"Kapitan"
— Nie rozumiem, dlaczego spadli na trzecie miejsce w tabeli — powiedział Fabian i wepchnął sobie do ust ostatni kęs drożdżówki.
— Nieporozumienie — zawtórował mu brat.
Alicja ziewnęła głośno i ułożyła głowę na kolanach Mary.
— Chłopaki, nie ma o czym mówić. Zupełnie się nie popisali w tym sezonie. Grali, jakby im ktoś wsadził kije w...
— Nie bluźnij! — krzyknęli jednocześnie bliźniacy.
Alicja dźgnęła Jamesa w bok i zapytała:
— A co sądzi o popisach Os miłościwie nam panujący?
Ale James prawie nie słuchał toczącej się za jego plecami rozmowy. Jego oczy wpatrywały się uparcie w jeden punkt.
— Jim!
— Halo! Tu ziemia!
Syriusz Black, zwrócony dotąd do drużyny plecami i najspokojniej w świecie oddający się lekturze "Proroka Wieczornego", zwinął gazetę, nachylił się i dźgnął nią Jamesa w bok.
— Stary, weź się trochę zainteresuj fascynującymi konwersacjami swojej drużyny, zamiast świdrować wzrokiem chlubę szlachetnego i starożytnego rodu Blacków.
James niecierpliwie machnął ręką.
— Czy ty widzisz, co on robi w powietrzu? — zapytał, z mieszaniną fascynacji i zazdrości w głosie.
— Staram się na niego nie patrzyć częściej niż to absolutnie konieczne.
— Jim, jesteś dużo lepszy! — wtrącił się Sloane Ambrose, obrońca drużyny. Dziewczyny ochoczo pokiwały głowami.
— Totalnie niepokonany! — przekonywała Alicja.
James jeszcze raz przyjrzał się powietrznym akrobacjom Regulusa, a potem odwrócił głowę i napotkał chmurne spojrzenie Syriusza.
— Strzelaj, bracie — powiedział, rozkładając ręce. — Na jakiej pozycji gra?
Syriusz długo nie odpowiadał, zajęty przyglądaniem się swojemu bratu, jakby widział go po raz pierwszy w życiu. Potem uśmiechnął się do Jamesa łobuzersko i mruknął:
— Szukający.
Z siedmiu gardeł wydobył się jednakowy jęk zgrozy. Mary O'Hannon, dotychczasowa szukająca Gryfonów, odruchowo sięgnęła ręką do swojego kontuzjowanego kolana. Z oddali dobiegł ich uszu okrzyk podziwu dla umiejętności Regulusa — to Ślizgoni pojawili się na boisku, by podziwiać trening swojej drużyny wraz z jej nowym nabytkiem.
— Jeden Regulus zwycięstwa nie czyni — podsumował beztrosko Gideon i grzmotnął Jamesa w plecy, aż zadudniło. — Wygramy z palcem w nosie!
— W nosie Regulusa — sprecyzował Fabian.
Alicja i Mary zachichotały.
— Możemy poprosić Becky Stewart, w zeszłym roku mnie zastępowała w meczu przeciwko Puchonom.
— W tym, podczas którego nas rozgromili trzysta dwadzieścia do osiemdziesięciu? — spytał niewinnie Gideon.
James przygryzł wargę. Problemem drużyny Gryfonów od dobrych kilku lat było to, że obok szóstki dobrych, ba, świetnych! zawodników pojawiał się zawsze jeden przeciętny — a przeklętą pozycją okazywała się pozycja szukającego. Jeśli tylko ktoś zaczynał się dobrze spisywać — jak chociażby Mary — natychmiast przyplątywały się kontuzje i nieszczęśliwe wypadki. Najczęściej jednak pośród dziesiątek zdolnych do niezabicia się na miotle Gryfonów nie znajdował się absolutnie nikt, kto byłby w stanie udźwignąć ciężar, jaki spoczywał podczas meczów na szukającym.
— Znajdziemy kogoś — odezwał się w końcu James, starając się nie brzmieć ponuro i pesymistycznie. — A skoro Fabian i Gideon zdążyli się już najeść i nikt nie ma żadnych uwag do dzisiejszego treningu, to jesteście wolni.
Wszyscy poza Alicją i Syriuszem skwapliwie skorzystali z pozwolenia.
— Mógłbyś się uczyć od młodego — rzucił James zaczepnie i schylił się, by wrzucić kafel do kufra. — Jesteś pewien, że quidditch to nie twoja bajka?
— Nie, stary, nie jestem pewien, właściwie to obudziłem się dzisiaj rano i poczułem w sobie tę... no wiesz, moc — sarknął Syriusz w odpowiedzi. — Oczywiście, że jestem pewien. Doskonale wiesz, że nigdy mnie nie fascynowało wyginanie się na kiju. Ale ty... masz na koncie parę przygód ze zniczem, nie?
James jęknął.
