Rozdział 20, Dni Mroku 1 - Nocny wędrowiec


Rozdział 20

Niespełna dwie godziny później przykucnęłam obok Tristana na skraju małego zagajnika nieco na północny zachód od Londynu. W pobliżu znajdowały się pojedyn­cze farmy, a granice pól wokół nich wytyczały rachityczne drewniane ogrodzenia i kamienne murki. Według Danausa byliśmy niedaleko Stonehenge, w odległości niespełna trzy­dziestu minut drogi od obozowiska Temidy.

Jak na późny lipcowy wieczór było duszno, jakby z nieba wkrótce miał lunąć deszcz. Obok mnie Tristan zaczerpnął głęboko powietrza, zdając się na swój łowiec­ki instynkt tropiciela, który jednak nie przydawał mu się w kontaktach z naturi. Pachnieli oni bowiem ziemią, nie rozsiewając tej charakterystycznej woni piżma cechującej inne żywe stworzenia. Przygryzłam dolną wargę, obserwując zmrużonymi oczami pobliski las i starając się nie myśleć o braku doświadczenia Tristana. Minęło pięćset lat, odkąd stoczyliśmy ostatnią poważną batalię z naturi. Od czasów Machu Picchu musieliśmy się zadowalać wal­kami we własnym gronie oraz sporadycznymi starciami z wilkołakami i czarownikami. Jednak nawet one kończy­ły się najczęściej tylko niegroźnymi sińcami.

- Zapamiętaj, co ci powiedziałam - odezwałam się szeptem. - Strzelaj im w głowę albo w serce. Kiedy któryś z nich upadnie, na wszelki wypadek pozbaw go głowy.

Spojrzałam na pistolet, który ściskałam kurczowo w prawej dłoni. Danaus zaopatrzył nas oboje w broń palną, a na widok naszego zmieszania udzielił nam krótkiej lekcji, jak się z nią obchodzić. Wampiry nie używały tego rodzaju broni. Tradycyjne metody okazywały się skuteczniejsze...

- Szczerze ufasz temu łowcy? - syknął Tristan i obró­cił głowę, aby na mnie spojrzeć. Danaus pozostawił nas na skraju lasu. Miał obejść okolicę i znaleźć dogodne stanowi­sko na jakimś wzniesieniu. Uzbrojony w karabin, zamierzał zlikwidować kilku naturi z większej odległości w chwili, gdy Tristan i ja zaatakujemy.

- Nie, ale miał już co najmniej kilka okazji do zabicia mnie i nie wykorzystał ich.

Przeczesując okolicę, wyczuwałam tylko nielicz­ne zwierzęta. Danaus znajdował się kilkaset metrów na wschód i już się nie przemieszczał. Nie potrafiłam wyczuć obecności naturi, lecz Danaus powiedział, że postara się ich okrążyć. Wystarczy tylko ruszyć przez las ku niemu, a wtedy powinniśmy się na nich natknąć.

- Idziemy - odezwałam się półgłosem, wstając i zagłę­biając się w las, puszczając mimo uszu uwagę, którą Tri­stan rzucił pod nosem. Wspomniał coś o tym, że przeginam.

Kiedy szliśmy bezszelestnie przez las, nie liczyłam na wykorzystanie elementu zaskoczenia. Chociaż naturi nie umieli nas wyczuć, to powinni się zorientować, że ktoś się zbliża, gdyż po drodze płoszyliśmy leśną zwierzynę. Poza tym po pożarze pubu cuchnęliśmy dymem i ludzkim po­tem. Ponieważ jednak Danaus miał wystąpić w roli snajpe­ra, liczyłam na to, że przynajmniej spowoduje wśród naturi zamieszanie, zapewniając nam krótkotrwałą przewagę.

