Obrona komercji
Przebojem kinowym jest „Nigdy w życiu” - polski zły film, który powstał na podstawie polskiej złej książki, która powstała na podstawie angielskiej złej książki. Bezkompromisowa idealistka, feministka, intelektualistka i znawczyni sztuki awangardowej - Kazimiera Szczuka - została gwiazdą TVN dzięki temu, że wystąpiła w „sformatowanym” teleturnieju. A jednak spróbuję bronić komercji - także przed nią samą.
Komercji w kulturze i w mediach jest coraz więcej. I coraz więcej rzeczy staje się komercją. Pościg za odbiorcą i za pieniądzem staje się pościgiem za skandalem. Ludzie publicznie obnażają się, kopulują, defekują, deprecjonują. A inni ludzie się oburzają...
Ja akurat nie. Skandal, nawet wykalkulowany przez księgowego, zawsze może być kulturotwórczy. Wszystko, co choćby w minimalnym stopniu oburza, siłą rzeczy powoduje żywsze odczucia i zmusza do przemyśleń. O wiele bardziej martwi mnie to, że współczesna kultura komercyjna właśnie coraz bardziej oddala się od jakichkolwiek żywszych odczuć.
To może wydawać się paradoksalne - kultura komercyjna zawsze była oskarżana o żerowanie na uczuciach i odczuciach - ale niestety tak jest. Wampir powoli zapomina co to krew.
Mówię to z pełną świadomością. Przez kilka lat recenzowałem najgorsze filmy hollywoodzkie dla magazynu „Film” i przekonałem się, że ich produkcja coraz mniej ma wspólnego z człowiekiem. Filmów nie robią już księgowi - robi je komputer. Wszystko odbywa się na bardzo prostej zasadzie: jeżeli w zeszłym roku przebojem był film o blondynkach, a w tym roku - o jamnikach, to w przyszłym roku lansowany będzie film o jasnowłosych jamnikach.
Bezpowrotnie zniknął producent filmowy z cygarem, bezczelny cham w rodzaju Harry'ego Cohna, który rzucał scenariuszem o podłogę i mówił: „OK, kręcimy to cholerne gówno”. Harry Cohn był na pewno człowiekiem ograniczonym, ale był człowiekiem i wiedział, co może się ludziom spodobać, nawet jeśli wcześniej nigdy tego nie widzieli. Dziś na czele przemysłu kulturalno-rozrywkowego nie stoi człowiek, tylko potworny mutant, organizm składający się z kilku ludzi, kilku komputerów i wyświetlacza giełdowego. Myśli kolektywnie, co nie sprzyja śmiałym decyzjom, i żyje pod presją analityków giełdowych. Podstawowy aksjomat ich działania to: „Jeżeli nie nakręcimy filmu o jasnowłosych jamnikach, nasi udziałowcy dojdą do wniosku, że lekceważymy trendy rynkowe, a co za tym idzie, narażamy ich na straty”.
Dlatego to, co pojawia się na małych i dużych ekranach, mimo że nominalnie komercyjne, nie odpowiada na niczyje zapotrzebowania. Średni widz, ten, co lubi i jamniki, i blondynki, istnieje tylko w głosowaniu akcjonariuszy. Jest abstrakcją. Wśród odbiorców kultury masowej uczucie zawodu i frustracji jest równie powszechne jak wśród zbrzydzonych komercją odbiorców sztuki wysokiej. Filmy, które recenzowałem, prawie zawsze oglądałem podczas normalnych seansów, omijając pokazy prasowe. I prawie zawsze widzowie byli wściekli. Dyszeli, sapali, głośno komentowali lejący się z ekranu plastik, myśląc zapewne o pieniądzach wydanych na bilety.
Czterej panowie D
A mimo to chcę bronić komercji. Może dlatego, że Paweł Dunin-Wąsowicz nazwał mnie Stephenem Kingiem i Grahamem Mastertonem. Może dlatego, że w jednym ze swoich artykułów określił mnie jako twórcę idealnej literatury środka: „Sprzątaczka się wzruszy, a intelektualista się zaduma”. W pierwszej chwili, kiedy to przeczytałem, byłem wściekły. Potem zrozumiałem, że Paweł powiedział mi największą pochwałę życia.
