Środa 15. III 2000 r.
J 11, 1-45 [Wskrzeszenie Łazarza].
o. Tomasz:
Wszyscy chyba jednoznacznie możemy powiedzieć, że doświadczamy przez te wieczory tego, jak bardzo żywe jest Słowo Boże i skuteczne. I to jest prawda, że Słowo Boże jest żywe i skuteczne. Kilkaset, czy kilkanaście-set osób co wieczoru się zbiera, słuchając Słowa Bożego i jesteśmy tym Słowem poruszeni. Ta przestrzeń, nasze serca, nasza wyobraźnia, nieco opustoszała bośmy coś sobie ujęli, jest zawojowana, napełniona tymi obrazami, tymi słowami ewangelicznymi.
W poniedziałek prowadził nas tekst: Spotkanie Jezusa z Samarytanką - spotkanie Jezusa z poganką, kobietą z daleka. Jezus uczył ją tego, jak ona ma patrzeć na siebie i uzdalniał ją do tego, jak ona ma patrzeć na innych. No, można by powiedzieć: no cóż wielkiego? A z drugiej strony widzimy, jak to sprawa bardzo podstawowa, żebyśmy umieli patrzeć na siebie i patrzeć na innych. Wtedy, można powiedzieć, jesteśmy w domu, jesteśmy ukojeni, jesteśmy spokojni. Poganka uczyła nas spojrzenia na siebie i na innych.
Wczoraj byliśmy zawojowani tekstem o spotkaniu Jezusa ze ślepym człowiekiem. Ten ślepiec to był syn Izraela, syn Narodu Wybranego, ktoś z Kościoła, ktoś spośród wybranych. To był ktoś, kto - można powiedzieć - przez swoje kalectwo był niezdolny do uczestnictwa. Był w środku, był obecny, ale był niezdolny do uczestnictwa. Jezus wprowadził go na trudną drogę, trudną drogę uwolnienia, uzdrowienia, trudną drogę przejrzenia. Można by powiedzieć: wierzący - niepraktykujący, cierpiący na niemożność uczestnictwa, został wprowadzony na drogę uwolnienia, nawrócenia.
Dzisiaj czytamy tekst, który nas poprowadzi dalej i głębiej. Dlaczego ? Dlatego, że on mówi o spotkaniu Jezusa z przyjaciółmi. Dzisiaj Jezus spotyka się z tymi, których - jak mówi Ewangelista Jan - kochał. Marta, Maria i Łazarz to ludzie, których kochał. Dlaczego jest ważne to, byśmy mieli świadomość, że Jezus dzisiaj się spotyka z przyjaciółmi? Dlatego, że On wie, że wśród przyjaciół może sobie pozwolić na więcej. To znaczy, że z przyjaciółmi może pójść jeszcze dalej, jeszcze głębiej, jeszcze bardziej radykalnie. Dlatego, że jeżeli On zaprasza do przyjaźni, to zaprasza do bliskości, zaprasza do chodzenia po granicy swoich możliwości i wytrzymałości. Więcej: prowadzi nas poza granice naszych wytrzymałości, naszych możliwości. Prowadzi nas dalej i głębiej. Dzisiaj czytamy opowieść o spotkaniu Jezusa ze swoimi przyjaciółmi. W ten sposób Jezus nam chce pokazać, jak nas, swoich przyjaciół, chce prowadzić dalej.
o. Jarosław:
Tak, to jest droga wtajemniczenia chrześcijańskiego, którą wspólnie przechodzimy w trakcie tych czterech spotkań i do której jesteśmy zaproszeni, żeby kiedy to dzisiejsze spotkanie się skończy, dalej tą drogą iść. Tradycja chrześcijańska wyróżniała trzy podstawowe etapy, które w gruncie rzeczy wspólnie przechodzimy, o których mówił Tomasz. Pierwszy etap, od którego zaczęliśmy, wyjście na pustynię to jest droga oczyszczenia, via purgativa - mówili Ojcowie Kościoła, czyli oddanie Bogu tego wszystkiego, co nas krępuje, co nie pozwala nam zbliżyć się do Niego, tych wszystkich naszych złych przyzwyczajeń, złych uzależnień, wszystkiego, co zaprząta nam i zaśmieca często wyobraźnię i myśli. Druga droga, o której mówiliśmy przy spotkaniu z Samarytanką, to jest droga oświecenia, via illuminativa, czyli droga pokazania nam prawdy o nas samych, o rzeczywistości, droga wiary, wiary, która sprawia, że zmienia się poznanie nas samych, inaczej patrzymy na rzeczywistość, inaczej patrzymy na drugiego człowieka. I trzeci etap tej drogi, trzeci etap wtajemniczenia chrześcijańskiego, ten najgłębszy, to jest etap zjednoczenia, via unitiva. Jesteśmy wezwani do tego, żeby nie patrzeć na Boga z dystansu, tak mówiliśmy - jak przedmiot, tak jak Pascal przed swoim nawróceniem. Ale żeby żyć z Bogiem, tak jak się żyje z kimś bardzo bliskim, przebywać w kręgu jego myśli, mieć wspólne zainteresowania, wspólnie spędzać czas. Tak jak Mojżesz: być z Bogiem, jak się jest z przyjacielem.