Szliśmy lasem, przeczesując zarośla. Lekki hałas, jaki czyniliśmy, przypominał szum wiatru pomiędzy listowiem. Pomimo że nocni wędrowcy woleli miasta, jednak wszyscy spędzaliśmy nieco czasu na łonie przyrody, co wyostrzało nasze moce, zmysły, mobilizując siły fizyczne.

A tej nocy mieliśmy zapolować na naturi.

Po kilku minutach zatrzymaliśmy się, słysząc cichy po­mruk głosów. Nie potrafiłam wyłowić żadnych słów, gdyż rozmawiano w języku, którego nie znałam.

Podpełzliśmy, starając się jak najdłużej pozostać w ukry­ciu. Zatrzymałam się na sekundę, kiedy gałąź zaczepiła o rę­kaw mojej jedwabnej koszuli. Skórzane spodnie zapewniały mi pewną ochronę przed kamieniami i błotem, ale nie mia­łam jednak na sobie najlepszego stroju do czołgania się po lesie. Moje skórzane buty też niezbyt się do tego nadawały. Obcasy co chwila zapadały się w miękkiej ziemi.

W końcu zatrzymaliśmy się koło małej leśnej polany. Dojrzeliśmy przed sobą dziesięcioro naturi, w tym czwór­kę z klanu zwierzęcego. Poza naturi z klanu wodnego, z ich niebieskawo zielonymi włosami oraz skrzelami, przedstawi­ciele klanu zwierząt byli najłatwiejsi do rozpoznania. Mie­li długie, zmierzwione, ciemnobrązowe kudły. Ich twarze były szersze i surowsze, z wydatnymi kośćmi policzkowy­mi i mocnymi szczękami. Z pozostałych co najmniej dwo­je należało do klanu ziemi. Ze swoimi wysokimi, smukłymi sylwetkami i ziemistą skórą stanowili całkowite przeciwień­stwo tych z klanu zwierząt. Ich włosy miały rozmaite barwy - fioletową, niebieską, żółtą, zieloną - odpowiadające kolo­rom różnych kwiatów.

Mnie jednak zaniepokoiła pozostała czwórka, której nie potrafiłam zidentyfikować. Różnili się wzrostem i budową fizyczną, a także odcieniem włosów. Mogli wywodzić się z klanu wiatru, z którym nie miałam wcześniej do czynienia, lub też z klanu światła, wobec którego tracił znaczenie mój wyjątkowy dar krzesania ognia.

Naturi znajdowali się na ich własnym terenie. Jeśli mie­liśmy przeżyć tę akcję, musieliśmy zaatakować znienacka - im dłużej trwałaby walka, tym większe byłoby prawdopo­dobieństwo, że naturi wykorzystają przewagę wynikającą z dogodnego dla nich otoczenia.

Niepokoiło mnie też to, że nie dostrzegam Rowe'a. Ten samozwańczy wódz naturi dotychczas świetnie sobie ra­dził w odnajdywaniu mnie, więc zakładałam, że sam się do mnie zgłosi.

Zerknęłam na pobladłą twarz Tristana i uśmiechnęłam się szeroko, odsłaniając kły i robiąc groźną minę. Nadszedł czas działania. Liczyłam na to, że Danaus nie złamie dane­go słowa.

Wstałam, trzymając pistolet obiema rękami. Miałam czas na oddanie tylko kilku strzałów, a nigdy dotąd nie po­sługiwałam się bronią palną. Tristan natychmiast znalazł się przy mnie, a w gardle bulgotał mu cichy warkot.

Wystrzeliliśmy sześć kul i dwaj naturi, stojący najbli­żej nas, osunęli się na ziemię. Niemal od razu rozległ się huk strzałów oddanych z większej odległości. Danaus tra­fił jednego z klanu ziemi oraz dwóch niezidentyfikowa­nych naturi. W ciągu niespełna trzech sekund załatwili­śmy więc szóstkę przeciwników. Potem jednak zrobiło się trudniej.

