Maria Hirszowicz, "Pułapki zaangażowania: intelektualiści w służbie komunizmu"
Jerzy J. Wiatr 24-05-2002
Niewiele jest prac o zabarwieniu autobiograficznym równie surowych wobec własnej przeszłości jak książka Marii Hirszowicz poświęcona zaangażowaniu intelektualistów w komunizm
Praca Marii Hirszowicz "Pułapki zaangażowania: intelektualiści w służbie komunizmu" jest wydarzeniem wielkiej wagi. Przekonany jestem, że o tej książce będzie się mówić i pisać nie tylko w naszym kraju. Chociaż bowiem autorka opiera się głównie na doświadczeniu polskim, jej sposób widzenia problemu ma charakter uniwersalny.
Nie tylko strach i głupota
Jest to rzecz o "pułapkach zaangażowania", w które wpadali intelektualiści przyjmujący komunistyczną "nową wiarę" - zarówno na zachodzie, gdzie komunizm był albo abstrakcyjną ideą, albo doświadczeniem obcym, mało znanym i postrzeganym przez okulary ideologiczne, jak też na wschodzie Europy, gdzie był dramatycznym doświadczeniem historycznym. Jak do tego doszło, że ludzie inteligentni, którym nie sposób odmówić walorów moralnych - niejeden z nich podejmował wielkie ryzyko osobiste, angażując się w ruch oporu w okresie okupacji - dostali się w sidła ideologii usprawiedliwiającej nieludzkie zbrodnie?
Autorka pisze o tym doświadczeniu z pozycji uczestnika wydarzeń. Sama była w młodości ideową komunistką, a jej zafascynowanie przypadało na okres późnego stalinizmu. Napisała więc książkę o sobie i swoim pokoleniu, o jego zarażeniu stalinowskim komunizmem i o wychodzeniu z "pułapki zaangażowania".
Książka Marii Hirszowicz jest odpowiednikiem autobiograficznej książki Andrzeja Walickiego "Spotkania z Miłoszem", bez przemyślenia której nie da się zrozumieć losów intelektualistów pod rządami partii komunistycznych. Choć równie doniosła, praca Hirszowicz różni się między innymi tym, że jest analizą doświadczeń nie samej tylko autorki, lecz jej pokolenia - ściślej mówiąc, tej części pokolenia, która poszła podobną drogą. Analizę postaw owej generacji wzbogacają niezwykle ciekawe wypowiedzi autobiograficzne (zebrane przez dr Halinę Najduchowską).
O znaczeniu omawianej tu książki decyduje nie tylko wiedza i dyscyplina myślowa autorki, lecz także jej głęboka uczciwość wobec samej siebie i ludzi jej podobnych. Wbrew temu, co piszą niektórzy recenzenci, Maria Hirszowicz nie usiłuje niczego upiększać czy przedstawiać post factum w świetle, w którym dawne postawy mogłyby dziś być lepiej oceniane. Wyraźnie jednak przeciwstawia się tym, którzy - jak cytowany przez nią Gustaw Herling-Grudziński - zaangażowanie intelektualistów w komunizm wyjaśniają bardzo prosto trzema słowami: "głupota, strach i interes". Hirszowicz nie neguje, że takie motywacje też wchodziły w grę, szuka jednak przyczyn głębszych, intelektualnych.
Pochłonęła ich lawina
Jak zatem można było entuzjastycznie popierać stalinowski komunizm, gdy przeszło się piekło zgotowane narodom Europy przez hitleryzm? Czy między dwoma totalitaryzmami XX wieku istniała różnica, pozwalająca inaczej postrzegać wyznawców stalinizmu i nazistów?
Dla pewnego typu antykomunistów różnicy nie było. Hirszowicz zwraca jednak uwagę na konsekwencje rozdziału, jaki istniał pomiędzy komunistyczną ideologią a praktyką. To problem dobrze opisany, także w literaturze polskiej. Mówiąc skrótowo, chodzi o to, że ideowy komunista mógł dramatycznie doświadczać rozbieżności między głoszonymi hasłami a praktyką, co czasem prowadziło go do odrzucenia praktyki w imię haseł ideowych (o czym pisał choćby Jacek Kuroń w swej autobiografii). Podobnego konfliktu nie doznawali wyznawcy faszyzmu. Dlatego wielu komunistów poszło drogą buntu przeciw praktyce partii, do której należeli, i najpierw stało się partyjnymi heretykami, by z czasem zerwać z komunizmem, nie wyrzekając się - przynajmniej początkowo - idei, które ich do komunizmu doprowadziły.
