BÓG PROSI
Nie powoływać się na niego. Nie handlować nim.
Na partyjnych straganach nie rozwieszać łaski.
Nie używać alibi Gott mit uns
dla bezbożnej zbrodni.
Pod jego patronatem
nie odprawiać zła.
Nie wzywać nadaremnie
Pokłonu pasterzy.
Nie popychać. Nie trwonić.
Nie palić na stosie.
Ze zwęglonego oka
wypłynęła łza.
Przyjdzie może do was
o, marna ludzkości,
kiedy będziecie przechodzili
na swój drugi grzech.
1998
Krzyk mody
Umieramy coraz piękniej
w kolekcji Gianiego Versace.
Elegancja jest pisklęciem estetyki.
Biegamy po kościołach mody
wierząc że w pomarańczy będzie nam do twarzy.
Całujesz mnie w przymierzalni
patrz, w zieleni po prostu klęska Rzymu.
Rozwiązujemy rebusy naszych archetypów.
Przekładamy berety na języki obce.
Wieczorem mamy zaproszenie
na wernisaż Sądu Ostatecznego.
Wchodzimy bez biletów.
Dzisiaj jest martwy wstęp.'
Zajmujemy się nieważnym
Piękny wstyd
Dotknij mnie. Oni już tu nie wejdą
Możesz odetchnąć. Zamknąć oczy
Szkło, w którym śpią nasze odbicia
Lśni w głębi pokoju
-- czarne i pełne wspomnień
od których różowieją nam koniuszki uszu
Ten Piękny Wstyd ożywia nas --
nie chcemy, by umierał wraz z nami
Dłonie, w których pulsuje jeszcze niedawny dotyk
przefruwają za oknem jak para gołębi
Białe i senne nie pamiętają swoich imion
Powietrze odwraca się na wznak
i w miękkim znużeniu odsłania włosy wiatru
Teraz pokój ciemnieje --
tak jakby żaluzje stały się powiekami
To noc udaje, że nie chce na nas patrzeć
Nie wierzymy jej --
zbyt dobrze ją znamy
Mrużymy oczy. Splatamy palce nad głową
Czujemy słodki dreszcz -- gdy wspomnienie wędruje pod skórą
jak ukryty tatuaż
Czekamy wstrzymując oddech
-- nie potrafimy się bać
W pokoju jest coraz ciemniej
Powietrze drży -- jak przebite włócznią
Umarli pochylają się nad nami jak lustra
-- łagodni i piękni -- zaglądają przez ramię
w otwartą książkę, która powoli oddycha
między nami na poduszce
Wiemy dobrze: jest niebezpieczna -- widziała zbyt wiele
Nagle
Kiedy odgarniając włosy
nieostrożnie dotykam jej --
zachodzi purpurą, w której przebłyskują łzy
Ramiona są rozchylone
Czerwień delikatnie dotyka zmrużonych rzęs
Cyprysowy krzyżyk gaśnie na piersiach
Moja szminka -- na twoich wargach
Tsunami sen
Za plecami stilnoxu
Dyktando na spanie.
Wysypuje się miasto.
Wolność
Przeznaczona do rozbiórki.
Mieszanka rodzinna gruzu
W jazgocie wnuków.
Zlatuje się stado koparek.
Chór chłopięcy miele
Syreny alarmowe.
Wrzątek wrzasku.
Zrównane z ziemią wieże.
Trąbka gubi słuch.
Opium dymu. Duszności
Wysiedlonych notatek.
Nie skończonych powieści
Po tym wszystkim
Nadchodzi fala prześcieradła.
Tsunami woła do mnie
Agencja radiowa.
Białe koraliki
Zapinasz na szyi
Ucisza się
Pneumatyczny młot.
Do rozbiórki sen.
Na talerzyku żwir
Białego sera.
Atak miksera
na pisk sokowirówki.
Patrzymy na siebie
W pyle kawy.
Zaczyna się wibracja dnia.
Pomarańcza Newtona. Pochodzenie
My właśnie jesteśmy.
Leżymy w białym ogniu
Korzystając z rezerwowej miłości.
Polujemy na ciąg dalszy.
Obok huczy pralka
Wagnerowskich tenorów.
Wiruje chór piany.
Podczas wstępnego prania
Białe skarpetki anioła.
Zamglone jedwabie bielizny.
Fakty lnu.
Intrygują ambitne energie słoneczne.
Oszczędne wiatraki Don Kichota.
