Niejeden uczeń dzisiejszego Zespołu Szkół „Mechanik”, zwolennik wojska, ucieszyłby się, gdyby bramę placówki przekraczał po roku 1858. Właśnie wtedy urządzono tam koszary dla pułków strzeleckich. Z bronią młodzieniec mógłby wiele zdziałać… A jeszcze wcześniej osłodziłby sobie życie, ponieważ w budynku mieściła się rafineria cukru. Jedna z najstarszych w ówczesnych Prusach.
A i tam kroki poniosły wścibskiego Amerykanina, Johna Quincy Adams'a. Cukrownia była, bowiem, atrakcją nie lada. Dyplomata krążył w okolicy 9 sierpnia roku 1800, podczas swoich pamiętnych śląskich wakacji. Cukiernia nęciła nie tylko cukrem, ale i nowością. zbudowanoją trzy lata wcześniej.
- Własność jest podzielona na udziały mieszkańców różnych miast wzdłuż całych gór. Mają wyłączny przywilej, istnieje jeszcze tylko jedno przedsiębiorstwo we Wrocławiu. Budynki stanowią dużą ozdobę miasta - ocenił Adams.
Buraczany interes
Surowiec trafiał na dzisiejszą ulicę Obrońców Pokoju aż z Hamburga i Szczecina. Jeśli Adamsowi wierzyć, produkcja słodyczy nie tylko starczała ówczesnym mieszkańcom Hirschbergu i okolic, ale i pozwalała na poważny eksport.
Takich wieści zapewne oczekiwaliby jeleniogórzanie w latach 70. i 80. wieku ubiegłego, kiedy to za racjonowanym na kartki cukrem ustawiały się tasiemcowe kolejki.
Adams był jednym z pierwszych ludzi w stolicy Karkonoszy, którzy skosztowali nie cukru wyrabianego z trzciny, ale - z buraków cukrowych.
- Zrobili tutaj z niego kilka głów, zewnętrznie wygląda jak najdrobniejszy cukier z trzciny, ale nie ma tak zwartej konsystencji i nie jest tak słodki w smaku - stwierdził dyplomata.
Zakład chlubił się zresztą złotym medalem nadanym przez króla Fryderyka II Wielkiego za pracowitość. Monarcha w ten sposób podziękował załodze za podarowanie dwóch głów cukru z buraków cukrowych.
Racjonalizatorzy z Hirschbergu - jakby o ich określili peerelowscy publicyści - twierdzili ponadto, że buraczana słodycz jest dwa razy tańsza niż ta sprowadzana jako trzcina z Indii.
Armia rządzi
Słodki epizod został przerwany w drugiej połowie XIX wieku przez zwiększające swoją moc siły zbrojne. To właśnie żołnierze upatrzyli sobie na koszary cały kompleks stojący przy Hospitalstrasse (ulicy Szpitalnej, jak Niemcy i jakiś czas po 1945 roku - Polacy, nazywali ul. Obrońców Pokoju).
Choć Hirschbergu nie trzeba było przed nikim bronić, zespół budynków dawnej cukrowni rzeczywiście nieco przypominał bastion położony na rogatkach. Założono tam magazyn prochu. Powstał także lazaret, czyli szpital dla rannych i chorych żołnierzy oraz dom opieki. V Pułk Jegrów (strzelców) Neumanna wprowadził się do dawnej cukrowni w roku 1858.
Słodkiego życia raczej tam nie mieli, choć herbatę i kawę słodzili cukrem z innych cukrowni. Teren otaczały rozległe i górzyste pola, na których często odbywały się ćwiczenia wojskowe. Wymarsze strzelców w teren stały się niemal codziennością dla okolicznych mieszkańców.
Wojsko maszerowało pod stanowiącą wyjście z budynku, przeniesioną wcześniej z Schildauerstrasse (Konopnickiej) Bramą Wojanowską (Schildauer Thor), często w towarzystwie orkiestry dętej.
