Chesterton krótko i aktualnie o czyśćcu
„Nie życzymy sobie czyśćca” (...) słowa te oznaczają, ni mniej ni więcej, że kiedy sir William zapuka do wrót tamtego świata, zbliży się doń święty Piotr lub jakiś usłużny anioł i spyta, dyskretnie zniżając głos niczym dobrze wyszkolony kamerdyner: „Czy życzy pan sobie, by przygotować panu czyściec?”.
Sir William Joynson-Hicks, minister spraw wewnętrznych w obecnym rządzie, kierując parę słów do mieszkańców Londynu oznajmił podobno: „Nie życzymy sobie, by księża się wtrącali, nie życzymy sobie czyśćca i nie zamierzamy pod przymusem chodzić do spowiedzi”.
Co za ulga! Doprawdy, kamień spadł ze wszystkich naszych serc. Już nigdy nie ujrzymy, jak policjant łapie za kołnierz Bogu ducha winnego przechodnia i przemocą wlecze do najbliższego konfesjonału. Nasze umiłowanie wolności nie będzie doznawać katuszy na widok ciężarówek z zakratowanymi oknami, zwożących, jak co dzień, przymusowych penitentów do Katedry Westminsterskiej. Najwięksi grzesznicy naszych czasów nie będą już siłą odziewani w białe płótna i kijami zapędzani przed oblicze księdza. Wszystko to nareszcie odejdzie w przeszłość. Obowiązek ustnej spowiedzi zniknie z konstytucji, a państwo nie będzie go odtąd wymuszać na ostrzach bagnetów. Spowiedź stanie się kwestią wolnego wyboru jednostki, by nie powiedzieć zachcianki, jak wszystkie decyzje światopoglądowe w prawdziwie nowoczesnym społeczeństwie. Będzie najzupełniej dobrowolna, jak dobrowolne jest dla ludzi ubogich zapisywanie dzieci do wyznaczonych szkół państwowych. Będzie w pełni zależna od woli obywatela, tak jak system ubezpieczeń zależy od woli ubezpieczonych. Prawo przestanie ją narzucać, tak jak nie narzuca teorii, głoszącej, że wyciąg z wirusów uodparnia przeciw chorobie. Od tej pory każdy człowiek, przez nikogo nie zmuszany, zdecyduje, czy się spowiadać, czy nie - podobnie jak przez nikogo nie zmuszany decyduje, czy posyłać dzieci do szkoły i poddawać je szczepieniom. Rządowi do głowy nie przyjdzie zmuszać wolnego obywatela, by wyznawał swe grzechy, jak nie przychodzi mu do głowy zmuszać go, by ubezpieczał pracowników. Co by nie mówić o owym protestanckim postępie, który doprowadził nas do nowoczesnego państwa, każdy wszak przyzna, że państwo to ma przynajmniej jedną zaletę: we wszystkich dziedzinach swej działalności odżegnuje się od jakiegokolwiek przymusu. Niektórzy nawet wątpią, czy wprowadzi zakaz palenia papierosów.
Zaiste wspaniała to nowina, że rząd planuje uchylić prawo, narzucające nam obowiązek spowiedzi. Mnie jednak bardziej ciekawią słowa, które poprzedziły tę rewelację. Pomijam frazes: „Nie życzymy sobie, by księża się wtrącali”. Materia ta była już poruszana tak często, że zdarła się z kretesem, a jej przetarte włókienka nie są w stanie utrzymać najbłahszej nawet myśli. Zatrzymam się nad innym interesującym fragmentem wypowiedzi pana ministra. „Nie życzymy sobie czyśćca” - powiada sir William. Można by poczynić płochą uwagę, że byli tacy, co minęli czyściec, poszli dalej i trafili gorzej, ale nie o to przecież chodzi. Nie zamierzam też pytać sir Williama, skąd u niego ta pewność, że nie potrzebuje żadnej fazy przejściowej. Logicznie biorąc, jeśli ktoś nie potrzebuje czyśćca, to albo nie ma nic do oczyszczenia, albo nie chce, żeby mu cokolwiek czyszczono. Ale nie tym się zajmujemy; nie naszą jest sprawą przenikać sekrety ministerialnej duchowości. Coś, co mnie w tych słowach intryguje, to nie religia, lecz filozofia i logika. „Nie życzymy sobie czyśćca.” Ciekawy jest stosunek do prawdy - niekoniecznie do prawd wiary, ale do prawdy jako takiej; do samej idei prawdy. Słowa te oznaczają, ni mniej ni więcej, że kiedy sir William zapuka do wrót tamtego świata, zbliży się doń święty Piotr lub jakiś usłużny anioł i spyta, dyskretnie zniżając głos niczym dobrze wyszkolony kamerdyner: „Czy życzy pan sobie, by przygotować panu czyściec?”.
