Marion Woodman
ciężarna dziewica
proces
psychologicznej
przemiany
Wstęp:
Żabie spójniki
Skoro uczucie jest na pierwszym miejscu
Ten kto zwraca uwagę
Na składnię rzeczy
Nie pocałuje cię nigdy całkowicie;
więc
śmiej się w mych ramionach z odrzuconą w tył głową
bowiem życie nie jest zdaniem
A śmierć jak myślę to nie żaden nawias
e.e. cummings, ***, [w:] id.,150 wierszy, tłum. Stanisław
Barańczk, Kraków-Wrocław 1983, s.111.
Ciężarna Dziewica jest dziełem, które przeszło liczne transformacje. Pierwotnie zamierzałam mu nadać tytuł „Poczwarka”. Jednak dziecko, które zrodziło się z mojej pracy, przerosło imię, jakie dla niego wybrałam. Główny motyw książki - proces przemiany gąsienicy w poczwarkę, a potem w motyla - pozostał nietknięty. Jednak całość stała się czymś więcej niż tylko sumą swoich części. Części te koncentrują się na poszczególnych fazach przemiany poczwarki, która rozpoczyna całkiem nowe, nieznane życie. Nie jesteśmy tym, kim byliśmy wcześniej, i nie wiemy kim możemy się stać. Czujemy się jak żywa papka lękająca się podróży w dół kanału rodnego. To wszystko wiąże się z procesem psychologicznej ciąży - dziewica na zawsze pozostaje dziewicą, jest wiecznie brzemienna i otwarta na nowe możliwości.
Analogia pomiędzy ciężarną Dziewicą a poczwarką, która przeobraża się w motyla, nie zrodziła się w moim umyśle. W starożytnej Grecji duszę określano mianem psyche i często przedstawiano ją pod postacią motyla. Wyłanianie się motyla z poczwarki było analogiczne do powstawania duszy z materii, co powszechnie uważano za jej wyzwolenie, a zatem symbolizowało ono nieśmiertelność. Dziecko Boże, Odkupiciel, dziecię Ducha kształtujące się w łonie dziewicy znalazło naturalne odzwierciedlenie w postaci uskrzydlonego motyla, który rodzi się z poczwarki i szykuje do wyzwolenia od istoty pełzającej na brzuchu. Ta książka nie stosuje jednak klasycznego rozróżnienia ciała i duszy w odniesieniu do poczwarki i motyla, śmiertelnego i wiecznego życia. Bada raczej obecność jednego w drugim, sugerując, że nieśmiertelność stanowi pewną rzeczywistość, która zawiera się w śmiertelności i w życiu doczesnym jest od niej zależna. Zatem Ciężarna Dziewica poszukuje dróg przywrócenia jedności ciała i duszy.
Flora, jedna z postaci Wiosny Botticelliego, uosabia paradoksalne połączenie zewnętrznego spokoju i wewnętrznego płomienia brzemienności. Jest ucieleśnieniem ulotnego piękna dziewicy, która przeobraża się w kobietę. Będąc nieśmiałą nimfą o imieniu Chloris, uległa oddechowi Zefira i teraz budzi się jako spokojna, piękna Flora. Podobnie jak Maryja, brzemienna za sprawą Ducha Świętego, stoi rozpromieniona, pełna gracji i emanując lirycznie kruchą kobiecością, patrzy obserwatorowi prosto w oczy.
Czas pisania Ciężarnej Dziewicy był dla mnie dziewięciomiesięcznym okresem brzemienności. Książka odrzuciła swój pierwotny zamysł. Ewoluowała w toku własnego, metamorficznego procesu. W sierpniu od chwili poczęcia, cierpiałam na silne, poranne mdłości. Jedno spojrzenie na arkusz papieru sprawiało, że robiło mi się niedobrze. Bałam się, że poronię. Wtedy - jak zawsze, gdy jestem na tyle świadoma, by zadać odpowiednie pytanie - odpowiedź pojawiła się we śnie:
Jestem w zatoce Georgia. Siedzę niedaleko jeziora. Usiłuję zwinąć w rulon duży płatek lilii wodnej. Nie jest to takie proste, bo kiedy trzymam go z jednego końca, drugi się rozwija. Za mną stoi jakiś stary hotel. Na jego balkonie bije się dwóch mężczyzn. Czuję ich ciosy na własnym ciele. Myślę o tym, że powinnam jakoś interweniować, ale słyszę głos, który mówi: ”formuj instrument”. Skupiam się na płatku lilii, lecz nagle jeden z mężczyzn wyrzuca drugiego z balkonu, wprost na moją głowę. Teraz naprawdę musze coś zrobić. Już mam wstać, gdy rozlega się znajomy głos: „formuj instrument”.