Z rozrzewnieniem pewnie czytają to współcześni jeleniogórzanie, stęsknieni za żołnierskim rynsztunkiem, którego Jeleniej Góry pozbawił, między innymi, wybrany na posła właśnie w naszym mieście, Jerzy Szmajdziński, ex minister obrony narodowej. Oczywiście już za wolnej Polski, bo w pierwszych latach wieku XXI.
Tylko brama ma się lepiej, bo wróciła na dawne miejsce.
Pod hrabiowską szablą
Wróćmy do dawnych defilad. Nad pruskimi jegrami czuwali dzień i nocą nie tylko kaprale i oficerowie, lecz także pomnik Herkulesa armii niemieckiej, wojaka, oficera, generała i marszałka wszystkich niemal frontów XIX-wiecznych, Alfreda Hrabiego von Waldersee.
Wsławił się on także egzotycznymi i heroicznymi walkami na morzach, oceanach oraz w Chinach.
Jego dostojnie brzmiącym nazwiskiem cały przybytek ochrzczono. A cień ostrej jak brzytwa pomnikowej szabli włącznie ze wspomnieniem bohaterskich czynów dodawał animuszu strzelcom Neumanna.
Wcześniej, między ćwiczeniami, mieli na pewno czas na przepustki i rozrywki. Do centrum przecież nie było daleko… A i same koszary umożliwiały jegrom dość swoisty kontakt z bliskimi poprzez wydawanie okolicznościowych widokówek z koszarowym krajobrazem.
Kto nie miał szczęścia dostać przepustki na święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok, miał możliwość wysłać rodzinie gruszy na nieco kiczowatej, ale sympatycznej pocztówce.
Do strzelców w odwiedziny przyjeżdżali też bliscy. Trudno stwierdzić, czy z prowiantem, choć w kantynie jedzenia Niemcom nigdy nie żałowano. Zachowało się kilka zdjęć, na których uwieczniono ówczesnych wojaków wraz z mamami, ojcami, ciotkami, dziewczynami i kolegami. Jegrzy i towarzyszące osoby pozują na tle niemal idyllicznego pejzażu Karkonoszy.
Ale bynajmniej nie były to prawdziwe góry, lecz zmyślnie podświetlane tła w fotograficznych atelier, pniaki, skałki, a nawet ławki - identyczne jak na spacerowych traktach.
Aparaty fotograficzne jeszcze nie były łatwo dostępne, a taka pamiątka stanowi cenne świadectwo tamtej epoki i świadczy o pomysłowości rzemieślników.
O randze miejsca przekonuje też fakt, że to właśnie pod koszary doprowadzono z dworca głównego pierwszą w Hirschbergu linię tramwajową. Najpierw gazową, później - zelektryfikowaną. Szynowy trakt wiódł niemal przez całe centrum Hirschbergu. W roku 1911 jeździł co 17 minut, a pokonanie odcinka do stacji zajmowało około pół godziny. Tramwaje do koszar kursowały od czwartej rano do północy.
Ćwiczebno-przepustkową rzeczywistość przerwał w sierpniu roku 1914 błysk pomnikowej szabli von Waldersee, który strzelcom pokazał symbolicznie kierunek marszu na dalekie fronty rozpoczętej wówczas pierwszej wojny światowej.
Wcześniej przestały kursować tramwaje, bo - z braku wojska w koszarach - utrzymanie linii okazało się nieopłacalne.
Za strzelców Neumanna i powodzenie wojsk pruskich odprawiano cyklicznie polowe nabożeństwa na sąsiadujących z koszarami łąkach, gdzie wcześniej ćwiczyli strzelcy.
Pomnikowa pamięć
Na szczęście wojenna zawierucha miasto ominęła, ale wśród walczących na frontach mieszkańców Hirschbergu i sąsiednich miejscowości ofiar było sporo. To dla uczczenia ich pamięci postawiono kilka pomników. Największy i najbardziej okazały zamontowano w pobliżu Chojnika w Sobieszowie.
Wyryto na nim nazwiska poległych na frontach mieszkańców Hermsdrorfu i okolic, głównie urzędników i pracowników zatrudnionych w dobrach Schaffgotschów.
