Mój przyjaciel skazaniec
Parszywa trzydziestka
Mogliby siedzieć całą dobę w celi. Ale nie chcą. Na przekór polskiej, więziennej beznadziei wybierają się w najtrudniejszą misję życia. Na skazańców z Krakowa, wytatuowanych macho - objętych programem Duet - czekają co rano chore, stęsknione miłości dzieci.
ANNA SZULC 2004-10-20
Antoni ma siwą brodę i ciemne przenikliwe oczy. Przekroczył już pięćdziesiątkę. Ale na kilkuletnim Darku siwa broda Antoniego w ogóle nie robi wrażenia. Szczypie mężczyznę, łapie za spodnie, prowokuje do zabawy. Chodzi za nim, a właściwie kuśtyka, krok w krok. Kilka dni wcześniej, w teatrze, po którego scenie biegały leśne duszki, budziły się królewny i tańczyły krasnoludki, Darek trzymał opiekuna mocno za rękę. Nie przeszła mu przez głowę myśl, że jego siwy przyjaciel po raz pierwszy w życiu znalazł się w teatrze, w dodatku tańczące krasnoludki zobaczył wyjątkowo na trzeźwo. Bo Antoni wiele długich lat pił i pił. Tak pił, że sąd wsadził go do więzienia za psychiczne znęcanie się nad żoną i dziećmi. Najpierw wsadził go do ciężkiego więzienia w Wadowicach, gdzie Antoni pierwszy raz na własne oczy zobaczył prawdziwych zabójców i gangsterów.
- Gdybym był młodszy albo słabszy, nauczyłbym się z łatwością kraść, oszukiwać, zabijać - przyznaje mężczyzna. W tym prawdziwym więzieniu poznał kryminalistów pozostawionych samym sobie. Ludzi, którzy opuszczali zakład karny, by za chwilę znów do niego wrócić. Bo na wolności nikt im nie podał ręki, nie pokazał, że można inaczej żyć. W końcu zrozumiał, że polski więzień jest dla ludzi na wolności, a zwłaszcza polityków, jak kula u nogi.
Robert ciągle się ślini
- To prawda, politycy, ku naszej czarnej rozpaczy, lubią głosić proste i chwytliwe hasła - przyznaje Luiza Sałapa, rzeczniczka Centralnego Zarządu Służby Więziennej. - To im zawdzięczamy, że polskie więzienia pękają w szwach, nie tylko od recydywistów - bandytów. Że trafią do nich ci, którzy nie musieliby tu trafić. Mogliby za karę za grzechy, pod kuratelą, pod kontrolą, ale niekoniecznie za kratami, poprawiać świat, który wcześniej zepsuli.
Antoniemu zabrano jednak wolność i zamknięto w ciasnej celi. W Wadowicach poznał pewnego więźnia-mądralę. Ten uświadomił Antoniemu, że w Polsce więzienia przepełnione są nawet o 200 procent, że na skazańca przypada nierzadko półtora metra celi, a zgodnie z Międzynarodową Konwencją o Zakazie Stosowania Tortur powinny przypadać trzy. I że w cele już dawno zamieniono więzienne stołówki i magazyny.
- I świetlice, w których terapeuci próbowali pokazywać więźniom, że istnieje miłość, dobroć, odpowiedzialność - dodaje posłanka Katarzyna Piekarska, przewodnicząca Sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka. - A dziś już nie pokazują nic, bo nie mają gdzie. W końcu Antoniego postanowiono także wyleczyć z alkoholizmu. Miał szczęście, trafił do Aresztu Śledczego w Krakowie Podgórzu, z otwartymi celami (choć półotwartym oddziałem), ze sztabem terapeutów-zapaleńców, którzy nie boją się ryzykownych pomysłów.
