Miłość Gorąca Jak Benzyna Płonąca
Napisane wspólnymi siłami przez aw, Amayę i Szingę.
Był prześliczny dzień, kiedy Kaoru wybierał się wieczorem na spacer do domu. Pracował cały dzień i ten wieczór był istnym błogosławieństwem dla jego umęczonego ciała, które wyginał przez cały dzień.
Kaoru był sprzedawcą. Sprzedawał opony w małym, przydrożnym hiper markecie, gdzie było dużo opon i dużo ludzi tam przychodziło, by powdychać unoszące się w powietrzu opary olejów silnikowych. Oczywiście, zatrudnieni tam pracownicy (jak Kaoru) nie czuli już początkowej euforii, która szybko przerodziła się w stagnację, gdy uświadomili sobie, że oleje były z przemytu. Ale - takie jest życie, taki właśnie jest dzisiaj świat. Jeśli nadal chcesz czuć się jak na wiecznym haju, możesz albo pogodzić się z nielegalnymi substancjami, albo gnuśnieć we własnym, nudnym życiu.
Kaoru miał takie właśnie życie. Było bardzo nudne.
Wstawał rano, golił się i ubierał swój najlepszy uniform, który to wręczano każdemu pracownikowi po przepracowaniu odpowiednio dużej ilości godzin (mniejsza nie klasyfikowała cię jako sprzedawcę, tylko jako młodszego pomocnika, co było nader upokarzające, zwłaszcza wobec bogatszych stażem sprzedawców), a potem zjadał kanapkę z dżemem truskawkowym i szedł do swojej pracy. Sami przyznacie, że to bardzo nudne zajęcie, przez cały dzień sprzedawać opony, zwłaszcza kiedy odrzuci się iluzyjne uczucie odprężenia, które dają unoszące się w powietrzu fałszywe opary. Ale taki już był Kaoru, nieuleczalny romantyk, o duszy wypełnionej szczytnymi ideałami i sercu gotowym zabić mocniej w młodzieńczej piersi. Nie, żeby Kaoru był taki młody, he he. W roku pańskim ówczesnym skończył bowiem nasz bohater lat trzydzieści z okładem - i to właśnie miało stać się przyczyną kolejnych, zdumiewających zdarzeń.
Kaoru był bowiem bardzo niezadowolony z faktu, iż kolejną już wiosnę swojego życia spędza samotnie.
A przecież wcale nie musiało tak być. Był bowiem ktoś, kto mógł całkiem odmienić jego życie.
Powoli ściemniało się, kiedy Kaoru przemierzał wolnym krokiem park, przez który szedł do swojego domu. Była to droga dłuższa, niż ta przechodząca przez gwarne ulice miasta, ale jemu to całkowicie odpowiadało i, jak pomyślał znudzony życiem sprzedawca opon, idealnie pasowało do jego imidżu cierpiętnika. Nieszczęśliwca o podziurawionej młodzieńczej duszy, będącej niczym przebita opona, z której uszło powietrze. Tak się właśnie czuł, jak zużyty kawałek gumy, nadający się tylko do utylizacji.