Obeliski postawiono też w samej Jeleniej Górze. Jeden na skwerku przy Wilhelmstrasse (Wojska Polskiego róg 1 Maja), drugi - tuż przy kościele garnizonowym.
Po żadnym z nich śladu dziś nie ma. Po 1945 roku zostały zlikwidowane.
Podobny los spotkał bohaterskiego von Waldersee. Kiedy okazało się, że przy koszarach nie był już potrzebny, pomnik hrabiego przeniesiono na Promenadę, dzisiejszą ulicę Bankową. Monument stał dokładnie w tym samym miejscu, w którym dziś znajduje się pawilon z kantorem wymiany walut i zakładem fotograficznym.
Władzom PRL się nie spodobał. Zastąpiono go postawionym nieopodal Pomnikiem Chwały Żołnierza Radzieckiego. Kamienna postać w hełmie z gwiazdą odziana w płaszcz nie trzymała miecza, ale dostawała wiązankę kwiatów od nieznanej, ale wdzięcznej dziewczynki.
Nie do końca wiadomo, skąd ta wdzięczność, bo wojska sowieckie Jelenią Górę „zdobyły” bez walki. Za to sowieci bez skrupułów zabrali łupy wojenne w postaci zdobyczy niemieckiej cywilizacji.
Powojenni jeleniogórzanie zaprzyjaźnili się z pomnikowym żołnierzem i nazwali go bratersko Iwanem. Pod Iwanem spotykali się zakochani, sfrustrowani, pijacy, przyjaciele, koledzy. No i aktyw partyjny, aby zbawcy z gwiazdą złożyć kwiaty przy okazji różnych rocznic.
Temu pomnikowi przyszło zmienić miejsce, choć jeszcze w wolnej Polsce trochę postał. Za demontaż symbolu zabrano się dopiero w roku 1993 i to o piątej rano, aby nie wywoływać zamieszania.
- Ekipa przygotowana była na nie wiadomo, jakie trudności. Przygotowano narzędzia do odkucia. Gdy dźwig zaczął podnosić pomnik, to rozległ się tylko
lekki mlask i rzeźba bez żadnych oporów oderwała się - relacjonuje jeden ze świadków tego wydarzenia.
Iwan nie legł w gruzach. Przeniesiono go na cmentarz komunalny do kwatery Armii Czerwonej. Za to cokół posłużył za postument pomnika Papieża Jana Pawła II, który w kwietniu 2005 roku stanął przy kościele garnizonowym.
Goering i Hitler zrobili tu swoje
Paradoksalnie, parafii garnizonowej w mieście by nie było, gdyby Niemcom nie przyszło do głowy rozpętanie drugiej wojny światowej. To właśnie formowanie sił przed jej wybuchem przyczyniło się do powstania w Hirschbergu kolejnych koszar.
Złotym dziesięcioleciem okazały się dla rozwoju wojskowości lata 30. wieku minionego. Obiekty dla hitlerowskiej armii powstały przy Schmiedebergerstrasse (dziś Sudecka) oraz Grunauerstrasse (Grunwaldzka).
Pierwszy to kompleks sześciu budynków postawionych przy wylocie na Karpacz. Najbardziej charakterystyczny jest ten z wieżyczką, na której czas odmierzał zegar. Tam rezydowało niemieckie dowództwo jednostki SS, a później urządzono stołówkę.
Drugie koszary zaczęto budować w latach 20. na działkach wykupionych od okolicznych mieszkańców w pobliżu Jeżowa Sudeckiego. Później nad obiektem honorowy patronat sprawował sam Hermann Goering, który w 1933 roku był premierem Prus, a później - naczelnym dowódcą Luftwaffe.
O tej postaci krążą mity. Podobno uzależniony od morfiny i w dodatku skryty homoseksualista. Jedno jest pewne: to właśnie Hermann, prawa ręka Adolfa Hitlera, podarował jeleniogórskim koszarom posągi jeleni, które też obrosły legendą.