Jest taka opowieść o pewnym nowicjuszu, który praktykował u starca na pustyni. I pewnego dnia ten nowicjusz przyszedł do tego swojego mistrza i mówi: „Abba, wszystko się skończyło. Ja kiedyś wszedłem na tę drogę, chciałem iść z tobą, doświadczałem obecności Boga, czułem, jak On jest bliski, czułem, jak bardzo mnie przenika, ale teraz mnie opuścił. Już od dłuższego czasu tego nie ma, od dłuższego czasu to już się skończyło i chyba czas odejść. To chyba już jest koniec. Nie udało mi się. Innym się udaje, mi się nie udało.” I wtedy ten starzec popatrzył na niego i powiedział słowa zaskakujące, powiedział: „Synu, Bóg nie opuści ciebie, dopóki nie złamie ci kręgosłupa.”
Skoro zaangażowałeś się w przygodę z Bogiem, skoro zacząłeś tę drogę, to zdawaj sobie sprawę, że to jest znacznie trudniejsze niż myśleliśmy na początku.
I prawdopodobnie Marta i Maria, kiedy zaczynała się ich przygoda z Panem Jezusem, nie myślały o tym, że będzie wskrzeszony ich brat, że będą siedzieli wspólnie przy stole po jego śmierci.
Jest taki wiersz Ernesta Bryla, który właśnie mówi o tym, że Pan Jezus wskrzesza Łazarza, no i w międzyczasie jest oczywiście zastawiona stypa, na której mieli być wszyscy krewni i ten Łazarz, jeszcze z resztkami bandaży, siedzi przy swojej stypie pogrzebowej. Nie myślały te dwie kobiety, że je coś takiego spotka.
Stary Testament, kiedy mówi o spotkaniu z Bogiem, używa słów takich bardzo trudnych, mówi: Bóg jest ogniem pożerającym; nikt, kto żyje, nie może ujrzeć Boga. Nie można ujrzeć Boga i przeżyć, bo to jest Bóg, bo to jest coś, co absolutnie przekracza nasze możliwości. To nie jest pluszowy miś, którego można sobie gdzieś ustawić na regale - taki swojski, można się przytulić, można przestawić; jeżeli nam czasami przeszkadza, to można go odwrócić do ściany, żeby nas nie denerwował, bo czymś innym akurat chcemy się zająć. To jest Bóg i jeżeli chcemy się z Nim spotkać, jeżeli wyruszamy na tę drogę, to musimy wiedzieć, że - jak ktoś powiedział - żeby był w moim życiu, musi być Bogiem, czyli musi być pierwszy.
o. Tomasz:
Zobaczmy, jak Pan Jezus prowadzi swoich przyjaciół przez to dzisiejsze zdarzenie, przez tą opowieść. Po pierwsze: Ewangelista zapisuje, że Jezus odważył się zwlekać. Jak mógł zwlekać? Przecież jego przyjaciel był złożony ciężką, śmiertelną chorobą. Jak może zwlekać przyjaciel, kiedy wie, że jego bliski jest złożony śmiertelną chorobą? Tak mogły się denerwować Marta i Maria, taki niepokój mógł w sobie przeżywać Łazarz. Jak On mógł to zrobić? Skoro przyjaciel, to powinien przybiec, powinien być obecny, powinien złapać za rękę, powinien przytulić, powinien uzdrowić. Przecież już nie raz sobie z takimi sytuacjami radził. A Jezus? Jakby w sposób zupełnie przemyślny zdecydował się na to, żeby zwlekać. Miał odwagę zwlekać. Po co? No właśnie po to, by wykreować wręcz ekstremalne warunki. Mógł się na to odważyć, bo miał do czynienia z przyjaciółmi. Gdyby to nie byli przyjaciele, tego by nie zrobił. Z Samarytanką nigdy by nie odważył się tak postąpić. Ze ślepcem również. Natomiast miał do czynienia z przyjaciółmi. Odważył się zwlekać. W zupełnie przemyślny sposób zatrzymał się dwa dni w innym miejscu, mimo że mu donieśli, że przyjaciel umiera. Miał - chciałoby się powiedzieć - czelność zwlekać, by doprowadzić do warunków rzeczywiście ekstremalnych, skrajnie trudnych - śmierci swojego przyjaciela. Odważył się, bo miał do czynienia z przyjaciółmi. Po co? Po to, by pokazać więcej i bardziej i głębiej.
