Wróg bez twarzy
Trudno rozszyfrować wroga, kiedy nie zna się jego języka. Iraccy partyzanci podkładający ładunki wybuchowe przy drodze czasami wypisują na ulicy ostrzeżenie po arabsku. Miejscowi wiedzą, że trzeba to miejsce ominąć. Amerykanie wjeżdżają prosto w pułapkę.
- Wszyscy wiedzą o niebezpieczeństwie, tylko nie my - denerwuje się porucznik Julio Tirado ze 124. pułku piechoty Gwardii Narodowej Florydy, który patroluje ulice miasta Ramadi na zachód od Bagdadu.
Na razie Amerykanie nauczyli się tylko arabskich przekleństw. Zrozumieli też, że kiedy Irakijczycy pokazują znak V odwróconą dłonią, to tak, jakby w Stanach demonstrowali środkowy palec. Żołnierze z USA nie pozostają im dłużni - chcąc okazać niechęć tubylcom, pokazują im podeszwy - to w Iraku gest bardzo obraźliwy. Ale tak naprawdę przybysze z Florydy czy Nowego Jorku ciągle poruszają się po Bagdadzie jak we mgle. I wciąż ponoszą straty w ludziach.
W ostatnim tygodniu października, po czterech samobójczych zamachach bombowych w sercu Bagdadu, zginęło ponad 30 osób. Generał brygady Mark Hertling, zastępca dowódcy Pierwszej Dywizji Pancernej, powiedział dziennikarzom, że zamachy to dzieło "bojowników z zagranicy". Jednak zaledwie 24 godziny wcześniej dowódca jego dywizji, generał brygady Martin E. Dempsey, przekonywał na konferencji prasowej, że nie stwierdził "jakiegokolwiek napływu zagranicznych bojowników do Bagdadu".
Zagraniczni czy miejscowi? Al-Kaida, czy fedaini Saddama Husajna, którzy ciągle wierzą, że ich wódz znowu obejmie tron? Właściwie kto?
Całe sztaby amerykańskich specjalistów nie odpowiedziały do dzisiaj na te pytania. Niektórzy sugerują, że to niedobitki partii Baas wynajmują bojowników z zagranicy, by zasiedli za kierownicami samochodów wyładowanych środkami wybuchowymi. Inni twierdzą, że to robota sunnitów, którzy prą do przejęcia niepodzielnej władzy w kraju.
Tymczasem Irak z tygodnia na tydzień pogrąża się w chaosie. Prezydent Stanów Zjednoczonych George W. Bush nie traci jednak rezonu. Nadal głosi wszem i wobec, że eskalacja terroryzmu w Iraku (dziś dochodzi tu dziennie do ok. 25-30 zamachów, podczas gdy we wrześniu było ich 15-20), to właściwie dobry znak. - Im skuteczniejsi jesteśmy na miejscu, tym gwałtowniej reagują ci zabójcy - powiedział prezydent dziennikarzom.
Postawę prezydenta USA cechuje bardziej retoryka kampanii wyborczej niż prawdziwa strategia. Bush doskonale wie, że kiedy zacznie ubiegać się o reelekcję, wielu jego przeciwników wypomni mu niepowodzenia w Iraku. Dlatego broni się, jak może. Na razie odniósł tylko jeden sukces: wyciągnął gospodarkę z zapaści - w trzecim kwartale 2003 r. wzrost PKB sięgnął aż 7 proc. Ale jeżeli żołnierze amerykańscy nadal będą ginąć, nic mu nie pomoże.
