R.I.P.
Aportował się w sporej odległości od rozświetlonych blaskiem ogniska ruin. Każda aportacja w bezpośrednim sąsiedztwie ożywiała alarmowym zaklęciem potrzaskany dzwon, wiszący w zniszczonej, zamkowej wieży. A akurat teraz Severus Snape nie potrzebował powitalnego koncertu.
Biegł, dopóki mógł. Kiedy wszedł w cień zdewastowanej budowli, zostawił szatę pod kamieniem i zaczął się skradać. Przy samym murze czołgał się na łokciach i kolanach.
Ostrożnie.
Odkąd Czarny Pan urządził w zrujnowanym zamczysku przechowalnię dla kandydatów na swoich Śmierciożerców, późną nocą w pozbawionym dachu holu zawsze zabawiała się jakaś grupka podekscytowanej młodzieży. Tak, jak teraz - wielkie ognisko, zaklęcia zderzające się z niemal słyszalnym zgrzytem, butelki Ognistej, przechwałki i plany na wspaniałą, mroczną i krwawą przyszłość. Przyszli Wybrani Czarnego Pana.
Ostrożnie...
Pełzał między porozrzucanymi kamiennymi odłamkami, starając się za bardzo nie pokaleczyć. Krew się jeszcze przyda dziś w nocy... Nigdy chyba nie czuł się bardziej wężem niż dziś. I nigdy tak jak dziś nie kusiło go bycie lwem. Wpaść tam, poszarpać kilku idiotów, zabrać co trzeba. Mieć z głowy... Ostrożnie. Przypadł do ziemi, kiedy przez dziurę w ścianie wyleciała butelka i śmignęła w ciemność. Ostrożnie... Czasami dobrze było umieć się czołgać. Ludzie przestawali ci się przyglądać, kiedy już cię zmusili, żebyś przed nimi pełzał. Jeśli, oczywiście, nie uległeś za łatwo. Wszystko musiało być starannie wymierzone - jak asfodelus w Wywarze Żywej Śmierci. Utrzymać pozory - i spaść na kolana. A stamtąd, kiedy przestają na ciebie zwracać uwagę, można dopełznąć, dokąd się chce...
Tu miało być inaczej. Vol...demort... Czarny Pan. Z nim miało być inaczej. Z nim Snape miał swoje miejsce...
Wciąż mam. Wciąż mam. To tylko... Zakręt na drodze. Wciąż... mam?
Nauczył się klękać przed nim tylko po to, żeby klęczeć. Nie myśleć o odruchach, które popychały go zawsze do odpowiedniego gestu w odpowiednim momencie. Popychały na inne ścieżki. A dzisiaj... Pierwszy krok do kłamstwa. Nie było jak się cofnąć.
Bądź przeklęty, Black. Bądź przeklęty.
Pośpiech.
Podniósł się na łokciach i zerknął do zdewastowanego holu. Przeliczył szybko ludzkie sylwetki wewnątrz. Garstka... Przepychali się, przekrzykiwali, dzieciaki upojone eliksirem wielkich obietnic. Pewnie część z nich daleko zajdzie. A część jeszcze dalej zejdzie... On, kiedy spędzał tu wieczory jako przyszły akolita Kręgu Śmierciożerców, wolał chować się w swojej celi, jednej z tych, które Pan przygotował dla kandydatów w podziemiach zamku. Nie porzucił jej nawet wtedy, gdy wreszcie dopuszczono go do wybranych; zachował swój kącik z dala od tych młodych durniów.
Dzieciaki. Durnie. Jak ja. Jak... Nie teraz.
Teraz musiał tylko się tam dostać. Nikt nie mógł widzieć, że był w pobliżu dzisiejszej nocy. Nikt nie mógł nawet o nim pomyśleć w kontekście dzisiejszej nocy. Nie, jeśli nie chciał zrywać więzi. Więzi, którą można było zacisnąć. Omotać...
Wyciągnął z kieszeni spodni różdżkę Blacka. Jasne drewno nie zareagowało na dotyk obcego czarodzieja. Długą chwilę musiał pocierać ją w palcach, zanim poczuł choćby najlżejsze mrowienie.