Miłosny reaktor atomowy.
Nasz kraj ze strony matki
Należy do Wschodu.
Na nizinach szorstkie
Sukno munduru.
Salon na peryferiach.
Po ojcu Europa
I kosmetyczny pakt.
Wygładzanie zmarszczek.
Jesteśmy na wysokości Sokratesa.
Przepływamy przez Achmatową.
Mijają nas narciarze
Z mroźnej jednoaktówki.
Kontrabas szarpie strunę.
Uderza w czuły ton.
Oni już byli.
My właśnie jesteśmy.
Wy dopiero będziecie.
Bóg wypłaca z automatu zło.
Kołysze się pomarańcza Newtona.
Lekko kwaśny smak.
Klamka
W mosiądzu słońca
Wygląda jak młoda
Greta Garbo.
Ma w sobie rozkłady jazdy
Naszych rąk.
Poufna
Przymyka
Szepty gabinetów.
Podczas
Rodzinnych zamieszek
Zatrzaskuje głosy.
Pozłacana ambicją
Ma swój styl.
Czasem zapada.
Jak głuche milczenie.
Pogardza
Zardzewiałą kłódką.
Powiernicą naszych
Grzesznych myśli.
Na jej widok
Wypluwa klucz.
Psi węch
Gaśnie poezja
W niepiśmiennym śnie.
Przez ziemską galerię
Przetacza się Wóz z sianem Hieronima Boscha.
Przegrany anioł
Stoi na skraju autostrady.
Paruje silnik.
O siano
Oparta władza.
Kwitnie
Przydrożna gawiedź.
Diabeł rozdaje
Odtwarzacze MP3.
Kusi nas muzyką.
Boskie szatańskie sztuczki.
Ponad chmurami Chrystus.
Na drodze pielgrzym.
Między nimi psi węch
I posępna cisza.
Po latach
W czasach
Kiedy kochaliśmy się na skrawkach sekretów
Historia zaciągnęła polityczny kredyt.
Papierki po cukierkach
Udawały stada słów.
Leżeliśmy.
W kremie morelowym
Chociaż wszystko inne
Wyglądało
Jak policyjna syrena.
Po latach
Spotkaliśmy się
W tej samej melodii
Którą nucił twój zegarek
Na nieobecnej ręce.
Nagość nas kocha
Lipska Ewa
Nie oddaj im mojego ciała
Zgódź się na wszystko -- tylko
nie oddaj im mojego ciała
Spal je
W środku nocy
Przy zasłoniętych oknach
Zawiń w liście aloesu
w bandaże zdarte z brzozy
w ostre skóry zwierząt
Zasyp gałązkami
ziarnami bursztynu
igliwiem nocy
Podpal
Niech nigdy nie będzie podobne do ich ciał
Lecz teraz niech powietrze zwinie się wokół nas
z bólu
Niech przezroczyste odbicia naszych ramion
odcisną się w nim -- jak Znaki
Potem, na moment
niech rozbłysną w ciemności: Płonący Napis
Którego Oko nigdy nie odczyta
A oni?
Niech nad ranem na białych prześcieradłach
znajdą po nas garstkę popiołu
Za tyle lat
Lipska Ewa
Za tyle lat na ile będę wyglądać
o ile dojrzeją do mówienia o nich
za tyle lat powrócę popatrzeć na chwilę
dom mój krokiem skończonym przypomnieć.
Drzwi otwarte. Och przeciąg! Nie zamknąłeś
i rozmowy nasze uleciały
Teraz świat je PODSLUCHA. Teraz świat je ROZNIESIE.
Będą jeszcze raz umierały.
Jak niewiele się zmienia,
Pokój pogodny zaproszeń na herbatę.
W krzesłach lekko wytartych drżą jeszcze nasze cienie.
Już półcienie. Wypełzły przez lato.
Stół pokryty wyznaniem. Moim. Twoim. Już nie wiem
Talon szczęścia. Nie wykupiony.
Jeszcze kwiaty dla ciebie
stoją chude wyschnięte zdumione.
Jeszcze wiersze. Ach wiersze wsparte niemym porywem
teraz z ręki do ręki przenoszę.
Ale wiersze jak wiersze. Ale wiersze jak życie.
Może tylko trochę bardziej siwe.
Turyści słów
Lipska Ewa
Turyści słów. W linowej kolejce.
Mówimy coraz bardziej stromo.
Malujesz usta nad przepaściami.