Wyobraźmy sobie taką sytuację: kiedy Jezus dowiedział się o śmierci Łazarza, biegnie tam właśnie do Betanii, uzdrawia go i jak gdyby, no, zrobił to, co powinien zrobić według naszej logiki (bo to powinien zrobić według naszej logiki). Zrobiłby to, co do Niego należało. Ci, którzy by się tam wokół Niego znaleźli, byliby ucieszeni, zadowoleni, byłaby uczta, byłaby radość, ale by nie było tego, co dalej i co głębiej.
Jezus doprowadza nieraz nas, swoich przyjaciół, w zaułki, w sytuacje bardzo trudne tylko po to, by nas poprowadzić dalej i głębiej.
o. Jarosław:
Jest jakiś bałagan w tej Ewangelii, w tej opowieści. Jest jakieś zamieszanie, tak jak w jakiejś kiepskiej sztuce teatralnej, gdzie aktorzy do końca nie wiedzą, co się dzieje, zapomnieli o tym, gdzie mają być, zapomnieli, co jest w treści tej sztuki i tak troszkę się błąkają po scenie, role gdzieś im wywietrzały z głowy. I Pan Jezus jakby w tym uczestniczy. Właśnie: najpierw to, o czym mówił Tomasz - zwleka. Powinien iść, szybko, a On - czeka. Potem jest zamieszanie pomiędzy Nim a Jego uczniami, bo oni zupełnie nie wiedzą, co się dzieje. Dlaczego? Przecież kocha Łazarza, powinien pospieszyć, a On się ślamarzy w tym miejscu, na tej pustyni. Potem w końcu decyduje się iść, ale też im się to nie podoba, bo tam czyha na Niego niebezpieczeństwo. Oni się boją o siebie. W końcu podejmują mężną decyzję: „Idziemy z Nim umrzeć. To już jest koniec. Przynajmniej honorowo skończmy to wszystko.” W momencie, gdy Jezus dochodzi do Betanii znowu się zaczyna ta kiepska sztuka, bo wybiega Marta do Niego: „Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł.” Pan Jezus mówi: „Twój brat zmartwychwstanie.” I znowu taka rozmowa na dwóch poziomach. Ona mówi: „No wiem, no wiem, w dniu ostatecznym, no jasne, wszyscy zmartwychwstaniemy.” Pan Jezus mówi: „Ja jestem Zmartwychwstaniem i Życiem.” I kończy się rozmowa. Przybiega potem Maria, za którą idą Żydzi, ci właśnie goście z pogrzebu, bo są przekonani, że ona idzie do grobu. Spotykają się z Jezusem, który znowu się zatrzymał. Mógł pójść do grobu, mógł pójść do domu, a On znowu gdzieś tam czeka. Przybiega do Niego Maria - znowu jest chwila rozmowy i jest takie właśnie błąkanie się tych kilku grup ludzi. I w gruncie rzeczy, kiedy się wczytujemy w tę Ewangelię, to tylko Jezus wie, co robi. To tylko od samego początku właśnie On kocha i to jest szczera miłość do Jego przyjaciela i od początku wszystko, co robi jest spowodowane tym działaniem miłości. Tylko nikt tego nie jest w stanie zrozumieć. Jakby wszyscy tak wokoło Niego chodzą, jakby niewidomi. My możemy to zobaczyć z perspektywy, bo czytamy opowieść o tym. I to są dwa różne czasy, jakby dwa różne plany, dwie różne chronologie. Jest chronologia Boga, jest plan Boga, gdzie wszystko zmierza ku swojemu celowi, ku ukazaniu chwały Boga, ku uzdrowieniu i są ci tacy w półśnie ludzie krążący wokół Chrystusa.