Działaj... On sam cię oddał. Działaj...
Ciepło. Niechętne przyzwolenie. Pulsowanie magii w palcach, we krwi... Wycelował różdżkę ponad głowy hałasujących ludzi. Zamknął na moment oczy...
Warzenie Eliksirów Dla Zaawansowanych. Strona... Ach, tu.
Spowolnienie zaklęcia. Krzyż z ramionami przechylonymi w prawo. Dokładnie na wysokości oczu.
Trzymał różdżkę przed twarzą. Najpierw machnąć wzdłuż, potem w poprzek, nieco na ukos. Doskonale... Gest właściwego zaklęcia - szybko zakreślony w powietrzu krąg.
- Nox nigra.
Żadnych gwałtownych zaciemnień, wszystko działo się powoli - w miarę, jak zaklęcie nabierało mocy. Nad samym zamkiem zbierała się najczarniejsza ciemność. Zgromadzeni nawet nie zauważyli, że ponad ich głowami jedna po drugiej jakby pogasły gwiazdy. Dopiero kiedy mrok zaczął pomału pochłaniać światło ogniska, chwycili za różdżki, żeby podsycić ogień. Oczywiście, bez powodzenia.
- Eeej?
- Co do czarnej kobry...
- Lumos! Luuuumos!
Odczekał jeszcze moment i znowu zajrzał do środka przez otwór w ścianie. Wycelował różdżkę dokładnie w to samo miejsce.
- Nix niger.
Było już tak ciemno, że nie mogli widzieć, skąd spadają gęste, czarne krople.
- Eee... Pada...
- Deszcz?! Choroba...
- Jakieś to... lepkie?
- Nie bredź, upiłeś się...
- Ja się stąd zabieram, już jestem cały mokry...
Przyczajony za podziurawioną ścianą, mógł doskonale słyszeć, jak próbują otrzepywać się z deszczu. Oczywiście, czarne krople naprawdę lepiły się do ciała. Za kilka chwil zaczną swędzieć. Palić. Wgryzać się. Za kilka chwil będą próbowali je ściągać razem ze skórą. Ale to już daleko stąd i nieistotne... Ach - idą. Liczył trzaski aportacji, wybijane dodatkowo przez zaklęcie dzwonu. Nie wszyscy.
Idźcie. Odpocznijcie w spokoju. Szybciej!
Nareszcie. Wszyscy się wynieśli. Nie wolno im na tym etapie kontaktować się ze sobą poza zamkiem, więc nie będą mieli jak dyskutować o dziwnej przypadłości. A później, tu w zamku, nie będą się chwalić wziętymi znikąd poparzeniami. Nikomu nie będą się chwalić. W grupie liczyły się tylko preteksty do przechwałek, a Czarny Pan nie lubił wydumanych opowiastek. Nad ruinami zawsze iskrzyło trochę dzikiej magii, zdarzały się niespodziewane wyładowania. Nie było w tej gromadce nikogo dość dociekliwego, żeby zainteresował się później tą sprawą. Doskonale.
Ważne, że się stąd zabrali.
Na wszelki wypadek wyszeptał jeszcze jedno zaklęcie, ale wywołana przez nie mgiełka nie zmieniła koloru. W pobliżu nie było już nikogo.
Nareszcie.
Przeskoczył przez kamienie i wdrapał się do zamkowego holu.
- Finite incantatem.
Gwiazdy zabłysły nad ruinami. Resztki ogniska zaczęły się tlić.
- Lumos.
Biegł, potykając się czasem o kamień. Schody...
Ostrożnie... On poczeka. Musi.
Dotarł do drzwi swojej celi. Kilka szybkich skinięć różdżką, zaklęcie.
Nic.
Drzwi nawet się nie uchyliły. Patrzył na nie osłupiały przez dłuższą chwilę, zanim nie przypomniał sobie, że użył niewłaściwej różdżki.
- Slytherinie...
Niech cię diabli, Black...