Wreszcie pojmuję - tworzę narzędzie. Spoglądam w bok i nieco z tyłu widzę wielką, uśmiechniętą żabę, która siedzi na kopcu zielonych jaj i ogromnie dumna z siebie czeka, aż skończę, a jej jaja będą mogły się przez ów instrument przeturlać niczym przez kanał rodny i nabrać nowego znaczenia.
Kiedy się obudziłam, już wiedziałam, w czym tkwi problem. Zamiast skupić całą uwagę na skręcaniu liścia, pozwoliłam, by moją energię pochłonęła bójka na balkonie. Doskonale znałam słowa walczących mężczyzn: „Zapomnij o pisaniu. Żyj jak dawniej. Zresztą i tak nie umiesz pisać”. Jednak słyszałam coś jeszcze: stłumiony kobiecy głos - nieustępliwy i dumny: „Pragnę pisać, ale nie chcę pisać zwykłych esejów. Chcę pisać we własnym stylu”. Stąd brał się impas.
Szłam przez zarośla w kierunku zatoki Iris. Myślałam o lilii - lotosie kanadyjskim, którego kwiat przypomina różę. Jego korzenie wrastają głęboko w życiodajne błoto i poprzez mocną łodygę ślą pokarm do liści i kwiatów. Roślina zwraca płatki ku słońcu, symbolowi Bogini -Prajnaparamity , Tary, Sofii - Dzieło Stworzenia otwiera się na świadomość. Ona jest kwiatem kwitnącym w sercu, wiedzą, promieniem Boga rozbłyskującym w duszy. Jej boska mądrość niesie wybawienie od targanych namiętnościami i bolesnych pragnień ego.
Oderwałam płatek lilii. Skupiłam się na tworzeniu instrumentu. Przypomniałam sobie uśmiechniętą żabę. Płatek lotosu z pewnością był odpowiednim narzędziem dla jej jajek. Ale jak się ma to do mnie? Jak można przepchać psychologiczne idee przez ten niby-kanał rodny? Jak brzmiałaby żabia składnia? Jakie zawierałaby spójniki? Na pewno nie takie, jak „i”, „ale” oraz „ponieważ”. O wiele bardziej przypominałaby skakanie z jednego liścia na drugi, intuicyjne i pełne fantazji unoszenie się w powietrzu lub w wodzie. Hop, hop - z czystej wiary w moje żabie instynkty. Hop - ufając kolejnemu płatkowi lilii. Hop - wiedząc, że inne żaby zrozumieją. Hop, hop - pamiętając o moim dzienniku, który wygląda jak manuskrypt Beethovena - strony poorane wściekłym piórem, poplamione łzami, niebieski atrament, czerwień, żółć i zieleń, kleksy radośnie zeskakujące z wykrzykników na myślniki, które mówią więcej niż słowa między nimi. Jak stworzyć narzędzie, które zdoła pomieścić tę otwartość, a jednocześnie będzie psychologicznie wiarygodne? W jaki sposób kobieta powinna opisywać głębię swojej duszy, żeby nie uznano jej za histeryczkę? Cięcie! Długa przerwa!
I wtedy przemówiła żaba ukryta w błocie:
- Pisz tak, jak czujesz. Bądź dziewicą. Daj się ponieść wirowi, i zobacz, co się stanie.
- To niemożliwe! - odparłam. - Nie zamierzam robić z siebie idiotki.
W wyniku tej rozmowy poczwarka zamknęła się w kokonie. Przez wiele tygodni szukałam składni, która mogłaby ogarnąć namiętność tkwiącą w moim sercu i analityczną racjonalność mojego umysłu.
Ośmielił mnie obraz przedstawiający indyjską boginię z dłońmi złożonymi na kształt kwiatu lilii. W tym geście - symbolu wzrostu oznaczającym „ślub” albo „koronację” - subtelnie ułożone dłonie zdają się kołysać jakąś perłę lub kwiat. Koniuszki dwóch środkowych palców lekko się stykają, symbolizując jedność przeciwieństw. Obrazują pewien silny, a jednocześnie delikatny, androgyniczny styl.
