mają prawo do przemęczenia. Musimy zrobić wakacje, przerwać na tydzień czy dwa zajęcia i wybrać się na polowanie na świstaki. To powinno je całkowicie odprężyć.

Z drugiej strony, nadejdzie kiedyś taki dzień, gdy niemożliwe staną się polowania na świstaki i urządzanie gonitw z królikami - dzień, kiedy psy staną się przyjaciółmi wszystkich zwierząt, kiedy wszelkie dzikie stworzenia będą potrafiły logicznie myśleć, mówić i wytwarzać własne dobra. To jeszcze marzenie, sen o odległej świetności, a jednak nie bardziej odległe i nierealne niż niektóre marzenia ludzi.

Może nawet lepsze od marzeń ludzi, ponieważ nie było w nich nic z bezduszności, która charakteryzowała cywilizację człowieka, nie było w nich miejsca na brutalną mechanizację, na której opierała się ludzkość.

Nowa cywilizacja, nowa kultura, nowy sposób myślenia. Było w niej coś z mistycyzmu, coś z wizjonerstwa, ale czyż w kulturze ludzi nie było miejsca na fantazjowanie? Ich sposób myślenia kierował się w stronę tajemnic, na które człowiekowi szkoda było tracić czas, które ludzie traktowali jak przesądy, nie poparte żadnymi faktami doświadczalnymi.

Tajemnic, których kroki rozbrzmiewały po nocach, których ścieżki wiodły dokoła tego domu, które były przyczyną budzenia się i warczenia psów i po których nie pozostawały żadne ślady na śniegu. Tajemnic, do których psy wyły w godzinie śmierci jednego z nich.

Psy wiedziały. Wiedziały na długo przedtem, zanim otrzymały narządy mowy i szkła umożliwiające czytanie. Nie zaszły na drodze rozwoju aż tak daleko jak człowiek - nie znały jeszcze cynizmu i sceptycyzmu. Wierzyły w to wszystko, co mogły usłyszeć i wyczuć węchem. Nie istniały dla nich przesądy jako forma okłamywania samych siebie, jako rodzaj obrony przed tym wszystkim, czego nie mogły ogarnąć wzrokiem.

Jenkins odwrócił się do biurka, wyjął pióro i przysunął do siebie notes. Pod naciskiem jego dłoni zaskrzypiała stalówka.


Ebenezer doniósł o przyjaznym zachowaniu wilka. Przekonać radę, by zwolniła Ebenezera z obowiązku nasłuchiwania i poleciła mu nawiązanie bliższych kontaktów z wilkiem.


Wilki powinny być znakomitymi towarzyszami dla psów. Są świetnymi myśliwymi, znacznie lepszymi od psów. Bardziej wytrzymałe, szybsze, odporniejsze. Mogłyby zająć się śledzeniem dzikich robotów, obozujących na drugim brzegu rzeki i zwolnić psy z tego obowiązku. Mogłyby także mieć oko na zamki mutantów.

Jenkins pokręcił głową.

W dzisiejszych czasach nie wolno nikomu wierzyć. Co prawda roboty jak do tej pory zachowywały się przyjaźnie, wpadały od czasu do czasu w odwiedziny, pomagały w niektórych zajęciach. Faktycznie były dobrymi sąsiadami. Jednak nigdy nie wiadomo... Poza tym konstruowały jakieś dziwne maszyny.

Mutanci także nikomu się nie naprzykrzali i bardzo rzadko pojawiali się na widoku. Lecz ich także należało śledzić. Po nich można było spodziewać się najgorszego. Trzeba pamiętać, co zrobili ludziom. Udostępnienie ludziom juwainizmu dokładnie w momencie, kiedy wiedza ta mogła przyczynić się do rozpadu cywilizacji, było podłym wybiegiem.

Ludzie... Byli dla nas niczym bogowie, a teraz już ich nie ma. Pozostawili nas samym sobie. W Genewie mieszkała jeszcze jakaś nieliczna grupka, ale trudno na nich liczyć: po prostu nie są nami zainteresowani.

Siedział w zapadającym zmroku, wspominając czasy, gdy serwował ludziom drinki i wykonywał różne polecenia, czasy, kiedy między tymi ścianami rodziły się i umierały kolejne pokolenia Websterów.

Teraz przyszło mu być duchowym opiekunem społeczności psów - społeczności małych przebiegłych diablików, tak bystrych i inteligentnych, i tak bardzo się starających...


Rozległ się przytłumiony dźwięk brzęczyka i Jenkins aż podskoczył na krześle. Brzęczyk rozbrzmiał ponownie, a pod ekranem komunikatora zapłonęło zielone światełko wezwania. Jenkins zerwał się na nogi, z niedowierzaniem wpatrując w mrugający ognik lampki.

Ktoś wzywał go przez komunikator!

Ktoś chciał się z nim skontaktować po raz pierwszy od prawie tysiąca lat!

Skoczył przed siebie, osiadł sztywno na krześle, po czym drżącą dłonią wcisnął klawisz urządzenia.

Ściana przed nim powoli rozpłynęła się. Siedział twarzą w twarz z człowiekiem znajdującym się po przeciwnej stronie biurka. Za jego plecami płonęły polana w kominku, wypełniając wielki pokój o łukowatych oknach ruchomymi cieniami.

- Ty jesteś Jenkins - rzekł człowiek. W rysach jego twarzy było coś, co wywołało kolejną falę mglistych wspomnień w umyśle robota.

- Ty... ty...

- Nazywam się Jon Webster.

Jenkins oparł dłonie o krawędź obudowy ekranu. Siedział usztywniony, pełen napięcia, przerażony tak bardzo obcymi robotom uczuciami, które przetaczały się przez całe jego ciało.

- Poznałbym ciebie wszędzie - odezwał się wreszcie. - Masz te same rysy twarzy, które wciąż tkwią w mojej pamięci. Przez wiele lat pracowałem dla was. Serwowałem napoje i... i...

- Tak, wiem o tym - powiedział Webster. - Opowieści o tobie wędrowały razem z naszą rodziną. Pamiętamy ciebie.

- Jesteś w Genewie, Jon? - zapytał Jenkins, lecz w tejże chwili przypomniał sobie. - To znaczy... sir.

- Nie, to niepotrzebne - wtrącił Webster. - Niech zostanie po prostu: Jon. Tak, jestem w Genewie. Chciałbym się jednak z tobą zobaczyć. Nie wiem, czy to możliwe...

- Mam rozumieć, że chcesz tu przyjechać?

Webster przytaknął.

- Teraz cały dom został zajęty przez psy, sir.

Jon uśmiechnął się.

- Mówiące psy? - zapytał.

- Tak - odparł Jenkins. - One z pewnością ucieszą się z pańskiej wizyty. Wiedzą wszystko o rodzinie. Zbierają się wieczorami i opowiadają sobie przed snem historie z dawnych lat. Poza tym...

- O co chodzi, Jenkins?

- Ja także bardzo się ucieszę z pańskiego przyjazdu. Od tak dawna jestem tu osamotniony...


Bóg przybył.

Ebenezera porażała ta myśl, kiedy bezszelestnie skradał się po nocy.

Gdyby Jenkins dowiedział się, że tu jestem, z pewnością wygarbowałby mi skórę. Przykazał wszystkim, że mamy zostawić gościa w spokoju, przynajmniej przez pewien czas.

Ebenezer podkradł się pod drzwi gabinetu i zaczął węszyć. Okazało się, że drzwi nie były domknięte.

Przywarł do podłogi i nasłuchiwał. Ze środka nie dobiegał żaden dźwięk. Poczuł zapach, nieznany dotąd, specyficzny zapach, od którego uniosła mu się sierść na karku i przez całe ciało przebiegł dreszcz emocji.

Obejrzał się szybko za siebie. Korytarz był pusty. Jenkins nadal siedział w jadalni, tłumacząc psom, jak mają się zachowywać. Cień został odesłany na zewnątrz z jakimś poleceniem.

Powoli, bardzo ostrożnie, Ebenezer popchnął drzwi nosem. Szczelina poszerzyła się. Jeszcze jedno pchnięcie i mógł już prześliznąć się do środka.

Człowiek siedział w fotelu przed kominkiem, daleko wyciągnąwszy przed siebie nogi i złożywszy ręce na piersi.

Ebenezer jeszcze bardziej przywarł do podłogi, a z jego gardła wydobył się ledwo słyszalny pisk.

Jon Webster usłyszał ten dźwięk i wyprostował się w fotelu.

- Czy jest tu ktoś? - zapytał.

Ebenezer zamarł przy podłodze. Czuł, jak serce wali mu niczym młot, a krew w żyłach pulsuje ze zdwojoną mocą.

- Czy jest tu ktoś? - zapytał jeszcze raz Webster i w tej samej chwili dostrzegł psa.

- Podejdź bliżej, przyjacielu. - Jego głos nabrał odcieni miękkości i delikatności. - Podejdź tu, proszę.

Ebenezer nie śmiał się poruszyć. Webster wyciągnął w jego kierunku dłoń.

- Nie uczynię ci nic złego. Podejdź, proszę. Gdzie są pozostałe psy?

Ebenezer miał ochotę wstać albo chociażby podpełznąć w kierunku człowieka, lecz jego ciało odmówiło posłuszeństwa. Człowiek podniósł się i ruszył w jego stronę, odmierzając olbrzymie kroki.

Pies dostrzegł ogromną sylwetkę człowieka wyrastającą wprost nad nim. Silne dłonie oplotły jego ciało i poczuł, że jest unoszony w górę. Zapach, który poraził jego nozdrza przy szczelinie nie domkniętych drzwi - ten obezwładniający boski zapach - stał się teraz nadzwyczaj wyraźny.

Dłonie przycisnęły go do dziwnej syntetycznej tkaniny, w którą ubrany był człowiek. Po chwili rozbrzmiał donośny głos, ale słowa przynosiły uspokojenie.

- A więc przyszedłeś, żeby zobaczyć się ze mną - powiedział Jon Webster. - Wymknąłeś się i przyszedłeś mnie odwiedzić.

Ebenezer nieznacznie skinął głową.

- Ale ty się na mnie nie gniewasz, prawda? Nie powiesz o tym Jenkinsowi?

Webster zaprzeczył ruchem głowy.

- Nie, nie powiem Jenkinsowi.

Usiadł w fotelu, umieszczając Ebenezera na swych kolanach. Pies wpatrywał się w jego twarz - mocną, charakterystyczną twarz, na której tańczyły cienie rzucane przez migające płomienie drew płonących w kominku.

Dłoń Webstera zbliżyła się i pogłaskała kark Ebenezera. Ebenezer aż zaskomlał od przepełniającego go psiego szczęścia.

- To jest jak powrót do domu - powiedział Webster, lecz jego słowa nie były skierowane do psa. - Jakby wracało się do domu po bardzo, bardzo długiej nieobecności. Po tak długim czasie, że nie rozpoznaje się już domu. Obco wyglądają wszystkie meble, nieznane jest rozmieszczenie pokoi. Czuje się jednak, że jest to stare, przytulne miejsce i człowiek cieszy się z powrotu do własnego domu.

- Lubię to - odezwał się Ebenezer. Miał na myśli pieszczoty Webstera, lecz człowiek wyraźnie go nie zrozumiał.

- Oczywiście, że lubisz - powiedział Webster. - To jest tak samo twój dom, jak i mój. A mówiąc szczerze, bardziej twój niż mój. Ty przebywałeś tu cały czas, dbając o wszystko, podczas gdy ja zapomniałem o tym domu.

Jeszcze raz pogłaskał kark Ebenezera i potarmosił go za ucho.

- Jak się nazywasz? - zapytał.

- Ebenezer.

- A czym się zajmujesz, Ebenezerze?

- Nasłuchiwaniem.

- Nasłuchiwaniem?

- Tak, takie jest moje zadanie. Zajmuję się nasłuchiwaniem koboldów.

- I jesteś w stanie usłyszeć koboldy?

- Czasami. Ale nie jestem w tym najlepszy. Wciąż mam w głowie uganianie się za królikami i to rozprasza moją uwagę.

- A czy możesz mi powiedzieć, jak słychać te koboldy?

- Bardzo różnie. Czasami słychać jak chodzą, kiedy indziej pohukują. Rzadko udaje się złowić ich rozmowy. One najczęściej zajmują się tylko myśleniem.

- Poczekaj, Ebenezerze. A gdzie znajdują się te twoje koboldy?

- W żadnym konkretnym miejscu - odparł Ebenezer. - W każdym razie nie na tej ziemi.

- Nie rozumiem.

- Jakby się było w wielkim domu - wyjaśnił pies. - W olbrzymim domu z wieloma komnatami, pomiędzy którymi istnieją przejścia. Jeżeli jesteś w jednym pokoju, możesz słyszeć trochę z tego, co dzieje się w sąsiednim, ale nie możesz się tam dostać.

- Możesz, na pewno przerwał mu Webster. - Musisz tylko przejść przez te drzwi.

- Ale tych drzwi nie można otworzyć. Nie wiesz nawet o istnieniu tych drzwi. Wydaje ci się, że ten pokój, w którym się znajdujesz, jest jedynym pokojem w całym budynku. A nawet gdybyś wiedział o drzwiach, nie byłbyś w stanie ich otworzyć.

- Mówisz chyba o różnych wymiarach.

Ebenezer przekręcił łepek i zamyślił się na chwilę.

- Ja nie znam tego słowa, które powiedziałeś. Wymiarach. Powiedziałem ci to, co tłumaczył nam Jenkins. On mówił, że naprawdę to nie jest żaden dom i że to nie są żadne pokoje, a te istoty, które słyszymy, są, jak się zdaje, w ogóle do nas niepodobne.

Webster w myślach pochwalił Jenkinsa. Właśnie w ten sposób należało postępować. Powoli, prostymi słowami, zrozumiałymi opisami przekazywać im wiedzę. Przedstawić im najpierw tylko ideę, po czym w kolejnym etapie wprowadzać właściwe słownictwo. Wszystko wskazywało na to, że wkrótce narodzi się nowa terminologia. Już pojawiło się nowe słowo. Koboldy - to, co znajduje się za ścianą, to, co można usłyszeć, lecz czego nie można zidentyfikować - mieszkańcy sąsiedniego pokoju.

Koboldy.

Jeśli nie będziesz grzeczny, porwą cię koboldy.

W ten sposób myśleliby ludzie. Jeżeli czegoś nie można zrozumieć, nie można zobaczyć, przeanalizować, doświadczyć, to znaczy, że tego nie ma, że coś takiego nie istnieje. To tylko duszek, chochlik, kobold.

Porwą cię koboldy...”

Czyż ich sposób tłumaczenia nie jest prostszy, nie jest bardziej przekonywający? Boicie się? Może i tak, ale strachy znikają w świetle dnia. Nie ma tu potrzeby tłumaczenia, argumentowania. Wystarczy tylko postarać się trochę i już przestaną istnieć. Nazwijmy je duszkami czy chochlikami i już będzie można się z nich śmiać. Oczywiście, w świetle dnia.


Ciepły, wilgotny język Ebenezera przesunął się po policzku Webstera. Pies wyglądał na uszczęśliwionego.

- Lubię cię - odezwał się Ebenezer. - Jenkins nigdy nie trzymał mnie w ten sposób. Nikt nigdy nie brał mnie na kolana.

- Jenkins ma wiele zajęć - wyjaśnił Webster.

- Tak, z pewnością - przyznał pies. - Spisuje różne rzeczy w książce. To, co psy usłyszą podczas nasłuchiwania i wskazówki, co mamy dalej robić.

- Słyszałeś już o Websterach? - zapytał człowiek.

- Oczywiście, wiemy o nich wszystko. Ty jesteś Webster. Nie sądziliśmy, że pozostał jeszcze ktoś z was.

- Pozostał - uśmiechnął się Jon. - Poza tym jeden z Websterów był tu z wami przez cały czas. Jenkins też jest Websterem.

- Nigdy nam o tym nie mówił.

- Nie mógł.

Ogień w kominku przygasał i pokój pogrążał się w ciemnościach. Tańczące płomyki rzucały dziwaczne cienie na ściany i podłogę.

Było w tym pokoju coś jeszcze. Ledwo słyszalne szelesty, cichutkie szepty, jak gdyby rozmawiały ze sobą ściany. Stary dom przepełniony był wspomnieniami, nasycony życiem, którym tętnił od dwóch tysięcy lat. Zbudowano go po to, by przetrwał - i przetrwał. Miał być domem wszystkich Websterów - i był nim do dziś. Był jak rozumne schronisko, obejmujące przybyłego tu człowieka silnymi, niosącymi ciepło ramionami i przytulające go do własnego, mocno bijącego serca.

W głowie Jona rozległ się odgłos kroków - kroków pochodzących z bardzo odległej przeszłości, kroków wyciszonych do ledwo słyszalnego echa przez kolejne pokolenia. Odgłos kroków Websterów. Tych wszystkich, którzy przemierzali tutejsze komnaty przed laty, tych, którym usługiwał Jenkins - począwszy od dnia narodzin aż do godziny śmierci.

Historia. Oto była historia. Przeszłość przemawiająca ze ścian, wdeptana w podłogi, tkwiąca w mrocznych zakamarkach pokoi, przyglądająca mu się z wysokości sufitu. Wciąż żywa historia, którą dosłownie czuło się w kościach i dźwigało na własnym karku - niczym spojrzenie oczu dawno umarłych ludzi, ożywających o zmroku.

Jeszcze jeden Webster, co? Nie wygląda dobrze. Jakiś bezwartościowy. Jak balon po spuszczeniu powietrza. W niczym nie przypomina nas z dawnych czasów. To już ostatni.

Jon Webster zawrzał gniewem. - Nie, wcale nie ostatni! - krzyknął. - Mam syna.

Cóż, to i tak niewiele zmienia. Mówi, że ma syna. A cóż on jest wart, ten jego syn...”

Webster zerwał się z fotela, zrzucając Ebenezera na podłogę.

- To nieprawda! - wrzasnął. - Mój syn...

Gwałtownie usiadł z powrotem.

Jego syn zabawiał się, miał hobby - uganiał się po lasach z łukiem i strzałami...

Hobby. Tak to nazwała Sara, zanim udała się na szczyt wzgórza, by zapaść w swój stuletni sen.

Hobby. Nie jakieś uczciwe zajęcie, nie sposób życia, nie potrzeba.

Tylko hobby, zabawa, rozrywka.

Coś absolutnie sztucznego. Coś, co nie miało ani początku, ani końca. Coś, co można było w każdej chwili porzucić i nikt nie zwróciłby na to najmniejszej uwagi.

Jak przygotowywanie kolejnych przepisów na różnorodne mieszanki trunków.

Jak malowanie obrazów, którymi nikt się nie interesował.

Jak wałęsanie się po mieście z gromadą zwariowanych robotów i błaganie wszystkich, by pozwolili zmienić dekoracje w swoim pokoju.

Jak spisywanie historii miasta, która nikogo nic nie obchodziła.

Jak zabawa w Indian, w jaskiniowców czy pionierów posiadających tylko łuk i strzały.

Jak wymyślanie nowych rodzajów trwających wiekami snów dla mężczyzn i kobiet, którzy znudzili się życiem i tęsknią za czystą fantazją.

Człowiek siedział sztywno w fotelu, wpatrując się uporczywie w pustkę, która rozwarła się przed jego oczyma - straszliwą, przerażającą pustkę, która zdawała się ciągnąć bez końca.

Jego dłonie bezwiednie złożyły się, a kciuk prawej dłoni zaczął masować wierzchnią część lewej.

Ebenezer wysunął się z ciemności w krąg światła rzucanego przez płomienie, oparł przednie łapy na kolanach człowieka i zapatrzył się w jego twarz.

- Skaleczyłeś się w rękę? - zapytał.

- Co takiego?

- Czy skaleczyłeś się w rękę? Pocierasz ją.

Webster zaśmiał się nienaturalnie.

- Nie, to tylko brodawki - rzekł, ukazując dłoń psu.

- Rany, brodawki! - zaskomlił Ebenezer. - Chyba nie chcesz ich mieć, czyż nie tak?

- Nie... - zawahał się Webster. - Nie, oczywiście, że nie chcę. Ale nigdy nie starałem się o to, żeby się ich pozbyć.

Ebenezer pochylił łepek i przesunął nosem po wierzchniej części dłoni Webstera.:- Proszę bardzo - rzekł z triumfem w głosie.

- O czym ty mówisz?

- Popatrz na swoją rękę - powiedział pies.

W kominku obsunęła się jedna z przepalonych głowni. Webster uniósł dłoń do oczu i przyjrzał się jej w świetle rozbłysłego na krótko płomienia.

Brodawki zniknęły. Skóra dłoni była gładka i czysta.


Jenkins stał w ciemności i wsłuchiwał się w ciszę, w tę miękką, usypiającą ciszę, która oddawała cały dom we władanie cieni, na pastwę zapomnianego echa ludzkich kroków, dawno przebrzmiałych wypowiedzi, głosów nadal przemawiających ze ścian i grubych zasłon okiennych.

Jedna jego myśl mogła spowodować rozproszenie ciemności: poprzez drobną zmianę w charakterystyce soczewek mógł odzyskać wzrok, lecz nie uczynił tego. Lubił tę porę dnia, był to czas przeznaczony na medytacje, niezwykle cenny czas, kiedy teraźniejszość zdawała się ustępować miejsca powracającej, wciąż żywej przeszłości.

Wszyscy spali, lecz Jenkins nie potrzebował snu. Roboty nie musiały odpoczywać. Pracował już od dwóch tysięcy lat, dwadzieścia wieków spędził na nogach ani przez moment nie będąc niesprawnym.

To długi czas, bardzo długi, nawet dla robota. Zanim ludzie wyemigrowali na Jowisza, większość robotów starych typów została rozebrana, przekazana na złom, a ich miejsce zajęły nowe modele. O wiele bardziej podobne do ludzi, zgrabniejsze i silniejsze, lepiej władające mową i szybciej rozwiązujące wszystkie problemy.

Jednakże Jenkins, stary wierny sługa, pozostał przy życiu. Ludzie rozumieli, że owiany mitem dom Websterów nie będzie prawdziwym domem bez jego obecności.

- Oni mnie kochali - powiedział Jenkins do samego siebie. Te trzy słowa utkwiły głęboko w jego umyśle, uspokajały go, a w tym świecie bardzo trudno było o spokój, szczególnie teraz, kiedy dawny sługa stał się wszechwładnym panem i zaczynał tęsknić za tym, by być znowu sługą.

Stał przy oknie wychodzącym na patio i przyglądał się pogrążonym w mroku nocy kępom zdziczałych dębów, rozsianych na stoku wzgórza. Wszędzie panowały ciemności, nigdzie żadnego błysku światła. W dawnych czasach nocą widać było światła. Punkciki rozjaśnionych okien przyjaźnie mrugały od strony równiny rozciągającej się za rzeką.

Lecz ludzie wynieśli się z Ziemi i teraz nie było żadnych świateł. Roboty nie potrzebowały światła, doskonale widziały w ciemnościach, podobnie jak Jenkins, gdy przestawił układ soczewek. Zamki mutantów były tak samo niewidoczne w ciągu nocy, jak niepokojące w świetle dziennym.

A teraz jeden z ludzi tu wrócił. Tylko jeden. Prawdopodobnie nie zabawi długo, spędzi tu kilka dni, sypiając w wielkim łożu w pokoju głowy rodziny na pierwszym piętrze, po czym przeniesie się z powrotem do Genewy. Będzie spacerował po leżących odłogiem gruntach, wędrował wzdłuż wijącej się rzeki, pewnie poszpera między książkami stojącymi na półce w salonie, aż wreszcie któregoś dnia zdecyduje się opuścić dom.

Jenkins odwrócił się od okna.

Powinienem dowiedzieć się, jak się czuje, czy nie potrzebuje czegoś. Może trzeba przygotować mu drinka, chociaż obawiam się, iż whisky nie nadaje się już do spożycia. Tysiąc lat to bardzo długo nawet dla najlepszego gatunku whisky.

Kiedy przemierzał salon, spłynęła na niego fala spokoju - ciepłego, intymnego ukojenia z dawnych lat, kiedy biegał tu i tam, szczęśliwszy od teriera, wypełniając wszelkie polecenia.

Już na schodach ogarnęła go taka radość, że miał ochotę zanucić starą piosenkę.

Postanowił, że tylko zajrzy do pokoju i jeżeli Jon Webster będzie spał, wycofa się po cichutku. A jeżeli nie będzie spał, zapyta:

- Czy jest panu wygodnie, sir? Może życzy pan sobie czegoś? Może przygotować coś ciepłego do picia?

Ruszył w górę, przemierzając po dwa stopnie naraz.

Znowu miał okazję usługiwać jednemu z Websterów.


Jon Webster siedział w łóżku, wysoko spiętrzywszy poduszki pod plecami. Łoże było twarde i niewygodne, a pokój wydawał mu się zbyt mały i zastawiony gratami. W niczym nie przypominał jego sypialni w Genewie, gdzie kładł się spać na pokrytej grubą warstwą mchu łące w pobliżu pluszczącego strumyka, pod usianym sztucznymi gwiazdami sztucznym niebem. Tam powietrze przepełniała syntetyczna woń syntetycznych lilii, które kwitły o wiele dłużej, niż całe jego życie. Tu nie było ani delikatnego szumu odległego wodospadu, ani iskierek szybujących w powietrzu ciem było tylko staromodne łóżko w przeraźliwie funkcjonalnym wnętrzu.

Webster wyciągnął ręce na kołdrze, którą polecono mu się przykryć, splótł palce i pogrążył się w zadumie.

Ebenezerowi wystarczyło tylko musnąć nosem brodawki i te natychmiast zniknęły. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, pies wiedział co robi. Nie dokonał się żaden cud, sprawiła to świadoma moc. Cuda nie zawsze się zdarzały, natomiast Ebenezer był pewien skutku swojego działania.

Może ta moc pochodziła z owego sąsiedniego pokoju, może została zapożyczona od koboldów, których nasłuchiwaniem zajmował się Ebenezer?

Siła niezależna od zdolności dłoni, dar uzdrawiania bez pomocy medycyny, bez leków, oparty wyłącznie na właściwej, bardzo specyficznej wiedzy.

W dawnych czasach niektórzy ludzie posiadali taką moc oczyszczania z brodawek. Kupowali je za grosze, wymieniali za jakieś towary, czy po prostu zamawiali sobie tylko znanymi zaklęciami i po pewnym czasie - oczywiście, tylko w niektórych przypadkach - brodawki faktycznie znikały.

Czyżby tamci ludzie także mieli coś wspólnego z ko-boldami?

Drzwi stuknęły cichutko i Webster gwałtownie usiadł.

Z ciemności dobiegł go cichy głos:

- Czy jest panu wygodnie, sir? Może życzy pan sobie czegoś?

- To ty, Jenkins? - zapytał Webster.

- Tak, sir.

Mroczna sylwetka oderwała się od ciemnej plamy drzwi.

- Tak, mam na coś ochotę - powiedział Webster. - Chcę z tobą porozmawiać.

Wpatrywał się w ledwo widoczną, błyszczącą metalicznie postać, która zatrzymała się przy łóżku.

- O psach - dodał Webster.

- One bardzo się starają, lecz wiele zadań przekracza ich siły - rzekł Jenkins. - Rozumie pan, one nie mają nikogo, ani jednego żywego opiekuna.

- Mają ciebie.

Jenkins pokręcił głową.

- To nie to samo, ja jestem tylko... czymś w rodzaju mentora. One potrzebują człowieka, ta potrzeba jest u nich instynktowna. Przez tysiące lat żyły u jego boku, człowiek i pies polowali razem, człowiek i pies razem pilnowali pasących się stad, człowiek i pies razem walczyli ze wspólnym wrogiem. Psy czuwały nad spokojnym snem ludzi, a ludzie byli zdolni dzielić z nimi ostatni kęs żywności: sami nie dojadali, by psy także miały odrobinę pożywienia.

- Tak, oczywiście, masz całkowitą rację - przytaknął Webster.

- One mówią o ludziach każdego wieczora, zanim udadzą się na spoczynek - ciągnął Jenkins. - Siadają w kręgu, a jeden ze starszych psów zaczyna snuć którąś z opowieści, jakie same ułożyły, a reszta siedzi w zamyśleniu, z gorącymi nadziejami w sercach.

- Do czego one zmierzają? Co chcą osiągnąć? Czy mają jakiś plan?

- Wydaje mi się, że coś wyczuwam, że dostrzegam zarys - odparł Jenkins. - Wie pan, one są psychiczne, zawsze takie były. Nie mają ciągot do mechaniki, jest to zresztą zrozumiałe, nie posiadają zręcznych dłoni. O ile człowiek poświęcił się światu materii, o tyle one skłaniają się ku światu duchów.

- Duchów?

- To znaczy tego wszystkiego, co pan mógłby nazwać duchami; nie chodzi tu o dosłowne znaczenie. Tego jestem pewien. One wyczuwają coś, co przebywa w sąsiednim pokoju, jakąś inną formę życia, znajdującą się w innym wymiarze.

- Chcesz powiedzieć, że według nich istnieje wiele płaszczyzn życia, które współistnieją na Ziemi?

Jenkins przytaknął.

- Zaczynam w to wierzyć, sir. Mam notes, w którym zapisywałem wszystko, co psy dosłyszały i zobaczyły. Teraz, po tak wielu latach, one próbują stworzyć wspólną teorię, jednolity obraz doznań.

- Ale mogę się mylić - dodał szybko. - Wie pan, sir, że nie mam żadnych predyspozycji. W dawnych czasach byłem po prostu sługą w tym domu, sir. Chciałem nadal czuwać nad wszystkim w tym domu po... po Jowiszu, ale to niezwykle trudne zadanie. Jeszcze jeden robot pomógł mi skonstruować pierwszy model tych małych robotów, przeznaczonych dla psów. Teraz te małe wyspecjalizowane roboty same zajmują się projektowaniem i konstrukcją robotów, o ile zajdzie taka potrzeba.

- A psy? Czy tylko siedzą i nasłuchują?

- Ależ nie, sir. Wykonują wiele prac. Próbują nawiązać braterskie stosunki z dzikimi zwierzętami. Zajmują się śledzeniem działań dzikich robotów i mutantów...

- Dzikich robotów? Jak wiele ich jest?

- Bardzo dużo, sir - odparł Jenkins. - Obozują w niewielkich grupach na całym świecie. To te roboty, które pozostały bez pracy i właścicieli, sir, te, które nie były potrzebne ludziom w chwili przeprowadzania się na Jowisza. Stopniowo skrzyknęły się w grupy i zajęły pracą...

