Kwiaty zła - Baudelaire
Do Czytelnika
Głupota, grzechy, błędy, lubieżność i chciwość
Duch i ciało nam gryzą niby ząb zatruty,
A my karmim te nasze rozkoszne wyrzuty,
Tak jak żebracy karmią szat robaczywość.
Upór jest w naszych grzechach, strach jest w naszych żalach,
Za skruchę i pokutę płacim sobie drogo-
I wesoło znów kroczym naszą błotną drogą,
Wierząc, że zmyjemy winy - w łez mizernych falach.
A na poduszce grzechu szatan Trismegista
Nasz duch oczarowany kołysze powoli,
I tak trawi bogaty kruszec naszej woli
Trucizną swą ten stary, mądry alchemista.
Diabeł to trzyma nici, ci kierują nami!
Na rzeczy wstrętne patrzym sympatycznym okiem -
Co dzień do piekieł jednym zbliżamy się krokiem
Przez ciemność, która cuchnie i na wieki plami.
Jak żebraczy rozpustnik, co gryząc przyciska
Męczeńską pierś strudzonej nierządnicy,
Kradniem rozkosz przejściową - w mroków tajemnicy
Jak zeschłą pomarańczę, z której sok nie tryska.
Niby rój glist co mrowiem gęstym się przewala,
W mózgu nam tłum demonów huczy z dzikim śmiechem,
A śmierć ku naszym płucom za każdym oddechem
Spływa z głuchymi skargi, jak podziemna fala.
Jeśli gwałt i trucizna, ognie i sztylety
Dotąd swym żartobliwym haftem nie wyszyły
Kanwy naszych przeznaczeń banalnej niestety!
Ale pośród szakalów, śród panter i smoków,
Pośród małp i skorpionów, żmij i nietoperzy,
Śród tworów, których stado wyje, pełza, bieży,
W ohydnej menażerii naszych grzesznych skoków -
Jest potwór - potworniejszy nad to bydląt plemię,
Nuda, co, chociaż krzykiem nie utrudza gardła,
Chętnie by całą ziemię na proch miałki starła,
Aby jednym ziewnięciem połknąć całą ziemię.
Łza mimowolna błyska w oczu jej pryzmacie,
Ona marzy szafoty, dymiąc swe haszysze,
Ty znasz tego potwora, co jak sen kołysze -
Hipokryto, słuchaczu, mój bliźni, mój bracie!
Błogosławieństwo
A kiedy za wyrokiem Potęgi złowrogiej
Poeta schodzi na świat, to znużenia leże -
Jego matka, bluźnierstwa pełna oraz trwogi,
Pięść zaciska go Boga, aż Go litość bierze:
"Ach, wolej bym zrodziła gadzin całe sploty,
Aniżelibym karmić miała to straszydło!
Przeklęta noc z kłamliwie słodkimi pieszczoty,
Gdym w łonie swą pokutę poczęła obrzydłą!
A jako mnie obrałeś pomiędzy kobiety,
Bym obrzydzeniem była dla swego małżonka,
I że nie mogę rzucić do ognia, niestety,
- Niby list nudny - tego szpetnego stworzonka,
Więc przeleję nienawiść Twą za moją winę
Na przeklęte narzędzie Twoich gniewów lutych -
I tak doszczętnie zgniotę tę nędzną krzewinę,
Że już nigdy nie wyda swych pączków zatrutych!"
Tak się pieni przekleństwem. W potęgi niezmiennej
Zamiarach wiecznych - myśli nie widząc przewodniej,
Sama przygotowywała w pieczarach Gehenny
Ognie, co będą karą macierzyńskiej zbrodni.
"Ale w pieczy Anioła, co zza chmur mu sprzyja,
Samotne dziecię buja w słońca strefie czystej
I we wszystkim, co jada, we wszystkim, co pija,
Odnajduje ambrozję i nektar złocisty.
Wesoło igra z wiatrem, nuci piosnkę chmurze,
Swą pielgrzymką krzyżową upaja się w śpiewie,
Aż Duch, ca za nim idzie przez jego podróże,
Płacze widząc, że wesół jak ptaszek na drzewie.
Ci których by chciał kochać, patrzą nań z obawą -
Lub też, rozzuchwaleni tą jego pokorą,
Starają mu się z duszy wyrwać skargę krwawą
Tudzież na złośliwości swojej cel go biorą.
Do chleba i do wina, co mu przeznaczyli,
Dodają oni śliny wstrętnej i popiołu;
Obłudnie odtrącają, nad czym on się schyli,
I skarżą się, gdy muszą z nim stąpać pospołu.
Jego małżonka woła na placach publicznych:
"Gdym dość piękna, by przezeń być tyle wielbioną,
Więc zwyczajem kamiennych półbogiń antycznych
Chcę, by mię, jak posągi owe, pozłocono.
Mirrą, nardem, kadzidłem upiję się, płocha;
Mięsem, winem, klękaniem na świątyni progu -
By wiedzieć, czy też zdołam w sercu, co mię kocha,
Przywłaszczyć z drwiną chwalbę przynależną Bogu.
Gdy będę miała dosyć bezbożnej gry onej,
Położę na nim rękę mocną, choć bez siły -
By me paznokcie, niby krwawych harpij szpony,
Aż hen w głąb jego serca dumnego trafiły.
Ni to lękliwe ptaszę, co drżąc się trzepota,
Wydrę, wydrę mu z piersi to serce czerwone -
I aby nim nasycić ulubieńca-kota,
Rzucę mu je z pogardą na ziemię, skrwawione!"
...Do Nieba, gdzie wzrok jego widzi tron wspaniały,
Pogodny wieszcz wyciąga swe dłonie pobożne,
A czyste błyskawice jego duszy białej
Przeszkadzają mu widzieć ludzkie walki zdrożne:
"Błogosławionyś, Boże, co darzysz boleścią,
Za którą odpuszczone będą nasze grzechy
I która jest najczystszą, najwznioślejszą treścią,
Co gotuje silnego na łono uciechy!
Wiem, Panie - bez Poety Ty byś nigdy nie siadł
Między tymi, co ujrzą świętych Hufców gody;
Wiem, że będzie przypuszczon do radosnych biesiad,
Na Cnót, na Dominacyj, na Tronów obchody.
Wiem, że ból - klucz jedyny, by wejść w twoje szranki,
- Nie strawi go kał ziemi ani piekieł kwasy -
I że trzeba, chcąc upleść mistyczne me wianki,
Zestawić wszystkie światy oraz wszystkie czasy.
Ale dawniej Palmiry stracone przepychy,
Dziwne kruszce nieznane, morza skarb jaskrawy,
Twoją sądzony dłonią - jeszcze jest za lichy
Dla tego diademu kosztownej oprawy.
Będzie bowiem kowany w przenajczystszym złocie
Czerpanym w świętym domu pierwotnych promieni,
Któremu oczy ludzkie, mimo blasków krocie,
Są li tylko zwierciadłem smutnym, pełnym cieni.
Albatros
Czasami dla zabawy uda się załodze
Pochwycić albatrosa, co śladem okrętu
Polatuje, bezwiednie towarzysząc w drodze,
Która wiedzie przez fale gorzkiego odmętu.
Ptaki dalekolotne, albatrosy białe,
Osaczone, niezdarne, zhańbione głęboko,
Opuszczają bezradnie swe skrzydła wspaniałe
I jak wiosła zbyt ciężkie po pokładzie wloką.
O jakiż jesteś marny, jaki szpetny z bliska,
Ty, niegdyś piękny w locie, wysoko, daleko!
Ktoś ci fajką w dziób stuka, ktoś dla pośmiewiska
Przedrzeźnia twe podrygi, skrzydlaty kaleko!
Poeta jest podobny księciu na obłoku,
Który brata się z burzą, a szydzi z łucznika;
Lecz spędzony na ziemię i szczuty co kroku,
Wiecznie się o swe skrzydła olbrzymie potyka.
Wzlot
Nad doliny, nad góry, jeziora i morza,
Nad chmury, poza kręgi słonecznych promieni,
Poza kres wypełnionej eterem przestrzeni,
Dalej niźli sięgają sferyczne przestworza,
Unosisz się, mój duchu, i lżejszy od tchnienia
- Jak doświadczony pływak niesiony na falach -
Nurzasz się w bezgranicznych i bezdennych dalach
Z samczą pożądliwością nie do wysłowienia.
Unieś się ponad ziemię owiniętą morem
- Duch tym czystszy się staje, im wyżej ulata -
I ogniem, który płonie w kielichu wszechświata,
Zachłyśnij się i upij jak boskim likworem.
Kres jałowym marnościom, kres wszelkim niedolom,
Pod których się ciężarem istnienie ugina;
Szczęśliwy ten, co skrzydła szeroko rozpina
Szybując ku świetlistym pozaziemskim polom!
Szczęśliwy, czyje myśli zdolne są do lotów,
Kto z chyżością skowronka wznosi się nad chmury
Na życie spoglądając z wysoka i który
Rozumie mowę kwiatów i niemych przedmiotów!
Oddźwięki
Natura jest świątynią, kędy słupy żywe
Niepojęte nam słowa wymawiają czasem.
Człowiek śród nich przechodzi jak symbolów lasem,
One mu zaś spojrzenia rzucają życzliwe.
Jak oddalone echa, wiążące się w chóry,
Tak sobie w tajemniczej, głębokiej jedności,
- Wielkiej jako otchłanie nocy i światłości -
Odpowiadają dźwięki, wonie i kolory.
Są aromaty świeże jak ciała dziecinne,
Dźwięczne i niby łąki zielone: są inne
Bogate i zepsute, silne, triumfalne,
Które się rozlewają w światy idealne,
Jak ambra, benzoina, jako piżma wonie,
Gdzie duch przenika zmysły i wzajem w nich tonie.
Sygnały
Rubens, ogród lenistwa, rzeka niepamięci,
Nieprzychylnej miłości zbyt cielesne łoże,
Gdzie tylko życie kłębi się, wiruje, kręci
Jak w powietrzu powietrze i jak w morzu morze;
Leonardo, zwierciadło o ściemnionym lśnieniu,
Gdzie z uśmiechem, łagodnym znakiem tajemnicy,
Anieli pełni wdzięku zjawiają się w cieniu
Pinii zamykających wstęp do okolicy;
Rembrandt, sala szpitalna, smutna, rozszeptana,
Przeszyta na skroś ostrym zimowym promieniem,
Gdzie pod olbrzymim krucyfiksem na kolanach
Stos zgnilizny się modli szlochem i westchnieniem;
Michał Anioł, mgławica, przestrzeń ledwie widna,
Gdzie wśród tłumu Chrystusów - Herkulesów tłumy
Krążą i gdzie w półmroku gigantyczne widma
Rwą, wyciągają ręce, śmiertelne całuny;
Tyś się odważył sięgnąć po piękno nędzników,
Zawziętość zabijaków, cały bezwstyd fauna,
Puget, smutny imperatorze galerników,
O sercu, w którym wzbiera duma feodalna;
Watteau, karnawał światła, gdzie z jakby wprost z łąki
Słynne serca zlatują się lotem motyli,
Gdzie blask świec na tło zwiewne rzucają pająki
Lejąc czyste szaleństwo na bal jednej chwili;
Goya, koszmar, ten koszmar rzeczy niebywałej,
Kiedy sabat czarownic gra groteskę raju,
Gdzie lubieżne staruszki i dziewczynki małe,
Aby skusić szatanów, pończochy wciągają;
Delacroix, jezioro krwi - jak widmo kary -
Cień zielonych sosenek czerwienią rozdziera,
A po żałobnym niebie dziwny ton fanfary
Przebiega jak stłumione westchnienie Webera;
Ten płacz, co gotów wielbić, bluźnić, krzywoprzysiąc,
Ekstatyczne Te Deum i Zmiłuj się, Panie,
Jest echem, którym dudni labiryntów tysiąc,
Opium Bogów, co sercu da niepamiętanie!
To hasło powtarzane przez tysiące straży,
To rozkaz, którym tysiąc ust chłoszcze przestrzenie,
Sygnał, co na tysiącu cytadel się żarzy,
Krzyk strzelców osaczonych przez lat i milczenie!
Bowiem zaprawdę, Panie, jedynym na świecie
Dowodem, co zaświadczy o naszej godności,
Jest ten szloch, który płynie z stulecia w stulecie,
By - nim skona - dopełznąć na próg twej wieczności!