— Nie zaczynaj. Mówiłem ci, że popisywanie się przed Evans i udział w meczu to dwie zupełnie odmienne sprawy.
— No faktycznie, w meczu to ma jakiś cel — zgodził się Syriusz, a na usta wypłynął mu ironiczny półuśmiech.
— Chłopaki — wtrąciła się Alicja — myślę, że najrozsądniej będzie pogadać z McGonagall. Ona ma nosa do szukających, może kogoś zaproponuje.
— Ostatni jej kandydat w połowie meczu zrezygnował z występu, tłumacząc się lękiem wysokości — przypomniał koleżance James.
Alicja zmarszczyła groźnie brwi, a Syriusz się roześmiał.
— Co nam szkodzi! — zachęcała dalej dziewczyna. James w końcu podniósł się z ławki, podał jej rękę i oboje odwrócili się w stronę Syriusza.
— Idziesz? — zapytał James. Black potrząsnął głową.
— Odnoszę wrażenie, że byłbym w tej delegacji najbardziej drażniącym szanowną panią profesor elementem. Poleżę tu sobie — po tych słowach wyciągnął przed siebie nogi i oparł głowę o tylni rząd ławek — i popodziwiam wyczyny panicza Regulusa. Au revoir.
A więc James i Alicja opuścili boisko i przez ciemniejące już błonie podążali w stronę zamku, omawiając po drodze formę drużyny, szanse w najbliższym meczu, a także niesamowitą atmosferę ostatniego treningu.
— Przez Gideona spadnę kiedyś z miotły! — zaśmiała się dziewczyna i szturchnęła Jamesa lekko w bok. — A ty mógłbyś w końcu przestać ciągać za sobą Syriusza.
— Dlaczego? — zdziwił się James. Nie sądził, że obecność Łapy na boisku może komukolwiek przeszkadzać, zwłaszcza że zazwyczaj w takich chwilach Syriusz potrafił się świetnie zająć sam sobą, czytając gazetę albo kartkując jakieś podręczniki magii obronnej.
— Po pierwsze — wyliczała Alicja — przyciąga tłumy niepożądanych gapiów. Wprawdzie gapie gapią się wyłącznie na niego, sikając przy tym w majtki, jak mniemam — tu James parsknął — ale i tak odczuwam tłok na trybunach. Po drugie — mruknęła i spojrzała na Jamesa karcąco, jakby to jego obwiniała za powodzenie Syriusza u płci przeciwnej — Mary przez trzy czwarte treningów sprawia wrażenie, jakby nie wiedziała, gdzie jest, a jedyną docierającą do niej informacją jest fakt, że w tym samym miejscu znajduje się też jej książę z bajki.
— No, no — gwizdnął James. — Wszystkich mógłbym o to podejrzewać, ale Mary, nasza ostoja rozsądku i opanowania?
— Niestety.
— A ty? — zapytał nagle i popatrzył na Alicję z ukosa. — Ciebie też zaczarował?
— Nie żartuj. Średnio mnie kręcą te jego mroczne spojrzenia spod bujnej grzywy, to dobre dla dwunastolatek.
— Dziewczyny z twojej klasy chętnie by się z nim umówiły.
— Nie wątpię. Zwłaszcza Tracey McAlliston. Powiesiła nad łóżkiem jego zdjęcie i codziennie przed snem posyła mu całusy.
James roześmiał się w głos.
— Postaraj się mu o tym nie wspominać — poprosiła Alicja w przypływie babskiej solidarności.
— Będzie trudno. Miałby niezły ubaw.
Usiedli na schodach przed wejściem do zamku i przyglądali się spacerującym po zacienionych ścieżkach uczniom. Do ciszy nocnej zostało jeszcze sporo czasu i wszyscy korzystali z wolnego sobotniego popołudnia — wrzesień minął w zastraszającym tempie, zbliżał się październik, a mieszkańcy zamku powoli godzili się ze świadomością, że ciepłem i ładną pogodą nie przyjdzie im się już długo cieszyć.
— James — odezwała się Alicja po długiej chwili, a jej głos brzmiał wyjątkowo łagodnie.
— Zastanawiałem się właśnie, ile czasu zajmie ci dotarcie do tego tematu. Nie. Nie czuję się na siłach. Nie chcę z siebie zrobić idioty przed całą szkołą.
— Chciałeś powiedzieć: przed Lily.
James popatrzył na nią ze złością.
— Nie, wcale nie chciałem tego powiedzieć. Evans nie ma nic do rzeczy, odpuściłem sobie tę beznadziejną sprawę. Naprawdę nie sądzę, że...
— Hej. — Alicja zsunęła się kilka schodków niżej i przesunęła lekko w lewo, tak że teraz twarz Jamesa znajdowała się dokładnie nad jej własną. — Niezależnie od tego, co Lily mówi o twoich popisach, naprawdę wszyscy uważamy, że masz olbrzymi talent. Nie tylko jako ścigający — dodała z naciskiem, kiedy James już-już otwierał usta, żeby zaprzeczyć jej słowom. — Potrzebujemy cię, Jim. Potrzebujemy cię w najbliższym meczu. Mary nie da rady zagrać, a nikt inny się do tego nie nadaje. Proszę.