- Pracą? Nad czym one mogą pracować?

- Nie wiem, sir. Przede wszystkim konstruują jakieś urządzenia. Mechaniczne, oczywiście. Sam się zastanawiam, po co potrzebne im są te wszystkie maszyny, które do tej pory wybudowały. Do czego chcą ich użyć?

- Tak, to zastanawiające - wtrącił Webster.

Zapatrzył się w mrok pokoju i zaczął zastanawiać, jak to się stało, że ludzie, skupieni w Genewie, całkowicie zatracili kontakt z otaczającym ich światem. Jak to się stało, że ludzie nic nie wiedzą o poczynaniach społeczności psów, o obozowiskach ciężko pracujących robotów, o zamczyskach przerażających i znienawidzonych mutantów.

Straciliśmy kontakt, odcięliśmy się od otaczającego nas świata. Stworzyliśmy sobie odizolowaną enklawę i całkowicie się w niej pogrążyliśmy, zamykając się w ostatnim mieście na Ziemi. Nikt z. nas nie ma pojęcia, co dzieje się poza miastem. Moglibyśmy się dowiedzieć, nawet powinniśmy się dowiedzieć, lecz nikomu na tym nie zależało.

Nadszedł czas, by ponownie wyjrzeć na zewnątrz.

Początkowo, zagubieni i osamotnieni, ludzie z pewnością próbowali kontrolować wydarzenia, lecz po jakimś czasie po prostu machnęli na to ręką.

Po raz pierwszy ta niewielka grupka pozostałych na Ziemi ludzi dostrzegła potęgę rasy, po raz pierwszy odczuła wyraźnie, jak doniosłe rzeczy były wspólnym dziełem rąk ludzkich. Pragnęli kontynuować wysiłki ludzkości, ale nie byli w stanie. Podeszli do tego racjonalnie, ponieważ racjonalność zawsze leżała w charakterze człowieka. Przekonali samych siebie, że żadne duchy nie istnieją, że wszelkie odgłosy w ciągu nocy są jedynie urojeniami, a cisnące się próby ich wytłumaczenia odesłali w niepamięć.

Nie było szans na kontynuowanie wysiłków całej ludzkości, zwyciężyła więc racjonalność - znaleźliśmy uspokojenie za zasłoną słów, w czym zresztą dobitnie pomógł nam juwainizm. Zaczęliśmy pielęgnować w sobie kult przodków, usiłowaliśmy gloryfikować rasę ludzką. Nie byliśmy w stanie kontynuować jej drogi rozwoju, uznaliśmy więc ją za minioną świętość, posadziliśmy człowieka na najwyższym tronie. Zupełnie tak samo, jakbyśmy chcieli uświęcić i gloryfikować to wszystko, co bezpowrotnie minęło.

Staliśmy się społecznością historyków, którzy niezgrabnymi palcami rozgrzebują ruiny upadłej cywilizacji, składając wszystkie najdrobniejsze, nie znaczące fakty w naszym mauzoleum, tak jakby były to przedmioty o pierwszorzędnym znaczeniu. To był jednak dopiero początek, faza pierwsza, nasza zabawa zaraz po tym, jak uświadomiliśmy sobie, czym właściwie jesteśmy - fusami w nie zmytej filiżance pozostałej po ludzkości.

Posunęliśmy się jednak dalej, o wiele dalej, w ciągu zaledwie jednego pokolenia. Człowiek jest niezwykle elastycznym stworzeniem, jest w stanie przetrwać wszystko. Nie mogliśmy dosięgnąć gwiazd. Nie potrafiliśmy zbudować odpowiednich statków międzyplanetarnych. Nie byliśmy w stanie zgłębić tajemnic życia. Cóż więc pozostało?

Staliśmy się tylko spadkobiercami, wykorzystującymi pozostały majątek. Znaleźliśmy się w znacznie korzystniejszej sytuacji niż jakakolwiek inna społeczność. Jeszcze raz górę wzięła racjonalność. Zapomnieliśmy o glorii przodków, zamieniliśmy ją w irytującą maskotkę, w system uprzyjemniania życia, w spuściznę rozrywek.

- Jenkins - odezwał się spięty Webster. - Zmarnowaliśmy całe dziesięć stuleci.

- Nie zmarnowaliśmy, sir - zaoponował Jenkins. - Można to nazwać odpoczynkiem. Lecz może teraz... może będzie pan mógł pozostać z nami, powrócić do nas.

- Chciałbyś tego?

- Psy tego potrzebują - odparł Jenkins. - Roboty także. Dla jednych i dla drugich nie było nigdy nic ważniejszego od służenia człowiekowi. One czują się zagubione. Psy próbują stworzyć swą własną kulturę, lecz idzie to niezwykle powoli.

- Może będzie to lepsza cywilizacja od tej, którą my stworzyliśmy - rzekł Webster. - Może osiągnie sukces. Nasza nie doprowadziła do niczego, Jenkins.

- Może będzie bardziej naturalna, ale z pewnością nie taka praktyczna - wtrącił Jenkins. - Kultura oparta na braterstwie wszystkich zwierząt, na psychicznym zrozumieniu, a może także i na ewentualnej komunikacji i wymianie pomiędzy przenikającymi się światami. Cywilizacja umysłu i zrozumienia, lecz bez dostępu do znaczących osiągnięć. Pozbawiona wielkich celów, o ograniczonych możliwościach, niejako na ślepo poszukująca prawdy. Takie poszukiwanie na ślepo było także udziałem człowieka, lecz zostało bardzo szybko zarzucone.

- Uważasz, że w tej sytuacji obecność człowieka byłaby pomocna?

- Człowiek mógłby stać się duchowym przywódcą - odparł Jenkins.

- W jakim sensie przywódcą?

- Trudno na to odpowiedzieć.

Webster leżał w ciemnościach, z rękoma ułożonymi na okrywającej go kołdrze, pocierając skórę dłoni, która nieoczekiwanie stała się gładka.

- Powiedz mi prawdę - jego głos nagle zabrzmiał ostro. - Stwierdziłeś, że człowiek mógłby zostać ich duchowym przywódcą. Ale mógłby także ponownie stać się postacią dominującą. Mógłby potraktować to wszystko, czym zajmują się psy, jako rzeczy niepraktyczne. Mógłby przeprogramować roboty i zacząć je wykorzystywać do tych samych co dawniej celów. Zarówno psy jak roboty znów ustąpiłyby miejsca człowiekowi.

- Z pewnością ma pan rację. Były przecież kiedyś tylko sługami. Dla nich człowiek jest wciąż wszechmocny i wszechwiedzący.

- Dziękuję ci, Jenkins - rzekł Webster. - Dziękuję ci bardzo.

Znów zapatrzył się w mrok, gdzie teraz wyraźnie jawiła mu się prawda.


Ślad jego stóp był nadal widoczny na podłodze, a w powietrzu wisiał wciąż ten sam duszący odór kurzu. Maleńka lampka kontrolna wciąż żarzyła się na pulpicie, a jedyny przełącznik, tarcza numerowa i kody ciągle czekały w gotowości. Czekały na ten dzień, kiedy ktoś będzie ich potrzebował.

Webster stał w drzwiach, chłonąc przytłaczający chłód wilgotnych kamieni, przebijający przez gorzki zapach pyłu.

Ochrona - pomyślał, wpatrując się w przełącznik. - Ochrona, stworzona po to, by utrzymać innych z dala od tego miejsca. Urządzenie, którego zadaniem było zabezpieczenie wybranych pomieszczeń przed istniejącymi i wymyślonymi rodzajami broni, przed hipotetycznym wrogiem, usiłującym zakłócić spokój ludzi.

Zabezpieczenie, które uniemożliwiało dostęp napastnikom, musiało także z całą pewnością odciąć na pewnym obszarze atakowanych. Nie była to, rzecz jasna, konieczność, ale mogła...

Przeszedł na środek pomieszczenia i stanął przed przełącznikiem. Wyciągnął dłoń i dotknął go, delikatnie próbując przesunąć. Wiedział już, że urządzenie jest sprawne.

A potem jego ręka poruszyła się szybko i przełącznik przeskoczył. Gdzieś z oddali dobiegł basowy, stłumiony pomruk pracujących maszyn. Tarcza numerowa odskoczyła i wyzwoliła się spod blokujących ją igieł.

Webster drżącymi palcami chwycił wybierak i przekręcił go. Wskazówki mierników drgnęły i z wolna ruszyły w różnych kierunkach wzdłuż swych skal. Opanowawszy emocje, Webster przekręcił tarczę numerową do oporu i wskazówki wszystkich mierników stuknęły o ograniczające ich wędrówkę bolce.

Odwrócił się szybko na pięcie, wyszedł z piwniczki, dokładnie zaryglował za sobą drzwi i ruszył w górę schodów.

Żeby jeszcze to wszystko działało. Żeby tylko działało...

Przyspieszył kroku. Czuł, jak gorąca krew pulsuje w jego głowie.

Żeby tylko działało...

Przypomniał sobie szum pracujących maszyn, który doleciał go w chwili poruszenia przełącznika. Musiało to oznaczać, że mechanizm obronny - a przynajmniej jego część - nadal był sprawny.

A jeżeli wszystko funkcjonowało, to jaki będzie tego skutek? Jeżeli okaże się, że zabezpieczenie działa tylko w jedną stronę, że ludzie wciąż będą mogli wyjść na zewnątrz miasta?

A jeżeli...

Kiedy dobiegł do wyjścia z budynku, ujrzał, że cały nieboskłon uległ odmianie. Wewnętrzna powierzchnia szarej, metalowej kopuły zasłaniała słońce. Miasto leżało w półmroku, tylko częściowo rozpraszanym przez automatycznie włączające się światła uliczne. W piersi uderzyła go fala powietrza wywołana utworzeniem kopuły.


Miałki, szary popiół spalonych notatek i mapy, którą odnalazł kiedyś w podziemiach, wciąż jeszcze zalegał w kominku. Webster odwrócił się, sięgnął po pogrzebacz i zaczął rozsypywać popiół na boki, by nie został żaden ślad po tym, co się stało.

Koniec. Ostatnie dowody przestały istnieć. Bez mapy, bez tej wiedzy, na zebranie której poświęcił dwadzieścia lat życia, nikt nigdy nie odnajdzie małego piwnicznego pomieszczenia z pulpitem wyposażonym w jeden przełącznik i tarczę numerową, z wiecznie pobłyskującą lampką kontrolną.

Nikt się nie dowie, co się naprawdę stało. A gdyby nawet ktoś się domyślił, i tak nie dotrze do żadnych dowodów. A gdyby już ktoś dowiedział się wszystkiego, nie będzie miał możliwości odwrócenia zdarzeń.

Tysiąc lat temu nic podobnego nie miałoby prawa się wydarzyć. Wówczas człowiek postawiony przed najtrudniejszym nawet problemem zdołałby w jakiś sposób znaleźć rozwiązanie.

Ludzie jednak się zmienili. Utracili wiele z dawnej wiedzy i z dawnych umiejętności, a ich umysły traciły swą prężność. Ludzie żyli z dnia na dzień bez żadnego przyświecającego im celu. Nie pozbyli się jednak starych, złych nawyków - wad, które w ich mniemaniu były zaletami i w ich własnych oczach dodawały im splendoru. Nadal panowała niezachwiana wiara, że ludzie są jedynym panującym rodzajem, że ich kultura jest najważniejsza. Nadal rządził egoizm, który czynił człowieka, według jego pojęć, jedynym panem wszelkich stworzeń na Ziemi.

Na zewnątrz, na ulicy rozległy się kroki biegnących ludzi. Webster odwrócił się od kominka i podszedł do wysokiego, wąskiego okna z matowanymi szybami.

Przerazili się. Biegają podekscytowani. Zastanawiają się, co też się mogło stać. Przez stulecia nie wytknęli nosa poza granice miasta, a teraz, kiedy stało się to niemożliwe, oddaliby wszystko za zdjęcie kopuły.

Uśmiechnął się szeroko.

Może będą tak przerażeni przez dłuższy czas, a może zadadzą sobie nieco trudu, żeby przeciwdziałać. Jak szczury złapane w pułapkę będą robić wiele śmiesznych rzeczy - o ile wcześniej nie zwariują od tego.

A jeżeli uda im się wyjść na zewnątrz - mają przecież do tego pełne prawo - jeżeli im się uda, ocalą swoje prawo do panowania na Ziemi.

Przemierzył pokój, po czym zatrzymał się jeszcze w drzwiach i spojrzał za siebie, na płótno wiszące nad kominkiem. W bezwiednym geście wyciągnął dłoń w stronę obrazu, jakby żegnając się z nim i jednocześnie oddając mu cześć. Po chwili szybkim krokiem wyszedł z domu i ruszył ulicą w kierunku szczytu wzgórza - tą samą drogą, którą zaledwie kilka dni temu odeszła Sara.

Roboty w Świątyni, poruszające się dystyngowanie i niemal bezszelestnie, odnosiły się do niego w przyjacielski, niezwykle delikatny sposób. Zaprowadziły go do pomieszczenia, gdzie spoczywała Sara i pokazały sąsiedni pojemnik, który Sara dla niego zarezerwowała.

- Proszę wybrać sobie odpowiedni rodzaj snu - powiedział zarządzający robot. - Możemy przedstawić panu wiele różnych próbek. Możemy złożyć odpowiednią kompozycję w zależności od pańskiego gustu. Możemy także...

- Dziękuję - przerwał mu Webster. - Ja nie potrzebuję snu.

Robot w zrozumieniu skinął głową.

- Rozumiem, sir. Chce pan tylko przeczekać, przeskoczyć pewien okres.

- Tak - rzekł Webster. - Można to chyba nazwać w ten sposób.

- O jaki okres chodzi?

- Jak długo?

- Tak. Jak długi okres chce pan przeczekać?

- Tak, tak... - mruknął Webster. - Czy to może być na zawsze?

- Na zawsze?!

- Tak, na zawsze. Może powinienem powiedzieć: na wieczność, ale to tylko różnica w słowach. Mam nadzieję, że rozumiesz. Tak czy tak, chodzi mi o to samo.

- Tak, sir - rzekł robot.

Różnica w słowach nie miała tu znaczenia. Żadnego. Nie miał prawa zostawiać sobie jakiejkolwiek szansy. Gdyby kazał się uśpić na tysiąc lat, po tym czasie mógłby się rozmyślić, zejść ponownie do piwnicy i przesunąć przełącznik.

Tego właśnie nie wolno mu było pod żadnym pozorem uczynić. Psom należało dać szansę. Trzeba było zdjąć z nich nakaz dążenia do sukcesów w tych dziedzinach, w których nie powiodło się człowiekowi. A tak długo, jak długo istniał zauważalny dla nich element ludzkości, nie istniała szansa na ich własną drogę rozwoju. Zawsze groziłoby niebezpieczeństwo, że człowiek powróci, zacznie kształtować wszystkie dziedziny życia po swojemu, będzie się wyśmiewał z koboldów mieszkających za ścianą, będzie się sprzeciwiał powstaniu wspólnoty wszystkich dzikich stworzeń na Ziemi.

Potrzebny był nowy zmysł, nowy sposób myślenia i styl życia, nowe spojrzenie na odwieczne problemy socjalne. Nie wolno było dopuścić, by wszystko to zostało wypaczone przez nieświeży oddech ludzkiej logiki.

Psy nadal będą siadały w kręgach wieczorami, po skończonej pracy, i snuły opowieści o człowieku. Z czasem opowieści ulegną zniekształceniu, słowa utracą swoje znaczenie, a człowiek stanie się dla nich mitycznym bóstwem.

Tak będzie lepiej.

Bo przecież bóstwo nie może czynić zła.


KOMENTARZ DO SIÓDMEJ OPOWIEŚCI



Kilka lat temu ujrzał światło dzienne pewien starożytny utwór literacki. Wszystko wskazuje na to, iż stanowi on część obszerniejszego cyklu opowieści związanych z różnymi członkami wspólnoty zwierząt. Z całego cyklu przetrwał zaledwie niewielki fragment, kilka archaicznych opowieści, które zarówno pod względem stylu jak i przedstawianych idei mogą się wydać nam dzisiaj nieco dziwne. Badacze, zajmujący się analizą tych tekstów, skłonni są przyznać rację Tigeowi, który utrzymuje, iż autorami opowieści z pewnością nie były psy.

Tytuł całego cyklu, podobnie jak tytuł przedstawianej tutaj opowieści, brzmi: Ezop. Słowo to przetrwało do naszych czasów w nienaruszonej postaci z zamierzchłych pradziejów.

Badacze próbują znaleźć odpowiedź pa pytanie, jakie jest znaczenie owego cyklu opowieści. Tige, co wydaje się naturalne, upatruje w nich kolejny dowód na poparcie własnej teorii o autentycznym istnieniu przedstawianej w mitach cywilizacji Człowieka. Większość badaczy nie zgadza się z jego twierdzeniem, jednakże nie przedstawiono do tej pory żadnych innych alternatywnych teorii.

Tige wskazuje ponadto, że niniejsza siódma opowieść wyjaśnia przyczyny, dla których nie istnieje żadne historyczne potwierdzenie realności kultury Człowieka - Człowiek został całkowicie zapomniany, ponieważ pamięć o nim została doszczętnie wymazana, po to, by cywilizacja Psów mogła rozwijać się w jak najbardziej sterylnych warunkach.

W niniejszej opowieści Psy nie pamiętają już o Człowieku.

Wśród tych kilku przedstawicieli ludzkości, którzy wciąż żyją obok Psów, nie rozpoznają one Człowieka i nazywają te dziwne stworzenia ich dawnym rodowym nazwiskiem Websterów. Słowo Webster, z nazwy własnej, przekształciło się w nazwę zwyczajową - Psy nazywają te stworzenia websterami, a jedynie Jenkins wciąż myśli o nich jako o Websterach.

Co to jest człowiek?, pyta Lupus Bruina, lecz nie uzyskuje żadnego wyjaśnienia.

W przedstawianej tu opowieści pojawia się słynne stwierdzenie Jenkinsa, że Psy muszą na zawsze zapomnieć o Człowieku. Jenkins wymienia również wszystkie przedsięwzięcia, które poczynił w celu całkowitego wymazania wspomnień o Człowieku.

Jenkins stwierdza także, że zapomnieniu uległy dawne opowieści i legendy Psów. Tige dopatruje się w tym stwierdzeniu dowodu na istnienie spisku milczenia, mającego na celu ocalenie godności rasy Psów, choć badacz ten sądzi, że ów spisek nie ma wcale aż tak altruistycznego charakteru, jak wyobraża to sobie Jenkins. Opowieści uległy zapomnieniu i w zapomnieniu muszą pozostać - stwierdza Jenkins. W rzeczywistości jednak nie zostały one całkowicie zapomniane. Gdzieś w odległych zakątkach świata nadal były przekazywane z ust do ust, dzięki czemu ich fragmenty dotrwały do dnia dzisiejszego.

O ile jednak opowieści przetrwały, to Człowiek zniknął na zawsze. Dzikie roboty działały nadal - jeśli oczywiście i one nie były wyłącznie płodem wyobraźni - lecz później także zniknęły. Przestali istnieć również mutanci, wywodzący się z rasy Człowieka. Gdyby Człowiek żył kiedyś naprawdę, wówczas prawdopodobnie także istnieliby mutanci.

Całą polemikę, jaka rozpętała się wokół cyklu opowieści, można zamknąć w jednym, zasadniczym pytaniu: Czy Człowiek jest postacią rzeczywistą? Jeżeli podczas lektury tej książki czytelnik poczuł się skonfundowany, możemy go pocieszyć, że znalazł się w doborowym towarzystwie. Wszyscy eksperci i badacze, którzy nad tekstem legendy spędzili niejednokrotnie długie lata, mogą mieć co najwyżej znacznie większy zasób wiadomości, ale są tak samo skonfundowani jak każdy z nas.


VII

EZOP



Szary cień smyrgnął wzdłuż skalnej półki, kierując się w stronę pieczary. Popiskiwał sam do siebie z żalu i rozczarowania, jako że Słowa okazały się nieprawdziwe. Ukośnie padające promienie wczesnopopołudniowego słońca oświetlały twarz, głowę i całe ciało - rozmyty, niewyraźny kształt, przypominający poranną mgłę unoszącą się nad parowem.

Nagle skalna półka urywała się i cień stanął zdumiony, przytulając się do ściany. Nie było tu żadnej pieczary! Półka kończyła się nad urwiskiem, nie dochodząc do wylotu pieczary!

Cień zwinął się niczym smagnięty batem i spojrzał w dół na dolinę. Rzeka także płynęła jakoś inaczej. Nurt znajdował się bliżej urwiska niż wtedy, gdy widział go po raz ostatni. W ścianie skalnej, poniżej półki, widniało gniazdo jaskółek, którego do tej pory nigdy tutaj nie było.

Cień zamarł w bezruchu. Kępki szczeciniastych wyrostków na końcach uszu nastroszyły się, analizując otaczające powietrze.

Tutaj było życie! Jego zapach ledwo wyczuwalnie wisiał w każdym poruszeniu powietrza, a charakterystyczne drgania wypełniały przestrzeń pomiędzy dzikimi urwiskami pagórkowatej krainy.

Cień odwrócił się, uniósł nieco w górę i zaczął przesuwać się z powrotem wzdłuż półki.

Tutaj nie było żadnej pieczary, rzeka płynęła w nieco odmienny sposób, a w skalnej ścianie znajdowało się jaskółcze gniazdo.

Cień aż zadrżał od ogarniających go emocji.

Słowa mówiły jednak prawdę. Nie były fałszywe. To był rzeczywiście inny świat!

Inny świat - inny na wiele różnych sposobów. Świat przepełniony kipiącym życiem do tego stopnia, że odczuwało się jego wibracje w powietrzu. Życiem, które prawdopodobnie nie było w stanie umykać tak szybko i ukrywać się tak dobrze.


Niedźwiedź i wilk spotkali się pod olbrzymim dębem i przysiedli, żeby nieco pogawędzić.

- Słyszałem, że znowu zaczęło się zabijanie - powiedział Lupus.

Bruin kiwnął łbem.

- Bardzo dziwne zabijanie, bracie. Zabijanie, ale bez zjadania.

- Może symboliczne zabijanie - rzekł wilk.

Bruin znów pokiwał masywnym łbem.

- Nie przekonasz mnie, że jest coś takiego jak symboliczne zabijanie. Ta nowa psychologia, której uczą nas Psy, chyba zabełtała ci w głowie. Jeżeli dokonuje się zabijania, to jego przyczyną jest albo nienawiść, albo głód. Po co miałbym zabijać coś, czego nie mogę zjeść?

Po czym dodał szybko, by wyjaśnić nieścisłość:

- Nie mówię, że ja zajmuję się zabijaniem, bracie. Wiesz o tym dobrze.

- Oczywiście - mruknął wilk.

Bruin leniwie przymknął małe oczka, lecz zaraz otworzył je i spojrzał na wilka.

- Ale nie mówię, że nie zdarza mi się czasami odwrócić jakiś kamień i złowić jedną czy dwie mrówki.

- Nie wydaje mi się, żeby Psy potraktowały coś takiego jako zabijanie - poważnie stwierdził wilk. - Insekty to co innego niż zwierzęta i ptaki. Nikt nam nigdy nie powiedział, że nie wolno zabijać insektów.

- Tutaj właśnie się mylisz - rzekł Bruin. - Prawa są bardzo przejrzyste. Nie wolno nikogo pozbawiać życia. Nie wolno w żaden sposób niszczyć życia.

- Tak, z pewnością masz rację, bracie z namaszczeniem wycedził wilk. - Z pewnością masz rację. Ale nawet Psy nie zwracają większej uwagi na insekty. Wiesz przecież, że bez przerwy pracują nad ulepszeniem swojego proszku przeciw pchłom. A po co jest ten proszek przeciw pchłom, pytam się ciebie. Po to, żeby zabijać pchły. Właśnie po to. A pchły to też życie. To także żywe stworzenia.

Bruin leniwie machnął łapą w kierunku małej zielonej muszki, kręcącej się dookoła jego nosa.

- Idę właśnie na dół, do stacji żywienia - rzekł wilk. - Nie poszedłbyś ze mną?

- Nie jestem głodny - odparł niedźwiedź. - A poza tym jest jeszcze za wcześnie. Nie nadeszła jeszcze pora żywienia.

Lupus oblizał pysk długim ozorem.

- Czasami wpadam na stację, tak przy okazji, kiedy jestem w pobliżu, i webster, który ją prowadzi, daje mi coś ekstra.

- Uważaj na niego - ostrzegł Bruin. - On nie daje nikomu nic ekstra za darmo. Musi mieć w tym jakiś cel. Nie wierzę tym websterom.

- Ten jest w porządku - zadeklarował wilk. - Prowadzi stację żywienia, chociaż nie musi tego robić. Mógłby się tym zajmować któryś z robotów. A on sam przyszedł i poprosił o pracę. Pewnie znudziło mu się mieszkać w tych ich dusznych domach, gdzie nie ma nic do roboty poza zabawą. A ten siada razem z nami, rozmawia, dowcipkuje, jakby był jednym z nas. Ten Peter to bardzo dobry Joe.

Niedźwiedź warknął cicho.

- Jeden z psów mówił mi, że Jenkins twierdzi, iż webster to nie jest jego właściwa nazwa. Że to wcale nie są webstery. Mówi, że oni są ludźmi...

- Co to są ludzie? - zapytał Lupus.

- Przecież ci mówię. Jenkins opowiadał...

- Jenkins jest już tak stary, że wszystko mu się miesza w głowie - stwierdził Lupus. - Za dużo musi pamiętać. On ma chyba z tysiąc lat.

- Siedem tysięcy - wyjaśnił niedźwiedź. - Psy zamierzają urządzić wielkie przyjęcie urodzinowe na jego cześć. Szykują dla niego prezent, nowe ciało. Jego stary korpus jest już do niczego. Musi go oddawać do naprawy mniej więcej raz na miesiąc. - W zamyśleniu pokiwał głową na boki. - Co by nie mówić, Lupusie, Psy uczyniły dla nas bardzo wiele. Wybudowały stacje żywienia, wysłały w teren roboty medyczne i całą resztę. Pamiętam, jak w ubiegłym roku chwycił mnie taki ból zęba...

- Ale te stacje żywienia mogłyby być lepsze - przerwał mu wilk. - Oni twierdzą, że drożdże są takie same jak mięso, mają te same wartości i tak dalej. Ale wcale nie smakują tak samo jak mięso...

- Skąd wiesz? - zapytał Bruin.

Wilk zawahał się przez jedną krótką chwilę.

- Cóż... Opowiadał mi mój pradziad. Z niego był niezły rozbójnik: od czasu do czasu musiał upolować sobie kawałek zwierzyny. Mówił mi, jak smakuje czerwone mięso. Poza tym wtedy nie było tylu strażników co dzisiaj.

Bruin zmrużył oczy, po czym otworzył je szeroko.

- Ja często zastanawiam się, jak smakuje świeża ryba - mruknął. - Tam w dole, w Strumieniu Sosnowym, żyje cała grupa pstrągów. Przyglądałem się im. Łatwo byłoby sięgnąć do wody i wyciągnąć kilka sztuk... Ale oczywiście, nigdy tego nie zrobiłem - dodał pośpiesznie.

- Ma się rozumieć - przytaknął wilk.


Jeden świat, a za nim inny, niczym ogniwa łańcucha. Jeden toczył się przed siebie, a tuż za nim, niemal depcząc mu po piętach - drugi. Dzień wczorajszy jednego świata był dzisiejszym dla następnego; jutro było czyimś wczoraj, które uciekło w przeszłość.

Nie, nie istniała żadna przeszłość poza ta, która przekształcała się we wspomnienia, która zalegała w zakamarkach umysłów i ulatywała jak ćma w mrok nocy, umykając przed światłem poznania. Nie istniała żadna przeszłość, do której można było sięgnąć. Nie było żadnych malowideł na jednobarwnej ścianie czasu. Nie tworzył się film rzeczywistości, który można by puścić od końca i cofnąć się do tego, co już przeminęło.

Joshua podniósł się, otrząsnął, po czym usiadł i podrapał się za uchem. Ichabod siedział sztywno przy stole, stukając w blat metalowymi palcami.

- Sprawdziło się - powiedział robot. - Nie jesteśmy w stanie zrobić nic innego. Wszystkie dane są prawdziwe. Nie można przenieść się w przeszłość.

- Nie - potwierdził Joshua.

- Ale za to wiemy, gdzie przebywają koboldy.

- Tak, wiemy, gdzie one są. Może nawet uda nam się do nich dotrzeć. Wiemy już przecież, jak się tam dostać.

Ta droga została otwarta, ale inna była nie do pokonania - i na dobrą sprawę nigdy nie istniała. Nie było żadnej przeszłości, nigdy nie istniało nic podobnego - nigdzie nie było dla niej miejsca. Tam, gdzie powinna znajdować się przeszłość, tam był inny świat.

Zupełnie, jakby dwa psy poruszały się po głęboko odciśniętych śladach. W te, z których wychodził jeden, natychmiast wstawiał łapy następny. Jakby długi, nie kończący się szereg zwiniętych w kulkę niedźwiadków toczył się jeden za drugim w dół zbocza, niemal stykając się ze sobą. Jakby ogniwa potężnego łańcucha liczącego miliony milionów oczek przesuwały się po prowadnicach.

- Jesteśmy spóźnieni - rzekł Ichabod, spoglądając na zegar. - Powinniśmy się już szykować na przyjęcie Jenkinsa.

Joshua znów wstał i otrząsnął się.

- Tak, musimy się zbierać. To wielki dzień Jenkinsa, Ichabodzie. Pomyśl tylko: siedem tysięcy lat...

- Ja jestem przygotowany - rzekł z dumą Ichabod. - Rano wyczyściłem cały swój korpus. Ale ty powinieneś się wyszczotkować. Masz zmierzwioną sierść.

- Siedem tysięcy lat - kontynuował Joshua. - Nie chciałbym żyć tak długo.

Siedem tysięcy lat i siedem tysięcy światów przesuwających się nieustannie jeden za drugim. A może było ich więcej? Może każdy dzień był innym światem? Trzysta sześćdziesiąt pięć razy siedem tysięcy... A może jeden świat w jednej minucie? Albo nawet sekundzie? Sekunda to także wystarczający przedział czasu. Wystarczający na to, by oddzielać dwa sąsiadujące światy, a jednocześnie spajać je. Trzysta sześćdziesiąt pięć razy siedem tysięcy, razy dwadzieścia cztery, razy sześćdziesiąt, razy sześćdziesiąt...