Jeśli chodzi o własne dzieci to Antoni jest z nich bardzo dumny. Choć dręczone latami przez ojca pijaka, są piękne i zdrowe. A chłopcy z Domu Pomocy Społecznej z ulicy Łanowej w Krakowie - nie. Są przygarbieni, wykoślawieni i upośledzeni umysłowo. Mniej lub bardziej. Jedni są autystyczni, inni mają porażenie mózgowe, jeszcze inni zespół Downa. Niedowidzą, niedosłyszą, mówią mało i niewyraźnie, ciągle śmieją się albo krzyczą. Trafili tu, bo ich rodzice nie mieli pieniędzy, siły albo ochoty zajmować się nimi. Wśród prawie stu wychowanków domu są dzieci kochane przez bezsilne, często samotne matki, są dzieci niekochane zupełnie przez nikogo. Są dzieci, które dziećmi są wyłącznie przez swój stan umysłu, bo niektóre z nich mają już po trzydzieści lat. - Taki Robert ma już 26 lat i ciągle się ślini. Cały czas trzeba mu buzię wycierać, bo potrafi zapaćkać sobie całe ubranie - wyjaśnia Antoni.
On sam kiedyś bardzo brzydził się cudzej śliny, smrodu cudzego moczu, nawet potu. Kiedyś te inne dzieci obchodził dużym łukiem. Ale to właśnie Antoniego wybrano do programu Duet. Choć on sam nigdy nie zrozumiał dlaczego.
Nie mamy aniołków
Wybrano także Zbigniewa, rolnika spod Dębicy, który po pijaku wbił się ciągnikiem w nadjeżdżający z przeciwka samochód. Jego kierowca wylądował w szpitalu ze złamaną nogą, a Zbigniew na wiele miesięcy w więzieniu. Do dziś nie może się pogodzić z tak surowym wyrokiem, ze zmarnowanym życiem. A teraz wozi uśmiechniętego Grzesia na wózku na długie spacery. Opowiada mu o Ameryce, do której chciałby pojechać, o kapuście i ziemniakach, które kiedyś, gdy jeszcze był wolny, sadził na swoim polu. O tym, że chciałby się ożenić, mieć dom z widokiem bez krat.
Do Duetu wybrano też 23-letniego Łukasza, który przez większość dorosłego życia kradł co popadnie, a na wolność wyjdzie najpóźniej za cztery lata. Wybrano wreszcie niewiele od niego starszego Mariusza, który najpierw nie chce powiedzieć, za co siedzi, a potem tajemniczo dodaje, że siedzi „za wszystko”.
Duet wymyśliła kilka lat temu była już pracownica Domu Pomocy Społecznej przy Łanowej. Swój projekt przedstawiła szefom ośrodka. - Na początku byłam przerażona i zaskoczona - zapewnia Barbara Wąsowicz, dyrektorka domu pomocy dla upośledzonych chłopców. - A jednak było w tym szalonym pomyśle coś intrygującego, coś, co nie pozwoliło mi już o nim zapomnieć. Dlatego zapukałam do bramy więzienia.
Zaskoczenia nie krył również dyrektor Aresztu Śledczego w Krakowie Podgórzu. Tak samo kapitan Tadeusz Szarek, kierownik działu terapeutycznego placówki, do którego trafiają więźniowie -alkoholicy także z innych zakładów karnych.
Tu, na ostatnim piętrze zakratowanego budynku, przechodzą trzymiesięczną kurację odwykową. Po niej najczęściej zostają już w tym areszcie czasem nawet do końca swoich wyroków. Przez rok, dwa, nawet przez kilka lat.
- Nie mamy pod opieką aniołków - przyznaje kapitan. - Poza małymi wyjątkami, trafiają do nas złodzieje, awanturnicy i rozbójnicy. Pierwsze pytanie, które sobie postawiliśmy, brzmiało: czy można im zaufać, czy ludziom z tak bardzo pokręconą przeszłością można powierzyć los tak skrzywdzonych przez życie istot?
A jednak więziennicy podjęli ryzyko. Zdecydowano się na nie w czerwcu 2002 roku. Duet miał jednak kilka zasadniczych warunków. - Przede wszystkim do bezinteresownej, zupełnie bezpłatnej pomocy dla niepełnosprawnych dzieci, mogli zostać dopuszczeni ludzie, którzy po raz pierwszy znaleźli się w więzieniu, przeszli badania psychologiczne, a trafili za kraty, bo popełnili błędy najczęściej pod wpływem alkoholu - mówi Tadeusz Szarek. Równie ważne było to, by więźniowie pomagali dzieciom zupełnie dobrowolnie.
