Rabin i ksiądz
Było to w dobie powstaniowej podczas jarmarku na Woli. Na rynku zgromadzili się chłopi, przybyli masowo z okolicznych wsi i miasteczek. Kupcy i kupcowe wystawili swe towary. Panował wrzask i rwetes. Sprzedawcy byli bardzo ożywieni. Jeden starał się przekrzyczeć drugiego, dowcipkowali, wywołując wybuchy śmiechu. W niektórych miejscach rynku potworzyły się kupki ludzi, którzy rozmawiali poważnie, gestykulując i rozglądając się po wszystkich stronach, jak gdyby w obawie, by ktoś nie podsłuchał rozmowy. Ale od czasu do czasu ktoś z gromadki zapominał się i w roztargnieniu wymawiał głośniej niż zwykle wyrazy "powstanie, "wyzwolenie" itp. Pozostali przelękli się, odsunęli się od śmiałka, i przygryzając wargi, pogrozili mu palcem:
- Bšd ostrożny, kochany bracie, nie brak teraz szpiegów!...
Nagle powstało na rynku zamieszanie. Ukazał się Gecel-Dajon, niższy rabin, żydowski sędzia duchowny, mieszkajšcy na Woli. "Chłopcy" poczęli drwić z jego pejsów, z jego stroju rabinowego. Okršżyli go ze wszystkich stron, wystawiajšc go na pośmiewisko. Płonne były protesty licznych żydów, znajdujšcych się na rynku, jak i niektórych szlachetnych chrzecijan, którzy prosili tłum, by się zachowywał godniej - ciżba okazała się dla rabina bezlitosna, szydzšc zeń i rzucajšc nim jak piłkš.
- Bracia - zawołał młody chłop, który wspišł się na budę sklepowš - zróbmy tego żydowskiego rabina naszym przywódcš.
Wesoła tłuszcza, zadowolona z tego pomysłu, miała się i klaskała.
- A zatem - cišgnšł dalej mówca - zgadzacie się ze mnš? Rabin staje się tedy naszym wodzem!
- Hura, niech żyje nasz wódz, hura! - wrzeszczała ciżba.
W powietrzu powiała choršgiewka, którš gwałtownie wetknięto rabinowi w rękę i podniesiono go w górę ponad głowami zbiegowiska.
Nagle rozległy się wystrzały i nadbiegło wojsko z najeżonymi bagnetami. Powstała okropna panika. Wszyscy ze strachu zwarli się w jeden supeł, po czym poczęli się rozbiegać w różne strony, a wielu padło od kul, które w nich trafiły. Chłopi pozostawili swe konie i wozy, a kupcy swe budki z towarami na łaskę losu i umknęli.
Tego samego wieczora do księdza wolskiego wtargnšł oddział "budników" (policjantów) i zaaresztował go. Jako księdza traktowano go lepiej niż innych aresztantów. Udzielono mu w więzieniu czystej i lepszej celi, gdzie przesiedział kilka dni, po czym stawiono go przed wyższš władzę. Ksišdz czuł się wolny od wszelkiego grzechu i z niecierpliwociš zapragnšł usłyszeć, o co go posšdzajš. Naczelnik policji odezwał się do niego surowo:
- Ksišdz, jako pasterz duchowny, winien był przestrzegać swš owczarnię, by nie wkraczała na manowce. Tymczasem ksišdz sam podburzył tłum i niósł przed nim choršgiew.
- Co - przerwał wylękniony ksišdz naczelnikowi - ja niosłem choršgiew?
- Jak to? Ksišdz przeczy? - rzekł naczelnik w gniewie. - Proszę wezwać wiadków.
- W tej chwili sprowadzono z drugiej izby komisarza, kilku "budników", kilku żołnierzy, którzy przysięgli, że sami widzieli, jak gromada podnosiła w górę księdza, noszšcego choršgiew pow-stańczš.
