Reymont Nowele wybrane
Suka (konwencja naturalistyczna)
Podczas gdy Witek, zaganiając stado jechał na źrebaku, usłyszał wołanie dziesięcioletniej dziewczyny, proszącej o pomoc w zejściu z ogrodzenia. Nie był jednak w stanie pomóc, gdyż wzdłuż znajdował się rów, ale wytłumaczył jej jak ma sobie poradzić z zejściem na ziemię. Dziewczyna rzuciła książkę, zsunęła się po słupku i poprosiła Witka by zabrał ją na przejażdżkę. Ten zgodził się ale niechętnie ponieważ bał się gniewu ojca dziewczyny (dziedzica) - różniło ich pochodzenie i status majątkowy (Witek pracował u jej rodziców jako „parobek”). Wsiedli oboje na źrebaka i pognali w stronę lasu. Tam siedli w milczeniu, by odpoczywając nasłuchiwać odgłosów natury. Później zaczęli się gonić i wesoło bawić. Dziewczyna czuła się tak szczęśliwa, że zapomniała o swoich obowiązkach. Gdy czas zabaw się skończył postanowili wracać. W drodze powrotnej dziewczyna, przedłużając trasę, zapytała Witka, gdzie jest Finka (suka, która spodziewa się małych szczeniąt) i prosiła by podarował jej małego pieska. Ten zaś nadal obawiając się gniewu rodziców, poganiał ją by już wracali. Wyjaśnia jej także powód dla którego nikt nie może ich zobaczyć, oraz tłumaczy, że jest dzieckiem chłopki, więc nie ma pieniędzy na naukę - zawsze pozostanie głupim robotnikiem. Dziewczyna jednak lubi spędzać z nim czas, znacznie bardziej niż uczyć się rozmówek. Wtedy przypomniała sobie o zgubionej książce z gramatyki francuskiej i czym prędzej pobiegła jej szukać pod ogrodzeniem. Po znalezieniu podniszczonej już książki, w potarganej sukience przeskoczyła powrotem płot, by wrócić do swego ogrodu. Tam udawała, że cały czas się uczyła lecz zatrwożyła się na wołanie matki, która od razu poznała, że Tosia jeździła z Witkiem. Dziewczyna próbowała kłamać, bronić się, jednak ta i tak poznała . Krzycząc i wyzywając córkę zaczęła ją bić za bratanie się z „chamstwem”. Następnie zaczęła wyzywać nauczycielkę oraz kazała przyprowadzić do siebie Witka. Po jego przybyciu zaczęła okładać go pięścią, wyzywać, a gdy miała już dość swoich nerwów pchnęła go z ganku i poszła. Chłopiec obolały pobiegł do swojej matki, która mu pomogła i podała jedzenie, a następnie poszedł szukać suki. Obszedł podwórza lecz jej nie znalazł, usłyszał jedynie krzyki od strony młyna, gdzie natychmiast pobiegł. Zobaczył w tej okolicy biegnącą sukę, która zachowywała się jakby miała wściekliznę. Dziedzic posłał jednego z parobków po dubeltówkę i strzelił w stronę psa, który wpadł do wody i jeszcze walczył z falami. Witek posmutniał, przypominał sobie jakim pomocnikiem była Finka, lecz mimo ogromnego żalu, musiał już wracać. Poszedł do swego legowiska, gdzie sypiał razem z suką i usnął. Nad ranem przebudziło go ciche skomlenie i lizanie po twarzy. Była to Finka wraz z dwoma szczeniakami. Skomlała cicho i skonała. Witek przygarnął szczeniaki do siebie i postanowił się nimi opiekować.