Miłość Kłamstwa
Gdy widzę, jak przechodzisz, moja obojętna,
I poddajesz harmonii smyczkowego pienia
Krok, ruch, gest, drgnienie serca, a nawet rytm tętna,
Wodząc nudę w głębinie swojego spojrzenia;
Gdy widzę upiększone chorobliwym wdziękiem
Czoło twoje, na którym wieczór się rozjarzył
Od gazowych kinkietów w subtelną jutrzenkę,
I oczy jak z portretu patrzące z twej twarzy,
Mówię: "Jakże jest piękna i świeża przedziwnie!
Wieńczy ją ciężar wspomnień, ta wieża mądrości,
A tak jak miąższ brzoskwini, ślepo i naiwnie,
Serce jej do wymyślnej dojrzało miłości.
Czyś owocem jesieni o smaku królewskim,
Zapachem egzotycznych oaz i klimatów?
Czyś żałobną amforą czekającą łezki,
Wezgłowiem dla pieszczoty czy wiązanką kwiatów?
Wiem są oczy z wyrazem czystej melancholii,
Choć nie kryje tajemnic ich głębia zazdrosna,
Sanktuaria bez bóstwa, szkatułki bez kolii,
Bardziej puste i głębsze niż wy, o niebiosa!
Czyż olśnieniu nie starczy, abyś była złudą?
Serce me gardząc prawdą przed pozorem klęknie.
Czyś jest obojętnością, głupotą czy nudą,
Maską czy sztychem, witaj! Wielbię cię w twym pięknie."
Wróg
Młodość ma przepłynęła jedną chmurną burzą,
W którą tylko niekiedy promień serca padł,
Sad mój deszcze zalały olbrzymią kałużą,
Więc w owoc rzadki tylko przemienił się kwiat.
Dziś na progu jesieni, sercem już niemłody,
Z łopatą się do pracy ciężkiej muszę brać,
Aby doły wyrównać wyrwane przez wody,
Doły jak grób głębokie, gdzie mi przyjdzie spać.
Lecz wątpię, czy mym nowym, wymarzonym kwiatom
Pustka ma będzie dosyć w o pokarm bogatą,
Który siłę mistyczną w ich kielichy tchnie.
O rozpaczy, rozpaczy, czas pożera życie,
A wróg mroczny, co serca nasze chciwie ssie,
Krwią, którą my broczymy, tuczy się obficie.
Niepowodzenie
Twój o Syzyfie, trzeba wskrzesić gest,
By taki udźwignąć ciężar.
Choć serce słabość zwycięża,
Długa jest sztuka, a czas krótki jest.
Z dala od grobów ozdobnych,
By samotnego dołu znaleźć cień,
Serce me - bęben otulony w czerń -
Kroczy w takt marszów żałobnych.
Niejeden klejnot skryty w skalny kąt,
Z dala od rydla i łakomych sond,
Śpi w ciszy i zapomnieniu.
Z żalem niejeden purpurowy kwiat,
Słodką jak sekret wonią pojąc świat,
Usycha w osamotnieniu.
Człowiek I Morze
Miłość dla morza wieczna w twoim wolnym łonie!
Morze jest twym zwierciadłem; ty swojego ducha
Badasz w wzburzonej fali, gdy toczy się głucha,
I niemniej gorzkie ducha twojego są tonie.
Ty chętnie się zatapiasz w głąb swego obrazu,
Ogarniasz go ramieniem i wzrokiem, a serce
Twe niekiedy się kocha w swej własnej rozterce,
Na głos tej skargi pełnej dzikiego wyrazu.
Wy jesteście milczący, posępni oboje,
Człowiecze! Nikt nie zbadał twych przepaści stoków,
Morze! Nikt nie zna skarbów twych skrytych mroków,
Tak skrywacie zazdrośnie tajemnice swoje!
I oto wieki wśród czasów otchłani,
A wy bój wciąż toczycie bez żalu, litości,
Tak dzika żądza mordu i śmierci w was gości,
O bojownicy wieczni, bracia niezbłagani!
Don Juan W Piekle
Kiedy Don Juan zstąpił nad wody wieczyste
I należnym obolem opłacił Charona,
Ponury żebrak z okiem dumnym jak Antysten
Pochwycił wiosła w silne i mściwe ramiona.
W sukniach rozpiętych i z obwisłymi piersiami
Kobiety udręczone wiły się gromadą
I pod żałobnym firmamentem w ślad za nim
Ciągnęły z wyciem niby wielkie ofiar stado.
Sganarel o zapłacie ze śmiechem nadmienił,
Kiedy Don Ludwik na tych brzegach nieszczęśliwych
Wskazywał drżącym palcem tłumom błędnych cieni
Złego syna, co szydził z jego włosów siwych.
Czysta, chuda Elwira, okryta żałobą,
Przy małżonku niewiernym i kochanku drżąca,
Błagała go o uśmiech, w którym by na nowo
Zalśniła pierwszych przysiąg słodycz przejmująca.
Wyprostowany, w zbroi kamiennej, przy sterze,
Mąż wyniosły na czarnej wodzie bruzdę znaczył,
Lecz spokojny bohater, wsparty na rapierze,
Śledząc za falą, widzieć nic więcej nie raczył.
Piękno
Jam piękna, o śmiertelni, niby sen z granitu,
A pierś ma, gdzie krwawiła niejedna pierś żywa,
Jest dla poety źródłem, z którego wypływa
Miłość wieczna i niema jak materia bytu.
Króluję wśród lazurów jak Sfinks niezbadany,
Biel serca łączę z śniegiem łabędziego puchu;
Niszczącego harmonię nienawidzę ruchu;
I łzy są dla mnie obce, i śmiech mi nie znany.
Poeci u stóp mojej wyniosłej postawy,
Którą, zda się, że wzięłam od dumnych pomników,
Cały żywot swój strawią na nauce krwawej;
Bo mam, by oczarować moich miłośników,
Zwierciadła, w których świata pięknieją obrazy:
Oczy me, wielkie oczy - o blaskach bez skazy!
Ideał
Nie, nigdy tych piękności winietkowych roje,
Wytwory schorowanej, wynędzniałej ery,
Z nóżkami do ciżemek, z twarzą bladej cery -
Nie zadowolą serca takiego jak moje.
Niech Gavarni, ten malarz istot z chorym ciałem,
Weźmie swoich suchotnic szczebiotliwe stada!
Nie dla mnie z tego grona żadna róża blada,
Żadna się z mym nie zrówna krwawy ideałem.
Otchłani mego serca, ciebie trzeba, ciebie,
Lady Makbet, kobieto z potęgą zbrodniczą,
Śnie Eschyla zrodzony na północnej glebie,
Lub ciebie, Nocy, córo Michała Anioła,
Co śpisz w milczeniu świętym z twarzą tajemniczą,
Kutą rylcem genialnym, u tytanów czoła!
Olbrzymka
W czasach kiedy natura monstrualne płody
Rodziła co dzień ze swej potęgi ogniowej,
Chciałbym wtedy przebywać przy olbrzymce młodej
Niby piękny lubieżny kot u stóp królowej.
Lubiłbym patrzeć na jej ciało, gdy rozkwita
Wraz z duszą, olbrzymiejąc w straszliwych igrzyskach,
Zgadywać, czy posępna namiętność w niej skryta,
Po jej oczu zamgleniach wilgotnych i błyskach.
Zabłąkać się pośród jej kształtów niesłychanych
Albo czołgać się po jej ogromnych kolanach,
A czasem w lecie, kiedy w słońc niezdrowych lśnieniu
Rozciąga się zmęczona i w zieleni nurza,
W beztroski sen pogrążyć się w piersi jej cieniu
Niby wioska spokojna u góry podnóża.
Klejnoty
Nagą była najdroższa. Mej żądzy powolna
Zachowała klejnotów jeno błyskawice
Wiedząc, jak barw muzyka upoić mię zdolna
Przypominając dumne Maurów niewolnice.
Gdy w tańcu pobrzęk ciśnie - szyderczy, stalowy -
Ten tłum połyskujący od blach i kamieni,
Coś mię porywa! Nurt krwi w serce bije nowy,
Kiedy dźwięk ze światłością się brata i mieni.
Iskrząc się więc leżała, rozświetlając łoże,
I ze stosu poduszek uśmiechem wabiła
Miłość moją głęboką, pieściwą jak morze,
Co je wybrzeża ciągnie tajemnicza siła.
Wzrok jak w poskromionego utkwiwszy tygrysa,
Rozmarzona, leniwe odmieniała pozy -
A pełność róży, zlana z świeżością irysa,
Nowym czarem zdobiła te metamorfozy;
Jej ramiona, jej nogi - biodra w upojeniu
Własnej chwały - i fala łabędziego łona
Płynęły przed oczami jak w jasnowidzeniu;
I jej brzuch, i jej piersi - mej winnicy grona -
Szły ku mnie, pieszczotliwsze od Aniołów Złego,
Aby zamącić spokój w starganym sumieniu
I duszę mą ze szczytu zwlec kryształowego,
Gdzie, spragniona pokoju, legła w ukojeniu.
Zdawało się chwilami, że kaprys zuchwały
Biodra Antiopy z torsem powiązał efeba,
Tak się bujnie jej lędźwie w kibić przelewały
- Na smagłym ciele szkarłat lśnił zachodu nieba! -
Że lampa cicho zgasła w wyczerpaniu sennym,
Tylko kominek izbę oświetlał ognistą;
Ile razy westchnieniem wybuchał płomiennym,
Krwią nasycał tę skórę jak ambra złocistą.
Zapach Egzotyczny
Kiedy przymknąwszy oczy w ciepły zmierzch jesieni
Wdycham twojego łona upalnego wonie,
Widzę szczęśliwe rzeki, w których słońce płonie
Monotonne i blaskiem na fali się mieni.
Oto wyspa leniwa, jakieś dziwne drzewa
I wspaniałe owoce natura jej dała;
Mężczyźni mają wiotkie, ale silne ciała,
A wzrok kobiet przedziwną szczerością zdumiewa.
Wiedziony twym zapachem w sfer cudownych stronę,
Widzę port, a w nim maszty i zwinięte żagle,
Jeszcze teraz morskimi falami znużone,
Kiedy się nad zielonym tamaryszkiem waży
Woń w powietrzu i w nozdrza moje wnika nagle,
Mieszając się w mej duszy z śpiewem marynarzy.
Sed Non Satiata
Dziwne bóstwo o cerze brązowej jak noce,
O zapachu zmieszanym z piżma i hawany,
Ty dzieło urojone przez Fausta Sawany,
Czarownico z hebanu, poczęta w pomroce.
Wolę niż opium, burgund - oszałamiające
Eliksiry ust twoich miłością pijanych,
Gdy ku tobie zdążają mych żądz karawany,
Poisz w cysternie oczu twych moje niemoce.
Przygaś w twych wielkich czarnych oczach, oknach duszy,
Płomienie, o diablico, której nic nie wzruszy,
Jam nie Styks, by cię objąć dziewięćkroć ramieniem.
Och, Megiero rozpustna, nie moją jest winą,
Że nie umiem, by zmienić twój żar w odrętwienie,
W piekle twojego łoża stać się Prozerpiną!
Zwłoki
Czy pomnisz, moja luba, cośmy to widzieli
W ów letni ranek tak strojny w promienie?
Na zakręcie drożyny trup się ścieli;
A łożem jemu żwir i kamienie.
Nogi wznosząc do góry, jak w rozpusty szale,
Ziejące jadem to ścierwo gorące
Otwierało cynicznie i niby niedbale
Brzuch swój, skąd biły wyziewy trujące.
Słońce ciskało żarem na ową zgniliznę,
Jakby w płomieniach zgotować ją chciało
I naturze dać stokroć zwiększoną spuściznę
Materii niegdyś włożonej w to ciało.
Niebo patrzało w szkielet, co z ciała wyzierał,
Jak na rozkwitły kwiat w słońca promieniu;
Smród zasię tak cuchnący stamtąd się wydzierał,
Żeś się zachwiała jakoby w zemdleniu.
Roje much nad tym brzuchem brzęczały zmurszałym,
Skąd wylegały wciąż czarne gromady
Robactwa płynącego potokiem zgęstniałym
Wzdłuż tych żyjących łachmanów szkarady.