Wystarczający przedział czasu - przedział ostateczny. Przeszłość nie istniała, nie było drogi wstecz. Nie było możliwości sprawdzenia tego wszystkiego, o czym opowiadał Jenkins - tego, co równie dobrze mogło być prawdą, jak i wymysłami mózgu, w którym znajdowało się siedem tysięcy lat wspomnień. Nie można się było przekonać o realności tego, o czym mówiły mgliste legendy - o domu na wzgórzu, o rodzinie Websterów, o wielkiej czaszy utworzonej z niczego, która opadła gdzieś pomiędzy górami w kraju leżącym za morzem.

Ichabod stanął nad nim ze szczotką i grzebieniem w rękach. Joshua gwałtownie odskoczył.

- Nie wygłupiaj się - rzekł Ichabod. - Przecież nie zrobię ci krzywdy.

- Ostatnim razem o mało nie zdarłeś ze mnie całej skóry. Uważaj na splątaną sierść.


Wilk, który przyszedł z nadzieją na międzyposiłkowy poczęstunek, nie dostał nic, a nie miał śmiałości poprosić. Siedział więc, owinąwszy ściśle tylne łapy długim ogonem, i przyglądał się, jak Peter struga nożem grubą gałąź.

Wiewiórka Fatso zeskoczyła z konaru drzewa i przysiadła na ramieniu Petera.

- Co masz? - zapytała.

- Pałkę do ciskania - odparł Peter.

- Przecież możesz rzucać każdym patykiem, którym chcesz - odezwał się wilk. - Musisz mieć taki ładnie wystrugany? Wystarczy schylić się w lesie i będziesz miał dobry kij do rzucania.

- To jest coś nowego rzekł Peter. - Sam to wymyśliłem i sam zrobiłem. Chociaż nie umiem jeszcze powiedzieć, do czego to służy.

- Czy to ma jakąś nazwę? - zapytała Fatso.

- Jeszcze nie. Będę musiał jakąś wymyślić.

- Ale przecież możesz normalnie ciskać tym kijem - upierał się wilk. - Możesz rzucać każdym patykiem, który ci się podoba.

- Ale nie uda mi się rzucić ani tak daleko, ani z taką siłą.

Peter przesunął kij pomiędzy palcami, sprawdzając gładkość powierzchni, po czym popatrzył wzdłuż niego, mrużąc jedno oko, by upewnić się, że nie został nigdzie wygięty.

- Nie będę ciskał patyków ręką - powiedział. - Użyję do tego jeszcze jednego kija i kawałka sznurka.

Schylił się i podniósł większy kij, już obrobiony, który leżał u stóp drzewa.

- Nie mogę tylko zrozumieć, po co chcesz ciskać tymi patykami - rzekła Fatso.

- Nie wiem - odparł Peter. - To taki rodzaj zabawy.

- Wy, webstery, jesteście dziwnymi stworzeniami - stwierdził filozoficznie wilk. - Czasami się zastanawiam, czy macie po kolei w głowie.

- Można cisnąć go w dowolne miejsce, w jakie tylko wycelujesz, jeżeli użyje się odpowiednio twardego patyka i posiada się mocny sznurek. Nie można użyć do tego dowolnego, leżącego w lesie patyka. Trzeba szukać i szukać...

- Pokaż mi - odezwała się wiewiórka.

- Przyjrzyj się - rzekł Peter, unosząc w górę sprężysty kij, wystrugany z gałęzi orzesznika. - Łatwo się wygina, widzisz? Jest elastyczny. Kiedy go zegniesz w łuk, powróci do poprzedniej postaci. Mocno związałem oba jego końce za pomocą sznurka i ciskam patykami w ten sposób: jednym końcem opieram patyk o sznurek, naciągam strunę, po czym puszczam go...

- Powiedziałeś, że mógłbyś nim cisnąć w dowolną rzecz - wtrącił się wilk. - Pokaż nam jak to działa.

- W co mam trafić? - zapytał Peter. - Wybierzcie coś...

Fatso podekscytowana skoczyła na jego ramieniu.

- W drozda, który siedzi na tamtym drzewie - rzekła.

Peter powoli uniósł dłonie w górę i przyciągnął sznurek do siebie. Kij, do którego była przywiązana cięciwa, wygiął się w łuk. Wypuszczona strzała świsnęła w powietrzu. Trafiony drozd runął w dół wraz z chmurą pierza. Upadł na ziemię z miękkim, cichym plaśnięciem i pozostał nieruchomy - drobne, bezbronne, sztywne łapki wyciągnęły się w kierunku gałęzi, na której siedział. Z dziobka popłynęła krew, plamiąc liście leżące na ziemi.

Fatso przysiadła na ramieniu Petera, a wilk zerwał się na nogi. Zaległa cisza - przerażająca cisza, której nie zakłócał nawet najlżejszy szmer poruszanych wiatrem liści. Tylko obłoki przesuwały się powoli na tle błękitnego nieba.

- Zabiłeś go! - wrzasnęła nagle porażona strachem wiewiórka. - On nie żyje! Zabiłeś go!

- Ja nie wiedziałem - zaprotestował oszołomiony Peter. - Nigdy przedtem nie próbowałem celować do żadnej żywej istoty. Po prostu cisnąłem kijem w to miejsce, gdzie...

- Ale zabiłeś go! Nie powinieneś nigdy nikogo zabijać! Wiem - odparł skruszony Peter.

- Wiem, że nie powinienem. Ale to ty powiedziałaś, żebym celował w niego. Ty mi go wskazałaś. Ty...

- Nigdy nie przypuszczałam, że możesz go zabić - krzyczała wiewiórka. - Myślałam, że ten kij go po prostu dotknie, że go przestraszy. On zawsze siadał taki nadęty, napuszony...

- Mówiłem przecież, że ciskam z dużą siłą.


Webster stał w miejscu, jakby wrósł w ziemię.

Daleko i z dużą siłą - pomyślał. - A także z dużą prędkością.

- Nie przejmuj się, przyjacielu - odezwał się miękkim głosem wilk. - Rozumiemy, że nie chciałeś tego zrobić. Tylko my troje wiemy o tym i pozostanie to między nami. Nie powiemy nikomu ani słowa.

Fatso skoczyła z ramienia Petera w górę.

- Ja powiem! - wrzasnęła, siedząc już na gałęzi drzewa. - Lecę do Jenkinsa, żeby mu o tym opowiedzieć.

Wilk popatrzył na nią poczerwieniałymi nagle oczyma i odezwał się głosem pełnym nienawiści:

- Ty parszywa donosicielko. Wstrętna, mała, brudna wiewiórzyco.

- Zrobię to - pisnęła Fatso. - Sami zobaczycie. Właśnie biegnę do Jenkinsa.

Skoczyła w górę drzewa, czmychnęła po gałęzi, po czym przeskoczyła na konar sąsiedniego drzewa. Wilk ruszył powoli jej śladem.

- Stój! - rozkazująco krzyknął Peter.

- Ona nie może całej drogi pokonać po drzewach - wyjaśnił złowieszczo wilk. - Będzie musiała zejść na dół, żeby przebiec przez łąkę. Nie musisz się o nic martwić.

- Nie! - stanowczo odezwał się Peter. - Dość zabijania! Jeden przypadek wystarczy.

- Wiesz dobrze, że wszystkim rozpowie.

Peter skinął głową.

Tak, jestem pewien, że to zrobi.

- Mogę ją powstrzymać.

- Ktoś cię zauważy i doniesie na ciebie - wyjaśnił Peter. - Nie, Lupusie, nie pozwolę ci tego zrobić.

- To lepiej zbieraj się stąd - rzekł wilk. - Znam takie miejsce, gdzie będziesz mógł się ukryć. Nigdy cię nie znajdą, choćby minęło i tysiąc lat.

- Nie mogę się stąd ruszyć. W lesie jest wiele patrzących oczu, zbyt wiele oczu. Zaraz się wyda każda kryjówka. Minęły już czasy, kiedy można się było bezpiecznie schować.

- Chyba masz rację - przyznał wilk. - Tak, na pewno masz rację.

Odwrócił się i popatrzył na martwego drozda.

- A co byś powiedział, gdyby tak zniszczyć dowód?

- Dowód?

- No cóż, przecież... - wilk ruszył powoli do przodu, pochylając nisko łeb. Rozległ się chrzęst gruchotanych kości. Lupus oblizał wąsy, po czym usiadł, owijając ogonem łapy.

- Ty i ja moglibyśmy radzić sobie razem - powiedział. - Tak, sir, czuję, że razem radzilibyśmy sobie całkiem nieźle. Mamy tak wiele wspólnego...

Do jego nosa przykleiło się oskarżycielsko pióro ptaka.


Nowy korpus był wręcz wspaniały.

Wykonany z nierdzewnej stali, utwardzony, by nie można go było odkształcić przy pracy i zaopatrzony w tak wiele dodatkowych przystawek, że niemal trudno było się w tym wszystkim zorientować.

Tak wyglądał urodzinowy prezent dla Jenkinsa. Zresztą wygrawerowany na piersi napis nie pozostawiał cienia wątpliwości:


DLA JENKINSA OD PSÓW


Nigdy nie wejdę w coś podobnego - pomyślał Jenkins. - To zbyt piękne jak dla mnie, zbyt piękne dla tak starego robota jak ja. Czułbym się w takim korpusie zupełnie nie na miejscu.

Bujał się powoli w fotelu na biegunach i wsłuchiwał w zawodzenie wiatru między belkami dachu.

Psy chciały jak najlepiej, a ja za nic w świecie nie mogę sprawić im przykrości. Dlatego od czasu do czasu trzeba będzie posłużyć się nowym korpusem, chociażby tylko po to, by sprawić Psom przyjemność. Nie miałbym sumienia odstawić go do lamusa, kiedy one zadały sobie tyle trudu, by przygotować dla mnie taki piękny prezent. Nie będzie mi jednak służył na co dzień, będę używał go tylko od święta.

Na przykład z okazji pikniku Websterów. Na takie święto trzeba będzie wyglądać jak najlepiej. To wielka feta, kiedy wszyscy Websterowie na świecie - wszyscy, którzy pozostali na Ziemi - przyjeżdżają tu, by wspólnie się radować. A przecież zawsze chcą, bym bawił się z nimi. Tak, zawsze mnie o to proszą, bo jestem robotem Websterów. Tak, sir. Zawsze byłem i zawsze będę robotem Websterów.

Pochylił głowę i zaczął powtarzać słowa, które szeptały ściany pokoju. Słowa, które zarówno on, jak i ten pokój dobrze pamiętali. Słowa pochodzące z odległej przeszłości.

Bieguny jego fotela z cicha poskrzypywały, lecz ów dźwięk wtapiał się bez śladu w ciszę, w której zatrzymał się czas. Czas, który jednoczył się ze świstem wiatru na poddaszu i szumem powietrza wędrującego szybem komina.

Ogień - pomyślał Jenkins. - Od tak dawna już nie rozpalaliśmy ognia w kominku. Ludzie bardzo lubili ogień, zwykli byli siadać przed kominkiem, zapatrywać się w płomienie i odtwarzać w ich blasku obrazy ze wspomnień, budować marzenia...

Lecz wszystkie marzenia ludzi odeszły razem z nimi. Wyniosły się na Jowisza, zostały pogrzebane w Genewie, a jedynie ich marne cienie rodziły się wśród dzisiejszych Websterów.

Przeszłość - pomyślał. - Jakże wielkie znaczenie ma dla mnie przeszłość. Ta sama przeszłość, która zniszczyła sens mego istnienia. Zbyt wiele rzeczy muszę pamiętać. Jest ich już tak dużo, że spychają na drugi plan wszystko, co warto byłoby jeszcze zrobić. Ja żyję tylko przeszłością, a cóż to jest za sposób na życie?..

Joshua twierdzi, że żadnej przeszłości nie ma, a on chyba wie najlepiej. On to powinien wiedzieć jako jedyny z Psów. Tak bardzo starał się odnaleźć drogę powrotną do przeszłości, jakiś sposób na przemieszczanie się w czasie; tak bardzo chciał sprawdzić osobiście to wszystko, o czym im opowiadałem. Twierdzi, że moja pamięć coraz bardziej zawodzi, że wymyślam coraz to nowsze bajki robotów, w połowie oparte na faktach, w połowie będące czystą fantazją - tylko po to, by mieć o czym opowiadać Psom.

Oczywiście, nigdy nie powiedziałby czegoś podobnego głośno, to do niego niepodobne. Chyba nawet nie wie, że znam jego myśli.

Mnie nie oszuka - Jenkins uśmiechnął się w duchu. - Żaden z nich mnie nie oszuka. Znam je od najdawniejszych początków, potrafię odgadnąć ich najskrytsze myśli. Pomagałem Bruceowi Websterowi przy wstępnych operacjach, słyszałem pierwsze słowa wypowiadane przez każdego z nich. Jeżeli ktoś o czymś zapomina, to tylko one. Ja pamiętam każde spojrzenie, każde słowo czy gest.

A może jest to naturalne, może one powinny zapomnieć? Dokonały wielkich rzeczy. A ja przecież bardzo niewiele ingerowałem w ich rozwój, tyle tylko, ile sugerował mi Jon Webster tamtej bardzo odległej nocy. Z tego też powodu Jon Webster zrobił to, co było potrzeba, by odciąć od reszty świata miasto Genewę. Bo z pewnością dokonał tego właśnie on, nikt inny nie mógł tego uczynić.

Myślał, że w ten sposób uwolni Ziemie, że oczyści ją od balastu człowieczeństwa i pozostawi dziewiczą we władaniu Psów. Zapomniał jednak o czymś. Tak, właśnie, zapomniał. O swoim synu i jego paczce, którzy tegoż ranka wyruszyli, by bawić się w plemię jaskiniowców. A przecież były wśród nich dziewczęta...

W ten sposób ich rozrywka stała się gorzką rzeczywistością. Tragiczną rzeczywistością na prawie tysiąc lat, do chwili, kiedy odnaleźliśmy ich i sprowadziliśmy do rodzinnego domu. Do tegoż starego domu Websterów, do miejsca, skąd wszystko się rozpoczęło.


Jenkins położył dłonie płasko na kolanach, opuścił głowę na piersi i nadal monotonnie kołysał się w przód i w tył. Bieguny fotela skrzypiały, wiatr coraz silniej gwizdał między belkami, aż pod jego naporem zaczęły rezonować szyby w oknach. Przewód kominowy pohukiwał swym matowym głosem, jakby snuł opowieść o innych czasach i innych ludziach oraz o innych, silniejszych wiatrach, jakie nadciągały niegdyś z zachodu.

Przeszłość - myślał Jenkins. - Jakaż to głupia rzecz. Tym głupszy przedmiot rozważań, jeżeli jest tak wiele aktualnych spraw do przemyślenia. Należałoby przejrzeć wszystkie problemy, z jakimi mogą zetknąć się Psy na swej drodze rozwoju.

Chociażby przerost liczebności różnych gatunków. Wiele razy dyskutowaliśmy na ten temat, wiele razy rozważaliśmy możliwe rozwiązania. Już teraz było zbyt wiele królików, ponieważ ani wilki, ani lisy nie polowały na nie. Zbyt wiele saren, gdyż ani lwom, ani wilkom nie wolno było spożywać ich mięsa. Za bardzo rozmnożyły się i skunksy, i myszy, i koty. Za dużo było wiewiórek, jeżozwierzy, niedźwiedzi...

Wystarczyło tylko zlikwidować najpotężniejszy regulator natury - zabronić zabijania - a Ziemia natychmiast zaczynała kipieć życiem. Potem został zniesiony następny regulator - przemieszczające się szybko z miejsca na miejsce roboty medyczne skutecznie zwalczały wszelkie choroby.

Człowiek cały czas miał ten problem na uwadze - stwierdził Jenkins. - Tak, człowiek zawsze o tym myślał. Zabijał wszelkie stworzenia, jakie stawały na jego drodze: czy to zwierzęta, czy też ludzi.

Człowiek nigdy nie brał pod uwagę możliwości stworzenia wspólnoty wszystkich zwierząt, nie wyobrażał sobie, by skunks, jenot i niedźwiedź mogły tak wspaniale uzupełniać się nawzajem i stworzyć jakby trójdzielną rasę, wspomagającą się we wszystkim i planującą wspólne poczynania, bez względu na dzielące ich różnice gatunkowe.

Psy potrafiły wyobrazić sobie taką wspólnotę i Psy potrafiły wprowadzić ją w życie.

Zupełnie jak w starej bajce o braciszku Króliku - pomyślał Jenkins - jak w wymyślonej przed wiekami przez dzieci legendzie. Albo jak pochodząca z Księgi Dobra przypowieść o lwie i jagnięciu, spoczywających obok siebie. Albo jak w filmach rysunkowych Walta Disneya, chociaż filmy te nie miały nic wspólnego z rzeczywistością, ponieważ opierały się na sposobie myślenia Człowieka.


Skrzypnęły otwierane drzwi i rozległ się odgłos stąpania. Jenkins uniósł głowę.

- Witaj, Joshuo - powiedział. - Witaj, Ichabodzie. Wejdźcie, proszę. Siedziałem sobie tutaj i myślałem o różnych rzeczach.

- Przechodziliśmy właśnie i ujrzeliśmy światło - odezwał się Joshua.

- Właśnie myślałem o światłach - Jenkins pokiwał głową. - Myślałem o tej nocy sprzed pięciu tysięcy lat, kiedy odwiedził nas tu Jon Webster, który przybył z Genewy, a była to pierwsza wizyta Człowieka w tym domu od kilku stuleci. Webster leżał w łóżku w sypialni na górze, Psy także ułożyły się już do spoczynku, a ja stałem w tym pokoju przy oknie i wpatrywałem się w przeciwległy brzeg rzeki. Nie widać tam było ani jednego światła. Ani jednego. Jedynie ściana ciemności. Stałem tu i wspominałem czasy, kiedy za rzeką po zmroku zapalały się światła w domach. Zastanawiałem się wówczas, czy kiedykolwiek jeszcze ujrzę tam światła...

- Teraz są tam światła - powoli rzekł Joshua. - Teraz nocą palą się światła na całym świecie, nawet w jaskiniach i pieczarach.

- Tak, wiem o tym - odparł Jenkins. - I tak jest dużo lepiej niż wtedy.

Ichabod przeczłapał w róg pokoju i zbliżył się do błyszczącego metalowego korpusu. Wyciągnął dłoń i delikatnie, z namaszczeniem pogłaskał go.

- To bardzo piękny prezent od psów - odezwał się Jenkins. - Nie powinny były jednak tego robić. Mój stary korpus jest jeszcze całkiem dobry, wymaga tylko drobriych napraw w kilku miejscach.

- To wyraz naszej miłości do ciebie - rzekł Joshua. - Jest to naprawdę najmniej znacząca rzecz, jaką psy mogły dla ciebie zrobić. Dyskutowaliśmy nad wieloma innymi rzeczami, które chcieliśmy dla ciebie wykonać, wiedzieliśmy jednak, że ty nie pozwoliłbyś nam robić czegoś podobnego. Chcielibyśmy na przykład, byś pozwolił nam zbudować dla siebie nowy dom. Zupełnie nowy, zaopatrzony we wszystkie możliwe najnowsze rozwiązania.

Jenkins pokręcił przecząco głową.

- Na nic by się zdała wasza praca, ponieważ nigdy bym nie zamieszkał w takim domu. Ten budynek jest dla mnie czymś więcej niż tylko domem, rozumiesz? Zawsze mieszkałem tutaj. Jeżeli tylko będziecie dbać o niego tak samo dobrze, jak o moje ciało, będę bardzo szczęśliwy.

- Ale jesteś tutaj osamotniony.

- Skądże, nic podobnego. W tym domu jest wiele osób.

- Osób? - zdziwił się Joshua.

- Ludzi, których kiedyś znałem - odrzekł Jenkins.

- Rany! - jęknął Ichabod. - Co za korpus! Gdybym tylko mógł go wypróbować!

- Ichabod! - wrzasnął Joshua. - Wracaj tutaj! Nie waż się go dotykać!

- Pozwól mu, młodemu - poprosił Jenkins. - Jeżeli przyjdzie do mnie kiedyś, kiedy nie będę zajęty...

- Nie! - rzekł zdecydowanie Joshua.

Gałązka drzewa stuknęła o parapet i jakby drobnymi palcami zadrapała o ramę okienną. Skrzypnęła okiennica, podmuch wiatru rozległ się na poddaszu serią lekkich, tanecznych kroków.

- Cieszę się, że mnie odwiedziliście - powiedział Jenkins. - Już od dawna chciałem z wami porozmawiać. - Nadal kołysał się w fotelu, czemu nieodmiennie towarzyszyło poskrzypywanie biegunów. - Nie będę trwał wiecznie. Siedem tysięcy lat to i tak więcej, niż miałem prawo spodziewać się po swej konstrukcji.

- Używając tego nowego korpusu będziesz mógł trwać jeszcze trzykrotnie po siedem tysięcy lat - wtrącił Joshua.

Jenkins pokręcił głową.

- Nie chodzi mi o odporność mechaniczną. Myślę o moim mózgu. W gruncie rzeczy to tylko maszyna. Wspaniała konstrukcja, która została zaprojektowana, by przetrwać bardzo wiele lat, ale przecież nie wieczność. Któregoś dnia coś pójdzie nie tak jak trzeba i cały mechanizm zamilknie.

Przez chwilę w ciszy pokoju słychać było tylko skrzypienie fotela.

- To będzie moja śmierć - powiedział Jenkins. - Taki właśnie będzie mój koniec. I dobrze, tak powinno być. Już teraz nie ma ze mnie żadnego pożytku. Kiedyś, gdy byłem potrzebny...

- My będziemy zawsze ciebie potrzebowali - miękkim głosem odezwał się Joshua. - Nie damy sobie rady bez ciebie.

Jednak Jenkins zdawał się go nie słyszeć.

- Chcę wam opowiedzieć o rodzinie Websterów. Chcę wam o niej opowiedzieć, żebyście wszystko zrozumieli.

- Postaramy się zrozumieć - odparł Joshua.

- Wy, Psy, nazywacie ich po prostu websterami. Niech tak zostanie - ciągnął Jenkins. ~ - To nie ma większego znaczenia, jak ich nazywacie. Ważne, żebyście wiedzieli, kim oni są.

- Czasami nazywasz ich ludźmi, a kiedy indziej websterami - zauważył Joshua. - Tego nie rozumiem.

- Oni byli ludźmi i kierowali całą Ziemią. Stanowili jedną z rodzin ludzkich, która nosiła nazwę Websterów. To właśnie oni dokonali tak wiele dla was.

- A czegóż oni dokonali?

Jenkins zatrzymał fotel i obrócił go w stronę psa.

- Mam już zaniki pamięci - powiedział. - Tak łatwo zapominam. Zaczynają mi się mylić fakty.

- Mówiłeś właśnie o jakichś wielkich rzeczach, których websterowie dokonali dla nas.

- Ach, tak, rzeczywiście - rzekł Jenkins. - W rzeczy samej. Musicie bardzo na nich uważać. Musicie opiekować się nimi i pomagać im. Poza tym powinniście ich bezustannie obserwować.

Znów zaczął powoli bujać się w przód i w tył, a przez jego mózg przewalały się - w rytm skrzypienia biegunów - splątane myśli.

Niewiele brakowało, byś to powiedział - rzekł do siebie w duchu. Byłeś o krok od wydania swej wielkiej tajemnicy.

Przypomniałem sobie jednak na czas. Tak, Jonie Websterze, powstrzymałem się w ostatniej chwili. Dotrzymałem słowa, Jonie Websterze.

Nie powiedziałem Joshui, że Psy były kiedyś jedynie pupilkami ludzi, że to właśnie ludzie wynieśli Psy na wyżyny cywilizacji. One nie mogą się o tym dowiedzieć. Niech noszą swe głowy wysoko, niech kontynuują swe doniosłe dzieła. Pradawne opowieści snute przy ogniu są już zamkniętą historią i muszą pozostać zamkniętą historią na zawsze.

Tylko Bóg wie, jak bardzo chciałbym im o wszystkim opowiedzieć, jak bardzo chciałbym pozbyć się tego balastu, przestrzec ich przed potencjalnymi niebezpieczeństwami. Opowiedzieć chociażby, w jaki sposób wyplenione zostały niektóre leki pochodzące jeszcze z epoki jaskiniowej, przywiezione tu wraz z pierwszymi osadnikami z Europy. Wyjaśnić, z jakim trudem oduczaliśmy psy niektórych przyzwyczajeń, jak oczyszczaliśmy ich świadomość z takich pojęć jak broń, ucząc ich w zamian miłości i uszanowania pokoju.

I jak należy być uważnym, by nie dopuścić do nadejścia dnia, kiedy owe trendy mogą pojawić się znowu, kiedy powtórnie może wziąć górę ludzki sposób myślenia.


- Mówiłeś przecież... - zaczął Joshua.

Jenkins machnął ręką.

- Nieważne, Joshuo. Nie zwracaj uwagi na gadanie starego robota. Od czasu do czasu w moim mózgu zbiera się nieco śmieci i zaczynam mówić coś, na co wcale nie mam ochoty. Tak bardzo moje myśli związane są z przeszłością... mimo iż twierdzisz, że żadna przeszłość nie istnieje...

Ichabod przykucnął na podłodze i zapatrzył się na Jenkinsa.

- Jesteśmy pewni, że nic takiego nie istnieje - wtrącił. - Od niedzieli sprawdzaliśmy wszystkie warianty czterdzieści razy i nie znaleźliśmy błędu. Wszystko się zgadza. Przeszłość nie istnieje.

- Nie istnieje żaden taki świat - dodał Joshua który poruszałby się wstecz po linii czasu. Za nami istnieją wyłącznie inne światy, kolejne ogniwa nieskończonego łańcucha, a nie czas przeszły naszego świata. W tamtych światach Ziemia jest taka sama lub prawie taka sama. Te same rzeki, te same drzewa, te same wzgórza, lecz nie jest to ten sam świat, który znamy. Życie tam wygląda w sposób odmienny, inaczej przebiegała ewolucja. Jedna sekunda wstecz według naszego czasu nie jest już tą samą sekundą naszego czasu, lecz należącą do całkowicie różnego sektora czasowego. Nasze życie upływa stale w jednej i tej samej sekundzie. Poruszamy się wyłącznie w granicach tejże sekundy, tego niewielkiego skrawka czasu, który przynależny jest naszemu światu.

- Nasz sposób pojmowania czasu był całkowicie błędny - kontynuował Ichabod. - Prawdopodobnie z tego powodu tak długo nie udawało nam się zrozumieć natury goniących się światów. Zawsze uważaliśmy, że to stabilny świat przemieszcza się w strumieniu czasu, podczas gdy on trwał nieruchomo w czasie. Poruszał się razem z własnym wycinkiem czasu. Uważaliśmy, że przemija kolejna sekunda, minuta czy godzina, że upływa dzień, lecz w rzeczywistości była to ciągle ta sama sekunda. Przedział czasowy wędruje poprzez wszechświat, a my wraz z nim.

- Rozumiem - Jenkins pokiwał głową. - Jak kłoda drewna dryfująca z nurtem rzeki. Jak patyki, które rzeka niesie i dla których zmienia się sceneria brzegów, lecz otaczająca je woda jest wciąż ta sama.

- Dokładnie tak - rzekł Joshua. Należałoby tylko dodać, że strumień czasu jest o wiele mniej elastyczny od wody i unoszone światy w ogóle się w nim nie przesuwają.

- A koboldy żyją na jednym z tych innych światów?

- Jestem tego całkowicie pewien - przytaknął Joshua.

- Domyślam się, że teraz chcecie odnaleźć drogę przechodzenia z jednego świata do drugiego - powiedział z namysłem Jenkins.

Joshua niespiesznie podrapał się za uchem.

- Będziemy musieli - odpowiedział za niego Ichabod. - Potrzebna nam jest przestrzeń.

- A co z koboldami?..

- Przecież koboldy nie zamieszkują wszystkich pozostałych światów - odparł Joshua. - Mogą istnieć światy w ogóle nie zamieszkane. O ile uda nam się takowe odnaleźć, będziemy chcieli je wykorzystać. A jeśli nie znajdziemy, sytuacja może stać się tragiczna. Presja demograficzna może doprowadzić do powtórnego pojawienia się konieczności zabijania. A zabijanie to pierwszy krok powrotu do tego, z czego wyrosła nasza cywilizacja.

- Zabijanie już się pojawiło - powiedział cicho Jenkins. Joshua zmarszczył czoło i zwiesił nisko długie uszy.

- Tak, dziwne zabijanie. Nie związane z potrzebą zdobywania pożywienia. Bezkrwawe zabijanie, jak gdyby wszyscy padali na miejscu bez przyczyny. Podobne fakty przyprawiają naszych specjalistów od medycyny o zawroty głowy. Nic się nie dzieje, nie ma żadnych widocznych przyczyn śmierci.

- Lecz są to zabójstwa - wtrącił Ichabod.

Joshua przysunął się bliżej.

- Boję się, Jenkinsie - rzekł szeptem. - Boję się, że...

- Ależ nie ma się czego bać.

- Jest. Angus powiedział mi o swej teorii. On uważa, że to jeden z koboldów... jeden z koboldów przeniknął do naszego świata...


Nagły poryw wiatru zahuczał w przewodach kominowych i jęknął przelatując przez poddasze. Kolejny podmuch odbił się echem w jednym z pogrążonych w mroku kątów pokoju. Wraz z nimi nadszedł strach, przespacerował się powoli w górę i w dół dachu, z głuchym, miękkim odgłosem stąpania po dachówkach.

Jenkins wzdrygnął się, naprężył w fotelu, jakby chciał powstrzymać kolejny dreszcz.

- Nikt jednak nie widział jeszcze kobolda - powiedział chrypiącym głosem.

- Może jego nie można zobaczyć?

- Tak - sparował Jenkins. - To możliwe. On może być niewidoczny.

O tym samym wspominał przed laty Człowiek. Nie można zobaczyć ducha, nie można zobaczyć mary, można ją jednak wyczuć innymi zmysłami. Przecież woda stale kapie nawet po dokładnym zakręceniu kranu, słyszy się skrobanie jakichś pazurów o ramy okienne, psy wyją z jakiegoś powodu w środku nocy, chociaż na śniegu nie widzi się żadnych śladów.

A przecież teraz także czyjeś palce bębniły o parapet...


Joshua zerwał się na nogi i zaczął nasłuchiwać - z jedną łapą uniesioną w powietrze i cofniętymi wargami, odsłaniającymi kły. Ichabod skulony przycisnął się do podłogi i cały zamienił w słuch.

Skrobanie powtórzyło się.