I tak sobie myślę, że te dwa plany są w naszym życiu, to także jest historia naszego życia, że ta chronologia Boga, czas Boga ciągle się wymija z naszym czasem, bo my w gruncie rzeczy ciągle jesteśmy gdzieś, ale nie w tym miejscu, nie o tym czasie. Ktoś powiedział, że grzech to jest właśnie ciągłe mylenie się do czasu, ciągłe albo przyspieszanie albo spóźnianie. Tak było w przypadku grzechu pierworodnego: Adam i Ewa chcieli być tacy, jak Bóg. Mieli być tacy, jak Bóg. Zostali stworzeni do przyjaźni z Bogiem. Z tym, że oni chcieli mieć to wcześniej, oni chcieli mieć to inaczej, na swoich warunkach. I, ktoś powiedział, że grzech, każdy grzech to jest takie wyrywanie darów z ręki Boga, które i tak dostaniemy. Tylko my chcemy je mieć wcześniej i chcemy je mieć inaczej i tak, jak my chcemy. I być może w tej Ewangelii jest możliwe, żeby Maria, Marta, ci wszyscy ludzie, którzy uczestniczą w działaniu Chrystusa, zgrali się z ideą reżysera, z ideą scenarzysty, z myślą Boga i zrozumieli to, co w tej bardzo trudnej - jak powiedział Tomasz - ekstremalnej sytuacji zamierza Bóg. Bo jeżeli On tam przychodzi, no to On powinien mieć możliwość zaaranżowania tej sceny, bo jeżeli każdy działa i każdy zaczyna działać według swojego własnego pomysłu, to wychodzi z tego bałagan. Więc jeżeli już Go zapraszamy, jeżeli już wchodzimy na te trzy etapy naszej drogi do Boga, w których nieustannie postępujemy, naszego wtajemniczenia, to musimy pozwolić Bogu zaaranżować ten czas. Bo inaczej będziemy żyli w Jego obecności, ale ciągle będziemy się mijać z Jego pomysłem, ciągle będziemy krążyć tak jak w dzisiejszej Ewangelii ci ludzie, a On swoje cuda będzie musiał realizować jakby pomimo nas, jakby obok nas, ale nie z naszym uczestnictwem.
o. Tomasz:
Pan Jezus zatem uczy swoich przyjaciół i zawsze będzie uczył swoich przyjaciół, a zatem też nas będzie tego uczył, kiedy będziemy Jego przyjaciółmi, że to On jest Panem, że to On zna sytuację, że On panuje nad sytuacją i że On wie, co się dzieje. A sytuacje te, trudne, ekstremalne, są po to, byśmy my, Jego przyjaciele, się tego nauczyli, byśmy umieli powiedzieć za Psalmistą: „Vacate et videte quam bonus est Dominus”. To znaczy: odpocznijcie sobie, zróbcie sobie wakacje i zobaczcie, że Bogiem jest Bóg, zobaczcie, jak dobry jest Pan, miejcie wyrozumiałą łagodność, Pan jest blisko; że wszystko Bóg ogarnia i wszystko dzieje się w przestrzeni Jego Opatrzności, Jego Miłości, natomiast my jesteśmy powierzeni, oddani, zawierzamy Mu siebie, kreując swoje życie, zmagając się ze swoim życiem, walcząc, żeby ono było jak najsensowniejsze, jak najlepiej poukładane, ambitne, mądre itd., ale wiemy, że Pan jest Bogiem, nie my jesteśmy Bogami. Chrystus tego chce swoich przyjaciół nauczyć, a te sytuacje graniczne, skrajne, są po to, żeby tego doświadczyć.
Czego? Czego uczy Jezus swoich przyjaciół w tym właśnie zdarzeniu, o którym przeczytaliśmy? Popatrzmy, czego uczy swoich uczniów. Ich uczy męstwa. Wprowadza ich w taką sytuację, że On zdecydował się pójść do Judei i wiadomo, że tam już Go chcieli ukamienować i wiadomo, że tam na Niego czekają i tam Go chcą zabić. On ich doprowadza do takiej sytuacji i mówi: „Idziecie ze Mną, czy nie idziecie?” „Idziemy z Nim - powiedział Tomasz zwany Didymos - idziemy z Nim, chodźmy z Nim, aby tam umrzeć”. Oni musieli podjąć decyzję, męską, chciałoby się powiedzieć, a może jeszcze inaczej: decyzję męstwa. Tak chcieli być z Nim, chcieli Mu towarzyszyć, że Mu się oddali, stali się darem dla Niego. Jeżeli nawet ten dar z siebie znaczyłby oddać życie, to oni chcą to uczynić.