Ksišdz widzšc, że ten fałszywy zarzut potwierdzajš wiadkowie, zadygotał na całym ciele. Chciał zrazu się bronić, lecz siły go opuciły, więc zemdlał. Ocucono go, lecz czuł się mimo to bardzo słabo, wobec czego odłożono badanie na trzy dni, w nadziei, że się wydostanie od niego ważne tajemnice.
Minęło już dwa dni, ksišdz chodził po celi wstrzšnięty. Tracšc wszelkš nadzieję na ocalenie życia, czekał zrozpaczony na mierć. Nagle usłyszał, jak od zewnštrz otwierajš się drzwi. Ksišdz zadrżał. Drzwi roztworzyły się z trzaskiem i do celi wszedł rabin. Ksišdz zmierzył go, zdumionymi oczami:
- Czy ksišdz mnie nie poznaje? Ja także jestem z Woli. Jestem rabinem. Nazywam się Gecel.
- A cóż pan tu robi?
- Ledwie wyjednałem widzenie z księdzem. Powiedziałem, że jako duchowny innego wyznania pragnę się zobaczyć z księdzem przed mierciš.
- No i cóż?
- Otóż rzecz się ma tak. Wiem, o co księdza oskarżajš. Wiem także, że ksišdz jest niewinny. Jutro jest ostatni termin i ksišdz z pewnociš zostanie skazany na mierć. Załatwmy więc to szybko. Ja się przebiorę w sutannę księdza, a ksišdz włoży mojš kapotę rabinowš. Ksišdz wyjdzie, a ja tu pozostanę. Potem już będę wiedział, jak się wytłumaczyć.
Ksišdz był tak zaskoczony tš propozycjš, że nie mógł wcale ust otworzyć. Machinalnie się rozebrał i włożył ubranie reb Gecla. Po pięciu minutach ksišdz był już na wolnoci, a rabin przebrany za księdza siedział w więzieniu.
* * *
Nazajutrz władza się zebrała znowu, przy czym tym razem na posiedzenie przybył także gubernator. Dozorca więzienny przyprowadził rzekomego księdza:
- No i cóż? Czy pan się przyznaje, że pan niósł choršgiew? - zwrócił się do reb Gecla sam gubernator.
- Tak - odpowiedział odważnie reb Gecel.
- Jak pan miał co podobnego uczynić? Pan, który jest księdzem...
- Zostałem do tego zmuszony.
- Zmuszony? Któż pana zmuszał?
- "Chłopcy". Grozili mi mierciš.
- Czy pan nie wiedział, że i tak za noszenie sztandaru powstańczego czeka pana utrata życia.
- Wiedziałem, ale pomylałem sobie, że wolę być zabity przez władzę państwowš niż przez prosty tłum.
"Naczalstwo" rozglšdało się. Odpowied oskarżonego wszystkim się spodobała, więc po dłuższej naradzie postanowiono uniewinnić księdza i wypucić go na wolnoć.
Duchy
Któż nie słyszał o praskim "geniuszu"? Był on synem bogatych, bogobojnych, chasydzkich rodziców. Wychowywał się w wielkim zbytku, rodzice spełniali wszelkie jego życzenia, tak że gdyby zapragnšł ptasiego mleka, także by mu nie odmówiono. Na naukę religijnš oddano go do największych uczonych teologów owego czasu. Gdy podrósł, posłano go na Litwę do tamtejszego słynnego jeszybotu. A ponieważ miał niepospolite zdolnoci, więc rychło zgłębił wykładanš mu wiedzę talmudycznš. Przełożony jeszybotu był z niego wielce zadowolony, i pilny uczeń niebawem zasłynšł jako "iłuj" - geniusz.
Nazwa ta pozostała mu już na zawsze. Toteż gdy powiedziano "iłuj praski", wiedziano już, kogo się ma na myli... Gdy następnie powrócił do ojca, zebrali się w domu ojcowskim wszyscy krewni, by się nacieszyć młodym znakomitym uczonym.
