Like a Virgin!
No to kolejny dzień jak co dzień.
Niechętnie otwieram jedno oko, tłukąc na oślep dłonią w poduszkę, gdzie wczoraj kładłem komórkę. Komórka dzwoni. Nie utłukłem? Zahaczam wzrokiem o wiszący na ścianie zegar. Nie, spokojnie Totchi, to niemożliwe. Musiał stanąć. Przełykam z trudem ślinę, wygrzebując pikający telefon ze skołtunionej pościeli. Wydawszy ostatni, słaby podryg, cichnie. Bateria, albo wczorajsza kąpiel w winie. I proszę się nie śmiać. Wylało się.
Podrywa mnie z barłogu, gdy słyszę spiżowy głos naszego lidera kochanego, jakby mówił to tu i teraz, żadnych spóźnień, przerżnę, że na tyłku nie usiądziecie… zatrzymuję się w pół kroku, zastanawiając, czy ta opcja nie jest warta jego gniewu.
Włosy układają się idiotycznie. Bądźmy szczerzy, nie układają się wcale. Ponaglany dość niepokojącą wizją dzikiego seksu na sali, rzucam się do szafki, w poszukiwaniu lakieru. Zaciskając oczy, rozpylam nad głową chmurkę specyfiku, czekając na cud. Cud się nie dzieje, włosy nadal sterczą, za to coś nieziemsko śmierdzi. Podejrzliwie oglądam pojemnik. No tak. Świerkowa świeżość na głowie przez dzień cały. Skacząc na jednej nodze wkładam obcisłe dżinsy, naciągam czarny golf i, chwytając po drodze kluczyki, wybiegam w końcu z domu. Jestem bez śniadania, nieumalowany, włosy tańczą wraz z wiatrem, a próba zaczęła się dawno, dawno temu. Zbyt dawno.
Bijąc po drodze wszelkie możliwe rekordy, z piskiem opon zajeżdżam pod naszą fabrykę. Cisza. Pusto. Czemu mam przedziwne wrażenie, że coś jest bardzo nie tak?
Ciężkie drzwi otwierają się z piskiem. Także nieomal piszczę, widząc Kaoru, który niesie na rękach całującego jego szyję Kyo. Zwariowałem, jak matkę kocham. A Shinya idzie za nimi, śmiejąc się głośno.
Niezręcznie wycofując się za samochód, potrącam metalowy kosz, stojący obok. Pokrywka z hukiem spada na bruk, tocząc się w stronę mojego nemezis. Zamierają, patrząc na mnie z szalenie mało inteligentnymi minami. Nawet nie sądziłem, że Kyo może być taki słodki gdy, niezdarnie wyplątując się z objęć lidera, spuszcza wzrok. Kaoru, oczywiście, granitowa skała. Obejmuje go ramieniem, patrząc na mnie uważnie.
Cholera, czuję się jak misjonarz wśród ludożerców. Jak taki smutny misjonarz. Czemu ja nic nie wiedziałem?
No i pękło. Wydzieram się na nich, nie słuchając tłumaczeń. Że co ja, odmieniec jakiś, że nie powiedzieli, dlaczego mi nie ufają, co oni sobie myślą…
Czuję się jak idiota, widząc rozszerzone w niemym zdumieniu oczy Shinyi. No tak, słodki Totchi przecież nie powinien miotać się po parkingu, tocząc pianę z ust. Uspokajam się minimalnie, gdy Kyo podchodzi do mnie i niepewnie kładzie mi rękę na ramieniu.
- Nie wiedzieliśmy, czy nie masz nic przeciwko… wiesz. - Zagryza wargi, a ja patrzę na niego spłoszony. I śmiertelnie zdumiony.
- Czemu miałbym mieć? - pytam cicho, odgarniając mu z czoła jasną grzywkę. Kaoru uśmiecha się do mnie, łypiąc jednak zazdrośnie oczami. I zastanawiam się, jakim cudem mogłem być taki ślepy.
- Nie bierz tego do siebie, my… powiedzieliśmy Shinyi, bo nas…
- … zobaczył, jak się niemal gwałcimy na kanapie - śmieje się Shinya, a ja spuszczam wzrok. Coś mnie kłuje w sercu.
