Nie ma deszczu w Przeklętych Górach
Zaczęło się od tego, że mój albański wydawca napisał: „Sorry, ale twoja książka nie wyjdzie w planowanym terminie, wyjdzie prawdopodobnie miesiąc-dwa później. W Tiranie po prostu nie ma prądu po osiem-dziesięć godzin dziennie”.
Pomyślałem sobie, że to jest całkiem uczciwy powód spóźnienia, i odpisałem: „W porządku, Sokol, nie ma sprawy. To i tak jest dosyć sensowny powód zwłoki. Inni wydawcy nie przedstawiają równie przekonujących”.
A potem albańscy przyjaciele nadesłali wieści, że na południu kraju w Gjirokaster elektryczności nie ma przez dwanaście godzin dziennie, w Kukës, na północy na granicy z Kosowem, ciemno i zimno jest nawet przez osiemnaście godzin w ciągu dnia.
Albania energię elektryczną czerpie głównie z elektrowni wodnych. W skali kraju to jest jakieś 90 procent. Największe z nich znajdują się na północy kraju na rzece Drin. W Koman, w Fierzë powstały gigantyczne tamy i elektrownie, a rzeka zmieniła się w coś w rodzaju wąskiego jeziora, bałkańskiego fiordu. Przy odrobinie dobrej woli i szczęścia północną Albanię od Szkodry leżącej blisko Adriatyku po Kukës na kosowskiej granicy można pokonać wodą, można przepłynąć. Można w poprzek przepłynąć cały kraj. W linii prostej jest to jakieś sto kilometrów, ale spiętrzona tamami rzeka wije się, meandruje, przeciska się między górskimi masywami i w rezultacie podróż trwa cały dzień. Płynąłem tamtędy kilka razy.
To jest urodziwy i starodawny kawałek Europy. Nie ma tam dróg. Ludzie wysiadają ze statku, z rzecznego promu zbudowanego ze starej łodzi i autobusowego nadwozia, a na brzegu czekają na nich juczne osły. Ładuje się na nie wszystko, czego nie można wykonać na miejscu. Plastikowe węże do podlewania, wiadra, naftę do lamp, sól do mięsa i zapałki. Czasami są to ilości hurtowe i wtedy osły uginają się pod ciężarem fanty i piwa w puszkach. Kamieniste ścieżki wspinają się gdzieś pod samo niebo, pokonują przełęcze i znikają w otchłani gór zwanych Namuna - co znaczy „przeklęte”. Tego lata gdzieś przed Fierzë widziałem kilkudziesięciu gości weselnych: mężczyźni w garniturach, kobiety na wysokich obcasach z fryzurami prosto od fryzjera i w eleganckich kreacjach - wszyscy gęsiego wspinali się karkołomną ścieżką, która zakosami prowadziła gdzieś za niebotycznym grzbietem. Ten orszak był jak z surrealistycznego filmu albo z pięknego snu.
Czasami gdzieś w oddali widać samotne domy. Przypominają czworoboczne kamienne wieże zdolne przetrwać długie oblężenie. Okna są wąskie niczym otwory strzelnicze. Nic dziwnego, bo jeszcze niedawno nie pytało się tutaj o ilość domowników, ale o „ilość strzelb”, czyli liczbę mężczyzn zdolnych do noszenia broni, żyjących pod jednym dachem, w jednej wielopokoleniowej rodzinie. Domostwa oddalone są od siebie o kilka godzin marszu i samowystarczalne: mają swoje stada owiec, swoje osły, swoje poletka kukurydzy, sady śliwkowe, by można było destylować alkohol, spłachetki tytoniu, zapasy drewna na opał i siana dla zwierząt. W gruncie rzeczy te gospodarstwa są trochę jak przedsięwzięcia lądowych Robinsonów Crusoe. Samotność mieszkańców jest pomnożona przez ich liczbę. Czasami gdzieś na bezludnym brzegu można dostrzec pojedynczą sylwetkę. Człowiek macha i wtedy prom zmienia kurs, przybija i z pokładu rzuca się długą deskę. Człowiek wchodzi na pokład, a pasażerowie pytają, o której wyszedł z domu. „Wyszedłem przed świtem” - odpowiada przybysz.
I w tym najbardziej archaicznym regionie produkuje się elektryczność, energię dla całego kraju. Energia - symbol postępu i nowoczesności - rodzi się tam, gdzie ludzie żyją zamknięci całkowicie w rodzinnych i klanowych strukturach społecznych, a ich egzystencja jest regulowana przez średniowieczne prawo obyczajowe - znacznie silniejsze niż oficjalne państwowe kodeksy. Stąd płynie prąd do miast, do Szkodry, Tirany i Durrës, by ożywiać wnętrza fabryk, komputerów, telewizorów i bankomatów. W dzikim pejzażu stają gigantyczne słupy trakcji elektrycznej. Są czarne i zardzewiałe. Minionego lata ktoś kilka z nich wysadził w powietrze. Albańscy przyjaciele nie potrafili powiedzieć, kto to zrobił i dlaczego.
Teraz po prostu w jeziorach brakuje wody i turbiny stoją bezczynnie.
Północ nigdy nie miała dobrych notowań. Dla centralnej i południowej Albanii to było siedlisko bezprawia, przemocy, dzikości i ciemnoty. Tam miały zamieszkiwać demony. Tam się nie jeździło. Żeby tam pojechać, potrzebny był ważny powód. To raczej stamtąd przybywali na poły mityczni ludzie gór, którzy bez skrupułów sięgali po władzę, pieniądze i wpływy w bardziej cywilizowanych częściach kraju. I tam uciekali, gdy ziemia zaczynała im się palić pod nogami.
I teraz cywilizowana i modernizująca się Albania siedzi w ciemnych knajpach i klubach, siedzi przed martwymi komputerami, tkwi w nieogrzewanych eleganckich apartamentach, nudzi się bez swoich kasyn i wygląda deszczu, który spadnie na północy i napełni po brzegi jeziora. I jest jak kiedyś, jak za najdawniejszych czasów, gdy ludzie patrzyli w niebo, oczekując urodzaju albo głodu.
No i ja też razem z moim wydawcą wyglądamy deszczu, który spadnie w Przeklętych Górach.
© Andrzej Stasiuk /Syndykat Autorów 2005
1
2
JK
JK