— Alicja...
— Proszę.
Jeśli istnieli na świecie ludzie, którzy potrafili przekonać Jamesa Pottera do zmiany raz powziętej decyzji, byli to z pewnością Syriusz Black i Alicja Serkins. Ta niewysoka, miła dziewczyna o okrągłej twarzy miała w sobie zadziwiającą siłę, dzięki której skutecznie rozprawiała się z ludzkimi strachami, i dlatego to właśnie ona była — obok Jamesa — najważniejszą zawodniczką w drużynie, jednym z filarów sukcesu Gryfonów.
Na końcu ścieżki prowadzącej do chatki Hagrida pojawił się w końcu Syriusz i spacerowym krokiem przybliżał się do miejsca, w którym siedzieli James i Alicja. Zmierzył oboje nieprzeniknionym spojrzeniem i kiedy w końcu zatrzymał się u stóp schodów, zapytał:
— Już po sprawie, czy uprawiacie najwolniejszy spacer świata?
James się roześmiał, a Alicja uniosła dumnie głowię i oświadczyła:
— Misja nieaktualna. James zagra za Mary.
Syriusz uniósł brwi.
— No, no, Serkins, chapeau bas. Jak ci się udało tego dokonać?
— Urok i charyzma.
— Trzeba było powiedzieć, że tylko tyle potrzeba, załatwiłbym wam go już dawno.
Alicja kopnęła Syriusza w kostkę i pokręciła głową z niedowierzaniem.
— To był długi dzień — powiedziała, ziewając, i podniosła się ze schodka. — Muszę wracać do zamku, Lily obiecała mi pomóc uprościć wskazówki warzenia kilku skomplikowanych eliksirów. Przeklinam moment, w którym zamarzyła mi się kariera aurorska... Nie popełniajcie mojego błędu.
— Już popełniliśmy — oznajmił James z dumą w głosie, a Syriusz ochoczo pokiwał głową. — Nie wyobrażam sobie siebie w innej roli, a ty, Syri?
— Bynajmniej.
— Na wasze szczęście to dopiero szósta klasa, macie prawie dwa lata na rozmyślenie się i zostanie gwiazdami quidditcha albo... — zmierzyła postać Syriusza krytycznym spojrzeniem — albo przedstawicielami handlowymi jakiejś magospółki z żeńskim targetem. Lecę, nie włóczcie się zbyt długo po nocach!
James i Syriusz w tej samej chwili zerknęli na okrągły, wychylający się właśnie zza chmur księżyc, i wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Kiedy szybkie kroki Alicji ucichły w głębi holu wejściowego, Syriusz z ciężkim westchnieniem osunął się na schodek obok Jamesa i przez dobry kwadrans siedzieli tam, nie odzywając się do siebie i po prostu rozkoszując się chłodnym powietrzem napływającym z północy."Idealny wieczór na włóczęgi" — pomyślał James i uśmiechnął się do siebie.
— Jim?
— No?
— Jesteś o niebo lepszy niż Reg, słowo Huncwota. I mówię to jako jego brat, nie wróg.
— Dzięki.
Syriusz wzruszył ramionami.
— Po prostu chciałem, żebyś wiedział.
W niedzielny poranek obudziło Jamesa wtargnięcie do dormitorium szóstego roku połowy drużyny quidditcha. Syriusza i Remusa już nie było, Warren chrapał smacznie zakopany w swoją pierzynę, a Peter siedział na swoim łóżku i ziewał, wciągając na nogi poszarzałe skarpetki nie do pary.
— Gdzie chłopaki? — zapytał Jim Glizdogona, kiedy bliźniacy Prewett zaintonowali jakąś rzewną pieśń zwycięstwa.
— W kuchni. Remmy'ego dopadł wilczy głód — wyjaśnił Peter i zaśmiał się słabo, a James szybko rozejrzał się dookoła, sprawdzając, czy nikt nie zwrócił uwagi na ten niewinny żart.
— Ej, wynocha z mojego łóżka! — krzyknął, kiedy Sloane umościł się wygodnie na jego pościeli i zaczął uklepywać sobie poduszkę.
— Ale po co od razu się unosić — odezwał się Fabian i zaczął po kolei otwierać i zamykać szafki Jamesa.
Gdyby Potter nie był tak zmęczony po kilkugodzinnym bieganiu po lesie w ciele jelenia, natychmiast wyrzuciłby wszystkich za drzwi. Było zdecydowanie za wcześnie na takie wtargnięcia, a już z pewnością żadna pora nie była dobra na grzebanie w czyichś prywatnych rzeczach.
— Impedimenta! — warknął, a wszyscy trzej intruzi zamarli w pół ruchu.