Jedną z dróg wiodących do "pułapki zaangażowania" była więc sama ideologia, głosząca hasła humanizmu, sprawiedliwości i wolności. Ludzie żyjący w kręgu idei byli na ową pułapkę szczególnie podatni. Widać to wyraźnie w postawach francuskich (i innych) intelektualistów lewicowych, którzy nie przyjmowali do wiadomości zbrodni popełnianych w ZSRR i fanatycznie bronili komunizmu w jego stalinowskim wydaniu. Opisał to prawie pół wieku temu Raymond Aron i niewiele jest tu do dodania.
Hirszowicz ujmuje tę kwestię w perspektywie historycznej. Twierdzi, że wpadnięciu w pułapkę sprzyjał "duch epoki" - kryzys liberalnej demokracji w latach międzywojennych, a później walka z faszyzmem, rodząca tendencję do relatywizowania czy pomniejszania zbrodni komunistycznych z uwagi na to, co niósł hitleryzm. Do tego dochodziło przekonanie - znów przede wszystkim wśród intelektualistów - że zwycięstwo komunizmu wynika z "praw historii", jest więc historycznie nieuchronne, a sprzeciwianie się jego triumfalnemu pochodowi nie ma sensu. Nie wszyscy ten tok myślenia akceptowali, by wspomnieć choćby Czesława Miłosza, który pisał: "Lawina bieg od tego zmienia, po jakich toczy się kamieniach". Ale, przyznajmy, dla pokolenia dojrzałego w okresie II wojny światowej i obserwującego zwycięstwo rewolucji chińskiej ten typ myślenia nie był bez znaczenia.
Lecz przecież istniała świadomość zbrodni komunizmu. Pisząc o tym, autorka odwołuje się do porównania z fanatyzmem religijnym. Jeśli pominąć to, że fanatyzm ów wymaga wiary w byt nadprzyrodzony, analogie są uderzające. Zbrodnie popełniane w imię religii nie zawsze okryte były tajemnicą. A jednak wiedza o tym, jak krzyżowcy mordowali niewinnych w "Jerozolimie wyzwolonej" opisanej w poemacie Torquata Tassa, czy o rzezi albigensów nie u wszystkich rodziła bunt przeciw Kościołowi.
Maria Hirszowicz poddaje myślenie ideologiczne wnikliwej analizie. Pokazuje mechanizm psychologiczny prowadzący do odrzucania wiedzy o faktach, których poznanie podważałoby lub niszczyło zaangażowanie. Nie powołuje się wprawdzie na Leona Festingera, ale opisany przez tego amerykańskiego psychologa mechanizm dysonansu poznawczego wyjaśnia bardzo dobrze, jak takie zbiorowe samookłamywanie jest możliwe. Zarazem autorka nie ukrywa przyczyn mniej skomplikowanych, a bardzo ważnych - interesu osobistego czy strachu przed rzeczywistym zagrożeniem. Zwłaszcza o tej ostatniej sprawie trzeba mówić wprost. Nie negując odwagi ludzi, którzy przeciwstawiali się władzy komunistycznej w okresie późniejszym, trzeba jednak pamiętać o skali terroru stalinowskiego. Tortury i śmierć były wówczas zagrożeniem najzupełniej realnym, ci zaś, którzy zarzucają innym tchórzostwo, powinni sami sobie odpowiedzieć, czy byliby bardziej odważni, gdyby w tych najgorszych latach nie znaleźli się na emigracji lub nie urodzili się zbyt późno, by z terrorem stalinowskim zetknąć się osobiście.
Dokonana przez Marię Hirszowicz analiza "pułapki zaangażowania" jest uczciwa i głęboka. Nie zgadzam się z niesprawiedliwym zarzutem (postawionym przez recenzenta "Forum Akademickiego"), jakoby książka była "sposobem wytłumaczenia i rozgrzeszenia środowiska", z którego wyszła autorka. To, że Hirszowicz nie ogranicza się do moralnej krytyki, lecz próbuje zrozumieć samą siebie i swoje środowisko, nie znaczy, że szuka rozgrzeszenia. Wprost przeciwnie - myślę, że niewiele jest prac o zabarwieniu autobiograficznym równie surowych wobec własnej przeszłości.
