Józef Ciembroniewicz
Duszpasterz jako wychowawca dorosłych
Zazwyczaj z pojęciem wychowania łączymy zabiegi, odnoszące się do dzieci i młodzieży, i w pewnym okresie uważamy wychowanie za skończone. Zapatrywanie to nie jest słuszne. Okres wychowania człowieka nie skończył się dlatego, że skończyły się pewne celowe zabiegi wychowawcze rodziców i nauczycieli: człowiek wychowuje się dalej, ulegając lub przeciwstawiając się różnym wpływom zewnętrznym, pracując sam nad sobą, czasem, nawet bezwiednie, ulega też wpływom różnych ludzi innych, którzy oddziaływają na niego wychowawczo, może nawet nie zdając sobie zupełnie sprawy, że są oni wychowawcami. Wzajemne oddziaływanie na siebie ludzi jest albo celowe, albo przypadkowe. W pierwszym wypadku staramy się o uzyskanie wpływu na tych, na których mamy oddziaływać i zdajemy sobie więcej lub mniej dokładnie sprawę z tego, dlaczego to czynimy, w drugim — robimy to bezwiednie, wywierając pewien urok swą osobą, działaniem i t. p.
Celowe oddziaływanie wychowawcze na ludzi jest konieczne z różnych względów, a do takiego oddziaływania muszą być powołane różne osoby. Im ogólny poziom umysłowy ludności jest niższy — tym oddziaływanie t. zw. sfer inteligentnych musi być silniejsze. Takiego oddziaływania domaga się przede wszystkim interes przyszłych pokoleń. Pewnikiem jest, że człowiek źle wychowany nie potrafi dobrze wychować swych dzieci. Tych cnót, zalet, których sami nie posiadamy nie potrafimy w drugich obudzić. To też, jeżeli chcemy mieć dobrze wychowane dzieci i młodzież, musimy w pierwszym rzędzie dążyć do poprawy wychowania rodziców, musimy zająć się wychowaniem wychowawców. Tej konieczności niema potrzeby bliżej uzasadniać.
Utyskujemy powszechnie, że źle się dzieje na świecie. Widzimy rozpanoszenie się instynktów, które szkodliwie oddziaływają na życie społeczne, utrudniają wzajemne współżycie. Utyskiwaniem zła tego nie usuniemy, a jeżeli ze złem tym zabierzemy się do wałki, chcemy czy nie chcemy, staną przed nami zagadnienia wychowawcze, gdyż tylko przez silne oddziaływanie wychowawcze, a więc sięgające do głębi duszy, będziemy mogli wywołać pożądaną odmianę. Do takiego jednak oddziaływania muszą się skupić i przygotować wszystkie jednostki, które powołane są w pierwszym rzędzie z mocy swego urzędu, czy zawodu, do wywierania owego wpływu na drugich1). Między tymi jednostkami musi też nastąpić porozumienie, aby oddziaływanie szło, jeżeli nie po jednej, to przynajmniej po całkowicie zbliżonej linii, gdyż rozproszone wysiłki mogą bardzo często utrudniać pracę i oddalać otrzymanie dobrych wyników.
Konieczność wychowawczego oddziaływania na dorosłych wysuwa się szczególniej u nas na plan pierwszy, a to zarówno ze społecznych jak i z państwowych względów. Szeroko pojęta ordynacja wyborcza domaga się przede wszystkim oświaty i należytego uświadomienia politycznego obywateli. Widzimy, jakie dzisiaj triumfy święci wszelkiego rodzaju demagogia, jak rozwydrzone partyjnictwo szarpie naszą nawę państwową, a puste dzwony, z niczym się nie licząc, zagłuszają wszelki głos rozsądku i rozwagi.
Rozszerzony w ten sposób pogląd na wychowanie domagać się będzie rozważania problemów wychowawczych nie tylko z punktu widzenia rodziców, czy nauczycieli, lecz także z punktu widzenia innych działaczy społecznych. Wytworzyć się musi i tworzy się w naszych oczach pedagogika socjalna, która znowu rozpadnie się na liczne działy i z różnych stron ujmować będzie, bo tak ujmować musi, problemy wychowawcze.