To dlatego teraz CIA dwoi się i troi, żeby zlokalizować wrogów. Niewiele z tego jednak wychodzi. Rozmaite agendy wywiadu wojskowego nie mogą się zdecydować, czy walczą z rozproszonymi grupkami oporu, czy może z dobrze zorganizowanym powstaniem. Większość agentów, zwłaszcza w CIA, uważa, że kampania terrorystyczna to robota małych, zapewne izolowanych i raczej nieskoordynowanych komórek bojowników. Inni sugerują, że to sam Saddam nadal wszystkim rządzi, a stałe, nasilające się zamachy bombowe to oznaka jakiejś szerszej, dość spójnej strategii wypędzenia amerykańskich "okupantów". Dwa tygodnie temu przedstawiciele administracji USA próbowali lekceważyć doniesienia o powstaniu zbrojnym inspirowanym przez byłego przwywódcę Iraku, twierdząc, że były dyktator jest zbyt zajęty ukrywaniem się, by mógł odgrywać jakąś aktywną rolę.
Wiele wskazuje na to, że tajna policja Saddama najwyraźniej od początku była przygotowywana do prowadzenia kampanii terroru przeciwko amerykańskim oddziałom. Wojska USA odkryły w Iraku aż 500 "kamizelek samobójców", wyładowanych materiałami wybuchowymi strojów podobnych do tych, jakich palestyńscy terroryści używają do ataków w Izraelu. Materiały wybuchowe nietrudno znaleźć - setki irackich magazynów z bronią zostało porzuconych na pastwę losu.
Miesiąc temu jeden z Irakijczyków zaproponował amerykańskim żołnierzom sprzedaż przenośnej wyrzutni rakiet ziemia-powietrze SA-7 - można z niej zestrzelić samolot pasażerski. Kiedy żołnierze zaproponowali mu 250 dol., wrócił z ciężarówką pełną rakiet i wziął za nie 40 tys. dolarów. Opowiadał, że przywiózłby więcej, ale nie mieściły mu się na ciężarówkę. Jeśli taka broń jest w Iraku aż tak łatwa do zdobycia, to nic dziwnego, że doszło do tragedii, jaką było zestrzelenie 2 listopada śmigłowca pod Al-Falludżą - zginęło 15 Amerykanów, którzy lecieli na urlop. Tymczasem amerykański wywiad działa po omacku, nie wiedząc nawet, gdzie szukać składowisk uzbrojenia armii Saddama, z których korzysta dziś ruch oporu.
Jakie związki - jeśli w ogóle - istnieją między niedobitkami armii Saddama a terrorystami, którzy przenikają do Iraku przez dziurawe granice? To dla amerykańskiego wywiadu największa zagadka.
Przed wojną CIA nie była w stanie przeniknąć do państwa policyjnego Saddama. Teraz też nie radzi sobie najlepiej. Wewnętrzny raport armii, opublikowany w zeszłym miesiącu przez Center for Army Lessons Learned w Fort Leavenworth w Kansas, ostro skrytykował wywiad wojskowy za słabe przygotowanie i wytknął wiele technologicznych i biurokratycznych błędów. Sieć łączności, która miała łączyć drużyny zwiadowcze i dawać im dostęp do baz danych, działała tak słabo, że "w zasadzie nie istniała". Stałym problemem był "brak kompetentnych tłumaczy". Tłumaczy nie było, bo na przykład wysyłano ich "po kurczaka i coś do picia" - czytamy w raporcie.
Ale amerykańscy analitycy wywiadu są zaskoczeni znacznie głębszym nieporozumieniem. Dlaczego Irakijczycy sami nie wezmą się za terrorystów? Dlaczego nie chcą wydać Amerykanom niedobitków starego reżimu? Czy to prawda - jak często podkreślają rzecznicy administracji Busha - że mieszkańcy Bagdadu wcale nie tęsknią za powrotem Saddama?
Rzeczywiście, większość chce, by Amerykanie zostali w ich kraju na tyle długo, by zapewnić pewien stopień stabilizacji i bezpieczeństwa. Amerykańskie obietnice demokracji stanowią jednak poważne zagrożenie dla pozycji znaczącej mniejszości. Dla sunnitów, którzy stanowią około jednej czwartej ludności, ale dominują nad szyitami w wielkomiejskich elitach i wśród klasy średniej. W demokracji stworzonej przez Amerykanów władza trafiłaby w ręce szyitów.