Kaoru szedł ze spuszczoną nisko głową, kolorowe jesienne liście szeleściły pod jego stopami, a zimny wiatr bezlitośnie wiał mu twarz, wywołując w nim mimowolne drżenie. Potok depresyjno-samobójczych myśli, które kotłowały się w głowie umęczonego nieznośnym bólem istnienia młodzieńca, został gwałtownie przerwany. Głośny pisk wypełnił umysł mężczyzny, prawie rozsadzając mu czaszkę. Wyminęło go kilkuletnie dziecko, zygzakiem jadące na najnowszym, czerwonym b-mxie, rocznik 2006, najnowsza technologia amortyzacyjna, wzmocniona konstrukcja kierownicy, grubość opon - 4 cm. Naturalnie, poznawał ten model z katalogu, wysyłanego do wszystkich zainteresowanych gum-niusami. I nagle doznał całkowicie sprzecznych uczyć, ambiwalentnych, rzec można. W tej samej chwili zapragnął kupić sobie coś, co miałoby w składzie gumę (może samochód? którego przecież nie posiadał, albo gumiaki, co przy jego oszczędnościach byłoby lepszym rozwiązaniem). Nie zdążył się nad tym głębiej zastanowić, bo jak obuch uderzyło go nagłe wspomnienie spotkanej dziś osoby. Otóż, koło godziny 18:24, kiedy zajęty był wymianą przedziurawionej opony w toyocie Tanaki-sana, jego wzrok przyciągnęły czyjeś czerwone włosy, kontrastujące z otoczeniem stacji benzynowej. A trzeba powiedzieć, że otoczenie to było ponure, nawet mimo sztucznych, zielonych palm poustawianych w najdziwniejszych miejscach. Wracając do przełomowego wydarzenia w tym tygodniu, a nawet miesiącu, Kaoru urzeczony grą światła w ognistych włosach młodego mężczyzny, zapomniał o ubrudzonym smarem fartuchu, porzuconym kołpaku od samochodu, a nawet o złamanym paznokciu (nad stanem którego ubolewał całe popołudnie). Niewiele myśląc, podszedł bliżej. Mężczyzna stojący przed nimi miał około trzydziestu lat, niedbale opierał się o samochód i wypatrywał kogoś w wejściu do całodobowego sklepu przy stacji. Wdychał i wydychał powietrze, jakby ćwiczył joggę, albo uczył się głębokiego oddychania w szkole rodzenia. Nieznajomy popatrzył na niego ze zdziwieniem. Kaoru niemal utonął w tych oczach o barwie benzyny. Były zamglone, a sam mężczyzna wydawał się odurzony narkotykiem. Błysk zrozumienia przebiegł przez umysł Kaoru, gdy wzorem towarzysza, wziął głęboki oddech. Do jego płuc dotarły cudownie odurzające opary benzyny. Najpiękniejszy zapach na świecie.
Zachwyt tak niesamowitym widokiem w tak niesamowitym miejscu nie trwał jednak długo. Bogowie to sprawili, iż ogłuszający łoskot przeciął ciszę parnego popołudnia, a przerażenie wstąpiło w serce nieustraszonego zazwyczaj Kaoru. Niczym matka za odjeżdżającym po równi pochyłej ulicy wózkiem ze skarbem jej życia - dzieckiem zrodzonym z miłości i zaufania - rzucił się na mężczyznę stojącego opodal najnowszego modelu Porsche 911 Targa 4, kolor butelkowa zieleń (co świadczyło o wyrafinowanym guście właściciela), by ratować go z opresji. Kaoru czuł się w tamtej chwili niczym złotowłosy książę, galopujący poprzez pola bursztynowej ropy naftowej na swym ognistym rumaku (120 koni mechanicznych), świadomy czyhającego nań zagrożenia w postaci fali zalewowej smolistej substancji, niczym Conan Zdobywca, wreszcie niczym sam Anioł Wybawienia stawiający Szatanowi czoła w ostatecznej rozgrywce. I wtedy się to zdarzyło. Jedna chwila, jeden moment wystarczył, by całe jego życie stanęło mu przed oczami, a zaraz potem rozpadło się w proch i pył, za nic mając całą przeszłość, mieszając ją z błotem, betonem oraz paliwem wyciekającym z nie naprawionego baku. Oto w oparach benzyny, ulicą biegnącą tuż obok stacji niby ścieżka zdrowia przez park, nadjeżdżał Chrysler Pacifica, prowadzony pewną ręką doświadczonego kierowcy, mrucząc czule w odpowiedzi na delikatne skręty kierownicy i całym sobą wyrażając zadowolenie z życia. Kaoru od lat marzył w skrytości ducha, by dokonać zakupu owego cudownego samochodu, jednakże wymienianie opon, z którymi zżył się tak bardzo - ba, tworzyli razem niemal drużynę!, idealnie zgrany zespół! - nie zapewniało mu odpowiednich dochodów. Teraz, zamroczony wizją jego samego siadającego na miejscu kierowcy i gładzącego czule skrzynię biegów, nie mógł już dłużej tego ukrywać. Emocje wzięły górę nad rozumem. Zemdlał.