Próby w tym kierunku muszą być czynione i taką właśnie próbę rozpatrzenia zagadnień pedagogicznych, związanych z pracą duszpasterską, podejmuję, w niniejszej rozprawce. Aby uniknąć wszelkich nieporozumień, zaznaczyć tu muszę, że daleki jestem od udzielania kapłanom jakichkolwiek rad czy wskazówek; chodzi mi raczej o pewne teoretyczne ujęcie zagadnienia i pobudzenia w tym kierunku innych do lepszego, doskonalszego jego rozwiązania. Zagadnienie to rozpatrywać też będę z czysto świeckiego punktu widzenia, zupełnie pomijając pracę duszpasterza, do której on powołany jest na mocy swego kapłańskiego posłannictwa.
* * *
Śledząc rozwój wychowania w ciągu wieków, widzimy, że zapatrywania na cel wychowania zmieniały się pod wpływem różnych prądów umysłowych. Nie wdając się tutaj w bliższą specjalizację, rozróżnić możemy dwie zasadnicze grupy: jedną, w której przeważa zapatrywanie indywidualistyczne, każące tak prowadzić wychowanie, aby jednostka miała z tego wychowania jak największe korzyści; — drugą, która więcej od potrzeb jednostki każe uwzględniać potrzeby społeczne i im podporządkować potrzeby osobiste. Ponad te dwie grupy wznosi się wychowanie oparte na etyce chrześcijańskiej i łączy niejako te dwa zapatrywania. Wskazuje ono cel poza światem, — cel zaziemski, ale do tego celu każe dążyć przez stałe doskonalenie się, a twórca tej idei, największy pedagog Chrystus, kładzie również kamień węgielny pod pedagogikę społeczną w swym przykazaniu miłości bliźniego. Z jakiegokolwiek punktu rozważać będziemy zagadnienie wychowania człowieka, zawsze do tego założenia powrócić będziemy musieli, zawsze dążyć musimy do poprawienia człowieka, do jego doskonalenia się, a jego stosunek do ludzi oprzeć musimy na miłości bliźniego. Brak tej miłości w życiu społecznym daje się odczuwać bardzo silnie i to wywołuje te tarcia i nieporozumienia, których jesteśmy świadkami. Dzisiejsze społeczeństwo zróżniczkowało się silnie. Skutkiem tego zaostrzyła się znacznie, walka o byt, uwydatniły się silniej różnice klasowe, a różnice te występują jeszcze tym jaskrawiej, że często dla różnych celów osobistych, czy partyjnych, chodzi właśnie o wydatniejsze podkreślenie tych różnic. I oto poza celem ogólnym rysuje się przed nami cel bliższy, nie wykluczający celu ogólnego, ale stanowiący niejako słup mierniczy na tej drodze, którą w dążeniu do celu ogólnego przebyć będziemy musieli. Jest to potrzeba umożliwienia ludziom współżycia. Takie współżycie mimo różnic będzie możliwe, gdy się wynajdzie wspólną platformę, na której ludzie muszą i powinni się spotykać, a taką platformą, wymagającą wytężonej pracy od wszystkich bez względu na przekonania, to praca dla ojczyzny, dla państwa. — Patria a nie partia, interes wszystkich, a nie — interes pewnej klasy, czy nawet jednostki!