Podarował - za dużo powiedziane. Goering upatrzył sobie rogacze przy wejściu do dworu w Maiwaldau (Maciejowa). Znając Hermannowe upodobania do biesiad, zapewne odwiedził ten przybytek, aby sobie pojeść, popić i polować. Goering był wszak zapalonym myśliwym. Udawał się często na łowy w podgórskich lasach w Karkonoszach, gdzie jego celem były właśnie jelenie.
Po wizycie w Maciejowej doszedł do wniosku, że odlewy rogaczy bardziej reprezentacyjnie wyglądałyby na bramie wjazdowej do nowo wybudowanych koszar.
Tak oto namiętny hitlerowiec, twórca pierwszych obozów koncentracyjnych, stał się ojcem symbolu, który istnieje do dziś - bo o zespole koszarowym przy ulicy Grunwaldzkiej nie mówi się inaczej niż „Pod jeleniami”.
Mimo zaciekłej Goebelsowskiej propagandy III Rzeszy, zdjęcia, na których za hitlerowskich czasów uwieczniono jeleniogórskie koszary, wyglądają bardzo niewinnie.
Nie ma na nich ani regimentów wojsk, ani straszenia bronią - na fotografiach niemal nie uwieczniono ludzi! Jedynym groźnym elementem jest nazistowski orzeł, który spogląda spod wieżyczki koszar przy Smiedebergerstrasse.
Taki sposób pokazywania rzeczywistości był nie do pomyślenia, kiedy V Pułk Jegrów (strzelców) Neumanna stacjonował w dawnej cukierni.
Hrabia poległ w Polsce
A w drugą wojnę światową ówcześni jeleniogórzanie zaangażowali się mocno. Nawet ci z wyższych sfer.
Walczyć pojechał sam Fritz von Schaffgotsch, urodzony w 1918 roku syn magnackiej rodziny z Cieplic. Ale poległ 22 września 1939 roku w czasie służby patrolowej w Zawadach, najpewniej w okolicach Skierniewic, podczas najazdu Niemiec na Polskę. Zastrzelili hrabiego Polacy na krótko przed jego 21 urodzinami.
Nabożeństwo żałobne odprawiono w środę, 1 października 1939 roku w kościele św. Jana Chrzciciela w Cieplicach. Nekrolog został zamieszczony w codziennej gazecie „Beobachter im Izer - und Riesen-Gebirge” („Obserwator Izersko Karkonoski”) aż cztery strony.
Nie było na nim ani swastyk, ani innych hitlerowskich symboli. Napisano, że Fritz poległ „w czasie wypełniania obowiązków wobec Ojczyzny”. Tajemnicą Poliszynela był fakt, że Friedrich von Schaffgotsch, głowa hrabiowskiej rodziny, nie był zwolennikiem ani faszyzmu, ani Hitlera. Ale Niemcy szanował, dlatego wysłał Fryca na wojnę.
Fritz Schaffgotsch spoczywa do dziś w mrocznych katakumbach cieplickiego kościoła wraz z innymi członkami tego wielkiego rodu.
Szmajdziński nie pomógł
Powojenne dzieje wojskowych jednostek należą już do historii. XVIII Karkonoski Pułk Artylerii Przeciwlotniczej, który stacjonował w jednostce przy ulicy Sudeckiej (wcześniej Świerczewskiego), został zlikwidowany w 2001 roku z powodu redukcji sił NATO, którego członkiem są polskie siły zbrojne.
Nie pomogło wstawiennictwo wspomnianego już byłego ministra obrony narodowej Jerzego Szmajdzińskiego. A o chwale generała Świerczewskiego, zwanego Walterem, uczestnika wojny domowej w Hiszpanii oraz dowódcy II Armii LWP w 1945 roku - i przy okazji notorycznego alkoholika - mało kto wówczas pamiętał.
Z krajobrazu miasta znikła też szkoła wojskowa, założona po 1945 roku w koszarach przy ulicy Grunwaldzkiej.
Oficerską Szkołę Radiotechniczną organizowano w stalinowskim początku lat 50., a w miejsce faszystowskich mundurów pojawiły się sowieckie. Główne stanowiska obsadzone były oficerami radzieckimi, ale w kadrze naukowej pojawili się - dzięki wspaniałomyślności Wielkiego Brata - także Polacy.