- Coś w tym stylu - wyszczerza się Kyo, po czym znów poważnieje. - I mieliśmy wam powiedzieć, wszystkim, ale wtedy…
- Kyo? - Nie chcę naciskać. Ale mocne nitki niepokoju plączą mi myśli.
- Cóż, nie dowiedziałeś się, Totchi, bo nie chcieliśmy kolejnego przyjaciela stracić.
- Jak…
- Die ma nam za złe, że my…
I nagle wybuchają mi w głowie miliony świateł, potworny łomot rozsadza czaszkę. Gwałtownie odwracam się od nich i schylony, wstrząsany torsjami, wymiotuję. Lekkie dłonie Kaoru łapią mnie w pasie, gdy osłabiony niemal nie upadam, razem z Kyo podprowadzają mnie do małej ławki. Siadam, chowając twarz w dłonie.
- Przepraszam - mówię, gdy jestem już pewny, że głos mi nie zadrży. - Zatrułem się czymś chyba.
- Totchi…
- To zatrucie, Kyo - przerywam mu, może nieco zbyt gwałtownie. Sam czuję, że się zdradziłem, ale nie chcę się wystawić na ich współczucie.
- Pojedziemy już, Toshiya - stwierdza nagle Kaoru, po paru minutach uporczywej ciszy. - Aha… próby nie ma. Die zadzwonił, że nie jest w stanie na nią po prostu przyjść. Chciałem cię nawet prosić, żebyś zajrzał, ale teraz…
- Pójdę - mówię z zaciętością, o jaką bym siebie nie podejrzewał.
- Totchi, pamiętaj, że czasem nie warto działać pochopnie - mówi milczący do tej pory Shinya. - Zastanów się, czemu on…
- Jest homofobem? Nie dziękuję, mam lepsze zajęcia.
Siedzę z opuszczoną głową, dopóki nie milknie silnik samochodu. Zostaję sam. Plus uporczywe myśli w nadpaku.
Czemu on… co mu przeszkadzało… obrzydza go? Ma za złe? A ja głupi…
Zaciskam powieki, mrużąc je przed oślepiającym blaskiem słońca. Nagłe postanowienie podrywa mnie na nogi. Nie jest w stanie wyjść z domu? Pewnie chory. Oby mu nic nie było. Nadal jest moim przyjacielem, nawet jeśli nie będzie kochankiem.
Się zdarza, Totchi.
Stoję pod drzwiami ponad pięć minut. Nie jestem w stanie wyciągnąć ręki i zadzwonić. Jakby… odległość mnie pokonała. Farba odłazi płatami od futryny, fanatykiem porządków to Die nie jest.
Zaciskając usta w gniewną kreskę, naciskam w końcu dzwonek. Chwila ciszy, szybkie kroki, skrzypienie drzwi - stoi przede mną. Jest bardzo blady, ma potargane włosy, podkrążone oczy. Ubrany w powycierany, stary dres, wydaje mi się najpiękniejszą istotą pod słońcem. Cholera. Aż dziw, że mi się opromieniony blaskiem promieni słonecznych nie jawi. Jęczę nad własną głupotą, doprawdy, jestem gorszy od rozkochanej nastolatki. Wciskam mu w ręce torbę z zakupami i uciekam do łazienki. Czuję jak nierówno, szybko wali mi serce, gdy przytulam czoło do zimnej tafli lustra. Na półeczce zauważam puste pudełko po tabletkach przeciwbólowych. Przepłaszam jeszcze tylko wizje jego samego, pięknego, pobladłego samobójcy na marach i siebie u jego boku, ochlapuję twarz zimną wodą i wychodzę. Siedzi w fotelu, opierając twarz na dłoni. Włosy opadają mu na twarz, ma przymknięte oczy.
- Co ci jest, Die? Martwiliśmy się.
- Źle się czuję. Zatrułem się czymś chyba.
Wybucham śmiechem. Siedząc przy nim, na podłodze, obejmuję dłońmi kolana i śmieję się głośno. Łzy płyną mi po policzkach, kiedy odgina mi palce i patrzy na mnie uważnie. Nie wyrywam się, nie odpycham jego rąk. Zamieram w bezruchu, idiotycznie zastanawiając się jak może mieć taką miękką skórę, grając od tylu lat na gitarze. Patrzy na nasze splecione palce, nie odzywając się słowem. W końcu wstaje. Podchodzi do otwartych drzwi balkonowych, kładąc dłoń na parapecie. Zauważam lekkie drżenie jego rąk i nagle ogarnia mnie śmieszna, nikomu niepotrzebna czułość. Słońce zatapia płomienne błyski w jego włosach, czyżby jednak było coś z tą czułością? Zaciskam ręce na oparciu fotela.