Wszystko to się jak fala pięło, zstępowało
Lub się miotało iskrzące od słońca,
Rzekłbyś, że tchnieniem wiatru nadęte to ciało
Ożyło znowu mnożąc się bez końca.
I muzyka płynęła jakaś stamtąd gwarna,
Jak wiatr szumiący pośród liści drzewa
Lub jak ruchem rytmicznym kołysane ziarna,
Które rolnik w przetaku swym przesiewa.
Formy się rozpływały, były jak sen mglisty,
Jak na sztaludze w pracowni malarza
Szkic jeszcze nie skończony, by pamięć artysty
Niepewna z trudem tylko go odtwarza.
Za skałami ukrytej, niespokojnej suki
Wzrok w nas utkwiony spoglądał straszliwie,
Bo czekała tej chwili, kiedy cielska sztuki,
Rzucone teraz, znów pochwyci chciwie.
- A jednak będziesz do tej ohydy ponurej
I ty podobna i pełna zarazy,
O gwiazdo oczu moich, słońce mej natury,
Kochanie moje, Aniele bez zmazy!
Zaprawdę będziesz taką, o wdzięków królowo,
Gdy już ostatnie wziąwszy sakramenta,
Pod bujnym legniesz kwieciem i trawą grobową,
By gnić, gdzie kości kryje ziemia święta.
Mów natenczas robactwu, moja piękna, blada,
Gdy pocałunki będzie wyżerać ci w grobie,
Że ja miłości mojej, która się rozkłada,
Treść i kształt boski wiernie chowam w sobie!
De Profundis Clamavi
Jedynie, ukochana, błagam twej litości
Z głębi przepaści mrocznej, gdzie serce me kona!
Wszechświat to czarny, na nim z ołowiu opona,
Tam przestrach i bluźnierstwo nurza się w ciemności.
Słońce bez żaru nad nim wznosi się pół roku,
Drugie pół roku ziemię okrywa noc czarna;
Jest to kraj bardziej nagi niż ziemia polarna;
Ni zwierza, ni zieleni, ni drzew, ni potoku!
I nie ma zgrozy większej, straszniejszej na ziemi,
Nad zimną srogość słońca z blaski lodowemi
I ową noc bezmierną wiecznego chaosu;
Zwierzętom najpodlejszym zazdroszczę więc losu,
Bo sen je w odrętwiałość bezmyślną spowija:
Tak z wrzeciona się czasu wolno nić odwija!
Leta
Przyjdź do mnie, duszo głucha w okrucieństwie,
Boski tygrysie, potworze wspaniały,
Chcę, by się drżące me palce nurzały
W twych ciężkich, wonnych włosów grzywie gęstej.
Zbolałą głowę swą zagrzebać pragnę
W sukniach twych, co są pełne twojej woni,
Ażeby wdychać, niby kwiat w agonii,
Słodką stęchliznę miłości umarłej.
Chcę spać! Sen raczej milszy mi niż życie.
W śnie, co jest śmiercią słodką zapowiedzią,
Będę twe piękne ciało lśniące miedzią
Pocałunki okrywał w zachwycie.
Otchłanie łóżka twojego jedynie
Mogą pochłonąć mój lęk i westchnienia,
W twych ustach jest potęga zapomnienia,
Przez pocałunki twoje Leta płynie.
Odtąd zmieniwszy w rozkosz przeznaczenie,
Swojemu fatum uległy bez granic,
Męczennik korny, niewinny skazaniec,
Którego płomień podnieca cierpienie,
Ssać będę, by utopić swoje krzywdy,
Sok łagniewnicy i dobrą cykutę
Z twych ostrych, oszałamiających sutek,
Z piersi, co serca nie więziła nigdy.
Wyrzut Pośmiertny
Kiedy nareszcie zaśniesz, piękna pomrocznico,
W głębinie mauzoleum czarno-marmurowej,
Co wystarczy ci tedy za strojną alkowę,
I kiedy dół wilgotny ci będzie łożnicą,
Kiedy zimnym uściskiem marmury pochwycą
Piersi twej cud i serce twoje purpurowe...
Gdy wzbronią mu snów dawnych żądną snuć osnowę,
A stopom biec gościńców miłosnych tęsknicą...
Mogiła, powiernica snów moich tajemnych,
(Bowiem mogiła zawsze poecie jest wierna)
W tych nocach, co nie znają snu - długich i ciemnych,
Rzeknie: "Cóż ci, miłości kapłanko niewierna,
Żeś nie zaznała - za czym płaczą zmarłych oczy?
I czerw ci jak serdeczny wyrzut - ciało stoczy."
Balkon
Matko wspomnienia, kochanie kochania,
Ty, wszystkie moje więzy i wszystkie rozkosze!
Pieszczot piękność przypomnisz, oto się odsłania
Cisza domu, wieczorów uroki najsłodsze,
Matko wspomnienia, kochanie kochania!
Wieczory rozjaśnione węgli tlących żarem
I wieczory w różowych dymach na balkonie.
Jakże dobra pierś twoja! Serce jakim darem!
Słowo padało nieraz, co trwa i nie tonie,
W wieczory rozjaśnione węgli tlących żarem.
Jakże piękne są słońca w te ciepłe wieczory!
Przestrzeń jaka głęboka! W sercu jaka siła!
Chyliłem się ku tobie, wielbiona z wielbionych,
Wdychałem zapach krwi, co twarz twoją paliła.
Jakże piękne są słońca w te ciepłe wieczory!
Noc gęstniała powoli niby ściana ciemna
I moje oczy źrenic twych w czerni szukały,
I piłem oddech twój, słodyczy trucizn pełna,
I twoje stopy w dłoniach mych braterskich spały.
Noc gęstniała powoli niby ściana ciemna.
Znam sztukę i szczęśliwe chwile znowu wskrzeszę,
Przeszłość u twoich kolan zamkniętą widziałem,
Bo gdzież jest radość równa bolesnej uciesze,
Jaką ty swoimi drogim nasycałaś ciałem?
Znam sztukę i szczęśliwe chwile znowu wskrzeszę!
Te szepty, pocałunki, przysięgi natchnione,
Z przepaści, w którą wejrzeć nie śmie nikt, czy wstaną,
Jak wznoszą się na niebo słońca odmłodzone,
Obmyte w głębi mórz, zbryzgane słoną pianą?
O szepty! Pocałunki! Przysięgi natchnione!
Widmo
I
Ciemności
W niezgłębionych mych smutków posępnej jaskini,
Gdzie mię już zamknął wyrok Przeznaczeń surowy;
Kędy nie wnika promień wesoły, różowy,
Kędy ze mną Noc tylko, chmurna gospodyni;
Jestem jak potępieniec przez Boga szydercę
Skazany na tle cienia malować - niestety!
Kędy - kuglarz grobowe gotujący wety -
Warzę wciąż i spożywam własne moje serce.
Chwilami błyska, zwiększa się, rośnie na jawie
Widmo stworzone z blasków wspaniałych i czarów;
Po marzycielskich wschodnich rysach i postawie,
Gdy już zwykłego wzrostu dosięgnie rozmiarów,
Poznaję ją: ta piękna mara moja senna,
To ona! taka chmurna - jednak tak promienna!
II
Wonie
Czytelniku, czyś kiedyś chłonął piersią całą,
Powoli i z rozkoszą zapach za kadzielnicy
Wyzionięty, gdy ściany napełni świątnicy,
Albo torebki z piżmem woń niewywietrzałą?
Czar głęboki, magiczny, dziwne upojenia,
Odczuć w chwili obecnej przeszłość zmartwychwstałą!
Tak kochanek, tulący uwielbione ciało,
Zbiera zeń w chwili pieszczot rzadki kwiat wspomnienia.
Z ciężkich i elastycznych włosów jej gęstwiny,
Tej żywej kadzielnicy w sypialni zionącej,
Płynął zapach szczególny i odurzający,
A czyli aksamity wdziała czy muśliny,
Wonią młodego ciała przesiąkłe jej szaty
Wydzielały jakoby futra aromaty.
III
Ramy
Jak obraz, choćby mistrza wsławionego,
Nabiera blasku od ramy kunsztownej:
Wdzięk jakiś dziwny, czar jakiś cudowny,
Wyosobniając ją z świata całego
Sprawiał, iż sprzęty, klejnoty kosztowne,
Złoto - służyły jej rzadkiej piękności,
Iż nic nie mogło przyćmić jej jasności,
Lecz wszystko ramy dawało stosowne.
Rzekłbyś, że czasem jej samej się zdało,
Iż wszystko chce ją kochać; śliczne ciało
Rzucała w uścisk tkaniny jedwabnej,
Nagie, drgające, lub w bielizny puchy,
A wszystkie żywe czy wolne jej ruchy
Miały wdzięk małpki dziecięco powabnej.
IV
Portret
Śmierć i choroba czynią garść popiołu
Z tego płomienia, który dla mnie płonął.
Z oczu ognistych i czułych pospołu,
Z tych ust, na których jam tak sercem tonął,
Z tych pocałunków mocnych jak balsamy,
Z uniesień żywszych od promieni słońca -
Okropnie, duszo moja! - cóż dziś mamy?
Co pozostało? Szkic, kartka niknąca,
Która wraz ze mną samotnie zamiera
I którą starzec złośliwy, Czas srogi,
Z dniem każdym ciężkim skrzydłem swym zaciera...
Morderco chmurny, życiu, sztuce wrogi,
W pamięci mojej nie zatrze twa siła
Tej, co mym szczęściem i chlubą mą była!
Poświęcam Ci Te Wiersze
Poświęcam ci te wiersze... Jeśli moje imię
Dożegluje bez szwanku w kraje przyszłych ludzi
(Ni to łódź gnana wiatrem przemyślnym) i zbudzi
W ich sercach jakieś dziwne tęsknoty olbrzymie:
Niech wspomnienie o tobie, co w mych słowach drzemie,
Powtarzaniem się ciągłym czytelnika strudzi;
Skutą bratnią wiernością, której czas nie studzi,
Niech na moim wyniosłym kołysze się rymie.
O przeklęta istoto, której (biada! biada!)
Prócz mnie w całym wszechświecie nic nie odpowiada!
Ty, która jak mścicielka w pawęży ze stali,
Depcesz pogodnym wzrokiem i lekkim kolanem
Tych śmiertelników tępych, co się ciebie bali...
Posągu czarnooki o czole miedzianem!
Co Powiesz W Ten Zmierzch...
Co powiesz, duszo biedna, samotna w zmierzch błogi,
Co powiesz, serce, serce me niegdyś zwarzone,
Tej bardzo pięknej, bardzo dobrej, bardzo drogiej,
Której wzrok boski z ciebie zdjął zwiędłą zasłonę?
- By śpiewać jej pochwały, wznieśmy dumnie czoła:
Jej słodkiej władzy wszelka słodycz pozazdrości;
Uduchowione ciało jej ma woń Anioła,
A jej oko odziewa nas w szatę światłości.
Czyli to będzie w ciszy, wśród nocy samotnej,
Czy to w ulicy, w tłumie, jej zjawisko lotne
W powietrzu tańczy niby płomienie pochodni.
Czasem mówi: "Jam piękna! Niech nad wszystko pomną
Kochać Piękno, jeżeli miłości mej godni.
Jestem Aniołem Stróżem, Muzą i Madonną."
Żywa Pochodnia
Prowadzą mnie te Oczy broczące światłami,
Którym Anioł wszechmocy magnesów dał siłę;
Prowadzą boskie siostry, co są mi siostrami,
Oczy me olśniewając diamentowym pyłem.
Od złego i zdradliwych chroniąc mnie zasadzek,
Krok mój ku drodze Piękna kierują żarliwie;
Moimi są sługami i czuję ich władzę,
Całym sobą posłuszny tej pochodni żywej.
Wdzięczne Oczy, mistyczne zapalacie łuny
Niby świece w południe, gdy słońce w zenicie
Różowi je, lecz lśnień fantastycznych nie tłumi.
One Śmierć świecą, wy Przebudzenie głosicie;
Wiodąc mnie opiewacie duszy mej zbudzenie,
Gwiazdy, których nie zaćmią żadnych słońc płomienie!