- Otwórz drzwi - odezwał się Jenkins do Ichaboda. - Na zewnątrz jest ktoś, kto chce wejść do tego pokoju.

Ichabod ruszył w gęstniejącej, napiętej ciszy. Drzwi cicho skrzypnęły. Otworzył je szerzej i do pokoju wtargnęła wiewiórka, która jak szary cień przypadła do Jenkinsa i wskoczyła mu na kolana.

- To ty, Fatso? - zdziwił się Jenkins.

Joshua usiadł z powrotem, a jego wargi powoli zasunęły się, przykrywając obnażone kły. Na twarzy Ichaboda pojawił się idiotyczny metalowy uśmiech.

- Widziałam, jak on to zrobił - pisnęła wiewiórka. - Widziałam, jak zabił drozda. Uczynił to za pomocą rzuconego patyka. Tylko pióra się posypały. A na liściach była krew.

- Spokojnie - odezwał się Jenkins. - Nie spiesz się, opowiedz wszystko po kolei. Jesteś zbyt zdenerwowana. Widziałaś więc, jak ktoś zabił drozda?

Fatso wzięła głęboki oddech, powstrzymując szczękanie zębami.

- To był Peter - powiedziała.

- Peter?

- Peter, ten webster.

- Powiedziałaś, że rzucił jakimś patykiem.

- Uczynił to za pomocą innego patyka, którego oba końce związane były sznurkiem. Naciągnął sznurek i patyk wygiął się...

- Tak, wiem - przerwał jej Jenkins. - Wiem.

- Ty wiesz?! Wiesz już o tym?

- Tak, znam ten rodzaj broni. Chodzi o łuk i strzałę. Sposób, w jaki to powiedział, spowodował, że cała trójka zamarła w milczeniu, zamieniając pokój w przestronne, opustoszałe pomieszczenie, w którym stukanie gałęzi o okno wydało się bardzo odległym, pustym i nie znaczącym dźwiękiem, napawającym jedynie smutkiem.

- Łuk i strzała? - odezwał się w końcu Joshua. - Cóż to jest takiego: łuk i strzała?

W rzeczy samej, cóż to takiego? - pomyślał Jenkins.

Czymże jest łuk i strzała?

To początek końca. To wejście na krętą ścieżkę wiodącą ku ryczącej drodze wojny.

To tylko zabawka, która może być groźną bronią i która jest triumfem technicznej myśli człowieka.

To pierwszy, nieśmiały ruch w stronę bomby atomowej.

To symbol zapomnianego stylu życia.

Jest taka zwrotka w dziecięcej rymowance:


A któż to zabił drozda?

Ja - odrzekł wróbel stary.

Zrobiłem łuk i strzały,

By zabić tego drozda.


Jedna z wielu zapomnianych rzeczy, odkrytych na nowo.

Jedna z tych rzeczy, których się obawiałem.

Wyprostował się, po czym powoli wstał z fotela.

- Będę potrzebował twojej pomocy, Ichabodzie powiedział.

- Oczywiście - odrzekł szybko Ichabod. - Jestem do twojej dyspozycji.

- Ciało... chcę szybko przenieść się do mojego nowego ciała. Będziesz musiał wymontować bryłę mojego mózgu i...

- Oczywiście. Wiem dobrze, co trzeba uczynić Ichabod skinął głową.

- O co chodzi, Jenkinsie? - W głosie Joshui zabrzmiała nutka strachu. - Co zamierzasz zrobić?

- Muszę się spotkać z mutantami - odparł Jenkins, cedząc każde słowo. - Po tak wielu latach mam zamiar zwrócić się do nich z prośbą o pomoc.


Cień przesuwał się w dół zbocza, omijając przesieki i polany leśne oświetlone blaskiem księżyca. Unikał światła, ponieważ nie wolno mu było dopuścić, by ktoś go zauważył. Nie wolno mu było popsuć możliwości polowania innym, którzy tu za nim przybędą.

Bo inni przybędą na pewno. Nie wszyscy naraz, trzeba będzie ustalić jakiś sposób kontroli otwartego przejścia. Tylko kilku jednocześnie i to w różnych miejscach, tak by żywe istoty tego świata nie miały powodu do wszczęcia alarmu.

Jeżeli powstanie popłoch, wszystko przepadnie.

Cień zanurkował w mrok, nisko przy ziemi, łowiąc wszelkie sygnały nocy swoimi antenopodobnymi, naprężonymi nerwami. Oddzielał znane sobie impulsy, zapisywał je w swoim niezwykle chłonnym mózgu, po czym konfrontował z posiadaną wiedzą.

Wśród wielu sygnałów były takie, które znał lub których znaczenia się domyślał, lecz zdarzały się również całkowicie tajemnicze. W jednym z nich odebrał coś, co napełniło go grozą.

Przytulił się jeszcze mocniej do ziemi, unosząc kształtną głowę, po czym odłączył wszystkie receptory wyławiające sygnały nocy i skupił się na dwóch istotach wspinających się na szczyt wzgórza.

Dwie istoty, lecz jedna niepodobna do drugiej. W myślach pojawił się warkot, w gardle utkwiła drgająca kula, rozciągnięte ciało przebiegł dreszcz, będący w połowie emocją myśliwego i w połowie obawą przed zetknięciem z niewiadomym.

Uniósł się z ziemi, ciągle skulony i spłynął w dół zbocza, by przeciąć drogę wspinającym się istotom.

Jenkins znów był młody - młody, silny i pełen energii, zarówno fizycznej, jak i umysłowej. Z radością przemierzał smagane wiatrem i omywane blaskiem księżyca wzgórza. z młodzieńczą werwą łowił szmer liści, wsłuchiwał się w senne trele ptaków i odbierał...

Tak, wyławiał znacznie więcej niż dotychczas.

Nowy korpus był rzeczywiście wspaniały. Wykonany z nierdzewnej stali, niezwykle odporny mechanicznie, ale to nie wszystko.

- Nigdy nie przypuszczałem, że nowe ciało może aż tak wiele dla mnie znaczyć. Nie zdawałem sobie dotychczas sprawy, jak bardzo zniszczony i jak ułomny był mój poprzedni korpus. Miał wiele usterek już od początku, była to jednak najlepsza konstrukcja, jaką można było wykonać w tamtych czasach. Co by jednak nie mówić, mechaniczne rozwiązania nowego korpusu wydawały się niemalże cudami techniki.

Z pewnością skonstruowały go roboty, dzikie roboty. Psy musiały porozumieć się z nimi, by wykonały tę pracę. Nie kontaktowały się z robotami zbyt często, choć stosunki między nimi były poprawne jedni drugim nie przeszkadzali, nie wtrącali się w nie swoje sprawy.

Jenkins wyczuwał wszystko dookoła - gdzieś w pobliżu królik poruszył się w swojej norce. Nieco dalej jenot wyruszył na nocne polowanie... Gdzieś z głębi kępy krzaków Grzesznika śledziły Jenkinsa maleńkie oczka jakiejś przestraszonej, dziwnie emitującej swe odczucia istoty... Tam dalej, na lewo od ścieżki, spał zwinięty pod drzewem niedźwiedź. Jenkins odebrał urywki jego sennych marzeń - marzeń obżartucha o miodzie dzikich pszczół i rybie wyłowionej ze strumienia, przyprawionej mrówkami zlizanymi ze spodniej strony odwróconego kamienia.

Odczuwanie tych wszystkich rzeczy wydało się Jenkinsowi nieco dziwne, a jednak całkowicie naturalne - jak mechaniczne unoszenie nóg podczas chodu, jak samoistne wyławianie dźwięków z otoczenia. Niemniej różniło się ono od sposobu odbierania innych bodźców, słuchowych czy wzrokowych. Nie miało też nic wspólnego z wyobraźnią. Jenkins był zupełnie pewien swoich odczuć, odbierał je jako niezbitą wiedzę - zarówno królika w norze, jenota polującego między kępami krzaków, jak i niedźwiedzia śniącego swój sen pod drzewem.

Jest to najprawdopodobniej ciało tego samego typu, jakie posiadają dzikie roboty - pomyślał. - Jest pewne, że jeśli wykonali takie ciało dla mnie, sami musieli wcześniej zaopatrzyć się w takie same.

One także przebyły daleką drogę w ciągu tych siedmiu tysięcy lat - podobnie jak Psy wykonały w swoim rozwoju wielki skok od czasu exodusu Człowieka. Nie zwracaliśmy jednak na nie większej uwagi - tak zresztą zakładały plany. Roboty musiały rozwijać się swoją drogą, a Psy swoją - ani jedne, ani drugie nie interesowały się przeciwną grupą, nie próbowały ingerować nawzajem w swoje poczynania. Podczas gdy roboty pracowały nad konstrukcją statków międzygwiezdnych, wyprawiały się w przestrzeń, gdy konstruowały coraz doskonalsze urządzenia, zajmowały się mechaniką i matematyką, Psy pracowały ze zwierzętami, tworzyły wspólnotę wszystkich żywych stworzeń, dzikich i zaszczutych w czasach panowania Człowieka, nasłuchiwały odgłosów życia koboldów i próbowały zgłębić naturę czasu, odkrywając, że czas według tradycyjnych kategorii myślenia nie istnieje.

Nie ulegało również wątpliwości, że o ile Psy i roboty posunęły się tak daleko, mutanci rozwinęli się jeszcze bardziej. Z pewnością mnie wysłuchają - będą musieli wysłuchać, przyjdę bowiem do nich z takim problemem, który zajdzie im głęboko za skórę. Mutanci byli mimo wszystko ludźmi - choć zupełnie inaczej patrzyli na świat, byli przecież potomkami ludzi. Teraz, kiedy imię Człowieka było niczym innym jak szumem wiatru wznoszącego tumany kurzu, jak szelestem liści w upalne południe, teraz nie powinni mieć już żadnych sprzeciwów.

Poza tym nie zwracałem się do nich przez siedem tysięcy lat... zresztą nigdy się do nich o nic nie zwracałem. Joe był moim przyjacielem, a w każdym razie na tyle przyjacielem, na ile mutant może przyjaźnić się z robotem. W chwilach, kiedy w ogóle nie rozmawiał z ludźmi, mnie zawsze traktował inaczej. A więc będą musieli mnie wysłuchać, nie będą wyśmiewać się ze mnie, powiedzą mi, co czynić w tej sytuacji.

Nie ma w tym przecież nic śmiesznego, chodzi tylko o łuk i strzały, a to już nie są śmieszne rzeczy. Może kiedyś były one czymś bagatelnym, lecz historia uczyniła z nich problem wielkiej wagi. Jeżeli potraktuje się łuk jak zabawkę, to w ten sam sposób można myśleć o bombie atomowej, o chmurach śmiercionośnego pyłu oczyszczającego z mieszkańców całe miasta i o rakietach startujących w niebo i spadających dziesięć tysięcy kilometrów dalej, pozbawiając życia miliony ludzi.

Co prawda nie było już na Ziemi milionów ludzi, lecz istniała ich zaledwie garstka, kilkaset osób, mieszkających w domach, które Psy zbudowały specjalnie dla nich. Psy bowiem nadal były silnie związane z Człowiekiem, nadal - być może podświadomie - pielęgnowały związki z ludźmi i patrzyły na nich niemal jak na Bogów. Przekazywały z pokolenia na pokolenie stare opowieści, snute przy ogniskach w chłodne wieczory i budowały wiarę w to, iż nadejdzie dzień, kiedy Człowiek powróci, pogłaska je po łepkach i powie: - Dobra robota, mój dzielny, wierny sługo...

To nie było w porządku - myślał Jenkins, schodząc w dół zbocza. Nie powinno tak być. Ludzie nie zasługiwali na takie uwielbienie, na takie ubóstwianie. Bóg jeden wie, jak bardzo ja sam ich kochałem. I kocham ich nadal, jeśli już o to chodzi - ale nie za to tylko, że są ludźmi, lecz z powodu wspomnień o kilku zaledwie spośród nich.

To nie było w porządku, że Psy budowały w swej społeczności wiarę w Człowieka. Na ich drodze rozwoju było o wiele więcej dobra, niż Człowiek uczynił w całej swojej historii. Starałem się więc - a było to długą i mozolną pracą - zatrzeć ich dziedziczne wspomnienia o Człowieku. Przez długie lata walczyłem z legendami, przekręcałem fakty historyczne i doszedłem do tego, że Psy nazywają ludzi websterami i za takie też stworzenia ich uważają.

Wiele zastanawiałem się nad słusznością takiego postępowania, czułem się jak zdrajca, kiedy w ciche i ciemne noce siadałem w fotelu na biegunach i wsłuchiwałem się w wycie wiatru za oknem. Może nie miałem żadnego prawa zachowywać się w ten sposób? Może Websterom nie podobałoby się ukrywanie prawdy? Ach, jakże wielką mieli oni władzę nade mną, jak wielką mają jeszcze do dzisiaj - mój strach, iż mogą coś uczynić, co nie spodobałoby się Websterom, przetrwał nienaruszony tysiące lat.

Teraz wiem, że miałem rację, a dowodem jest właśnie łuk i strzała. Kiedyś wydawało mi się, że Człowiek po prostu poszedł nie tą drogą rozwoju, że gdzieś w zadymionej, mrocznej jaskini, będącej kolebką ludzkości i jej pokojem dziecinnym, Człowiek zwyczajnie wstał nie tą nogą czy też odwrócił się w niewłaściwą stronę. Teraz wiem, że pogląd ten był mylny. Jest tylko jedna droga rozwoju ludzkości i tylko tą jedną drogą może podążać osamotniony Człowiek - drogą łuku i strzał.

Tak bardzo się starałem. Bóg jeden wie, jak bardzo.

Kiedy odnaleźliśmy zdziczałych ludzi i przywiedliśmy ich do Domu Websterów, zabrałem im wszelką broń. Wydobyłem ją nie tylko z ich dłoni, ale także z umysłów. Własnoręcznie wydałem reedycje tych dzieł, które w takiej sytuacji mogły ujrzeć światło dzienne, a po pozostałych zatarłem wszelkie ślady. Ponownie nauczyłem ich czytać, śpiewać, myśleć logicznie... W udostępnionych książkach nie było słowa o broni i o wojnie, nie było śladu nienawiści ani wspomnienia o historii, bowiem historia ludzkości to historia nienawiści. Nie było w nich żadnych bitew, ani bohaterów, ani fanfarów...

Okazało się to jednak tylko stratą czasu - pomyślał Jenkins. Teraz już wiem na pewno, że była to tylko strata czasu. Człowiek musiał wynaleźć łuk i strzały bez względu na to, jak kształtowało się jego świadomość.


Przemierzywszy długi stok wzgórza, przeprawił się przez strumień zmierzający w kierunku rzeki i teraz wspinał się ponownie po stromym, mrocznym, wznoszącym się jak twierdza brzegu.

Dokoła wyczuwał drobne poruszenie, a jego nowe ciało podszeptywało mu, że to myszy kręcą się w tunelikach wykopanych wśród kęp gęstej trawy. Przez chwilę odczuwał nawet to samo szczęście, które przepełniało jedną z krzątających się myszek - szczęście emanujące z niepozornych, nie sformułowanych, jakby rozproszonych myśli maleńkiej myszy.

Przemykająca łasica zatrzymała się na chwilę na pniu zwalonego drzewa. Jej myśli wypełnione były złem - złem zrodzonym z pamięci o myszach, ze wspomnień dawnych lat, kiedy to łasice mogły jeszcze polować na myszy. Odczuł jej żądzę krwi i paniczny strach - strach na myśl o tym, co Psy mogłyby jej uczynić w przypadku dokonania zabójstwa myszy; strach przed setkami uważnych oczu, pilnujących, by zabójstwo nie pojawiło się już nigdy na świecie.

A jednak człowiek popełnił tę zbrodnię. Łasica pilnowała się, by nie zabić myszy, a człowiek zabił ptaka. Fakt, że być może niechcący, przypadkiem. Ale zabił. Tymczasem Prawa mówią jasno, że nie wolno odbierać życia żadnemu żywemu stworzeniu.

Zdarzały się podobne wypadki w minionych latach i zawsze winowajcy byli karani. Tak samo więc ukarany musi zostać człowiek. Ale w tym przypadku sama kara nie była wystarczająca, nie znalazłaby bowiem właściwego oddźwięku, który jest niezwykle ważny nie tyle dla samego ukaranego, co dla jego współplemieńców, dla całej rasy. Jako że to, co uczynił jeden człowiek, może równie dobrze uczynić inny - i nie tylko może, ale prawie na pewno uczyni. Przecież byli to ludzie, a ludzie zabijali zawsze. I będą zabijać nadal.


Zamek mutantów tworzył ciemną plamę na tle nieba - tak bardzo ciemną, że nie odbijał nawet promieni księżyca. Nie paliły się żadne światła, ale nie było w tym nic dziwnego: zamki mutantów zawsze tonęły w mroku. Nikt też nigdy nie zauważył, by drzwi wiodące do wnętrza były otwierane. Mutanci pobudowali podobne zamki na całym świecie. Potem pozamykali się w nich i na tym się skończyło. Przedtem mieszali się we wszystkie sprawy ludzi, prowadząc coś w rodzaju wojny podjazdowej z całą ludzkością, ale kiedy ludzie wynieśli się z Ziemi, mutanci, na swój sposób, wynieśli się także.

Jenkins podszedł do szerokich kamiennych schodów, wiodących ku drzwiom zamku, i zatrzymał się. Zadarł głowę i popatrzył na budowlę, wznoszącą się wysoko w niebo.

Prawdopodobnie Joe już nie żyje - pomyślał. - Joe był niezwykle długowieczny, ale przecież nie nieśmiertelny. Nie mógł żyć bez końca. To dziwne stanąć teraz oko w oko z innym mutantem niż Joe.

Ruszył szybko w górę schodów. Wszystkie nerwy miał napięte w oczekiwaniu pierwszych oznak wszechobecnej ironii, która zapewne spadnie na niego niczym sęp.

Nic się jednak nie stało.

Wdrapał się na górę i stanął przed drzwiami. Zaczął się rozglądać za jakimś sposobem obwieszczenia mutantom swojego przybycia.

Nie było tu ani dzwonka, ani brzęczyka, ani kołatki. Płaskie drzwi z prymitywną klamką. Nic poza tym.

Uniósł w górę dłoń i uderzył kilka razy pięścią w drzwi, po czym zamarł w oczekiwaniu. Nie było odpowiedzi. Drzwi pozostały nieme i nieruchome.

Uderzył ponownie, tym razem silniej. Nadal nie było żadnej odpowiedzi.

Powoli, ostrożnie położył dłoń na klamce i delikatnie nacisnął. Klamka poddała się, drzwi uchyliły i Jenkins wkroczył do środka.


- Ty masz nie po kolei w głowie - warknął Lupus. - Ja już bym się postarał, żeby musieli mnie szukać. Przygotowałbym taką trasę ucieczki, że długo by ją pamiętali. Nie byłoby im łatwo mnie znaleźć.

Peter pokręcił głową.

- Może ty byś tak uczynił, Lupusie, i może taki sposób byłby dla ciebie najodpowiedniejszy. Ale to do mnie nie pasuje. Websterowie nigdy nie uciekali.

- Skąd wiesz? - rzucił wilk bez żenady. - Mówisz co ci ślina na język przyniesie. Żaden webster do tej pory nie był zmuszony do ucieczki, a jeśli żaden webster dotychczas nie uciekał, to skąd wiesz, że nigdy...

- Och, zamknij się - mruknął Peter.

Maszerowali razem kamienistą ścieżką, wspinając się na szczyt wzgórza.

- Ktoś idzie za nami - odezwał się po chwili Lupus.

- Masz zbyt bujną wyobraźnię - rzekł Peter. - Któż by mógł za nami iść?

- Nie wiem, ale...

- Czujesz jakiś zapach?

- Nie, raczej nie.

- Słyszysz jakieś odgłosy? A może coś zauważyłeś?

- Nie, też nie. A jednak...

- Więc nikt nie idzie za nami - stwierdził z satysfakcją Peter. - Teraz zresztą nikt już nikogo nie śledzi.

Światło księżyca przesączało się przez korony drzew, czyniąc z lasu kłębek posplątywanych czarnych i srebrnych nici. Od strony rzeki dobiegał przytłumiony odgłos kaczych nocnych pogaduszek. Wzdłuż stoku wzgórza wiał lekki wiaterek, niosący wilgotną mgłę znad doliny.

Cięciwa łuku Petera zaczepiła się o gałęzie krzaków, zatrzymał się więc by ją wyplątać. Po chwili wysunęło mu się z dłoni kilka niesionych strzał; musiał się pochylić i pozbierać je.

- Powinieneś wymyślić jakiś sposób na noszenie ze sobą tego wszystkiego - warknął Lupus. - Ciągle się o coś zaczepiasz, ciągle gubisz te patyki i...

- Już myślałem o tym - stwierdził Peter. - Muszę uszyć sobie rodzaj woreczka, który będę mógł nosić na ramieniu.

Ruszyli dalej w kierunku szczytu wzgórza.

- Co zamierzasz robić, kiedy już dojdziesz do Domu Webster ów? - zapytał Lupus.

- Muszę się zobaczyć z Jenkinsem - odparł Peter. - Chcę mu opowiedzieć o wszystkim, co się przydarzyło.

- Fatso już mu opowiedziała.

- Ale mogła coś przekręcić, mogła przedstawić wszystko w innym świetle. Była tak zdenerwowana...

- A także niedorozwinięta - dodał Lupus.

Minęli zalaną światłem księżyca przecinkę i zanurzyli się w mrok.

- Robię się coraz bardziej nerwowy - stwierdził Lupus. - Chcę wracać. To co robisz to czyste szaleństwo. Towarzyszyłem ci kawał drogi, ale...

- No to wracaj - rzekł gorzko Peter. - Ja się nie denerwuję. Ja...

Odwrócił się szybko, a wszystkie włosy na głowie stanęły mu dęba.

Coś tu było nie w porządku. Coś wisiało w powietrzu, coś podszeptywało w jego myślach... Dziwne, niepokojące uczucie zagrożenia, a nawet więcej niż zagrożenia - odrazy i przerażenia, wbijającego swe ostre kły w kark i tupiącego setkami nóg wzdłuż kręgosłupa.

- Lupus! - wrzasnął. - Lupus!


W dole ścieżki nieznacznie poruszyły się gałęzie krzewów i Peter rzucił się w tamtą stronę. Skoczył za kępę krzewów i stanął jak wmurowany. Szybkim ruchem zerwał z ramienia łuk i założył na cięciwę jedną ze strzał, które ściskał w drugiej dłoni.

Lupus leżał rozciągnięty na ziemi, w połowie oświetlony blaskiem księżyca, w połowie skryty w mroku. Rozchylone wargi ukazywały groźny szereg zębów, a jedna łapa konwulsyjnie drapała darń.

Nad nim rozciągał się mglisty kształt - jakby zaledwie cień i nic więcej. Cień piszczał i warczał potokiem groźnych dźwięków, które zalewały umysł Petera. Wiatr poruszył gałęzią drzewa i na chwilę wyjrzała spoza niej tarcza księżyca. W błysku światła Peter dostrzegł zarys twarzy - bardzo dziwny zarys, jakby na wpół zatarty rysunek wykonany kredą na zakurzonej tablicy. Jakby widmową twarz zmarłego - na wpół otwarte usta, wąskie szparki oczu, sterczące uszy, zakończone miotełkami.

Cięciwa gwizdnęła cicho i strzała wbiła się w tę upiorną twarz - a raczej uderzyła w miejsce, gdzie było ją widać, przeleciała przez nią na wylot i upadła na ziemię. Z obcej gardzieli nadal wydobywał się warkot.

Następna strzała oparła się o cięciwę, lecz tym razem cofnęła się znacznie dalej, by nabrać większego rozpędu. Po chwili poleciała, pchana siłą sprężystości dobrze wysuszonego, specjalnie dobranego kawałka orzesznika; pchana nienawiścią, strachem i przerażeniem człowieka, naciągającego cięciwę.

Ta również trafiła w niewyraźny zarys twarzy, lecz jedynie zwolniła lotu, zwichrowała, po czym uleciała w las.

Kolejna strzała stuknęła o cięciwę. Trzeba było naciągnąć ją jeszcze mocniej, na tyle mocno, by uzyskać wystarczającą siłę do zabicia cienia, przez którego twarz strzały przelatywały na wylot - zwalniały jedynie bieg, przyhamowywały, po czym upadały gdzieś dalej na ziemię.

Silniej! Jeszcze silniej! Aż nagle...

Stało się to, co się musiało stać. Łuk pękł.

Przez chwilę Peter stał bez ruchu, z resztkami nieużytecznej już broni w jednej ręce i wyglądającą groteskowo nagą strzałą w drugiej. Coraz szerszymi oczyma wpatrywał się w niewielką przestrzeń, oddzielającą go od cienistego, przerażającego stwora, zwieszającego się nad nieruchomym ciałem szarego wilka.

Nie czuł strachu. Nawet teraz, kiedy jego broń nie nadawała się już do użytku. Targała nim jedynie niepohamowana wściekłość, a w jego umysł coraz uporczywiej wsączał się rytmiczny niczym uderzenia młota głos:

Zabić... Zabić... Zabić...

Odrzucił resztki łuku między drzewa i postąpił krok naprzód - ręce same zgięły mu się w łokciach, a dłonie zacisnęły w pięści, słabe pięści...

Cień odsunął się do tym, ustąpił pod naporem nagłej fali strachu, obezwładniającej jego umysł - strachu i przerażenia, jakie wywoływała w nim ta świetlista postać, posuwająca się w jego stronę. Bijąca od niej nienawiść skręcała go. Strach, przerażenie, otępiająca rezygnacja - wszystkie te doznania już kiedyś poznał, ale tym razem było to coś innego. Jakby koszmarna tortura, rwąca w strzępy nerwy i wypalająca ogniem mózg.

To była nienawiść.

Cień skulił się w sobie - skulił, zapadł, jakby skurczył. Odsunął się jeszcze w tył. Gorączkowo swymi oszalałymi palcami zaczął poszukiwać w zmętniałym umyśle formuły ucieczki...


Pokój był pusty - stary, pusty i porzucony. Odgłos zamykających się drzwi zniknął w nim, odpływając w nieznaną dal, by po chwili powrócić odbitym echem. Wszędzie zalegał kurz, którego zapomniane warstwy leżały w ciężkiej, nabrzmiałej dziesiątkami minionych stuleci ciszy.

Jenkins stał przy drzwiach z dłonią wciąż opartą na klamce i przeszukiwał swymi nowymi, wyostrzonymi zmysłami wszystkie zakamarki i tonące w mroku zagłębienia. Nie było tu nic, nic poza kurzem, ciszą i ciemnością. Nic też nie wskazywało, by w ciągu ostatnich wielu lat było tu cokolwiek innego niż kurz, cisza i ciemność. Żadnego echa błąkającej się między ścianami myśli, żadnego śladu stopy na podłodze czy odcisku palca na stole.

Z jakiegoś zapomnianego zakamarka jego umysłu wypłynęła piosenka - stara, niewiarygodnie stara piosenka, która była już bardzo stara wówczas, kiedy usłyszał ją po raz pierwszy. Zdziwił się, że coś takiego uchowało się w jego pamięci, że w ogóle zanotował podobną rymowankę. Zdziwił się nawałnicą fragmentarycznych wspomnień minionych stuleci, którą piosenka ta wywołała. Wspomnień o schludnych, białych domach, jakie wznosiły się na szczytach milionów wzgórz, o ludziach, którzy zakochani w swoich własnych skrawkach ziemi, przechadzali się po nich z chłodną wyniosłością posiadaczy.


Ania tutaj już nie mieszka...


Jakież to głupie - pomyślał Jenkins. - Przepełnione ową absurdalną częścią mentalności zanikłej już rasy. Przylepiło się do mnie i nie daje spokoju. Głupota.


Ania tutaj już nie mieszka...

A któż to zabił drozda? Ja - odrzekł wróbel stary...


Zamknął za sobą drzwi i ruszył w poprzek pokoju.

Pokryte grubą warstwą kurzu meble nadal oczekiwały na człowieka, który nie wracał. Na stole leżały pokryte równie grubą warstwą kurzu zabawki i inne drobiazgi. Masywna półka pod ścianą wypełniona była rzędami książek o nie mniej zakurzonych grzbietach.

Oni odeszli - odezwał się Jenkins do siebie w duchu. Nikt nie wiedział z jakiego powodu, ani kiedy odeszli. Nie wiadomo też, dokąd odeszli. Wymknęli się, jakby chyłkiem, w nocy, nie mówiąc nikomu słowa o tym, że odchodzą. Bez wątpienia czasami wspominają i śmieją się - śmieją się z nas, z tego, że myślimy, iż oni nadal są razem z nami, z tego, że nadal staramy się śledzić każdy ich krok.

Z pokoju wiodło w głąb budowli wiele drzwi i Jenkins ruszył ku jednym z nich. Jednak, już z dłonią na klamce, uzmysłowił sobie daremność dalszych poszukiwań. Jeżeli ten jeden pokój był opuszczony, to nie należało się spodziewać niczego innego po pozostałych pomieszczeniach.

Nacisnął jednak klamkę i drzwi stanęły otworem. Bluznęła na niego struga rozgrzanego powietrza. Za drzwiami nie było kolejnego pokoju - ujrzał pustynię, żółtawozłotą pustynię, rozciągającą się aż po odległy, zamazany i falujący w potokach żaru bijącego z wielkiego, niebieskiego słońca horyzont.

Jakieś zielone i purpurowe stworzenie, będące odpowiednikiem pustynnej jaszczurki, jednak zupełnie jej nie przypominające, przemknęło niczym gazowy płomyk po piasku, przebierając cieniutkimi nóżkami z taką szybkością, że aż słychać było delikatny gwizd.

Jenkins zatrzasnął drzwi. Był całkowicie porażony, fizycznie i psychicznie.

Pustynia. Pustynia i przemykające zwierzątko. Wcale nie inny pokój, nie korytarz, ani nie weranda - ale najzwyklejsza pustynia!

Poza tym świeciło tam i zalewało piasek potokami żaru słońce, które było niebieskie!

Powoli, ostrożnie uchylił drzwi jeszcze raz, najpierw tylko odrobinę, potem nieco szerzej.

Nadal znajdowała się za nimi pustynia.


Jenkins zatrzasnął drzwi i przywarł do nich plecami, jak gdyby chciał użyć swego metalowego korpusu do powstrzymania naporu pustyni, do przeciwstawienia się temu, co mogły oznaczać owe drzwi i pustynia.