Wykorzystał ten czas na szybki prysznic i doprowadzenie się do stanu, w którym można się pokazać na oczy komukolwiek poza swoimi współlokatorami oraz cierpiącymi na nadpobudliwość psychoruchową członkami drużyny quidditcha. Kiedy wrócił do dormitorium, wszyscy trzej siedzieli grzecznie na brzegu łóżka Remusa i rozcierali sobie zdrętwiałe mięśnie.
— No, to teraz do rzeczy. Co was tu sprowadza?
— Chcieliśmy pogratulować naszemu kapitanowi świetnego wyboru szukającego, ale, jak widzimy, cierpi on akurat na zespół napięcia przedponiedziałkowego i nie jest w stanie przyjmować zacnych gości bez próby targnięcia się na ich cenne życia — wyrecytował Gideon obrażonym tonem.
— Bez poezji, Giddy, jest dziesiąta rano — odrzekł James. — A gratulacje będziecie... albo i nie... składać po meczu.
Do południa James zdążył napisać zaległe wypracowanie i narysować trzy tablice runiczne, ale Syriusz, Remus i Peter woleli spędzić ten czas, wylegując się na trawie na błoniach i grając w Eksplodującego Durnia, więc kiedy w końcu nadszedł czas lunchu, James zatrzasnął z satysfakcją podręcznik starożytnych runów i zbiegł do pokoju wspólnego. Pomieszczenie było prawie puste, jeśli nie liczyć Lily Evans plotkującej właśnie przy kominku ze swoją przyjaciółką oraz siedzącej nieopodal nich Alicji ze wzrokiem utkwionym w drzwiach prowadzących do dormitoriów chłopców.
— Jim! — krzyknęła, kiedy tylko go dostrzegła. — Czekam na ciebie od godziny, Fabian mówił, że już schodzisz.
— Wybacz, prawie usnąłem na ostatnim rozdziale runów! Ktokolwiek pisał tę książkę, musiał być dalekim kuzynem starego Binnsa...
Przyjaciółka Lily, Mandy Phillips, zachichotała pod nosem.
— Przyniosłam ci coś do jedzenia — oznajmiła radośnie Alicja i wyciągnęła z torby ogromny kawałek placka z wiśniami. James od dzieciństwa należał raczej do niejadków, ale tego przysmaku nie odmawiał nigdy. Alicja — niewielka, ale zmyślna istota — zdecydowanie zbyt wiele o nim wiedziała.
— Uwielbiam cię — wyznał gorąco i szczerze między jednym kęsem a drugim. Kiedy kilka sekund później spojrzał w kierunku Evans, właśnie odwracała od niego swoją twarz w kolorze dojrzałej piwonii. Poczuł nagle, że ma jej już dość.
Przez tyle lat warczała na niego albo krzyczała, dając do zrozumienia, jakim jest w jej oczach błaznem i pozerem. Nic się w tej kwestii nie zmieniło do tej pory, ale teraz poza standardowymi nienawistnymi spojrzeniami "dla zasady" przynajmniej raz czy dwa w tygodniu obdarzała go też zupełnie niezrozumiałymi minami pełnymi pogardy, kiedy tylko rozmawiał z dziewczyną, którą akurat nie była ona sama.
"Ty też nie jesteś święta, Lily Evans" — pomyślał ze złością. — "I zdecydowanie zbyt wysoko zadzierasz nosa".
Wepchnął sobie do ust ostatni kawałek placka i — nie poświęcając już ani jednej myśli Lily — objął Alicję przyjacielskim gestem w talii i razem przemaszerowali przez pokój do wyjścia.
— Dokąd teraz? — zapytała Alicja, kiedy byli już w połowie marmurowych schodów prowadzących do holu.
— Na błonie — mruknął James. — Nie widziałem chłopaków od paru godzin i już zaczynam cierpieć na syndrom odstawienia.
Odpowiedział mu jej dziewczęcy śmiech.
— Ja naprawdę nie wiem, jak wy sobie poradzicie w dorosłym życiu. Wiesz, własne rodziny, własne życia, jakaś praca...
— Czyżby przyszła aurorka próbowała mnie właśnie przekonać, że istnieje coś takiego jak wojenna proza życia?
Uśmiechnęła się, ale błysk w jej oczach natychmiast zgasł.
— Masz rację. Cholera, Jim, masz rację, w co my się pakujemy?
James zwolnił kroku, bo na horyzoncie zamajaczyły mu już sylwetki pozostałych Huncwotów, a był przekonany, że przy nich nie zdobędzie się na taką otwartość i szczerość w stosunku do Alicji.
— Hej, Jim! — usłyszał wołanie Syriusza, więc machnął w ich stronę ręką i przystanął, by się przyjrzeć swojej towarzyszce. Nie był zbyt dobry w swobodnym konwersowaniu z dziewczynami, ale też Alicja nie była "jakąś tam" dziewczyną, była pałkarką w jego drużynie i przy okazji jedną z najsilniejszych osobowości, jakie znał.
