Boży artyści
BOHATEROWIE POWSTANIA STYCZNIOWEGO - NAD NAMI ORZEŁ BIAŁY
Barbara Wachowicz
Ludomir Benedyktowicz miał 19 lat, gdy utracił w bitwie obie ręce ucięte przez Moskali (FOT. ARCH.)
W zakopiańskim klasztorku albertyńskim na Kalatówkach stoi kosz chleba - każdy może wziąć okruch, pożywić się. Wedle przesłania świętego Brata Alberta: „Powinno się być dobrym jak chleb, który dla wszystkich leży na stole, z którego każdy może kęs dla siebie ukroić i nakarmić się, jeśli głodny…”.
Karmimy się tym chlebem pamięci o jednej z najpiękniejszych postaci wśród naszych świętych. W XXI wieku, gdy w Polsce rosną szeregi bezdomnych, opuszczonych - szary habit Brata Alberta lśni jak gwiazda nadziei i wiary w człowieka.
„Na pole chwały i zwycięstwa”
Na warszawskich Powązkach skromny nagrobek kryje prochy „najgodniejszego człowieka, najlepszego męża i ojca”, który „żył jak dobry chrześcijanin”. Ów „pomnik żalu i wdzięczności” położyli Wojciechowi Chmielowskiemu żona i trzech synów. Jeden z nich - Adam, miał wówczas lat 7. Matkę - Józefę z domu Borzysławską, pełną delikatności i pogody, utracił, mając lat 13. I już nigdy nie zazna radości posiadania spokojnego gniazda rodzinnego. Urodził się przyszły święty 26 sierpnia roku 1845 w miejscowości Igołomia na ziemi krakowskiej. Listy jego rodziców, które zachowały się we fragmentach, mówią o tym, jak bardzo kochająca się i piękna była to rodzina. Dumny ojciec pisał o maluchu: „Śliczny dzieciak, tak jest ładny, kto go tylko zobaczy, to każdy powiada, że podobnego dziecka, tak ładnego jeszcze nikt nie widział”. Matka dodaje w liście do teściowej: „Wnuczek rośnie, zupełny ojciec z podobieństwa, aby tylko i charakter miał tak piękny”. Ochrzczono Adasia w kościele Najświętszej Maryi Panny w Warszawie. Piękna legenda mówi, że rodzice zaprosili żebraków sprzed kościoła, aby wraz z rodzicami chrzestnymi trzymali chłopca do chrztu, by w ten sposób Niebo zesłało mu „błogosławieństwo ubogich”.
Miał lat 16, gdy rozpoczął studia w Instytucie Politechnicznym i Rolniczo-Leśnym w Puławach. Stamtąd z grupą przyjaciół dowodzoną przez niespełna dwudziestoletniego Leona Frankowskiego wychodzi Adam Chmielowski w bitewne pola Powstania Styczniowego. Z uniesieniem czytali Manifest: „Rząd Twój Narodowy wzywa cię na pole walki już ostatniej, na pole chwały i zwycięstwa, które ci da i przez imię Boga na niebie dać przysięga. Wolność Twoją, Niepodległość Twoją zdobędziesz wielkością takiego męstwa, świętością takich ofiar, jakich Lud żaden nie zapisał jeszcze na dziejowych kartach swoich”.
Niestety, ich bohaterski dowódca Frankowski, ciężko ranny w bitwie na Lubelszczyźnie, dostał się do niewoli i został przez Moskali rozstrzelany. Ocalona grupka studentów - puławiaków, przedarła się w Góry Świętokrzyskie. Adam Chmielowski znalazł się w kawalerii dowodzonej przez młodego i bardzo dzielnego rotmistrza Jana Prendowskiego. Zachowały się barwne wspomnienia, którymi późniejszy Brat Albert powracał do tamtych dni. Opowiadał, jak został wysłany z ułanami w przedniej straży. „Była straszna odwilż i mgła. Konie były schlastane błotem i okrutnie zmordowane. Droga wiodła przez wrzosowiska. I oto nagle pokazała się wielka szpica kozacka. (…) No i zaczęło się kotłowanie. Moja klacz była narowista i akurat się jej zachciało stać. A tu leci na mnie pięciu kozaków i wrzeszczy: 'Nie ujdiosz!' I z dzidami na mnie. W jednej chwili o małom z konia nie zleciał, bo się ze mną siodło przekręciło (…) Oganiam się kozakom szablą, jednak mnie już kilka razy dziabnęli lancami tak, że burka spadła”.