Kolejne olśnienie znalazłam w eseju Nietschzego zatytułowanym `O prawdzie i kłamstwie w pozamoralnym sensie', w którym przeczytałam: „Obawiam się, że nadal nie pozbyliśmy się Boga, gdyż ciągle jeszcze wierzymy w gramatykę”. Tak, czułam odpowiedzialność przed tym surowym Bogiem - Jahwe o wielu imionach - przed Bogiem, który spogląda w dół zza swoich dziesięciorga przykazań wyrytych w kamieniu, przed demoniczną parodią twórczej wyobraźni, która nieświadoma ciągłego rozwoju, zamyka wszystko w ramach konkretu i dosłowności.
Potem przeczytałam recenzję biografii Wirginii Wolf napisanej przez Lyndall Gordon. Jej autorka Carolyn Heilbrun zauważa, że Wirginia Wolf była - podobnie jak wszystkie kobiety - uczona milczenia, że „kobieta, która dążyła do swoich celów za pomocą słów, była odstręczająca. Robiono z niej paplę, zołzę, sekutnicę, i wiedźmę”. Kobiety czuły „presję, by wyrzec się języka, bo p o r z ą d n e damy milczały”. Heilbrun doszła do wniosku, że „okaleczone przez lata takiego treningu pisarki szczególnie boleśnie odczuły, iż gdy próbują wiernie opisać swoje życie, język je zawodzi”.
Jeśli to prawda w odniesieniu do artystki, to w identycznej sytuacji znajduje się każda kobieta próbująca mówić własnym głosem. Podobnie trudzi się mężczyzna, który odważy się opisać proces zachodzący w jego duszy. W moim rozumieniu słowo „kobiecy” ma niewiele wspólnego z płcią, a kobiety nie są strażniczkami kobiecości. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety poszukują własnej ciężarnej dziewicy. Ona jest częścią nas, która została wygnana, częścią, która - zanim dotrze do świadomości - zaszywa się w ciemnościach.
Rozumie to każdy, kto próbuje pracować twórczo. Pamiętam na przykład, co się działo, kiedy prowadziłam zajęcia teatralne dla studentów. Przed występem przez długie miesiące pracowaliśmy bez scenariusza. Uczniowie skupieni na tym, aby „dobrze zagrać”, nie potrafili wytrzymać tego procesu. Brak elastyczności i strach przed byciem „słabym punktem programu” blokowały ich kreatywność. Czekali, aż ktoś im powie, jak brzmią ich kwestie, jak mają się poruszać i jakie przyjmować pozy. Cisi introwertycy, którzy przywykli do obcowania z własnym wnętrzem, cierpliwie trwali w skupieniu, dopóki nie ożyły obrazy rodzące się w ich własnych ciałach. Kochali wolność. Uwielbiali grać. Uwielbiali podejmować wyzwania i schodzić coraz głębiej w mrok, by stało się to, co miało się stać.
I działo się. Cały teatr ożywał, wypełniwszy się krzykiem, łzami, śmiechem, ruchami przedstawiającymi wzruszające piękno lub komiczną ironię. Ciekawscy przybysze, którzy odważyli się przestąpić próg teatru kręcili głową i uciekali od tego chaosu. Jednak dla nas, będących w środku, był to chaos poskromiony. Przywykliśmy do intensywności tego, co się dzieje. Dwa miesiące przed przedstawieniem studenci, choreograf, reżyser muzyczny i ja zadecydowaliśmy, na których ruchach, wierszach i muzyce chcemy się skupić. Aż do dnia ostatniego występu podstawowy szkielet naszej sztuki ulegał ciągłym zmianom.
Każda osoba związana z teatrem - aktorzy, reżyserzy czy technicy - odpowiada za własny, wewnętrzny proces. Kiedy na przykład stawaliśmy się coraz bardziej pewni siebie i zaczynaliśmy kipieć energią, nasz inspicjent musiał poszukać w samym sobie sposobów, które utrzymałby dyscyplinę za kulisami i jednocześnie nie stłumiłyby płonącego w nas ognia. Wtedy nie miałam pojęcia, co się dzieje. Jednak z perspektywy czasu widzę nasz teatr jako łono Wielkiej Matki, w którym dziewicze dusze studentów zrodziły się z ich własnych ciał i wypłynęły na poziom psychologicznej świadomości, wystarczająco pewne siebie i elastyczne, by wystawić się na powiew duchowego wiatru. W ramach swojego wewnętrznego procesu musieli ocenić, czy oni sami i ich koledzy pozwalają wierszom i tańcom żyć ich własnym życiem, czy też blokują je chęcią „zagrania dobrego przedstawienia”.