Skąd ci przyszła do głowy ta aluzja?
Przed nami droga. Szeptem w dół.
Coraz krótszy oddech znaczeń.
Życzliwy kamień potyka się o nas
kiedy wracamy do miasta.
Tak bardzo sobie bliskoznaczni.
Niektórzy nazywają to miłością.
Rozum
Lipska Ewa
Bezbłędny,
w myleniu poglądów
W niezbitych dowodach,
które sobie przeczą.
W zbitych z tropu,
taktach.
Coraz mniej w tobie
leukocytów światła
Już cię nic nie oświeci
Może jeszcze ciemność.
Ręce
Lipska Ewa
Te
które podajemy
do dymisji.
Te
które nam się podają
za ręce.
Te
którymi mocno trzymamy się
za głowę.
Wszystkie
które dają nam
wolną rękę
przy wyborze decyzji.
Te
które wymykają się
z rąk.
Ręce
na których zawsze można polegać
jak na poległych.
takie czasy
Lipska Ewa
Idę podwórkiem. I nagle
Podbiega do mnie sześcioletni chłopczyk
W poziomkach policzków.
W ręce trzyma drewniany pistolet.
"Pif! Paf!" strzela w moim kierunku.
Potem chowa broń do kieszeni.
"Robota skończona" mówi i odchodzi.
Zawiadamiam rodzinę. Przyjaciół.
Dzwonię na milicję i zgłaszam swoją śmierć.
Ale wszyscy rozkładają ręce:
"Takie to czasy" mówią.
Węzły
Lipska Ewa
Supełek wełnianej czapeczki.
Niania na drutach:
oczko lewe oczko prawe
i nieletniej długości szalik.
Do koniczyny mówiliśmy po imieniu.
Pagórki. Lekko rozchylone kolana gór.
Wtedy jeszcze poza ozdobnymi ramami.
Teraz w muzeum w Krynicy Zdrój.
Potem pierwszy węzeł krawata.
Marynarski. Płaski.
Kiedy wypływaliśmy z portów
wprost do urzedu stanu cywilnego.
Kapłani rzymscy
wróżyli nam z błyskawic.
Węzeł małżeński nas oślepił
kiedy wyruszaliśmy w poślubną podróż.
Teraz jesteśmy
kłębkiem nici.
Splotem kordonków.
Neurozą nieustępliwego losu.
I wreszcie pętla.
Pętla
umierająca na naszych szyjach.
Podczas świąt
Lipska Ewa
Podczas świąt można wreszcie
wyłączyć telefon.
Jeżeli urodzi się Bóg
zapuka sąsiadka.
Ogladam Casablankę
z takim samym jak zawsze
apetytem na dygresję.
Zabawiam się samotnością.
Do tego gorące mleko z miodem.
Mój szósty palec u ręki
wystukuje litery.
Nie napiszę nic więcej.
Dalszy ciąg wieczoru
jest nietykalny.
Żywi nie są cierpliwi
Lipska Ewa
Zrób coś wreszcie.
Żywi nie są cierpliwi.
Ukrywam przed wszystkimi
Twoją śmierć.
Nadal razem bywamy
na wielkich przyjęciach.
Zacieram wszystkie ślady
za cmentarną bramą.
Nie ufaj śmierci.
Wieczny odpoczynek
to tylko wakacje.
Za tyle lat
Lipska Ewa
Za tyle lat na ile będę wyglądać
o ile dojrzeją do mówienia o nich
za tyle lat powrócę popatrzeć na chwilę
dom mój krokiem skończonym przypomnieć.
Drzwi otwarte. Och przeciąg! Nie zamknąłeś
i rozmowy nasze uleciały
Teraz świat je PODSLUCHA. Teraz świat je ROZNIESIE.
Będą jeszcze raz umierały.
Jak niewiele się zmienia,
Pokój pogodny zaproszeń na herbatę.
W krzesłach lekko wytartych drżą jeszcze nasze cienie.
Już półcienie. Wypełzły przez lato.
Stół pokryty wyznaniem. Moim. Twoim. Już nie wiem
Talon szczęścia. Nie wykupiony.
Jeszcze kwiaty dla ciebie
stoją chude wyschnięte zdumione.
Jeszcze wiersze. Ach wiersze wsparte niemym porywem
teraz z ręki do ręki przenoszę.
Ale wiersze jak wiersze. Ale wiersze jak życie.
Może tylko trochę bardziej siwe.