Dzieci Jałty
Jest jednak w tej książce pewien niedomyślany wątek, który komplikuje sprawę, zwłaszcza w naszych realiach. Mam na myśli konsekwencje geopolityki - ograniczenie suwerenności Polski, uzależnienie jej od ZSRR i porzucenie przez zachodnich sojuszników. Dla tej części naszego pokolenia, do której i ja się zaliczam, były to sprawy dużo ważniejsze niż uwiedzenie ideowym przesłaniem komunizmu.
Wątek ten jest wprawdzie obecny - przede wszystkim w paru wypowiedziach ludzi w czasie wojny związanych z niekomunistycznym ruchem oporu - pozostaje wszakże na uboczu. Mocniej ujął ów problem Jacek Kuroń, pisząc o tych ludziach naszego pokolenia, którzy uznali, że trzeba działać w ramach systemu, gdyż innej drogi nie ma. Sam należę do ludzi, dla których ta motywacja była najważniejsza; dlatego we wspomnieniach Kuronia ("Spoko! Czyli kwadratura koła") pojawia się w tym kontekście i moje nazwisko.
Pisząc o książce Hirszowicz, mającej w dużej mierze charakter autobiograficzny, nie chcę uchylać się od tonu osobistego. Czytając tę książkę, raz jeszcze próbowałem sobie odpowiedzieć na pytanie, jakie były przyczyny tego, że ja - człowiek 17-letni, wychowany w środowisku piłsudczykowskim, w czasie okupacji na miarę dziecięcych możliwości pomagający "londyńskiemu" podziemiu - wstąpiłem do PZPR i byłem w niej aż do samorozwiązania partii. Pociągały mnie hasła sprawiedliwości społecznej, ale to nie wyjaśnia sprawy do końca. Uwierzyłem w historyczny determinizm, ale dopiero po zwycięstwie rewolucji chińskiej, gdy już do PZPR należałem. Wcześniej jednak, w czasie Powstania Warszawskiego i po Jałcie, przeżyłem rozczarowanie do Zachodu - tym silniejsze, im bardziej bezkrytyczna była moja wiara w zachodnich sojuszników. Takich jak ja było w naszym pokoleniu sporo i ich postawy zasługiwałyby na bardziej wnikliwą analizę.
Zwłaszcza że dotyczy to nie tylko ludzi wówczas bardzo młodych. I ja, i Maria Hirszowicz przez pewien czas należeliśmy do kręgu uczniów Juliana Hochfelda, którego autorka wspomina w swej książce wiele razy. Nie analizuje jednak przyczyn, dla których ten wybitnie utalentowany i dobrze wykształcony socjalista powrócił do Polski w 1945 r., by włączyć się w nowy system, a potem pozostawał w PZPR aż do śmierci. Nie było to "heglowskie ukąszenie" czy brak wiedzy o charakterze stalinizmu, którego więźniem był Hochfeld w czasie wojny. Nie był to także ani strach, ani interes własny, gdyż Hochfeld - mający świetne kontakty z angielskimi socjalistami - mógł w Wielkiej Brytanii żyć bezpiecznie i wygodnie.
W biografii Józefa Cyrankiewicza (autorstwa Eleonory i Bronisława Syzdków) przytoczone zostały rozmowy, jakie prowadził późniejszy premier z przyjaciółmi na emigracji, zanim zdecydował się powrócić do kraju. W tych rozmowach kluczową rolę odgrywają wątki opuszczenia Polski przez jej sojuszników, zdrady Zachodu i konieczności służenia krajowi w takich warunkach, jakie zaistniały po wojnie. Podobnie było z wieloma ludźmi, także z młodszego, naszego pokolenia. Rzecz prosta, nie tłumaczy to wszystkiego, gdyż motywacje ludzkie najczęściej są złożone, ale pozwala na przykład zrozumieć, dlaczego wielu "realistów" pozostało w PZPR po tym, jak wielu wczorajszych "wyznawców" rozczarowało się i odeszło.