We wrześniu 1969 roku placówka podniosła swoją rangę i stała się Wyższą Oficerską Szkołą Radiotechniczną im. Sylwestra Bartosika.
Na niektóre promocje oficerskie przyjeżdżał do stolicy Karkonoszy generał armii Wojciech Jaruzelski, ówczesny minister obrony narodowej, a późniejszy premier rządu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej oraz pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, który 13 grudnia 1981 roku sprezentował swoim rodakom stan wojenny.
Fatum Goeringa jednak nad szkołą wisiało, bo została zdegradowana we wrześniu 1994 roku, kiedy to w miejscu wyższej uczelni powstało Centrum Szkolenia Radioelektronicznego. Uchowało się przez kilka lat, do wspomnianego już roku 2001, kiedy to zdecydowano, że wojsko z Jeleniej Góry ma się wynieść.
Ostała się garnizonowa parafia pw. Podwyższenia Świętego Krzyża, której proboszcz miał zresztą zakusy na goeringowskie jelenie i proponował, aby przenieść je po raz trzeci i ustawić u przy ulicy 1 Maja.
Byłych jeleniogórskich żołnierzy to zdenerwowało.
- Jest ona (brama z jeleniami - KP) znana w całej Polsce. W okresie od 1945 do 2004 roku w "koszarach pod jeleniami" przebywało ponad 90 tysięcy żołnierzy. Dziś są oni najlepszymi ambasadorami Jeleniej Góry w najdalszych zakątkach naszego kraju - napisał w geście protestu ppłk rezerwy Janusz Górecki, prezes Jeleniogórskiego Stowarzyszenia Żołnierzy Rezerwy „Radar”.
Tak oto rogacze stoją i patrzą na studentów Kolegium Karkonoskiego, którzy częściowo zajęli dawne koszary przy ulicy Podchorążych. Ale na uczniów Technikum Mechanicznego, którzy kształcą się w dawnych koszarach Neumanna, nie spogląda już z pomnika hrabia von Waldersee.
O Hermanie Goeringu raczej się nie mówi. Po pałacu w Maciejowej, skąd pomysłowy przyjaciel Hitlera rzeźby przeniósł, zostały resztki. A cukier trzcinowy jest droższy od tego wytwarzanego z buraków cukrowych.
Może tylko John Quincy Adams uśmiechnąłby się na widok graffiti w przejściu podziemnym nieopodal dawnej cukierni. Wszak dzieło to zrodziło się z amerykańskiej popkultury.
Literatura: „Karkonosze”, maj/czerwiec 1994, „Skarbiec Ducha Gór” 4/2000, Quincy Adams John, Listy o Śląsku, Uniwersytet Wrocławski 1993
ELENIA GÓRA Prezydent Stanów Zjednoczonych był w naszym mieście! Sensacja? Nie: fakt. John Quincy Adams, szósty szef największego mocarstwa na świecie, odwiedził 200 lat temu Jelenią Górę i okolice. Dotarliśmy do unikalnych listów, w których opisał nasze ziemie.