Wojna światowa nie tylko u nas, ale na całym prawie świecie dokonała wielu przeobrażeń, które żywo odbiły się na ustroju społecznym, wywołały zmianę różnych wyobrażeń i zachwiały niejednymi prawdami, które dotąd uchodziły za niewzruszone. Nam wojna przyniosła wolność polityczną. Prawda, że czasu niewoli usilnie staraliśmy się o to, aby nie przestać być Polakami i to udało się nam całkowicie. Mimo długotrwałej niewoli, mimo wyrafinowanych prześladowań, mimo całej przewrotności wrogów uratowaliśmy z niewoli język i narodowość, a dzięki temu udało się nam bardzo szybko znieść pozorne oznaki niewolnictwa. Wraz z kajdanami zrzuciliśmy to, co nam zewnętrznie narzuciła niewola, ale nie możemy zapomnieć, że ta niewola przez tyle lat wżarła się głębiej, niż nawet myślimy; głębokie zaś rany długo leczyć trzeba. I oto przed nami stoi pierwsze zagadnienie: przerobienia dusz niewolników na dusze obywateli wolnych. Zamiłowanie wolności było w nas zawsze. Wolność nazywały przecież dziady nasze źrenicą oka, a poszanowanie osobistej wolności posuwaliśmy... aż do poszanowania liberum veto. Wszelakie warcholstwo i rokosz chętnie też wywieszało na swych sztandarach pociągające słowo wolność, ale i my i dziadowie nasi dalecy byliśmy od należytego zrozumienia, że wolność i karność społeczna to dwa bliskie, jeżeli nie jednoznaczne pojęcia. I pierwsze zaraz lata naszej państwowości wykazały nam, jak różne między nami istnieją zapatrywania na wolność, jak chętnie w imię wolności czynilibyśmy innych-niewolnikami, jak często gotowi jesteśmy dla rzekomej i źle pojętej wolności zaprzepaścić interes państwowy. A przecież na własnym narodzie tragiczny mamy przykład, do czego prowadzą rozterki, brak miłości i zgody, przenoszenie dobra osobistego, klasowego, czy partyjnego ponad dobro państwa. Przykład ten wykazuje nam dowodnie że bez wzajemnej wśród obywateli miłości prawdziwa wolność ostać się nie może. To też słusznie już w XVI w. natchniony kaznodzieja modli się gorąco o tę miłość — "Zaprawże w was Pan Bóg — woła Skarga: wielką miłość ku braci waszej i wszystkim obywatelom korony tej, abyście o nich uprzejmie i szczerze, nic swego nie pragnąc, radzili, na samego tylko Boga nie na ludzki pożytek patrząc. Boże! Spuśćże wam szeroką i głęboką miłość ku braci waszej i ku najmilszej ojczyźnie świętej, abyście jej i ludowi swemu i samem zdrowiem, swoich pożytków zapomniawszy, służyć szczęśliwie mogli". Piękna jest ta modlitwa i dzisiaj po tylu latach zawsze na czasie, a może dzisiaj więcej jeszcze niż wówczas. W modlitwie tej mieści się też program nowoczesnej pracy pedagogicznej wychowania w miłości.
Wychowanie obywatelskie od dawien dawna zaprzątało umysły pedagogów. Pierwotnie jednak sprawy przedstawiały się zupełnie prosto: oddaj cesarzowi, co jest cesarskiego, i bądź posłuszny. I wtedy jednak, gdy w innych krajach zagadnienie to nie napotykało większych trudności, w Polsce, ze względu na jej ustrój polityczny, sprawa przedstawiała się trudniej. Możemy jednak być dumni! Bez wzorów bowiem obcych, bo tych do naśladowania nie było, wielki reformator szkolnictwa Konarski, który do odrodzenia ojczyzny dążył przez należyte wychowanie młodzieży, umiał znaleźć trafne rozwiązanie trudnego zagadnienia. Że było trafne dowodzą praktycznie wychowankowie Konarskiego, którzy w najtrudniejszych dla ojczyzny chwilach, zajmują wszędzie, gdzie wre praca nad odrodzeniem państwa, trudne i odpowiedzialne stanowiska. To wychowanie obywatelskie musi się dzisiaj wysunąć na czoło zagadnień nowoczesnej pedagogiki narodowej. Nawiązując do tradycji Konarskiego, dzisiaj musimy sobie powiedzieć, że ugruntowanie państwa może nastąpić tylko przez należyte przygotowanie przyszłych obywateli, które musi być tym troskliwsze, że dzisiaj cały naród stanowi o losach państwa, cały bierze udział w układaniu praw i powoływaniu rządu.
Jeżeli zamierzamy pracować nad wychowaniem ludzi, nie możemy sobie lekceważyć pewnych objawów społecznych i przechodzić koło nich obojętnie. Musimy stale mieć oczy otwarte, musimy patrzeć i widzieć. Niedziela, czyli tak zwany dzień bezalkoholowy w Polsce. Lecz co to? Pijanych widzimy więcej niż w każdym innym dniu. Przy stolikach w restauracjach siedzą nad filiżankami z wódką nie-tylko różnego rodzaju zwykli śmiertelnicy, ale i urzędnicy różnych resortów. Nawet pan "komisarz policji" co pewien czas zrywa się ze swym towarzyszem od stolika zastawionego przekąskami i pędzi do "telefonu", gdzie usłużny kelner dla pośpiechu i zaoszczędzenia fatygi podaje podwójne porcje "silnej z kropelkami". I oto stają przed nami w całej swej nagości dwa smutne zjawiska społeczne: nieposzanowanie praw i klęska alkoholizmu.
