By Marian Polak-Chlabicz
Dwa tygodnie temu (dokładnie szóstego marca) stacja NBC przyznała się publicznie do stosowania tortur. Do roli ofiary wytypowano korespondenta George'a Lewisa, którego poddawano na wizji perfidnym mękom psychicznym przy pomocy... fioletowej bransoletki.
Dwa tygodnie temu (dokładnie szóstego marca) stacja NBC przyznała się publicznie do stosowania tortur. Do roli ofiary wytypowano korespondenta George'a Lewisa, którego poddawano na wizji perfidnym mękom psychicznym przy pomocy... fioletowej bransoletki.
Tak po prawdzie, było to nie tyle maltretowanie, co samoudręczenie, bowiem George eksperymentował z bransoletką z własnej inicjatywy, podczas gdy producenci programu "Today" tylko przyglądali się zza kamer cierpieniom moralnym swojego reportera. No, ale fakt pozostaje faktem. Redaktor wpadł w poważne tarapaty.
Tymczasem bransoletka wyglądała przecież tak niewinnie. Ot, paseczek fioletowego plastiku...
Kilka dni przed programem Lewis dostał ją w prezencie od wielebnego Willa Bowena, zwierzchnika Christ Church Unity w Kansas City, który to kościół w ostatnich miesiącach stał się centrum ogólno-amerykańskiej inicjatywy noszącej nazwę A Complaint Free World (czyli Świat Wolny od Narzekań).
Plan organizacji jest po amerykańsku optymistyczny i po amerykańsku ambitny. Celem aktywistów ruchu jest otóż poprawa relacji społecznych poprzez powstrzymanie się od marudzenia, wyrzekania, biadolenia, utyskiwania, jęczenia, mękolenia i zrzędzenia. Jak dotąd wszystko pięknie. No ale wspólnota zjednoczona hasłem no complaint chciałaby jeszcze uwolnić świat od krytykanctwa i plotkarstwa. I tutaj zaczynają się prawdziwe problemy. Co innego bowiem założyć symboliczną bransoletkę - przypominajkę, a potem starać się nie mędzić przez następne trzy tygodnie (nawet ambitna wspólnota religijna nie ma złudzeń, że mogłoby tak zostać na dłużej). A co innego zrezygnować na dwadzieścia jeden dni z pracy, życia towarzyskiego i - właściwie - wszystkich, nawet tych najbardziej neutralnych kontaktów interpersonalnych. No bo tak: patrzy człowiek w telewizor albo otwiera gazetę i... no wiadomo, inwektywy same cisną się na usta. Spotyka się znajomego, ten pyta "jak leci", więc - zwyczajowo - żalimy się na wrednego szefa (wszyscy są wredni) i okropną żonę (wszystkie, po pewnym czasie, stają się okropne). Komentujemy też niezasłużony awans kolegi (wszystkie cudze awanse są niezasłużone) i nowe, kupione za łapówki auto sąsiada (nowe auta sąsiadów są - jak powszechnie wiadomo - kupowane wyłącznie za łapówki). W pracy nie sposób zaś nie skrytykować w gronie kolegów durnych zarządzeń kierownictwa. Bo to oczywiste, że wszystkie bez wyjątku decyzje dyrekcji, posunięcia republikanów (oraz demokratów), pomysły administracji oraz poczynania IRS-u są durne z definicji. Nieprawdaż? Powodów do siania defetyzmu dostarcza nam też, zwyczajowo, pogoda, samopoczucie, wiek, politycy, młodzież i powszechne zdziczenie obyczajów. Wiadomo - "nie tak to dawniej, na Litwie, bywało..."
A tu masz, reporterze, bransoletkę... Nagle nie wypada na nic narzekać. I tak przez trzy tygodnie.
W każdym razie George Lewis nie wytrzymał nawet dwóch godzin tej wyrafinowanej tortury psychicznej. W samym Christ Church Unity współczesnych świętych, którzy przez całe 21 dni nie złorzeczyli bliźnim ani światu, doliczono się... szesnastu. No ale ćwiczenie czyni mistrza.
Więc ruch się rozwija. Do inicjatywy wielebnego Willa Bowena przyłączyło się już 126.000 nabywców małych fioletowych bransoletek, po trzy dolary każda. Więc być może już za chwilę liczne grono malkontentów znacznie nam się skurczy. Przynajmniej w Ameryce.
Tym bardziej, że Christ Church of Unity nie jest bynajmniej jedyny w dziele propagowania pozytywnych reakcji na mało kiedy przychylną zwykłym śmiertelnikom rzeczywistość.
