SPOTKAŁEM SZATANA!
Dziś chciałbym się z Wami podzielić najdziwniejszym i najstraszniejszym wydarzeniem z mojego życia - przeżyciem ze "strefy mroku". Gdy opowiadam tą historię wielu mi nie wierzy, albo też próbują mi wmówić, że to był senn, czy też, że cierpię być może na tzw. "bezdech senny". Ja natomiast wiem, że nie był to sen i wiem, że nie mam dolegliwości, które mogłyby wywołać takie wizje. Mam świadomość tego, że to się działo naprawdę. I choć czasem ludzie się śmieją i albo widzą we mnie człowieka z urojeniami, albo strasznie nawiedzonego, wiem jedno - zostałem uwolniony i teraz jest czas, bym o tym mówił. Możecie mi wierzyć, albo nie wierzyć, ale ja nie mogę milczeć.Może dzieki temu ktoś uniknie poważnych życiowych komplikacji.
Byłem jeszcze w szkole podstawowej. Bardzo interesowały mnie wówczas filmy z gatunku s-f. Zwłaszcza te, w których ludzie kontaktowali się z istotami pozaziemskimi. Bardzo lubiłem też czytać książki o podobnej tematyce. Któregoś dnia w szkolnej bibliotece (!!!) znalazłem komiks pt. "Lądowanie w Andach". Opowiadał on o losach załogi statku pozaziemskiego, która przybyła na Ziemię w czasach legendarnej Atlentydy. Opowieść spodobała mi się. Byłem zachwycony nią, tymczasem otworzyła ona przede mną drzwi wiodące ku zatraceniu. Nie byłoby w niej pewnie nic złego, gdyby nie to, że oparta była w całości na teoriach słynnego szwajcarskiego pseudonaukowca - Ericha von Danikena. Autorzy komisku nie kryli się z tym wcale. Nazwisko EvD widniało na okładce, w eksponowanym miejscu. Kilka lat później - a było to na początku lat 90-tych, kiedy rynek książki wyzwolił się już spod cenzury i wszelkich ograniczeń - na wystawie księgarni zobaczyłem książkę "Dzień, w którym przybyli bogowie" autorstwa EvD. Powróciły wspomnienia świetnej lektury sprzed lat. Pojawiło się też pragnienie przeczytania, w nadziei, że opowieść będzie równie fascynująca, co zapamiętana historyjka. Książka była poważna, dająca wrażenie naukowości, a zarazem porywająca. Dowiedziałem się z niej podstaw teorii Danikena. Równocześnie interesowałem się ufologią. Przekonywanie, że przed tysiącami lat kosmici odwiedzili Ziemię, i zaszczepili życie, a potem także cywilizację i wszelkie religie trafiło więc na podatny grunt. Sięgałem po coraz to nowe książki...
Wychowałem się w rodzinie katolickiej. Zawsze wiedziałem, że jest Bóg, choć z moim życiem religijnym, gdy byłem dzieckiem, nie było dobrze. Szatan umiał to wykorzystać. Z każdą kolejną książką EvD odkrywałem coraz to bardziej "prawdę" o tym, że religia została nam dana przez naszych stwórców - istoty z innej planety, które powołały ludzkość do życia w swych laboratoriach - by dać ludziom coś służące duchowemu wzrostowi. Dowiadywałem się, jak to założyli wszystkie religie świata i jak nimi kierowali. Dowiadywałem się też, jak szukać ukrytych śladów ich działalności w Biblii, a także świętych księgach wschodu, obrzędach, sztuce prehistorycznej... Dowiedziałem się, że każda religia jest w gruncie rzeczy tym samym, bo ma to samo źródło, i że nie ma absolutnie żadnego znaczenia czy jest się chrześcijaninem, buddystą, shintoistą, animistą, czy kimkolwiek innym. Dowiedziałem się, że Jezus wcale nie był Synem Bożym, a nauczycielem, którego posłali obcy, by formował ludzkość - takim, jak Budda, Mahomet, czy np. Maharishi...
Nie widziałem w naukach EvD zagrożenia dla swej duszy. W dalszym ciągu wierzyłem w Boga. Zmieniło się jednak moje o Nim wyobrażenie. Wierzyłem w Boga, ale nie był to chrześcijański Bóg miłości, Ojciec. Mój "Bóg" miał "zieloną skórę i czułki na głowie", był kosmitą. Chodziłem do Kościoła, choć moje związki z nim, przywiązanie, zamierało... Czułem się kimś lepszym niż inni chrześcijanie, czy nawet duchowni, bardziej świadomy... Miałem ich za "ciemną masę", za takich, którzy wierzą w Boga, ale nie wiedzą o Nim tego, co ja wiedziałem. Bo to ja byłem "oświecony", pełny "prawdy" objawionej przez "genialnego" Danikena! Ja wiedziałem swoje i nikt by wówczas tego nie zmienił - nawet biskup. Bo kimże był biskup dla mnie? Głupcem, który nie wierzy w kosmitów i ślepy jest na prawdę...