Nieposzanowanie praw jest chorobą ciężką, od dawna toczy nasze społeczeństwo i nie ogranicza się jedynie do wyżej opisanego zjawiska. Wszak znane to są powszechnie fakty, że ci sami panowie posłowie, którzy uchwalali dane ustawy, pierwsi ich potem nie przestrzegali i zwracali się do różnych władz, aby swych protegowanych zwolnić od posłuszeństwa ustawie, albo swą protekcją zasłonić przed karą, grożącą za nieposłuszeństwo. Dziwna logika nasza na tym punkcie każe nam rozumować, że ustawy są dla wszystkich, tylko nie dla mnie, bo "ja to co innego".
O alkoholizmie pisało się i pisze w ostatnich czasach bardzo wiele. Nie mam zamiaru powtarzać tu znanych na ten temat prawd, pragnę tylko zwrócić uwagę na jedną straszną rzecz: u nas nie tylko starzy, ale i dzieci piją. Przed wojną przeprowadzałem na ten temat ankietę i zbadałem 1,473 chłopców i 867 dziewcząt razem 2,340 dzieci i młodzieży szkolnej w wieku od 7 do 22 lat2). Wyniki badań były przerażające. 95 proc. pije napoje alkoholowe. Rodzona matka zatruwa organizm 50 proc. córek i 47 proc. synów, a ojciec 13 proc. córek i 10 proc. synów. Te cyfry mówią same za siebie. Badanie prowadziłem przed wojną. Jestem pewien, że po wojnie stan ten nie tylko się nie poprawił, ale pogorszył. Czyż rozsądny pedagog może na te rzeczy pozostać obojętnym?
Społeczeństwo nasze niemniej od alkoholu zatrute jest pesymizmem. Zacznijmy z kimkolwiek najobojętniejszą rozmowę zwykłem pytaniem: co słychać? Zazwyczaj zaraz nam odpowie, że jest źle, a po pięciu minutach rozmowy dowiemy, się tyle okropności, że włosy nam staną na głowie. Na tle tego pesymizmu wysuwa się zupełnie bezpodstawny i bezcelowy krytycyzm. Taki niepłodny krytycyzm musi prowadzić do zwątpienia we własne siły. I rzeczywiście bardzo często oglądamy się na to, że nam ktoś pomoże, liczymy, że Paweł lub Gaweł za nas coś zrobi, zamiast sami zakasać rękawy i zabrać się do pracy. Z pesymizmu tego leczyć trzeba społeczeństwo, a przede wszystkim dzieci trzeba tak wychowywać, aby umiały się radować życiem.
Cudzoziemiec jakiś zwrócił uwagę na to, że u nas w Polsce bardzo wielu znajduje się ludzi, którzy mają tyle czasu, że nie wiedzą co z nim zrobić! Tak jest! Toć, gdy inne narody stworzyły sobie przysłowie, że czas to pieniądz, my często mówimy o "zabijaniu czasu", a na ulicach, po kawiarniach, restauracjach i ogrodach zawsze, o różnej porze dnia pełno ludzi, z miny których widać, że zabijają, ten nieszczęśliwy czas. Zabijamy też najczęściej nie tylko swój własny czas, ale i drugich. Wystarczy umówić się z kimś na którą godzinę, lub otrzymać zaproszenie na jakieś posiedzenie! Tak już nawet weszło w zwyczaj, że naznacza się umyślnie zebrania na godzinę wcześniej, bo i tak zejdą się dopiero w godzinę, lub półtorej po terminie. Lekceważenie czasu, niepunktualność powodują zamieszanie w pracy i nieobliczalne szkody. Widzimy ludzi, którzy upadają ze zmęczenia, a połowy spraw załatwić nie mogą, bo nie umieją sobie należycie czasu rozłożyć. Nie są to drobne rzeczy i gdybyśmy te różne zmarnowane chwile przełożyli na dobro materialne, realne, gdybyśmy po prostu zamienili je na pieniądze, przekonalibyśmy się, jakie to ładne powstawałyby z tego sumki. Z tym zagadnieniem łączy się cały szereg zagadnień w psychologii pracy, a dobra organizacja pracy jest podstawą dobrej organizacji społecznej.
