Pseudopotęga umysłu
Pseudopotęga umysłu
Zawsze chciałem być osobą serdeczną i miłą. Nie chciałem krzywdzić. Przeczytałem kiedyś w gazecie o medytacji transcendentalnej. Na własny użytek zacząłem ją praktykować i miałem potężne doznania. Następnym krokiem było doskonalenie umysłu. Poszedłem na tygodniowy kurs. Zrobił na mnie bardzo duże wrażenie. Zacząłem praktykować tę metodę. Uczono nas relaksacji, odprężenia, wchodzenia w tzw. tefugion, tj. własny świat, do którego nikt nie ma dostępu, pozytywnego myślenia. Mogłem tam jakby kreować swoją rzeczywistość, to co mnie otacza. Mogłem zapraszać do tej rzeczywistości gości, mogłem doskonalić się w różnych dziedzinach. W tej wykreowanej rzeczywistości były niestety miejsca, które napawały mnie panicznym lękiem. Istniały, mimo że ich nie stworzyłem. Po prostu tam były. Niedaleko mojego bloku była jama, w której czaiło się coś złego. Był to taki duży dół, który budził mój naprawdę ogromny lęk. Nie chciałem mieć tego miejsca w swoim świecie, jednak ono było i nie miałem na to wpływu.
Aby poruszać się po tym wewnętrznym świecie trzeba było mieć swojego duchowego przewodnika. Zaprosiłem wiec pewnego dnia taką istotę. Pamiętam jej imię, którego nie chcę wymieniać, bo do dziś budzi we mnie ogromny lęk. Była to postać ubrana jakby w średniowieczny habit, a kiedy odwróciła się do mnie twarzą, nic tam nie było tylko pustka. Dwa lata temu, będąc na Dolnym Śląsku, zobaczyłem rzeźbę tej postaci, identyczną. Nie jest to więc tylko moja wyobraźnia, ponieważ ktoś wcześniej też widział tę postać.
Jedną z metod, którą nauczyłem się stosować podczas kursu było leczenie na odległość. Czytano mi imię i nazwisko jakiejś osoby, a ja będąc w pewnym stanie ducha opisywałem jak ta osoba wygląda, gdzie pracuje, jakie choroby przeszła, co ją otacza w życiu i około 80% tego co mówiłem, było zgodne z rzeczywistością. Używając tych technik, nie czułem się najlepiej. Byłem coraz bardziej wyalienowany, coraz bardziej tęskniący za czymś nieuchwytnym, dlatego też szukałem dalej. Zostałem liberterem, czyli mogłem prowadzić sesje oddechowe dla ludzi, zająłem się też buddyzmem zen. Żadna z tych metod nie dała mi nigdy tego, co obiecywała, czego tak naprawdę w tym szukałem. Przy tym przychodziły tak potężne załamania psychiczne, a przede wszystkim niczym nieuzasadniony, paniczny strach. A miało być pozytywne myślenie.
Chwilami te metody pozwalały mi się czuć lepiej, np. przez afirmację, wmawianie sobie, że jest wszystko w porządku, że w ogóle jest pięknie i jestem najlepszy i najmądrzejszy. Jednocześnie przychodziły coraz poważniejsze stany depresyjne. Kiedy zaczynałem się źle czuć mobilizowałem się, aby więcej praktykować, więcej oddychać w libertingu czy afirmować. Stosowałem też firewalking - czyli chodzenie po ogniu. Rozpalaliśmy ognisko, zapraszając kogoś, kto nas przez nie poprowadzi, jakąś istotę. Wchodziliśmy po prostu na nie bosymi stopami. Żar miał około 600-700 stopni, a my chodziliśmy po tym bez żadnych konsekwencji. To oczywiście dawało poczucie mocy.
Zdarzyło się jednak, że zachorował na raka mój przyjaciel, rówieśnik, z którym byłem zaprzyjaźniony od szkoły podstawowej. Miał wtedy 26 lat i w ciągu miesiąca już go nie było. Jeszcze parę dni przed jego śmiercią byłem w klinice, wywiozłem ten strzęp człowieka do parku i w tym momencie zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę to, czego się nauczyłem przez te kilkanaście lat jest nic nie warte. Nie miałem mu nic do powiedzenia w obliczu jego cierpienia. Nie mogło być mowy o pozytywnym myśleniu, jakiejkolwiek technice czy reinkarnacji. Zdałem sobie sprawę, że to wszystko nie jest prawdą.
W tym czasie moi znajomi zaprosili mnie na nabożeństwo charyzmatyczne i gdy wszyscy zaczęli się modlić, ja także zamknąłem oczy i zacząłem przed Bogiem wylewać cały mój żal, całą moją złość, gorycz. To była naprawdę modlitwa płynąca z serca i poczułem jak ktoś, zupełnie z boku, z własnej woli dał mi coś. To było takie dotknięcie, to było takie przeżycie duchowe, którego żadna z tych metod mi wcześniej nie dała i wiedziałem, że nie osiągnąłem tego przez jakąś moją pracę, czy jakąś medytację, sesję czy inną technikę, ale dostałem zupełnie za darmo. Ktoś dał mi, bo chciał i jakość tego była nieporównywalna z tym, co przeżyłem kiedykolwiek wcześniej. Nie chciałem już niczego innego. I nie chcę do dziś.
Wchodząc w świat metod doskonalenia umysłu dużo się ryzykuje. Są tam siły, które są złe i które mogą doprowadzić nawet do śmierci człowieka. Teraz to wiem. Teraz wiem, że jeśli chce się coś zmienić w swoim życiu, to trzeba naprawdę dużo się napracować. Włożyć w to spory wysiłek i ponieść koszt. To po prostu trud. Tylko kursy NLP, doskonalenia umysłu czy inne tego typu dają obietnice szybkich efektów. Bardzo łatwo uzależnić się od tych złych praktyk duchowych. Tym bardziej, że na początku naprawdę działają. Zaczyna się lepiej myśleć o sobie, uwalnia od pewnego napięcia... Więc skoro to działa, daje jakąś namiastkę, więc chce się tego więcej. Jak narkotyku. Tyle tylko, że to oszustwo, które nie daje spełnienia, za to prowadzi w bardzo złym kierunku.
Remigiusz