Kiedy się ocknął, pierwszą rzeczą, którą zobaczył, była szklanka z cieczą w środku (jak się później okazało, jego znękany umysł słusznie podpowiadał mu, że ową cieczą jest woda). Szklankę podsuwała mu do ust piękna dłoń, dłoń o wrażliwych, długich palcach i uroczo poobgryzanych paznokciach. Dłoń znieruchomiała, gdy otworzył oczy. Kiedy uniósł wzrok, zatonął spojrzeniem w tych pięknych, czarnych oczach, czarnych jak czarne kryształy, tak łzawe, a lśniące, a mieniące się. Mężczyzna był zjawiskowy. Kiedy pomógł mu usiąść, wypuszczając ze swoich objęć, westchnął cichutko, wdychając z rozmarzeniem jego cudowny, męski zapach, zapach pełen siły i namiętności.
- Gdzie jestem? - spytał słabo, omdlewająco patrząc na Pięknego Nieznajomego.
- Zemdlałeś przy moim wozie, wiec zawiozłem cię do mojego mieszkania - wyjaśnił Obcy, przyglądając mu się intensywnie. Zagryzł słodko wydęte usta, jakby chciał coś powiedzieć. Chciał, ale wahał się… Był zawahany jak samochód z zaciągniętym ręcznym, obezwładniony i nieruchomy.
- Przepraszam, już sobie idę - powiedział sprzedawca opon i wstał, obciągając (ani słowa!) na sobie uniform. Natychmiast jednak poczuł zawroty głowy i byłby upadł, gdyby nie silne ramiona, które opasały się wokół jego talii (oni są faktycznie metroseksualni…). Był taki słaby, a On taki silny… Przymknął oczy, odurzony taka bliskością. Cudowny Mężczyzna delikatnie ułożył go z powrotem na łóżku, wysyłając w jego kierunku kolejne płomienne spojrzenie, spojrzenie płomienne jak jego włosy, i - jak z drżeniem pomyślał Kaoru - jak jego serce.
- Nie musisz nigdzie iść… chciałbym bardzo, byś mógł tu zostać… do końca - wyszeptał z przejęciem Ten Człowiek. - Ja… nazywam się Daisuke Andou i jestem w tobie bardzo zakochany już od dawna. Od bardzo dawna. Codziennie przyjeżdżałem pod twoją pracę, obserwowałem cię, śledziłem… jesteś taki cudowny. Och, Kaoru, powiedz mi, proszę, że też mnie kochasz!
- Ja… nie wiem - wyjąkał nieco oszołomiony sprzedawca, tonąc w tych przepastnych oczach jak w studni swojej duszy.
- Tak, to trochę za szybko, to musi być dla ciebie ogromny szok - przyznał Ten Daisuke, wzdychając rozciągle. - Chciałbym tylko dowiedzieć się, jeśli to możliwe… czy ty… czy twoje serce… żywi do mnie jakąś wzajemność?
- Żywi - wyznał nieśmiało Kaoru, unosząc dłoń i dotykając dotykiem najdelikatniejszym z delikatnych policzka Mężczyzny, Który Go Kochał.
Wszystko wokół nich zatrzymało się, wsłuchane w ich niespokojne oddechy i zapatrzone jaśniejące blaskiem miłości oczy.
- Bo koniec jest blisko - oznajmił po chwili Die, pochylając się i składając na czole sprzedawcy najczulszy pocałunek. - Kiedy lekarz cię badał, powiedział, że jesteś śmiertelnie chory…
Źrenice Kaoru rozszerzyły się i spojrzał na mężczyznę z jawnym przerażeniem, wręcz bezgranicznym szokiem. Czuł się wstrząśnięty do głębi. Popatrzył w te granitowe oczy, w których ujrzał współczucie i szybko odwrócił wzrok. Wstał gwałtownie, prawie przewracając siedzącego przy nim czerwonowłosego i wybiegł z mieszkania, donośnie trzaskając drzwiami. Udało mu się względnie uspokoić, ujarzmić emocje, odczucia i potrzeby, żeby wyładować się na kimś, albo strzelić sobie w głowę, na zawsze plamiąc jasne czoło krwią. Strzelić chociażby z procy, bo pistoletu, rewolweru, strzelby, kuszy, czy kałasznikowa, niestety, nie miał w chwili obecnej. Wziął kilka głębokich oddechów, otarł oczy rękawem utytłanym w smarze i poszedł przed siebie.