Pisarzami komercyjnymi, twórcami literatury środka, powieści gazetowych byli czterej panowie D: Defoe, Diderot, Dickens i Dostojewski. Za ich czasów literatura była sztuką masową i budziła ogromne emocje. I niech ktoś mi powie, że panowie D nie byli artystami. Więcej: nasza współczesna kultura bez nich w ogóle by nie istniała.
Ich działalność jest dla mnie dowodem na to, że można. Można pisać rzeczy ważne, odkrywcze, piękne, wstrząsające i można te rzeczy sprzedawać. Ludzie mają gdzieś zawikłane spekulacje filozoficzne. Nie lubią też eksperymentów artystycznych, które służą wyłącznie sobie samym. Ale jest kilka poważnych tematów, które zawsze będą interesować każdego człowieka. To śmierć, strach, zło i dobro, egoizm i altruizm, nienawiść, miłość, władza i wpływ. I tak się składa, że to jedyne rzeczy, o których - jak sądzę - warto pisać czy robić filmy. Jeżeli ktoś ma coś nowego do powiedzenia na ten temat i może to wyrazić tylko jakimś nowym środkiem formalnym, to wtedy ludzie zaakceptują nowatorstwo formalne, bo jest ono usprawiedliwione.
Dlaczego więc dzisiaj tak mało jest panów D? Po pierwsze, jak napisałem wyżej, komercja się zmieniła. Dziś o tym, co się sprzedaje, nie decyduje już jeden człowiek, może ograniczony, ale posiadający jakąś ludzką wrażliwość. Dziś decyduje o tym stado przerażonych owiec.
Po drugie, jakieś sto lat temu wydarzyło się nieszczęście. Pojawiła się sztuka awangardowa. Skutki tego nieszczęścia odczuwamy do dziś.
Sztuka awangardowa opiera się na przedziwnym założeniu. Można byłoby sformułować je tak: „Wartość sztuki jest niezależna od efektu, jaki wywołuje u odbiorcy”. To znaczy, że dzieło może być genialne, mimo że pozostawia obojętnych wszystkich - poza swoim twórcą. W ten sposób jedynym sędzią sztuki staje się sam artysta, a dwie skrzyżowane zapałki mogą być arcydziełem. W ten sposób też artysta rezygnuje z komunikacyjnej funkcji sztuki. Rzecz jasna, sztuka nie jest komunikacją taką jak poczta czy telewizja. Inaczej przyjmuje się przekaz pocztowy, a inaczej artystyczny. Ale jakiś przekaz musi być. Brak przekazu niczego nie uwzniośla.
Pojawienie się sztuki awangardowej sprawiło, że od stu lat mnóstwo zdolnych ludzi angażuje swój talent i wrażliwość w działania bezsensowne. Przekonani, że muszą wytyczać nowe szlaki, szukają przekazu tak genialnego, że aż niezrozumiałego. Jeżeli coś jest zrozumiałe, od razu wydaje im się banalne. Ich działalność prowadzi do tego, że mniej powstaje rzeczy wartościowych, a to, co powstaje, jest deprecjonowane jako „mainstream”. Ich działalność sprawia, że w plastyce lansuje się prace polegające na krzyżowaniu zapałek, a w literaturze - eksperymenty językowe, które pożerają i zabijają fabułę.
Kiedy patrzę na działania Joanny Rajkowskiej, Pauliny Ołowskiej czy Agnieszki Brzeżańskiej, widzę, że te niegłupie przecież dziewczyny zostały zniszczone przez akademicką tradycję awangardy. Pomysł Rajkowskiej, że obcy ludzie mają spać obok siebie, żeby stworzyć nową formę więzów międzyludzkich, nie-rodzinną, nie-zawodową i nie-seksualną, jest czymś takim jak dodawanie opiłków do kartoflanki w celu uzyskania nowego, nieznanego dotąd smaku. Prace Brzeżańskiej (wyrwane z gazet reklamy perfum z dorysowanymi przez artystkę sylwetkami buddyjskich bożków) mają prawdopodobnie przedstawiać zderzenie duchowości i komercji, ale z tego zderzenia nic nie wynika. Nie prowadzi ono do żadnej konkluzji, nawet tak banalnej, że komercja jest zła, a duchowość dobra.