Szybko pracowały ich mózgi - pomyślał Jenkins. - Szybko i bardzo sprawnie. Nie ma żadnego porównania ze zwykłymi ludźmi. Zawsze zastanawialiśmy się, na ile są oni bystrzy. A oni byli o wiele mądrzejsi, niż mogliśmy przypuszczać.

Ten pokój stanowił chyba coś w rodzaju przedsionka, prowadzącego do wielu innych światów, pomost, wiodący poprzez nieodgadnione przestrzenie do innych planet, które krążyły dokoła nieznanych słońc. Pozwalał na opuszczenie Ziemi bez opuszczania jej, na przebycie nieogarnionej pustki poprzez przekroczenie progu.

Znajdowało się tu jeszcze wiele drzwi. Jenkins zapatrzył się na nie, patrzył i kręcił głową.

Chwilę później wolno przeszedł przez pokój ku wyjściu. Cicho, jakby bojąc się naruszyć nabrzmiałą ciszę wypełnionego kurzem pokoju, otworzył drzwi i wychylił się na zewnątrz. Znajdował się tu dobrze znany świat. Świat księżyca i gwiazd, mgły unoszącej się znad rzeki i wędrującej pomiędzy wzgórzami, szeptu, którym porozumiewały się ze sobą korony drzew ponad ścieżkami w lesie.

Myszy nadal buszowały w swoich korytarzykach pod kępami trawy, emitując prymitywne, mysie myśli, przepełnione odczuciem szczęścia. Pomiędzy gałęziami drzewa siedziała sowa, a jej myśli krążyły wokół zabójstwa.

Jakże jeszcze blisko, jak blisko powierzchni czają się mordercze instynkty, skrywa się żądza krwi - pomyślał Jenkins. - A jednak stworzyliśmy im możliwości o wiele lepszego startu niż miał człowiek na podobnym etapie. Chociaż... to raczej nie było aż takie ważne, jaki rodzaj startu miała ludzkość u zarania cywilizacji.

I teraz pojawiła się znowu, ta sama, ludzka, odwieczna żądza krwi, ustawiczne dążenie do wyróżniania się, do urastania w potęgę, do narzucania swej woli za pomocą wszelkiego rodzaju urządzeń - przedmiotów, które czyniły ramię silniejszym od jakiegokolwiek innego ramienia czy łapy i które pozwalały, by zęby wnikały znacznie głębiej niż wszystkie naturalne ostrza, a wszystko to po to, by dalej sięgać i siać spustoszenie na tak wielkie odległości, jakie były niedostępne dla zwykłego nieuzbrojonego ramienia.

Myślałem, że będę mógł znaleźć jakąś pomoc, w tym właśnie celu tu przyszedłem. Lecz nie ma tu żadnej pomocy.

Żadnej pomocy. Tylko mutanci mogli pomóc w tej sytuacji, ale oni także odeszli.

Teraz cała odpowiedzialność spoczywa na mnie - pomyślał Jenkins, schodząc po schodach. - Odpowiadam za wszystkich ludzi. Muszę ich jakoś powstrzymać, muszę zmienić sposób ich myślenia. Nie mogę pozwolić im, by swymi poczynaniami zrujnowali zamierzenia Psów, by ponownie zamienili ten świat w miejsce, gdzie panują łuk i strzała.

Wędrował tonącą w mroku ścieżką pod koronami drzew. Ze wszystkich stron docierała do niego silna woń gnijących, ubiegłorocznych liści, skrytych teraz pod nową pokrywą zieleni. Było to dla niego całkowicie nowe odczucie.

Jego stare ciało nie było wyposażone w zmysł węchu.

Teraz posiadał węch, lepszy wzrok oraz zmysł wyczuwania - zmysł rozpoznawania wszelkich istot żywych i ich myśli, możliwość czytania myśli jenotów, odczuwania nastrojów myszy czy też rozpoznawania żądzy mordu w umysłach sów i łasic...

I jeszcze coś więcej, jakieś niesione wiatrem uczucie nienawiści, jakiś całkowicie obcy wrzask przerażenia.

Owe odczucia przemknęły przez jego myśli i zatrzymały go w miejscu. Po chwili zaczął biec, kierując się w stronę szczytu wzgórza. Nie był to bieg człowieka poruszającego się w mroku - tak mógł biec tylko robot, widząc w ciemnościach wszelkie szczegóły i posiadając olbrzymie moce we wnętrzu swego metalowego ciała, któremu obce były zadyszka czy kłucie w płucach.

Nienawiść - podobne uczucie nie istniało w tym świecie, lecz on znał je z dawnych czasów.

Uczucie stawało się coraz bardziej wyraźne i coraz bardziej nieprzyjemne w miarę jak pędził ścieżką wielkimi susami i jak ogarniał go coraz silniejszy strach, strach przed tym, co też nowego jeszcze spotka.

Skręcił nagle za kępę krzaków i stanął jak wryty.


Człowiek posuwał się powoli, krok po kroku, z rękami zgiętymi w łokciach. Za nim leżały na trawie połamane szczątki łuku. Szare cielsko wilka spoczywało w połowie w cieniu, a częściowo oświetlał je blask księżyca. Dalej widać było cofający się cień, jakby pół przezroczysty, pół mroczny zarys, ledwie na granicy widoczności, niczym fantom wyłaniający się z koszmarnego snu.

- Peter! - wrzasnął Jenkins, lecz z jego ust naprawdę nie wydobył się żaden dźwięk.

Dotarło bowiem do niego uczucie paniki, bijące z mózgu półprzeźroczystego stworzenia - paniki i przerażenia, które dopiero teraz przebiły się przez straszliwą nienawiść emanującą z człowieka, posuwającego się powoli w stronę skurczonego, zbitego w nieregularny kleks cienia. Za jego przerażeniem kryło się gorące pragnienie odnalezienia, przypomnienia sobie czegoś.

Człowiek następował na niego, posuwając się desperacko do przodu - niezbyt potężne ciało, niezbyt imponujące pięści... i odwaga. Odwaga - pomyślał Jenkins - z którą można by wyruszać na podbój piekła. Odwaga wystarczająca do przeniknięcia w krainę wiecznego mroku, rozrzucenia głazów tarasujących przejście i wykrzyczenia najgorszych obelg prosto w twarz księciu ciemności.

Wreszcie stworzenie odnalazło to, czego szukało - przypomniało sobie, co należy czynić. Jenkins odczytał ulgę w jego mózgu, rozprężenie całej postaci. Po chwili dotarło do niego coś w rodzaju zaklęcia czy wróżby - częściowo słownego, częściowo złożonego z symboli i urywków myśli, nie dającego się opisać żadnym prostym sposobem. Psychologiczny rebus, myśl, będąca rozkazem dla całego ciała, bezwarunkowym rozkazem, gdyż to było chyba najwłaściwsze określenie.

Klątwa zadziałała.

Stworzenie zniknęło. W jednej chwili przestało istnieć, wyniosło się z tego świata.

Nie towarzyszyły temu żadne zjawiska, Jenkins nie odebrał nawet najlżejszej wibracji. Jakby nigdy nie było przed nim owego mglistego cienia.

A to wypowiedziane zaklęcie, ta myśl wyemitowana z mocą rozkazu?.. To było chyba tak... w tej kolejności...

Jenkins zatrzymał się w pół myśli. Całość wrażenia została dokładnie zarejestrowana w jego mózgu, wiedział, znał do najdrobniejszych szczegółów ciąg słów, myśli, wrażeń... Nie wolno mu było tego używać, musiał o tym zapomnieć, musiał utrzymać owo zaklęcie w sekrecie.

Skoro podziałało na kobolda, powinno także podziałać i na niego. Wiedział na pewno, że podziała.

Człowiek odwrócił się i stał bezradny, ze zwieszonymi rękoma, gapiąc się na Jenkinsa.

W bladej plamie jego twarzy rozchyliły się wargi.

- Ty... ty...

- Jestem Jenkins. Otrzymałem nowe ciało.

- Tutaj była jakaś istota - powiedział Peter.

- To był kobold - wyjaśnił Jenkins. - Joshua mówił mi, że jeden z nich pojawił się w naszym świecie.

- On zabił Lupusa.

Jenkins skinął głową.

- Tak, zabił Lupusa. Zabił także wiele innych stworzeń. To właśnie on mordował w okolicy.

- A ja zabiłem jego... - powiedział Peter. - Zabiłem go... albo odrzuciłem daleko... albo coś w tym rodzaju...

- Przeraziłeś go i uciekł - dodał Jenkins. - Okazałeś się silniejszy od niego. Przeraziłeś go tak, że wrócił do tamtego świata, z którego przybył.

- Mogłem go zabić - tłumaczył się Peter - ale pękł mój kij i...

- Następnym razem musisz użyć mocniejszych materiałów - rzekł Jenkins. - Pokażę ci, jak to zrobić. Wykonamy też stalowe groty do twoich strzał...

- Do czego?

- Do strzał. Patyki, którymi miotałeś, nazywa się strzałami, a kij z naciągniętym rzemieniem to łuk. Wszystko razem to łuk i strzały.

Peter wzruszył ramionami.

- A więc nie byłem pierwszy? Ktoś już to wymyślił przede mną?

Jenkins skinął potakująco.

- Tak, ktoś już to kiedyś wymyślił. Zrobił kilka kroków w stronę człowieka i położył mu rękę na ramieniu.

- Chodź ze mną do domu, Peter.

Człowiek pokręcił głową.

- Nie. Zostanę tu z Lupusem aż do nadejścia świtu. Wówczas wezwę jego współplemieńców i razem go pochowamy.

Uniósł twarz i popatrzył prosto w oczy Jenkinsowi.

- Lupus był moim przyjacielem, moim dobrym przyjacielem, Jenkinsie.

- Widzę, że musiał być prawdziwym przyjacielem - odparł Jenkins. - Czy zobaczymy się jeszcze?

- Tak, oczywiście odrzekł Peter. - Przyjdę na piknik, na piknik Websterów. To chyba już za tydzień.

- Tak, zgadza się powiedział Jenkins niezwykle wolno, zajęty jakimiś gorączkowymi myślami. Zgadza się. A więc do zobaczenia na pikniku. Odwrócił się i zaczął iść powoli pod górę.

Peter usiadł obok martwego wilka, oczekując na pierwsze brzaski dnia. Raz i drugi uniósł dłoń i w zamyśleniu potarł podbródek.


Siedzieli w półokręgu wpatrując się w Jenkinsa i wsłuchując z napięciem w jego słowa.

Teraz proszę was o skupienie całej uwagi - powiedział Jenkins. - To bardzo ważne. Musicie wytężyć uwagę, musicie zacząć bardzo intensywnie myśleć i mocno trzymać wszystkie swoje pakunki, koszyki z prowiantem, łuki i strzały oraz inne przedmioty.

- To jakaś nowa zabawa? - wyskoczyła jedna z dziewcząt.

Tak, coś w tym rodzaju - odparł Jenkins. - Można to nazwać nową grą, bardzo ciekawą grą. Chyba nawet najciekawszą...

- Jenkins zawsze wynajduje jakieś nowe zabawy na piknik Websterów - odezwał się któryś z zebranych.

- A teraz, proszę, skupcie się - kontynuował Jenkins. - Musicie cały czas patrzeć na mnie i próbować wyobrazić sobie, o czym teraz myślę...

- To zabawa w odgadywanie - pisnęła ponownie dziewczyna. - Strasznie lubię tę zabawę. Jenkins ułożył usta w kształt uśmiechu.

- Zgadłaś. Właśnie to chciałem wam zaproponować: grę w odgadywanie. A teraz, jeśli skupicie całą uwagę i popatrzycie na mnie...

- Wolałbym wypróbować te nowe łuki i strzały - przerwał mu jeden z mężczyzn. - A może po zakończeniu gry będziemy je mogli wypróbować? Dobrze, Jenkinsie?

- Dobrze - odparł cierpliwie Jenkins. - Wypróbujemy je po zakończeniu zabawy.

Zamknął oczy i zaczął penetrować swym nowym zmysłem mózgi wszystkich zebranych. Starał się zjednoczyć je, przywołać ich uwagę i przyciągnąć własnymi myślami, aż wreszcie zaczął wyczuwać coś na kształt delikatnych paluszków obmacujących jego otwarty umysł.

Silniej! krzyknął w myślach. - Silniej, jeszcze silniej!

Dziwny dreszcz przebiegł przez jego świadomość - próba ta nie miała nic wspólnego z hipnozą ani z telepatią, chociaż istniały elementy wspólne. Chciał scalić ich umysły, chciał je zjednoczyć we wspólną jaźń, a wszystko to w ramach zwykłej zabawy...

Powoli, ostrożnie wydobył ukryty symbol - słowa, myśli i wrażenia. Z łatwością pojawiły się w jego umyśle, jedno po drugim, jakby ktoś uczył dziecko mówić, powtarzając w kółko to samo, kładąc nacisk na wymowę, na ułożenie warg, na siłę nacisku języka...

Przez moment zostawił je w spokoju, pozwalając, by skupione wokół niego różne świadomości zapoznały się z nimi, by zbadały je swymi myślowymi palcami. Wreszcie ułożył je we właściwym porządku i niejako wyemitował wszystkie naraz - podobnie, jak uczynił to przedtem umykający kobold.

Nic się nie stało. Absolutnie nic. Nie było żadnego sygnału w mózgu, żadnego uczucia zapadania się, żadnych zawrotów głowy czy też jakichkolwiek innych sensacji.

Nie udało się. To koniec, jego gra dobiegła końca.

Otworzył oczy. Przed nim wyrastało to samo co poprzednio wzgórze. Tak samo świeciło słońce i niebo miało tę samą lazurową barwę.

Milcząc, siedział usztywniony, a wszyscy usilnie wpatrywali się w niego.

Wszystko wyglądało tak samo jak przedtem.

Oprócz...

Na tym miejscu, gdzie siedział krzaczek zdziczałego herbacianego pszeńca, teraz rosła kępka margerytki. Za nim wznosił się sporych rozmiarów krzak dzikiej róży, a kiedy zamykał oczy, rosła tam jedynie trawa.

- Czy to już wszystko? - zapytała krańcowo rozczarowana piskliwa dziewczyna.

- To już wszystko - odparł Jenkins.

- Czy teraz możemy już wypróbować nasze łuki i strzały? - rzucił niecierpliwie jeden z młodzieńców.

- Tak, ale bądźcie ostrożni. Nie celujcie nigdy do siebie nawzajem. To niebezpieczna broń. Peter pokaże wam, jak się nią posługiwać.

- A my rozpakujemy jedzenie - zaproponowała jedna z kobiet. - Czy zabrałeś swój koszyk, Jenkinsie?

- Tak, trzyma go Esther. Miała się nim opiekować podczas naszej gry.

- To wspaniale - odrzekła kobieta. - Co roku zaskakujesz nas jakimiś smakołykami, które zabierasz na piknik.

A tego roku będziecie jeszcze bardziej zaskoczeni - pomyślał Jenkins. Wprawią was w osłupienie dokładnie oznakowane woreczki, zawierające przebrane ziarna.

Przecież będziemy potrzebowali ziarna, żeby powstały w tym świecie nowe ogrody, żeby wykarczowane pola mogły zostać obsiane - żeby jeszcze raz nauczyć się uprawiać ziemię. Będziemy potrzebowali waszych łuków i strzał do zdobywania mięsa. Będziemy potrzebowali harpunów, haczyków do łowienia ryb...

Teraz zaczął dostrzegać wiele innych drobnych rzeczy, które odróżniały oba światy. Drzewo rosnące na skraju polany chyliło się w inną stronę. Rzeka w dolinie płynęła nieco odmiennym korytem.

Jenkins siedział w słońcu, wsłuchując się w okrzyki mężczyzn i małych chłopców, oddających próbne strzały z łuku, w rozmowy kobiet, rozkładających na trawie obrusy i wyjmujących z koszyków przyniesiony prowiant.

Wkrótce będę musiał im wszystko wyjaśnić - pomyślał. - Będę musiał ich ostrzec, żeby nieco oszczędzali żywność, żeby nie zjedli wszystkich zapasów za jednym posiedzeniem. Ta żywność będzie musiała wystarczyć im na dzień lub dwa, dopóki nie znajdziemy jakichś rosnących dziko jarzyn, dopóki nie nałowimy ryb i nie zbierzemy trochę owoców.

Tak, już za chwilę trzeba będzie zwołać ich z powrotem i obwieścić im nowinę. Powiedzieć, że teraz zdani są wyłącznie na siebie. Wyjaśnić powody. Pozwolić rozejść się we wszystkie strony i robić to, co tylko im się spodoba, ponieważ znajdują się w zupełnie innym świecie.

A także ostrzec ich przed koboldami.

Chociaż to nie wydawało się już tak ważne. Ludzie mieli swoje sposoby - swoje niezwykle skuteczne sposoby na rozprawienie się ze wszystkim, co stawało im na drodze.

Jenkins westchnął głośno. - Boże, miej koboldy w swej opiece - rzekł do siebie.


KOMENTARZ DO ÓSMEJ OPOWIEŚCI



Istnieje podejrzenie, że ta ostatnia, ósma opowieść stanowi fałszerstwo, że nie należy do starożytnego cyklu, a ułożona została w czasach współczesnych przez jakiegoś żądnego sławy gawędziarza.

Strukturalnie stanowi ona samodzielne opowiadanie, lecz pod względem frazeologicznym znacznie różni się od schematu narracyjnego pozostałych części. Poza tym zbyt ewidentna jest jej powieściowa konstrukcja, zbyt starannie dobrany materiał słowny, zbyt płynnie przenikają się wątki, pochodzące z poprzednich opowieści cyklu.

A co najważniejsze - o ile w pozostałych częściach nie można odnaleźć żadnych faktów zbieżnych z zapiskami historycznymi, o ile wyraźnie objawia się ich mitologiczne podłoże, o tyle w ósmej opowieści odnajdujemy echa wydarzeń historycznych.

Istnieją dokumenty dowodzące, że jeden z niedostępnych nam światów został zamknięty dlatego, iż jest to świat opanowany przez mrówki. Wszystko wskazuje na to, że ów świat jest wyłącznym światem mrówek od niezliczonych już pokoleń.

Nie ma żadnych dowodów na to, że świat mrówek jest właśnie tym, w którym dokonał się rozwój pierwotnej cywilizacji Psów. Ale hipoteza taka nie da się również w żaden sposób obalić. Fakt, iż dotychczas nie udało się odnaleźć jakiegokolwiek świata, który mógłby być kolebką naszej kultury, może potwierdzać przypuszczenie, iż świat mrówek jest właśnie tym światem, który zwano niegdyś Ziemią.

Jeśli hipoteza ta miałaby okazać się prawdziwa, wówczas należy pożegnać się z nadzieją dotarcia do źródeł powstania przedstawionego tu cyklu opowieści, ponieważ tylko w rodzinnym świecie Psów można szukać resztek cywilizacji mechanicznej, które byłyby w stanie dowieść niezbicie pochodzenia niniejszej legendy. Tylko w naszym świecie można znaleźć odpowiedź na podstawowe pytanie dotyczące faktycznego istnienia czy też nieistnienia Człowieka. Jeśli świat mrówek jest rzeczywiście Ziemią, to zarówno zamknięte miasto Genewa, jak i Wzgórze Websterów zostały utracone przez Psy na zawsze.


VIII

PROSTY SPOSÓB



Mały uciekinier, jenot Archie, rzucił się na ziemie, próbując schwytać jedno z niewielkich, biegających szybko w trawie stworzeń. Rufus, robot Archiego, próbował do swego właściciela przemawiać, lecz jenot był na tyle zajęty, że w ogóle nie odpowiadał.

Homer zdobył się na to, czego do tej pory nie zrobił żaden Pies. Przekroczył rzekę i pomaszerował do obozu dzikich robotów. Był przestraszony, nie wiedział bowiem, jak odniosą się do niego roboty, kiedy ujrzą go na swoich włościach. Lecz to, co go niepokoiło, było o wiele ważniejsze od ogarniającego go strachu.

W głębinach sekretnych korytarzy ukrytego miasteczka mrówki snuły swe marzenia i plany podboju świata, który wymykał się ich rozumieniu. Napierały na ten świat ze wszystkich stron głęboko wierząc w sukces swych poczynań, których cele były obce zarówno Psom, jak robotom czy Człowiekowi.

W Genewie Jon Webster kończył właśnie dziesięciotysięczny rok swego symulowanego snu i leżał bez ruchu, zatopiony w mrokach zapomnienia. Na zewnątrz jesienny wiatr gnał po bulwarze opadłe liście, lecz nie było nikogo, kto mógłby usłyszeć lub zobaczyć tę gonitwę.

Jenkins szedł grzbietem wzgórza nie patrząc ani na lewo, ani na prawo, ponieważ wszędzie dookoła znajdowały się rzeczy, których nie miał ochoty oglądać. Było tam drzewo rosnące w tym samym miejscu, w którym znajdowało się w innym świecie inne drzewo. Cała ta okolica była odciśnięta w jego pamięci niczym miliardy śladów stóp pozostawione tu w ciągu dziesięciu tysięcy lat.

A jeśli ktokolwiek wsłuchałby się dobrze, mógłby usłyszeć śmiech odbijający się echem od minionych wieków... sardoniczny śmiech człowieka o imieniu Joe...


Archiemu udało się w końcu złapać jedno ze stworzeń i trzymał je w mocno zaciśniętej łapie. Podniósł ostrożnie łapę, rozchylił ją i patrzył, jak dziwne stworzenie miota się, usiłując znaleźć drogę ucieczki.

- Nie słuchasz mnie, Archie - odezwał się Rufus.

Szalejące stworzonko zanurkowało w futro Archiego i zaczęło wędrować w górę jego ramienia.

- To mogła być pchła - mruknął Archie i zaczął się czochrać.

- Jakiś nowy rodzaj pchły - dodał po chwili. Chociaż myślę, że to nie jest pchła. Zwykłe pchły zachowują się znacznie gorzej od tego.

- Nie słuchasz mnie - powtórzył Rufus.

- Jestem zajęty - odpowiedział Archie. - W trawie jest pełno tych biegających stworzonek. Muszę odkryć, co to za rodzaj zwierząt.

- Odchodzę od ciebie, Archie.

- Co takiego?!

- Odchodzę - powtórzył z naciskiem Rufus. - Mam zamiar udać się do Budowli.

- Zwariowałeś chyba! krzyknął Archie. Nie możesz mi zrobić czegoś podobnego. Jesteś jakiś dziwny od czasu, kiedy przewróciłeś się na tamto mrowisko...

- Odebrałem Wezwanie - powiedział Rufus. - Muszę tam iść.

- Nic ci przecież złego nie zrobiłem - rzekł Archie. - Nigdy nie przeciążałem cię pracą. Byłeś dla mnie bardziej przyjacielem, niż służącym robotem. Zawsze odnosiłem się do ciebie, jak do żywego zwierzęcia...

Rufus z uporem pokręcił głową.

- Nie nakłonisz mnie do pozostania - odparł. - Nie mogę zostać i nie jesteś w stanie mnie zatrzymać. Odebrałem Wezwanie i muszę iść do Budowli.

- Nie wydaje mi się, żebym mógł dostać drugiego robota - argumentował Archie. - Zabrali mój numer, a poza tym uciekłem. Jestem dezerterem, sarn dobrze o tym wiesz. Wiesz, że nie zdobędę drugiego robota, dopóki będę śledzony...

Rufus stał w milczeniu.

- Jesteś mi potrzebny - zaczął błagać Archie. - Masz obowiązek zostać ze mną i dalej pomagać mi wykopywać żywność. Nie mogę zbliżyć się do żadnej ze stacji żywienia, gdyż strażnicy zaraz by mnie pojmali i zaciągnęli do domu na Wzgórzu Websterów. Musisz mi pomóc wykopywać żywność. Nadchodzi zima i będą mi potrzebne zapasy. W ciemnościach, podczas mrozów, nie zrobię nic bez żywności. Powinieneś więc...

Rufus odwrócił się i zaczął schodzić w dół zbocza, w stronę drogi prowadzącej brzegiem rzeki. Potem skręcił i poszedł wzdłuż rzeki, w kierunku ciemnego pasa widocznego ponad odległym horyzontem.

Archie siedział skulony z ogonem owiniętym wokół tylnych łap, a wiatr hulał w jego sierści. Zimny wiatr, przenikający go na wskroś, którego jeszcze godzinę temu nie odczuwał tak dotkliwie. Jednakże wewnętrzny chłód nie był jedynie wynikiem pogody, lecz także wielu innych czynników.

Jego bystre, błyszczące oczy przeczesały cały stok wzgórza, ale nigdzie nie było już śladu Rufusa.

Nie miał pożywienia, nie miał ciepłej nory, nie miał robota... Ścigany przez straże Psów, pożerany przez pchły...

A tu jeszcze ta Budowla - ciemna plama rozcinająca odległe wzgórza po drugiej stronie rzeki.

Sto lat temu, jak utrzymywały zapiski, Budowla była nie większa niż Dom Websterów.

Od tamtego czasu znacznie się rozrosła, rozlała na wszystkie strony, a jej końca nie było widać. Najpierw zajmowała akr powierzchni, potem kilometr kwadratowy, teraz obszar całego okręgu - i rosła dalej, rozpełzała na wszystkie strony i wznosiła w górę.

Ciemna smuga przecinająca stoki wzgórz, a jednocześnie mroczna groza dla spokojnego leśnego społeczeństwa, z trwogą śledzącego jej rozrost. Słowo, będące postrachem dla małych kociąt, koźląt czy szczeniąt, siejące wśród nich pełną przerażenia ciszę.


Kryło się w niej zło... zło nieuświadomione, ledwo wyczuwalne, bardziej wyobrażone niż odbierane jakimkolwiek zmysłem. Zło wyczuwane instynktownie, szczególnie w mroku nocy, kiedy gasły wszystkie światła, a wiatr zawodził u wejścia do nory, kiedy inne zwierzęta dawno już spały, podczas gdy jedno z nich zasnąć nie mogło i wsłuchiwało się w pulsującą odmienność, która śpiewała pomiędzy światami.

Archie zmrużył oczy w promieniach jesiennego słońca i gwałtownym ruchem podrapał się w bok.

Może któregoś dnia ktoś znajdzie wreszcie sposób na pchły - pomyślał. - Coś, czym można by nacierać sierść, i co by je odstraszało. Albo sposób porozumienia się z nimi, dogadania na odpowiednich warunkach. Może dałoby się założyć dla nich coś w rodzaju rezerwatu, jakiegoś miejsca, gdzie mogłyby spokojnie żyć, być karmione i nie dokuczałyby innym zwierzętom. Czy też cokolwiek innego w tym rodzaju.

Ale na razie niewiele można było zrobić. Można było czochrać futro. Miało się też swojego robota, który je wyłapywał, choć, szczerze mówiąc, roboty więcej wyrywały sierści niż wybierały pcheł. Można jeszcze było wytarzać się w piasku lub pylistej ziemi. Można było wskoczyć do wody i potopić je... a raczej nie potopić, lecz po prostu zmyć i jeśli jakaś pchła przy tym utonęła, to był to tylko przypadek.

Miało się swego robota, który je wyłapywał... Ale teraz nie było już robota.

Nie było robota do wybierania pcheł.

Nie było robota pomagającego zdobywać żywność.

Archie przypomniał sobie nagle, że w dole rzeki widział kępę czarnego głogu, a owoce powinny być już zmrożone nocnym chłodem. Na myśl o nich oblizał wargi. Ponadto po drugiej stronie wzgórza rozciągało się pole kukurydzy. Jeśli było się dostatecznie szybkim i sprytnym, jeśli potrafiło się jakoś zamaskować, wówczas nie było problemu ze zdobyciem jednej czy dwóch kolb. A w najgorszym razie zawsze można będzie znaleźć jakieś korzonki, żołędzie czy też dzikie wino rosnące na piaszczystej łasze na brzegu rzeki. - Niech sobie Rufus idzie - wymamrotał do siebie Archie.

- Niech Psy doglądają swych punktów karmienia. Niech strażnicy chodzą moim śladem.

Będzie wiódł życie według własnej recepty. Będzie żywił się korzonkami, szukał owoców, okradał kukurydziane pola - podobnie jak jego dzicy przodkowie jedli owoce, wykopywali korzenie i buszowali w zbożach.

Będzie żył tak, jak żyły wszystkie jenoty, zanim pojawiły się Psy głoszące swoją ideę utworzenia Braterstwa Zwierząt. Jak żyły wszystkie zwierzęta, zanim poznały słowa, za pomocą których można się porozumieć, zanim nauczyły się czytać drukowane książki, przygotowywane przez Psy, zanim otrzymały swe własne roboty służące im parą mechanicznych dłoni, zanim we wszystkich norach pojawiło się sztuczne światło i ogrzewanie.

A przede wszystkim zanim wymyślona została Loteria, która mówiła każdemu, czy ma pozostać na Ziemi, czy też udać się do innego świata.

Nawet trudno się uskarżać. Psy załatwiły wszystko na tyle sprawiedliwie i delikatnie, że nie istniały argumenty przeciwko ich logice. Tłumaczyły, że niektóre zwierzęta muszą się przenieść do innych światów, ponieważ na Ziemi już wkrótce nie będzie dla wszystkich miejsca. Mówiły, że Ziemia nie jest tak duża, by wszyscy się na niej zmieścili. A loteria - dowodziły - jest najsprawiedliwszym sposobem decydowania, które ze zwierząt będą musiały się przenieść do innych światów.

Tłumaczyły także, że wszystkie tamte inne światy są bardzo podobne do Ziemi, że można je traktować jak jej powielony bliźniaczy obraz. Bo były to światy posuwające się tropem Ziemi i choć nie identyczne, to jednak bardzo do niej podobne. Tu i ówdzie dzieliły je drobne różnice. Jak na przykład dąb rosnący tam, gdzie na Ziemi widniał orzesznik, albo strumyk płynący w miejscu, gdzie na Ziemi nie było żadnego strumyka.

Możliwe tłumaczył mu Homer, główny entuzjasta całego przedsięwzięcia - że ów świat, do którego zostaniesz przydzielony, okaże się nawet lepszy niż Ziemia...

Archie położył się na trawie, czując jak ciepłe promienie jesiennego słońca wyganiają spomiędzy jego sierści ostatnie dreszcze wywołane zimnym wiatrem. Myślał o owocach czarnego głogu. Powinny być miękkie i soczyste, a część z nich z pewnością leżała na ziemi. Najpierw zje jagody, które opadły z gałęzi, potem wdrapie się na pniak i zerwie jeszcze trochę, po czym zsunie się na ziemię i pozbiera jeszcze te, które opadną, gdy będzie wchodził na drzewko.