Podobnie jak na sprawności i wydajności pracy jednostki spoczywa dobra organizacja państwa i dobrobyt — tak podstawę budżetu państwowego stanowi budżet jednostek i rodzin. Twierdzenie to na pozór zdaje się niedorzecznością, a jednak jest prawdziwe. Wiemy przecież o tym, że budżet państwowy opiera się przeważnie na podatkach. Jeżeli jednostki i rodziny układają należycie swoje budżety, wzrasta ich majątek, a tym samem zdolność płatnicza, przewidziane zaś z góry podatki mogą opłacić we właściwym czasie. Zagraniczni ekonomiści uczą, że najmniejszy nawet budżet powinien przewidywać bodaj minimalne oszczędności. Na potrzebę oszczędności zwracają uwagę specjalnie urządzane tak zwane dni oszczędności. Sprawy tej nie będę więc tutaj bliżej omawiał, pragnę jednak zwrócić uwagę, że w naszym społeczeństwie daje się odczuwać lekceważenie drobnych oszczędności. Wielu ludzi dlatego nic nie odkłada, że nie może od razu odłożyć dużo. Dewaluacja przyzwyczaiła nas też do pogardzania groszem.
Nie umiemy robić groszowych oszczędności; a nieumiejętność ta ma w naszym organizmie psychicznym źródło może nawet głębsze, aniżeli, nam się zdaje. Jestem zdania, że to zjawisko jest spokrewnione z innym, że mianowicie w ogóle nie umiemy z mrówczą wytrwałością zdążać do raz wytkniętego celu, budować po małej cegiełce dużego gmachu. Porwać nas i zapalić łatwo, szczególniej gdy cel bliski i wielki. Bucha wtedy przystawiony ogień słomiany wielkim płomieniem, ale szybko gaśnie. A życie codzienne nie składa się z wielkich porywów, zapal zaś ma wiele dobrych stron tylko przy silnej woli i wytrwałości.
Do bardzo smutnych objawów społecznych należy u nas nieposzanowanie cudzego dobra i, co za tym idzie, nieposzanowanie dobra publicznego. Na ten temat można powiedzieć bardzo wiele, a z objawami tymi napotykamy się na każdym kroku. Wystarczy przypatrzeć się na poranione scyzorykami ławki po naszych szkołach, poniszczone mapy, wystarczy spojrzeć na pola położone wzdłuż drogi. Nieposzanowanie dobra publicznego tak weszło w psychikę naszego ludu, że chłop nasz drożej sprzedaje i drożej liczy, gdy za coś ma płacić gromada, "bo ta tego i tak wszyscy nie poczują". Dostanie się do cudnego ogrodu w porze owocowania jest nawet pewnego rodzaju bohaterstwem. Ze złem tym musi pedagogika stanąć do walki z całą stanowczością i z całym wysiłkiem.
Wysuwanie zbyt odległych celów zazwyczaj mało pociąga ludzi. Co mi tam z tego, że gdzieś kiedyś coś, gdy mi dzisiaj źle, gdy mi dokucza to i tamto. I oto na tej naszej drodze ku ideałowi znowu musimy wyznaczyć sobie nowy słup odległościowy, aby droga do przebycia stała się nam krótsza, a słupem tym będzie dobro środowiska w którym pracujemy, a więc podniesienie tej wsi, czy miasteczka, w którym pełnimy obowiązki. Musimy więc dążyć do podniesienia kultury, do poprawienia stosunków materialnych — do poprawienia ludzi. Tak postawiona kwestia wysunie szereg lokalnych celów, przy rozpatrywaniu których musimy bardzo starannie przeprowadzać zróżniczkowanie, ocenę i znowu podzielić pracę naszą na etapy: bliższy i dalszy. Niech nam się nie zdaje, że od razu wszystkiego dokonać potrafimy, nie wyobrażajmy sobie też, że koniecznie musimy własnymi oczyma oglądać rezultaty naszej pracy. W pracy tej musimy przyjąć za dewizę słowa poety: "Chociaż nie skończysz, ciągle rób — ciebie nie dzieło zamknie grób".