Kilka cennych sekund poświęcił na dokładne ukrycie w kieszeni różdżki Blacka. Zabrnął za daleko, żeby ją teraz zgubić. Własną wyszarpnął już jak najszybciej. Magiczne światło przygasło lekko, ale nie znikło. Gest, zaklęcie, zgrzyt otwieranych drzwi. Wpadł do środka. Na półkach poukładane składniki eliksirów. Doskonale. Sięgnął po pierwszy i nagle się zawahał - szata i jej obszerne kieszenie zostały na zewnątrz. Będzie potrzebował torby.
Co za pech... Black, ty zawsze przynosisz niefart.
Nic to. Nieważne. Zmieści się tu, w pudełku. Poukładał ciasno zgarnięte w pośpiechu ingrediencje. Przeliczył, w pudełku i w myślach. Coś... Jeszcze jeden...
Krew, idioto.
To nie tu, nie teraz. Teraz trzeba się pospieszyć. Wybiegł z celi, założył zaklęcia ochronne. Schody, hol... Wydostał się na zewnątrz.
Ostrożnie.
Charakterystyczny, stożkowaty odłamek. Ach. Złapał szatę, zarzucił na ramię.
Bądź tam. Niech cię diabli, Black. Bądź... żywy.
- Finite incantatem.
Wątłe światło zaklęcia znikło.
Na zrujnowanej wieży zabił dzwon. Jedno uderzenie. Jedna deportacja.
Aportował się na skałach w zatoce morskiej. Woda pieniła się i kotłowała wśród głazów, a wysoką ścianę skalną naprzeciwko spowijała ciemność. Sięgnął po różdżkę - już obojętny, na którą trafi. Magiczne światło ukazało szczelinę w klifie. Rzucił jeszcze zaklęcie ochronne na pudełko z ingrediencjami - na zabezpieczanie szat nie tracił czasu. Skoczył do wody i zaczął płynąć w kierunku majaczącej w mroku jaskini.
Masz być żywy, kiedy tam dotrę. Masz. Być. Żywy.
Przepłynął zatokę, potem wypełniony wodą tunel szczeliny, wspiął się z trudem po kamiennych stopniach do większej, wewnętrznej jaskini. Zaklęciem wysuszył szaty z wody, ale z podgrzewaniem zawsze miał kłopoty. Cóż, nie było aż tak zimno. Rozejrzał się po kamiennych ścianach - on i Black, wchodząc tu za pierwszym razem, oznaczyli kamieniem właściwe miejsce... Ach.
Plugastwo...
Podszedł niecierpliwie do skały, machnięciem różdżki rozciął nadgarstek. Strząsnął krople krwi na kamienie.
Rusz się...
Skała zniknęła bezszelestnie, otwierając łukowate przejście. Kolejna jaskinia, olbrzymie, podziemne jezioro - między złotą poświatą jego zaklęcia, a zielonkawym blaskiem odległej wysepki, tylko czarna woda i ciemność.
Potknął się na brzegu, w ostatniej chwili łapiąc równowagę. Z jeziora natychmiast wyprysnęła sina, trupia ręka, uderzając w kamienie o cal od jego stóp.
Żeby tylko woda i ciemność...
Znalazł łódkę... znowu. Niepokój, kiedy widmowy, otoczony zieloną poświatą kształt sunął wolno do brzegu. Idiotyczny, niechciany lęk.
Szybciej. Przeklęty...
Łódź, oczywiście, płynęła sama. Mógł tylko obracać różdżkę między palcami, wypatrywać inferich i liczyć kręgi na wodzie. Nie zwracał uwagi na znikający w ciemności, powrotny brzeg. Zielony pobrzask wysepki był coraz bliżej.
Wreszcie.
Wyskoczył na brzeg, skraj szaty tuż nad powierzchnią jeziora, znowu zamachnęła się za nim jakaś trupia dłoń. Wszystko wyglądało tak, jak zostawił odchodząc. Pusta, kamienna misa. Podwyższenie.
Jest.
Oparty na kamiennym podwyższeniu. Zamknięte oczy. Inferi w jeziorze rozchlapywały gniewnie wodę, coraz wolniej, spokojniej. Severus otworzył usta, ale nic nie powiedział.
Regulus Idiota Przeklęty Alphard Black.
***
Regulus Idiota Przeklęty Alphard Black.
Odezwał się pierwszy, jakby Snape'owi na złość.
- Jestem.