- Nie może być nic piękniejszego nad położenie samej Jeleniej Góry: okazale zbudowane miasto z wieloma okazałymi budynkami w dolinie, ze wszystkich stron otoczone wzgórzami ze wspaniałym widokiem na Karkonosze - taką Jelenią Górę zobaczył John Quincy Adams dokładnie w lipcu 1800 roku. Tłoczno wszędzie - Bardzo trudno było nam znaleźć lokum, bo miasto było zapełnione gośćmi, dzięki sąsiedztwu kąpieli w Cieplicach, czynnych przez dwa miesiące od połowy czerwca - wspomina Adams. Dyplomata zatrzymał się prywatnie u pocztmistrza, pana Schaffera. Dziś na takiego gościa czekałby apartament w hotelu Mercure. Nie byłoby kłopotu ze znalezieniem wolnego miejsca. Kościelne porównanie - Poszliśmy do świątyni katolickiej. To okazały, stary kościół z wnętrzem raczej ubogim. Obrazy mierne z wyjątkiem tego na ołtarzu głównym. Organy kiepskie albo zła gra - wspomina John Quincy Adams odwiedziny w dzisiejszym kościele św. Erazma i Pankracego. - Na nieciekawy instrument parafianie skarżą się i dziś - po 200 latach od tej wizyty. Zupełnie odmienne wrażenie zrobił na gościu z USA kościół św. Krzyża, wówczas luterańska świątynia łaski. - To najpiękniejszy budynek w mieście. Pobielony z czerwoną dachówką kontrastuje z ciemnoniebieskimi górami - zanotował Adams. Dziś budynek kościoła zszarzał, zamiast dachówek, pokryty jest zaśniedziałą miedziową blachą. Płótno na placu - Pragnęliśmy zwiedzić manufaktury, ale żadnej nie ma w mieście. Jest tylko targ - opisuje prezydent Adams. - Każdego ranka od ósmej do południa, na wielkim placu, targowisku (dziś plac Ratuszowy) widać chłopów z torbami na ramionach sprzedających płótno. Kupują je kupcy i wysyłają do Berlina, Wrocławia, Szczecina i Hamburga - zanotował Adams. Jego jeleniogórski gospodarz, pan Schaffer był jednocześnie handlarzem płótna. - Powiedział nam, że ostatnio otrzymali duże zamówienie z Baltimore i Filadelfii, ale jak każdy Europejczyk handlujący z Ameryką, narzekał na ceny i terminy płatności - odnotował prezydent Adams. Dziś po zachwalanym przez Amerykanina płótnie w Jeleniej Górze nie ma śladu. Pozostały tylko podcienia w kamienicach, pod którymi handlowano cennym materiałem, który przyniósł fortunę wielu mieszkańcom. Do term - Po godzinnej jeździe przez nie kończące się wioski tkaczy, dotarliśmy do Cieplic, miejscowości znanej z gorących źródeł. Wielka liczba osób przyjeżdża tu na kąpiele i picie wód. Budynki zdrojowe są w lepszym stylu niż w Toeplitz (Rudolfowo, uzdrowisko w Krainie w Jugosławii - red.) - notuje John Quincy Adams. Nie wiadomo jednak, czy zażywał uzdrawiających kąpieli termalnych. Bardziej skupił się na opisie miasta. - Hrabia Schaffgotsch, właściciel Cieplic i okolic zbudował duży i elegancki zamek, w którym ma zamiar rezydować - zauważa. Pałac ostał się do dziś. Stowarzyszenie Miłośników Cieplic walczy o udostępnienie turystom jego wspaniałych komnat. Dziś także, po latach stagnacji, do uzdrowiska przybywa coraz większa liczba kuracjuszy. W tym także z USA. Mają tutaj wakacje za grosze. Kawa na Chojniku - Na szczyt Chojnika weszliśmy w godzinę - relacjonuje prezydent podróżnik odwiedziny górujących nad Sobieszowem ruin zamku. - O jego historii opowiedział nam stary człowiek, który ma klucze i nazywa siebie komendantem. Wszystkich turystów częstuje kawą - pisze Adams. Dziś w ruinach jest punkt gastronomiczny, ale nie ma przewodnika, który opowiedziałby o tajemniczej ruinie. Drogi i kuchnia Wnioski z odwiedzin Adamsa na ziemi jeleniogórskiej powinni wyciągnąć dzisiejsi drogowcy. - Jechaliśmy po drogach najgorszych, jakie kiedykolwiek przemierzałem - wspomina gość z Ameryki. Dziś niewiele się zmieniła jakość niektórych traktów. Gościowi z USA zasmakowała tymczasem prosta kuchnia. - W chacie wieśniaka dostaliśmy znakomitego czarnego chleba, wody, mleka i masła. W górach te artykuły można dostać w znakomitym gatunku - opisuje. Dziś zjadłby najpewniej hamburgera w jeleniogórskim Mc Donald'sie
Dyplomata z klasą John Quincy Adams (1767 - 1848) to jeden z najwybitniejszych dyplomatów w dziejach USA. Ziemię jeleniogórską odwiedził jako konsul amerykański w Berlinie. Był pierwszym politykiem prezydentem, którego ojciec także sprawował taką funkcję (podobnie jak dziś George Bush). Podróż na Dolny Śląsk opisał w listach do brata, opublikowanych po polsku przez Uniwersytet Wrocławski. John Quincy Adams
List XVII
Wałbrzych, 16 sierpnia 1800.
