Uniwersytet katolicki - czy potrzeba redefinicji?
Tożsamość uniwersytetów nie stanowiła przez ostatnie dziesięciolecia problemu dyskusyjnego. Po prostu wiedziano, czym jest uniwersytet. Człowiek z ulicy zapytany o to, powiedziałby, że jest to placówka pomagająca w osiąganiu najwyższych kwalifikacji intelektualnych i zawodowych. Z uniwersytetem kojarzono określony poziom budzący szacunek. Studentom niejedno wybaczano, wiadomo, żacy muszą też mieć chwile wytchnienia po żmudnej, wymagającej samozaparcia harówce nad książką, w laboratorium, prosektorium i dokąd tylko zawiedzie ich potrzeba zgłębiania tajemnic tego świata. Nie wybaczano chamstwa, bo kiedyś już matura zobowiązywała nie tylko do posiadania jakiejś solidnej i w miarę kompletnej wiedzy, ale także do ogłady i umiejętności poruszania się w kulturalnym świecie.
Używamy tu czasu przeszłego. Czyż zatem dzisiaj jest inaczej? Odpowiadając, strzeżmy się uogólnień, bo prowadzą na fałszywe tropy. Nie pomylimy się jednak, twierdząc, że co najmniej połowa studentów uniwersyteckich nie czyni zadość żadnemu z kryteriów charakteryzujących człowieka kulturalnego. Co gorsza, przejście przez uniwersytet nie tylko nic w tym przedmiocie nie zmienia na plus, ale często utrwala i wręcz do perfekcji doprowadza wrodzony lub nabyty prymitywizm. Uniwersytet kojarzono niegdyś z honorem i wszystkim, co z niego wypływa. Wystarczyło legitymować się swą Alma Mater (to wyrażenie mówi samo za siebie), by uzyskać kredyt szacunku. Dziś nieważne, która matka intelektualnie i duchowo wykarmiła. Nawet najbardziej renomowane wszechnice nie dają gwarancji, że ich absolwenci prezentować będą walory, jakimi one się legitymują. Podobnie choćby najbardziej wybitny mistrz nie stanowi rękojmi dla jakości swego "produktu", bo przecież i on nie zrobi z owsa ryżu. Po prostu kulejąca preselekcja uprawniająca do studiów uniwersyteckich dopuszcza do nich osoby pozbawione odpowiednich kwalifikacji. Uniwersytet nie jest dla wszystkich, nie może być przechowalnią dla nieznajdujących nigdzie własnego miejsca. Dopóki ta niepisana zasada obowiązywała, był on środowiskiem dojrzewania elit, nie tych z nominacji według jakiegoś klucza, ale autentycznie wyposażonych w wartości zasługujące na to miano.
Autorytet i renoma
W przemówieniach inauguracyjnych często padają wielkie słowa. Rektorzy się zmieniają, ale retoryka kolejno po sobie następujących jest ta sama, niemal identyczna. I na retoryce się kończy. Tymczasem egzystencja uniwersytetów jest zagrożona. Jeśli o tym się mówi, to zawsze tylko w połączeniu z brakiem pieniędzy. Coś w tym jest, ale czy uniwersytet kulejący w tym, co stanowi jego rację bytu, można podźwignąć choćby wielkimi sumami? Przecież nawet najnowocześniejsze urządzenia nie mogą zapewnić uczelni właściwej wydajności. Tylko ludzie mogą to sprawić, ale w wielu uczelniach z nimi obchodzi się właśnie najgorzej. Nie będziemy tu rozwijać tego zagadnienia, należy bowiem poświęcić mu o wiele więcej uwagi niż jest to możliwe w tym miejscu. Do tego tematu trzeba będzie wrócić.
Zastanowimy się natomiast, co buduje autorytet uniwersytetu? Odpowiedź jest prosta: wypełnianie przezeń roli, jaka mu przypada z racji jego tożsamości. Każdy uniwersytet ma dwa podstawowe zadania: nauczanie i sektor badawczy. Ten drugi jest niezbędnym fundamentem kształcenia poprzez dydaktykę. Obie te dziedziny powinny samoistnie generować funkcję wychowawczą, i to tym bardziej, im surowszy materiał trafia w mury uniwersyteckie. Można bez ryzyka popełnienia błędu stwierdzić, że ta funkcja została świadomie pogrzebana przy akompaniamencie niezwykle szkodliwej sofistyki głoszącej autonomiczny rozwój człowieka w każdej jego kondycji, nawet tej, jaką prezentuje współczesny przeciętny maturzysta. Uszczerbek w każdej z wymienionych dziedzin bezlitośnie obniża znaczenie i poziom uniwersytetu. Ale ta choroba się rozwija. Dla wielu niespostrzeżenie, ale z nieuchronnymi skutkami. Pierwszym z nich jest właśnie zanik autorytetu, pogrążenie się w nijakości. A pochodna tego to ślepe dążenie, by nie odróżniać się od innych. Tragedią jest, kiedy kierujący uniwersytetem hołdują takim kryteriom jego oceny, zarówno wewnętrznej, jak zewnętrznej.