Gdybyż naprawdę chciał być złośliwy... Jego twarz, wpółleżącego z zamkniętymi oczami, była śmiertelnie blada. Ledwo słyszalny, słaby głos. Ale, oczywiście, uśmiechał się.
Regulus zawsze się do niego uśmiechał.
Zawsze chciał zdrapać ten uśmiech ze swojego pola widzenia ostrzejszym końcem różdżki. A teraz... Teraz o tym marzył.
Regulus. Zapytany, czy chce się przyłączyć do "przyjaciół" Severusa, uśmiechnął się nawet szerzej. Kilka dni temu, pod cruciatusami Czarnego Pana, nie uśmiechał się w ogóle. Ale teraz...
- Obiecałem, że nie zniknę bez pożegnania... - Leciutko uniesione kąciki bladych warg. - Nie stój tak, bo pomyślę, że to tobie się coś stało... A nie stało się?
Niepokój. Kąciki ust opadły.
- Jestem.
Severus w końcu się odezwał. Ściśnięte gardło, złość, rzucił tylko to jedno słowo i przeszedł szybko obok leżącego chłopca. Zerknął na niego kątem oka. Powieki leciutko uniesione, uśmiech, ten nieszczęsny uśmiech i wyraz spokojnego, pełnego szczęścia, powoli pojawiający się na bladej twarzy.
Przeklęty Regulus Black.
- Nie ubędzie ci od mojego patrzenia - leżący odezwał się leciutkim szeptem. - Podaruj mi tę odrobinę radości i nie chmurz się teraz...
Ani myślę.
Mocno zaciskając w dłoni różdżkę, nie oglądając się więcej na Blacka, Snape wyczarował nieduży kociołek. Mniejszy, niż zamierzał, ale już nie chciał się bawić w zaklęcia. Musiało wystarczyć. Powyjmował ostrożnie składniki - wlał do kociołka ciemne krople z dwóch buteleczek, posiekane zioła, zaciskając powieki odsypał z zawiązanej ciasno paczuszki trzy szczypty szmaragdowego pyłu. Odczekał, aż opadną wszystkie drobinki, otworzył oczy. Zapiekło, ale lekko. Dobrze... Machnięciem różdżki zapalił ogień. Gwałtowne pluski z jeziora wskazywały, że Inferi Voldemorta nie lubią takich zaklęć. Doskonale...
- Uwielbiam na ciebie patrzeć, kiedy warzysz eliksir. - Błogi uśmiech Regulusa rozciągnął się jeszcze szerzej. - Masz piękne dłonie... Z tą oliwkową skórą... Chciałbym...
- Zamknij się.
Severus nawet się nie odwrócił. Unosząc różdżkę ponad powierzchnią kociołka, mieszał zawartość, nie dotykając szmaragdowego płynu. Eliksir szybko zaczął wrzeć.
- Wybaczysz mi kiedyś? - W głosie Blacka zabrzmiała tęskna nuta. - Kiedyś, jak już nie będziesz musiał na mnie patrzeć... Niedługo... Wybaczysz?
Nie odwrócił się.
- Nigdy ci nie wybaczę.
- To cały ty... Mój nieubłagany Severus. Boże... Tylko ciebie mi teraz żal, wiesz? Nikogo... Niczego... Tylko ciebie. Nie powinienem był cię tu ze sobą ciągnąć. Miałeś swoje miejsce... Było ci dobrze... Nie powinienem był cię wciągać w mój punkt widzenia.
- Nie obchodzi mnie twój punkt widzenia. - Ręka z różdżką zadygotała, kociołek zachybotał się niebezpiecznie.
Spokój. Spokój - Tylko w twój punkt siedzenia udało ci się mnie wciągnąć. - Severus przygryzł wargę i unieruchomił dłoń. Eliksir w kociołku powoli przestał falować. Dobrze. Jeszcze tylko kilka drobiazgów. Ostatni składnik z pudełka - srebrzyste płatki, siekane srebrnym nożem, starte ze srebrnego rogu...
Płyn zaczął wydzielać leciutką, seledynową poświatę.