Zobaczmy, jak w życiu chrześcijanina, ojca, matki, czy: przyszłych ojców, przyszłych matek, tych, którzy będą dźwigali na sobie odpowiedzialność, jak bardzo ważne jest męstwo. Bo męstwo to jest ciągłe dawanie siebie, ciągłe i nieustanne dawanie siebie. Być zdolnym do nieustannego dawania siebie, być zdolnym do tego, żeby być mężnym, by być pełnym męstwa, czyli dającym siebie. A zresztą można by powiedzieć, że dopiero kiedy człowiek daje siebie, wie kim jest. To jest jedno z najbardziej fundamentalnych, słynnych aksjomatów, podstaw filozofii Karola Wojtyły i nauczania Jana Pawła, kiedy on mówi: „Człowiek poznaje siebie przez dar, który składa z siebie.” Człowiek wie kim jest, na co go stać, na co go nie stać, jakie ma swoje ograniczenia, ale i jak może przekraczać swoje ograniczenia, kiedy zaczyna dawać siebie.
Jezus przez tę trudną sytuację doprowadził uczniów do postawy pełnej męstwa i w takich różnych sytuacjach będzie nas stawiał, by uczyć nas dźwigać ciężary, zmagać się z ciężarem, wytrzymywać opór, przekraczać obciążenia, po to, byśmy byli mężni. Takie sytuacje, te graniczne, skrajne, są po to, byśmy byli mężni.
Ale idźmy dalej. Zobaczmy, czego uczy Jezus Martę. Po pierwsze: nadziei. On jej mówi: „Twój brat Łazarz zmartwychwstanie.” Ona mówi: „Ja wiem, że on zmartwychwstanie przy ostatecznym zmartwychwstaniu.”
To jest jeden z kolejnych bardzo ważnych sposobów myślenia dla chrześcijanina. Przecież my nie myślimy w takim dystansie (nie mówiąc już, że myślimy w takim dystansie). My myślimy w dystansie ku wieczności. Jak bardzo ważne jest to, byśmy w sytuacjach również spotkania się z cierpieniem, chorobą, śmiercią, powolnym swoim odchodzeniem, odchodzeniem innych, żyli nadzieją, prawdziwą nadzieją, że wszyscy spotkamy się w dniu ostatecznym, kiedy Chrystus nas powoła do życia, postawi przed Sobą i że na nowo będziemy żyli. Jak to bardzo ważne jest dla chrześcijanina, by żył nadzieją, że życie się nie kończy, życie trwa, że idziemy w ogóle ku życiu.
Nadziei Jezus uczy Martę w tej sytuacji śmierci swojego brata, ale też uczy ją wiary. On jej mówi: „Ja jestem Zmartwychwstanie i Życie. Każdy, kto wierzy we Mnie, choćby i umarł, będzie żył.”
Jak bardzo ważne jest tak głębokie myślenie o naszym życiu. Nawet jeżeli umieramy, w Chrystusie umieramy, jeżeli coś złego się dzieje, w Chrystusie się to dzieje i jesteśmy w Nim zanurzeni, w Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy, a zatem mamy jakiś fundament, mamy oparcie, jakiś głęboki pokój.
