Pamiętam, że wczoraj wyruszyliśmy spóźnieni. Pokołowaliśmy trochę po okolicy, zanim znaleźliśmy odpowiednie miejsce.
- Spróbujemy podejść - zdecydował kolega Marian. - Jeśli nie, to odejdziemy na drugi krąg i usiądziemy gdzie indziej.
Podeszliśmy, powisieliśmy kwadrans na bliższej prowadzącej, rozglądając się
w poszukiwaniu wolnego stolika, w końcu usiedliśmy. Znaleźliśmy się na wysokości decyzji.
- Szkocka czy irlandzka? - zastanawiał się kolega Stefan.
- Mały gaz - orzekł kolega Zbyszek i wyjaśnił: - Do roboty jutro idę...
Niby każdy z nas się zgodził ale ostatecznie zamówiliśmy po podwójnej szkockiej.
- Podaję parametry - rzekłem do barmana - cztery razy sto.
- Osiemdziesiąt - odparł. - Mamy porcje po czterdzieści.
Zaczęło się od osiemdziesięciu i rosło: sto sześćdziesiąt, dwieście czterdzieści, trzysta dwadzieścia...
Gdy odeszliśmy, warunki panowały trudne. Ledwie trzymaliśmy kurs.
- Go ahead - napominał Stefan.
- Na kursie i na ścieżce - odpowiadał Marian, ale widzieliśmy, że sam nie wierzy w to, co mówi.
- Horyzont - ostrzegł Stefan.
Pierwszy upadł Zbyszek.
- Kurwa mać! - zameldował, gdy zaliczył kontakt z ziemią.
- Pull up! Pull up! - dopingowaliśmy go, bo przecież jutro miał iść
do roboty.
Potem wszyscy coś mówiliśmy - fragmentami niezrozumiale.
Nie pamiętam, co było dalej. Do domu dotarłem najwidoczniej na automatycznym pilocie. Obudziłem się przemyłem twarz. Muszę teraz zadzwonić do kolegów, odtworzymy czarne skrzynki i może jakoś poukładamy te puzzle.
PRZEMYSŁAW ĆWIKLIŃSKI
pcwikla@redakcja.nie.com.pl