Daniken przytaczał coraz więcej dowodów. EvD ma do siebie to, że stawia masę pytań, a daje na nie zawsze jedną i tą samą odpowiedź. Piramidy w Eipcie? KOSMICI! Piramidy na Yukatanie w Meksyku? KOSMICI! Tajemnicze rysunki na Płaskowyżu Nazca? KOSMICI! Rozsiane po całej Europie megality? KOSMICI! Powstanie religii? KOSMICI! Objawienia maryjne? KOSMICI! Prawda, jakie to proste? Jedno jedyne słowo - "KOSMICI!" - i wszystkie zagadki tego świata są rozwiązane!
Równocześnie coraz bardziej zagłębiałem się w literaturę ufologiczną. Najbardziej pasjonowały mnie zawsze "przesłania" obcych do ludzkości dawane przez tzw. "kontaktowców", czy poprzez przekazy chanellingowe. "Liznąłem" także nieco "czystej" ezoteryki, czytając Edgara Caysy'ego (nie wiem, czy dobrze zapamiętałem pisownię nazwiska). Uwierzyłem praktycznie w reinkarnację. W kilku książkach ufologicznych przeczytałem "przesłania" od obcych mówiące "prawdę" o grzechu - że jest on wymysłem ludzi, że grzechu nie ma, że najgorszy nawet czyn nie jest grzechem. "Świetnie!" - pomyślałem sobie. "Hulaj dusza, piekła nie ma!" - mówi stare porzekadło i tak się zaczęło toczyć moje życie. Wpadłem w bagno pornografii i powodowany nią uczyniłem wielkie zło, o którym nie potrafię napisać, tak się nim dziś brzydzę. Religia przestała się dla mnie liczyć - coraz rzadziej chodziłem do kościoła, bardziej z przyzwyczajemnie i "dla rodziców" niż z potrzeby, a do spowiedzi wcale (zrażony postawą pewnego księdza, a nie samą spowiedzią).
Byłem na drodze upadku, zachowując jednak wciąż pozory bycia dobrym chrześcijaninem. Zakładałem na codzień piękną maskę. Nie wiem sam dlaczego. Może dla siebie, aby się lepiej czuć? Może dla społeczeństwa, żeby nie podpaść, robić dobre wrażenie? A może dla Boga, żeby wobec niego czuć się O.K.? Miałem przyjaciół w Poznaniu - zakonników. Nie wiedzieli oni o mnie wiele. Nie wiedzieli, co się dzieje w mojej duszy. Mieli mnie za dobrego katolika, którym wcale nie byłem. Wiele razy u nich nocowałem. Pamiętam taką noc, gdy byłem sam w pokoju, samotny. Pokoik - mały, schludny i ciepły - był w piwnicy, a wokół w nocy żywego ducha. Zacząłem się wieczorem modlić - niedbale, leżąc w łóżku. Miałem zamiar "odklepać" po prostu "przepisowe" modlitwy - "Ojcze nasz", "Zdrowaś Mario"... Odmówiłem tą pierwszą, gdy zostałem wciągnięty jakby w wir. Zacząłem mówić do Boga, otwierać przed nim swe serce. Zsunąłem się na podłogę razem ze śpiworem, w którym ułożyłem się do snu, uklękłem... I tak po prostu mówiełem do Boga, jak się zwierzać można tylko najlepszemu przyjacielowi. Krzyczałem na głos, żaliłem się, wylewałem wszystkie moje wątpliwości, a On cierpliwie mnie słuchał. W pewnym momencie zacząłem Go czuć tak blisko, jakby On sam uklęknął obok ,mnie... Płakałem. Tak, chyba płakałem, choć już dziś nie pamiętam tego tak dokładnie. Wydawało mi się, że wszystko trwało z 15 minut. Gdy zakończyłem swą modlitwę i spojrzałem na zegarek, ze zdumieniem stwierdziłem, że jest późna noc. Modliłem się ponad dwie godziny i byłem tak bardzo szczęśliwy.