Otrząsnąwszy się z początkowego szoku, czworo pozo­stałych naturi rozproszyło się na wszystkie strony. Strze­laliśmy z Tristanem nadal, ale trudno było trafić do ru­chomych celów, mimo że mieliśmy dobry refleks. Ostatni pozostały przy życiu członek klanu zwierzęcego rzucił się na Tristana, a ja ujrzałam, jak naturi z klanu ziemi po pro­stu znika w piaskowej wydmie. Nie dostrzegałam dwojga pozostałych, a z oddali dobiegało coraz głośniejsze, chóral­ne, żałobne wycie wilków. A więc przeklęci naturi już zdą­żyli wezwać pomoc.

Warknęłam, odwróciłam się na pięcie, żeby schwy­cić naturi zmagającego się z Tristanem. Ale nie zdołałam tego zrobić. Coś jakby kleszcze zacisnęły mi się na nadgarstkach, coś wywlokło mnie na środek polany, a potem uniosło w powietrze.

Spojrzałam w górę i zobaczyłam dwoje naturi, którzy wcześniej znikli mi z oczu. Każde z nich ciągnęło mnie za ramię, wynosząc coraz wyżej w górę. Widząc ich wielkie opalizujące skrzydła, doszłam do wniosku, że to przedsta­wiciele klanu wiatru. Skąd, do licha, wzięła się u ludzi le­genda o tych istotach jako o karzełkowatych chochlikach pozostawiających za sobą ślad w postaci magicznego pyłu.

- Zdaje się, że Rowe nie załatwił Krzesicielki Ognia - ucieszył się jeden z naturi. Powiedział to po angielsku, abym zrozumiała.

Druga istota, płci żeńskiej, prychnęła na to, wzmacnia­jąc uścisk na przegubie mojej dłoni i wbijając długie pa­znokcie w moje ciało.

- Nie tak trudno było ją złapać.

Próbowałam im się wyrwać, ale ich palce przypominały kajdany, które zacisnęły się tak, że o mało nie popękały mi kości. Zwężonymi oczami spojrzałam na tych dwoje pory­waczy; przywołałam swoje moce, szykując się do podpa­lenia ich pięknych skrzydeł, lecz coś jeszcze mnie uchwy­ciło, sprawiając, że się zdekoncentrowałam. Miotając się z całych sił, popatrzyłam w dół, by zobaczyć, co krępuje mi ruchy. Długa, gruba liana owinęła się wokoło mojej łydki.

- Skoro on tak za nią przepada, to może polubi ją jesz­cze bardziej, jeśli trochę ją wydłużymy? - zażartował trzeci, zniewalająco słodki głos. Rozejrzałam się wokół i dostrze­głam ziemską naturi, stojącą na konarze drzewa, obejmują­cą rękami pień niczym Tarzan swoją ukochaną Jane. Kątem oka ujrzałam, jak machnęła dłonią i chwilę później nowe pnącze oplotło mi lewą kostkę.

- A może pokocha ją dwa razy mocniej, kiedy roze­rwiemy ją na dwoje? - podsunął pierwszy z powietrznych naturi. Wraz ze swoją towarzyszką wznosił się coraz wy­żej, podczas gdy pnącza ściągały mnie ku ziemi. Z krtani wydobył mi się krzyk, zanim zdołałam go powstrzymać. Moje ciało było rozciągane w dwóch przeciwnych kierun­kach. Paznokcie naturi wbiły mi się w miękką tkankę nad­garstków, a cienkie strużki krwi spływały po rękach, gdy pnącza owijały się coraz ciaśniej wokół moich kostek. Na próżno starałam się wyrwać z uścisku, lecz ani naturi, ani pnącza nie puszczały.

Zamknęłam oczy pod wpływem rwącego bólu, skon­centrowałam się na stworach, które trzymały mnie za rę­ce. Żar wzmagał się w moich kończynach, dochodząc do czubków palców. Otworzyłam oczy i skierowałam ogień na skrzydła tych istot. Jasna kula pomarańczowych płomieni objęła ich zwinne ciała. Natychmiast mnie puściły i wszy­scy razem runęliśmy w dół.