Ale idźmy dalej. Zobaczmy, czego Jezus uczy Marię. Po raz kolejny uczy ją miłości. Ona była wystawiona na próby. Ciągle musiała wykazywać Jezusowi, że Go kocha. Znamy tę przepiękną historię, jak ona na jednym z przyjęć, podczas uczty, przychodzi do Pana Jezusa wśród ludzi. Robi rzeczy zupełnie - chciałoby się powiedzieć - obrazoburcze na tamtą kulturę, nie do pojęcia. Przychodzi, pada do stóp Jezusa, wypłakuje się na te stopy, olejem je namaszcza, włosami ociera. Cóż za spektakularne wydarzenie? Ona nie bała się pokazać innym, że kocha Jezusa. W innej sytuacji Maria musiała kochać Jezusa, kiedy siedziała w domu razem z Martą. Jezus tam przyszedł. Marta się krzątała, coś tam załatwiała, robiła, przygotowywała, a Maria siedziała przy Jezusie. Znowu w sytuacji, kiedy jest tyle roboty, tyle na głowie, gość przyszedł, ona sobie siedzi i nic nie robi. W takiej sytuacji, kiedy byśmy powiedzieli: „No, kobieto rusz się, zrób coś” - tak zresztą do niej mówiła Marta, prawda? - ona siedziała i objawiła Jezusowi, że Go kocha. I tu znowu: w obliczu śmierci brata Maria po raz kolejny przychodzi i robi ten sam gest. Po raz kolejny wyznaje Jezusowi wierną miłość. I tak w nieskończoność. A potem jeszcze przy grobie będzie musiała siedzieć, kiedy tym razem już Jezus będzie nie żył, po raz kolejny będzie musiała wyznawać miłość. Jezus w tej sytuacji bardzo trudnej uczy Marię po raz kolejny i kolejny wyznawać miłość, być wierną miłości.
o. Jarosław:
Chcemy dzisiaj wam powiedzieć rzeczy trudne. Nie wiem, czy nam się to uda. Staramy się. Chcemy wam powiedzieć rzeczy trudne, czyli powiedzieć o tym momencie trudnym we wierze, bo o tym mówi ta dzisiejsza Ewangelia. Ona mówi o dwóch śmierciach w gruncie rzeczy. Pierwsza to jest śmierć Łazarza, w której uczestniczą ci wszyscy bliscy, a druga to jest śmierć Chrystusa, którą przeżywamy podczas tego Wielkiego Postu i pytamy się: dlaczego nastąpiła, po co i jaki jest w ogóle jej związek z naszym życiem i z tym, co my planujemy na życie i co myślimy o życiu. Pierwsza to jest śmierć Łazarza, która nie została oszczędzona, która nie została mu oszczędzona. I znowu, właśnie tak jak mówiliśmy, Chrystus mógł, mógł naprawdę to zrobić znacznie zręczniej i znacznie łagodniej i mógł swoim bliskim oszczędzić tego całego cierpienia. No, po co? Po co musieli przejść przez tę śmierć, te kobiety musiały przejść przez tę śmierć swojego brata, rozczarowanie co do Boga, że nie przyszedł, że one Mu wszystko oddały, a jak przyszło co do czego, to On zawalił - ładny Bóg? Dlaczego naraził ich na ten wielki kryzys wiary, kryzys zaufania? Dlaczego? Mógł sprowokować w nich bunt wobec Siebie. Właśnie dlatego, że Chrystus chciał przeprowadzić tę całą rodzinę przez coś trudnego, przez ostateczną próbę, próbę utraty wszystkiego, czy próbę oddania wszystkiego Bogu. I odpowiedzią na śmierć Łazarza jest śmierć Chrystusa, samego Chrystusa. Bo przecież Didymos ma rację, kiedy Chrystus zwleka przed pójściem na ten pogrzeb Łazarza, Didymos mówi: „Niepotrzebnie idziemy do tej Judei. To już będzie koniec. To wszystko się skończy. No, ale skoro tak, to chodźmy. To przynajmniej właśnie honorowo zakończymy tę całą historię, oddamy życie razem z Nim, będzie po wszystkim.” I Didymos ma rację, bo Chrystus rzeczywiście idzie umrzeć, czyli idzie dać dowód całkowitej swojej bezsilności. Najpierw jest pozorna bezsilność spóźnienia się na śmierć Łazarza, ale potem jest już druga pozorna bezsilność śmierci na krzyżu, o której myślimy w czasie Wielkiego Postu, kiedy patrzymy na Chrystusa ukrzyżowanego. I myślimy o innej jeszcze bezsilności Boga - bezsilności Boga wobec naszego życia i wobec naszego cierpienia i wobec tego, co nam źle idzie i wobec tych wszystkich zadr z przeszłości i zadr z teraźniejszości i zadr z przyszłości. I mówimy: „Dlaczego Bóg jest bezsilny? Dlaczego nie interweniuje? Dlaczego dopuszcza, że to się dzieje w naszym życiu? Dlaczego cierpienie? Dlaczego czasami jest tak bardzo ciężko?” Mimo tego, no, pytanie Hiobowe, że staramy się być blisko Boga, czynimy naprawdę szczerze dużo dla Niego, staramy się, a to wszystko nam przecieka pomiędzy palcami, ciągle mamy puste ręce i ciągle zastanawiamy się nad tą bezsilnością Boga. Co On złośliwy jest? Czy leniwy? Czy może Go rzeczywiście nie ma? Bo jakby nic się nie działo.