Zupełnie inna sprawa, niemająca wiele wspólnego z dopiero co wymienioną, to renoma uniwersytetu. Głównym jej motorem jest zasięg jego macierzystego języka. Wiadomo, że jest nim obecnie angielski, zatem na 10 najbardziej renomowanych uniwersytetów, 8 mieści się w USA, jeden w Szwajcarii (Zurych), a jeden w Chinach - Uniwersytet Jiao Tong w Szanghaju. Pierwszy z uniwersytetów niemieckich - monachijski zajmuje na liście światowej 51 miejsce.
To są dane, które same w sobie nic nie mówią. Owszem, można powierzchownie wskazać na rolę uniwersytetu w życiu publicznym. Wystarczy zapytać czołowych polityków amerykańskich, jaką kończyli uczelnię. Na pewno będzie to jedna z tych ośmiu, najczęściej - Harvard. Nie znaczy to wcale, iż ludzie ci automatycznie zyskali tam certyfikat kwalifikacji intelektualnych, często lepiej zapisali się w pamięci członków drużyny rugby. Uniwersytety chińskie partycypują w dynamicznym wyścigu, jaki kraj ten podjął z resztą liczącego się świata. Praktycyzm chiński sprawia, iż preferuje się na uczelniach dziedziny niejako natychmiast procentujące w produkcji. Oczywiście zachodnie uczelnie próbują w podobny sposób zapewnić sobie sponsoring kapitału, gubiąc po drodze rusztowanie, na którym wznoszono je przez wieki. Poniewieranie wielu dziedzin humanistycznych, nie mówiąc o obszarach ducha, odbija się płycizną, niekiedy skądinąd owocnych odkryć i dociekań. Wystarczy pobieżnie przyjrzeć się dziedzinom badań premiowanym przez różne instytucje Unii Europejskiej, czy choćby przez nasze polskie źródła finansowania nauki. O ile przedmioty humanistyczne uwzględniane są datkami niemal jałmużniczymi, to np. teologia znika całkowicie z list stypendialnych i promocyjnych. Po prostu odpowiada to ideologii wyznawanej przez tych, którzy dzierżą dziś klucze do skarbca.
Na manowcach "tolerancji"
Nie należy się łudzić nadzieją na lepsze jutro dla dyscyplin mających za przedmiot świat ducha. I nie trzeba by nawet antyszambrować u możnych tego świata, bowiem chrześcijaństwo zapoczątkowało uniwersytety i dało im najtrwalsze podstawy w postaci takiej filozofii, która w przeciwieństwie do innych, nie przeżyła się - wszak nazywa się ją philosophia perennis i taką faktycznie jest. Ale jeśli idea uniwersytetu, jako źródło bezinteresownej wiedzy dezaktualizuje się na naszych niejako oczach, to idea katolickiego uniwersytetu, a o takim można mówić na ogół od XIX w., rozpływa się w ślepej pogoni za nijakością, inaczej mówiąc za nie odróżnianiem się od innych. Zatem odwrócono cele. Bowiem uniwersytet katolicki powstawał właśnie po to, by w świecie obcym lub wręcz wrogim wobec wartości ewangelicznych, świadczyć o ich trwałości i ich nieustannej ofercie zbawczej. Negacja Prawdy Objawionej dokonuje się na każdym odcinku ludzkich poszukiwań sensu istnienia. Katolicki uniwersytet powinien zatem obejmować wszelkie dziedziny myśli ludzkiej, inspirując je wartościami, jakie sam uznaje i reprezentuje.