Będzie się nimi zajadał; zbierze owoce w łapę i porozciera je na swoim pyszczku. A może nawet będzie mógł się w nich wytarzać?

Kątem oka ponownie dostrzegł małe czarne stworzenia, biegające szybko pomiędzy źdźbłami trawy. Zupełnie jak mrówki - pomyślał. Tyle, że nie były to mrówki. A w każdym razie nie przypominały tych rodzajów mrówek, jakie do tej pory zdarzyło mu się widzieć.

Może pchły? Jakiś nowy rodzaj pcheł?

Sięgnął szybko łapą i udało mu się pochwycić jedną z nich. Czuł, jak stworzonko miota się między jego pazurami. Ostrożnie otworzył łapę, przyjrzał się biegającemu zwierzęciu, po czym zacisnął ją z powrotem.

Wreszcie uniósł łapę do ucha i zaczął nasłuchiwać.

Upewnił się, że to, co słyszy, jest mechanicznym cykaniem.


Obóz dzikich robotów wyglądał nieco inaczej, niż Homer to sobie wyobrażał. Nie było tu żadnych budowli - jedynie szerokie pomosty, trzy statki kosmiczne i z pół tuzina robotów krzątających się wokół jednego ze statków.

Teraz, kiedy rozpatrywał sprawę na spokojnie, stwierdził, iż należało się domyślać, że w obozie nie będzie żadnych domów. Roboty nie potrzebowały schronień, podczas gdy domy jedynie taką funkcję pełniły.

Homer był spięty, usilnie się jednak starał niczego po sobie nie pokazywać. Usiadł, owinął ogonem tylne łapy, uniósł wysoko głowę i nastawił uszy w kierunku grupy pracujących robotów. Po chwili ruszył w ich stronę. Kiedy się zbliżył, usiadł, wysunął język na brodę i czekał, aż któryś z robotów zwróci na niego uwagę.

Ponieważ jednak przez dłuższy czas nikt się nim nie zainteresował, zebrał w sobie całą odwagę i przemówił pierwszy:

- Nazywam się Homer. Reprezentuję rasę Psów. Jeżeli jest między wami jakiś robot rządzący, chciałbym z nim pomówić.

Roboty przez dobrą minutę nie przerywały pracy. Wreszcie jeden z nich odwrócił się, podszedł do Homera i kucnął naprzeciwko niego, tak by ich głowy znalazły się na jednym poziomie. Pozostałe roboty nawet nie obejrzały się, jakby nic ważnego się nie wydarzyło.

- Jestem robotem o imieniu Andrew. Nie jestem nikim w rodzaju, jak to nazwałeś, rządzącego robota, ponieważ nikogo takiego nie ma wśród nas. Ale mogę z tobą porozmawiać.

- Przyszedłem do was w sprawie Budowli - powiedział Homer.

Domyślam się, że chodzi ci o strukturę znajdującą się na północny wschód od nas - odparł robot o imieniu Andrew. - Tę, którą możesz dojrzeć na horyzoncie, jeżeli się odwrócisz.

- Tak, mówię o niej. Przyszedłem, by zapytać, po co ją wznosicie.

- Ależ to nie my ją wznosimy.

- Widzieliśmy, że Budowlą zajmują się roboty. Tak, pracują tam roboty. Ale my jej nie budujemy.

- Czyżbyście tylko pomagali komuś innemu? Andrew pokręcił głową.

- Niektórzy z nas odbierają wezwanie... wezwanie do udania się tam i rozpoczęcia pracy. Pozostali nie próbują zatrzymywać takich robotów, ponieważ wszyscy tu jesteśmy wolni.

- Więc w takim razie kto ją buduje? - zapytał Homer.

- Mrówki - odparł Andrew.

Homerowi opadła z wrażenia dolna szczęka.

- Mrówki? Masz na myśli te małe owady? Te małe stworzonka zamieszkujące prastare kopczyki?

- Dokładnie tak - rzekł Andrew i wykonał kilka szybkich ruchów palcami na piasku, naśladujących krzątające się mrówki.

- Ależ one nie byłyby w stanie wznieść podobnej budowli! - zaprotestował Homer. - A poza tym one nie posiadają inteligencji!

- Teraz już posiadają - stwierdził Andrew.

Homer usiadł sztywno, jakby przyrósł do piasku. Całe jego ciało przebiegł dreszcz przerażenia.

Teraz już posiadają - powtórzył Andrew, jakby sam chciał się w tym upewnić. - Już nie są pozbawione inteligencji. Widzisz, pewnego razu człowiek o imieniu Joe...

- Człowiek? A cóż to takiego? - zapytał Homer.

Robot mlasnął głośno, jakby chciał w ten sposób delikatnie zbesztać Homera.

- Istniały niegdyś takie zwierzęta - wyjaśnił. - Zwierzęta, które chodziły na dwóch nogach. Wyglądały prawie tak jak my, tyle tylko, że zbudowane były z normalnego ciała, a nie z metalu.

- Chyba masz na myśli websterów - wtrącił Homer. - Znamy takie stworzenia, ale my nazywamy je websterami.

- Tak, wasi websterzy mogą być prawdziwymi ludźmi - rzekł wolno Andrew, akcentując słowa. - Istniała kiedyś rodzina ludzi nosząca tę nazwę. Mieszkali właśnie tutaj, po drugiej stronie rzeki.

Tamten obszar nazywamy Domem Websterów. Jest tam budynek, stojący na Wzgórzu Websterów.

- Właśnie tam mieszkali - rzekł Andrew.

- Opiekujemy się nim - dodał Homer. - Jest dla nas jakby świątynią, choć sami nie wiemy dlaczego. To słowo jest po prostu przekazywane z pokolenia na pokolenie... musimy opiekować się Domem Websterów.

- Websterowie byli właśnie tymi ludźmi, którzy was, Psy, nauczyli mówić - rzekł Andrew.

Homer wstrzymał oddech.

- Nikt nas nie uczył mówić - rzekł po chwili. - Sami się nauczyliśmy. Rozwijaliśmy tę umiejętność przez wiele lat. Przekazaliśmy ją także innym zwierzętom.

Robot Andrew popatrzył w kierunku słońca, kiwając powoli głową, jakby rozmawiał sam z sobą w myślach.

- Dziesięć tysięcy lat - rzekł cicho. - Nie, chyba już prawie dwanaście. W każdym razie około jedenastu.

Homer nie odezwał się. Nagle niemal fizycznie odczuł ciężar owych jedenastu tysięcy lat, przygniatający okoliczne wzgórza - lat wypełnionych pluskiem rzeki, blaskiem słońca, piaskiem, wiatrem i błękitem nieba.

Lat, wypełniających życie robota Andrewa.

- Jesteś stary - odezwał się. - Czy pamiętasz jeszcze tak odległe czasy?

- Pamiętam, chociaż jestem już jednym z ostatnich robotów skonstruowanych przez ludzi. Zostałem zbudowany zaledwie kilka lat przedtem, zanim ludzie odlecieli na Jowisza.

Homer siedział w milczeniu, próbując powstrzymać potok nieskładnych myśli.

Człowiek... Zupełnie nowe słowo.

Zwierzę, które poruszało się na dwóch nogach...

Zwierzę, które konstruowało roboty i które uczyło psy trudnej sztuki mówienia...

- Szkoda, żeście tak bardzo od nas stronili - odezwał się Andrew, jakby odczytując ostatnie myśli Homera. - Powinniśmy pracować wspólnie. Już raz kiedyś pracowaliśmy wspólnie. A myślę, że wspólną pracą moglibyśmy zdobyć znacznie więcej.

- Baliśmy się was - wyjaśnił Homer. - Ja wciąż się was boję.

Tak. Myślę, że to było główną przyczyną - odparł Andrew. - Myślę, że to Jenkins zasiał w was ziarno lęku. Jenkins był bardzo ostrożny, wiedział, że musicie być pozostawieni sami sobie. Wiedział, że nie wolno was obciążać jakże ciężkim brzemieniem pamięci o Człowieku.

Homer siedział w milczeniu.

- A my nie jesteśmy przecież niczym innym, jak właśnie wspomnieniem o panowaniu Człowieka - ciągnął Andrew. - Kontynuujemy jego prace, choć może podchodzimy do nich bardziej naukowo. Jako maszyny musimy podchodzić do nich bardziej naukowo. Jesteśmy także o wiele bardziej cierpliwi, ponieważ mamy przed sobą całą wieczność, podczas gdy Człowiek miał zaledwie kilka krótkich lat.

Andrew narysował na piasku dwie równoległe linie, przeciął je dwiema innymi, po czym narysował krzyżyk w lewym górnym kwadraciku figury.

- Pewnie myślisz, że jestem pomylony - powiedział. - Uważasz, że wszystko, o czym mówię, to zwykłe brednie.

Homer mocniej zaparł się przednimi łapami w piach.

- Nie wiem, co myśleć o tym wszystkim - rzekł. - Przez tak wiele lat...

Andrew narysował kółko w centralnym kwadraciku dziwnej figury widniejącej na piasku.

- Rozumiem. Przez tak wiele lat żyliście jak we śnie. Żyliście ideą, że Psy są pierwotnymi budowniczymi cywilizacji na Ziemi. A teraz fakty są dla was niemal nie do przyjęcia, nie dają się pogodzić z ideą. Być może byłoby lepiej, gdybyś zapomniał wszystko to, o czym ci mówiłem. Czasami fakty są bardzo bolesne. Roboty muszą się nimi posługiwać, ponieważ nie potrafią posługiwać się żadnymi innymi wartościami. Widzisz, my nie potrafimy śnić. Jedyna rzecz, jaką posiadamy, to fakty.

- My zatraciliśmy fakty dawno temu - powiedział Homer. - Nie to, żebyśmy się nimi w ogóle nie posługiwali, ponieważ czasami to robimy, ale nie one są dla nas najważniejsze. Pracujemy innymi metodami, posługujemy się intuicją, koboldowaniem, nasłuchiwaniem...

- Wy nie jesteście istotami mechanicznymi - wyjaśnił Andrew. - Dla was dwa dodać dwa nie zawsze wynosi cztery, a dla nas musi być cztery. Czasami się zastanawiam, czy tradycja zanadto nas nie zaślepia. Zastanawiam się, czy w pewnych wypadkach dwa i dwa nie mogłoby być odrobinę więcej lub odrobinę mniej niż cztery.

Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu, przyglądając się rzece - wstążce płynnego srebra, przetaczającej swe wody poprzez wielobarwny krajobraz.

Andrew narysował jeszcze jeden krzyżyk, w prawym górnym kwadraciku figury, potem kółko w środkowym górnym polu, a wreszcie kolejny krzyżyk w dolnym środkowym kwadracie. Po chwili otwartą dłonią starł cały rysunek, wygładzając piasek.

- Nigdy nie mogę wygrać - odezwał się. - Jestem zbyt surowym przeciwnikiem dla samego siebie.

- Mówiłeś mi o mrówkach - rzekł Homer. - O tym, że teraz już nie są pozbawione inteligencji.

- Ach, tak. Zacząłem ci opowiadać o człowieku o imieniu Joe...


Jenkins szedł grzbietem wzgórza nie patrząc ani na lewo, ani na prawo, ponieważ wszędzie dookoła znajdowały się rzeczy, których nie miał ochoty oglądać - rzeczy, które przywoływały zbyt głęboko zakorzenione w pamięci wspomnienia. Było tam drzewo rosnące w tym samym miejscu, w którym znajdowało się w innym świecie inne drzewo. Cała ta okolica była odciśnięta w jego pamięci niczym miliardy śladów stóp pozostawione tu w ciągu dziesięciu tysięcy lat.

Wątłe, przedwieczorne zimowe słońce pobłyskiwało mętnie na niebie, przypominając migocącą na wietrze, obciekającą stearyną świeczkę, a kiedy uspokoiło się i przestało migotać, nie było to już światło słońca, lecz przytłumiony blask księżyca.

Jenkins zatrzymał się i obejrzał za siebie. Na szczycie wzgórza stał dom... Niski, przycupnięty do ziemi, jakby rozpełzły po wzgórzu, niczym młode stworzenie przytulające się do piersi matki Ziemi.

Jenkins wahając się zrobił jeden krok, a kiedy poruszył się, na jego metalowym korpusie zagrały refleksami odblaski księżyca - światła, które jeszcze krótką chwilę temu było światłem słońca.

Od strony doliny rzeki dobiegł głos nocnego zawodzenia jakiegoś ptaka, a nieco niżej, na stoku, Jenkins wyczuł jenota grasującego na skraju pola kukurydzy.

Wykonał jeszcze jeden krok, modląc się w duchu, by dom pozostał na miejscu... Chociaż zdawał sobie sprawę, że jest to niemożliwe, ponieważ w rzeczywistości nie było tam żadnego budynku. Szczyt tamtego wzgórza zawsze był nagi i nigdy nie znał ciężaru jakiejkolwiek budowli. Był to inny świat, gdzie nie istniały żadne budynki.

Dom jednak stał nadal, mroczny, pogrążony w ciszy. Z komina nie unosił się dym, w oknach nie paliły się żadne światła, lecz sylwetkę tego budynku Jenkins doskonale pamiętał i nie mógł się mylić.

Powoli, ostrożnie, jakby bojąc się, że dom za chwilę zniknie, że przestraszy się przybysza i przepadnie, Jenkins ruszył przed siebie.

Dom stał nadal na wzgórzu. A także znajdowały się tam inne rzeczy. Drzewo u narożnika domu było przedtem olchą, a teraz stał tam dąb, tak samo jak kiedyś. Poza tym na niebie widniał jesienny księżyc, a nie zimowe słońce. Lekki wiatr wiał z zachodu, a nie jak jeszcze przed chwilą z północy.

Coś się stało - pomyślał Jenkins. - To coś narastało we mnie od dawna i choć czułem to, nie potrafiłem jednak zrozumieć. Czyżby była to jeszcze jedna odkryta właściwość tego ciała? A może jakiś nowy zmysł wydostał się wreszcie na światło dzienne? Czy też moc, której posiadania nie umiałbym przewidzieć w najśmielszych marzeniach?

Moc przemieszczania się z jednego świata do drugiego na każde życzenie. Moc przenoszenia się w dowolne miejsce po najkrótszej drodze, która w wyniku nałożenia się na siebie linii pragnień i fizycznej egzystencji mogła być dla mnie wyczarowywana.

Ruszył śmielej do przodu. Dom stał na wzgórzu, wcale nie przestraszony, autentyczny, namacalny.

Chwilę później przeszedł przez zarośnięte trawą patio i stanął przed drzwiami.

Szybkim ruchem wyciągnął dłoń i oparł ją na klamce. Odczuł jej fizyczne istnienie palcami dłoni. Nie było to żadne złudzenie, a rzeczywisty przedmiot, wykonany z metalu.

Powoli nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się i Jenkins przekroczył próg.

Po upływie pięciu tysięcy lat Jenkins przybył do domu... wrócił do Domu Websterów.


A więc istniał niegdyś człowiek o imieniu Joe. Nie żaden tam webster, ale człowiek - wszyscy websterzy byli ludźmi. A Psy wcale nie były pierwszymi...

Homer, niczym nieforemny kłąb sierści, kości i mięsa, leżał przed kominkiem z głową opartą na wysuniętych daleko przed siebie przednich łapach. Spod półprzymknię-tych powiek obserwował płomienie i tańczące cienie, delektując się ciepłem mile łechcącym ciało.

Przez jego myśli przewalały się obrazy piasku, przykucniętego robota, wzgórz uginających się pod ciężarem minionych stuleci.

Andrew siedzący na piasku i snujący swą opowieść... Promienie jesiennego słońca odbijające się na jego ramionach... Opowiadał o Psach, Ludziach i mrówkach; o tym, co się wydarzyło, kiedy żył jeszcze między Psami Nathaniel; o tych dawno minionych czasach i o pierwszym Psie, Nathanielu.

Był kiedyś człowiek o imieniu Joe, człowiek-mutant, coś więcej niż zwykły człowiek, i on to około dwunastu tysięcy lat temu roztoczył opiekę nad mrówkami. Zainteresowało go, dlaczego mrówki w swoim rozwoju osiągnęły tak wiele, a potem nagle zatrzymały się i przestały rozwijać.

Joe doszedł do wniosku, że powodem regresji stał się głód, nieustanna presja konieczności zdobywania i gromadzenia zapasów. A także hibernacja, stagnacja w okresach zimowego snu, przerwy w łańcuchu przekazywanej wiedzy, rozpoczynanie od nowa każdego roku z nastaniem wiosny.

Tak mówił Andrew, a blask słońca odbijał się refleksami od jego nagiej, metalowej czaszki. Joe wybrał jedno z mrowisk i postanowił odegrać rolę Boga zmieniającego przeznaczenie społeczności mrówek. Zaczął je dokarmiać, by nie odczuwały już więcej presji gromadzenia zapasów. Przykrył mrowisko kopułą z glasytu, by uchronić je przed zimą i wyeliminować konieczność hibernacji.

Eksperyment powiódł się. Mrówki zaczęły budować cywilizację. Skonstruowały własne pojazdy i rozpoczęły wytop metali. Tyle przynajmniej można było zauważyć, ponieważ pojazdy używane były na powierzchni ziemi, a ciężki dym wydobywał się ze sterczących tu i ówdzie z mrowiska kominów. Bóg jeden wiedział, jakie jeszcze osiągnęły sukcesy i czego jeszcze zdołały się nauczyć gdzieś tam, w głębinach ukrytych tuneli.

Andrew stwierdził, że Joe był szalony. Może i tak... a może nie były to wcale aż tak szalone czyny...?

Pewnego dnia Joe rozbił glasytową kopułę, roztrącił nogą mrowisko, po czym odwrócił się i odszedł, nie troszcząc się już więcej o to, co stanie się z mrówkami.

Lecz owady nie poddały się.

Dłoń, która roztrzaskała kopułę, stopa, która rozrzuciła mrówcze wzgórze, jedynie popchnęły społeczność insektów na drogę błyskawicznego rozwoju. Zostały zmuszone do walki - walki o to wszystko, co w jednej chwili utraciły - do walki o utrzymanie tej niewielkiej szpary w nie domkniętych drzwiach przeznaczenia.

To był wstrząs - stwierdził Andrew. Kopniak, który doszczętnie wstrząsnął mrówkami, lecz także kopniak, który skierował ich rozwój we właściwą stronę.

Dwanaście tysięcy lat temu było jedynie rozrzucone, podeptane mrowisko. Dzisiaj istniała potężna budowla, rozrastająca się z roku na rok. Budowla, która w ciągu jednego stulecia objęła powierzchnię równą obszarowi, jaki zajmowało w starożytności spore miasto, i która w ciągu następnego stulecia może objąć powierzchnię setki razy większą. Budowla, skrywająca pod sobą coraz rozleglejsze połacie ziemi - ziemi należącej przecież nie tylko do mrówek, lecz do wszystkich zwierząt.

Budowla... Nazwa ta nie oddawała istoty sprawy, choć nadano ją powstającej strukturze już na samym początku. Budowle to z reguły konstrukcje, które mają za zadanie chronić mieszkańców przed zimnem i opadami. Mrówki nie potrzebowały tego typu schronienia; miały przecież swoje kopce z setkami podziemnych tuneli.

W jakim więc celu stworzyły tę strukturę, pokrywającą setki akrów ziemi i ciągle się rozrastającą? Jakie mogło być przeznaczenie tego typu budowli w społeczeństwie maleńkich owadów?

Homer wsunął głębiej pysk między przednie łapy, a w jego gardle zrodziło się ciche warczenie.

Nie było sposobu na poznanie prawdy. Po pierwsze dlatego, iż trzeba by wiedzieć, jaki rodzaj myślenia mogły reprezentować mrówki. Następnie należałoby poznać ich cele i dążenia. I na koniec - zakres posiadanej przez nie wiedzy.

Dwanaście tysięcy lat gromadzonej wiedzy. Dwanaście tysięcy lat od chwili startu z pewnego jej poziomu, który to poziom sam w sobie był niepoznawalny.

Trzeba się jednak było tego dowiedzieć. Musiał istnieć jakiś sposób.

Rok za rokiem budowla miała rozrastać się na wszystkie strony. Najpierw kilometr średnicy, wkrótce dziesięć kilometrów, potem sto... Sto kilometrów, następne sto kilometrów, aż wreszcie cały świat...

Wycofać się - pomyślał Homer. - Można ustąpić miejsca, wyemigrować do innych światów, które płyną za nami w strumieniu czasu, które wędrują jeden tuż za drugim. Możemy zostawić mrówkom całą Ziemię, a i tak znajdziemy dla siebie wystarczająco dużo przestrzeni...

Tu jednak jest nasz dom. Tutaj narodziła się społeczność Psów. Tutaj nauczyliśmy pozostałe zwierzęta mowy, przekazaliśmy im własne widzenie świata i konieczność wspólnego działania. Tutaj przecież narodziło się Braterstwo Zwierząt.

To przecież nie ma znaczenia, kto był pierwszy... websterzy czy psy. Tutaj jest nasz dom. Tak samo jak dom websterów. I tak samo, jak dom mrówek...

Musimy jednak powstrzymać mrówki.

Musi istnieć sposób ich powstrzymania. Sposób na porozumienie się z nimi i poznanie ich dążeń, na dogadanie się z nimi. Musi istnieć jakaś płaszczyzna negocjacji, jakiś rozsądny kompromis.

Homer leżał bez ruchu przed paleniskiem i wsłuchiwał się w wypełniające dom odgłosy - odległe echo miękkich kroków robotów krzątających się wokół własnych zajęć, przytłumione rozmowy Psów w pokojach na piętrze, trzaskanie płomieni wgryzających się w kolejne polano.

- Spokojne życie - mruknął cicho Homer do siebie. - A my myśleliśmy, że jesteśmy jedynymi na tej Ziemi, którzy wiodą takie właśnie, spokojne życie. Andrew powiedział jednak, że nie byliśmy pierwsi. Powiedział, że nie przyczyniliśmy się w żaden sposób do rozwoju mechaniki i mechanicznej logiki, jakie otrzymaliśmy w spadku... a nawet, że wiele utraciliśmy. Mówił o chemii i próbował także coś wyjaśniać, ja jednak nie byłem w stanie tego zrozumieć. Powiedział, że jest to nauka o budowie materii i o takich drobinach, jak atomy i cząsteczki. Mówił też o elektronice... Choć tutaj, jego zdaniem, w jakiś cudowny sposób, bez dostatecznej wiedzy, udało nam się stworzyć konstrukcje, o jakich człowiekowi nigdy się nawet nie śniło. Stwierdził, że można by studiować elektronikę przez miliony lat i nie znaleźć przejścia do innych światów, nie dowiedzieć się nawet o ich istnieniu... A my osiągnęliśmy to, dokonaliśmy tego, do czego żaden webster nie byłby zdolny...

Ponieważ my myślimy w inny sposób niż websterzy. Nie, nie websterzy - ludzie.

A nasze roboty? Ani trochę lepsze niż te, które pozostawili nam po sobie ludzie. Dokonaliśmy jedynie niewielkich modyfikacji... nie znaczących modyfikacji, lecz ani jednego poważnego usprawnienia...

Bo czyż mogły nam się marzyć lepsze roboty od tych, które posiadaliśmy?

Dbaliśmy o uzyskanie lepszych plonów, wydajniejszej kukurydzy, bogatszych zbiorów orzechów, czy też odmian dzikiego ryżu, który owocowałby kolbami nasion. Pracowaliśmy nad hodowlą drożdży, które zastąpiły nam mięso.

Ale nie nad ulepszeniem robotów... One i tak wykonywały wszystkie te czynności, jakich moglibyśmy od nich oczekiwać. Po cóż więc mielibyśmy je zmieniać?

A teraz roboty otrzymywały Wezwania, zmuszające je do odejścia i pracy przy wznoszeniu Budowli, która miała zepchnąć nas poza Ziemię.

To było niezrozumiałe, wykraczało poza granice naszego pojmowania. Gdybyśmy lepiej znali nasze roboty, być może zrozumielibyśmy naturę owego Wezwania. A dalej byłby już tylko mały krok do tego, by usprawnić roboty tak, żeby nie odbierały Wezwania lub żeby odebrawszy je, nie zwracały na nie uwagi.

To byłoby rozwiązanie problemu. Gdyby roboty przestały pomagać przy wznoszeniu Budowli, wybawiłyby nas z kłopotu. Bez pomocy robotów mrówki nie były w stanie kontynuować tak gigantycznego przedsięwzięcia.

Po głowie Homera przebiegła pchła i Homer poruszył uchem.

Andrew mógł jednak być w błędzie. Skoro między nami krążyły legendy o narodzinach Braterstwa Zwierząt, to dzikie roboty mogły mieć swoje własne legendy o upadku cywilizacji człowieka. Teraz, po tylu latach, któż był w stanie powiedzieć, które z tych legend bardziej odpowiadały prawdzie?

A jednak opowieść robota składała się w logiczny ciąg. Istniały na świecie Psy i istniały roboty, a kiedy upadła cywilizacja ludzi, jedne i drugie poszły własnymi drogami... z tym, że my zatrzymaliśmy przy sobie niektóre roboty, by służyły nam za ręce. Tak więc niektóre roboty zostały z nami, ale żaden pies nie związał się ze społecznością robotów.

Z kąta pokoju wyleciała rozbudzona nagle mucha i zaczęła szalony taniec przed płonącym ogniem. Zatoczyła kilka kół nad głową Homera, po czym usiadła na jego nosie. Homer przyglądał się, jak uniosła łapkę i zaczęła czyścić skrzydełka. Po chwili machnął łapą i mucha odleciała.

Rozległo się pukanie do drzwi.

Homer uniósł głowę, zdziwiony tym odgłosem.

- Proszę wejść - odezwał się w końcu.

Był to robot Hezekiah.

- Schwytano jenota Archie - powiedział.

- Archie?

- Tak, jenota Archie.

- Ach, tak - rzekł Homer. - Chodzi o tego, który uciekł.

- Już go tutaj przyprowadzili. Czy chcesz się z nim zobaczyć?

- Tak, niech wejdą.

Hezekiah uczynił znak palcem w kierunku drzwi i po chwili ukazał się w nich Archie, wlekąc ogon po podłodze. Cała jego sierść pokryta była rzepami. Tuż za nim wkroczyły dwa roboty, pełniące funkcje strażników.

- Próbował zwędzić nieco ziarna z pola - odezwał się jeden z nich. - Nakryliśmy go w kukurydzy, chociaż musieliśmy się nieźle nabiegać, zanim go złapaliśmy.

Homer usiadł sztywno i zaczął przyglądać się Archiemu. Archie patrzył prosto przed siebie.

Nigdy by mnie nie złapali, gdyby Rufus był nadal ze mną - powiedział. - Rufus, to mój robot i na pewno w porę by mnie ostrzegł.

- A gdzie jest Rufus?

- Odebrał dzisiaj Wezwanie i odszedł ode mnie, by pomagać przy Budowli.

Powiedz mi, czy stało się z nim coś osobliwego, zanim odszedł od ciebie? - zapytał Homer. - Może zdarzyło się coś niezwykłego? Coś, co zwróciłoby twoją uwagę?

- Nic - odparł Archie. - Nic poza tym, że przewrócił się na mrowisko. On był strasznym niezdarą, ciągle coś stało mu na drodze, ciągle coś mu przeszkadzało, stale potykał się i przewracał. Chyba jego układ koordynacyjny nie działał w sposób prawidłowy. Może obluzowała mu się któraś śrubka...

Coś małego, czarnego zeskoczyło z czubka nosa Archiego i zaczęło pełznąć po podłodze. Archie szybkim ruchem łapy pochwycił stworzenie.

- Trzymaj się lepiej od niego z daleka - odezwał się Hezekiah do Homera. - Pchły skaczą z niego na kilometr.

- To nie jest pchła - wyjaśnił Archie, prychając ze złości. - To coś zupełnie innego. Złapałem to dzisiejszego popołudnia. To wydaje odgłos cykania i jest podobne do mrówki, ale to nie jest mrówka.

Czarny przecinek przemknął się między pazurami jenota i zeskoczył na podłogę. Upadł na bok, lecz szybko stanął na nóżkach. Archie ponownie sięgnął łapą, lecz stwór wykonał sprytny unik i błyskawicznie potoczył się w kierunku Hezekiaha, po czym zaczął posuwać się w górę po jego nodze.

Homer zerwał się na nogi, porażony nagłym skojarzeniem faktów.

- Szybko! - wrzasnął. - Złapcie to! Złapcie! Nie pozwólcie...

Stwór przepadł jednak bez śladu.

Homer powoli usiadł z powrotem.

- Strażnicy! - jego głos załamał się i był bardzo cichy. - Zamknijcie Hezekiaha w komórce. Nie odstępujcie go na krok, nie pozwólcie mu się nigdzie oddalać. Proszę informować mnie o wszystkich jego poczynaniach.

Hezekiah uczynił krok w tył.

- Przecież ja nic nie zrobiłem...!

- Nic - rzekł cicho Homer. - Jeszcze nic. Ale zrobisz, otrzymasz wkrótce Wezwanie i będziesz próbował uciec od nas do tamtej Budowli. Ale zanim odejdziesz, odkryjemy przyczynę twojej nagłej decyzji. Zbadamy jej źródło i naturę.

Homer odwrócił się i psi uśmiech pojawił się na jego twarzy.

- A teraz, Archie...

Ale Archiego nie było.

Pozostało jedynie otwarte na oścież okno.


Homer przekręcił się na swym posłaniu i cicho warknął. Nie chciało mu się jeszcze wstawać.

Starzeję się - pomyślał. - Zbyt wiele lat mam już na karku, podobnie jak okoliczne wzgórza. Były czasy, kiedy natychmiast zrywałem się z łóżka na najlżejszy odgłos przy drzwiach, od razu byłem na nogach ze zjeżoną sierścią i szczekałem, by powiadomić roboty w całym domu.

Pukanie do drzwi rozległo się ponownie i Homer ciężko podniósł się z łóżka.

- Proszę wejść - krzyknął. - Nie trzeba tak bębnić, tylko od razu wchodzić.

Drzwi otworzyły się i stanął w nich robot. Był to największy robot, jakiego Homer kiedykolwiek widział. Potężny, masywnie zbudowany, z gładko wypolerowanym korpusem, który nawet w ciemnościach dawał ogniste blaski. Na ramieniu robota siedział przycupnięty jenot Archie.

- Nazywam się Jenkins - powiedział robot. - Wróciłem dzisiejszej nocy.

Homer zachłysnął się z wrażenia i powoli usiadł.