Kredyt zaufania
Nie było łatwo. Z więźniów-opiekunów śmiali się przez jakiś czas koledzy z celi, bo to frajerstwo przecież podcierać pupy obcym dzieciakom. Z dystansem do projektu podeszli też rodzice dzieci. Najwięcej uwag miała jedna z matek, co ciekawe, też po resocjalizacji. Z czasem jednak serca rodzicom zmiękły.
- Skoro specjaliści nie mają nic przeciw tak dziwacznym pomysłom, musimy uwierzyć, że mają rację - stwierdzili. Na Łanową jako jeden z pierwszych trafił Wojtek. Kiedyś punk, potem alkoholik i narkoman. I diler narkotyków. - Nie pytaliśmy go o przeszłość - mówi Elżbieta Rozwadowska, terapeutka. - Dostał od nas kredyt zaufania. Dostał go jednak przede wszystkim od dzieci, bo te traktowały nowych opiekunów jak zwykłych ludzi, niczym nie napiętnowanych. To chyba właśnie przesądziło o sukcesie.
Wojtek ma piętna. Ma tatuaże i czarną kropkę pod okiem. Na Wojtka dzieci czekają co rano w oknach, oczy śmieją im się dopiero wtedy, kiedy jego postać pojawia się na horyzoncie. Wojtek nie przyjeżdża już jednak, jak inni, w furgonetce więziennej, zwanej lodówą. Jest już na wolności, po wyjściu z więzienia został etatowym pracownikiem domu pomocy. Zanim to się stało, przeszedł długą, wyboistą drogę.
- To była droga przez mękę - przyznaje. - Prawdę mówiąc, moja motywacja nie miała nic wspólnego z miłością do upośledzonych dzieci. Zgodziłem się na taką pracę, bo chciałem uciec od celi, od skrzeczącej pryczy, od tych samych, ponurych twarzy. Ale wcale mi się nie uśmiechało wycieranie zasmarkanych nosów. Pierwsze dni na Łanowej Wojtek wspomina jako horror. Podobnie jak Łukasz, Antoni, Zbyszek i wielu innych przed nimi, także Wojtek był na początku święcie przekonany, że nie wytrzyma. Codziennych, nudnych, często nieładnie pachnących rytuałów. Monotonii zajęć (ubierania, karmienia, spacerów), że zabraknie cierpliwości i opanowania. Przez bite pięć dni w tygodniu, bite osiem godzin dziennie, od siódmej do piętnastej.
- Ja też ledwo powstrzymywałem nerwy - dodaje Zbyszek. - Zaciskałem zęby, miałem ochotę wyrwać się stamtąd jak najszybciej. Wszystko mnie wkurzało. Dzieci wrzeszczały, bredziły coś bez ładu i składu, śliniły się, pluły na oślep. Wcale nie były miłe. Bywały nieznośne! Antoni też miał dość. Pokrzywionych istot na wózkach, przebierania ich, karmienia, nawet golenia. Liczył tylko, że praca z nimi wpłynie na skrócenie jego wyroku. Ale kiedyś rano, może było to po trzech tygodniach, napotkał wzrok Dareczka. W oczach chłopca zobaczył ufność i coś, co wyglądało na przywiązanie. A potem rozczulił go Damian, zawsze uśmiechnięty chłopiec z zespołem Downa. Kiedyś Antoni przyszedł na oddział, by ubrać dzieci, ale one... były już ubrane. Damian postanowił wyręczyć ukochanego opiekuna.
Tomkowi założył sweter na lewą stronę, Grzesiowi pomylił guziki przy koszuli, Kubie zawiązał sznurówki na węzeł gordyjski. - Trudno o tym mówić, ale łzy stanęły mi w oczach - wspomina Antoni. - Zrozumiałem, że komuś na mnie zależy, że jestem ważny, że ktoś nie widzi we mnie kryminalisty. Widzi człowieka, do którego można się zwyczajnie przytulić.
Parszywa trzydziestka
Przez Dom Pomocy Społecznej przy Łanowej w Krakowie w ciągu dwóch lat trwania projektu Duet przewinęło się ponad trzydziestu więźniów. Za chwilę będą kolejni. Większość z tych, którzy tu trafili jest już na wolności. Wielu z nich wraca do dzieci, kilku pracuje z nimi nadal, już za pieniądze. Z ankiety, którą twórcy Duetu rozesłali wśród byłych skazańców-opiekunów wynika niezbicie, że praca z upośledzonymi chłopcami wywarła silne piętno na osobowości ludzi z wyrokami. Wielu z nich na wolności prowadzi dziś trzeźwe, porządne życie.