,, Z klasztoru w Krzeszowie wróciliśmy na obiad do p. Rucka do Kamiennej Góry. Był to
uroczysty obiad na trzydzieści osób na modłę śląską. Usiedliśmy do stołu na krótko przed
pierwszą, a wstali przed samą szóstą… Cały czas jedliśmy. Panie i panowie odeszli od stołu
razem, pili bardzo mało wina. Na raz podaje się tylko jedno danie, a na obiedzie z trzech dań
kaŜdy półmisek musi być podany kaŜdemu gościowi, więc przerwy są bardzo długie. Przy
takich okazjach siedzi się zazwyczaj przy stole około siedmiu godzin; tylko z uprzejmości dla
nas wszystko odbyło się szybciej. Po obiedzie spacerowaliśmy po ogrodzie, kawę podano w
altanie, w której siedzieliśmy i rozmawiali. Pod wieczór towarzystwo zasiadło do kart, grano
do jedenastej, po czym w innym pokoju podano zimną kolację. Jako cudzoziemcom
pozwolono nam wrócić do naszej gospody, reszta tymczasem grała i jadła poza północ. Tak
wygląda uroczysty obiad na Śląsku. Współbiesiadnikami byli najpowaŜniejsi kupcy bławatni i
miejscowi pastorowie. Wśród nich spotkałem ludzi wychowanych i inteligentnych, jednak
Ŝaden nie władał innym językiem niŜ niemiecki. Na ogół na Śląsku uwaŜa się mówienie po
francusku za afektację wyŜszych sfer, tak Ŝe wiele osób znających dobrze ten język
krępuje się posługiwać nim nawet z cudzoziemcami. Dla mnie tym lepiej, zmusza mnie to
do wypróbowania moich sił w niemieckim i pomaga w zdobyciu jego znajomości.
Wczoraj rano poszliśmy zwiedzić kościół luterański w Kamiennej Górze i jego
bibliotekę. Kościół jest zbudowany według tego samego planu, co w Jeleniej Górze, jest
mniejszy jednakŜe i nie tak ozdobiony malowidłami. Biblioteka jest mała, zawiera głownie
dzieła teologiczne. Najciekawsze są jednak rękopisy, m.in. listy znanych osobistości z
XVI i XVII wieku, jak listy Lutra, jego przyjaciela i asystenta Melanchtona. (…)
Po zwiedzeniu bielarni p. Rucka, która nie róŜni się wiele od oglądanych przedtem,
przybyliśmy tu, trzy mile niemieckie od Kamiennej Góry. Okolica ciągle jest czarująco
piękna i drogi znakomite, choć wiodą przez wzgórza. Kiedy przebyliśmy juŜ dwie trzecie
drogi, widzieliśmy w miasteczku Boguszów przed kaŜdym prawie domem kobiety, chłopów i
dziewczęta zajęte robieniem pończoch. Jest to najwaŜniejszy ośrodek tego rękodzieła. Na
całym przejeździe widzieliśmy ludzi zajętych róŜnymi, zawsze poŜytecznymi rzemiosłami.
Jak zawsze, coś psuje nam satysfakcję z tego widoku: towarzyszy mu coś złego, bo ci biedni
ludzie, stale harujący, mogą zaledwie zarobić na marne utrzymanie i są poddani róŜnym
cięŜarom. Tkanie płócien rodzi wielkie fortuny przede wszystkim kupców eksportujących je
do miast, a zaledwie daje chleb chłopom, którzy wykonują lwią część roboty. (…).'' (koniec)
Źródło: John Quincy Adams, Listy o Śląsku, Wrocław 1992, s. 72-73.