Coś wbiło mi się w plecy i przeszyło mięśnie oraz na­rządy wewnętrzne, aż w końcu wyszło z przodu klatki pier­siowej. Świat zatańczył mi przed oczami. Zamroczyło mnie na moment, ale oparłam się tej fali, która o mało mnie nie pochłonęła. Zaciskając zęby, spojrzałam w dół i ujrzałam wystający kawałek drewna, który przebił mi pierś. Nadzia­łam się plecami na gałąź. Żyłam jeszcze tylko dlatego, że nie przebiła mi serca, choć niewiele brakowało. Krew lała się ze mnie strumieniem, wsiąkając w ubranie i spływając po nogach.

Odkrywszy, że wciąż żyję, ziemska naturi wrzasnę­ła z bezsilnej wściekłości. Sekundę później pnącze oplo­tło mi się wokół kostek i znowu zaczęło mnie krępować. Krzyczałam, kiedy wbita gałąź rozrywała mi mięśnie i ra­niła narządy wewnętrzne. Pod wpływem mojego ciężaru gałąź w końcu się złamała, a ja spadłam na ziemię z głu­chym łoskotem. To uderzenie wywołało nową falę ostrego bólu w moim udręczonym ciele i znów o mało nie straciłam przytomności.

Wtedy rozległ się w ciemnościach odgłos wystrzału i usłyszałam, jak coś upada obok mnie. W powietrze wzbił się kłąb ziemi. To naturi. Zastrzelił ją Danaus albo Tristan. O jednego przeciwnika mniej, ale nie miało to teraz większego znaczenia. Zaczynało brakować mi czasu. Nie mog­łam poruszyć rękami, aby spróbować wyciągnąć z rany ga­łąź. Nie byłam w stanie się poruszyć.

Zamknęłam oczy, czując nową falę bólu, w której się pogrążałam. Musiałam pomyśleć, co powiedzieć Danausowi lub Tristanowi. Ktoś musiał przekazać Jabariemu, Sadirze i Sabatowi wiadomość o tym ataku. Ktoś musiał poinformować Knoxa, że już mnie nie ma, że teraz on musi czuwać nad nocnymi wędrowcami na moim terenie.

- Miro! - usłyszałam głos Danausa.

Zatrzepotałam powiekami i zobaczyłam go, klęczącego koło mnie. Uniósł mi głowę, abym mogła na niego spojrzeć, ale nie czułam jego dotyku. Cały mój świat zalała fala bólu.

- Tristan? - wyszeptałam chrapliwie.

- Jestem tutaj - odpowiedział, pojawiając się na­gle w moim polu widzenia. Był poraniony i posiniaczony, a włosy miał okrwawione.

Przymknęłam oczy, próbując zmobilizować siły do kon­tynuowania tej rozmowy. Ból zaczynał ustępować, co mnie niepokoiło. Gałąź nadal tkwiła w moim ciele.

- Co z naturi?

- Już ich nie ma. Nie żyją.

- A wilki?

- Miro, musimy usunąć ci z rany tę gałąź i zabrać cię w bezpieczne miejsce, gdzie wyzdrowiejesz - powiedział Tristan słabym głosem.

- Wilki - powtórzyłam. Wiedziałam, że nadciągają. Na­wet po śmierci wszystkich naturi miały nadejść i zaatako­wać, wykonując przesłane rozkazy.

- Niech to diabli! - warknął Tristan, kiedy w powietrzu znowu rozległo się żałosne wycie zbliżających się wilków. - Łowco, zajmij się tymi wilkami. Ja pomogę Mirze.

Danaus kiwnął głową i zniknął z mojego pola widzenia.

Tristan uklęknął przy mnie. Poprzez ból poczułam, jak wziął moją rękę i parę razy przesunął kciukiem tam i z po­wrotem w delikatnej pieszczocie.