- Oczywiście, że byli i tacy, którzy wracali do dawnych nawyków, do alkoholu - przyznaje kapitan Szarek. - Ale rachunek zysków i strat, ze zdecydowaną przewagą zysków przerósł nasze nawet najśmielsze oczekiwania. Wojtek mieszka w hostelu dla byłych narkomanów, ma swoją dziewczynę, w styczniu będzie zdawał maturę. Chce studiować pedagogikę, jeszcze lepiej i bardziej świadomie pomagać chorym dzieciom z Krakowa.
- Boże, gdybym tutaj nie trafił, nie poznałbym życia bez wódki, prochów i nadziei na przyszłość - zapewnia. Jego kumpel z więzienia Mariusz właśnie żeni się z opiekunką, którą poznał na Łanowej. W domu chorych chłopców pracuje też Wiesiek. Został, bo po wyjściu z więzienia zrozumiał, że nie potrafiłby już zapomnieć o krzykliwym Dareczku i uśmiechniętym Grzesiu.
- Ja chciałbym wrócić do siebie, na wieś, do żony i dzieci - mówi ściszonym głosem Antoni. - Chciałbym, by wybaczyli mi wszystkie moje okrucieństwa. Pragnę, by zobaczyli, jak bardzo się zmieniłem. Jak wiele dały mi obce, zasmarkane dzieci. Nie tylko dlatego, że pierwszy raz w życiu zabrały mnie do teatru.
Zbyt łatwo zamykamy
Program Duet niedawno doceniono w Polsce. Dostał nagrodę w konkursie na projekty społeczne, rozpisanym przez Kancelarię Premiera. Twórcy Duetu dostali dyplom a więzienie w Krakowie Podgórzu i Dom Pomocy Społecznej po ładnym komputerze. - To bardzo miło ze strony premiera, jeszcze ładniej byłoby, gdyby takich programów jak Duet było więcej - zauważa profesor Jan Widacki, wybitny kryminolog. - W Polsce wciąż zbyt łatwo zamyka się ludzi w więzieniach. A zbyt rzadko podaje im rękę - mówi.
Antoni, Łukasz, Mariusz, Zbyszek, Wojtek i kilkudziesięciu może jeszcze skazańców miało szczęście. Trafili na oddział więzienia, na którym leczą się alkoholicy z łagodnymi wyrokami. Nie ma wśród nich seryjnych zabójców, groźnych bandytów i mafiozów. - Nie siedzieli, jak wielu innych, w jednej celi z matkobójcami i mordercami staruszków - dodaje posłanka Katarzyna Piekarska. Kierowana przez nią Sejmowa Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka we wrześniu odwiedziła polskie więzienia. - Zobaczyliśmy oddziały, gdzie łóżko w łóżko leży wielokrotny bandyta i młody chłopak, którego skazano za jazdę po pijaku na rowerze albo pechowiec, któremu zabrakło na raty w banku. Przecież ci ludzie nie powinni siedzieć z bandytami, być może nawet nie powinni w ogóle trafić do więzienia. Powinni, pod okiem pedagogów, malować ławki w parku, sprzątać psie kupy, budować autostrady, pomagać dzieciom i staruszkom. W polskich więzieniach, poza kilkoma wyjątkami, nie ma mowy o resocjalizacji. Jest raczej mowa o... degeneracji - dodaje posłanka.
Wojtek, były diler, opiekun dzieci z upośledzeniem umysłowym, po specjalnym przeszkoleniu nie czuje się się „zresocjalizowany”. Czuje się szczęśliwy. - Miałem dużego farta. Znalazłem się wśród ludzi, którzy nie patrzyli na pieniądze, na korzyści, na dyplomy. Znalazłem się wśród szaleńców, którzy w więzieniu, a potem na wolności zobaczyli we mnie nie kryminalistę, ale człowieka - wyjaśnia. - Gdyby takich ludzi było więcej, świat wokół nas byłby o wiele, wiele lepszy. Świat, ukryty za kratami także.
Anna Szulc