Interesował nas proces indywidualny i grupowy, a także to, co działo się pomiędzy twórcami przedstawienia i widownią. Ponieważ był to teatr ze sceną arenową, zazwyczaj studenci sadzali swoich rodziców na takich miejscach, żeby w pewnym momencie przedstawienia można było uklęknąć pół metra przed nimi i spojrzeć im prosto w oczy. Na wielu rodzicach to otwarte spotkanie z własnym dorosłym dzieckiem wywierało tak mocne wrażenie, że musieli walczyć, by zdusić niespodziewane łzy.
Nie interesował nas produkt końcowy, ani zewnętrzny efekt. W Tostalu, w naszym teatrze, nie zdawaliśmy żadnych egzaminów, nie było z góry wyznaczonych celów, nie istniało pojęcie porażki - chyba, że chodziło o zdradę wewnętrznego procesu. W szkole byliśmy podzieleni: historycy siedzieli w klasie numer 13, kiepski sportowiec w hali gimnastycznej, a świetny flecista w Sali muzycznej. Kultura również dzieliła nas na części: stopy posyłała do sklepu obuwniczego, oczy do optyka, pachy do drogerii, pryszcze do dermatologa. W teatrze odbieraliśmy nasze ciała kulturze, która majstrowała przy ich poszczególnych częściach. Tam mogliśmy być całością. Przybyliśmy z krainy w której tkwiły nasze słabości i obcując z tyloma słabościami, dostrzegliśmy naszą siłę, i nasze rany.
Ciężarna Dziewica również stamtąd pochodzi. Każdy z moich pacjentów stanowi część tej książki. Wspólnie doświadczyliśmy śmierci i odrodzenia, przeanalizowaliśmy setki snów. Rozwijam u kilka powtarzających się motywów, o których wspominałam w dwóch poprzednich książkach. Choć wielu moich pacjentów cierpi na zaburzenia odżywiania i zmaga się z jakąś formą uzależnienia od jedzenia, ich psychologiczna konstrukcja ma wiele wspólnego z z konstrukcją ludzi uzależnionych w inny sposób: od pracy, od alkoholu, narkotyków, snu, jałowych związków itp. Moi pacjenci wspaniałomyślnie zgodzili się podzielić prezentowanym tutaj duchowym materiałem, w nadziei, że rzuci ono nieco światła na proces wyłaniania się kobiecej świadomości. To, że inni podążają tą samą drogą, wydaje się łagodzić jej trudy.
Ja również jestem w podróży. Proces, który zachodzi w kuchni, w rozdziale 1, jest tym samym, który przebiega w Indiach, w rozdziale 7, z jedną istotną różnicą. Motyl na zasłonie (s.22) przeobraża się zgodnie z prawami natury, a motyl pod sufitem (s.243) zmienia się w ogniu świadomego wyboru. Ta książka także odbywa podróż. Dwa spośród jej rozdziałów zostały napisane z myślą o wykładach, dwa inne dla czasopism, a pozostałe stanowią próbę wydarcia światła z ciemności. Każdy rozdział pod innym kątem ukazuje problemy związane ze Stawaniem Się i Byciem.
W dalszym ciągu nie rozwiązałam kwestii żabich spójników, ale moja żaba nadal składa jaja. Myślę, że cieszy ją ta syntaktyczna ciąża. To wyzwanie rzucone mnie samej i moim czytelnikom, by słuchać sercem i usłyszeć język, który żyje zarówno w Słowie, jak i w Ciszy.
Nie jestem mechanizmem, zbiorem różnych części.
I nie dlatego, że mechanizm działa źle
jestem chory.
Jestem chory przez rany w duszy sięgające głębokiego, emocjonalnego
ja
a rany w duszy potrzebują dużo, dużo czasu, tylko czas
może pomóc
i cierpliwość i pewien trudny żal
długi, trudny żal, ujrzenie pomyłki życia i
uwolnienie się
od wiecznego powtarzania pomyłki,
którą cała ludzkość postanowiła uświęcić.
D.H. Lawrence, Healing