Kiedy wychowankowie tradycji artystycznej robią coś sensownego, często muszą robić to wbrew tej tradycji, wbrew swoim mentorom i szkołom. Paradoksalnie, czasem zdarza się, że lepiej wyglądają artystyczne inicjatywy ludzi wywodzących się z agencji reklamowych. Oni przynajmniej wiedzą, że dzieło musi coś komunikować, musi zawierać przekaz emocjonalny. To kolejny powód, żeby bronić komercji. I kolejny dowód na to, że twórców awangardy we właściwym czasie należało rozstrzelać.
Bulgotanie w szczelinie
Kiedy myślę o współczesnej kulturze, widzę przede wszystkim rozdarcie. Z jednej strony coraz bardziej nieludzka, marketingowo-komputerowa komercja. Z drugiej strony coraz bardziej nieludzka awangarda. Pomiędzy nimi jest pustka i w tej pustce, jak w szczelinie pomiędzy dwoma kawałkami lodowca, szamocze się i tonie to, co jeszcze pozostało ludzkiego w kulturze.
Reakcje na to rozdarcie są nieskoordynowane i przypadkowe, właśnie jak ruchy topielca. Niektórzy próbują sobie zrobić tratwę ratunkową z pastiszu i parodii. Artysta w ten sposób staje się krytykiem. Protestuje przeciwko nieludzkim tendencjom w komercji i w awangardzie wyśmiewając te tendencje. W dużej mierze oznacza to wyśmiewanie kolegów. Jest to wyśmiewanie chwalebne, bo słuszne, ale, jak każde wyśmiewanie, trochę jałowe. Tym niemniej dla wielu jest to jedyny sposób na to, aby dochować sobie wierności i równocześnie sprzedać produkt. Wyśmiewanie, jak sama nazwa wskazuje, jest śmieszne, a jaja zawsze dobrze się sprzedają. I chronią przed krytyką ze strony undergroundowo-awangardowo-niezależnych artystów i krytyków. Oni czują się zobowiązani poprzeć kogoś, kto wyśmiewa się ze znienawidzonej komercji. A jeśli wyśmiewa się także z nich samych, to o tym też mówić nie będą, bo artyście głupio jest odpowiadać na krytykę (i dodatkowo zwracać na nią uwagę ludzi). Prawdopodobnie to jest właśnie jedno ze źródeł tzw. postmodernistycznej popularności pastiszu w naszej kulturze.
To nie przypadek, że dwie najlepsze polskie płyty ostatnich dziesięciu lat to „Polovirus” zespołu Kury, płyta prześmiewcza, i „Melassa” Kazika, płyta lansowana jako prześmiewcza. Podobnie najlepsze moim zdaniem polskie filmy offowe to pastisze filmów komercyjnych autorstwa grup Skurcz i Łyżka, czyli chili, o tytułach, które mówią same za siebie: „Dżudo Honor 7”, „Obdarty diabeł”...
Inną drogę wybrał sobie Paweł Borowski, malarz, grafik i reżyser filmowy. Borowski, jak się domyślam, założył, że poszukiwanie nowych treści w awangardzie prowadzi do niezrozumiałości. Komercja, jego zdaniem, szans na takie poszukiwania nie daje. Dlatego postanowił użyć potężnych komercyjnych narzędzi, aby promować - nie artystycznie eksplorować, tylko właśnie promować - treści i wartości stare, ale zawsze aktualne, jak przyjaźń, odwaga czy miłość. Taką akcją była billboardowa „Wielka promocja życia”. Taki przekaz niosą też filmy „Love Gamestation” i „Kocham cię”, mówiące o tym, że nie wolno traktować kobiety jak przedmiotu. Jeżeli szukać oryginalności w działaniach Borowskiego, to nie polega ona na przekazie. Oryginalna jest skala i patos, które ten przekaz odświeżają. Jeśli ktoś mówi: „Bądź dobry”, to jest nudny. Jeśli weźmie tubę i wykrzyczy te słowa na ulicy Marszałkowskiej w Warszawie, jest śmieszny. Jeżeli robi to dzień w dzień przez dziesięć lat, jest imponujący. Czy to jest sztuka? Może i nie. Może jest to tylko hiperpropaganda i pewnie dlatego krytycy z tzw. grupy Raster (Michał Kaczyński i Łukasz Gorczyca) intensywnie atakują Borowskiego. Ale artysta czy nie artysta, on z sytuacji bez wyjścia próbuje wyjść z honorem.