Gdy miał zaledwie 15 lat, poczęto mu proponować najwietniejsze partie. Najwięksi bogacze i talmudyci chcieli go dostać na zięcia. Ale on, ten "iłuj", który już zdał egzamin rabinacki, nie chciał o tym słyszeć, owiadczajšc, że na ożenek ma jeszcze dużo czasu.
Ojciec jšł dociekać tajemnej przyczyny, dla której syn nie chce się żenić i niedługo jš poznał. Wszedłszy pewnego razu niespodzianie do domu, zauważył, że jego syn, ów "iłuj", czyta z wielkim zajęciem ksišżkę "heretyckš". Ojciec tak był oszołomiony tym odkryciem, że przez pewien czas popadł w odrętwienie, nie mogšc wymówić ani słowa. Oprzytomniawszy, wystrofował syna łagodnie, pilnujšc się, by nie wywołać na tym tle awantury.
Minęło lat kilka. Ojciec sšdził, że syn się poprawił i nie czyta już owych zakazanych przez duchowieństwo ksišżeczek, zwłaszcza że syn wyraził zgodę na małżeństwo. Istotnie ożeniono niebawem "iłuja" z córkš wybitnego chasyda. Obie strony - rodzina narzeczonego i narzeczonej - były po prostu w siódmym niebie od wielkiego szczęcia.
Niedługo jednak trwała ta radoć. W kilka tygodni po weselu poczęto szeptać o "geniuszu", że jest częstym bywalcem w domu pewnego postępowca
- młodego żydowskiego doktora, także byłego ucznia Talmud-Tory, i że czyta tam rzeczy niedozwolone... Nie pomogły żadne kazania i morały. Przeciwnie, widzšc, że i tak ludzie już wiedzš o jego postępowaniu, zrzucił zupełnie maskę i stał się jawnym "bezbożnikiem". Teć zażšdał rozwodu, na co zięć się zgodził. Nagle wybuchła w Polsce rewolucja i "geniusz praski" stał się zagorzałym powstańcem.
* * *
W międzyczasie żona "iłuja" zległa i urodziła syna. Na uroczystoć obrzezania ludzi postronnych nie zaproszono, więc przyszła tylko rodzina. Sporód uczestników jeden się wstydził zaglšdać drugiemu w oczy. Położnica płakała przez cały czas, a więto, odbyte bez ojca dziecka, zmieniło się w żałobę. Rodzina, która dawniej była dumna ze swego szlachetnego pochodzenia, obecnie czuła się przygnębiona, zawstydzona. Wszyscy się modlili, by Pan Bóg nawrócił serce "iłuja" ku dobremu, ku pobożnoci.
* * *
Dzień, w którym się odbył rytuał obrzezania, nie był także przyjemniejszy dla "praskiego iłuja". Wojsko rosyjskie ustawicznie przeladowało go wraz z innymi rewolucjonistami, którzy się ukrywali w lesie powšzkowskim. Wielu, uciekajšc, poniosło mierć, "iłujowi" za udało się schować pod górš piaskowš, gdzie przeleżał cały dzień. Zapadła noc. Wyjć z ukrycia jeszcze się obawiał, od wczoraj nie miał nic w ustach, trapiły go głód i pragnienie. Nie wierzył już, że wyjdzie żywcem z lasu, i pogršżony w smętnych zadumach, usnšł.
Nagle kto go obudził:
- Dlaczego pan pi, panie solenizancie? Wszyscy się weselš na "brisie" chrzcinach pańskiego dziecka, a pan jak gdyby nigdy nic...
"Iłuj" wytrzeszczył przestraszone oczy i oglšdał się na wszystkie strony. Znajdował się w domu, we własnym domu. W łóżku leży żona, umiechajšc się szczęliwie. Dokoła stołu siedzi rodzina i wielu goci. W izbie panuje radoć i wesele. Oto siedzi "Eandek" (ojciec chrzestny), trzymajšc dziecko na kolanach. "Mohel" (operator obrzezaniowy) ujmuje w rękę nóż, zmawia błogosławieństwo i dokonywa obrzšdku...