No i znalazł się w tym samym parku, przez który wracał zawsze z pracy, no i w pewnym sensie teraz także wracał do domu po męczącym dniu. Udało mu się wygonić ze swojej głowy gwałtowne emocje związane z tym, co powiedział do niego człowiek o imieniu Daisuke, prawie zapomniał o tych błyszczących promienistym blaskiem oczach, wypełnionych głupim współczuciem. Skupił się na gumowych tematach, co dawało mu namiastkę szczęścia. Ale ten potworny bachor nietaktownie zajechał mu drogę. A przy okazji sprawił, że wnętrzności Kaoru skręciły się gwałtownie, łzy napłynęły mu oczu, a nogi się pod nim ugięły i opadł na najbliższą ławkę.
Wszystko mu się przypomniało. Nie zdążył się całkowicie rozkleić nad swoim niewyobrażalnym nieszczęściem. Ciszę jesiennej nocy wypełniły dziwnego pochodzenia szelesty, szurania i postukiwania. Kaoru wyprostował się gwałtownie i zaczął się rozglądać. Jego strach potęgowało uczucie rozdarcia emocjonalnego, poczucie bezbronności i samotności w złowieszczym, mrocznym parku. Dojrzał ciemną sylwetkę, która zbliżała się do miejsca, w którym się znajdował. Kaoru gorączkowo myślał, gdzie powinien się ukryć, bo niewątpliwie to, co zbliżało się do niego, a z pewnością było czymś w rodzaju potwora, wysłannika szatana, smoka zjadającego niewinne dziewice opętane myślami samobójczymi, nie miało dobrych zamiarów wobec niego. Słysząc coraz głośniejsze kroki, z braku lepszego pomysłu, wgramolił się pod ławkę i czekał na najgorsze, na zagładę, apokalipsę, ostatni akt dramatu. Domniemany potwór zatrzymał się przy ławce, bezbłędnie odgadując położenie kryjówki przyszłej ofiary, miał na sobie zielone trampki z czerwonymi sznurówkami i dżinsy. Z ust Kaoru wydobył się stłumiony jęk, kiedy głowa straszydła pojawiła się pod ławką, oślepiając go szerokim uśmiechem i utwierdzając w przekonaniu, że widzi diabła z farbowanymi na czerwono włosami.
- Wyjdź stamtąd, mój kochany - poprosił Demon, ukazując w uśmiechu rząd białych, ostrych kłów. Spanikowanemu sprzedawcy opon przemknęło przez głowę, że Die przypomina nieco nadmiernie entuzjastycznego rekina.
Albo harpię.
- Boję się - załkał więc tylko rozpaczliwie, nie protestując, kiedy silne ramiona wyciągnęły go spod ławki.
- Ja cię obronię - zapewnił gorąco Ten Daisuke, więc Kaoru nie wydało się stosowne mówić, ze to właśnie jego się boi. - Będziemy już zawsze razem - ciągnął z zapałem Pan-aw-skończyły-się-epitety-Die - Tak krótko… - westchnął rozdzierająco, tuląc do szerokiej piersi wzruszonego epitety-nadal-nie-istnieją Kaoru. - Szkoda, że musisz umrzeć - powiedział smutno, obdarzając sprzedawcę sztucznie pokrzepiającym uśmiechem. - Ale AIDS to straszna choroba…
- Mam AIDS? - przeraził się nieszczęsny sprzedawca, któremu ciało odmówiło posłuszeństwa. Przelotnie pomyślał, że brak nad nim kontroli to inna choroba, coś… jak trąd, albo podniecenie, ale teraz… - Zaraz, sekundkę - powiedział nagle, wyswabadzając się z objęć ognistowłosego. - Jak ten lekarz to poznał? Po głosie?!