Harmonia Wieczorna
Oto czas, gdy kwiat każdy, drżąc na swej krzewinie,
Wyziewa aromaty jak kadzielnic łona;
W mgle wieczornej wir dźwięków, krąży woń pieszczona,
Walc rzewliwy, szał jakiś pełen tęsknot płynie!
Każdy kwiat zieje wonie jak kadzielnic łona,
Skrzypce zwą niby serce w ucisku godzinie;
Walc rzewliwy, szał jakiś pełen tęsknot płynie!
W górze - Nieb pięknych, smutnych, świąteczna opona.
Skrzypce zwą niby serce w ucisku godzinie,
Serce, któremu wstrętna nicość niezmierzona,
Niebo smutne i piękne jak wielka opona;
Słońce w krwi swej stygnącej zgasło na wyżynie...
Serce, któremu wstrętna nicość niezmierzona,
Żadnego śladu świetlnej przeszłości nie minie!
Słońce w krwi swej stygnącej zgasło na wyżynie...
Pamięć twa jak monstracja lśni mi w głębi łona!
Piękny Statek
Nie mogę się napatrzeć, tkliwa czarodziejko,
Zdobiącym twoją młodość rozmaitym wdziękom;
Chcę odmalować twą urodę,
Gdzie z dojrzałością lata złączyły się młode.
Gdy idziesz roztrącając sukniami powietrze,
Jesteś jak piękny statek, co zgarnia przestrzeń,
Pod pełnym żaglem płynący
W rytm powolny, leniwy i zachwycający.
Na krągłych barkach, szyi toczonej, szerokiej
Twa głowa niesłychanym pyszni się urokiem;
Masz spokojne i władcze oczy,
Gdy, o dziecię wspaniałe, tak przed siebie kroczysz.
Nie mogę się napatrzeć, tkliwa czarodziejko,
Zdobiącym twoją młodość rozmaitym wdziękom;
Chcę odmalować twą urodę,
Gdzie z dojrzałością lata złączyły się młode.
Pierś twa, płynąca naprzód, gdy morę napina,
Pierś twa triumfująca szafę przypomina,
Której jasne, wypukłe dyski
Są jak gdyby puklerze rzucające błyski.
Tarcze drażniące, w grot różowy uzbrojone,
Szafo słodkich tajemnic, pełna różnych ponęt,
Gdzie likiery, wina, perfumy
Przyprawiają o obłęd serca i rozumy!
Gdy idziesz roztrącając sukniami powietrze,
Jesteś jak piękny statek, co zagarnia przestrzeń,
Pod pełnym żaglem płynący
W rytm powolny, leniwy i zachwycający.
Twoje szlachetne uda, wśród falban sunące,
Budzą i podsycają moje ciemne żądze
Jak dwie czarownice, co warzą
Czarny napój, schylone nad głęboką wazą.
Dla twych ramion igraszką byłby siłacz młody,
Ze lśniącymi wężami mogą iść w zawody,
Dla uścisków mocnych ci dane,
Jakby się miał odcisnąć w twym sercu kochanek.
Na krągłych barkach, szyi toczonej, szerokiej
Twa głowa niesłychanym pyszni się urokiem,
Masz spokojne i władcze oczy,
Gdy, o dziecię wspaniałe, tak przed siebie kroczysz.
Zaproszenie Do Podróży
Siostrzyczko, pieszczotko,
Ach pomyśl, jak słodko
Daleko odlecieć nam razem!
Pierś czuciem otwierać.
I żyć, i umierać
W tym kraju, co twym jest obrazem!
Ach, słońca tam mgliste,
Ach, nieba tam dżdżyste
Mój umysł czarują niezmiennie
Potęgą zdradziecką
Twych oczu, o dziecko,
Zza łez, co tak błyszczą promiennie.
Tam zawsze ład, piękno, przepychy
I rozkosz, i spokój trwa cichy.
Sprzęt lśniący, pieszczony,
Lat ręką gładzony,
Ozdabiałby nasze schronienie -
A w ambry wyziewy
Najrzadsze nam krzewy
Mieszałyby lube swe wonie.
Sklepienia tam cenne,
Zwierciadła bezdenne
Wraz z Wschodu świetnością godową -
Do duszy przez życie
Szeptałyby skrycie
Jej znaną, rodzoną jej mową.
Tam zawsze ład, piękno, przepychy
I rozkosz, i spokój trwa cichy.
Pójdź, patrz, na kanale
Śpią statki niedbale,
Włóczęgi wód toni rozległej;
Dziś na twe skinienie,
By każde życzenie
Twe spełnić - z mórz krańców się zbiegły.
Gdy słońce ucieka,
To zaraz obleka
Fioletem i złotem błyszczącym
Gród, pola, kanały;
I oto świat cały
Usypia w tym świetle gorącym.
Tam zawsze ład, piękno, przepychy
I rozkosz, i spokój trwa cichy.
Do Madonny
Pragnę tobie zbudować, Madonno, o Pani!
Ciemny, podziemny ołtarz w mych cierpień otchłani.
Wydrążę w jak najgłębszym mego serca mroku,
Z dala od żądz światowych drwiącego wzroku,
Niszę, co będzie w lazur, w emalię złocona,
Gdzie ty się znosić będziesz, Statuo wyśniona!
Z wygładzonej mych wierszy metalicznej siatki,
Rozgwieżdżonej uczenie w rym jak kryształ gładki,
Ozdobi cię złocona korona kościelna.
Potem pełen zawiści, Madonno śmiertelna,
Potrafię ci wykroić płaszcz tak suty, sztywny,
Podejrzeniem podszyty, pierwotny, masywny,
Że zakuje twe wdzięki jak pudło ścianami -
Nie perłami dziergany, lecz moimi łzami!
A suknią twoją będzie moja żądza drżąca,
Falista, z górę pnąca się i spadająca,
Co na szczytach się chwieje, wśród dolin spoczywa
I w różaną biel ciała pocałunkiem spływa.
Cześć i respekt ci buty atłasem wyłożą,
Ale wraz twoje boskie stopy upokorzą
Trzewiki, co je więżąc w powolnym uścisku,
Zachowają jak forma wierny ślad odcisku.
A jeśli, mimo trudów mej sztuki podniebnej,
Pod stopy ci księżyca nie dam tarczy srebrnej,
To węża ci położę, co trawi me wnętrze,
By szyderczo deptały twe stopy najświętsze -
O Królowo zwycięska! O łask pełna czystych! -
Tę gadzinę nabrzmiałą od ślin nienawistnych,
I przed Królowej dziewic ołtarz ukwiecony
Myśli me, jak rząd gromnic równo ustawiony,
Rozgwieżdżać będę blaskiem błękitne sklepienie,
W twoją stronę ogniste kierując spojrzenie.
I jako we mnie wszystko tobą się zachwyca,
Wszystko będzie jak mirra, nard, będźwin, żywica -
I ku tobie, o szczycie, co się w śnieg pogrążył,
W oparach mój duch wrzący będzie wiecznie dążył.
Wreszcie, by się twa rola Marii dopełniła,
Żeby się z barbarzyństwem miłość połączyła -
Jak oprawca, którego własna żądza strwoży,
Z siedmiu grzechów śmiertelnych zrobię siedem noży
Ostrych i jak nieczuły żongler, bez wahania
Biorąc na cel najgłębsze dno twego kochania,
Utkwię je wszystkie siedem w twym sercu płaczącym,
W twym sercu dygoczącym, w twym sercu broczącym!
Moesta Et Errabunda
Agato, czy twe serce kiedyś uleciało
Ponad czarny ocean niezmiernego miasta
Ku innym oceanom, gdzie tryska wspaniałość
Jak dziewictwo głęboka, błękitna i jasna?
Agato, czy twe serce kiedyś uleciało?
Morze, szerokie morze ulgę w pracy da nam!
Co za demon je stworzył, śpiewaczkę schrypniętą,
Co grzmiących wichrów wielkim wtóruje ogranom,
Temu, co kołysanki powinnością świętą?
Morze, szerokie morze ulgę w pracy da nam!
O, zabierz mnie, wagonie! Unieś mnie fregato!
Daleko stąd! Tutaj się w błoto płacz nasz zmienia!
Czy prawda? - Czasem smutne serduszko Agaty
Rzekłoby: "Od wyrzutów, zbrodni i cierpienia
O, zabierz mnie, wagonie! Unieś mnie fregato!
Jakże jesteś daleko, ty raju wonności,
Gdzie wszystko jest miłością i szczęściem w lazurze,
Gdzie wszystko, co się kocha, jest godne miłości,
Gdzie się w czystej rozkoszy serce nasze nurza!
Jakże jesteś daleko, ty raju wonności!
Lecz miłości dziecinnych tamten raj zielony,
Wycieczki, pocałunki, bukiety, piosenki,
Za pagórkami skrzypiec wibrujące tony,
Wieczorem, z konwią wina, w gaikach maleńkich,
Lecz miłości dziecinnych tamten raj zielony,
Niewinne raje, pełne uciech potajemnych,
Czyliż są dalsze dzisiaj niż Indie i Chiny,
Czyliż można przywołać je krzykiem skarg ciemnych
I jeszcze je ożywić głosami srebrnymi,
Niewinne raje, pełne uciech potajemnych?
Do Kreolki
W kraju pieszczot słonecznych i woni uroczej -
Pod namiotem drzew wiecznie odzianych szkarłatem
I palm rozkoszną drzemkę lejących na oczy -
Znałem śliczną Kreolkę, ukrytą przed światem.
Biust jej pełny jest wdzięku; w cerze swej jednoczy
Cudowna czarnobrewa żar z bladości matem;
Jako Diana-Łowczyni śmiała, smukła kroczy;
W uśmiechu spokój, wzrok lśni dumy majestatem.
Gdybyś zwiedziła, pani, kraj chwały uznany,
Brzeg zielonej Loary, wybrzeża Sekwany,
O piękna, godna zamczysk starych być ozdobą,
W ich cieniu wnet by trysły tysiące sonetów
Z podbitych przez twe wielkie oczy serc poetów,
Nad twe czarne Murzyny korniejszych przed tobą.
Koty
Kochankowie namiętni i sawanci chłodni,
Kiedy czas ich dojrzewa, jednako sprzyjają
Pysznym kotom łagodnym, co mieszkań są chwałą,
Jak oni zasiedziałe u domowych ogni.
Przyjacioły nauki i lubieżnych chęci
W ciszę się pogrążają przez grozę ciemności;
Ereb gońców żałobnych dałby im godności,
Gdyby dumę swą służbie umiały poświęcić.
W zamyśleniu majestat mają niedościgły
Wielkich sfinksów, co w głębi pustyni zastygły,
Jakby w wieczny zapadły sen odrętwiający.
Po ich lędźwiach rozdajnych płyną skry magiczne
I gwiezdnymi pyłami, jak piach migoczący,
Połyskują ich błędne źrenice mistyczne.
Muzyka
Muzyka mnie niekiedy ogarnia jak morze!
Ku mojej gwieździe bladej
Pod stropem mgły lub w puste eteru przestworze
Rozpinam żagiel.
Pierś ma naprzód podana, wzdymają się płuca
Niby płótno żaglowe,
Na grzbiety fal się wdzieram, noc zasłonę rzuca
Na moją głowę.
I czuję jak namiętnie tętnią w moim pulsie
Wszystkie tortury okrętu,
Przychylny wiatr i nawałnice, i konwulsje
Wśród niezmiernego odmętu
Kołyszą mnie. Lub cisza płaska w morzu pustem
Jest mej rozpaczy lustrem!
Pęknięty Dzwon
Gorzko i słodko w zimie, podczas nocy cienia,
Słuchać w pobliżu ognia, co dymi i płonie,
Jak się z wolna podnoszą dalekie wspomnienia
Na głos dzwonów dzwoniących przez zamglone tonie.
Szczęśliwy dzwon, co mimo lata upłynione
Zdrowy i zawsze rześki swoim sercem złotem,
Religijne swe tony rzuca nie zmienione,
Jak stary, czuwający żołnierz pod namiotem!
Lecz dusza ma rozbita; i gdy wśród znudzenia
Chcę zaludnić swym śpiewem zimne nocy tchnienia,
Staje się głos jej słaby, podobny rzężeniu
Żołnierza, który zranion, leży w zapomnieniu
Nad brzegiem krwi jeziora, wśród trupów gromady,
I kona z wycieńczenia, nieruchomy, blady.