Tymczasem, biorąc pod lupę zgodność szyldów i haseł z duchem nauczania i przedsięwzięć badawczych, można mieć co do tego wiele wątpliwości. Gros katolickich uczelni posiada bardzo wygodne umbraculum (niegdyś ekran ozdobny zasłaniający wystawiony Najświętszy Sakrament w czasie kazania, np. w czasie Gorzkich Żali) w postaci Jana Pawła II. Wystarczy się powołać na niego, by wpoić ludziom przekonanie, iż wszystko inne idzie także jego śladem. Marny to sposób pozorowania, podobnie jak nie może nikogo przekonać liberalizm usuwający kryterium bycia lub nie bycia chrześcijaninem ze spisu wymogów stawianych adeptom uniwersytetu, obojętnie przychodzącym po naukę, jak i ją oferującym. Z takiego "ekumenizmu" można się tylko wyśmiać i to też czynią nawet ci, którzy głośno wychwalają manifestowaną w nim tolerancję.
Pewne uczelnie katolickie, niegdyś startujące w kierunku takiej "tolerancji", dziś jako katolickie całkowicie się zużyły, choć siłą rozpędu firmowane są przez hierarchię kościelną. Exemplum, to słynny Uniwersytet Katolicki w Loewen. W 2002 r. uniwersytet ten sprzeciwił się prowadzeniu badań nad klonowaniem, natomiast od 15 lat prowadzi się tam badania nad zapłodnieniem in vitro. Rzecz zrozumiała, powstaje w tym przypadku zarazem pytanie o zapłodnione komórki, które nie zostaną użyte do zapłodnienia. Jeszcze w październiku 2002 r. w wywiadzie prasowym władze uniwersyteckie przyznały, iż komórki te nie mogą być uznane jako zwykły materiał komórkowy. Obecnie w 2007 r. brak już tak jasnego stanowiska w tej niezwykle istotnej dla kwestii poszanowania życia materii. Rektor uniwersytetu, profesor medycyny Bernard Collie na pytanie, czy zdaje sobie sprawę, że niszczenie tych "nadliczbowych" komórek to po prostu zabijanie ludzkiego życia, odpowiedział, że kwestia ludzkiego życia jest o wiele bardziej złożona. Dla niego, jak twierdził, znaczenie ma to, że w Leowen postępuje się zgodnie z regułami etycznymi. Komitet Etyki, działający na uniwersytecie dba o to, by nie zostały przekroczone uznane przezeń zasady etyczne. Podobno zresztą badania embrionalne na uniwersytecie w Leowen od lat nie wykazują żadnych osiągnięć, ale to kwestia bez znaczenia (podane tu informacje pochodzą z artykuły Reginy Einig: Menschenleben contra vage Zukunftsvision. Die Katholische Universität Leowen setzt unter Protesten die embryonale Stammzellforschung fort. "Die Tagespost" nr 117/118 z 30 IX 2006). Jak dalej pisze cytowana tu dziennikarka niemiecka, "w zimnym tonie odpiera rektor wątpliwości zgłaszane tu przez Kościół katolicki. To, że według Benedykta XVI cel badawczy nie uświęca środków, wyzwala jedynie cyniczną odpowiedź Collie, iż kiedy chodzi o szanse lecznicze czy też postępy medycyny, pokładam zaufanie raczej w specjalistach kliniki uniwersyteckiej niż w ojcu świętym. Stanowisko Watykanu określa jako idealistyczny punkt widzenia, który w Leowen przyjmuje się do wiadomości". Z dalszej wypowiedzi rektora wynika, że należy iść zarówno w kierunku nowych badań medycznych, jak i problemów etycznych.
Tego rodzaju pomieszanie pojęć, w którym relatywizm etyczny zostaje podniesiony do normy naczelnej i jedynie obowiązującej, musiałby być kamieniem obrazy nie tylko dla chrześcijanina, ale dla każdego, kto uznaje niezmienność podstawowych norm moralnych bez względu na to, na jakim bazują one światopoglądzie. Jeśli katolicki uniwersytet, za którego odpowiedzialność bierze na siebie jego wielki kanclerz, ks. kard. Danneels ustami swego rektora wyznaje takie zasady, jak tu wyszczególniono, to nie bez racji stawia się dziś pytanie o tożsamość uniwersytetu katolickiego. Przypuszczalnie Leowen jest tu ewenementem w ogóle albo rzadko powielanym, ale przypomnieć wypada, że bezpośrednio po Vaticanum II nastroje w tym środowisku uniwersyteckim tak dalece szły w kierunku całkowitego laissez fair (inaczej: róbta co chceta), że już samo tylko pytanie o obiektywną normę zakorzenioną w katolicyzmie wywoływało uśmiech politowania, a w najlepszym przypadku uwagę w rodzaju: "sind sie altkatholisch?" (czy jesteś starokatolikiem?) Wielu mówiło wówczas, co wiem nie ze słyszenia, bowiem wtedy w Leowen przez pewien czas przebywałem, że to wszystko minie i życie wróci do normy, a ta zawsze w Leowen była wręcz wzorcowo katolicka. Otóż nie wróciło, wręcz przeciwnie, rozmycie katolicyzmu przyjęło postać nieodwracalną.