— Uważam, że postępujemy słusznie — powiedział, patrząc jej prosto w oczy. — Zanim skończymy szkołę, będziemy się czuć pozornie bezpieczni. Ale tam na zewnątrz, w realnym świecie, trzeba będzie komuś porządnie skopać tyłek, a i nam pewnie wielokrotnie go skopią... Jasne, że chciałbym mieć czas na wszystko: na wygłupy z chłopakami, na dziewczynę, na nudną do porzygania pracę. Ale żeby mieć czas na wszystko, najpierw trzeba mieć ten czas... nielimitowany, jeśli wiesz, co mam na myśli.
Wiedziała. Zanim odeszła do swoich koleżanek z klasy, żeby poleżeć i powygłupiać się z nimi nad jeziorem, uścisnęła krótko jego dłoń i poklepała go po ramieniu.
— Dobrze, że Syriusz tego nie słyszy. Już on by ci wybił z głowy te sentymenty.
— Nie wątpię — roześmiał się James.
Kiedy dołączył do chłopaków, Pete był właśnie w połowie niezwykle długiej opowieści o swoich przypuszczeniach odnośnie do ognistego romansu między Jamesem i Alicją. Remus uśmiechał się pobłażliwie, a kiedy Peter robił przerwy na oddech, wzdychał i powtarzał, że w końcu nawet Jimowi coś się od życia należy. Syriusz nie mówił nic, ale jedno spojrzenie na jego twarz wystarczyło Jamesowi za wszystkie potencjalne komentarze. Potter wiedział, że syriuszowa idea "jeden za wszystkich, wszyscy za jednego" w huncwockim wydaniu nie przewidywała dodatkowych obciążeń w postaci randek, romantycznych miłości czy nawet erotycznych ekscesów żadnego z czwórki wspaniałych. James nie był natomiast do końca pewien, czy dla niego wizja idealnej, rycerskiej, niesplamionej przyjaźni na wyłączność nie stawała się sztucznym i dusznym tworem. Nigdy z Syriuszem na ten temat nie rozmawiał, jednak czuł podskórnie, że pierwszym krokiem do początku końca Huncwotów byłaby próba wprowadzenia do kręgu kobiety. Ale przecież wszystkie te rozważania były czysto teoretyczne, bo Alicja była dla Jamesa wyłącznie koleżanką.
W noc przed meczem James nie mógł spać. Przewracał się z boku na bok, starając się nie myśleć o tym, co go czeka jutro na boisku. Był do tej pory świetnym kapitanem, naprawdę zdolnym ścigającym i — okazjonalnie — sprawdzał się nieźle również jako pałkarz. Nie tak dobrze jak duet Alicja i Tony, rzecz jasna, ale na pewno grał poprawnie.
"Poprawnie". — Obrócił kilka razy w myślach to słowo i przewrócił się na drugi bok. — "Poprawnie".
Nie chciał być "poprawnym" szukającym. Jim lubił błyszczeć, lubił być podziwiany w powietrzu — na ziemi był dla większości najpierw kumplem Syriusza, a dopiero później samym sobą, na miotle natomiast... Na miotle był niepokonanym Jamesem Potterem, gwiazdą quidditcha, bohaterem wielu meczów i idolem połowy szkoły. Kochał to jak niewiele rzeczy w świecie — trochę więcej miejsca w jego sercu zajmowali jedynie rodzice oraz fakt bycia Huncwotem — uniki, przechwytywanie piłki, piruety i groźnie wyglądające pikowanie w dół oraz podrywanie się w górę w ostatniej chwili, mylenie przeciwnika, adrenalina, emocje... i ten jedyny w swoim rodzaju moment, w którym obrońca przeciwników przepuszczał jego strzał między palcami. Dla tego żył James na boisku i to go napędzało — a choć to zazwyczaj szukający skupiali na sobie uwagę w końcówce meczu, to ich triumf był chwilowy, jednorazowy, ulotny. James często mówił nawet, że w dużej mierze przypadkowy.
Teraz miał oddać pozycję ścigającego niezłemu (ale wciąż nie idealnemu) Markowi Smithowi, a sam wzbić się wyżej i nudzić się ponad boiskiem, kiedy jego drużyna walczyła o punkty, a on musiał cierpliwie czekać na moment, w którym złoty znicz łaskawie zechce się pojawić w zasięgu jego wzroku, by mógł na nim zacisnąć spoconą ze zdenerwowania dłoń... zanim zrobi to Regulus.
Kiedy w końcu godzinę przed planowaną pobudką udało mu się na chwilę zdrzemnąć, śnił mu się rozentuzjazmowany tłum niosący na rękach Marka Smitha i wykrzykujący pod jego adresem histeryczne deklaracje uwielbienia — i były w tym tłumie Lily, Alicja, nawet Huncwoci zerkali tęsknie w tamtą stronę, jakby żałując, że muszą być teraz u boku Jima, zamiast pośród fanów talentu świetnego ścigającego drużyny. O szóstej obudził się zmęczony jak po ukończeniu maratonu, zirytowany i kompletnie pozbawiony wiary w zwycięstwo.