Ta noc sama w sobie nic w moim życiu nie zmieniła, choć była tak piękna. Wróciłem do domu i znów było to samo - UFO-bożek i cały mój brud. Zapomniałem. Ale Bóg nie zapomniał. Minęło sporo czasu i znów pojechałem do Poznania, razem z moim kolegą. Wieczorem długo rozmawialiśmy leżąc w łóżkach gościnnej klasztornej sali. Wreszcie poszliśmy spać.
Była głęboka noc, gdy nagle ze snu wyrwało mnie uczucie przerażenia, które nijak nie da się wyrazić słowami. Nic nie widziałem - a nie była to naturalna ciemność! Nic nie słyszałem - a nie była to naturalna, nocna cisza! W dodatku miałem świadomość, że... unoszę się w powietrzu! Chciałem się ruszyć, lecz byłem jak sparaliżowany. Chciałem krzyczeć, wołać o pomoc, ale nie mogłem wydobyć z siebie głosu! Coś mnie dusiło... I było jeszcze "coś", a raczej "ktoś" - prawdziwe źródło całego przerażenia. Przy moim łóżku wyczuwałem BYT - BYT nienawidzący mnie, pełen zła... Wiedziałem, że jest to szatan!
Szatan! Siła duchowa... Ludzie powątpiewają niekiedy w jego istnienie. Uważają go za wymysł ludzki, stworzony przez ludzkość, by był "kozłem ofiarnym", na którego można zrzucić całe zło, które się dzieje i które sami czynimy! Tymczasem szatan jest rzeczywistością tak samo namacalną, jak wszystko inne - tyle że namacać go można nie rękami, jak ludzi, zwierzęta czy przedmioty, bowiem nie należy do świata materialnego, lecz na poziomie duszy i odczuć.
Tak więc stanął przy mnie szatan. Wiedziałem od pierwszej chwili z kim mam do czynienia i to potęgowało moje przerażenie! Pomyślałem sobie, że to już koniec. Że oto przyszedł on, by wziąć mnie ze sobą do piekła.
Gdy człowiek jest przerażony zebranie myśli graniczy z cudem. W tym momencie przypomniałem sobie jednak, że kładąc się spać na łóżku przysuniętym do mojego położyłem świeżo zakupiony na furcie klasztornej różaniec (sam nie wiem czemu właściwie go kupiłem - pewnie po to, by uzupełnił on mój zewnętrzny wizerunek "dobrego chrześcijanina"!). Zebrałem się w sobie, by po niego sięgnąć - nie żeby był on dla mnie szczególnie ważny duchowo, ale potrzebowałem pilnie czegoś, co pomoże mi przezwyciężyć więzy krępujące mnie. Czułem potrzebę, by wołać do Boga, ale potrzebowałem sił, by złamać kajdany! Jakie było moje zdziwienie, że aby go sięgnąć, musiałem nie tylko (z ogromnym trudem!) wyciągnąć rękę w bok, ale także sięgnąć w dół, choć sąsiednie łóżko było tej samej wysokości, co moje! Był to dla mnie pierwszy dowód na to, że autentycznie lewitowałem! Sięgnąłem i zacząłem się modlić - jednak nie do Maryi, lecz do Boga.
I Bóg naprawdę zadziałał! Tak, jak byłem świadomy obecności zła, tak samo byłem świadomy, że oto przyszło także dobro. I to dobro stanęło do walki z szatanem! AUTENTYCZNEJ WALKI! Wokół mnie wszystko jakby zaczęło się kotłować, tak się starły te dwie potężne siły! Zło z dobrem jednak nigdy nie wygra, bo najzwyczajniej w swiecie wygrać z nim nie może. Nie ma bowiem siły potęzniejszej niż dobro, mające swe źródło i pełnię mocy w Bogu! Szatan uciekł, ja opadłem (!!!) na łóżko - dokładnie tak, jak spada się z wysokości ok. 15 - 20 cm. I to było dla mnie kolejnym dowodem, że faktycznie unosiłem się w powietrzu! I było mi tak dobrze. Nie modliłem się już - zapadłem w spokojny sen.
Tej nocy stoczył się prawdziwy bój o moją duszę. Nie mam wątpliwości, że to przyszedł Jezus. A nawet jeśli nie był to On, to w odpowiedzi na moje wezwanie przysłał któregoś z aniołów. Dziś widzę, że tej nocy rozstrzygnęło się wszystko. W swoim zaślepieniu nie widziałem wówczas, że stałem na samej krawędzi bezdennej przepaści, której na imię "new age". Gdyby wówczas Bóg nie wyciągnął do mnie dłoni i nie uchwycił mnie, spadłbym w nią i byłbym dziś pewnie w którejś z licznych sekt, albo już by mnie nie było wśród żywych.