- Nie jesteś za mnie odpowiedzialny. Nigdy nie byłeś. - Głos Regulusa za jego plecami na zmianę słabnął i wzmacniał się. - Poszedłem za tobą, bo chciałem... Chciałem być bliżej ciebie. Sam to sobie zrobiłem... I w końcu nie potrafiłem nawet być konsekwentny. Chciałem się wyrwać z Kręgu. Ale ciebie chciałem zabrać ze sobą... Kiedy mnie skatował w zeszłym tygodniu, widziałem, jak się łamiesz...
- Nigdy się nie łamię. Ja się zginam.
Pochylił się nad kociołkiem, wyciągnął nóż.
I przez ciebie będę musiał się wykręcać.
Rozcięcie, po raz kolejny w tym samym miejscu. Coraz ciężej się goi... Krew zaczęła skapywać do kociołka. Kropla za kroplą... Jakby niechętnie... Blask eliksiru pogłębił się, turkusowy, mocny, zły.
Kap. Kap. Kap...
- Ja to powinienem zrobić! - Black jakimś cudem pozbierał się z ziemi i stał na drżących nogach, opierając się całym ciałem o podwyższenie. - Nigdy nie chciałem... Severusie...
- Leż. - Nawet nie zerknął na niego przez ramię. - Masz co chciałeś. Jestem tu z tobą. I nic nie będzie tak, jak przedtem. Już wszędzie będę musiał kłamać. Odpoczywaj w spokoju, Black.
Szuranie, niepewne kroki. W końcu Regulus położył mu chłodną dłoń na ramieniu.
- Nie musisz... Nie musisz tam wracać. Albo... nie musisz odchodzić? - niepewnie, błagalnie. To był tylko dzieciak...
Jak my wszyscy. Jak ja.
- Nie odejdę.
Ręka Regulusa zadrżała.
- Severusie... Widziałeś, jaki on jest naprawdę. Widziałeś, co ukrywa. Ty nie jesteś taki.
- Bo ty najlepiej wiesz, jaki ja jestem naprawdę.
Regulus chwiejnym krokiem okrążył kociołek i palenisko, siadając naprzeciwko.
- Znam cię... - Uśmiech. Ufny, błogi uśmiech. - Mogę się założyć, że nikt nie zna cię tak dobrze, jak ja... To ty mnie nie znałeś. Zawsze byłem w pobliżu, ale ty nigdy nie patrzyłeś... - Smutek. Bez wyrzutu... Smutek.
I wciąż nie chcę patrzeć.
- Tak chciałbym, żeby choć trochę ci zależało... Czułbyś się wtedy lepiej. A tak, będziesz się winił, kiedy umrę, znienawidzisz mnie... - mamrotał Black.
Jeszcze kropelkę... Tak... Piękny kolor... Zamknij się, Black. Zamknij. Się.
Odsunął rękę od kociołka, przesunął różdżką nad rozcięciem. Tym razem został ślad. Później się to załatwi. Zgasił ogień. Teraz tylko musiało ostygnąć...
- Jeśli kiedyś... Czy nie zdoła cię wyśledzić po krwi? - zaniepokoił się Regulus.
- Nie zdoła - odburknął Snape. - Tutaj nie da się rozdzielić składników. Mógłbyś trzymać w tym różdżkę godzinami i nic byś nie wykrył.
- Skąd... Skąd znałeś przepis? - w głosie chłopca zabrzmiał nabożny podziw.
- Może z tego samego źródła - mruknął Severus. - Niektórzy ludzie za dużo mówią... Daj to.
Black drżącą ręką sięgnął za pazuchę i wyciągnął złoty medalion.
- Na pewno ten? - Snape otworzył wieczko. Do Czarnego Pana... R.A.B.
- Mogłeś się normalnie podpisać.
- Niech on też pozgaduje... - Regulus uśmiechnął się słabo.
Severus ułożył medalion na dnie kamiennej misy. Dotknął ręką kociołka - temperatura była już odpowiednia. Dobrze. Ostrożnie przelał turkusowy, jarzący się płyn. Fałszywy artefakt znikł z pola widzenia. Chwila... Jeszcze chwila.
Wyciągnął rękę nad naczyniem, jeszcze kawałek dalej....
Jest.