Szaleństwo w oazie
Na całym tym tle oazą normalności wydaje się polska proza fantasy. Fantasy ma tę zaletę, że - wbrew pozorom - wcale nie zmusza pisarza do tworzenia własnego świata. Fantasy dostarcza pisarzowi gotowy świat z zaludniającymi go już istotami w rodzaju elfów i krasnoludów, z elementami takimi jak miecz i magia, z ogólnym tajemniczo-mrocznym nastrojem, który czytelnik zna, zanim zacznie czytać książkę (i dlatego niektórzy nie próbują nawet tego nastroju wytwarzać!). Dzięki temu pisarz może skoncentrować się na tym co najważniejsze: na fabule. Tu musi być kreatywny, tworząc historię postaci, jej sens i towarzyszące jej emocje. Tu, tak jak w dziewiętnastym wieku, celem twórczości staje się znowu to co najważniejsze dla odbiorców: opowiadanie opowieści.
Wydawałoby się, że w tej oazie normalności może bez przeszkód odrodzić się literatura taka, jaką była za czasów czterech panów D. A jednak... Tutaj mechanizmy komercyjne zadziałały w sposób nienormalny. Czytelnicy wiedzą, że mają do czynienia z produktem, mają swoje wymagania, domagają się swojej porcji emocji. Niby słusznie. Ale najwyraźniej wieloletni brak kontaktu z dziełami artystyczno-komercyjnymi sprawił, że z naszej kultury zniknęła wiedza o tym, jak się do takich dzieł podchodzi. Zniknęła świadomość, że książka jest trochę innym towarem niż np. komputer. Przekonałem się o tym, wchodząc na forum internetowe poświęcone Andrzejowi Sapkowskiemu.
Cykl wiedźmiński łódzkiego pisarza to arcydzieło fabuły. Mało jest powieści tak precyzyjnie skonstruowanych, w których losy wszystkich, nawet trzecioplanowych postaci splatają się w poczwórne pętle i zakrętasy. Ale to czytelnikom nie wystarcza! Dla nich losy Cahira z Vicovaro, Czarnej Rayli i wampira Regisa zostały zbyt mało rozwinięte. Żądają, aby wszyscy, absolutnie wszyscy bohaterowie umarli, zmartwychwstali, wzięli ślub wszyscy ze wszystkimi, odkochali się, jeszcze raz umarli, przeszli do innego świata i zostali poddani wyrafinowanym torturom. To już nie jest stare dobre uczucie czytelniczego nienasycenia, jakie zawsze występuje po przeczytaniu przyjemnej książki. To jest nienasycenie perwersyjne - od każdego epizodu, od każdej stronicy żąda się, aby powodowała naraz wszystkie możliwe, także sprzeczne ze sobą odczucia.
Tego rodzaju tendencje świadczą o tym, że konsument kultury masowej potrafi być równie wybredny jak bywalec awangardowych galerii. Nie zdziwię się, jeśli przeciętny szary odbiorca filmów hollywoodzkich, programów TVN i seryjnie produkowanych powieści zbuntuje się i odwróci od tej produkcji. To na pewno nie znaczy, że ludzie zwrócą się do awangardy. Ale czy zwrócą się w stronę dobrej komercji? Na to może być za późno. Po pierwsze, mało kto chce robić dobrą komercję. Po drugie, ludzie oduczyli się ją odbierać. Bunt, jak to bunt, musi być niszczący.
Tomasz Piątek
Źródło: Polityka - nr 11 (2443) z dnia 2004-03-13; s. 66-68.