Zbuntowani wyznawcy
Sporą część książki poświęca Maria Hirszowicz losom intelektualistów komunistycznych, którzy w latach 1955-68 odegrali istotną rolę jako partyjni rewizjoniści. Nie brak tu wątków autobiograficznych - autorka należała do rewizjonistycznej szkoły Juliana Hochfelda i miała niemały udział w fermencie ideowym, jaki wnosili rewizjoniści do ówczesnej PZPR. Analizy Hirszowicz wolne są od gloryfikacji, przeciwnie - autorka bardzo silnie podkreśla, iż rewizjoniści sami sobie nakładali różne ograniczenia i akceptowali te, które były im narzucane z zewnątrz. Przeciwstawia się też prymitywnym interpretacjom w rodzaju tej, jaką zaproponował Witold Jedlicki, dokonując podziału na "Żydów" i "chamów" [esej Jedlickiego, ogłoszony w paryskiej "Kulturze" w 1962 r., opisywał walki frakcyjne w PZPR po Październiku '56 - red.]. Pokazuje zapożyczenia owej interpretacji w publicystyce "marcowych" ideologów, których zdaniem byli stalinowcy angażowali się w ruch rewizjonistyczny z pobudek karierowiczowskich, by dalej realizować swe interesy grupowe.
Korzeni rewizjonizmu szuka autorka w autentycznie ideowym przeżyciu stalinizmu przez jego wyznawców, z których część zbuntowała się, gdy poznała prawdę. Bunt ten był jednak ograniczony przez sytuację zewnętrzną - po tragedii węgierskiej trzeba się było liczyć z możliwością jej powtórzenia nad Wisłą - a także przez oczekiwania opinii publicznej, która ceniła sobie ograniczone reformy popaździernikowe i bała się utraty tego, co z takim trudem udało się zdobyć. Przez pewien czas nawet wpływowe ośrodki emigracyjne podzielały ten punkt widzenia. Tu autorka widzi podstawowe przyczyny ograniczeń, w ramach których przyszło funkcjonować rewizjonistom.
Czy rewizjonizm przy całej jego połowiczności był epizodem bez znaczenia? Hirszowicz podkreśla, że "nigdy jednak partia nie przywróciła nawet pozorów komunistycznej ortodoksji, jaka utrzymywała się jeszcze przez lata w innych krajach Europy Wschodniej". I dodaje: "Wbrew temu, co myśleli podówczas rewizjoniści, to właśnie zadecydować musiało o jego [systemu] ostatecznym upadku". W podobnym duchu Andrzej Walicki pisał o roli rewizjonistów w ideologicznej "dekomunizacji" systemu. Taki od wewnątrz zmieniany system stwarzał większy margines - choć wciąż tylko margines - możliwości działań opozycyjnych, które w Polsce rozwinęły się na skalę większą niż w jakimkolwiek innym państwie bloku socjalistycznego.
Jednak od 1958 r. rewizjoniści polscy znaleźli się w defensywie. Chodziło raczej o obronę - nigdy do końca skuteczną - zdobytych pozycji niż o ich rozszerzanie. Opisując ten okres, autorka jest rzetelna i sprawiedliwa. Nie upiększa ani nie oczernia środowiska, w którym odgrywała ważną rolę. Czasem jednak dokonuje dziwnej selekcji faktów. Nie wspomina o książce Adama Schaffa "Marksizm a jednostka ludzka", choć w swej pracy często wymienia tego uczonego. W owym czasie pozycja Schaffa była inna niż ludzi ze środowiska rewizjonistów - do marca 1968 członek KC PZPR, dyrektor Instytutu Filozofii i Socjologii PAN. Dlatego źle się stało, że autorka pominęła jego pierwszą rewizjonistyczną książkę i dyskusję, jaka się wokół niej wywiązała, m.in. na łamach "Nowych Dróg" [organu teoretycznego KC PZPR - red.]. Był to bowiem przejaw przenikania rewizjonizmu do elity kierowniczej PZPR, a więc wyjścia poza środowiska literackie i czysto akademickie.
W 1968 r. rewizjoniści przegrali. Część z nich emigrowała (sama autorka uczyniła to w 1969 r.), inni na pewien czas zamilkli, niektórzy - raczej nieliczni - wyparli się dawnych poglądów i doszlusowali do zwycięzców. Czy z tego wynika, że rewizjonizm prowadził w ślepą uliczkę? Tak można interpretować końcowe strony książki, na których Maria Hirszowicz z wyraźną sympatią stawia za wzór bezkompromisowych lewicowych intelektualistów Stanisława Ossowskiego i Jana Józefa Lipskiego - nigdy nieuwiedzionych przez komunizm, zawsze broniących prawdy przeciw ideologii i zawsze wiernych sobie. Choć więc autorka daleka jest od totalnego potępienia drogi, którą szła wraz z wieloma towarzyszami walki, to jednak nie pozostawia wątpliwości, że - patrząc wstecz - inną drogę uważa za bardziej godną uznania. Ma do tego prawo.