- Nie - zaprzeczył smutno Daisuke, podchodząc do niego i podwijając mu, mimo jego oporów, rękaw koszuli. Dziabnął palcem w zaczerwienioną, łuszcząc się skórę powyżej nadgarstka. - Tu, widzisz? Spojrzał i powiedział - między nami mówiąc, mój piękny, twoja skóra tak wrażliwa i delikatna, te opary ze stacji… zabiorę cię stamtąd, popłyniemy moim jachtem na moją prywatną wysepkę, gdzie mam hotel i kilka kurortów… ty niczym się nie martw! - zatem dotknął twoich znamion, a masz ich kilka… i powiedział… och, mój Boże, to zbyt okropne…! że masz AIDS… mówił coś o jakiejś maści, że nie zlikwiduje choroby, ale złagodzi objawy… AIDS, mój Boże…! Ty, taki młody, taki… piękny! - wykrzyknął z emfazą, oburącz łapiąc oszołomionego sprzedawcę za głowę, co postronnemu obserwatorowi mogło nasunąć podejrzenie, że chce ją urwać, po czym zasypał jego twarz tysiącem pocałunków, których siła gorącej, ognistej lawy, zabrała Kaoru dech.
Ognistowłosy demon pociągnął go za sobą, w stronę mieszkania, z którego wybiegli… tak nagle… (wiecie, że te trzykropki… coś w sobie… mają…) Sprzedawca opon szedł za nim posłusznie, walcząc ze łzami, katarem i czymś… pogłaskał Tego Mężczyznę po ramieniu, otrzymując spojrzenie smolistych oczu.
- Ty mówiłeś… myślisz, że my… naprawdę mógłbym zrezygnować z pracy i wyjechać z tobą… gdzieś?
- Oczywiście - zapewnił żarliwie Daisuke, machnięciem ręki zbywając wizje jakichś setek milionów, bezludnej wyspy i hoteli. - Uczyniłem cię swoim, kiedy pierwszy raz spojrzałem na ciebie. Stałeś, otoczony oparami benzyny, wyłaniałeś się spośród nich jak jakiś nadziemski bóg! Twoja choroba…
- Nie jest śmiertelna - powiedział Nagle Już Nie Sprzedawca, patrząc na niego z uczuciem. - Ja mam AZS, musiałeś źle usłyszeć… te miejsca na ciele… to wysypka, atopowe zapalenie skóry! Och, Die! Byłem taki szczęśliwy, słysząc te słowa!
- To znaczy, że żył będziesz? - wykrzyknął wzruszony do granic jego duszy Die, łapiąc go w ramiona. Oczy zaszkliły się mu łzami, a głos drżał od tłumionego płaczu.
- Dla ciebie! - wykrzyknął Cudem Śmierci Wyrwany, tuląc Wybranka swymi silnymi ramionami, wyćwiczonymi podczas podawania klientom opon w czasach, gdy pracował jeszcze na stacji benzynowej - w czasach, które nawet jemu samemu wydawały się znajdować eony za nim.
- Na zawsze razem... - wyszeptały głosem roztrzęsionym czerwone włosy skryte w fałdach koszuli Kaoru.
Zupełnie nagle z głośników ukrytych w gąszczu zieleni paproci, stojących równymi rzędami w najciemniejszym kącie pokoju, popłynęły rzewne nuty ballady, tworząc tło dla poważnej rozmowy, jaka czekała dwóch przeznaczonych sobie kochanków, życzeniem odwiecznej miłości połączonych nierozerwalnym jej węzłem.
- Więc... Jak zamierzasz... to zrobić? - Kaoru przerwał wreszcie obserwujące ich bezgłośnie milczenie, kiwając się wraz z Już Jego Mężczyzną w takt melodii i zatopiwszy spojrzenie oczu koloru rozgrzanej mocą kilkuset koni mechanicznych benzyny w krwistych refleksach tańczących w doprawdy niesamowity sposób we włosach Daisuke.