Nasz Bóg jest wspaniały! Uwolnił mnie od wiary w UFO-bożka! Od tego czasu mineło może z 10 lat, a ja wciąż jeszcze jestem na etapie oczyszczania, dochodzenia do wiary prawdziwej. Dziś jeszcze czuję na sobie resztki pęt, zniewolenia - dalekie, i - chwalić Boga! - coraz dalsze, echo mej przeszłości.
Wierzę w Boga - Ojca, Wszechmocnego i miłującego mnie tak bardzo, że tego nie jestem w stanie pojąć! Wierzę, że Bóg jest, że jest rzeczywistością, a nie wyobrażeniem... Wierzę, że jest Bogiem, a nie przybyszami z odległej planety. Wierzę, że Jezus przyszedł na świat i zmarł na krzyżu, by mnie zbawić!
A że wciąż nie jestem wolny? Bóg odmienił bieg mego życia... Ale wyraźnie stwierdził, że nad pewnymi rzeczami muszę popracować sam. Sam muszę usunąć śmieci z mojego życia, które On mi wskazuje. Sam muszę wykazać własną wolę, inicjatywę i chęć zwalczania tego, co we mnie złe... Bóg mi pomaga - czuję to.
Dojrzewam i wiem, że któregoś dnia będę zupełnie wolny. Coraz więcej czerpię duchowo z Kościoła, w którym odkryłem źródło czystej Ewangelii. Bóg dał mi prawdziwych przyjaciół, by głosili mi Chrystusa. I coraz częściej - jak widzę - używa także mnie, choć jestem tak ułomnym, niedoskonałym narzędziem, by poprzez mnie dochodzić do innych. W moim życiu wciąż jeszcze jest wiele grzechu - zbyt wiele! Tak wiele pytań i wątpliwości! Tak wiele "bocznych ścieżek" wydaja mi się atrakcyjnymi! Ale wiem, komu mogę zaufać...
Jestem człowiekiem bardzo poranionym, ale znalazłem Dobrego Lekarza! Niech będzie uwielbiony nasz dobry i wspaniały Bóg za całe dobro, które w moim życiu uczynił... Niech będzie błogosławiony ze swój cudowny dotyk, za prowadzenie! Nie jestem jeszcze wolny, ale już dziś moje serce krzyczy: ALLELUJA!
*****
I to koniedc tamtego świadectwa. To wyznanie nie jest najnowsze i obecnie wymaga być może pewnych dopowiedzeń, bo w moim życiu wydarzyły się kolejne rzeczy i Bóg mi kolejne sprawy wskazał. Pragnę ewangelizować w środowisku ufologicznym i wyrywać ludzi z tego bagna... Pozostaję z nimi w kontakcie, gdyuż tylko to daje szansę na głoszenie Ewangelii, ale równocześnie widzę jak Bóg mnie chroni i nie dopuszcza, bym w tym zszedł choćby na milimetr na obszary duchowo niebezpieczne.
Mam wielu przyjaciół, którzy w UFO-kulcie i szeroko rozumianej ezoteryce siedzą naprawdę głęboko. Wielu z nich to naprawdę cudowni ludzie i bardzo mnie boli, gdy widzę, jak bardzo są zagubieni w tej szatańskiej matni. Tak bardzo chciałbym coś dla nich zrobić - być narzędziem w rękach Boga, by i oni uświadomili sobie w czym tkwią, póki nie jest zbyt późno. Gdy widzę, jak niedorzeczne przekonania głoszą i jak opisują duchy, kosmitów, wchodzą w mistycyzm wschodni - moje serce w pewnym sensie krwawi. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego, ale płaczę nad moimi przyjaciółmi. I składając przed wami to świadectwo - jedno z wielu, które mógłbym dać - proszę Was równocześnie: Módlcie się za to środowisko! I módlcie się też za moich przyjaciół i znajomych: Roberta, Jacka, Grażynkę, Gosię, Staszka, Magdę, Janusza, Leszka, Piotra... Ja ich tu wymieniam - przynajmniej niektórych - ale to tylko "tak", aby nie było, żeby wskazać konkretyne osoby, które są mi bliskie... Nie musicie pamiętać imion (Bóg i tak będzie wiedział o kogo chodzi!), ale proszę - módlcie się o moich przyjaciół, by także ujrzeli, w jakiej szatańskiej matni się znajdują... To jest dla mnie bardzo ważne.