MOTYL JADOWITY
Kilka dni przez dżunglę. Mroczno. Duszno. Gorąco. To było prawdziwe indiańskie polowanie. Z dmuchawkami. A także z codziennym rytuałem smarowania ciała zwierzęcym łajnem (dla zabicia ludzkiego zapachu).
Kiedyś w sklepie myśliwskim w USA zaproponowano mi specjalne "perfumy", które dają ten sam efekt. Powąchałem je i szybko opuściłem sklep, w przekonaniu, że właściciel jest niebezpieczny dla otoczenia. Jedna fiolka wrzucona do systemów wentylacyjnych Pentagonu i trzeba by zbudować nowy. (Pentagon.) Ta sama fiolka upuszczona z niezdarnej łapy na podłogę i trzeba by przewietrzyć całe województwo. Teraz, w dżungli, pożałowałem tamtej decyzji - ach, gdybym miał przy sobie ów zajzajer...
Jego zapach, podawany w higienicznych kropelkach na skórę za uszami, to byłoby ciacho z kremem waniliowym w porównaniu z obowiązującą mnie obecnie indiańską procedurą maskującą. Polegała ona na zanurzaniu rąk w buro-zielonych plackach pozostawionych przez dzikie zwierzęta (moim zdaniem cierpiące na niestrawność). Potem się człowiek dokładnie nacierał. Na całym ciele! Z twarzą włącznie.
Czasami, kiedy nie mogliśmy znaleźć żadnego placka, stosowaliśmy zastępczo bobki wielkości małych pączków. Pochodziły z tego samego, że tak powiem, źródła co placki i miały tę wadę (poza wszystkimi wadami OCZYWISTYMI ), że były twarde. Trzeba je było wstępnie namaczać, ale potem i tak szorowały skórę jak pumeks.
Za to pachniały zdecydowanie bardziej, co cieszyło moich Indian. Ja powoli przestawałem mieć zdanie. Kilka dni przez wilgotną dżunglę. Monotonny marsz od świtu do nocy, czyli zawsze po około dwunastu godzin. Taki drobiazg jak zapach tracił znaczenie.
Szliśmy we trójkę. Dwóch czerwonoskórych i jeden biały. A jednak gdyby ktoś na nas popatrzył z boku, nie różniliśmy się kolorem - wszyscy jednakowo sraczkowaci. Pardon, w tonacji gnijącego podłoża pod stopami.
Wybraliśmy trasę wzdłuż małej rzeki bez nazwy - przy wodopoju najłatwiej spotkać zwierzynę.
Bez nazwy... Właściwie to ona miała jakąś nazwę, ale było to jedno z tych indiańskich słów, które dla białego człowieka są niewykonalne - żeby je wymówić musiałbym mieć dodatkowy nos. Z kolei w zapisie trzeba by używać wyłącznie głosek m , n i b oraz całej chmary akcentów, apostrofów i innych kreseczek oznaczających dźwięki, których nie słychać.
Szliśmy więc we trójkę. Gęsiego. Ja na końcu, z instrukcją, żeby robić dokładnie to, co moi przewodnicy. Miałem nawet stawiać stopy na ich śladach, żeby nie podeptać czegoś co kąsa albo kłuje i ma jad.
Taki sposób maszerowania jest irytujący, ale w pewnych okolicznościach jedyny. Wokół nas była dżungla podmokła. Najgroźniejsza. Ścieżki wycięte maczetą zabliźniały się po kilku godzinach. Ślady odciśnięte w grząskim gruncie natychmiast podchodziły wodą i znikały. Gdybym się tu zgubił, nie miałem szans. Nikt nie miał. Nawet Indianie. Po tej części puszczy chodzili zawsze parami albo w większych grupach - nigdy samotnie.
W pewnej chwili obaj padli plackiem na ziemię i ukryli twarze w dłoniach. A potem w popłochu zaczęli się cofać w moją stronę. Głowy trzymali tuż przy gruncie. Ryli nimi w błocie i liściach, jakby się chcieli zakopać.
Zgodnie z ogólną instrukcją zrobiłem to samo. To znaczy padłem na ziemię, osłoniłem twarz rękami i po omacku zacząłem się czołgać do tyłu. Tylko po co to wszystko?
- Nie oddychaj, gringo - krzyknął w moją stronę jeden z Indian.
Nie oddychałem. Bo nie da się oddychać błotem.
- I nie patrz! - dodał drugi.
W ten sposób uratował mi życie, bo właśnie chciałem uchylić jedno oko i sprawdzić przed czym uciekamy.
Najpiękniejsze okazy motyli spotyka się w puszczy nad Amazonką.
Są tak piękne, że zapierają dech w piersiach. Trudno sobie wyobrazić, by mogły kogoś skrzywdzić. Czym? Bezgłośnym trzepotem skrzydeł?
A jednak - bywają groźne. Przerażające. Do tego stopnia, że zapierają dech w piersiach, tym razem dosłownie. I definitywnie. Bo to motyle jadowite.
Wydzielają truciznę, która krystalizuje tworząc na ich ciele maleńkie igiełki - coś jak wata szklana. Kiedy taki motyl czuje się zagrożony, gwałtownym ruchem strzepuje skrzydła. Wtedy kruche drobinki jadu odłamują się i zaczynają unosić w powietrzu.
Obłoczek śmierci. Prawie niewidoczny. Skrzy się lekko... migocze... Potem migocze serce, i to już. Koniec. Zapadła wieczna ciemność.
Małpa zdycha w okamgnieniu. Człowiek tylko odrobinę dłużej. Jeden wdech i wydaje ostatnie tchnienie. Śluzówka nosa, krtani, oskrzeli, albo otwarte oko. Mówią, że krew tężeje jak smoła. Bzdury. Do tej pory nikt nie miał szansy opowiedzieć czy mu coś stężało.
Motyl zabójca - brzmi to jak fikcja wyjęta z horroru. Tyle, że takie motyle istnieją naprawdę.
- To był (...) - w tym miejscu Indianin powiedział słowo, do którego biali potrzebują trzech nosów.
- Motyl Zabójca - przetłumaczył drugi.
- Jak wyglądał ? - zapytałem wypluwając błoto.
- Nieciekawie. Zupełnie zwyczajny, w kolorze (...) - tu Indianin użył słowa, którego odpowiednikiem byłoby: "barwagnijącegopodłożapodnaszymistopami".