Codziennie dziękuje Bog1, katyn zniszczenie polskiej inteligencij


Codziennie dziękuje Bogu

14/05/09


Ze Starobielska, począwszy od 10 kwietnia 1940 roku, każdy transport z oficerami szedł na likwidację. W maju już tych ludzi nie było. Wszyscy, którzy przeżyli Starobielsk, trafili do obozu Pawliszczew Bor, koło Kaługi. Był on uważany za dobry obóz. Można się było więc spodziewać, że będą nas próbować przekabacić. Wśród nas było, by tak rzec, patriotyczne podejście i myśmy trzymali się z daleka od ludzi, o których wiedzieliśmy, że są na służbie okupanta.

Długo chodzę po tym świecie i dowiedziałem się z wiarygodnych ust, że Amerykanie wiedzieli o masakrze w Katyniu dokładnie 48 godzin po jej rozpoczęciu. W grę wchodziła wyższa polityka, dlatego ta sprawa nie była nagłośniona w mediach i dyplomacji. My mieliśmy absolutne przekonanie, że się uratujemy. Przecież w owym czasie nie wiedzieliśmy, co się stało w Katyniu. Z tego, co wiem, z uratowanych żyje dwóch ludzi. Jeden to ja, a drugi to mój kolega Kwella, który ma dziś 96 lat i mam nadzieję, że jeszcze żyje - rozmawiałem z nim telefonicznie wiele miesięcy temu.

ANDERS I BERLING


Kiedy powstała Armia Andersa, pojawił się nieopisany optymizm. Nikt nie wierzył, że to się może źle skończyć. I prawdę mówiąc nie skończyło się źle, przynajmniej dla mnie... Kiedy zaczęła się wojna niemiecko-sowiecka, zostałem wezwany do adiutantury gen. Andersa i zaczęliśmy organizować polską armię. Anders był bardzo spokojnym człowiekiem, nigdy nie podniósł głosu. Wielu oficerów obawiało się, że będzie miękki wobec Rosjan. Mieli nadzieję, że przejmując odpowiedzialność za politykę, zrobią to lepiej od generała. On nie był teoretycznie stary, bo miał wtedy pięćdziesiąt lat, ale dla nich był widocznie za mało energiczny na takie trudne czasy. Jednak najwyraźniej Polacy są dobrymi żołnierzami i w naszej mentalności nie mieści się bunt się przeciw dowódcy. Do puczu nigdy nie doszło.

Jeśli chodzi o adiutanturę, to nie był to długi okres. Od momentu kiedy zaczęła się organizacja naszego wojska w Buzułuku, zostałem wyznaczony do adiutantury gen. Andersa jako stenograf. Byłem tam, zanim została zorganizowana V Dywizja z gen. Borutą-Spiechowiczem jako komendantem i Berlingiem jako szefem sztabu.

Każdy kto chciał do wojska, musiał dotrzeć własnym sumptem do Buzułuku. Mnie się udało dotrzeć z obozu w Griazowcu. Ludzie byli głodni, spragnieni, zawszeni, nie wiedzieli, czy dożyją do jutra, a jednak ściągali tam z całej Rosji. W czasie tej podróży miało miejsce wydarzenie graniczące z cudem. W centralnej Rosji spotkałem mojego ojca. To jak znaleźć igłę w stogu siana. Drugie takie cudowne zdarzenie miało miejsce w Iraku, gdzie byłem dowódcą szwadronu, i on mnie tam szukał i znalazł. Nasze spotkanie trwało niestety tylko pół godziny, bo ja musiałem jechać dalej - takie miałem rozkazy.

Potem generał Anders zdecydował, że będzie tworzony XV pułk ułanów, jako jego pułk przyboczny. Zostałem do niego przeniesiony. Byłem podchorążym, potem podporucznikiem i rotmistrzem. Jego dowódcą był ppłk Kiedach. On przyszedł do nas z Anglii i zginął potem na włoskim froncie. Wszedł na minę, całkiem niepotrzebnie zresztą, ale jak człowiek chojrakuje, to płaci.

To nieprawda, że gen. Anders zdecydował o wyjściu naszych wojsk do Persji. To odbywało się na poziomie Roosevelta, Churchilla i Stalina. Ja uważam, że było też tajne porozumienie między Andersem a Berlingiem. W mojej ocenie Berling musiał mieć jakieś sekretne porozumienie z Andersem. Taka umowa, że ja ich wyprowadzę, a ty zostań i zaopiekuj się resztą. Oni w jakimś sensie podzielili się rolami.

Z Berlingiem w owym gorącym czasie byłem kilkakrotnie w kontakcie. Pierwszy raz w obozie selekcyjnym jeszcze przed Griazowcem oraz Pawliszczew Borem, w którym przebywaliśmy aż do wojny sowiecko-niemieckiej. Siedzieliśmy jak bydło w jednej celi. Drugi raz spotkaliśmy się, kiedy był już szefem sztabu V Dywizji u Boruty-Spiechowicza, a ja oficerem w sztabie do wykonywania zleceń, których nikt nie chciał robić. I trzeci raz, kiedy on był dowódcą bazy ewakuacyjnej w Krasnowodzku nad Morzem Kaspijskim. Stamtąd nasze wojsko popłynęło do Persji. Miałem wtedy z nim spotkanie i odniosłem wrażenie, że on bardzo chętnie by się zabrał z nami na statek. Zresztą ja zalany byłem w pestkę i w takim stanie znalazłem się na pokładzie.

Potem okazało się, że to właśnie Berling po tej libacji wsadził mnie na pokład statku. Tak więc jemu zawdzięczam nie tylko znajomość angielskiego, ale i to, że odpłynąłem z Andersem.

TRĘBACZE Z LECHISTANU


W swoim życiu miałem szczęście poznać wiele niezwykłych kobiet. Należała do nich bez wątpienia Krystyna Skarbek. Ona była przyjaciółką mojego serdecznego przyjaciela Andrzeja Kowerskiego-Kennedy'ego. On był całe życie w wywiadzie angielskim. Miał podwójne obywatelstwo. Znany był z tego, że był i majorem, i generałem. U nas był majorem, a Anglicy dają stopnie równoważne do funkcji. Uczył najwyższych oficerów jak skakać ze spadochronem, co było o tyle niecodzienne, że miał jedną nogę amputowaną, jeszcze przed wojną, na skutek wypadku na polowaniu.

Ta słynna agentka miała z Kowerskim wziąć ślub. Dwa dni przed tym wydarzeniem została zasztyletowana. To była bardzo piękna kobieta i twarda jak stal. W Londynie jest klub Special Forces i tam na głównej ścianie wisi jej zdjęcie. Kiedy w okupowanej Francji gestapo ujęło kilkunastu oficerów Resistance, Skarbek sama poszła do Niemców i powiedziała im, że całe miasteczko jest otoczone, i jeżeli oficerowie natychmiast nie zostaną wypuszczeni, to nastąpi atak. Taki bluff. I Niemcy ich wypuścili. Poznałem ją przez Kowerskiego w Egipcie. Czasem, kiedy się kłócili i nie mogli na siebie patrzeć, zabierałem ją na tańce albo żeby popływać łódką po Nilu.



Wyszukiwarka