"Iłuj" siedzi jak przykuty do miejsca, a dokoła rozlegajš się głosy:
- Mazel-tow, winszujemy panu, panie solenizancie!
- Daj Boże doczekać podobnej uroczystoci u pańskich wnuków i prawnuków...
- Napij się, panie solenizancie, napij się! - i kto podsuwa mu pod usta szklankę piwa.
Do stołu podaje się najsmaczniejsze potrawy. Gocie piewajš, tańczš, hulajš, uczta wre całš parš.
- No, mój kochany zięciu, rzecze teć - życzę ci szczęcia i pomylnoci. W imię twych zasług, niech twój syn wyronie na takiego samego bogobojnego człowieka, jakim ty sam jeste!
Mówišc powyższe słowa, teć wycišgnšł doń rękę. "Iłuj" chciał podać teciowi rękę nawzajem, lecz nagle cały obraz się zmienił: dom naraz zniknšł razem z położnicš. Rodzina i gocie zamienili się w jakie niesamowite stworzenia o czarnych skrzydłach. Wszyscy wybuchli szatańskim miechem, podnieli "iłuja" w górę i zaraz z powrotem cisnęli go o ziemię.
* * *
Rano znaleli go w lesie, w stanie nieprzytomnym. Z ledwociš go ocucono i odwieziono do szpitala. Przed mierciš "iłuj" opowiedział, co z nim zaszło, po czym z modlitwš "Słuchaj, Izraelu" na ustach, oddał Bogu duszę.
Patrzšcy a niewidzialny
Znany był pod nazwš "Symchele starzec" lub "patrzšcy a niewidzialny". W owym czasie był on już w wieku lat 80, a jego rówienicy opowiadali, że 50 lat przedtem wyglšdał tak samo. Nagle Symcha przepadł i nie wiadomo było, gdzie się podział. Jego zniknięcie było tyleż dziwne jak całe jego życie.
Symcha był biedakiem, mieszkajšc we wpół rozwalonym domku przy ulicy Szymanowskiego (dawnej ulicy Warszawskiej, gdzie następnie wzniesiono cytadelę). Niezależnie od nędzy, w ogóle mu się w życiu nie powodziło. żona umarła mu w połogu, dziecko, które mu po niej zostało, wypadło z okna, majšc lat trzy, i zabiło się na mierć. Ale Symcha nie stracił pogodnoci ducha, nie narzekał, uważajšc, że skoro taka była wola Boża, więc tak widocznie być powinno. Toteż powięcił się filantropii i zbożnym czynom.
Jak jednak może żyd, u którego nędza piszczy z każdego kšta, uprawiać dobroczynnoć? Ale dla chcšcego nie ma nic trudnego. Jeżeli człowiek posiada wrodzonš żyłkę do filantropii, znajdzie już rodki, by sprostać naturalnemu powołaniu. Tak się stało i z Symchš. Obchodził on warszawskich żydów zamożnych i kwestował wród nich na ubogich. Kiedy się dowiedział, że gdzie znajduje się człowiek głodny, nie mógł się uspokoić, dopóki nie zaopatrzył nieboraka we wszystko potrzebne. W zimie dostarczał biedakom węgla i drzewa, które gromadził kawałkami po całej Warszawie, przez cały za okršgły rok - chleba i innej żywnoci.
Sam dla własnej osoby z przedmiotów użebranych nie korzystał. Wyżywiał się ciężkš pracš, odnoszšc jednemu pakunek, popychajšc drugiemu wózek, lub spełniajšc temu podobne posługi, za które otrzymywał skromny napiwek... Łatwo się domylić, że wszyscy, co znali Symchę, kochali go, tudzież czcili za jego dobroć i pobożnoć, zwłaszcza że był on wielkim znawcš ksišg więtych i każdej soboty stał w bóżnicy na czele gromadki żydów, studiujšcych Talmud, służšc im, jako przewodnik, wskazówkami i objanieniami.