Palce trafiły na niewidzialną barierę zaklęcia.
- Iii? - Black wyciągnął głowę, próbując coś dojrzeć. Był już za słaby, żeby się podnieść.
- Zadziałało - odpowiedział sucho Snape. - Bariera się odnowiła.
- Och. - Idiota, wyglądał, jakby nie mógł uwierzyć w ich szczęście.
Ja też nie wierzę.
- Co teraz? - zapytał słabym głosem, wpatrując się w Severusa.
- To był twój bohaterski plan. Sam decyduj. - Snape wykrzywił się drwiąco. Podszedł jednak do Blacka i podniósł go z ziemi, ciągnąc za kołnierz szaty.
- Zabieramy się stąd - poinformował zimno. - Musimy przepłynąć przez to cholerne jezioro. Nie piłeś tej wody?
- Nie... Nie. Tylko to, co przynieśliśmy.
- To chodź.
Bezceremonialnie wepchnął go do łódki, sam usadowił się ostrożnie w drugim końcu. Cisza... Żadnych trupich łap. Łódź ruszyła.
- Nie wierzyłem w to - wyznał Regulus spokojnym tonem. - Nie sądziłem, że uda nam się w ogóle wejść. I ta wyspa... Bez ciebie by mnie tu nie było.
Cholerna prawda...
- Miałem na myśli... Bez ciebie daleko nie zaszedłbym - poprawił się szybko chłopak. - Powinieneś był dopisać tam swoje nazwisko. R.A.B i S.S.
W zimnych, czarnych oczach Snape'a odbijały się sine wody jeziora.
- Może ja nie jestem aż takim idiotą, żeby podkładać się Czarnemu Panu? - zaśmiał się zimno.
- Oczywiście. - Zmęczony, łagodny uśmiech. - Oczywiście. Zresztą, to tylko ja mam się ku umieraniu... Ty będziesz bezpieczny.
Owszem, o to zamierzam się postarać.
- Spoczywaj sobie w spokoju, Black, niech tylko ja cię nigdy więcej nie widzę.
- To ci nie grozi... - Psotne wykrzywienie warg. Czasami był tak bardzo podobny do swojego cholernego brata, że Snape prawie czuł się usprawiedliwiony.
Na Merlina, jestem usprawiedliwiony.
- Severusie. Umrę po tych pieprzonych Cruciatusach. Po mojej idiotycznej grze z Lordem. A ta dzisiejsza... przygoda... Dziękuję, że poszedłeś ze mną. Że rozważasz mój punkt widzenia.
- Pasjami...
***
- Kocham na ciebie patrzeć, kiedy coś roztrząsasz w myślach... Taki niedotykalny. Taki zamknięty.
Snape spojrzał na Regulusa z obrzydzeniem, ale ten tylko zachichotał słabo i wyciągając z trudem rękę, po przyjacielsku szturchnął go w ramię. Łódka zachybotała się pod nimi.
- Kretyn! - Severus chwycił różdżkę. Z wody wyłoniło się kilka sinych twarzy z resztkami włosów.
- Ignis ignifer!
Płomienie otoczyły łódkę czerwoną ścianą.
- A... Jak wysiądziemy? - spytał nieśmiało Regulus. Kolejne zimne spojrzenie.
- Ty możesz wcale nie wysiadać.
Łódź uderzyła w brzeg - Snape podniósł się i poderwał Blacka.
- Idziemy.
Ogień posunął się za nimi, otaczając ich ciasno dokoła. Szli razem z przesuwającym się kręgiem.
Ściana.
Krew.
- Weź moją! - przypomniał Regulus.
- Ależ proszę.
Jednym cięciem rozciął jego dłoń, ochlapał ścianę krwią. Przejście, wypełniony wodą tunel...
Snape płynął, ciągnąc za sobą drugiego czarodzieja. Black z trudem poruszał rękami, ale usta mu się nie zamykały.
- To było wielkie... Pomyśl tylko, co zrobiliśmy. On może sobie myśleć, że jest wielki i niezwyciężony, a my trzymamy jego duszę w rękach. Wielki Voldemort... Severusie, stać nas na coś lepszego.
Zamknij się wreszcie...