Nie mogło być inaczej, bowiem już wtedy tolerancja dla inaczej myślących, nie wyłączając zwolenników RAF (Rote Armee Fraction), którego symbole raziły czerwienią na budynkach uniwersyteckich, przeistaczała się w pogrzebanie własnej tożsamości, której uczelnia ta nie miała odwagi bronić, choć wielu w jej szeregach było jeszcze wówczas takich, którzy szczerze boleli nad tym "postępem ku przepaści".
Zachować tożsamość katolicką
Może ktoś, czytając te słowa, zapyta: jak ma się dzisiaj znaleźć katolicki uniwersytet w obliczu ofensywy obcych mu wartości? To pytanie dla wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób tworzą tę katolicką wszechnicę. Od wielkiego kanclerza, rektora aż do studenta I roku, obojętnie jakiej specjalności. Wszelkie hasła słowne mieć będą o tyle wartość, o ile znajdą odzew w rzeczywistości. Musi ją jednak kreować przede wszystkim odwaga przeciwstawienia katolickości wszelkim innym opcjom. Małoduszna obawa przed wyobcowaniem ze środowisk, które domagają się gry w tym samym zespole co one, prowadzi w prostej linii do dezawuowania własnego widzenia świata i zadań wobec niego.
Katolicki uniwersytet zawsze był "inny" niż pozostałe uczelnie. Nawet w czasach komunistycznych tę "inność" szanowano, choć zarazem zwalczano, bo właśnie ona była groźna dla operującego bogatymi środkami materializmu. Dzisiaj jest on nadal groźny, choć w innej może szacie występuje, a pokusa, jaką serwuje katolickiej uczelni, zawiera się w sugestii, by przestała być ona "inna", by była taka jak reszta - nijaka w tym, co najważniejsze, w kształtowaniu człowieka na obraz i podobieństwo Boże.
Kiedyś mówiło się: "od Berlina do Seulu, filozofia tylko na KUL-u". Jakże nam tego zazdrościli nawet zaprzysiężeni marksiści. Choć przecież była to wtedy filozofia z przymiotnikiem "chrześcijańska". Obecnie już nie muszą tak mówić. Niejeden sądzi dziś, że ten przymiotnik wręcz deprecjonuje. A może także ten inny przymiotnik: katolicki?
Pewnie lepiej skreślić go, jeśli miałby w przyszłości być takim dziwolągiem, jak to jest w Lowanium? Utrzymanie tego predykatu dziś bardzo wiele kosztuje. Przypadkowi ludzie nie są w stanie tak wysokiej ceny zapłacić. Na uniwersytecie katolickim mógł się znaleźć przez przypadek każdy, choć przeważnie mówi się tak o niektórych studiujących. Twardego stania na gruncie tożsamości katolickiej uczelni wymagać można tylko od ludzi wielkiego serca i nie mniejszego rozumu, bezinteresownych i nie oglądających się na boki w obawie, że ktoś tam kręci nosem lub będzie ich zauważać jako "fundamentalistów". Potrzeba więc ludzi odważnych i przekonanych bez reszty, że tworzą dobro, które się samo obroni. Katolicki uniwersytet można oceniać jedynie poza listą oficjalnych rankingów, bowiem ma on zadania, które w ich kwestionariuszu się nie mieszczą. Dlatego też, niech nikogo nie trapi poczucie "mniejwartościowości", ponieważ nie znalazł się w pierwszej dziesiątce. Może nawet lepsza jest taka absencja, bowiem mówi ona, bardziej niż cokolwiek innego, o tej "inności", która zawsze leży u podstaw każdego uniwersytetu katolickiego, jak zresztą katolicyzmu w ogóle. Ona też, jak długo istnieje, usprawiedliwia przymiotnik tego uniwersytetu. Oczywiście nie mamy tu szyldu na myśli, ani piękna wymyślonych symboli. Może ich zgoła nie być, byle był duch, który promieniuje i daje świadectwo Prawdzie.
ks. prof. Zygmunt Zieliński
4