„Pustkowia na łonie”
Spakowałam plecak. Ale po dłuższym zastanowieniu stwierdziłam, że najbardziej potrzebne rzeczy zmieszczę do kieszeni spodni. Tak, stanowczo nie potrzebuję plecaka, którego wcześniej pakowałam 20 minut, żeby nic nie pominąć. Otwieram drzwi i cieszę się cudną pogodą.
Codziennie wyruszam gdzie indziej, w różnych godzinach, z różnymi znajomymi, różnymi środkami transportu. I codziennie to samo pytanie: gdzie są ludzie? Niczym profesjonalny tropiciel udaję się w dżunglę miejsc Gdańska i jego okolicznych terenów, poszukując wymierającego gatunku: wędrowników. Ludzi poszukujących przygody. Ze wsparciem i fachowym ekwipunkiem w kieszeniach wyruszam na poszukiwania.
Moim pierwszym celem były nadmorskie lasy i okoliczne deptaki. Pustka. Nawet dłuższe obserwacje, które prowadziłam zamaskowana w krzakach (z lornetką oczywiście), nie dały zadowalających efektów. Nikt się nie pojawił. Pomyślałam, że może ten gatunek populacji ludzkiej woli w tym roku przemieszczać się wieczorami lub nocą. Tak więc około godziny 20.00 wsiadłam na rower. Odpuściłam sobie bezcelowe jazdy już o 22.30, ponieważ ani nikogo nie spotkałam, ani się na to nie zapowiadało. Nie tracę jednak nadziei na istnienie wędrowników, którzy w tegoroczną wędrówkę tak bardzo mnie interesują.
Następnego dnia wyruszam na Gdyński Skwer. Tam znajduję tylko osobniki, które wytaczają się samochodu i ostatkiem sił doczołgują się do najbliższego baru. Dzieci wykazują więcej ruchu: biegają od jednego stoiska z pamiątkami do drugiego, wyłudzając od rodziców pieniądze, na niepotrzebną pamiątkę „bez której nie mogą żyć”. O drugiej w nocy mam niepowtarzalną okazję poszukania ukrytych amatorów przygody w okolicy Akademii Muzycznej. Okna pozasłaniane, sklepy zabezpieczone kratami, gdzieś w oddali skrzypi huśtawka. Nawet typowych panów (fanów taniego wina) jakoś nie widać. Może wieść o moich poszukiwaniach majówkowych rozeszła się po Polsce i wszyscy zaszyli się pod ziemią?
W środę rankiem wędrowałam już po Przymorzu. Chodnik miałam cały dla siebie. Po południu wyjechałam za miasto. Tam miałam okazję z bliska obserwować inny gatunek- wiecznych imprezowiczów. Trzeźwi chyba tylko w pracy i za kierownicą, młodzi, mili i szaleni.
W czwartek już o godzinie 9 z rana byłam gotowa do dalszych poszukiwań i z mym wiernym towarzyszem dwie godziny spacerowaliśmy po wsi, zwiedzając bardziej i mniej znane mi jej zakątki. Szliśmy sami. Jak okiem sięgnąć nie ma nikogo. Trafiliśmy na populację pań, które tzw. „plackiem” leżały na kocach i zażywały kąpieli słonecznej, ale w ogóle się nie ruszały, więc nie mogę być pewna czy żyły. Przed obiadem odbyliśmy dwu i pół godzinną wycieczkę rowerową. I tam spotkała nas bardzo miła niespodzianka! Małżeństwo (również byli na rowerach) zapytało nas o niebieski szlak. Opisaliśmy drogę, chwilę porozmawialiśmy i pojechaliśmy dalej. Dwoje szlachetnych przedstawicieli poszukiwaczy przygody wreszcie nam się ukazało. Do końca dnia nie spotkaliśmy już ludzi z tego gatunku…
W piątek po południu rozwiązała się zagadka, która nurtowała mnie od samego początku, a mianowicie gdzie mogli podziać się osobniki z gatunku homo sapiens. Otóż wybrałam się na trzy godzinne zakupy do centrum handlowego „matarnia”. Tam wpadłam w wir ludzi: dzieci nie mogących znaleźć rodziców, kobiet rzucających się na wszystko i wszystkich, oraz zniecierpliwionych mężów („długo zamierzasz przerzucać te wieszaki?”). Liczba ludzi zwiększała się z minuty na minutę, a na początku było ich przecież mnóstwo.
W sobotę na porannym rowerze i popołudniowym spacerze również nie natknęłam się na wędrowników, oprócz staruszka dziko pędzącego ślimaczym tempem w sportowym dresie.
Może powinnam rozgłosić, że zakończyłam poszukiwania, to wszyscy wylegną spod ziemi? Gdzie są ekolodzy gdy giną tak istotne na świecie gatunki? Morał jest krótki i niektórym znany: prawdziwy wędrownik pilnie poszukiwany.