- Na coś lepszego, tak. W związku z tym ty zdychasz, a ja się wkopałem po uszy.
- Severusie... Nie żal mi. Niczego mi nie żal. Tylko ciebie... Ale nie żal mi umierać.
- Bo jesteś idiotą.
- Może - zgodził się spokojnie Regulus. - Pewnie jestem. Tylko... Tak mi dobrze. Pierwszy raz od dawna. Zrobiłem coś jak należy. I ty tu jesteś...
- I wcale nie jest mi dobrze.
- Ja... Przepraszam. To znaczy, nie. Nie jest mi przykro, że wyrwałem cię z tego bagna. Że cię ruszyłem z miejsca. Ale wplątałem cię w to wszystko na siłę i bardzo chciałbym, żebyś mi nie miał za złe. I żebyś sobie nie miał niczego za złe.
- Może lubiłem moje bagno?
- Severusie...
- Zamknij się.
Dopłynął do głazów, wyczołgał się razem z Regulusem na brzeg. Rzucone jak przekleństwo zaklęcie osuszyło ich obu. Po chwili ciszy Snape znowu złapał towarzysza pod ramię.
- Odaportuję cię pod dom.
- Dziękuję...
Na Grimmaud Place wszystko spało. Snape posadził Blacka na stopniach domu.
- Masz to?
Chłopak wyciągnął z kieszeni ciężki, złoty medalion.
- Mam go zabrać? Zniszczyć? - Severus wyciągnął rękę.
- Poradzę sobie. - Regulus owinął łańcuszek wokół dłoni. - Pozbędę się go jeszcze dzisiaj. Przycupnę w łóżeczku, tak, jak byłem. Poharatany cruciatami. Nikogo nie zdziwi, jeśli coś się skiepści. A jutro... Jutro jest twój dzień, Severusie.
Snape bez słowa odwrócił się i zaczął iść.
- Nie pożegnasz się? - Błaganie.
Zatrzymał się, dlaczego nie. Noc i tak była parszywa.
- Odpoczywaj w spokoju.
Cichy, słaby śmiech.
- O tak... Spokój... Tego ci życzę, Severusie. Spokoju.
Miałem go. Póki nie zawlokłeś mnie do tej jaskini. Bądź przeklęty, Black.
Snape machnął za siebie ręką i ruszył w dół ulicy.
- Wiesz... To nie tak, że wiesz co... Ale... Naprawdę kocham... Na ciebie patrzeć...
Nie odwrócił się.
- Severus...
Zdechnij wreszcie.
Zdeportował się zaraz za rogiem.
Przeklęty Regulus Black.
***
Regulus Alphard Black
Requiescat in pace
1961-1980
- Chciałeś się ze mną zobaczyć?
Łagodny głos Albusa Dumbledore'a był jeszcze bardziej irytujący od półszeptów Regulusa.
Dlaczego ja nie mogę mieć spokoju?!
- Może nie zasłużyłeś?
Żadnego wyrzutu, jakby stary Dyrektor tylko stwierdzał fakt. Snape odwrócił się na moment od grobu i zmierzył Dumbledore'a wyzywającym spojrzeniem.
- Może.
- Winisz się?
Ponure rozbawienie.
- Ja jego winię. Gdyby zostawił mnie w spokoju...
- A ty, zostawiłeś go w spokoju? - Opanowany, wyważony ton.
Przeklęty...
Takie proste. Zadurzony dzieciak... I do tego jego brat...
Jego wina. To tylko jego wina.
Spoczywaj w niepokoju, Black. Bądź przeklęty. Idź do piekła. Tam się spotkamy.
- Severusie.
Snape odsunął się z powrotem, z ponurą złością wpatrzony w nagrobek.
- Powiesz mi, jak to się stało?
W czarnych oczach jakby zatrzasnęła się jakaś brama.
- Tego panu nigdy nie powiem. Ale może powiem... inne rzeczy.
- ... Dlaczego?
Przeklęty Regulus Black.
- Bo ktoś zadbał, żebym stracił bezpieczniejsze opcje.
Albus Dumbledore pokiwał powoli głową.
- Pomyśleć, że aż tak o ciebie dbał...
KONIEC