Próba teleodwyku
Ewolucja człowieka osiągnie swój kres, gdy także w Bhutanie każda dziewczyna będzie wyglądała jak Doda.
Jeśli w końcu zabiorą nam organizację Euro 2012, nie powinniśmy się za bardzo przejmować. Istnieje państwo, które też sobie radzi bez autostrad, stadionów, Terminalu Drugiego, ulicznych sygnalizatorów (podobno był jeden w stolicy, ale go zdemontowano) i całego tego cyrku z cywilizacją. To Bhutan. Zagubione wśród Himalajów królestwo port lotniczy zafundowało sobie dopiero pod koniec lat 60. ubiegłego wieku. Za jednym zamachem z drogą ze wschodu na zachód, nazywaną "Niebiańską drogą stu tysięcy zakrętów" (która jakością przypomina odcinki naszej A4, tyle że tam człowiek ma szansę stracić życie w bardziej malowniczej scenerii).
Z drugiej strony - Bhutan uczy nas, że można nie mieć fajnych dróg, ale stadion trzeba jednak mieć. Może on nam się przydać, tak jak przydał się Bhutańczykom w 2002 r., gdy w meczu o tytuł najgorszej drużyny na świecie, sklasyfikowani na 202. pozycji w rankingu FIFA, rozgromili karaibską wyspę Montserrat 4:0 (rozpędzona tym sukcesem reprezentacja dała czadu i dziś cieszy się ze 198. pozycji).
Pozbawiony infrastruktury oraz piłkarskich sukcesów Bhutan do niedawna nie znał i innych fetyszów współczesności - komórek, internetu, "Tańca z gwiazdami", "Milionerów" albo "You Can Dance". Telewizja dotarła tu na dobre w 2002 roku. I właśnie wtedy zaczął się fascynujący psychologiczny eksperyment - w ciągu ostatnich pięciu lat można było na żywo obserwować, jak tradycyjne, żyjące w warunkach pełnej izolacji kulturowej społeczeństwo traci cnotę, deformuje się pod wpływem dzieł takich jak "Big Brother" czy "Słoneczny patrol". Ten zagubiony w Himalajach kraj nadal pilnuje swoich fizycznych i mentalnych granic (rocznie może tam wjechać 3 tysiące cudzoziemców, obowiązuje zakaz publicznego odprawiania chrześcijańskich nabożeństw), ale to już fikcja. Za pośrednictwem 46 kanałów dostępnych w lokalnej kablówce na dobre podłączył się już do globalnej popkultury.
Skutki? Jedna trzecia bhutańskich dziewcząt stwierdza dziś, że chciałaby wyglądać bardziej po amerykańsku (jaśniejsza skóra, blond włosy), dziennikarz lokalnej gazety
lamentuje, że "po raz pierwszy możemy tu oglądać rozbite rodziny, zaczynają pojawiać się przestępstwa związane z używaniem narkotyków, przemoc, włamania do sklepów, porzucanie szkół".
Co się stało? To co wszędzie. Rewolucję, która wydarzyła się w Bhutanie w ciągu ostatnich lat (a we wszystkich innych krajach w ciągu kilkudziesięciu), można porównać do sytuacji, w której człowiek krzątający się dotąd szparko wokół siebie nagle zapada się w fotelu. Był aktorem na scenie świata, zmieniał go własnymi rękami, dziś jest widzem - gapi się w ekran i przygląda, co z tym światem robią inni.
Bhutański rząd próbuje walczyć z obezwładniającą mocą zachodnich obyczajów (niedawno wprowadzono tu całkowity zakaz sprzedaży papierosów). Może jeszcze nie wie, że nie musi, bo zachodnia cywilizacja dając człowiekowi do jednej ręki truciznę, do drugiej wciska mu odtrutkę. Nie ma co jakimś świętym młotkiem traktować telewizora albo komputera, przeciwnie - trzeba poszukać w nim programów lub stron, które - paradoksalnie - zachęcą ludzi do wstania z fotela.
W Wielkiej Brytanii kilka dni temu ukazało się drugie wydanie bestsellera "365 sposobów, aby zmienić świat" autorstwa Michaela Nortona. Norton to fabryka pomysłów, ma koncept na każdy dzień roku. 21 listopada radzi, jak odzwyczajać się od TV, a opornym proponuje pilota, który wyłącza wszystkie odbiorniki w promieniu 15 metrów (www.tvbgone.com). 17 lutego zachwala korzyści płynące z założenia w sąsiedztwie grupy dyskusyjnej (www.meetup.com), 15 czerwca nawołuje do wsparcia organizacji, za pośrednictwem której bogatsi pożyczają porządne ubrania biedniejszym, gdy ci udają się na rozmowy o pracę (www.dressforsuccess.org), 7 lipca proponuje, by przyłączyć swoje miasto do wymyślonego we Włoszech ruchu Powolnych Miast, gdzie dba się o ekologię, kulturę, niski poziom stresu (www.cittaslow.org.uk), 8 stycznia zachęca do zapisania ołówkiem na banknocie optymistycznej myśli, która będzie później podawana z rąk do rąk.
Norton nie stroni oczywiście od repertuaru zbawców świata, podaje adresy, z których można zasypywać koncerny wszelkiej maści petycjami, reklamuje słynną stronę www.goodgifts.org, na której - zamiast kupować komuś kolejną zbędną lampę - można w jego imieniu ufundować oczyszczenie części pola minowego, studnię w Afryce albo szczepionkę przeciw ślepocie dla dziecka w Trzecim Świecie.
Gdyby się uprzeć, można by wyzwać go od antyglobalistów czy lewaków. Doszliśmy jednak na Zachodzie do takiego momentu (a Bhutan dojdzie do niego za chwilę), że nieważne, czy strzykawkę z odtrutką trzyma lewak, czy kto inny. Książka Nortona to zastrzyk nadziei, że wysłanie SMS-a w konkursie audiotele, w którym miła pani pyta: "Czy las, w którym żył Robin Hood, to: Las Vegas, Las Palmas czy Las Sherwood?", naprawdę nie jest jedynym wkładem, jaki możemy wnieść w kształtowanie podarowanego nam przez Stwórcę świata.
Szymon Hołownia