Podczas powstania styczniowego Symcha pewnego razu się dowiedział, że w lasach znajdujš się ludzie, którzy po prostu nie majš co włożyć do ust. Na wieć tę Symcha zadygotał ze wzruszenia: Jak to? W jego torbie jest tyle żywnoci, a tu ludzie głodujš. Schwycił więc torbę i udał się do lasu: po drodze spotyka go znajomy i zapytuje: "Dokšd Symcho idziecie"?
- Do obozu, do powstańców - odpowiada głono staruszek.
- Cicho, sza - rzekł znajomy z trwogš - mogš jeszcze usłyszeć.
Ale Symcha nie rozumie, czego tu się trzeba pilnować. Czy popełnia grzech? Wszak idzie pomagać głodnym, a to wszak jest zasługš, nakazem religijnym.
Znajomy chce go powstrzymać, ale Symcha nie chce o niczym słyszeć, lecz rusza dalej w drogę. Gdy znalazł się w lesie, zapytywał każdego spotkanego: "gdzie sš powstańcy". Jedni odsuwali się odeń ze strachu, drudzy uważali, że majš do czynienia z obłškanym. Wreszcie jednak natrafił na samych powstańców, a gdy ci usłyszeli, po co on wlecze swe stare nogi tak daleko, poznali po jego oczach, że ma poczciwe zamiary, więc życzliwie go przyjęli. Od tego czasu stary Symcha każdego dnia chodził do lasu, noszšc pełne worki żywnoci, a z wolna stał się dla rewolucjonistów posłańcem--porednikiem, którym wyręczali się przy rozmaitych sprawach.
Dawali mu pienišdze na zakup odzieży i żywnoci, a wszelkie polecenia Symcha wykonywał rzetelnie i dokładnie. A był to porednik wielce pożšdany, gdyż na tak starego żyda nie padało żadne podejrzenie władz.
Ale w końcu "moskal" się dowiedział, że pewien żyd dostarcza prowiantu "buntownikom", więc wdrożono dochodzenie. Ale szpicle carscy nie potrafili go złapać. Nieraz przechodził Symcha wród oddziałów wojsk rosyjskich, ale nikt go nie spostrzegł. W rezultacie "moskal" zrezygnował z pojmania tego tajemniczego starego żyda, i stał się skłonnym do uwierzenia, że cała ta historia jest wymysłem jakiego nadgorliwego denuncjanta.
Alici pewnego razu się zdarzyło, że gdy Symcha szedł z pełnym workiem, usłyszał, jak kto jęczy. Oglšda się dokoła, skšd jęk się donosi, i widzi, że na ziemi przy drzewie leżš dwaj ranni żołnierze rosyjscy, błagajšc o pomoc. Symcha zlitował się nad nimi, podszedł do nieszczęsnych i dopomógł im, w miarę możnoci: opatrzył im rany i dał im trochę mleka, jakie miał ze sobš. Było już jednak po częci za póno, tak że jeden żołnierz zmarł na jego rękach, drugiego za wzišł na barki i niósł go, póki nie spotkał furmanki, która zabrała rannego i zawiozła do szpitala Czerwonego Krzyża.
Władza rosyjska wyraziła Symsze podziękowanie i podobno go nawet obdarzyła medalem. Gdy powstańcy się dowiedzieli, że Symcha dopomógł żołnierzom rosyjskim, rozzłocili się na niego i nie chcieli go więcej do siebie pucić. Symcha bardzo się zmartwił, nie mogšc zrozumieć żadnš miarš, o co się na niego gniewajš, gdyż przecież dopomógł tylko nieszczęsnym.
Po pewnym czasie kto zadenuncjował Symchę przed władzš carskš, że on włanie jest owym żydem, który dostarcza prowiantu powstańcom, więc go zaaresztowano. I tylko zasługa uratowania żołnierza rosyjskiego ocaliła go od mierci. Po tym wypadku Symcha nagle znikł i wszelki lad po nim zaginšł.