I w tej dzisiejszej Ewangelii jest odpowiedź na to: Bóg czasami działa w trudny sposób, czasami przeprowadza nas przez śmierć, tak jak przeprowadził Łazarza. Trudno o tym mówić, bo za każdym razem sytuacja ludzkiego cierpienia jest taka, że lepiej zamilczeć, niż powiedzieć za dużo. Trzeba uważać. Ale równocześnie chcemy powiedzieć to, że jest w Bogu odpowiedź na to, co nam nie wychodzi. Jest w bezsilnym Bogu odpowiedź na naszą ciemność, na nasze trudności, na nasze słabości, na to przeciekanie wszystkiego pomiędzy palcami. Jest. I myślę sobie o takiej sytuacji zranienia, kiedy odchodzi ktoś bliski, na przykład. Jest to jedno prawdopodobnie z największych cierpień, kiedy nagle zdradza ktoś, kto był bardzo bliski. A pamiętam, miałem kilka lat temu kontakt bliski właśnie z kimś takim, kto został porzucony przez swoją narzeczoną. Tak właśnie nagle, z dnia na dzień. Nie za bardzo wiadomo nawet, co się... Już potem nie chciała rozmawiać. I to była długa historia ich pięknego narzeczeństwa i w pewnym momencie jakieś zakochanie. I on odkrywał wtedy miłość Boga do siebie i mówił: „No tak, odeszła ode mnie osoba, którą bardzo kochałem i dla której oddałem całe życie, ale przecież zdałem sobie sprawę, że to jest dokładnie tak, jak moje odejście od Boga.” I ten Mateusz mówił mi: „Ja dopiero zrozumiałem to wiszenie, dlaczego Bóg jest na krzyżu, bo On cierpi, bo ja od Niego odchodzę. On też mi oddał Swoje życie i ja też właśnie tak nieustannie zrywam tę przyjaźń, niespodziewanie i bez wytłumaczenia. Jestem blisko, blisko, zbliżam się, jesteśmy bardzo blisko i nagle - pach! już mnie nie ma, już jestem gdzieś... Za jakiś czas znowu wracam, znowu się zbliżamy.” Mateusz (zresztą w innym kraju i na innym kontynencie w ogóle, więc...) został zraniony. Przez to odejście zrozumiał, że tak ranny jest Bóg. I ta ciemność, którą przeżywał, to cierpienie nagle się zaczęło zabliźniać. Więcej niż zabliźniać. Ono stało się miejscem obecności Boga w jego życiu, miejscem, gdzie zbliżył się do Boga, miejscem, gdzie to cierpienie, które potencjalnie mogło go zniszczyć, potencjalnie... Rzuciło go na kolana bardzo mocno i bardzo cierpiał, ale to, co mogło w gruncie rzeczy, no, zakończyć jego życie, stało się miejscem, gdzie nauczył się kochać. Klęska, na której mogło się zakończyć jego życie, stała się miejscem, które sprawi, że każde jego następne spotkanie z człowiekiem i każde jego następne zakochanie czy przyjaźń, już będzie mądrzejsze, już będzie mocniejsze, już będzie bardziej prawdziwe.
o. Tomasz:
Zastanawiam się nad tym, jak Pan Bóg chce mnie nauczyć tego, bym był przekonany, że On jest w moim życiu i dla mnie Zmartwychwstaniem i Życiem. Zastanawiam się czasem nad tym, jak On mnie, konkretnemu człowiekowi, chrześcijaninowi, chce w moją strukturę myślenia, wrażliwości, serca, ducha, wpoić to właśnie, że jeżeli z Nim przeżywam swoje życie, jeżeli z Nim odchodzę, to również z Nim będę zmartwychwstawał. Jak On chce tego mnie nauczyć, żebym był przygotowany do tego właśnie momentu odchodzenia i zmartwychwstawania w Nim?