Szczęśliwi
Jest dzień Wigilii. Marcysia przygotowuje herbatę siedzącemu pod oknem panu Stanisławowi i wypytuje go, czy dziś jedzie do swoich, wspólnie świętować. Ten potwierdził i zaczął zbierać się do wyjścia. Wyszedł przed dom, rozejrzał się i poszedł pożegnać się z rodzicami Marcysi, u których mieszkał i stołował się. Po krótkiej rozmowie poszedł prędko na stację kolejową. W kancelarii zawiadowcy zastał dyżurnego, który poprosił go o chwilę zastępstwa, by mógł pójść do domu, podzielić się opłatkiem. Stanisław wyraził zgodę i został sam , zastanawiając się dokąd tak właściwie ma pojechać. Przed miesiącem zapraszał go kolega do siebie na święta, ale sam nie odpisał a skoro tamten nie ponowił zaproszenia poczuł wahanie i wstyd. Ogarnęło go uczucie samotności i pustki. Jego rozmyślania przerwał aparat z wiadomościami do stacji kolejowej. Stanisław czytał, zapisywał, odpowiadał ale czuł się źle z myślą, że tak rodzinny dzień spędzi sam. Podjechał jego pociąg, wyszedł więc na stację, poszukał odpowiedniego wagonu, jednak w ostatniej chwili rozmyślił się i wrócił. Poszedł do bufetu i pił kieliszek za kieliszkiem z nadzieją, że ktoś zaprosi go na tę noc. Zrezygnowany postanowił wrócić do pustego domu, nie odzywając się słowem do Wawrzynów (gospodarzy do których musiał podejść po klucz). Poszedł do siebie i leżał na łóżku , nie dając sobie rady z cierpieniem. Do pokoju wszedł Wawrzon, prosząc by dołączył do nich na Wigilię. Tak też zrobił, wiedząc, że to dobrzy ludzie. Połamali się opłatkiem i zasiedli razem do świątecznego stołu. Stanisław zapomniał na chwilę o swoim żalu i czuł się bardzo dobrze, jakby był wśród własnej rodziny. Przyniósł im też od siebie herbatę, cukier, wódkę - co tylko miał w zapasie. Tak mu dobrze było wśród gospodarzy, tak spokojnie, że przemykała mu co chwilę myśl: „zostanę tutaj!” i wtedy ogarniał swym wzrokiem Marcysię. Później poszedł do siebie i rozmyślał nadal, że zostanie. Widział ten chłopski dom i Wawrzonów jako jedyną ostoję dla siebie. Skrzypnęły drzwi, wyjrzał i zapytał Marcysię czy idą do kościoła. Ta miała wybrać się sama, a ojciec ją odebrać. Postanowił więc pójść razem z nią. Idąc przez wieś, zapytał ją po cichu, czy chciałaby go za męża. Jeśli tak to jak najszybciej mogą dać na zapowiedzi. Marcysia myślała, że to jakieś żarty, ale on mówił poważnie. W kościele stali obok siebie, msza się skończyła i wszyscy radośnie śpiewali „Bóg się rodzi!”. Wyszli z kościoła, Wawrzon już czekał z końmi, więc wsiedli na sanie i pojechali. Po drodze Stanisław zapytał jeszcze raz swą wybrankę, czy chce być jego żoną. Oczywiście potwierdziła. Zaczął więc wołać na jej ojca z pytaniem, czy odda mu jej rękę. Jako potwierdzenie Wawrzon zwrócił się do niego słowami: „Panie zięciu”. Potem nic nie mówili, tylko oczy im się śmiały i tak byli szczęśliwi, szczęśliwi, szczęśliwi…
Orka
„W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego!” - wyrzekł uroczyście chłop i przeżegnawszy się, ujął za pług. Pług zaprzężony w krowę i troje ludzi werżnął się w ziemię i odwalał ”czarną skibę”. Orka szła ciężko i powoli, pług był stary, na kółkach i z słabym zaprzęgiem. Krowa była jak szkielet obciągnięty skórą, a ludzie jak cienie. Głodni, w łachmanach, bosi ciągnęli bez skarg i narzekań. Zmierzali ku wsi, której połowa leżała w gruzach. „Dwór, stojący na prawo za wielkim stawem, czerniał się kupą rozbitych ścian, cegły i połamanych dachów, zaś z ogromnego parku pozostały jeno żałosne kikuty postrzelanych drzew, jakoby pięście grożące niebu. Wojna przeciągnęła tędy i na każdym miejscu znaczyły się ślady jej nieubłagalnych pazurów”. Chłop zaczął wspominać czasy, kiedy to konie pracowały za nich, kiedy był śpiew, okrzyki i radość z pracy. Starucha zaś stwierdziła, że to wszystko jest karą, za mnożące się zło wśród ludzi pysznych, lecz kara dotknęła także tych poczciwych. Orali znów w głębokim milczeniu, aż zobaczyli nadlatujące bociany. Wszystkim zrobiło się jakoś lżej, jakby wraz z bocianami przyszła nadzieja. „Jak wracają na gniazda bociany, to wojna odlatuje”. Znów powrócili do pracy, lecz brakowało już sił. Żałością ogarnęło wszystkich wspomnienie utraconego niegdyś konia. Wspominali o wydarzeniach, świadczących o jego zaletach, piękności i przywiązaniu do domu. Umilkli. Na dworze rozpadał się deszcz i ziemia zapadała się pod nogami. Orali jednak niestrudzenie. W pewnej chwili dziewczyna padła na ziemię, mówiąc „zabijcie mnie, a już nie poradzę!”. Przysiedli przy niej i kazali odpocząć chwilę by znów wróciła do pracy. Orali więc dalej z zaciekłością.