Spleen I
Więcej mam wspomnień, niż gdybym żył od stuleci...
Wielki grat z szufladami pełnymi rupieci,
Gdzie wiersze, bileciki, procesy, romanse,
Włosy ciężkie, na kwity nawinięte pasmem,
Mniej ukrywa sekretów niż mój mózg zgnębiony,
Ta piramida, ten grobowiec niezgłębiony,
Co więcej trupów mieści niż wspólna mogiła.
Jak cmentarz, którym światłość księżyca wzgardziła,
Gdzie długie czerwie niby wyrzuty się wloką
Tocząc najdroższych zmarłych, co leżą głęboko.
Jam jest buduar stary z różami zwiędłemi,
Gdzie mody zeszłoroczne plączą się na ziemi,
Gdzie pastele Bouchera swą skargą wyblakłą
Niby odkorkowany flakon w pustce pachną.
Nic nie da się porównać z dni chromych szeregiem,
Gdy pod ciężką zamiecią lat sypiących śniegiem
Nuda, owoc smętnego braku ciekawości,
Obleka się przed nami w kształt nieśmiertelności.
- Odtąd jesteś jedynie, o, materio żywa!
Jak granit, który straszna pustynia opływa,
Uśpiony wśród zamglonej od żaru Sahary,
Nie znany beztroskiemu światu Sfinks prastary,
Zapomniany na mapie, on, co śpiewa co dzień
Przez kaprys dziki tylko o słońca zachodzie.
Spleen II
Kiedy niebo, jak ciężka z ołowiu pokrywa,
Miażdży umysł złej nudzie wydany na łup,
Gdy spoza chmur zasłony szare światło spływa,
Światło dnia smutniejszego niźli nocy grób;
Kiedy ziemia w wilgotne zmienia się więzienie,
Skąd ucieka nadzieja, ten płochliwy stwór,
Jak nietoperz, gdy głową tłukąc o sklepienie,
Rozbija się bezradnie o spleśniały mur;
Gdy deszcz robi ze świata olbrzymi kryminał
I kraty naśladują gęstwę wodnych smug,
I w mym mózgu swe lepkie sieci porozpinał
Lud oślizgłych pająków - najwstrętniejszy wróg;
Dzwony nagle z wściekłością dziką się rozdzwonią,
Śląc do nieba rozpaczą szalejący głos
Jak duchy potępieńców, co od światła stronią
I nocami się skarżą na swój straszny los.
A w duszy mej pogrzeby bez orkiestr się wloką,
W martwej ciszy - nadziei tylko słychać jęk,
Na łbie zaś mym schylonym, w triumfie wysoko,
Czarny sztandar zatyka groźny tyran - Lęk.
Wesoły Zmarły
W tłustej, pełnej ślimaków głębi czarnoziemu
Sam dla siebie wykopię rów obszerny w miarę,
Jak rekin w morzu drzemie, zasnę w zapomnieniu
Wyciągnąwszy swobodnie swoje kości stare.
Kpię sobie z testamentów, gardzę grobowcami;
Miast pokornie świat błagać o jedną łzę małą,
Żywy - wolałby, raczej zmówić się z krukami,
By zleciały się szarpać me plugawe ciało.
Czerwie! Bez ócz i uszu czarne przyjacioły,
Zbliża się do was zmarły wolny i wesoły!
Wam zaś, synowie śmietnisk, myśliciele marni,
Niechaj zniknięcie moje sumień nie poruszy;
Powiedzcie mi, czy jeszcze są jakie męczarnie
Dla martwego wśród martwych zezwłoku bez duszy!
Opętanie
Puszcze leśne, jak katedr straszne wasze łona,
Wyjecie jak organy, a w serc waszych toni,
W tych przybytkach żałoby, gdzie łkanie nie kona,
Echo waszych ponurych De Profundis dzwoni.
Nienawistneś mi, morze! Twych fal łoskot dziki
Odnajduję w mej duszy. Ten pełen goryczy
Śmiech zwyciężonych, łkania, bluźnierstwa i krzyki
Słyszę, gdy morze śmiechem swym bezbrzeżnym ryczy.
Jak bym cię kochał, Nocy! Bez twych gwiazd miliona,
Bo ich światło to mowa stokroć powtórzona!
A próżni, mroku szuka moja dusza smutna!
Lecz, niestety, ciemności nawet są jak płótna,
Gdzie tysiączne postacie odtwarza me oko
Osób znikłych, lecz tkwiących w pamięci głęboko.
Heautonimoroumenos
Do J. G. P.
Bez nienawiści bić cię będę,
Bez gniewu - niby kat ospały,
Jak Mojżesz pukał w swoje skały!
Chcąc mej Sahary zwilżyć grzędę,
Będę przymuszał twoje oczy
Do wylewania wód boleści,
Ma żądza, co się bólem pieści,
Będzie pływała w tej roztoczy
Jak wielki okręt na mórz szlaku;
I pojąc mię w mej treści całej,
Twe drogie szlochy będą brzmiały
Jak bęben grzmiący do ataku!
I owo do fałszywej nuty-m
Podobien w boskiej wszechsymfonii
Dzięki żarłocznej tej Ironii,
Która mię szarpie kłem zatrutym.
Tylko ten jad ma krew zawiera!
Cały pod władzę jej podpadłem!
Me serce strasznym jest zwierciadłem,
Gdzie się przegląda ta megiera!
Jestem bo raną i bułatem!
Jestem kańczugiem oraz skórą!
Jestem członkami i torturą,
Jestem skazańcem oraz katem!
Mej własnej duszy zmorą srogą!
- Jednym z tych wielkich opuszczonych,
Na śmiech wieczysty osądzonych,
Co się uśmiechać już nie mogą.
Zegar
Zegar! Bóstwo złowróżbne, okropne, szydercze,
Co mówi nam Pamiętaj! i wskazuje palcem:
Wkrótce Ból wibrujący celnie, niby w tarczę,
Ugodzi w twoje pełne przerażenia serce.
Ulotna zniknie Rozkosz za horyzontami
Jak tańcząca sylfida za wygasłą sceną;
Każda chwila część bierze słodkim upojeniom,
Na całą już nam porę istnienia przyznanym.
W godzinę trzy tysiące sześćset razy mija
Sekunda szybka mówiąc Pamiętaj! - swym szeptem
Insekta; mówi Teraz: "Oto jestem Przedtem
I trąbą niszczycielską życie twoje spijam."
Pamiętaj, śmiertelny! Remember! Esto memor!
(Ma krtań metaliczna włada każdym z języków.)
Minuty to są złoża kruszcu, rozrzutniku;
Nie rzuca się ich, zanim złotą błysną ziemią!
Pamiętaj! Czas jest graczem namiętnym, co wygra
Bez szachrajstw każdą partię; to reguła święta.
Dzień się zmniejsza i noc się powiększa; pamiętaj!
Wciąż głodna jest otchłań; opróżnia się klepsydra.
Wnet wybije godzina, kiedy boskie Losy,
Kiedy Cnota dostojna, małżonka twa krucha,
Kiedy nawet (ach, zajazd to ostatni) Skrucha
Powie: "Kończ, stary tchórzu, nażyłeś się dosyć!"
Łabędź
I
Andromacho, o tobie myślę. Strumień mały,
To biedne, smutne lustro, gdzie zalśnił przed laty
Twych wielkich cierpień wdowich majestat wspaniały,
Ten Simois, kłamca, łzami twoimi bogaty,
Użyźnił magle pamięć mą, płodną w widzenia,
Gdym przez nowy Carrousel przechodząc się zwlekał.
Starego nie ma już Paryża (tak się zmienia
Kształt miasta, prędzej jeszcze niż serce człowieka);
Dziś to pole baraków już tylko pamiętam,
Ten stos głowic w obróbce, kolumny i trawy,
Od kałuż zzieleniałe bloki, fundamenta
I skład wszelkich rupieci szybkami jaskrawy.
Tu niegdyś menażeria miała swe obozy,
Tu raz ujrzałem, kiedy chłodnym, czystym ranem
Budzi się Praca, gdy ascenizacji wozy
W cichym powietrzu dudnią mrocznym huraganem,
Łabędzia, który wygramoliwszy się z klatki,
O bruk wyschnięty stopy płetwiste wycierał,
Włócząc po szorstkiej ziemi piór swych jedwab gładki
Przed rynsztokiem bez wody ten ptak dziób otwierał
I kąpiąc niespokojnie białe pióra w kurzu,
Z sercem pełnym rodzinnym jeziora błękitów
Rzekł: "Wodo, kiedyż spłyniesz? Kiedy zagrzmisz burzo?"
Widzę tego biedaka najzgubniejszy z mitów,
Jak mąż u Owidiusza w niebo lazurowe,
W niebo, które przenika ironia złowroga,
Na konwulsyjnie drżącej szyi wznosił głowę
Chciwą, jakby z wyrzutem zwracał się do Boga.
II
Paryż się zmienia! Lecz trwa w smutku mego glorii!
Pałace, rusztowania, marmuru kawały,
Stare przedmieścia, wszystko godne alegorii,
I drogie me wspomnienia są cięższe niż skały.
Także sprzed Luwru obraz ten jeden wyniosłem:
Myślę o moim wielkim łabędziu z podlotem,
Szaleńca, jak wygnańcy śmiesznym i wyniosłym,
I bez przerwy trawionym tęsknotą! A potem
O tobie, Andromacho, ty, któraś wypadła
Z rąk męża, dzika łania pod władzą Pirrusa,
Przed pustym grobem zdjęta w ekstazie, pobladła,
Ty, wdowo po Hektorze, żono Hellenusa!
Myślę o tej Murzynce, chorej na gruźlicę,
Drepcącej w błocie, szukającej dumnym okiem
Kokosów, co zostały w przepysznej Afryce
Za niezmierzonym murem mgły i dymów mrokiem.
O tych wszystkich, co łzami własnymi się poją,
O tych, co nigdy, nigdy nie odnajdą straty,
I jak dobrą wilczycę ssają boleść swoją,
I o wątłych sierotach uschniętych jak kwiaty.
Także w lesie, gdzie duch mój błąka się wygnany,
Stare Wspomnienie z mocą dmie w róg budząc dreszcze!
Myślę o marynarzach śród wysp zapomnianych,
O jeńcach, zwyciężonych... i o innych jeszcze.
Staruszeczki
W odwiecznych stolic świata błędnik wężowaty,
Gdzie wszystko, nawet groza, w zachwyt się przemienia,
Melancholia fatalna pędzi mnie na czaty,
Śledzić dziwne, zawiędłe, czarowne stworzenia.
Te monstra roztrzęsione to niegdyś kobiety,
Eponina czy Lais! Kochajmy je przecie!
Wszak duch ludzki ożywia jeszcze te szkielety.
W swych dziurawych spódnicach wciąż pełzną po świecie,
Na srogim wichrze w lekkich tkaninach zziębnięte
Drżą, gdy obok nich pędzą z hukiem omnibusy,
Przyciskają do boku jak relikwie święte
Woreczki wyszywane w kwiaty lub rebusy.
To biegną sztywnym truchtem - zupełne laleczki,
To wloką się powolnym rannych zwierząt ruchem
Lub tańczą, nie chcąc tańczyć - żałosne dzwoneczki,
Gdy je cięgnie okrutny Demon! W ciele kruchem
Mają wzrok, co jak świder w głąb duszy się wkręca,
Oczy lśniące jak nocą czarne topieliska.
Ich źrenica, jak boska źrenica dziewczęca,
Dziwi się i uśmiecha temu, co połyska.
Widzieliście, jak często są staruszek trumny
Prawie takie maleńkie jak trumienki dzieci?
To symbol - ręką śmierci stworzony rozumnej -
Symbol dziwaczny, władny, za którym myśl leci.
Kiedy takie widziadło wątłe nieskończenie
Widzę wśród rojowiska wielkiego Paryża,
Zawsze mi się wydaje, że kruche stworzenie
Do swej nowej kołyski powoli się zbliża.
Czasem też, geometrii rozważając prawa,
Mierząc okiem tych członków niezgodną budowę,
Myślę, jakże to skrzynki stolarz powykrawa,
By do tych ciał zamknięcia stały się gotowe.
- Te oczy to bezdenne gorzkich łez cysterny,
Tygle, gdzie płynne złoto ścięła chłodów siła,
Te dziwne oczy mają czar wielki, niezmierny
Dla tych, których Niedola piersią wykarmiła!