Myślę, że właśnie przez takie zdarzenia, których doświadczył Łazarz. Łazarz, myślę, że jest pewnym modelem, pewnym przykładem, symbolem. On tego doświadczył totalnie skrajnie. To niezwykłe! On umarł i Chrystus go wskrzesił. To jest działanie absolutnie Boskie. Tutaj Chrystus się objawia jako Bóg, rzeczywiście. To nie jest racjonalne. To jest ponadracjonalne. To nie jest dla nas ogarnialne. Chrystus tutaj w ogóle nas wyprzedza, dystansuje. Jest jak gdyby Tym, który właśnie jest Bogiem ożywiającym, Bogiem wskrzeszającym. Taki jest nasz Bóg. W takiego Boga wierzymy - Chrystusa, który jest Zmartwychwstaniem i Życiem. Ale myślę, że przez takie właśnie - podobne do Łazarzowej - sytuacje, Bóg nas przeprowadza po to, by jakoś mnie tego uczyć. Łazarz to jest człowiek martwy. Mogą być takie momenty, kiedy jestem jak martwy i mówię: „Koniec! Już po mnie! Nie ma szans, nie ma wyjścia, jestem martwy, już po mnie, jestem w ciemności”. Jest moment głazu przywalającego. Biję głową o mur. Już koniec. Już po mnie.
I wtedy jest sytuacja, kiedy Chrystus zapłakał.
Można by się zapytać, czego się doczekał przyjaciel Chrystusa. Tego, że kiedy on był w śmierci, Chrystus nad nim zapłakał. Niezwykłe to, że kiedy dotykają mnie takie momenty pogubienia, kiedy mówię: „Już po mnie”, to Bóg widzi i potrafi współczuć, potrafi się pochylić. I to znowu, jak gdyby ten wątek - „Drogi jesteś w Moich oczach”; tego, jak Bóg nas widzi i o nas myśli i na nas patrzy - powraca. Przyjaciel doczekał się łez Chrystusa. To piękne, ale nie tylko. Doświadczył przywracającej mocy, mocy przywracającej życie. Jakby: im bardziej skrajne doświadczenie śmierci, bezradności, niemocy, tym bardziej niezwykłe doświadczenie życia. Chrystus jakby do czegoś takiego nas prowadził. Bóg nas przez coś takiego przeprowadza, czegoś takiego nas uczy, że On rzeczywiście jest Życiem. I jeżeli nie mam życia z Niego, to w ogóle nie mam życia. A jeżeli mam życie, to tylko dlatego, że On jest Życiem, które jest obecne we mnie, On jest Życiem, które mnie napełnia. I myślę, że to jest droga każdego chrześcijanina. My tu jesteśmy właśnie, można powiedzieć, jakoś radzący sobie jeszcze w życiu, no, ale jest szansa, że jeszcze przez jakiś czas będziemy sobie dobrze radzili, potem może jeszcze chwilę dobrze, ale potem będzie pewnie coraz trudniej. I Bóg nas też chce tego nauczyć.
o. Jarosław:
To niby my sobie radzimy w życiu, czy my wszyscy sobie radzimy w życiu, czy... Jak to jest?
o. Tomasz:
To zależy.
o. Jarosław:
To zależy...
Kończymy nasze rekolekcje. Jak widzicie, nie mamy odpowiedzi na wiele spraw i nie wiemy wielu rzeczy i to nie jest tak, że mówimy, jak jest. Prawda? Tylko wspólnie wchodzimy na drogę, która trwa. Wspólnie uczymy się od siebie i uczymy się od innych i patrzymy na siebie, kończąc te rekolekcje, właśnie jak na pielgrzymów, jako na tych, którzy są w pewnym etapie drogi, ale jest jeszcze dużo drogi przed nami. I czasami trzeba przejść tę trudną ściankę jakąś i rzeczywiście się powspinać mocno w górę i za bardzo nic nie widać, bo kiedy dopiero wyjdziemy gdzieś na szczyt, nagle się rozpościera ten wspaniały widok. Albo inaczej. Albo jest długa, nudna, kamienista droga przez las i też trzeba te dwie godziny dreptać i dopiero gdzieś, kiedy się wychodzi na grzbiet, znowu człowiek mówi: „Było warto tych kilka godzin dreptać po tych kamieniach.” I jesteśmy w tej sytuacji. I to, czego wam życzymy pod koniec tych rekolekcji, to tego cierpliwego dreptania i tego, żeby nikt z nas, my przede wszystkim i każdy z nas, żebyśmy się nie zniechęcili przed czasem, żebyśmy wytrwali, bo jest to droga i trzeba to poznawanie Boga, tak jak staraliśmy się powiedzieć, planować na długi czas, planować na długą drogę.