Rozdział do dopisania
Książka Marii Hirszowicz nie ma "ostatniego rozdziału". Autorka zamknęła dzieje analizowanej formacji w roku 1968 - roku klęski. Tak jakby później nie zdarzyło się już nic ciekawego. "Rok 1968 - pisze - ujawnił bezsilność wewnątrzpartyjnej opozycji wobec polityki opartej na bezpośredniej przemocy". Co więcej, militarne zduszenie Praskiej Wiosny oznaczało, że nawet zdobycie przez rewizjonistów decydującego wpływu na kierownictwo partii - o czym w Polsce w owym czasie nie mogło być mowy - niczego by nie zmieniło, gdyż w odwodzie stały zawsze "sojusznicze" czołgi.
Po 1968 r. zdaniem autorki istniała już tylko alternatywa: albo zgoda na "narodowy komunizm", albo przejście do antykomunistycznej opozycji, której szczególnie ważną strukturą był Komitet Obrony Robotników. Antysemicka i antyrewizjonistyczna kampania frakcji Moczara "położyła kres nadziejom na naprawę socjalizmu od wewnątrz, poprzez działania w partii i poprzez partię". Po kryzysie grudniowym 1970 r. PZPR obrała politykę "ideologicznej ciszy", koncentrując się na sprawach gospodarczych. Rewizjonizm wyczerpał swe możliwości.
Kończąc dzieje owego nurtu w roku 1968, Hirszowicz przyjęła punkt widzenia tej części środowiska rewizjonistycznego, która po Marcu znalazła się poza krajem. Losy polskiego rewizjonizmu nie urywają się jednak w tym czarnym roku. Z zastrzeżeniem, że piszę o formacji, w której uczestniczyłem także osobiście, spróbuje naszkicować, czego mi brakuje w tym nienapisanym "ostatnim rozdziale".
Po 1968 r. nie zamilkli ci przedstawiciele nurtu rewizjonistycznego, którzy pozostali w kraju i nie złożyli broni, choć też nie przeszli do opozycji demokratycznej. Na przypomnienie zasługują zwłaszcza dwaj wybitni uczeni starszego pokolenia. W 1980 r. Stanisław Ehrlich [teoretyk państwa i prawa - red.] wydał "Oblicza pluralizmów" - książkę, która w poważnym stopniu przyczyniła się do skrystalizowania teoretycznych podstaw demokratyzacji systemu. Praca Ehrlicha, przełożona na angielski i francuski, zdobyła uznanie międzynarodowe, inspirując autorów ze średniego i młodszego pokolenia. W 1984 r. Adam Schaff wydał (za granicą, po niemiecku) "Ruch komunistyczny na rozstaju dróg" - książkę bardzo ważną, po której autor usunięty został z PZPR, a członek Biura Politycznego PZPR Marian Orzechowski napisał grube dzieło, by wykazać (co dla nikogo nie mogło być rewelacją), że Schaff odszedł od marksistowsko-leninowskiej ortodoksji.
Nie wymarły rewizjonistyczne dyskusje wśród ekonomistów - uczniów Oskara Langego i Michała Kaleckiego - ani wśród tych socjologów ze szkoły Hochfelda, którzy pozostali w kraju. Znów zaczęły się ukazywać ambitne prace torujące drogę innemu myśleniu niż ortodoksyjnie komunistyczne. W 1972 r. historyk Marek Waldenberg w dwutomowej biografii Karola Kautsky'ego nie tylko ukazał historyczne znaczenie myśli socjaldemokratycznej, lecz także - pośrednio - przybliżył polskiemu czytelnikowi ten typ myślenia o socjalizmie. W latach 70. niektóre książki i związane z nimi dyskusje pokazywały, że rewizjonizm nie umarł. Co ciekawe, miał też swe reperkusje w innych państwach obozu, o czym przekonałem się osobiście, gdy moja "Socjologia stosunków politycznych" ukazała się po rosyjsku (1979 r.).