- Ależ ukochany, czy to ważne? - Spojrzenie palące niczym sam ogień piekielny skrzyżowało się z jego własnym. - Przecież mamy całe popołudnie, by to przemyśleć!
- Och, Die... - westchnął Były Sprzedawca z uczuciem, którego nawet wszystkowiedząca ja nie jestem w stanie rozszyfrować. - Zbyt mocno cię kocham, by powiedzieć, jak bardzo krwawi me niewinne serce na myśl o niepewnej naszej przyszłości! Wiem, że świadomość mego cierpienia zniszczyłaby cię, dlatego też po prostu nie mogę wyznać, choć bardzo tego pragnę, ile dałbym, by uchylić rąbka wielkiej niewiadomej!
Z jego czystych jak najczystszy destylat ropy oczu Die wyczytał wielką wątpliwość trawiącą duszę Kaoru. Zapragnął jak najszybciej ulżyć męczarniom Swego Ukochanego, które także jemu samemu sprawiały ból niemal fizyczny, którego nie był zdolny znieść.
- Mój najmilszy! - rzekł uroczyście. - Wyjawię ci wielką tajemnicę, która nie ma prawa wyjść poza nas dwóch. To sprawa życia i śmierci, a także reputacji mej szacownej rodziny! Przyrzeknij na miłość naszą!
- Przyrzekam ci, mój jedyny! - przyrzekł w odpowiedzi pewnym tonem Kaoru.
Zapadła nagle pełna napięcia cisza, węsząca czujnie zza paprotek. Wielki sekret walczył z samym sobą, by wydostać się na zewnątrz przez ściśnięte niczym kombinerkami gardło Pełnego Tajemnic Daisuke. Zwyciężyło po minucie, gdy znokautowało celnym lewym prostym swe buntownicze alter ego.
- Pozostaniemy, o luby, razem aż do końca życia i jeden dzień dłużej, gdyż mój ojciec, którego nigdy nie poznałem, bo zmarł, nim me Sam - Wiesz - Jakie oczy ujrzały światło tego cudownego świata, pozostawił mi fortunę, o jakiej ci się śnić nie mogło! Oto w porcie czeka już jacht, którym wypłyniemy w morze, ku zachodowi, punktualnie o siedemnastej trzydzieści dziewięć. Powiedz, o luby, czyż to nie wspaniałe?!
Niegdyś Sprzedawca A Obecnie Współwłaściciel Fortuny aż zachłysnął się z wrażenia powietrzem, w którym z zawodem odkrył brak najpiękniejszego w świecie zapachu.
- To najcudowniejsza rzecz, o jakiej słyszałem - powiedział cicho, spuszczając skromnie wzrok - lecz... muszę cię prosić o jedną, jedyną rzecz, bez której nasze życie nie będzie w pełni szczęśliwe...
- Proś, o co zechcesz, ukochany!
Oczy koloru oleju napędowego spojrzały z miłością, oddaniem i bezgraniczną ufnością w ich lustrzane odbicie, które mogłoby się ukazać w lusterku wstecznym.
- Błagam cię więc na wszystkie hotele i wyspy twego ojca! Czy będę mógł otworzyć sklep z oponami tuż obok naszej świątyni, raju i oazy spokoju?
Wiatr ze wschodu przywiewał lekkimi podmuchami zapachy z pobliskiej stacji benzynowej. Daisuke wciągnął głęboko w płuca przepełnione wonią paliwa powietrze i uśmiechnął uśmiechem człowieka zakochanego zakochaniem bez możliwości odkochania. Jego Mężczyzna tak pachniał - delikatna nutka ropy pomieszana z aromatycznymi eterami, idealna mieszanka prostoty i wytworności, wymarzony bukiet benzyny bezołowiowej.
Die oparł się o reling, wystawiając twarz ku zachodzącemu słońcu. Jego włosy rozsyłały wokół krwawe refleksy przywodzące na myśl płonący zbiornik nafty.
Usłyszał ciche wołanie z kabiny pod pokładem. Ostatni raz spojrzał ku widnokręgowi, po czym zszedł chwiejnymi schodami na przywitanie czekającego go tam Nowego Życia.