Atmosfera w szatni była niezwykle radosna i beztroska, jakby nikt w ogóle nie podzielał obaw Jamesa. Wszyscy prowadzili ze sobą luźne rozmowy o pogodzie albo wartościach odżywczych śniadania, Fabian i Gideon zdążyli w ciągu siedmiu minut wymyślić kilkanaście symulacji meczu, a każda z nich kończyła się poważną kontuzją Regulusa uniemożliwiającą mu dalszy udział w meczu. Syriusz, Remus i Peter życzyli Jamesowi powodzenia i razem udali się na trybuny, zupełnie nieświadomi narastającej w gardle przyjaciela olbrzymiej, duszącej guli.
Kiedy reszta drużyny w końcu się przebrała i pomaszerowała dziarsko w stronę boiska, Alicja usiadła obok Jamesa na ławce i klepnęła się po udach.
— Dasz sobie radę — powiedziała.
James pokiwał sztywno głową. Alicja przechyliła się, żeby go cmoknąć w policzek, on zaś w tym samym momencie postanowił spojrzeć na nią i wytłumaczyć, dlaczego uważa, że nie da sobie rady... i wtedy — zupełnym przypadkiem — poczuł jej usta na swoich.
Odskoczyli od siebie gwałtownie, zaskoczeni tym nieoczekiwanym pocałunkiem, a potem Alicja zaczęła się śmiać, zmniejszając napięcie między nimi i uspokajając Jamesa, którego myśli chociaż na kilka sekund skupiły się na czymś innym niż obawa przed meczem.
— To była naprawdę niezła motywacja — zażartował James, wciągając szatę przez głowę. — Chociaż strasznie niesportowa!
W końcu — po paru minutach przekomarzań — dołączyli do reszty drużyny i ustawili się razem z nimi w rzędzie, czekając, aż komentator zapowie ich wejście na murawę. James zerknął kątem oka na Alicję, której oczy błyszczały podekscytowaniem, a potem, nieco wbrew sobie, spuścił wzrok odrobinę niżej — na jej rozciągnięte w lekkim uśmiechu usta. Szybko się odwrócił i potrząsnął głową.
"Mecz, Potter. Skup się na meczu".
Zanim wyszli z boksu, wyobraził sobie, że bawi się złotym zniczem na błoniach, podczas gdy Lily Evans wykrzywia usta i nazywa go zarozumiałym bufonem. Zmrużył oczy, przeczesał wolną dłonią włosy i uniósł prawy kącik ust w wyrazie samozadowolenia — tak, właśnie tej miny teraz potrzebował.
Podał rękę kapitanowi drużyny Ślizgonów, ale wzrok miał nieustannie utkwiony w Regulusie. Chłopiec był niższy od swojego brata i z pewnością nie tak przystojny, wydawał się również cichy i bardzo skupiony. Rozmawiali ze sobą może ze dwa razy w życiu, bo jeśli Syriusz mógł uniknąć jakiegokolwiek zbliżania się do brata na szkolnych korytarzach, skwapliwie z tej możliwości korzystał. Szkolny sędzia quidditcha, energiczny profesor Bubble, uwolnił złoty znicz oraz tłuczki, po czym złapał w wolną rękę kafel i jeszcze raz przypomniał obu drużynom, jakie są zasady gry. Trzy... dwa... jeden... Rozległ się dźwięk gwizdka, kafel został rzucony w powietrze, zawodnicy wystartowali. James odepchnął się od ziemi i ledwie się powstrzymał przed poszybowaniem za Gideonem i Fabianem. "Znicz. Interesuje cię złoty znicz" — powtórzył w myślach, zaklął i poszybował wysoko ponad grających.
Po trzech sekundach znudziło mu się wiszenie bez celu w powietrzu, więc zrobił kilka piruetów, zaprezentował publiczności kilka ryzykownych zwisów i obrotów, potem jeszcze raz wzniósł się w górę i nagle poczuł, że coś wpadło mu do kaptura. Wciąż mocno ściskając jedną dłonią miotłę, sięgnął za siebie i... pomiędzy jego zaciśniętymi palcami zatrzepotały srebrne skrzydełka. Od początku meczu minęła niespełna minuta.
Początkowo nikt nawet nie zauważył, że stało się coś niezwykłego — obie drużyny najzwyczajniej w świecie kontynuowały grę, zupełnie nieświadome wyczynu nowego szukającego Gryfonów. Tylko Regulus Black zawisł bezradnie w powietrzu i patrzył na Jamesa z mieszaniną podziwu i podejrzliwości.
