O ORLIM GNIEŹDZIE - ANNA SÓJKA
Dawno temu, gdy nieprzebyte puszce splątane gęstwiną porastały rozległe równiny i zbocza nieba sięgających gór, liczne plemiona Słowian wędrowały w poszukiwaniu najgodniejszej siedziby…
Szły najpierw zastępy wojów odzianych w skóry, zbrojonych w łuki i oszczepy. Kroczyli dzielnie, torując drogę współziomkom: mężom i kobietom, starcom i dzieciom. Każdy z wędrowców dźwigał na plecach swój dobytek. Byli tacy, którym nie ciążył on wcale, lecz niektórzy uginali się do ziemi pod wypchanymi workami wszelkiego dobra. Młodzi chłopcy pędzili za ludzką ciżbą stada koni, krów, baranów i kóz. Pochód zamykały groźne oddziały tylnej straży.
Mijały dni i tygodnie, a oni wciąż wędrowali, przechodząc i pustkowia nieprzyjazne, i ukwiecone łąki. Nie zatrzymywali się jednak nigdzie na dłużej, niż trzeba było, żeby nieco odpocząć. Uparcie posuwali się na przód. Nie mogły ich powstrzymać ani zdradliwe bagna, ani kuszące ożywczym cieniem doliny, ani szumiące zagajniki, pełne leśnych rusałek i ich czarów.
Na czele zastępów jechali konno wodzowie - trzej bracia: Lech, Czech i Rus. Każdy z nich postawny, dorodny, ale odmiennej natury. Powiadali ludzie, że Lech był szczery i pogodny, Rus poważny i zamknięty w sobie, czech zaś - bystry bardzo, nade wszystko żarty lubił.
Zbliżał się wieczór kolejnego dnia wędrówki, gdy plemiona dotarły na skraj wielkiej, szumiącej puszczy. Trzej bracia wstrzymali konie, zdumieni pięknem roztaczającego się widoku. Oto stanęli na skraju żyznej doliny przeciętej wijącej się wstęgą rzeki. Między niewielkimi wzniesieniami połyskiwały nieruchome tafle drobnych jezior, odcinając się ciemnym błękitem od soczystej zieleni traw. Wokół panowała głęboka cisza, zwiastująca nadejście ciepłej nocy.
Nagle zaszumiały szerokie skrzydła: z rosnącego na pobliskim wzgórzu dębu poderwał się srebrnopióry orzeł i zatoczył szerokie koło na tle zachodzącego słońca. Rus porwał za łuk, chcąc zestrzelić wspaniałego ptaka, lecz Lech powstrzymał go ruchem ręki.
- Oto znak- powiedział. - Potężny orzeł założył tu gniazdo, by żyć spokojnie i szczęśliwie do kresu swych dni. I ja pozostanę w tej dolinie, a na wzgórzu zbuduję silny gród. Moi ludzie znajdą tu radość i odpoczynek.
- Piękne to miejsce- zgodzili się z nim bracia. - I słusznie czynisz, pozostając tutaj, my jednak musimy iść dalej, bo dolina nie pomieści wszystkich plemion. Los pozwoli, że znajdziemy swoje ziemie.
Stało się, jak rzekli. Rus i Czech ruszyli w drogę, a po jakimś czasie założyli okazałe warownie - jeden na wschodzie, drugi przeszedłszy Karpaty, na południu. Lech zaś pozstał w zielonej dolinie, gdzie bardzo szybko zadudniły topory, a ludzie z drewnianych bali zaczęli wznosić swe domy, by żyć w nich i pracować szczęśliwie.
Nie minęło wiele czasu, gdy powstał gród, od gniazda ujrzanego po długiej wędrówce Gnieznem, a później Gnieznem zwanym. Stał się on wkrótce pierwszą stolicą polskich władców. Przez całe zaś lata od owego wydarzenia para orłów wychowywała swe młode na potężnym dębie, wokół którego zbudowano warownię. Nic więc dziwnego, że mieszkańcy doliny obrali sobie wizerunek srebrnopiórego ptaka za godło.