II
Z Frascati zakochana Westy służebnica,
Talii kapłanka, której znał imię - niestety!
Jedynie zmarły sufler ta sławna wietrznica,
Znana niegdyś w Tivoli parkach - te kobiety
Wszystkie mnie upajają! Lecz pomiędzy niemi
Są takie, którym miodu cierpienia potrzeba.
Te rzekły Poświęceniu rwąc się wzwyż od ziemi:
"Potężny Hipogryfie, nieś mię aż do nieba!"
Jedna z nich przez ojczyznę dana poniewierce,
Na drugą mąż jej zwalił ciężkie bólu brzemię,
Inną - Madonnę - dziecko pchnęło sztyletem w serce.
Ich łzy, jak wielka rzeka, zalałyby ziemię!
III
Ach, jak często staruszki śledziłem z uboczy!
Jedna z nich o tej porze, gdy słońce zapada
I po niebie jak z rany krwi koralem broczy,
Zamyślona siedziała na ławce, tak rada
Posłuchać tej muzyki wojskowej, co spiżem
Wstrząsa cicho stojące naszych parków drzewa,
W złoty wieczór bić sercom każe tętnem chyżem
I nieco bohaterstwa w serca mieszczan wlewa.
Staruszka śpiew chłonęła wojenny, ochoczy -
Prosta jeszcze i dumna, w żołnierskiej postawie,
Jak stary orzeł czasem otwierając oczy,
A czołem marmurowym budząc myśl o sławie!
IV
Tak kroczycie bez skargi, niczym nie ugięte,
Każda z was w miast chaosie żywych zagubiona,
Wy, matki boleściwe, kurtyzany, święte,
Których świat niegdyś sławne powtarzał imiona.
Was, coście były wdziękiem, coście były chwałą,
Nikt nie zna! Bezczelnego tylko pijanicy
Usłyszycie szyderczą zaczepkę zuchwałą
Albo zelży was dziecko spodlone ulicy.
Wstydzące się istnienia, pokurczone cienie,
Idziecie chyłkiem, zgięte, bojąc się wszystkiego,
I nikt was nie pozdrawia (dziwne przeznaczenie!),
Szczątki ludzkie, do życia dojrzałe wiecznego!
Ale ja, co z oddali patrzę na was tkliwe,
Trwożnym okiem niepewne wasze śledząc kroki,
Jakbym ojcem był waszym, o szczególny dziwie!
Nie wiecie, jak rozkoszy doznaję głębokiej:
Pierwszych wzruszeń rozkwity znów przeżywam z wami,
Widzę wszystkich dni waszych mroki i promienie,
Po stokroć żyję, żyjąc waszymi błędami,
Cnoty wasze w mej duszy rozlewają lśnienie!
Szczątki! Rodzino moja! Dusz pokrewny świecie!
Co wieczora na wieki bądź mi pozdrowiony!
Osiemdziesięcioletnie Ewy, gdzież będziecie
Jutro, gdy na was spadną straszne Boga szpony?
Do Przechodzącej
Miasto wokół mnie tętniąc huczało wezbrane.
Smukłą, w żałobie, w bólu swym majestatyczna
Kobieta przechodziła, a jej ręka śliczna
Lekko uniosła wyhaftowaną falbanę.
Zwinna, szlachetna, z posągowymi nogami.
A ja piłem, skurczony, dziwaczny przechodzień,
W jej oku, niebie modrym, gdzie huragan wschodzi,
Rozkosz zabijająca i słodycz, co mami.
Błyskawica... i noc! - pierzchająca piękność,
Co błyskiem oka odrodziłaś moje serce,
Czyliż cię mam zobaczyć już tylko w wieczności?
Gdzieś daleko! Za późno! Może nigdy więcej!
Bo nie wiesz, dokąd idę, nie wiem, gdzieś przepadła,
Ty, którą mógłbym kochać, ty, coś to odgadła!
Gra
W wypłowiałych fotelach stare kurtyzany,
Zwiędłe, wymalowane, z okiem pełnym cieni,
Mizdrzące się: na szyjach pereł sznur nizany,
W chudych uszach brzęk złota i drogich kamieni.
W krąg zielonych stolików bezwargie oblicza,
Bezbarwne szare wargi i bezzębne szczęki;
Wzrok w piekielnej gorączce pieniądze przelicza,
Próżną kieszeń miętoszą palce drżącej ręki.
Pod niechlujnym sufitem mdły szereg kinkietów
I ogromne pająki leją lśnień pokoty
Na zachmurzone czoła wykwintnych poetów,
Co przyszli marnotrawić swoje krwawe poty:
Oto posępny obraz, co w sennym marzeniu
Do mych jasnowidzących przywarł dzisiaj oczu;
Siebie także widziałem, jak - stojący w cieniu,
Wsparty na łokciu, zimny, niemy, na uboczu -
Zazdrościłem tym kurwom trupiego wesela,
Podziwiałem tych graczy chciwość wiecznie młodą,
Gdy tak chwacko kupczyli bez skrupułów wiela -
Jedni swoim honorem, drugie swą urodą!
I ze zgrozą pojąłem, że zazdrościć zdolny-m
Temu, co w otchłań biegnie z skwapliwością wściekłą,
I, własną krwią pijany, po życiu mozolnym
Na śmierć przeniósłbym mękę, a nad nicość piekło.
Danse Macabre
Dumna ze swej postawy jak kobieta żywa,
Ze swym bukietem, chustką i rękawiczkami,
Ma niedbale swobodny powab, co wyzywa,
I wdzięk chudej kokietki, co drażni i mami.
Któż i na jakim balu widział kibić węższą?
Jej suknia, w obfitości przesadnie bogatej,
Spływa bujnie na zwięzłą stopkę, którą więżą
Pantofelki w pomponach, śliczniutkie jak kwiaty.
Kryza, która się huśta u jej obojczyków,
By ruczaj pożądliwy, trący się o skały,
Broni nader wstydliwie od sprośnych przytyków
Jej żałobne powaby skryte w muślin biały.
Mrok i próżnia, w jej oczach głębokich widnieje,
A jej czaszka, ozdobna w wieniec kwiatów hojny,
Miękko się na jej wątłym kręgosłupie chwieje.
- O uroku nicości obłąkańczo strojnej!
Kochankowie pijani winem cielesności
Będą cię nazywali wstrętnym dziwolągiem,
Nie pojmując wykwintu kształtnej ludzkiej kości;
Mnie zaś nęcisz, kościeju, przemożnym pociągiem!
Czy ci się nie zechciało wetknąć swych trzech groszy
W święto życia? Czy-ć żądza dawna nie uniosła
I, bodąc twoje dotąd niezmartwiałe trzosła,
Nie gna cię, łatwowierna, na Sabat Rozkoszy?
Przy śpiewaniu tych skrzypiec, w płomieniu tej świecy
Przybywaszże utopić swą szyderczą zmorę?
Czy spodziewasz się zgasić w rozpasanej hecy
Owo trawiące piekło, co ci w sercu gore?
Tyś pradawnej boleści wiecznotrwały cerber!
Tyś odwieczna krynica grzechu i głupoty!
Poprzez wygiętą kratę żółtych twoich żeber
Dotychmiast widzę gadów nienasytnych sploty.
Choć mię twoja zalotność nęci nieodparcie,
Wątpię jednak, czy innych do miłości zmusi;
Z tych wszystkich śmiertelników, któż się zna na żarcie?
Wszak powab okropności - silnych jeno kusi!
W bezdeni twoich oczu wiecznie zawrót gości,
Pełen potwornych myśli jak wężowych kłębów;
Nikt rozsądny nie może patrzeć bez nudności
Na drwiący uśmiech twoich trzydziestu dwu zębów.
A przecie - któż nie ściskał szkieletu w ramionach,
Dla kogo wnętrze grobu żadnych czarów nie ma?
Cóż bo tam po perfumach, stroju lub znamionach!
Kto się w wybredność bawi, snadź się pięknym mniema,
Beznosa bajadero, wzorze ludzkich ruder!
Powiedzże tym tancerzom, którzy tak się drożą:
"O wy, pyszne wymoczki! Mimo róż i puder
Zalatujecie śmiercią! Kościeje z obrożą,
Antinousy zwiędłe aż do kręgosłupów,
Zwłoki pokostowane, Don Juany niemrawe!
Wszechświatowa ruchawka tańca kościotrupów
Unosi was ryczałtem w nieznaną dzierżawę!
Od wrącego Gangesu di zimnej Sekwany
Hasa trzoda śmiertelna - i nie widzi zgoła,
Że z otworu w suficie tkwi trąba Anioła,
Przeraźliwie gotowa, by łuk napinany.
W każdym ziemskim klimacie, pod śniegiem, pod znojem,
Śmierć przygląda się tobie, pocieszna Ludzkości!
I - jak ty - na swe ciało zlewając wonności,
Miesza swoją ironię z obłąkaniem twojem."
Świt
Rozbrzmiewały pobudką odległe kasarnie
I wiatr poranny dmuchał na mętne latarnie.
Był to czas, gdy niezdrowe sny o posiadaniu
Każą smagłym wyrostkom wić się na posłaniu;
Czas, gdy podobna ślepiu pod ruchomą błoną,
Lampa się na tle świtu wycina czerwono,
Zasię dusza, pod ciała gnuśnego brzemieniem,
Naśladuje tę walkę lampy z dnia promieniem.
Jak lice zapłakane, które wiatr osusza,
Powietrze drga od czegoś, co już w dal wyrusza;
Mąż utrudzon pisaniem, niewiasta rozkoszą.
Z kominów już się dymy gdzieniegdzie unoszą.
Z posiniałą powieką, z otwartymi usty,
W swój drętwy sen zapadły kobiety rozpusty;
Żebraczki z chudą piersią, w długiej nędzy walce
Rozdmuchiwały węgle i chuchały w palce.
Był to czas, gdy - pomiędzy porubstwem a chłodem -
Wzmaga się męka niewiast obarczonych płodem.
Jak ciężki szloch, przerwany posoki wypluciem,
Powietrze gdzieś się pianiem rozdarło koguciem;
Mgły się słały pokotem aż po szczyt przyczółków,
A chorzy, konający za murem przytułków,
Wydawali ostatnie rzężenia. Hulacy
Powracali do domów, osłabli z swej pracy.
Dzwoniąc zębami, zorza różowo-zielona
W opuszczonej Sekwany szła wolno ramiona -
I oto ciemny Paryż, przecierając oczy,
Chwytał w garść swe narzędzia - stary dziad roboczy.
Dusza Wina
Raz wieczór tak śpiewało wino wewnątrz flasz:
"Człeku, nucę dla ciebie, kochany biedaku,
W moim więzieniu ze szkła i barwnego laku
Pieśni, które rozjaśnią szary smutek wasz.
Wiem, jak ludzie mozolić i trudzić się muszą
I jaki jest potrzebny wzgórzom słońca żar,
Ażeby mnie ożywić i zapłodnić duszą,
Więc wam niosę wdzięczności dobroczynnej dar.
Och, bo mi tak rozkosznie i tak strasznie miło
W strudzonego człowieka gardle zalać szloch,
A jego pierś gorąca słodszą mi mogiłą
Aniżeli piwniczny, stęchły, zimny loch.
W mym sercu rozedrganym brzmią dźwięki zabawy
I nadziei - czy słyszysz? - płynie huczny szum,
Siądź rozparty za stołem, zakasaj rękawy,
Pij wesół na mą chwałę - i ty, i twój kum.
Żonie twojej rozjarzę spojrzenie - to wiem,
Synkowi wrócę siłę, która w nim zanika,
I dla tego cherlaka będę w życiu tem,
Czym oliwa dla jędrnych mięśni zapaśnika.
Do twej gardzieli wpadnę ambrozją kwiecistą,
Ziarnem, ręką Wszechsiewcy rzuconym na świat,
A miłość nasza zrodzi poezję przeczystą,
Co wystrzeli do Boga jak najrzadszy kwiat."