- Jenkins... - rzekł. - Są takie legendy... historie... z bardzo odległej przeszłości...

- Czy tylko legendy? - zapytał Jenkins.

- Tylko. Legendy o robocie, który opiekował się Psami. Chociaż dziś po południu Andrew opowiadał mi o Jenkinsie tak, jakby go znał osobiście. Jedna z legend mówi o tym, jak Psy ofiarowały Jenkinsowi na jego siedmiotysięczne urodziny nowe, udoskonalone i wspaniale wyglądające ciało...

Nagle zamilkł. Ciało robota, który stał teraz przed nim z jenotem siedzącym na ramieniu... to ciało wyglądało dokładnie tak samo, jak legendarny prezent Psów dla Jenkinsa...

- A co z Domem Websterów? - zapytał Jenkins. - Czy wciąż opiekujecie się Domem Websterów?

Tak, opiekujemy się najlepiej jak umiemy. Musimy to robić, żeby zawsze znajdował się w takim samym stanie.

- A co z websterami?

- Nie ma już żadnych websterów.

Jenkins skinął głową. Jego wyczulone zmysły poinformowały go już, że w tym świecie nie ma websterów. Nie odczuwał charakterystycznych dla nich drgań. W umysłach istot, jakie wyczuwał wszędzie dokoła, nie było najmniejszego śladu myśli, która mogłaby pochodzić od websterów.

Tak właśnie miało to wszystko wyglądać.

Przeszedł powoli przez pokój, stawiając stopy bardzo miękko, jak skradający się kot. Homer wyczuł bijącą od niego emanację przyjaźni i życzliwości, poczuł siłę opiekuńczą i potęgę umysłu owego metalowego giganta.

Jenkins przysiadł na podłodze obok psa.

- Masz jakiś kłopot - powiedział.

Homer spojrzał w jego oczy.

- Chodzi o mrówki - dodał po chwili. - Archie opowiedział mi o wszystkim. Stwierdził, że jesteście niepokojeni przez mrówki.

- Udałem się do Domu Websterów, żeby się tam ukryć - wyjaśnił Archie. - Bałem się, że będziecie mnie znowu poszukiwać i pomyślałem, że Dom Websterów to takie miejsce...

- A cóż ty możesz wiedzieć o tym domu? - przerwał mu Jenkins. - Nic mi nie mówiłeś o swojej ucieczce, opowiedziałeś tylko o kłopotach z mrówkami. - Umilkł i popatrzył na Homera. - Domyślam się, że chodzi o mrówki Joego - dodał.

- A więc ty wiesz o Joem - powiedział Homer. - To znaczy, że rzeczywiście był człowiek o tym imieniu.

Jenkins chrząknął.

- Tak, był. Mieliśmy z nim same kłopoty. Ale czasami zachowywał się przyjaźnie. Siedział w nim diabeł.

- Chodzi o Budowlę - wyjaśnił Homer. - Mrówki porywają nasze roboty i zmuszają je do pracy na ich rzecz, do wznoszenia tej dziwnej Budowli.

- Cóż, nawet mrówki mają prawo wznosić swoje budowle - rzekł Jenkins.

- Ale ta ich Budowla rozrasta się w szalonym tempie. Spychają nas z tego świata. Za jakiś tysiąc lat Budowla pokryje całą Ziemię, o ile dalej będzie wznoszona w takim tempie.

- A wy nie macie dokąd się udać? To właśnie cię martwi?

- Nie, mamy dokąd iść. Mamy wiele takich miejsc, mnóstwo innych światów, jak choćby świat koboldów.

Jenkins skinął głową z ponurą miną.

- Byłem w tamtym świecie, w pierwszym świecie za naszym. Pięć tysięcy lat temu wyprowadziłem tam właśnie websterów. Wróciłem dziś w nocy. Rozumiem, co czujecie. Żaden inny świat nie będzie nigdy waszym prawdziwym domem. Tęskniłem za Ziemią każdego dnia w ciągu tych pięciu tysięcy lat. Wróciłem do Domu Websterów i zastałem tam Archiego. On opowiedział mi wszystko o mrówkach, przyszedłem więc do was. Nie macie chyba nic przeciwko temu?

- Cieszymy się z twojego powrotu - odparł szybko Homer.

- Wydaje mi się, że chcielibyście powstrzymać ekspansję mrówek.

Homer pokiwał głową.

- Jest pewien sposób - odrzekł Jenkins. - Wiem, że istnieje sposób. O ile sobie dobrze przypominam, websterzy mieli jakąś znakomitą metodę na mrówki. Ale to było tak dawno temu. Pamiętam tylko, że była to bardzo prosta metoda, niezwykle prosta.

Powoli uniósł dłoń w górę i zaczął nią wodzić po podbródku.

- Po co to robisz? - zapytał Archie.

- Co?

- Po co pocierasz w ten sposób twarz? W jakim celu to robisz?

Jenkins opuścił dłoń.

To taki odruch, Archie. Gest websterów. Oni w ten sposób pocierali brodę, gdy popadali w zadumę. Od nich zapożyczyłem ten nie znaczący gest.

- Czy to ci pomaga w myśleniu?

- Może trochę. A może wcale. Chyba pomagało websterom. Ciekaw jestem, co oni uczyniliby w podobnej sytuacji. Z pewnością pomogliby nam. Na pewno by pomogli...

- Ale websterzy są przecież w świecie koboldów - odezwał się Homer.

Jenkins pokręcił przecząco głową.

- Nie, nie ma tam już żadnych websterów.

- Powiedziałeś przecież, że wyprowadziłeś ich stąd do tamtego świata.

- Zgadza się. Ale teraz już ich tam nie ma. Od prawie czterech tysięcy lat mieszkałem sam jeden w świecie koboldów.

- To znaczy, że już nigdzie nie ma websterów. Reszta odleciała na Jowisza. Andrew opowiadał mi o tym. Jenkinsie, czy możesz mi powiedzieć, co to jest Jowisz?

- Mylisz się - rzekł Jenkins. - Myślę, że zostało jeszcze paru websterów. Przynajmniej powinni tam być. Mam na myśli miasto Genewę.

To nie będzie takie proste - odparł Homer. - Nawet dla webstera. Mrówki są bardzo sprytne. Archie pewnie opowiadał ci o pchle, którą odkrył.

- To nie była żadna pchła - wtrącił Archie.

- Tak, opowiadał mi - rzekł Jenkins. - Mówił mi, jak to stworzenie wskoczyło na Hezekiaha.

- Nie na, lecz w, tak będzie lepiej - poprawił Homer. - Rzeczywiście, to nie była pchła, lecz robot, maleńki robot. Błyskawicznie wywiercił otworek w pancerzu Hezekiaha i dostał się do jego mózgu, a potem zakleił otworek z powrotem.

- A co teraz porabia Hezekiah?

- Nic - odparł Homer. - Jesteśmy jednak prawie pewni, jak będzie się zachowywał, kiedy robocik mrówek dobierze się już do odpowiedniego układu i przestroi jego mózg. Hezekiah odbierze wówczas Wezwanie. Wezwanie do porzucenia nas i udania się do pomocy przy wznoszeniu Budowli.

Jenkins skinął głową.

To sensowne wytłumaczenie - powiedział. - Mrówki nie są w stanie wykonać tak wielkiej pracy we własnym zakresie, musiały więc postarać się o przejęcie kontroli nad stworzeniami, które im pomagają.

Ponownie uniósł dłoń i przeciągnął nią kilka razy po brodzie.

- Zastanawiam się - mruknął - czy Joe wiedział o tym, czy przewidział taki rozwój wypadków, kiedy zaczynał grać rolę Boga mrówek.

Byłoby to jednak zbyt fantastyczne. Joe nie mógł tego przewidzieć. Nawet daleko posunięta mutacja, jak u Joego, nie była w stanie dać mu możliwości przepowiadania na dwanaście tysięcy lat naprzód.

Jakże wiele minęło czasu - pomyślał Jenkins. - Jakże wiele rzeczy się wydarzyło. Bruce Webster zaczynał dopiero swoje eksperymenty z Psami, śnił jeszcze swój odwieczny sen o mówiących, rozumnych Psach, które łapa w rękę z człowiekiem będą kroczyć ku kolejnym zdobyczom cywilizacji. Nie wiedział wówczas, że zaledwie kilka stuleci później Ludzkość upadnie w proch, pozostawiając całą Ziemię w wyłączne władanie Psom i robotom. Nie wiedział, że pokryte pyłem wieków, zaginie nawet imię Człowieka, że rasa ludzka będzie utożsamiana z nazwiskiem jednej tylko rodziny.

A jeśli już musiało się tak stać - myślał Jenkins - to imieniem tym mogło być tylko nazwisko Websterów. Pamiętam ich, jakbym rozstał się z nimi dopiero wczoraj. Było to w tamtych czasach, kiedy sam uważałem się za członka rodzinnego klanu Websterów.

Bóg jeden wie, jak bardzo starałem się być członkiem rodziny. Pozostałem z Psami Websterów, kiedy ludzie wynieśli się z Ziemi. Usunąłem nawet ostatnią przeszkodę z drogi raczkującej cywilizacji i wyprowadziłem pozostałych websterów do innego świata, byle tylko otworzyła się przed Psami czysta droga. Psy mogły więc zagospodarować całą Ziemię według własnego uznania.

A teraz nawet ci ostatni odeszli. Dokąd? Sam chciałbym wiedzieć... Ukryli się w jakiejś fantazji ludzkiego umysłu... A ludzie na Jowiszu nie są nawet ludźmi, lecz czymś zupełnie odmiennym. Genewa jest miastem zamkniętym... odciętym od otaczającego ją świata...

Ale przecież nie może znajdować się dalej ani być bardziej odizolowana niż ten świat, z którego właśnie wróciłem. Gdybym tylko mógł dowiedzieć się dokładnie, w jaki sposób udało mi się przenieść z wygnania w świecie koboldów do Domu Websterów... może w ten sam sposób, albo w podobny, trafiłbym do Genewy...

To musi być jeszcze jedna nowa umiejętność, nieznana dotąd siła - stwierdził w duchu. - Coś, co zrodziło się we mnie całkowicie bez mojej wiedzy. Coś, co powinno być właściwością każdego człowieka i każdego robota... a może i każdego Psa... Wspaniała umiejętność, gdyby tylko dało się poznać jej naturę...

A może zdolność ta jest związana wyłącznie z odmiennością mojego ciała? Ciała, które Psy wykonały dla mnie na moje siedmiotysięczne urodziny? Ciała, które potrafiło o wiele więcej, niż jakakolwiek struktura białkowa, niż organizm z krwi i kości? Ciała, które odczytywało senne majaki drzemiącego niedźwiedzia, myśli czatującego lisa, które odbierało uczucie zadowolenia maleńkiej myszki, grasującej w głębokiej trawie?

Spełnianie życzeń. Chyba tak należało to nazwać. Odpowiedź na niespotykane, niewytłumaczalne pragnienie sięgnięcia po coś wyjątkowego, niezmiernie rzadkiego, a może i w ogóle niemożliwego. Wszystko to stawało się osiągalne, jeśli tylko znało się sposób, jeśli tylko umiało się wyizolować w sobie i wykształcić tę nową umiejętność, która kierowała wszystkie myśli, a następnie ciało w stronę spełnienia życzenia.

Przypomniał sobie, że spacerował po tym wzgórzu każdego dnia. Przychodził tam, ponieważ przyzywała go jakaś siła, ponieważ zbyt wielka była tęsknota i musiał powstrzymywać się od rozglądania na boki, gdyż wszędzie znajdowały się rzeczy, które różniły się od tych wpisanych głęboko w jego pamięć i których nie miał ochoty oglądać.

Przychodził tam miliony razy. Lecz widocznie tak wielu trzeba było wypraw, by budząca się w nim siła stała się zdolna przenieść go z powrotem do wymarzonej ojczyzny.

Znalazł się w pułapce. Zapamiętane słowa, myśli, obrazy, które pozwalały na przejście do świata koboldów, były biletem tylko w jedną stronę. Przeniosły go do tamtego świata, lecz nie potrafiły przenieść z powrotem. Istniała jednak jeszcze inna droga, droga, o której nie wiedział. Nawet teraz niewiele mógł o niej powiedzieć.

- Mówiłeś, że istniał sposób r - wyrwał go z zadumy głos Homera.

- Sposób?

- Tak, sposób na powstrzymanie mrówek. Jenkins przytaknął.

- Mam zamiar go poznać. Wybieram się do Genewy.


Jon Webster obudził się.

Przecież miała to być wieczność - pomyślał. - Jest w tym coś dziwnego.

Miałem spać całą wieczność, a ta przecież nie kończy się nigdy.

Wszystko pogrążone było we mgle, w szarej mgle sennego zapomnienia, a jednak umysł pracował z nadzwyczajną jasnością. Wieczność... coś się musiało stać - to nie była wieczność.

Słowa dobijały się do jego mózgu, niczym pukanie do bardzo, bardzo odległych drzwi.

Leżał bez ruchu i nasłuchiwał... wsłuchiwał się w owe dwa słowa, które po chwili nabrały realnego kształtu i stały się zrozumiałe... stały się jego imieniem i nazwiskiem.

- Jonie Websterze. Jonie Websterze.

Jeszcze raz i jeszcze raz. Dwa słowa kołatały do drzwi jego mózgu.

- Jonie Websterze. Jonie Websterze.

- Tak - chciał odpowiedzieć Webster, lecz słowa, które pojawiły się w jego umyśle, nie znalazły drogi wyjścia.

Otaczała go szczelnie cisza oraz gęsta mgła zapomnienia, w której niespodziewanie zjawiły się oderwane obrazy z przeszłości.

Istniało kiedyś miasto, które nazywało się Genewa.

W mieście żyli ludzie, lecz było to życie bez celu.

Poza miastem żyły Psy... zajmowały całą powierzchnię ziemi poza terenem miasta. Psy miały cel swego życia.

Sara wspinała się na szczyt wzgórza, by zapaść w swój stuletni sen.

A ja... Ja także wszedłem do świątyni na wzgórzu i poprosiłem o sen, który miał trwać wieczność... To nie jest wieczność...

- Jonie Websterze, tu mówi Jenkins.

- Słucham, Jenkinsie - odezwał się Webster, choć w rzeczywistości nie wydobył z siebie żadnego dźwięku. Dobrze czuł płyn, który wypełniał jego usta, uszy i oczy - płyn, który otaczał ze wszystkich stron jego ciało zamknięte w stalowym cylindrze - płyn, który zaopatrywał jego ciało w substancje odżywcze i uniemożliwiał odwodnienie organizmu - płyn, który szczelnie zaklejał jego usta, oczy i uszy.

- Słucham, Jenkinsie - powtórzył Webster, jakby głośniej wypowiadając słowa w myślach. - Przypominam sobie ciebie, teraz sobie przypominam. To ty byłeś z moją rodziną od samego początku. Pomagałeś nam uczyć Psy. Zostałeś z nimi, kiedy wszyscy wyemigrowali z Ziemi.

- Wciąż jestem z nimi - odparł Jenkins.

- Wybrałem wieczność - rzekł Webster. - Zamknąłem miasto i udałem się na wieczny sen.

- Często się zastanawialiśmy, dlaczego odizolował pan to miasto.

- Chodziło mi o Psy. Trzeba było dać im szansę, którą ludzie mogli zniweczyć.

- Psy rozwijają się prawidłowo - rzekł Jenkins.

- A czy miasto zostało otwarte?

- Nie, miasto nadal jest odizolowane od świata. Ty jednak dostałeś się tutaj.

Tak, ale nikt poza mną nie znajdzie tej drogi, nikt więcej nie będzie was niepokoił. Przynajmniej przez bardzo długi czas.

- Czas. Zapomniałem, co to jest czas. Jak wiele czasu minęło, Jenkinsie?

- Od chwili, kiedy zamknął pan miasto? Około dziesięciu tysięcy lat.

- Czy są tu jeszcze inni ludzie? Tak, ale wszyscy uśpieni.

- A roboty? Czy roboty nadal wszystkiego pilnują?

- Tak, roboty ciągle czuwają.

Webster leżał w ciszy i jego myśli wypełniła ulga. Miasto nadal było odizolowane, a ostatni z ludzi zapadł w sen. Psy rozwijały się prawidłowo, a roboty ciągle czuwały.

- Nie powinieneś był mnie budzić - rzekł w myślach do Jenkinsa. - Trzeba było pozwolić mi spać.

- Jest coś, czego muszę się od pana dowiedzieć. Kiedyś wiedziałem o tym, ale zapomniałem. To wręcz banalne, niezwykle proste, ale teraz bardzo ważne.

Webster zdziwił się.

- O co chodzi, Jenkinsie?

- O mrówki odparł Jenkins. - Mrówki kiedyś dokuczały ludziom. Co robiliście, żeby się ich pozbyć?

- Cóż, po prostu wytruwaliśmy je.

Jenkins aż się zachłysnął.

- Truliście je?!

- Tak odrzekł Webster. W bardzo prosty sposób. Wykorzystywaliśmy słodki syrop, który wabił mrówki. Syrop był oczywiście zatruty trucizną działającą na mrówki. Używaliśmy jednak niewielkiej ilości trucizny, by nie zabijała mrówek od razu. Trucizna działała powoli, na tyle powoli, by mrówki zdążyły dotransportować ją do swojego mrowiska. W ten sposób pozbywaliśmy się za jednym zamachem wielu owadów, a nie jednego czy dwóch.

W głowie Webstera zapanowała dziwna cisza... Nie zakłócało jej ani jedno słowo, ani jedna myśl.

- Jenkinsie - odezwał się. - Jenkinsie, czy jeszcze jesteś?..

Tak, Jonie Websterze. Słucham cię.

- Czy tylko tego chciałeś się dowiedzieć?

- Tak, to wszystko.

- A więc mogę z powrotem zapaść w sen?

Tak, Jonie Websterze. Może pan spokojnie spać dalej.


Stojąc na szczycie wzgórza, Jenkins poczuł w podmuchach wiatru pierwsze mroźne oddechy nadciągającej zimy. Opadający w kierunku rzeki stok pagórka stał się już szaro-czarny od sterczących w niebo nagich szkieletów drzew.

Na północnym wschodzie widniał na horyzoncie ciemny pas, mroczne fatum, zwane przez Psy Budowlą. Rozrastające się monstrum, będące płodem mrówczych umysłów i nikt, poza samymi mrówkami, nie miał pojęcia czemu miała służyć i do jakiego celu zmierzała owa gigantyczna struktura.

Istniał jednak sposób walki z mrówkami.

Ludzki sposób.

Sposób, o którym przypomniał mu Jon Webster przebudzony ze stuwiecznego snu. Sposób prosty i bezkompromisowy, brutalny lecz skuteczny. Należało wziąć syrop, słodki syrop, jaki lubią mrówki, dodać do niego odpowiednią ilość trucizny... trucizny działającej powoli, tak by nie wy truła przedwcześnie transportujących ją mrówek...

Prosty sposób - wytrucie. Bardzo prosty sposób.

Poza tym, że potrzebne były pewne produkty chemiczne, a Psy nie zajmowały się w ogóle chemią.

Poza tym, że oparty był na zabijaniu, a Psy nie uznawały zabijania.

Nie zabijały nawet pcheł, a przecież żadne inne stworzenia nie dawały się im tak we znaki jak pchły. Nawet mrówki... mrówki, które zmierzały do wypchnięcia z tego świata wszystkich zwierząt, dla których świat ten był ojczyzną.

Nie dokonano żadnego zabójstwa od pięciu tysięcy lat, a może nawet dłużej. Sama myśl o zabójstwie została chyba już na zawsze usunięta z umysłów zwierząt.

I chyba tak jest lepiej - pomyślał Jenkins. - Lepiej jest utracić nawet cały świat, niż powrócić do fali zabójstw.

Powoli odwrócił się i ruszył w dół zbocza.

Homer będzie bardzo rozczarowany - stwierdził w duchu.

Na pewno będzie bardzo rozczarowany, kiedy dowie się, że websterzy nie mieli jednak żadnego prostego sposobu na rozprawienie się z mrówkami...



EPILOG



Wszystko stało się niemal jednocześnie, tego samego dnia, jednakże Jenkins nie potrafiłby powiedzieć, jaki to był dzień...

Szedł właśnie przez łąkę, kiedy zawaliła się z hukiem ściana...

Zwykł był siadywać na patio Domu Websterów i wspominać tamten bardzo odległy dzień, kiedy do Domu Websterów przybył człowiek mieszkający w Genewie i zakomunikował małemu Psiakowi, że on, Jenkins, jest również jednym z Websterów. Był to dzień, napawający go tak wielką dumą...

Szedł przez łąkę, by nawiązać kontakt z małą polną myszką i razem z nią spędzić jakiś czas biegając korytarzami wykopanymi pod kępami darni. Niewiele sprawiało mu to satysfakcji, bowiem myszy były głupiutkimi stworzonkami, o ubogiej wiedzy i płytkich uczuciach. W ich duszach tliło się jednak pewne ciepło, emanowało z nich poczucie bezpieczeństwa i radości życia. On i myszy żyli samotnie na tym kawałku świata porośniętym trawą - myszy nie miały tu żadnych wrogów, nie groziły im żadne niebezpieczeństwa. Nie pozostało nic, co mogłoby zakłócić ich spokój. Poza nimi żyły na Ziemi jedynie pewne owady oraz robaki, stanowiące pożywienie myszy.

W miarę upływu czasu Jenkins coraz częściej zastanawiał się, z jakich powodów myszy tutaj pozostały, dlaczego nie odeszły wraz z innymi zwierzętami, które postanowiły przyłączyć się do społeczności Psów na jednym ze światów koboldów. Nic ich przecież tutaj nie zatrzymywało. Psy chciały zabrać ze sobą zarówno myszy, jak i jego, lecz ani on, ani myszy nie wyraziły na to ochoty. Może byli równie usatysfakcjonowani życiem na Ziemi? Może zbyt byli zżyci z tym światem, który był przecież ich rodzinnym domem?

Tylko myszy i ja - pomyślał Jenkins. - A przecież ja także mogłem iść z Psami. Mógłbym nawet teraz podążyć ich śladem, gdybym tylko chciał. Mogłem przenieść się do innego świata w dowolnym momencie. Lecz tak jak myszy, wolałem zostać w tym świecie. Nie chciałem pozostawić tu opuszczonego Domu Websterów. Bez tego domu byłbym tylko w połowie sobą.

Został więc tam, gdzie wciąż znajdował się Dom Websterów. Gdyby nie troszczył się o niego, dom ten dawno już przemieniłby się w ruinę. Utrzymywał niemal wzorową czystość i naprawiał wszelkie uszkodzenia. Kiedy wykruszały się kamienie podwaliny, wyruszał na poszukiwania odpowiednich głazów i łatał ubytki - z pietyzmem, niemal czułością - a łaty te, choć przez jakiś czas nowe i uderzające swą odrębnością, z czasem stawały się nierozłączną cząstką budowli, ulegając wpływom wiatrów, słońca, deszczów, mchów i porostów.

Wciąż przystrzygał trawnik, pielił rabaty kwiatowe, zagrabiał ścieżki. Żywopłoty utrzymywał w nienagannym stanie. Meble i inne sprzęty były zawsze odkurzone, a podłogi i stropy wyszorowane - dom był nadal żywy. Był na tyle żywy - powtarzał sobie z satysfakcją - by przyjąć kolejnych Websterów, gdyby tylko takowi się pojawili. Na to jednak stracił już wszelką nadzieję. Ci Websterowie, którzy wynieśli się na Jowisza, przestali już być Websterami, natomiast ci w Genewie pozostawali w uśpieniu, o ile, rzecz jasna, zarówno Genewa jak i Websterowie do tej pory jeszcze istnieli.

Teraz cały świat należał do mrówek. Mrówki uczyniły ze świata coś w rodzaju jednego wielkiego budynku, choć na dobrą sprawę Jenkins nie był pewien, czy może porównywać tę budowlę do budynków stawianych przez ludzi. Chociaż o ile się orientował, o ile potrafił ogarnąć to swoimi, nie najgorszymi przecież zmysłami, konstrukcja ta była po prostu jednym wielkim bezsensownym budynkiem wzniesionym przez mrówki. Po chwili jednak uzmysłowił sobie, że nie powinien nazywać jej bezsensowną. Nie wiedział przecież, jakim celom miała służyć. Nie było chyba żadnego sposobu, by dowiedzieć się, jakie przeznaczenie widziały dla niej mrówki.

Pokryły swą dziwną budowlą cały świat, lecz zatrzymały się w pobliżu Domu Websterów - przyczyny takiego stanu rzeczy również stanowiły zagadkę. Budynek mrówek okrążał wzgórze, czyniąc z Domu Websterów i przyległego skrawka ziemi coś w rodzaju enklawy wewnątrz niepojętego bezkresu budowli. Wzgórze z Domem Websterów stanowiło środek plamy odsłoniętego gruntu o siedmiokilometrowej średnicy.

Jenkins szedł przez łąkę, delektując się promieniami jesiennego słońca, i wpatrywał się uważnie pod nogi, by nie zadeptać jednej z wielu misternych konstrukcji ziemnych, w których gospodarowały polne myszy. Oprócz niego i tych myszy nie było już na świecie żywej duszy, a w zasadzie nie było nikogo oprócz niego, jako że myszy trudno było uznać za stworzenia rozumne. Psy i wszystkie inne zwierzęta, podobnie jak przedtem websterzy, wynieśli się z tego świata. Po robotach także nie został żaden ślad. Jedne przepadły gdzieś w trzewiach budowli, kiedy mrówki wzywały je do pomocy przy jej wznoszeniu, inne wyruszyły na szlaki międzygwiezdne. Do tej pory - pomyślał Jenkins - chyba powinny były już dotrzeć do celu swej podróży. Wszyscy odeszli bardzo dawno temu. Po raz pierwszy od wielu stuleci usiłował przypomnieć sobie, kiedy to wszystko się zdarzyło. Nie znalazł odpowiedzi. Nigdy nie miał jej znaleźć, bowiem pewnego dnia w odległej przeszłości wymazał ze swej jaźni pojęcie upływu czasu. Nie zastanawiał się wówczas zbytnio, po prostu stwierdził, że w świecie, w jakim się znalazł, pojęcie upływu czasu nie będzie mu już dłużej potrzebne. Dopiero później zrozumiał, że jedynym, czego szukał, było zapomnienie. Niewiele jednak w ten sposób osiągnął, a w żadnym wypadku zapomnienia. Pamiętał nadal, lecz były to bezładnie przemieszane urywki przeszłości.

Tylko on i myszy. I, rzecz jasna, mrówki. Chociaż tych można było nie brać pod uwagę, nie miał bowiem z nimi żadnego kontaktu. Pomimo swych wyczulonych zmysłów oraz nowych zdolności postrzegania, w jakie zaopatrzono jego prezent urodzinowy, ofiarowany mu dawno, dawno temu pi zez Psy - teraz już równie zniszczony jak poprzedni korpus - nigdy nie był w stanie przeniknąć przez ściany kolosalnej budowli mrówek, by dowiedzieć się, co naprawdę kryje się w jej wnętrzu. Nawet specjalnie nie próbował tego czynić.

Idąc tak przez łąkę, przypomniał sobie dzień, kiedy ostatnie Psy opuszczały ten świat. Zostały z nim nieco dłużej, niż nakazywały to lojalność oraz przywiązanie - i choć wówczas zbeształ je za tę zwłokę, teraz owo wspomnienie przywołało na jego twarz ciepły uśmiech.

Siedział na patio, wygrzewając się na słońcu, kiedy Psy całą gromadką wspięły się na szczyt wzgórza i usiadły półkolem naprzeciwko niego niczym banda urwisów.

- Odchodzimy, Jenkinsie - odezwał się jeden z nich. - Nasz świat kurczy się coraz bardziej. Za mało jest tu już miejsca dla nas.

Skinął im przyzwalająco głową, spodziewał się tego bowiem od dawna. Zastanawiał się nawet, dlaczego tak długo zwlekają i nie odchodzą śladem poprzedników.

- A ty, Jenkinsie? - zapytał ten sam Pies.

Jenkins zaprzeczył ruchem głowy.

- Ja muszę tu zostać - odparł. - Tutaj jest moje miejsce. Muszę zostać tu wraz z innymi Websterami.

- Lecz tu przecież nie ma już żadnych websterów.

- Owszem, są - rzekł Jenkins. - Możliwe, że nie istnieją dla was, a jedynie dla mnie. Ale wciąż trwają w każdym kamieniu tego budynku. Żyją w otaczających ten dom drzewach, w stokach tego wzgórza. To jest jakby dach, który wciąż osłania wszystkich Websterów; ziemia, po której stąpali. Nie, oni nigdy stąd nie odejdą.

Dobrze wiedział, jak głupio brzmi to dla Psów, lecz one nie wydawały się być zdziwione jego słowami. Zdawały się go rozumieć. Od tych pojęć dzieliły je całe stulecia, a jednak wydawało mu się, że Psy go rozumieją.

Powiedział, że Websterowie są tutaj zawsze obecni, a przecież przed wieloma laty było tak w rzeczywistości. A teraz? - myślał, krocząc przez łąkę. - Czy teraz nadal byli tu obecni? Ileż to już lat minęło od czasu, kiedy po raz ostatni słyszał odgłos ludzkich kroków na drewnianych schodach? Ileż to lat temu rozlegał się w olbrzymim, wyposażonym w kominek salonie głos człowieka? Słyszał go wielokrotnie, lecz kiedy rozglądał się dookoła siebie, nic było przy nim nikogo.

Teraz, kiedy Jenkins przemierzał skąpaną w jesiennym słońcu łąkę, powietrzem wstrząsnął głośny trzask i nie dalej jak trzy kilometry od niego pojawiła się w zewnętrznej ścianie budowli mrówek szeroka szczelina. Pęknięcie powiększało się, zygzakowata linia popełzła od szczytu ściany w kierunku ziemi, rozchodząc się na boki drobniejszymi rysami. Kawałki materiału, z którego wykonana była ściana, zaczęły odpadać i staczać się po trawie w dół pochyłości. Wreszcie, w jednej chwili, ściana po obu stronach pęknięcia załamała się i runęła na ziemię, wzbijając w powietrze gęstą chmurę pyłu. Jenkins zamarł w bezruchu, wpatrując się w wielką wyrwę w ścianie budowli.

Ponad ziejącą czernią dziurą masywny budynek dźwigał się niczym komiczny łańcuch górski, ze sterczącymi tu i tam ponad równinnym dachem szczytami.