— James Potter... złapał znicz.... — rozległ się zszokowany głos komentatora i dopiero wtedy oczy całej szkoły oraz obu drużyn skierowały się na Jima. Wszyscy zamarli, a kiedy napięcie zjeżyło Jamesowi wszystkie włosy na głowie, z sektora Gryfonów buchnęła nagle fala radości zwycięstwa. Wszyscy bili brawo, piszczeli albo podskakiwali, ogarnięci dzikim szałem. Alicja i reszta drużyny podlecieli szybko do swojego kapitana i ściągnęli go na ziemię, by tam dać wyraz swojemu niezmierzonemu szczęściu, rzucając mu się na szyję i waląc go po plecach. Puchoni i Krukoni milczeli, niepewni, jak powinni się zachować, za to Ślizgoni buczeniem i gwizdaniem dawali znać, co myślą o niespodziewanym zwycięstwie Gryfonów.
— Oszustwo! — wrzeszczeli. — Potter zaczarował znicz! Wszyscy widzieli, jak się nim popisywał na przerwach!
Ale nikt nie zwracał uwagi na ich niezadowolenie, wszyscy dobrze wiedzieli — a już na pewno James i Huncwoci, ponieważ próbowali wielokrotnie — że znicza nie dało się tak po prostu "zaczarować". Na szczęście bądź nieszczęście Jamesa fani tego najkrótszego w historii Hogwartu meczu zdawali się nie brać pod uwagę "przypadkowości", o której tak często James opowiadał z niesmakiem w kontekście quidditcha. Nikt nie zauważył, że Potter nie włożył zbyt wiele wysiłku w złapanie złotej piłki, że to właściwie ona sama dała mu się złapać... Ze znużeniem, niesłusznie interpretowanym jako pewność siebie, przyjmował wszystkie gratulacje i poklepywania, a także zapewnienia o swoim wrodzonym talencie i niesamowitym refleksie.
— Brawo, Jim — zarechotał Pete, kiedy James przebił się w końcu przez tłum Gryfonów do Huncwotów i odciągnął ich na bok, żeby pogadać. — Super chwyt. Nowatorskie zagranie.
— Perfekcyjnie wyszkolony kaptur — dodał Syriusz.
— Ślizgoni byli nieźle wstrząśnięci — zaśmiał się Remus i wszyscy czterej ulotnili się szybko z boiska, zanim na Jamesa posypała się kolejna fala gratulacji.
— Zupełnie nie wiedziałem, co się stało. Ile czasu minęło? Minuta?
— Pięćdziesiąt trzy sekundy — podpowiedział usłużnie Remus.
— Reg wściekł się jak diabli. — Syriusz zaskoczył z ostatnich kilku schodów i popatrzył wyczekująco na pozostałych. — Ale bez zbędnych słów, czas już na nas.
— Dokąd idziemy? — zapytał Remus.
— Do Hogsmeade, rzecz jasna! Kaptur, nie kaptur, mecz wygraliśmy i ludzie byliby niepocieszeni, gdybyśmy nie zapewnili im zabawy na odpowiednim poziomie.
— Nie chce mi się — stęknął James, marząc o prysznicu. — Weź Pete'a, ja z Remmym zajmiemy się przekąskami.
Peter posłusznie powlókł się za Syriuszem, a James i Remus ruszyli marmurowymi schodami na siódme piętro do pokoju wspólnego Gryffindoru.
— Jim! Jim! Jim! — skandowali nieznający słowa "zmęczenie" współmieszkańcy, kiedy tylko odsłoniła się przed nimi dziura pod portretem. James uniósł kciuki i krzyknął:
— Zapraszam wszystkich na wieczorne świętowanie sukcesu! Huncwoci zapewniają pyszną zabawę z niespodzianką!
Korzystając z ogólnej wesołości, jaka zapadła po tych słowach, szybko wskoczył na schody prowadzące do dormitoriów.
Na wielkiej imprezie nie zabrakło chyba nikogo z Gryfonów, zwłaszcza że Syriusz magicznie rozmnożył zakupione w Hogsmeade piwo kremowe i częstował nim nawet tych, którzy nie mieli jeszcze okazji skosztować go w innych okolicznościach, bo nie dostali jeszcze pozwolenia na wychodzenie do wioski. James bawił się zupełnie nieźle, dopóki przechodząca obok niego Lily nie posłała mu zirytowanego spojrzenia, z którego wywnioskował, że i ona nie do końca wierzyła w brak magicznej interwencji Huncwotów we właściwości złotego znicza.
Zostawił Syriusza i Petera w otoczeniu wianuszka dziewcząt — zwłaszcza ten drugi wyraźnie się cieszył z towarzystwa — a sam usiadł obok Remusa na kanapie przed kominkiem i zatopił zęby w podanej mu przez przyjaciela czekoladowej żabie.
— Która jest? — zapytał ze znużeniem.
— Dziewiąta.
— Strasznie wcześnie. Bądź dobrym prefektem i pogoń za godzinę spać te wszystkie wrzeszczące dzieciaki. Czy my też byliśmy tacy głośni pięć lat temu?