Wino Gałganiarzy
Nieraz w ulicznych latarń poświacie czerwonej,
Kiedy wiatr rozkołysze płomień ich oszklony,
W sercu starych przedmieści, w labiryntów brudzie,
Gdzie wśród wrących fermentów błąkają się ludzie,
Widzimy gałganiarza, co potrząsa głową,
Potyka się, zawadza o mury widmowo
Jak poeta, co szpiclów nikczemnych ma za nic
I zwierza się z zamiarów, którym nie ma granic,
Składa przysięgi, prawa szlachetne dyktuje,
Miażdży podłych, ofiary nieszczęsne ratuje
I pod niebem rozpiętym jak baldachim jasny
Upaja się świetnością cnoty swojej własnej.
Tak, ci ludzie przez troski domowe gnębieni,
Wyczerpani robotą, wiekiem udręczeni
Zgięte pod kupą śmieci cherlawe istoty,
Olbrzymiego Paryża ohydne wymioty,
Nasiąkli wonią beczek, idą w gronie swoich
Niezliczonych kompanów osiwiałych w bojach,
Których wąsy zwisają jak sztandary stare
I wznoszą się przed nimi, tchnąc magicznym czarem,
Flagi, kwiaty, wysokie triumfalne łuki!
I wśród orgii upojnej wsłuchani w pomruki
Bębna, w trąby, w okrzyki brzmiące niepokornie,
Ludowi, co miłością spił się, głoszą glorię!
Tak skroś ludzkość przeżarta swawolną niecnotą
Wino toczy jak Patokl swe przepyszne złoto
I przez gardło człowieka czyny swe opowie,
I dzięki swoim darom rządzi jak królowie.
Dla starców, co w milczeniu konają wyklęci
By pogrążyć ich żale w błogiej niepamięci,
Bóg, tknięty wyrzutami sumienia, sen stworzył,
A człowiek Wino - dziecię Słońca - im dołożył.
Wino Mordercy
Jam wolny, żona ma zabita!
Teraz już mogę pić bez przerwy.
Jej krzyk mi rozszarpywał nerwy,
Kiedy wracałem bez grosika.
Jak król szczęśliwy jestem wreszcie!
Powietrze czyste, niebo piękne...
Lato podobnym tchnęło wdziękiem,
Gdym się zakochał w tej niewieście!
Żeby ugasić żar pragnienia,
Musiałbym wypić wina tyle,
Ile się zmieści w jej mogile,
A to nie fraszka bez wątpienia!
Zabiłem żonę moją, potem
Do mrocznej studni ją wrzuciłem,
Głazami trupa przytroczyłem,
Gdy zdołam, to zapomnę o tem!
W imię czułego przyrzeczenia,
Że nas rozłączyć nic nie może,
By się pogodzić z nią, jak w porze
Dni czarodziejskich upojenia,
O schadzkę żonę ubłagałem
Wieczorem na ulicy ciemnej.
Przyszło szalone to stworzenie!
Wszyscyśmy trochę tknięci szałem!
Dość urodziwa jeszcze była,
Choć już zniszczona. Zbyt kochałem,
Dlatego właśnie powiedziałem:
"Precz z tego życia, moja miła!"
Jakiż mnie głupi pijaczyna
Zrozumie? Czy ktoś myślał o tem
Wśród nocy chorej i samotnej,
Żeby uczynić całun z wina?
Hołota podła, otępiała,
Zimna jak żelazne maszyny,
Ani wśród lata, ni wśród zimy
Nigdy miłości nie zaznała.
Z czarnymi oczarowaniami,
Z orszakiem piekieł i zazdrości,
Z szczękiem łańcucha, z trzaskiem kości,
Z flakonem jadu i z jej łzami!
Więc jestem wolny i samotny!
Upiję się do zatracenia!
Obce wyrzuty mi sumienia!
Na ziemię rzucę się wilgotną
I będę spał jak pies bezdomny!
Być może wóz naładowany
Śmieciami albo kamieniami
Lub wagon wściekły i ogromny
Rozwali grzeszne moje czoło
I moje ciało przepołowi,
Ale ja na to gwiżdżę sobie,
Kpię z Diabła i z Pańskiego Stołu!
Wino Samotnika
Osobliwe spojrzenie zalotnicy młodej,
Co prześliźnie się ku nam niczym promień biały,
Który przemienny księżyc śle wodzie omdlałej,
Gdy chce w niej skąpać swoją niedbałą urodę;
Ostatnia garść talarów w chciwych dłoniach graczy,
Rozpustny pocałunek chudej Adeliny,
Dźwięk muzyki drażniący, tkliwy, melodyjny,
Brzmiący jak krzyk daleki bólu i rozpaczy;
Butlo głęboka, wszystko razem to mniej warte
Od zapachów, co w brzuchu płodnym twym zawarte,
Koją serce poety zawiedzione srogo;
Napełniasz je młodością i nadzieją cichą,
I skarbem wszelkiej tłuszczy - niesłychaną pychą,
Co czyni nas podobnych zwycięzcom i bogom!
Zniszczenie
Miotający się ciągle demon mnie okala
I płynie wokół, wiatru nieuchwytnym drżeniem,
Połykam go i czuję, jak płuca mi spala
I napełnia je wiecznym, zbrodniczym pragnieniem.
Niekiedy, mej miłości dla sztuki świadomy,
Przybiera kształt kobiety, pełnej cudnych czarów,
I podszeptem zwodniczym obłudnik kryjomy
Przyzwyczaja me usta do wstrętnych wywarów.
I daleko ode mnie już Boga źrenice!
On wiedzie złamanego znużeniem w granice,
Gdzie nudów kraj się ciągnie pusty, niezbadany,
I rzuca w oczy moje, pełne przerażenia,
Splamione brudem szaty, ropiące się rany
I narzędzia skrwawione dzikiego zniszczenia.
Beatrycze
W pustkowiu bez zieleni, spalonym, zwapniałym,
Gdy naturę pewnego razu oskarżałem
I gdy myślą mą na tej bez celu włóczędze
Ostrzyłem w wolna sztylet o me własne serce,
Ujrzałem, jak w południa słońcu ku mej głowie
Zniża się wielka chmura ciemności gradowej,
W której się zaraźliwe demony rozparły
Niby jakieś okrutne i ciekawskie karły,
Co przyglądały mi się chłodem mym zdziwione,
I jak przechodnie patrzą w obłąkańca stronę,
Znaki sobie dawały, oczami mrugały:
"Obejrzyjcie do woli tę karykaturę,
Ten cień, co naśladuje Hamleta posturę,
Wzrok błędny, włos rozwiany, na nogach się słania,
Jak patrzeć na hulakę bez politowania,
Ten nędznik, histrion bez zajęcia, to zabawne,
Przeto że zna swej roli sekrety wytrawne,
Chce opiewając do znudzenia swe cierpienie
Bawić orły i świerszcze, kwiaty i strumienie,
I nawet nam, autorom starej błazenady,
Chce recytować z rykiem publiczne tyrady?"
Mógłbym (pycha ma równie wysoka jak góry,
Przewyższająca wycie demonów i chmury)
Po prostu niepodległą mą odwrócić głowę,
Gdybym nie ujrzał nagle w sprośnej trzodzie owej
- Hańba, że słońce nie utonęło wśród mroku! -
Królowej mego serca o niebiańskim wzroku,
Co śmiejąc się wraz z nimi z mej ciemnej zgryzoty
Raz po raz rozdawała im brudne pieszczoty.
Podróż Na Cyterę
Mój duch jak ptak radosny krążył ponad morzem,
Omijając swobodnie maszty - reje - sznury;
Okręt się nasz posuwał pod niebem bez chmury,
Jak anioł upojony słońcem i przestworzem.
Cóż to za wyspa smutna, czarna? - To Cytera -
Odrzeką - kraj wsławiony w legendzie i pieśni.
Któryż stary kawaler o raju tym nie śni? -
Gdy z bliska się ją widzi, szczera litość zbiera...
Wyspo słodkich tajemnic, serdecznej ochoty,
Klasycznej Afrodyty symbolu wspaniały,
Nad twoimi wodami przez wieki się słały
Uroki, lejąc w duszę miłość i tęsknoty!
Wyspo zielonych mirtów, pól kwietnych i godów,
Przez niezliczone ludzkie czczona pokolenia,
Gdzie serc ludzkich westchnienia, korne uwielbienia
Słały się jak kadzidło po różach ogrodów
Wraz z dzikiego gołębia gruchaniem wieczystym!
Ta Cytera pustkowiem była jeno dzikiem,
Wrzaskliwie zakłócanym ptaków ostrym krzykiem.
Lecz cóżeśmy ujrzeli na lazurze czystym?
Nie była to świątynia wśród gajów i wody,
Dokąd młoda kapłanka, kwieciem umajona,
Szłaby, tajnych pożądań ogniami trawiona,
Rozchylając swą szatę na wiatru ochłody;
Otośmy - okrążając z bliska skalny wyprysk
I białymi żaglami płosząc ptactwa chmurę -
Ujrzeli szubienicę! Ramiona ponure
Trzy prężąc - na tle nieba czerniała jak cyprys.
Stada dzikiego ptactwa, łakome zgnilizny,
Rwały wisielca szczątki dla uczty dostałe -
Sprawne, nieczyste dzioby zanurzając całe
W krwawe zakątki owej boskiej podobizny;
W miejsca oczu dwa doły, a z brzucha skazańca
Zwisające wnętrzności spływały na uda -
Zaś wszeteczne żarłoki, wietrząc smaku cuda,
Ścięły go urągliwie dziobami w rzezańca.
Dołem się czerń zazdrosna pieszych drapieżników -
Skomląc - wiła: zadartych, sprośnych pysków siła.
Jedna bestia, największa, zda się, rej wodziła -
Jakoby mistrz-oprawca wśród swych pomocników.
Synu Cytery - z bóstw i dziadów może dumny -
Samotny, niemy, niosłeś krwawe pohańbienie,
Jak gdyby dawnych, niecnych kultów odkupienie -
I grzechu, co ci wzbronił pogrzebu i trumny.
Śmieszny wisielcze, twój ból piecze moje rany!
Czułem, widząc twe członki owisłe od garła,
Jakby mi się wymiotów fala do ust parła -
Fala starych udręczeń - żółci nazbieranej;
Wobec twego, biedaku, krwawego wspomnienia
Poczułem wszystkie dzioby oraz wszystkie szczęki
Kruków i panter czarnych, zadających męki -
Jak niegdyś - ciało moje drących bez sumienia.
- Niebo było prześliczne, morze znów płonęło;
Lecz dla mnie w czerń świat cały i w krew stał się zdobny -
I serce się jak w całun ciężki i żałobny,
Sępiąc się, w alegorię ową owinęło.
Na twej wyspie, Wenero, przed oczami wstało
Złe godło - szubienica - i mój obraz nagi...
Ach, Panie, wlej mi tyle siły i odwagi,
Bym bez wstrętu mógł patrzeć w swe serce i ciało!
Litanie Do Szatana
Ty nad wszystkie anioły mądry i wspaniały,
Boże, przez los zdradzony, pozbawiony chwały,
O Szatanie, mej nędzy długiej się ulituj!
O Ty, Książę wygnania, mimo wszelkie klęski
Niepokonany nigdy i zawsze zwycięski,
O Szatanie, mej nędzy długiej się ulituj!
Głuchych mroków podziemia wszechwiedzący królu,
Lekarzu dobrotliwy ludzkich trwóg i bólu,
O Szatanie, mej nędzy długiej się ulituj!
Któryś rzucił w pierś nawet najlichszych nędzarzy
Skrę miłości, co Raju pragnieniem się żarzy,
O Szatanie, mej nędzy długiej się ulituj!
Który Śmierć zapłodniwszy, swą oblubienicę,
Zrodziłeś z nią Nadzieję, szaloną wietrznicę,
O Szatanie, mej nędzy długiej się ulituj!
Który w oku skazańca zapalasz błysk dumy,
Że patrzy z szubienicy wzgardą w ludzkie tłumy,
O Szatanie, mej nędzy długiej się ulituj!
Który znasz najtajniejsze ziemskich głębin cienie,
Gdzie zazdrosny Bóg drogie pochował kamienie,
O Szatanie, mej nędzy długiej się ulituj!
Który wzrokiem swym jasnym przejrzałeś metale
Od wieków śpiące w głuchym mrocznym arsenale,
O Szatanie, mej nędzy długiej się ulituj!
Który chronisz od śmierci i zgubnego strachu
Lunatyków błądzących po krawędziach dachu,
O Szatanie, mej nędzy długiej się ulituj!