Sunnici są tego świadomi. Dlatego mówią wprost: nie chcemy Amerykanów, nie chcemy Saddama, sami chcemy rządzić. Eksperci twierdzą, że gdy tylko nadarzy się okazja, wywołają powstanie przeciwko Amerykanom. Jak zapobiec kolejnemu rozlewowi krwi? Jak powstrzymać sunnitów - głowią się dzisiaj specjaliści z CIA i wywiadu wojskowego.
Zamiast próbować stworzyć demokrację na modłę zachodnią, administracja Busha powinna inteligentnie dostosować się do religijnej i klanowej polityki w Iraku. Przynajmniej na krótki czas tradycyjna, nieco mafijna machina rozdzielania wpływów w zamian za przysługi byłaby znacznie bardziej skuteczna niż obecna strategia.
Co więcej, część sprytniejszych amerykańskich dowódców już sobie to uświadomiła. Pułkownik Hector Mirabile z pierwszego batalionu 124. pułku piechoty Narodowej Gwardii Florydy, która patroluje ulice Ramadi, w cywilu jest majorem policji w Miami. Wydaje się, że ów oficer instynktownie rozumie kolonialne metody rządzenia, jakie Brytyjczycy praktykowali 100 lat temu. - To teren podzielony między klany - wyjaśnia. - Rozumiemy, że bitwy tej nie da się wygrać bez podbicia serc i umysłów tutejszych ludzi. A tego nie można dokonać nie zjednawszy sobie najpierw szejków.
Mirabile opisuje dokładnie, jak to się robi: najpierw uścisk rąk, potem herbata, następnie 10 minut pogaduszek. "I od tej pory można rozmawiać o interesach. Naszą główną metodą kontroli są kontrakty". Pułkownik rozdaje lukratywne umowy na odbudowę szkół czy zapewnianie innych usług dla lokalnej społeczności (zawarta jest w nich suta premia dla szejka - nawet do 20 proc.). A jeśli zaczynają się rozruchy, takie jak atak moździerzowy, który miał miejsce zaledwie dzień wcześniej? - Dzwonię do szejka i pytam: Dlaczego do tego doszło? - wyjaśnia Mirabile. - Jeśli nie zdołają tego wyjaśnić, my zmniejszamy ich kontrakty. Jeżeli i to nie pomaga, idziemy i mówimy: Wasz teren nie jest jeszcze dość bezpieczny, ludzie nie mogą tu pracować. A szejk mówi: "Cholera, to mnie bije po kieszeni...".
To praktyczny sposób na pokój. Ale żołnierze Mirabilego nie mają złudzeń. Wiedzą, że rozlew krwi potrwa jeszcze długo. Między innymi dlatego, że obie strony dzieli przepaść kulturowa. Dla Irakijczyków Amerykanie są istotami z kosmosu. Noszą supernowoczesną broń, okulary - tubylcy ich nie używają, ale podejrzewają, że Ray Bany zostały tak opracowane, by żołnierze mogli patrzeć na wylot przez ubrania kobiet. - Po ataku moździerzowym przyszedł szef policji, żeby pogadać - wspomina 33-letni sierżant William Sanchez. - Chciał mnie tak po arabsku pocałować. Odpowiedziałem: Ja się nie całuję, koleś. Jak się masz? 21-letni José (Psycho) Lopez chciałby wiedzieć, jak radzić sobie w groźniejszych sytuacjach.
- Widzimy, jak sobie stoją i robią coś takiego - Pokazuje gest podrzynania gardła. - Widzimy to, ale co można im zrobić? Zabić ich? Chwytam jednego za gardło i daję mocno po twarzy. Ale to chyba nie najlepszy sposób na nawiązywanie przyjaźni i werbowanie informatorów.