- Czemu ci przeszkadza, że są gejami? - wyrywa mi się, nim zdążę nad tym zapanować. Odwraca się do mnie, zaskoczony. Marszczy zabawnie brwi, siadając znów koło mnie.
- Słucham?
- No, Kaoru mi mówił, że ty, jak oni… - plątam się. Jest zdecydowanie za blisko. I mnie dekoncentruje, jak pochyla się do mnie i strzepuje niewidoczny pyłek ze swetra. - Że ci przeszkadza… - głos mi cichnie coraz bardziej, gdy zsuwa się z fotela i siada przy mnie. Śmieje się cicho. I jest smutny. Nie lubię jego smutku, nie wiem, co wtedy robić. Ale najchętniej powtarzałbym mu, że wszystko będzie dobrze - powtarzał bez słów. Wzdychamy jednocześnie.
- Nie przeszkadza mi, że są ze sobą.
Aha. Czyli przeszkadza, że oni są ze sobą. Super. Ciekawe, który to. Kaoru? Kyo? Żałuję, że nie mogę przez chwilę być kociakiem, parskać i gryźć.
- Przeszkadza mi, że są ze sobą, bo wraca tęsknota. Tylko tyle… - Czemu tak mocno łomocze mi serce? Czy on mówi to, co mi się wydaje? Cicho, serce, spokój tam, chcę słuchać. - No, nie patrz tak. Nie zamierzam ci się narzucać, ani nic. W końcu to, że mi się podobasz nie obliguje mnie do brania cię siłą.
Mój cudowny, bezpośredni Die. Przez chwilę delektuję się myślą, ilu kłopotów oszczędziło nam to, że był w stanie się odkryć. Potem powolutku dociera do mnie to, co powiedział. Każdy szczegół i wszystkie konsekwencje. Że pewnie nie pozwoli mi być na górze. Że, ostatecznie, tylko 20% gejów uprawia seks analny. Coś mi tam mówi, że chcę być w tych procentach. Może nie będzie boleć aż tak. Ciekawe, czy ma dużego… o Boże.
Z lekką zgrozą uświadamiam sobie, że chyba jestem w szoku.
Nie pozwalając nieznośnym myślom dłużej dręczyć i tak skołatanej głowy, pochylam ją i składam na ustach Die'a pierwszy, nieśmiały pocałunek. Przez chwilę widzę jeszcze jego szeroko otwarte oczy, wyrażając czyste zdumienie, a potem przymyka je, przyciskając mnie do siebie. Całujemy się i mocniej, i łagodniej. Czuję się jak cholerna dziewica, gdy bierze moją twarz w dłonie, patrząca na mnie uważnie. Policzki pokrywa mi ciemny rumieniec, gdy przejeżdża palcem wzdłuż szczęki, klatki piersiowej, biodra.
- Totchi? - mruczy cicho, znów mnie całując.
- Och, zamknij się - warczę zakłopotany, ładując mu się na kolana. - Uznajmy, że jak w epoce wiktoriańskiej już nas wyswatali i wszystko wiemy. Nie gadaj, Die. Po prostu mnie kochaj.
- Jak sobie życzysz. Ale teraz tylko uczuciowo. Pokocham to ja cię po przepisowych dwunastu randkach.
- Dwunastu? - krzywię się, zawiedzony. - A jak nie wytrzymam?
- Wytrzymasz, kochanie - szepcze, przygryzając lekko moje ucho. - Wytrzymasz, chcę mieć do ślubu dziewicę. - Nie zważając kompletnie na moje osłupienie ciągnie mnie za rękę na kanapę. Zwalam się na nią jak kłoda, niezdolny do żadnego ruchu. - No, co znowu, zamierzam ci się oświadczyć przecież. - Mówiłem, że jest uroczy, nieprawdaż? No rozkosznie bezproblemowy.
- To znaczy… ja już spałem z kobietami…
- Ale faceta w tobie jeszcze, kochanie, nie było.