* * *
Między wychowaniem dzieci, a dorosłych istnieją i istnieć muszą poważne różnice. Bardzo często takie postępowanie wychowawcze, które zapewnić może pomyślne rezultaty przy wychowaniu dzieci, zastosowane do dorosłych nie tylko nie zapewniałoby nam dodatnich wyników, ale nawet zrazić by do nas mogło i odjąć nam wpływ na dłuższy przeciąg czasu, jeżeli nie na zawsze. Psychika dorosłego człowieka inna jest, aniżeli psychika dziecka i do tego musimy w pierwszym rzędzie zastosować nasze postępowanie, a więc musimy oprzeć je na znajomości duszy. Do znajomości tej dopomoże nam znajomość psychologii ogólnej, ale to nie wystarczy, tu bowiem idzie nie o ogólne poznanie właściwości ducha ludzkiego jakiegoś bezimiennego człowieka, ale o poznanie tego Jana, czy Marcina, na którego mamy oddziaływać.
Pamiętać też musimy, że inaczej przedstawia się człowiek, a inaczej ludzie złączeni w gromadę. I każdy z działaczy miał z pewnością sposobność nieraz zauważyć, że w gromadzie ludzie inaczej myślą i inaczej się zachowują, że nieraz człowiek, który jako jednostka jest zupełnie spokojny i podatny na wpływy, w gromadzie, pod wpływem tłumu, staje dęba i żadne tłumaczenie nie ma do niego dostępu. Widzimy przecież nieraz, jak nad tłumem, złożonym zresztą z tak zwanych mądrych jednostek, bez wielkich wysiłków, zapanować potrafi demagog i jak ci sami ludzie, wyzwoliwszy się potem z gromadzkiej psychozy, żałują, że dali się porwać i dziwią się sami sobie.
Chcąc ludzi poznać, musimy tych ludzi nie tylko obserwować, ale musimy zżyć się z nimi, wiedzieć, co tych ludzi boli, co cieszy, jakie ich są dążenia i zamiary, jakie wady i przywary, na jakim gruncie one wyrosły. I dlatego też kapłan, który chce być pedagogiem, nie może stać na uboczu, nie może ukazywać się ludowi tylko w liturgicznych szatach, lecz musi wejść między lud i zainteresować się codziennym życiem tego ludu.
W poprzednim rozdziale zastanawialiśmy się nad celem wychowania, powiedzmy sobie jednak dokładnie, co to właściwie znaczy wychowywać dorosłego człowieka? Wychować dorosłego — to znaczy sprawić naszym wpływem, aby człowiek ten albo przemienił swoje postępowanie dotychczasowe, albo też zaczął to robić, czego dotąd nie robił. Zarówno w jednym, jak i w drugim wypadku idzie nam nie o co innego, tylko o wywołanie czynu. Wiemy dobrze o tym, że jednym z głównych motywów działania człowieka są instynkty i uczucia, jeżeli zatem pragniemy wywołać zmianę działania, musimy w tym kierunku przede wszystkim wytężyć naszą pracę. Przy tym musimy pamiętać, że im człowiek jakiś na niższym stoi stopniu kultury, tym instynkty jego w bardziej pierwotnej przejawiają się formie. I z tego także musimy zdawać sobie sprawę, że z pomiędzy wszystkich instynktów dla nas największą ważność posiadają instynkty społeczne i religijne. Nie znaczy to, jakoby inne instynkty należało lekceważyć — te jednak w pierwszym rzędzie interesować nas muszą, ponieważ pracę wychowawczą człowieka często do nich nawiązywać musimy.