Bohaterką tej samej, pozytywistycznej bajki jest - na przykład Linda Kaplan Thaler, autorka książki pod znamiennym tytułem "The Power of Nice". Także i Linda trafiła ze swoim przesłaniem na antenę stacji NBC, w mniej więcej dwa tygodnie po programie z udziałem George'a Lewisa goszcząc w talk-show Jaya Leno. Do czego przekonuje autorka " Siły uprzejmości"? Do uprzejmości, oczywiście. I to nie tylko dlatego, że od pozytywnych relacji z bliższym i dalszym otoczeniem poprawia się tak indywidualne, jak i zbiorowe samopoczucie. Chodzi o to, że przyzwoite traktowanie innych opłaca się nam bardziej niż strategie oparte na arogancji czy impertynencji. Nie tylko w życiu prywatnym zresztą. Przede wszystkim w biznesie.
Jak to możliwe?
W spotkaniu z Jayem Leno Linda przytoczyła prawdziwą historię, którą znalazła na stronach "The New York Timesa" jeszcze przed napisaniem swojej własnej książki. Niejaki Steven Bigari, właściciel restauracji dzierżawionej w sieci McDonald'sa, opowiadał na łamach jak doszło do tego, że jego firma, która jeszcze niedawno ledwie zarabiała na siebie, teraz przynosi znaczne zyski, a on sam z tuzinkowego przedsiębiorcy stał się znanym w swoim środowisku filantropem i założycielem fundacji America's Family. Otóż największy problem stanowili dla niego opieszali, niewydajni pracownicy. Najpierw ich prześladował. Ale któregoś dnia postanowił, że zamiast rzucać inwektywy, obcinać premie i straszyć leniwy i niechlujny personel wyrzuceniem na bruk, postara się... być miły. Zrozumieć problemy pracujących dla niego ludzi. A potem może jakoś im pomóc.
Jak postanowił, tak zrobił. I szybko zrozumiał, że pracownicy starają się marnie, bo przytłaczają ich drobne, ale dokuczliwe problemy bytowe. A na domiar złego jeszcze dołuje ich fatalna atmosfera, która panuje w pracy.
O podwyżkach w firmie, która przynosiła straty, nie mogło być mowy. Więc, na początek, Steven przestał ludzi straszyć, a zaczął pomagać, jak potrafił. Udzielał drobnych prywatnych pożyczek pozwalających pracownikom na złapanie oddechu (zwykle chodziło o nieduże kwoty na naprawę niesprawnego auta, zapłatę zaległego czynszu czy zakup potrzebnych leków). Potem zdecydował się na udzielanie okolicznościowych, płatnych urlopów na załatwianie ważnych spraw rodzinnych. Wreszcie zmobilizował lokalne środowisko, z kościołem na czele, do organizacji opieki nad dziećmi pracowników, programu poprawy warunków mieszkaniowych i stworzenia funduszu na zakup tanich aut z aukcji rządowych, żeby udostępnić swoim ludziom tańsze i niezawodne środki transportu. A od kiedy poprawiła się ich sytuacja życiowa (czy choćby tylko wzrosło poczucie socjalnego bezpieczeństwa), natychmiast spadła absencja i zjawisko porzucania pracy z dnia na dzień, wzrosła natomiast wydajność i sumienność pracowników. Firma zaczęła przynosić zyski.
Tę samą strategię zastosowała Linda - właścicielka agencji reklamowo-marketingowej, w swoim przedsiębiorstwie. Z podobnym, doskonałym rezultatem. To zresztą nic nowego. Od dawna wiadomo, że programy lojalnościowe dają dużo lepsze wyniki finansowe niż strategia "silnej ręki". Ludzie utożsamiają wówczas swój osobisty interes z powodzeniem firmy, a przyzwoitego szefa wspierają (bywa, że zupełnie bezinteresownie) także w trakcie przejściowych trudności. Więcej, dla dobra przedsiębiorstwa, w którym traktuje ich uczciwie i - co jeszcze ważniejsze - życzliwie, gotowi są nawet do czasowego ograniczenia części swoich przywilejów. To - okazuje się - nie tylko prawo ekonomii, ale także podstawowa zasada psychologii społecznej. Wiadomo - jak Kuba Bogu...
Więc warto być uprzejmym, choćby tylko w dobrze pojętym, własnym interesie.
Nie należy też (z tych samych powodów) stękać, kwękać, marudzić ani utyskiwać. Tym bardziej, że właśnie nastała wiosna.
CopyrightKurierPlus.com