Od 1980 r. - w oczywisty sposób pod wpływem wielkiego zrywu społecznego, którego wyrazicielem była "Solidarność" - obserwujemy renesans rewizjonizmu w PZPR. To wtedy główny instytut ideologiczny PZPR stał się na tyle ważnym ośrodkiem myśli rewizjonistycznej, że (piszący te słowa) jego ówczesny dyrektor spotkał się z publicznymi potępieniami w oficjalnych publikacjach radzieckich, co w stosunkach między rządzącymi partiami bloku było czymś wyjątkowym. Presja polskich, a zwłaszcza radzieckich obrońców ortodoksji była na tyle silna, że doprowadziła do likwidacji Instytutu Podstawowych Problemów Marksizmu-Leninizmu, a wcześniej jeszcze do mojej dymisji - ale nie zamykało to działań rewizjonistycznych w ówczesnej PZPR.
W latach 80. pojawia się nowe pokolenie rewizjonistów, dla którego stalinizm i rok 1956 są już tylko historią. Młodzi działacze mniej uwagi poświęcają moralnym rozrachunkom z przeszłością, a więcej - myśleniu o przyszłości. Do tego pokolenia należą tacy ludzie jak Wojciech Lamentowicz, Jacek Raciborski czy Zbigniew Siemiątkowski, którzy odegrali znaczącą rolę w życiu umysłowym i politycznym kraju po roku 1989. W moim pokoleniu też byli ludzie, którzy działając w duchu rewizjonistycznym, torowali drogę takim zmianom w polityce PZPR, bez których trudno sobie wyobrazić wielki kompromis 1989 r. Psycholog Janusz Reykowski swą "Logiką walki" (1984 r.) wyraźnie wskazywał tę właśnie drogę.
Rewizjonizm lat 70. i 80. różnił się od tego, o którym pisze Maria Hirszowicz. Był dużo mniej skoncentrowany na moralnej ocenie komunizmu, znacznie bardziej - na projektowaniu reform demokratycznych. W tym kontekście szczególnego znaczenia nabiera pośmiertny renesans myśli Juliana Hochfelda. W 1982 r. - tak, właśnie wtedy! - w prestiżowej serii "Biblioteka Socjologiczna" wyszedł tom prac Hochfelda "Marksizm, socjologia, socjalizm" zawierający m.in. jego pionierski szkic o Sejmie, skonfiskowany w 1959 r. przez cenzurę. W tymże roku 1982 młody socjolog Mirosław Chałubiński obronił pracę doktorską o Hochfeldzie. Zwrot ku myśli Hochfelda nie był przypadkowy. W latach 80. w jego dorobku szukaliśmy odpowiedzi na pytanie, jak reformować system w duchu "socjalistycznego posybilizmu".
W styczniu 1982 r. na Uniwersytecie Warszawskim obronił pracę doktorską (której byłem promotorem) Ray Taras - utalentowany Kanadyjczyk polskiego pochodzenia, syn jednego z asów polskiego lotnictwa wojskowego w czasie wojny. Jego praca (wydana w USA w 1984 r.) dotyczyła roli ideologii w "socjalistycznym państwie", czyli w Polsce lat 1956-83. Taras przedstawił nie tylko ewolucję myśli rewizjonistycznej, lecz także jej wpływ na próby reformowania systemu. To ważny punkt widzenia uzupełniający analizę Marii Hirszowicz o to, czego, niestety, nie uwzględniła w swojej pracy.
Mimo tego skrzywienia perspektywy jest to jednak książka nie tylko wybitna intelektualnie, lecz także głęboka w sensie moralnym. Jest zapisem przeżyć własnych i losów formacji, z którą autorka związała swe życie. Mało kto potrafi o sprawach tak osobistych pisać tak mądrze i uczciwie jak Maria Hirszowicz.
Maria Hirszowicz, "Pułapki zaangażowania: intelektualiści w służbie komunizmu", wydawnictwo Scholar, Warszawa 2001
Prof. Jerzy J. Wiatr - socjolog, wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego, autor blisko 30 książek. W PZPR od 1949 r. do rozwiązania partii; 1981-84 dyrektor Instytutu Podstawowych Problemów Marksizmu-Leninizmu przy KC PZPR. Uczestnik obrad Okrągłego Stołu. Współzałożyciel SdRP, w latach 1991-97 poseł SLD, minister oświaty w rządzie Cimoszewicza.
Jerzy J. Wiatr