Abyśmy wychowawczo mogli oddziaływać na człowieka dorosłego, musimy bezwzględnie pozyskać na niego wpływ — musimy zdobyć jego zaufanie, a uda się to najczęściej wtedy, gdy z człowiekiem tym stajemy do jakiejś wspólnej pracy, gdy stykać się będziemy z nim poza naszą służbą i urzędem. Każdy, kto obserwował stosunek księży do ludności, zauważyć musiał z pewnością, że tak zwany ksiądz świecki, taki, co to jest i do tańca i do różańca, daleko większy wywiera wpływ od księdza, surowego ascety. Jest to zupełnie zrozumiałe. W ostatnim wypadku występuje zbyt wielki przedział między stykającymi się jednostkami i przedział ten trudny jest do przebycia. Ksiądz, surowy asceta, onieśmiela zbytnio, wysuwa się niejako sam poza nawias życia codziennego i często słyszałem, jak sobie chłopi, mający się udać po radę do takiego księdza w jakiejś życiowej sprawie, tłumaczyli: "Co mu tam będziesz takimi rzeczami głowę zawracał".
Najszlachetniejszym terenem dla wpływów wychowawczych, na którym może się każdy duszpasterz zetknąć ze swymi owieczkami, jest praca społeczna i od tej pracy nie może się kapłan wychowawca usuwać. Zbyt daleko rozszerzyłbym ramy tego artykułu, gdybym chciał tutaj wchodzić w szczegóły pracy społecznej; nie mogę się jednak powstrzymać od zwrócenia uwagi na jeden szczegół.
Stając do pracy społecznej ksiądz z zasady nie powinien ubiegać się o kierownicze stanowiska, nie powinien "rządzić się i upominać się o jakieś uprzywilejowane stanowisko z tytułu swego kapłaństwa". O ile będzie postępował należycie, o ile będzie znał się dobrze na pracy, do której staje, zawsze będzie kierownikiem i zawsze jego rad i wskazówek słuchać i przestrzegać będą; — pamiętać jednak trzeba, że praca ta ma być zarazem wychowawcza. Obserwując pracę społeczną, widzimy często taki objaw, że różne instytucje społeczne istnieją tak długo, jak długo w danej miejscowości znajduje się pewien osobnik, który w danej pracy brał udział. Z chwilą, gdy jego braknie, instytucje upadają. To świadczy właśnie, że pracy tej brak było pierwiastka wychowawczego. Człowiek ów robił sam, ale nie wciągnął do współpracy innych, nie wychował swych następców.
Aby pociągnąć różnych ludzi do zgodnej współpracy bez względu na ich różne przekonania, musimy dla tych ludzi wytworzyć jakąś wspólną ideę. W dalszym etapie naszej pracy, jak to już wspomniałem, idee takie będą stanowić idee państwowe; pracę jednak bezpośrednią nawiązać musimy do idei bliższych. Ludzie lubią swoje miejsca rodzinne i zazwyczaj dumni są z tego. Ta duma może się w różny sposób objawiać. Pewnego razu, gdy utyskiwałem na duże błoto, wiozący mnie wieśniak oświadczył: "E, co ta, proszę pana, takie błoto! U nas to jest dopiero błoto!" Nie mając nic innego na razie, dumny był przynajmniej z tego, że w jego wsi znajduje się większe błoto. Te właściwości wyzyskać musi umiejętnie praca wychowawcza nad dorosłymi. Dopomagać musimy do wytworzenia się zdrowej tradycji wsi, czy miasta rodzinnego, do należytej dbałości o to ukochane miejsce.
Wreszcie niech mi wolno będzie zauważyć, że, jeżeli kapłan pragnie prowadzić pracę wychowawczą, musi stanowczo stanąć ponad partiami. Nie mamy prawa potępiać nikogo za jego przekonania polityczne i nie możemy go bezwzględnie odsunąć od udziału w pracy dlatego tylko, że jest innych przekonań. Naturalnie nie mam tu na myśli takich przekonań, które duszpasterz musi i powinien zwalczać ze względu na swe stanowisko kapłańskie.
Włocławek |
Józef Ciembroniewicz |
Źródło:
"Ateneum Kapłańskie", październik 1928,
rok 14, tom 22, strony 284-292.
----------------
Na tę sprawę, zwróciłem już uwagę w dziełku swym p.t. "Wychowawcze zadanie inteligencji i urzędników państwowych". Skład główny "Nasza Księgarnia", Warszawa, Widok 22 — i tu pomijam sprawy, które tam obszerniej omówiłem.
Józef Ciembroniewicz. Młodzież szkolna, a alkohol. Kraków. "Walka z alkoholizmem".
Józef Ciembroniewicz: Duszpasterz jako wychowawca dorosłych 6/6