Który starym pijaka kościom niepożytą
Giętkość dajesz, gdy wpadnie pod końskie kopyto,
O Szatanie, mej nędzy długiej się ulituj!
Któryś człeka słabego, by mu ulżyć męki,
Nauczył proch wyrabiać i dał mu do ręki,
O Szatanie, mej nędzy długiej się ulituj!
Któryś piętno wycisnął, co hańbą naznacza,
Na czole bezwstydnego chciwca i bogacza,
O Szatanie, mej nędzy długiej się ulituj!
Który sprawiasz, że kobiet upadłych wzrok pała
Uwielbieniem łachmanów i chorego ciała,
O Szatanie, mej nędzy długiej się ulituj!
Pochodnio myślicieli, kosturze wygnańców,
Spowiedniku wisielców i biednych skazańców,
O Szatanie, mej nędzy długiej się ulituj!
Ojcze przybrany dzieci, których Boga Ojca
Gniew i mściwość wygnały z rajskiego Ogrojca,
O Szatanie, mej nędzy długiej się ulituj!
Modlitwa Do Szatana
Chwała Tobie, Szatanie, cześć na wysokościach
Nieba, gdzie królowałeś, chwała w głębokościach
Piekła, gdzie zwyciężony, trwasz w dumnym milczeniu!
Uczyń, niechaj ma dusza spocznie z tobą w cieniu
Drzewa Wiedzy, gdy swoje konary rozwinie,
Jak sklepienie kościoła, który nie przeminie!
Śmierć Kochanków
Zapachów lekkich pełne będą nasze łoża.
Łoża jak grób głębokie - a w środku komnaty
Będą dla nas w wazonach kwitły dziwne kwiaty,
Rozkwitłe pod jaśniejszym błękitem przestworza.
Wśród mdlejących upałów ich woni ostatnich
Dwa nasze serca będą jako dwie pochodnie,
Co odbiją swe blaski szeroko i zgodnie
W duchach naszych złączonych, tych zwierciadłach bratnich.
W mistyczny zmierzch, przez róże i błękity senne,
Niby łkanie przeciągłe, żegnaniem brzemienne,
Zamienimy jedynej błyskawicy lśnienie...
A potem drzwi otworzy lekka dłoń anioła.
Co radosny i wierny do życia powoła
Zamącone zwierciadła i martwe płomienie.
Śmierć Nędzarzy
Śmierć jest jedynym blaskiem w mrokach życia kiru:
To jedyny cel życia, nadzieja, podpora,
Pociecha i wzmocnienie - czara eliksiru,
Która nam daje siłę iść aż do wieczora,
To słońce, co przez burzę i śniegi, i nędzę
Na czarnym widnokręgu promieniście świta;
Jest to sławna gospoda, zapisana w Księdze,
Gdzie wszyscy będą jedli i pili do syta.
To anioł, który trzyma w dłoniach magnetycznych
Potęgę snu i dary widzeń ekstatycznych
I który ściele łoża obdartym żebrakom -
Chwała bogów, spiżarnia mistyczna, słoneczna,
Sakwa nędzarza, jego ojczyzna odwieczna,
I wrota ku nieznanym cichym niebios szlakom.
Marzenie Ciekawego
Mów, czy ci smak boleści, jako mnie, jest znany?
Czyli, jak mnie, dziwakiem ogół cię nazywa?
Miałem umierać. Był to w mej duszy zmieszany
Przestrach z żądzą, jakowaś boleść osobliwa;
Męka wespół z nadzieją. Opór był złamany.
Im bardziej dobiegała klepsydra straszliwa,
Ból przechodził w ostrzejsze, rozkoszniejsze stany;
Serce me ciało rwało wszelkie ze światem ogniwa.
A byłem na kształt chciwej widowisk dzieciny,
Co - jak wszelkiej zawady - nie cierpi kurtyny...
Aż naga prawda błyska licem lodowatym;
Śmierć mnie nie zadziwiła; świtanie złowieszcze
Rozbłysło wokoło: "Jak to? Więc już koniec na tym?"
Kurtyna podniesiona, ja - czekałem jeszcze...
Otchłań
Pascal miał otchłań, która wciąż płynęła za nim.
Ach, wszystko jest otchłanią! Żądza - mara - słowo -
Czyn! Nieraz włos mi wstaje, gdy czuję lodową
Bojaźń, co mię przenika wskroś z wiatru powitaniem.
Na dole - w górze - wszędzie - tylko głębie ciemne -
Milcząca czarna otchłań, co mą duszę trwoży!
Na dnie mych ciemnych nocy mądry palec boży
Maluje mi bez końca mary stuforemne.
Lękam się snu jak dziecko wielkiej ciemnej dziury,
Pełnej grozy - wiodącej w świat nie wiedzieć który;
Z okien wciąż patrzy na mnie - twarz Nieskończoności.
Duch mój nad przepastnymi drżąc głowy zawroty,
Głuchej nieświadomości Nicestwa zazdrości!
O, nigdy nie wyjść poza Liczby i Istoty!
Romantyczny Zachód Słońca
Jakże piękne jest słońce, gdy się rozpłomienia
Rzucając nam dzień dobry! Jak wybuch z ciemności
- Szczęśliwy ten, kto może pozdrowić w miłości
Swój zachód promienniejszy nawet od marzenia!
Wspomnę!... Widziałem... kwiaty, źródło, łan, w dolinie
Omdlewały jak serce drżąc pod jego okiem.
- Prędzej, do horyzontu biegnijmy przed zmrokiem,
By schwytać jeszcze skośny promień, zanim zginie.
Ale znikającego próżno ścigam Boga;
Cesarstwo swe pośpiesznie roztacza Noc sroga,
Czarna, mokra, febryczna, pełna grozy głuchej;
Woń grobów płynie poprzez ciemność, a przy bagnie
Moja dreszczem przejęta noga miażdży nagle
Zimne ślimaki i niespodziane ropuchy.
Lola De Valence
Pośród tylu piękności wiru stołecznego
Rozumiem, przyjaciele, że się serca ważą;
Jednak w Loli de Valence niebiosa nas darzą
Czarem dziwnym klejnotu różowo-czarnego.
Skargi Jakiegoś Ikara
Cni kochankowie prostytutek -
Szczęsny to, rzeźwy, syty chór!
Ja - iżem drgał w objęciach chmur -
Mam zbity grzbiet i głuchy smutek,
Dzięki to ogniom, które, drżąc,
W niebios bezdeniach skrzą się, żarzą,
Mym spiekłym oczom wciąż się marzą
Jeno wspomnienia jakichś słońc.
Na próżnom chciał śród nieskończenia
Dotrzeć, gdzie środek, kres lub dno;
Skrzydła mi gną się, łamią, rwą
Pod okiem jakimś, co spłomienia.
Miłością piękna strawion w proch,
Nie zaznam nawet czci tej taniej,
Aby dać imię swe otchłani,
W której grobowy znajdę loch.
Głos
Kolebka moja stała gdzieś u drzwi biblioteki:
Babelu, gdzie baśń, romans - śród mądrych ksiąg ogromu
Mieszały się, a z nimi w pyle Rzymiany, Greki;
Ja sam nie byłem wyższy od porządnego tomu.
I słyszałem dwa głosy. Stanowczy a układny
Szeptał jeden: "Ta ziemia - to wyrób cukierniczy;
Mogę(wówczas w rozkoszy nie spotkasz tamy żadnej)
Dać ci apetyt równy powabom tych słodyczy."
A Drugi: "O, pójdź ze mną błądzić po marzeń drogach,
Za krańce możebności, w dal poza światy znane!"
Głos ten śpiewał jak wicher szumiący po rozłogach,
Jak widmo nieokreślone, nie wiedzieć skąd przywiane,
Co słodko pieści ucho, a jednak trwoży sobą.
"Jam gotów, głosie luby!" - rzekłem i od tej pory
Czuję to, co - niestety! - można zwać mą chorobą,
Fatalnością mych losów. Odtąd poza pozory
Ogromu wszechstworzenia, w czarnej otchłani głębi,
Ja, ofiara dręczona przez jasnowidztwa harpie,
Odróżniam tysiąc dziwnych światów, co się w mgle kłębi,
I wlokę z sobą żmiję, która mi stopy szarpie,
I podobny prorokom, jak ongi ci tułacze,
Ukochałem tak czule głąb morską i pustynię;
Śmieje się śród żałoby, przy ucztach świetnych płaczę
I znajduję smak zdrowy w najbardziej gorzkim winie;
Często spełnione fakta uważam za złudzenia
Lub okiem tonę w niebie, gdy spod stóp się wali.
Lecz głos szepce z pociechą: "Zachowaj twe marzenia;
Piękność snów szaleńczych mędrcy nie zaznali!"
Podróż
6
Ach, któż o najważniejszej rzeczy zapomina?
Bez szukania widzieliśmy wszędzie wokoło,
Gdzie tylko się unosi fatalna drabina -
Nieśmiertelnego grzechu postać niewesołą.
Kobieta - niewolnica - nędzna, dumna, głupia,
Bez wstrętu kochająca się w swoim uroku,
Mąż jej, tyran-zwierz, który chciwie żer swój skupia,
Niewolnik niewolnicy - i strumień w rynsztoku.
Kat, który się weseli; ofiara, co jęczy;
Święto, co krew rozlaną nasyca pachnidłem;
Tyrania, co swym jadem nerwy królów dręczy -
Lud bezmyślnie chodzący pod biczów wędzidłem.
Rozmaite religie do naszej podobne,
A wszystkie prowadzące do niebiosów. Święci,
Co, jak zbytniki w łoża wchodzący ozdobne,
Stoją, rozpustą gwoździ męczeńskich opięci.
I ludzkość gadatliwa, geniuszem pijana,
Skazana po dawnemu na błąd i szaleństwo,
Wołająca w agonii swej do Boga-Pana:
- O, mój bliźni, mój Panie, rzucam ci przekleństwo.
I najmędrsi - odważni kochankowie szału,
Uciekający od tych głupich stad - w otchłanie
Opium, nieskończonego źródła ideału:
- Oto świata całego wieczne sprawozdanie.
7
Gorzka wiedza, jaką się wyciąga z podróży!
Świat monotonny, mały jak dzisiaj tak wprzódy,
Jutro - wiecznie - jednaki obraz nam powtórzy:
Jest to oaza zgrozy na pustyni nudy!
Czy odpłynąć, czy zostać? Zostań, jeśliś w stanie,
Płyń, gdy czas. Ten więc biegnie, tamten się ukrywa,
By żałobnego wroga omylić czuwanie,
By zmylić Czas. Lecz on jest, on stoi, on wzywa.
Tych, co jako Żyd tułacz albo apostoły
Błądzą; dla których nie dość ziemi ani morza,
By uciec stąd. Są inni - o duszy wesołej -
Co umieją go zabić, nie rzucając noża.
Gdy na koniec swą nogą stanie nam na karkach,
Wołajmy wtedy: "Naprzód!", pełnym szczęścia głosem,
Jak do Chin kiedyś w drobnych płynęliśmy barkach,
Z okiem utkwionym w niebo i rozwianym włosem,
Tak popłyniemy teraz na ocean Mroków -
I z radością młodzieńca w pierwszych dniach podróży
Usłyszym czarodziejskie głosy śród obłoków,
Śpiewające: "O, pójdźcie wy do nas, wy którzy
Jesteście lotosowych owoców spragnieni!
Bo tu ich wiekuiste żniwo trwa przecudnie;
Tutaj czeka was kąpiel tęczowych promieni,
Bo tu lśni na lazurach wiecznie popołudnie."
Poznajem drogie widma z ich pieśni życzliwej,
Pylady ku nam ręce wyciągają z dali!
"Płyń do swojej Elektry, gdy chcesz być szczęśliwy!"
Mówi nam ta, którąśmy niegdyś całowali.
8
O śmierci, kapitanie, czas! Zakończ nasz lament -
Ten świt nas nudzi. Chcemy pić Nieskończoność!
Jeśli niebo i ziemia - czarne jak atrament,
Nasze serca - ty znasz je - pełne są światłości.
Pokrzep swoją trucizną naszą duszę biedną -
My chcemy - tak nam płonie mózg od ognia twego,
Iść w otchłań - Piekła? Nieba? To nam wszystko jedno,
Byle tam, w Niewiadomej, znaleźć coś nowego!