Może celowe będzie tu użycie porównania. Ilekroć my, wyznawcy pewnego światopoglądu, znajdujemy w gazecie artykuł na temat przyszłości Kościoła, relacji między nauką a religią i tym podobnych kwestii, znamy z góry przebieg i treść wywodu. Oko nasze mknie szybko po kolumnach, dopóki nie napotka dużej litery „G” na początku słowa „Galileusz”. Ujrzawszy, że temat został uwzględniony jak przystoi, wracamy pogodni do naszych zwykłych zajęć. Można polegać na ludziach, którzy pisują takie artykuły; nigdy nas nie zawiodą. A ponieważ Galileusz to ewidentnie jedyny astronom, jakiego znają, a kara nałożona nań przez Inkwizycję to jedyna decyzja Kościoła, jaka kiedykolwiek obiła im się o uszy, jest naturalne, że osądzają wiele kwestii w świetle tego jednego wypadku, na ile, rzecz jasna, mają o nim pojęcie. Nie zamierzam tu absolutnie pogłębiać ich pojęć, choć mógłbym powiedzieć im o Galileuszu parę rzeczy nowych i interesujących. Na przykład, nie był on tym człowiekiem, którego podziwiają, to znaczy człowiekiem prześladowanym za odkrycie, że Ziemia krąży wokół Słońca. Paradoksalne jak to się może zdawać, teoria kopernikańska stanowi dzieło Kopernika, który wykładał astronomię w Rzymie, pod okiem władz kościelnych i za ich aprobatą, zaś nim jeszcze Kopernik przeprowadził jej dowód, została zasugerowana w samym środku wieków średnich przez Mikołaja z Kuzy, którego Kościół, ten znany prześladowca, ukarał w ten sposób, że uczynił go kardynałem. Prawda, jak mi się zdaje, wygląda odwrotnie niż jej popularna wersja. Galileuszowi nie zarzucano, że otworzył dyskusję, ale że ją zamknął. Ludzi drażniła jego pewność siebie, jego postawa Galileus locutus est, causa fi nita est, czy też, by użyć języka współczesnego, jego orzeczenie, że teoria kopernikańska nie jest hipotezą, lecz prawem. A już szczególnie działało ludziom na nerwy, że Galileusz podpierał swoje twierdzenia cytatami z Biblii; to okropna maniera, również u naukowca. Wszystkie te zajmujące szczegóły są znane każdemu, kto ma jakieś pojęcie o temacie, za wyjątkiem osób, które ciągle na ten temat piszą. Ale jeśli wspominam o tym wybitnym Włochu, to nie po to, żeby o nim dyskutować. Nie o to mi chodzi. Dziennikarze, wysławiający jego imię tak często i w tak luźnym związku z faktami, mają zwyczaj dorzucać znaną anegdotę, moim zdaniem też nie za bardzo opartą na faktach. Zgodnie z anegdotą, kiedy Galileusz odwrócił się w końcu od trybunału, przed którym wyparł się teorii o ruchu Ziemi, mruknął pod nosem: „A jednak się kręci”. Może to powiedział, a może nie, jedno jest w każdym razie pewne: i Galileusz, i inkwizytorzy byliby zgodni, że Ziemia albo się kręci, albo nie, i że tak czy owak oni sami nie mają na to najmniejszego wpływu.
Lecz kiedy sir William Joynson-Hicks oznajmia, że nie życzy sobie czyśćca, nie przychodzi mu do głowy, że brzmi to zupełnie, jakby katolicy, w odpowiedzi na artykuł gloryfikujący Galileusza, powstali i zakrzyknęli chorem: „Nie życzymy sobie Układu Słonecznego!”. Wówczas może sir Williamowi zaświtałoby mgliście, że Układ Słoneczny jest w stanie istnieć niezależnie od naszych pragnień, i że czyściec jest w stanie istnieć niezależnie od tego, czy on akurat życzy go sobie, czy nie. Wiem, że zabrzmi to dziwnie, ale potęgi władające kosmosem mogą uważać, że polityk czy prawnik, przekroczywszy prog śmierci, niekoniecznie osiąga tę doskonałą ekstazę czystości, która pozwala ujrzeć Boga w całej Jego chwale i przetrwać to doświadczenie. Kosmos może być tak urządzony, by uwzględniać ten paradoks - i do tego sprawa się sprowadza. Dla nas na ziemi nie ulega wątpliwości, że każdy polityk jest bezgrzeszny i stanowi stosowne towarzystwo dla świętych Pańskich. To oczywiste, że prawnik z natury swej jest przepełniony miłością Bożą i wyzbyty jakiegokolwiek egoizmu, a względy materialne nie mają dlań znaczenia. Lecz choć przekracza to naszą ludzką wyobraźnię, owej kosmicznej potędze nikt nie zabroni sądzić, że nawet prawnikowi, przy całej jego perfekcji, przyda się parę końcowych poprawek. A w takim razie z pewnością w kosmosie przewidziano coś na taką ewentualność. Gwiazdy przed Nim nieczyste i w aniołach braki dostrzega, więc jeśli Pan Bóg zdecyduje, że i w ministrze spraw wewnętrznych znajdzie się jeszcze miejsce dla jakichś ulepszeń, cóż możemy począć, jak tylko przyznać, że w Swej wszechwiedzy potrafi uleczyć zło, którego my nawet nie dostrzegamy.