- Wybacz - szepnął i wyszarpnął mi gałąź z ciała. Każ­dy mój mięsień napiął się, miałam ochotę krzyknąć raz jeszcze. Nie sądziłam, że ból może być tak dotkliwy. Moje myśli uleciały z wiatrem, wirując wokół w poszarpanych fragmentach.

- ...tracisz krew... musisz się pożywić... - Pojedyncze, urwane słowa Tristana dobiegały do moich uszu. Usiłowa­łam się skupić. Były sprawy, o których powinnam mu po­wiedzieć, ale nie potrafiłam się skoncentrować, nie mogłam przypomnieć sobie tego, co wydawało się takie ważne jesz­cze parę minut temu. A może kilka godzin temu? Traciłam poczucie czasu.

Nagle zorientowałam się, że wymienił imię Danausa. Powstrzymałam falę bólu i zdołałam otworzyć oczy. Tristan nadal nachylał się tak, że mogłam mu spojrzeć w twarz. Wciskał mi coś pod plecy, powodując, że omal nie wyłam z bólu.

- Gdzie Danaus? - spytałam cicho.

- Walczy z wilkami - poinformował Tristan. - Kiedy wróci, pożywisz się jego krwią, żebyśmy mogli zabrać cię w jakieś bezpieczne miejsce.

- Nie - wydusiłam z siebie, ponownie przymykając po­wieki.

- Miro, nie ma innego wyjścia. Moja krew ci nie po­może.

Oblizałam usta, znów mobilizując energię. Nie miałam ochoty umierać, ale picie krwi Danausa to bardzo zły po­mysł. Mimo że najwyraźniej zbliżał się mój kres, nie zechce być moim krwiodawcą.

- Nie... to niebezpieczne. Zła krew.

- Co? O czym ty mówisz?

- Jego krew jest niebezpieczna... Nie pożywię się nią.

Nie miałam sił, by to wyjaśnić, choć wciąż byłam na tyle przytomna, by rozumieć, że dopóki nie dowiem się wreszcie, kim jest Danaus, nie mogę pić jego krwi. Istniało ryzyko, że wykończy mnie ona szybciej niż ta ziejąca rana w moich plecach i piersi.

- Miro...

- Nie, Tristanie - rzuciłam przez zaciśnięte zęby.

Młody nocny wędrowiec westchnął ciężko i oderwał ode mnie wzrok.

- Trzeba zabrać cię do Sadiry - mruknął. Bardzo tego nie chciałam, ale miał rację. Nasza stwórczyni była jedyną istotą, która mogła podtrzymać mnie przy życiu.

- Zostaw mnie na razie - wyszeptałam - bo nawet śmierć mnie nie powstrzyma przed urwaniem ci głowy.

Nikły uśmieszek pojawił się w kącikach jego ust.

- Bardzo się tego boję, Krzesicielko Ognia - mruknął, odgarniając mi włosy z twarzy.

Chciałam się uśmiechnąć i odpowiedzieć coś na to, ale wiedziałam, że wyglądam teraz niewiele groźniej niż podtopione kocię.

- Czy ona nie żyje? - Głos Danausa zmącił przytłacza­jącą ciszę.

- A jak sądzisz? - szepnęłam.

- Musimy zabrać ją do Sadiry - stwierdził Tristan.

- Weźmiesz ją tam, gdzie was zawiozę. Sprowadzę wóz - powiedział Danaus.

- A skąd mam wiedzieć, czy nas nie pozostawisz?

- Ona potrzebna mi jest żywa - odburknął Danaus, od­stępując ode mnie.

Bezskutecznie próbowałam zastanawiać się, co znaczą te słowa, przeanalizować ich sens. Tristan podniósł mnie, wywołując nową falę bólu w całym moim ciele, a potem świat zatonął w mroku. ­



Wyszukiwarka