— Dużo głośniejsi — uśmiechnął się Remus. — Wszystko okej?
— U mnie czy u kaptura? — Szturchnął Remmy'ego w bok. — W porządku. Bywało lepiej... ale rzadko.
Chwilę później na dywanik u stóp Jamesa osunęła się Alicja i ziewnęła szeroko.
— Panie kapitanie, od rana próbuję pana przydybać i pogadać, ale ciągle mi się pan wymyka.
— Byłem zmęczony.
— Raczej zawstydzony — poprawił go Remus, po czym mrugnął porozumiewawczo i wstał z kanapy. — Idę uratować Łapę z opresji, ma alergię na swoje fanki i obawiam się, że za chwilę zakicha nam cały pokój.
— Zawstydzony? — powtórzyła Alicja z naganą. — A czego miałby się wstydzić najszybszy szukający w historii Hogwartu?
— Trochę pewnie tego, że mój kaptur i ja jesteśmy w dobrej komitywie i głupio mi trochę zgarniać komplementy należne ulubionej części garderoby.
Alicja wytrzeszczyła na niego oczy.
— Złapałeś znicz W KAPTUR?
— Nie rozumiem, dlaczego tylko Syriusz, Remmy i Pete zauważyli...
Przez dobrych pięć minut Alicja trzymała się za brzuch i próbowała opanować napady dzikiego śmiechu, a kiedy w końcu jej się to udało, spojrzała na Jamesa z rozbawieniem.
— To najbardziej niesamowity mecz, w jakim brałam udział!
— Taaa. Połowa szkoły myśli, że zaczarowałem znicz.
— To ta zazdrosna połowa. Utarłeś wszystkim nosa, a przede wszystkim... utarłeś nosa sobie! Tak się bałeś, że nikt cię w tym meczu nie zauważy, że zakończyłeś go, zanim zdążyliśmy się chociażby ustawić w odpowiednich pozycjach. Nie tylko więc nikt nie zauważył pozostałych zawodników, ale też będzie się o tym meczu mówiło latami.
— Ale...
— James, uwierz mi, kiedy mówię, że dla wszystkich jesteś dziś ikoną quidditcha. Kiedy ktoś kiedyś powie twojemu synowi: "grasz jak James", będzie to największy komplement.
— Ci, dla których jestem... ikoną — skrzywił się nieznacznie, kiedy wypowiadał to słowo — nie wiedzą, w jaki sposób...
— Ja wiem — przerwała mu beztrosko Alicja. — I wciąż jesteś dla mnie ikoną.
James zsunął się z kanapy na dywanik obok Alicji, tak że stykali się teraz kolanami.
— Jak ty to robisz?
— Co?
"W absolutnie bezpretensjonalny sposób wykładasz mi, jak bezsensowne są moje obawy" — chciał powiedzieć James, ale zamiast tego — wiedziony irracjonalnym impulsem — przechylił się i ją pocałował.
Wplótł palce w jej jasne włosy i przyciągnął ją do siebie, a Alicja gorliwie oddała mu pocałunek. Nie zwracali uwagi na fakt, że za ich plecami znajdowali się niemal wszyscy uczniowie z Gryffindoru, James zapomniał nawet, że może ich zobaczyć Syriusz. Zdał sobie sprawę, że odkąd po raz pierwszy tego dnia pomyślał o jej ustach, nie mógł się pozbyć tego obrazu z myśli — nawiedzał go chwilę po meczu, podczas rozmowy z chłopakami, śnił mu się, kiedy uciął sobie poobiednią drzemkę... Teraz Alicja oplatała go ramionami i oddychała ciężko w jego usta, a on po raz pierwszy od bardzo dawna nie czuł niczego poza spokojem i trudnym do zdefiniowania łaskotaniem w żołądku.
W końcu odsunęli się od siebie i rozejrzeli dookoła. Nikt na nich nie zwracał uwagi, wszyscy byli skupieni na sobie i swoich towarzyszach, nikt zabawnym komentarzem nie sprawił, że nagle poczuliby się skrępowani albo onieśmieleni tym, co się między nimi wydarzyło. Alicja westchnęła i położyła głowę na jego ramieniu.
— To był dość... niespodziewany finał dzisiejszego dnia — powiedziała z nutą rozbawienia w głosie.
— Nie narzekam — uśmiechnął się James.
***
W Pokoju Życzeń przypięte szpilką do ściany wisi zdjęcie pierwszego składu Zakonu Feniksa. Harry macha wychodzącym uczniom na pożegnanie i cofa się w głąb pokoju, żeby ułożyć porozrzucane poduszki z powrotem na półkach. Neville pochyla się nad zdjęciem i patrzy na nie długą chwilę, a potem zwraca się do Harry'ego.
— Myślisz, że się dobrze znali? Nasi rodzice.
Harry wzrusza ramionami.
— Może trochę.