Zawalenie się ściany i wyrwa w mrówczej konstrukcji wydawały się nie pociągać za sobą żadnych skutków. Nigdzie w pobliżu nie pojawiły się mrówki, nie wybiegły z wnętrza pracowite roboty. Wyglądało na to, że mrówki nie zdawały sobie sprawy, albo też nie obchodziło ich, że zawalił się spory fragment ich budowli - jakby nie miało to dla nich już żadnego znaczenia.

Coś się stało - pomyślał Jenkins, zaskoczony własnym skojarzeniem. - Wreszcie w tym świecie Websterów coś się wydarzyło!

Ruszył powoli w kierunku wyrwy w ścianie. Nie spieszył się, bowiem nic nie wskazywało na to, że były jakiekolwiek powody do pośpiechu. Kurz powoli opadał. Gdzieniegdzie odrywały się jeszcze niewielkie kawałki ściany i spadały na łąkę. Zbliżył się do dziury, wdrapał na rumowisko, po czym wszedł do wnętrza budowli.

W środku nie było tak jasno jak na zewnątrz, lecz stosunkowo dużo światła przesączało się przez to, co można by nazwać sklepieniem budowli. Budynek, przynajmniej w tej części, nie był podzielony na piętra; od ziemi do sklepienia rozpościerała się ogromna, przytłaczająca, pusta przestrzeń.

Jenkins zatrzymał się zdumiony. Na pierwszy rzut oka było widać, że budynek jest opuszczony. Nie wydarzył się tu jednak żaden wypadek, bo choć przestrzeń zamknięta przez budowlę była przerażająco pusta, to podłoga budynku nie stanowiła jednolitej płaszczyzny. Składały się na nią monstrualnej wielkości kopce mrówek, na wierzchołkach których widniały dziwne figury, wykonane z metalu mętnie pobłyskującego w przyćmionym świetle przesączającym się przez sklepienie. Tu i tam widać było pomiędzy mrowiskami krzyżujące się konstrukcje, które mogły być estakadami miniaturowych dróg. Konstrukcje te były w wielu miejscach potrzaskane i zrujnowane, a gdzieniegdzie zasypane przez rozpadające się kopce. Z mrowisk sterczały w górę liczne kominy, lecz z ani jednego nie unosiła się strużka dymu. Niektóre z nich były rozwalone, wiele chyliło się pod różnymi kątami, świadcząc o ruinie.

Po mrówkach nie było nawet śladu.

Między mrowiskami niewiele było wolnej przestrzeni. Ostrożnie stawiając nogi, Jenkins ruszył przed siebie, kierując się w głąb budowli. Wszystkie kopce były bliźniaczo podobne do pierwszego, znajdującego się najbliżej wyłomu - wszystkie były martwe, z chylącymi się w dół kominami, z połamanymi estakadami i zasypanymi drogami, wszystkie pozbawione śladu życia.

Po chwili zrozumiał, co przedstawiają figurki wznoszące się na szczycie każdego z mrowisk i - prawdopodobnie po raz pierwszy w swoim życiu - Jenkins z trudem dusił spazmatyczny śmiech. Jeżeli kiedykolwiek przedtem śmiał się głośno, to w każdym razie nie przypominał sobie tego: był poważnym robotem. Lecz teraz stał pomiędzy martwymi kopcami, trzymał się pod boki, tak jak trzymałby się Człowiek, i śmiał się, śmiał na cały głos.

Figurą zdobiącą mrowiska była bowiem stopa i fragment nogi Człowieka. Z postumentu unosiła się ukośnie powiększona stopa, której przedłużeniem był skrót łydki z ugiętym kolanem, jak gdyby figura miała przedstawiać nogę uniesioną do zamaszystego kopniaka.

Była to stopa Joego! Uniesiona do kopnięcia noga szalonego mutanta Joego!

Zdarzyło się to tak dawno temu, że zupełnie zapomniał o tamtym zajściu. Sprawiło mu przyjemność, że odkrył jednak jakąś rzecz, o jakiej potrafił zapomnieć. Cieszyło go, że był zdolny do zapominania, myślał bowiem, że jest to w ogóle niemożliwe.

Ale teraz przypomniał sobie tę niemal już legendarną historię, pochodzącą z zamierzchłej przeszłości. Wiedział dobrze, że nie była ona legendą, że wszystko to wydarzyło się w rzeczywistości, że naprawdę istniał Człowiek-mutant o imieniu Joe. Zaczął się zastanawiać, jaki też los mógł spotkać wszystkich mutantów.

Nie było ich co prawda wielu. Istniała kiedyś grupa takich ludzi - chociaż lepiej, gdyby w ogóle ich nie było - aż któregoś dnia wszyscy po prostu przestali istnieć. A ten świat, jakby nigdy nie stąpali po nim żadni mutanci, poszedł dalej swoją drogą...

A jednak pozostał po nich trwały ślad - ślad w postaci świata mrówek i wspomnienia po starym Joe. Mutant Joe, jak głosiła opowieść, eksperymentował ze społecznością pewnego mrowiska. Przykrył kopiec czaszą, dostarczając mu w ten sposób ciepło. Prawdopodobnie uczynił jeszcze wiele innych rzeczy dla mrówek, lecz o tym nie wiedział żaden Człowiek oprócz samego Joego. Joe całkowicie odmienił gospodarkę mrowiska, a także jakimś dziwnym sposobem zaszczepił mrówkom ową przerażającą manię wielkości. Z czasem owady rozwinęły intelektualną cywilizację, o ile, oczywiście, można mówić o intelekcie w odniesieniu do mrówek. Któregoś dnia Joe kopniakiem rozsypał kopiec, roztrzaskał czaszę, zdewastował mrowisko, po czym odszedł, śmiejąc się nieprzyjemnie, niemal z odcieniem szaleństwa w głosie, tak dla niego charakterystycznym. Zniszczył mrowisko i odwrócił się plecami do swych pupilek, więcej się już nimi nie zajmując. Lecz jego kopniak popchnął mrówki ku szczytom kultury. Zasmakowawszy wyższego poziomu rozwoju, mrówki nie cofnęły się do swego starego, bezmyślnego, mrówczego stylu życia i postanowiły ocalić swe osiągnięcia. Tak samo jak epoka lodowcowa w plejstocenie skierowała Człowieka na inną drogę rozwoju, tak samo zamaszysty kopniak mutanta Joego zadziałał w stosunku do mrówek.

W tej samej chwili poraziła Jenkinsa zaskakująca myśl: w jakiż sposób mrówki się o wszystkim dowiedziały? Czyżby któraś z nich w tamtych odległych czasach zauważyła, czy też wyczuła w inny sposób, owo kopnięcie, które przecież w ich skali wielkości musiało nadejść znikąd? Czyżby jakiś mrówczy astronom obserwował przez swe przyrządy całe zajście? Nie, ta myśl była absurdalna. Mrówki nie mogły nic wiedzieć o astronomii. Ale z drugiej strony, w jaki sposób odkryły one powiązania pomiędzy niewyraźnym, mglistym cieniem, który przemknął ponad nimi, rozwalając ich kopiec, a faktycznym początkiem stworzonej przez siebie cywilizacji?

Jenkins potrząsnął głową. Była to jedna z tych zagadek, które chyba nigdy już nie miały znaleźć rozwiązania. A jednak mrówki w jakiś sposób dowiedziały się i wyświęciły ów mglisty kształt ludzkiej stopy figurkami, stawianymi na szczycie każdego z mrowisk. Czy był to symbol religijny, czy też tylko pomnik ku czci tejże stopy? A może jeszcze coś innego, całkowicie obcego, coś wiążącego się ze sposobem myślenia, mającego właściwe znaczenie wyłącznie dla mrówek?

Zaczął się także zastanawiać, czy rozpoznanie przez mrówki rzeczywistego powodu wkroczenia ich społeczności na drogę budowy cywilizacji mogło mieć jakiś związek z tym, że ich budowla nie pochłonęła wzgórza z Domem Websterów. Szybko jednak porzucił ten problem, zrozumiał bowiem, że zbyt wiele jest w tym wszystkim spekulacji, by marnować na to czas.

Ruszył dalej w głąb budynku, starając się wybierać wśród wąziutkich ścieżynek pomiędzy mrowiskami jak najszersze przejścia. Wszystkimi zmysłami poszukiwał jakiegokolwiek śladu życia, lecz nie wyczuwał go - tutaj w ogóle nie było życia, nie odbierał nawet tych najsłabszych, ledwo wyczuwalnych sygnałów pochodzących od najdrobniejszych stworzeń żyjących w powierzchniowych warstwach gleby.

Dookoła zalegała całkowita cisza, która w połączeniu z przerażającą pustką wzbudzała coraz przemożniejszy strach. Kontynuował jednak swój pochód, tłumacząc sobie, że na pewno odnajdzie jakieś ślady życia, tylko jeszcze nie teraz, jeszcze trochę dalej. Zastanawiał się nawet, czy nie krzyknąć na cały głos, co mogłoby wzbudzić zainteresowanie mieszkańców gigantycznej budowli, o ile tacy w ogóle istnieli. Zdrowy rozsądek podpowiedział mu jednak, że mrówki, gdziekolwiek by w tej chwili nie przebywały, nie usłyszą jego wołania. Poza tym coś wewnątrz niego nakazywało mu nie zakłócać panującej tutaj ciszy. Czuł się w tym otoczeniu zupełnie malutki, całkowicie zagubiony.

Tutaj wszystko było martwe.

Nawet robot, na którego się natknął.

Leżał w poprzek jednego z przejść między kopcami z głową opartą na mrowisku. Leżał w nienaturalnej pozycji, dziwnie przełamany - o ile można było tak powiedzieć o robocie - i Jenkins, który ujrzał go nagle pod nogami po ominięciu jednego z kopców, stanął przerażony. Nie było wątpliwości, że robot został pozbawiony życia; nie wyczuwał pod jego korpusem nawet najsłabszych impulsów. Wydało mu się nagle, że cały świat wstrzymał w tym momencie oddech.

Roboty nie miały prawa umierać. Mogły ulec poważnemu uszkodzeniu, mogły zużyć się w mniejszym lub większym stopniu, lecz nawet w takim przypadku w ich umyśle nadal powinny były krążyć prądy. W całym swoim długim życiu nigdy nie słyszał o martwym robocie, a gdyby wydarzyło się coś podobnego, na pewno wieść o tym by do niego dotarła.

Roboty nie miały prawa umierać, a jednak tutaj, przed nim leżał martwy robot - i coś mu podpowiadało, że robot ten nie jest wyjątkiem, że to samo stało się z wszystkimi robotami, które kiedykolwiek służyły mrówkom. Nie było już robotów, nie było mrówek, lecz budynek stał nadal, niczym pusty symbol jakiejś niepojętej ambicji, jakiejś nieodgadnionej pomyłki dziejowej. W którymś miejscu mrówki popełniły błąd. A może ów błąd powstał właśnie dlatego, że Joe kiedyś przykrył mrowisko kopułą? Czyżby ta właśnie kopuła miała być jednocześnie początkiem wszystkiego i końcem wszystkiego dla mrówek? Czyżby łączyły one narodziny swej potęgi z istnieniem kopuły jako elementu koniecznego dla dalszego rozwoju owadziej cywilizacji?

Jenkins odwrócił się i ruszył z powrotem. W tej samej chwili rozległ się nad jego głową głośny trzask, który odbił się zwielokrotnionym echem w rozległej pustce budynku. W sklepieniu pojawiła się szeroka rysa pęknięcia.

Jenkins ruszył biegiem, wyskoczył przez dziurę i pogalopował po trawie. Gdzieś za jego plecami zadrżała ziemia od walącej się budowli. Stanął i obejrzał się. Tylko niewielka część budynku stała nadal. Olbrzymie połacie sklepienia runęły w dół, grzebiąc pod swym ciężarem martwe mrowiska, skrywając na zawsze wieńczące szczyty kopców pomniki ludzkiej stopy, uniesionej do zamaszystego kopniaka.

Odwrócił się i ruszył powoli przez łąkę w kierunku wzgórza i stojącego na nim Domu Websterów. Stojąc już na patio zauważył, że mrówcza budowla przestała się walić. Większa część otaczających wzgórze ścian leżała w gruzach, a w stropie przykrywającym budynek ziała olbrzymich rozmiarów wyrwa.

Tego właśnie, jesiennego dnia - pomyślał - zaczął się koniec wszystkiego. Z tego samego miejsca obserwował narodziny, a teraz przyszło mu być świadkiem upadku tego świata. Jeszcze raz spróbował doliczyć się, jak długo mogło to wszystko trwać i nawet przez krótką chwilę żałował, że odrzucił od siebie konieczność śledzenia upływu czasu.

Odeszli ludzie, odeszły i psy. Poza nim nie było na Ziemi żadnego robota. Teraz okazało się, że mrówki również odeszły i na osamotnionej Ziemi pozostały jedynie zniedołężniały robot i kilka malutkich polnych myszy. Ale może są jeszcze jakieś ryby oraz inne stworzenia morskie? Zaczął się zastanawiać nad ich przyszłością. Czy były jakieś szansę stworzenia cywilizacji? Inteligencja to efekt długotrwałej i ciężkiej walki, efekt krótkotrwały. Może pewnego dnia zdoła jednak wyjść z otchłani morskich jakaś inteligentna rasa, chociaż w głębi ducha przyznawał, że brzmiało to dosyć mało prawdopodobnie.

Mrówki przegrały przez odizolowanie się, ich świat był światem zamkniętym. Czyżby przyczyną wszystkiego był fakt, że nie miały dokąd pójść? Czy też błędne było założenie sukcesu całkowicie zamkniętej, odizolowanej cywilizacji? Mrówki pojawiły się na Ziemi bardzo dawno, bo już w epoce jurajskiej, sto osiemdziesiąt milionów lat temu, a prawdopodobnie jeszcze wcześniej. Miliony lat przed wykształceniem się pierwszych przodków Człowieka, mrówki posiadały już zorganizowaną strukturę społeczną. Na tym jednak zatrzymał się ich rozwój, na zbudowaniu struktury społecznej. Zatrzymał się. ponieważ osiągnęły to, do czego zmierzały, czy też dlatego, że nie mogły rozwijać się dalej? Zapewniły sobie bezpieczną egzystencję swych mini-społeczności już w erze jurajskiej i w wiele milionów lat później owa bezpieczna egzystencja miała być dla nich nadal wystarczająca? Kopuła ustawiona przez Joego stała się pierwszym krokiem do podniesienia poziomu bezpieczeństwa i może ów poziom stał się wystarczający do wkroczenia na drogę ekspansywnego rozwoju cywilizacji. Teraz było ewidentne, że mrówki posiadały wystarczające zdolności do wzniesienia potężnej kultury, jednakże stara idea zapewnienia najwyższego poziomu bezpieczeństwa zdominowała ich poczynania. Nie potrafiły się od niej uwolnić. Może nawet nigdy nie próbowały się uwolnić, nigdy nic potrafiły traktować jej jako idei, od której muszą się uwolnić. Czyżby właśnie to stare pojęcie bezpiecznego rozwoju miało stać się przyczyną upadku ich cywilizacji?

Z hukiem, który przetoczył się nad horyzontem, zawalił się następny fragment kolosalnej budowli.

Do czegóż zmierzały w swym rozwoju mrówki? - zastanawiał się Jenkins. - Na pewno nie tylko do podniesienia poziomu bezpieczeństwa. Czyżby zatem walczyły o całkowite odizolowanie? Czyżby chciały zawładnąć wszystkimi bogactwami Ziemi i zmagazynować je na pożytek przyszłych pokoleń? Ale przecież takie działanie - tłumaczył sobie - było jeszcze jednym przejawem dążenia do osiągnięcia absolutnego poczucia bezpieczeństwa. A może stworzyły swoistą religię? Pomniki ludzkiej stopy uniesionej do kopnięcia mogły stanowić przejaw działań religijnych. Lecz to także wiązało się z bezpieczeństwem, tym razem mrówczego odpowiednika duszy. Podbój przestrzeni? Może nawet osiągnęły to - stwierdził. - Przecież dla stworzenia wielkości mrówki powierzchnia Ziemi musiała być odpowiednikiem całej galaktyki. Podbój jednej galaktyki w nieświadomości, że jest ona tylko drobną częścią kolejnej galaktyki. A przecież taki podbój można było również oceniać w kategoriach walki o bezpieczeństwo.

To wszystko nie miało sensu - pomyślał w końcu. Przypisywał mrówkom ludzki sposób rozumowania, który mógł tutaj w ogóle nie mieć odniesienia. Procesy myślowe mrówek mogły mieć zupełnie odmienny charakter, mogły prowadzić w innym kierunku, opierać się na niezrozumiałych zasadach etycznych, które nigdy nie miały miejsca, albo też zawsze odgrywały, ale tylko fragmentaryczną, rolę w sposobie rozumowania ludzi.

Zrozumiał teraz z przerażeniem, że konstruując obraz mrówczej świadomości zawarł w niej znany sobie obraz umysłowości Człowieka.

Podszedł do krzesła i usiadł. W ciszy wpatrywał się, jak po drugiej stronie pasa łąk budynek mrówek zapada się kawałek po kawałku.

A jednak Człowiek - pomyślał pozostawił coś po sobie. Pozostawił Psy i roboty. Czy mrówki też coś pozostawiły? A jeżeli tak. to co? Prawdopodobnie nic szczególnego, ale w jaki sposób można się było tego dowiedzieć?

Były to rzeczy nieodgadnione dla Człowieka ani dla kogoś takiego jak robot, który wprawdzie nie był Człowiekiem z krwi i kości, lecz poza tym niewiele się od niego różnił. Mrówki zbudowały swą społeczność już w odległej epoce jurajskiej, albo nawet jeszcze wcześniej, i potrafiły zachować tę strukturę w ciągu milionów lat - może to właśnie było powodem upadku ich cywilizacji. Społeczności poszczególnych mrowisk były tak dokładnie zamknięte w sobie, że nie potrafiły utworzyć prawdziwej wspólnoty całej rasy.

A co ze mną? - zapytał sam siebie. - Tkwię głęboko w ludzkiej strukturze społecznej, jakiej mrówki chyba nigdy nie osiągnęły. Przez znacznie mniej niż milion lat, lecz jednak przez bardzo długi okres, żyłem nie tyle w dosłownej strukturze społecznej ludzi, ile we wspomnieniach o niej. A żyłem w niej właśnie dlatego, że ofiarowała mi poczucie bezpieczeństwa oparte na wiekowych wspomnieniach - stwierdził.

Ta myśl zmroziła go, zadziwił go fakt, że w ogóle tego typu myśl mogła zrodzić się w jego umyśle.

- Nigdy nie wiedzieliśmy - powiedział na głos. - Nigdy naprawdę nie poznaliśmy siebie.

Odchylił się na oparcie krzesła i stwierdził w myślach, że takie siedzenie na werandzie nigdy nie leżało w charakterze robota. Prawdę powiedziawszy w ogóle nie musiał siedzieć, w ten sposób dawał jedynie o sobie znać jego ludzki charakter. Powoli opuścił głowę w tył, na plecy i zamknął przysłony soczewek ocznych, odcinając dostęp światła. Usnąć - pomyślał. Spróbował sobie wyobrazić, jak wygląda sen. Może robot, na którego natknął się pomiędzy mrowiskami zapadł właśnie w sen? Nie, z pewnością nie spał, był martwy. Lecz nadal coś tu się nie zgadzało - przecież roboty, tak jak nigdy nie zasypiały, tak też i nigdy nie umierały.

Wszystkie docierające do niego dźwięki nabrały mocy. Budowla mrówek nadal pękała i rozsypywała się; lekki jesienny wiatr buszował wśród gęstej trawy na łące. Wytężył zmysły, by posłyszeć krzątaninę myszy w swych podziemnych tunelach, lecz tym razem myszy zachowywały się niezwykle cicho. Wszystko dokoła jakby zamarło w oczekiwaniu - oczekiwanie to wyczuwał niemal fizycznie - jak gdyby w jakiś sposób wiedziało, że coś w otoczeniu jest nie tak.

Usłyszał także inny dźwięk, niczym głośny szept - dźwięk, którego nigdy przedtem nie słyszał.

Otworzył szybko oczy i usiadł sztywno wyprostowany. Przed jego oczyma, na skraju łąki lądował statek kosmiczny.

Mysz szalała teraz w swych tunelach, przerażona próbowała uciec z zagrożonego terenu. Statek zniżał się powoli, niczym kłębek puchu opadający na trawę.

Jenkins zerwał się na nogi i wytężył wszystkie zmysły, lecz jego poznanie sięgało jedynie pancerza statku. Nie zdołał pokonać go żadnym ze zmysłów, podobnie jak nie był w stanie przeniknąć ściany budowli mrówek, zanim jeszcze ta zaczęła walić się na ziemię.

Stał na werandzie, całkowicie zaskoczony tym zupełnie niespodziewanym wydarzeniem. Jego przerażenie było naturalne, ponieważ aż do tego dnia nie miały na Ziemi miejsca żadne wydarzenia. Wszystkie dni były takie same - wszystkie dni, lata, wieki - nie istniało nic, co pozwalałoby odróżniać je od siebie. Czas płynął dokoła niego niczym rwąca rzeka, nie napotykająca żadnych katarakt. A teraz, jednego dnia, po zawaleniu się mrówczej budowli przed Domem Websterów lądował statek międzygwiezdny.

W burcie statku otworzył się luk i wysunęła się z niego drabinka. Powoli zszedł po niej robot i ruszył łąką w kierunku Domu Websterów. Zatrzymał się u stóp werandy.

- Witaj, Jenkinsie - powiedział. - Spodziewałem się, że znajdziemy ciebie tutaj.

- Ty jesteś Andrew, czyż nie tak? Andrew uśmiechnął się.

- A więc przypominasz mnie sobie?

- Tak, pamiętam wszystko. Odszedłeś jako ostatni. Wraz z dwoma innymi odlecieliście z Ziemi po ukończeniu budowy ostatniego statku. Stałem tu i przyglądałem się waszemu odlotowi. Cóż więc tam znaleźliście?

- Zawsze nazywałeś nas dzikimi robotami rzekł Andrew. - I chyba naprawdę myślałeś o nas w ten sposób. Sądziłeś, że jesteśmy szaleni.

- Odmienni - poprawił go Jenkins.

- Odmienni? Od czego? - zapytał Andrew. - Cóż jest normalne? Życie marzeniami? Życie wspomnieniami? Musi ci być już ciężko z tym całym bagażem.

- Nie, nie jestem zmęczony... - odparł Jenkins, usiłując powstrzymać drżenie głosu. - Mrówkom także się nie udało, wiesz? Tam wszystko jest martwe, a ich budowla rozsypuje się w proch.

- Tym lepiej dla Joego - stwierdził Andrew. - Tym lepiej dla Ziemi. Niech nie pozostanie tu nic.

- Jest tu jeszcze kilka myszy. A poza tym jest jeszcze Dom Websterów.

Stanął mu w pamięci dzień, kiedy psy ofiarowały mu w prezencie urodzinowym nowy korpus, nowe, wspaniałe ciało. Pancerz, którego trudno było wgnieść ciężkim młotem, wykonany z nierdzewnej stali, wyposażony w tak potężne zmysły, o jakich nigdy przedtem nawet mu się nie śniło. Miał go nadal na sobie, po tylu latach czuł się w nim znakomicie, a gdyby nieco wypolerował pokrywę piersiową, wciąż jeszcze zalśniłby na niej wygrawerowany napis: DLA JENKINSA OD PSÓW.

Na jego oczach ludzie opuścili Ziemię, by udać się na Jowisza, gdzie czekała ich wspanialsza przyszłość pod postaciami znacznie różniącymi się od ludzkich. Widział Websterów odizolowanych w Genewie, pogrążonych w wielowiekowym śnie. Widział przenosiny psów i innych zwierząt do innego świata, do świata koboldów. Widział wreszcie upadek cywilizacji mrówek.

Był wstrząśnięty, kiedy zrozumiał, jak olbrzymie znaczenie miało dla niego odkrycie wymarłego budynku mrówek. Czuł się, jak gdyby samotnie wędrował wzdłuż bezdroży czasu i poświęcał ostatnie stulecia na skompletowanie historii Ziemi.

Myszy - pomyślał. - Tylko myszy i Dom Websterów. Czy w porównaniu ze statkiem międzygwiezdnym stojącym na łące było to wystarczająco dużo? Myśli Jenkinsa zatraciły wyrazistość. Czyżby wspomnienia przestały odgrywać tak wielką rolę? Czyżby spłacił już do końca swój dług? Czyżby wyczerpała się ostatnia kropla jego poświęcenia?

- Tam są inne światy - powiedział Andrew. - Na niektórych z nich istnieje życie, na niektórych rozwijają się cywilizacje. Jest mnóstwo pracy do zrobienia.

Nie mógł przenieść się do świata koboldów opanowanego przez psy. Wiele lat temu, gdzieś w mrocznych początkach jego istnienia, Websterowie usunęli się z drogi, by psy mogły swobodnie rozwijać swe społeczeństwo bez jakiegokolwiek wpływu upadłej ludzkości. Jemu nie wolno było uczynić niczego wbrew intencjom Websterów. W gruncie rzeczy był przecież jednym z nich. Nie mógł postąpić inaczej, nie wolno mu było zakłócać jakiejkolwiek równowagi.

Próbował zapomnieć o wszystkim, próbował zignorować upływ czasu, lecz nie udało mu się to - robotom obce było zapomnienie.

Zawsze uważał, że rozwój mrówek nie ma wielkiego znaczenia. Lekceważył je, a z czasem znienawidził, ponieważ były one bezpośrednim powodem ucieczki psów z tego świata. Teraz jednak zdawał sobie sprawę, że życie w dowolnej postaci ma ogromną wartość.

Wciąż jeszcze były w tym świecie myszy, którym należało zostawić pełną swobodę działania. Myszy były ostatnimi przedstawicielami ssaków na Ziemi i nie powinny na swej drodze rozwoju napotkać poważniejszych konkurentów. Na razie niczego nie potrzebowały i niczego nie pragnęły; było im dobrze tak jak jest. Z czasem na pewno wykształcą swoje własne przeznaczenie, a jeśli to przeznaczenie będzie polegało jedynie na tym, by miały pozostać polnymi myszami, to także nie będzie nic złego.

- Właśnie przelatywaliśmy w pobliżu - odezwał się Andrew. - Prawdopodobnie nie będziemy już więcej przelatywać tak blisko Ziemi.

Dwa inne roboty zeszły po drabince ze statku i szły powoli po trawie. Kolejny fragment ściany oraz sklepienia budowli mrówek runęły na ziemię. Z tego miejsca, gdzie stali Jenkins i Andrew, grzmot walących się ścian wydawał się przytłumiony, jakby znacznie bardziej odległy, niż był w rzeczywistości.

Wszystko, co pozostało, to Dom Websterów - wieczny symbol życia, jakie bardzo dawno temu panowało na Ziemi. A jednak był to tylko twór z kamieni, drewna i metalu. Jego szczególne znaczenie tkwiło wyłącznie w jaźni Jenkinsa, było psychologiczną koncepcją stworzoną przez niego samego.

Zapędzony w uliczkę bez wyjścia, z pewnym żalem odnotował jeszcze jeden fakt: nie był tu już potrzebny. Przebywał w tym świecie wyłącznie dla własnych celów.

- Mamy miejsce dla ciebie - powiedział Andrew. - Potrzebujemy ciebie.

Dopóki jeszcze w tym świecie żyły mrówki, nie wahałby się z podjęciem decyzji. Lecz mrówki wymarły. Zresztą, jakaż to różnica? Przecież i tak nie znosił mrówek.

Jenkins odwrócił się powoli, przeszedł przez werandę i minął drzwi prowadzące do wnętrza domu. Zdawało mu się, że ściany wołają do niego, że wołanie dobiega z okrytej mrokiem przeszłości. Zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Uderzyło go, że mimo iż słyszał głosy, nie potrafił rozróżnić słów. Dawniej docierały do niego tego typu przekazy, teraz nie odróżniał już słów. Może kiedyś zamilkną także nawołujące głosy? Cóż się z nim stanie, kiedy w milczącym, opustoszałym domu nie będą rozbrzmiewały już żadne głosy, kiedy zatrą się wszystkie wspomnienia? A przecież już w dużej części uległy one zatarciu. Nie były to już wyraziste, jasne obrazy wspomnień, lecz jedynie mgliste, niewyraźne zarysy.

Kiedyś napawał się tutaj radością, a teraz był tylko smutek. Zdawał sobie jednak sprawę, że nie jest to wyłącznie smutek wywołany samotnością w opuszczonym domu. Składało się na niego wiele czynników, smutek wyjałowionej Ziemi, smutek upadków oraz bezsensownych sukcesów.

Z czasem drewno tego domu zgnije, metal zamieni się w rdzę, a kamienie rozsypią się w pył. Z czasem nie zostanie z tego domu już nic, poza niewyraźnym wzgórkiem, znaczącym miejsce, gdzie kiedyś wznosiła się budowla.

A to wszystko wzięło się stąd, że za długie było moje życie - pomyślał Jenkins. - Za długo żyłem i nie potrafiłem zapomnieć niczego z przeszłości. I nigdy nie uda mu się tego osiągnąć, nigdy nie pozbędzie się potwornego ciężaru, nigdy nie będzie potrafił zapomnieć.

Wykonał szybki zwrot, przekroczył próg i zszedł ze schodków werandy. Andrew wciąż czekał na niego u stóp drabinki wiodącej do wnętrza statku.

Jenkins chciał jeszcze w jakiś sposób pożegnać się z tym miejscem, lecz nie potrafił wydobyć z siebie ani słowa. Zapłakałby, gdyby mógł, lecz roboty nie były zdolne do płaczu.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Simak Clifford D Czarodziejska Pielgrzymka
Simak Clifford Ucieczka
Simak Clifford D Pierscien Wokol Slonca
Simak Clifford D Zasada Wilkolaka
Simak, Clifford D Out of Their Minds (v2 0)
Simak, Clifford D City (v2 0)
Simak Clifford Stacja tranzytowa
Simak Clifford Rezerwat Goblinow
Simak, Clifford Univac "00 (v1 0)
Simak Clifford D Cienie
Simak Clifford D Odpowiedzi (opowiadanie)
Simak Clifford D Czas Jest Najprostsza Rzecza
Simak Clifford D Ustrojstwo (opowiadanie)
Simak Clifford D Rezerwat Goblinow
Simak Clifford D Dzieci naszych dzieci (SCAN dal 1127)
Simak Clifford Stacja tranzytowa
Simak Clifford Pierścień wokół słońca
Simak Clifford Czarodziejska pielgrzymka
Simak Clifford D Czas jest najprostsza rzecza