Na szczęście tym razem Adam Chmielowski jeszcze uszedł cało. Weźmie udział w jednej z najkrwawszych bitew Powstania Styczniowego stoczonej 24 lutego 1863 roku pod Małogoszczą na Kielecczyźnie. Od tej bitwy zaczynają się wstrząsające stronice „Wiernej rzeki” Stefana Żeromskiego: „Leżeli w kilkuset tworząc w zmierzchu rannym białą górę - podobijani, gdy padli z ran, roztrzęsieni na bagnetach, przybici sztychem oficerskiej szpady, porozgniatani przez pędzące koła armat”. Adama Chmielowskiego wśród nich na szczęście zabrakło. 18 marca znalazł się w szeregach powstańców walczących w lasach pod miejscowością Grochowiska, nieopodal Buska-Zdroju. Przydzielony do oddziału żuawów dowodzonego przez Francuza François de Rochebrune'a pełni funkcję tłumacza, wozi meldunki i rozkazy do szefa sztabu i uczestniczy w dramatycznych zmaganiach do końca. Do dzisiaj w lesie pod Grochowiskami jest mogiła powstańcza. I znowu z tej krwawej rozprawy Adam Chmielowski wychodzi obronną ręką. Niestety, dowodzący powstańcami Marian Langiewicz opuszcza swoich żołnierzy. Wojsko ulega rozproszeniu. Chmielowski dostaje się do austriackiej niewoli. Siedzi w lodowatych lochach twierdzy Ołomuniec. Ucieka stamtąd w przebraniu austriackiego wojaka. Pomaga mu czeski ksiądz, który ofiaruje ubranie, żywność, pieniądze. I Adam Chmielowski wraca do powstania. Tym razem trafia do oddziału pułkownika Zygmunta Chmieleńskiego, walczącego na Kielecczyźnie, o którym entuzjastycznie pisze kronikarz powstania noszący pseudonim „Płomień”: „Gdy oko szafirowe się zaiskrzyło, gdy głosem głośnym i donośnym, czystym, a dźwięcznym zaczął przemawiać, poznałeś siłę, energię i przeczułeś niezłomność jego charakteru i męstwo. Podkomendni kochali go”. Jego oddział prezentował się świetnie. Białe sukmany, konfederatki różnokolorowe i długie, szare burki na słotę. Uzbrojenie - jak na powstańców - mieli doskonałe. Zygmunt Chmieleński prowadził swoich powstańców brawurowo i znaczył pola bitew o nazwach jakby wziętych z książek Żeromskiego: Złoty Potok, Rudnik, Ciernie. 30 września 1863 roku dochodzi do bitwy pod wsią Mełchów. Mamy dokładny opis wydarzenia zawarty w relacji księdza Czesława Lewandowskiego, któremu udało się zebrać wspomnienia powstańcze Brata Alberta: „Wśród grozą przejmujących, świszczących kul, koń Adama mimo spięcia ostrogami, dalej iść nie chciał. 'Przeżegnaj się!' - słyszy Adam głos w duszy. Na to zuchwały młodzieniec odpowiedział sobie: 'Skorom się przedtem z pobożności nie modlił, to teraz ze strachu nie będę się żegnał' i podjechał na pagórek do swego wodza, a stanąwszy obok niego zawołał: 'Czekam na rozkazy'. Chmieleński zaś patrząc na przebieg bitwy odpowiada krótko: 'Czekaj' (…) Nareszcie wódz dał rozkaz Adamowi. Powraca teraz z pagórka na dół. Wtem jak piorun z jasnego nieba pada pod konia Adama granat rosyjski i pękając ze straszliwym łomotem, rozszarpuje konia i potężny odłam granatu z całą siłą uderzając w obcas buta Adama, wyrzuca zemdlonego z siodła na ziemię”. Jest tylko jeden ratunek - natychmiastowa amputacja, której dokonuje bez znieczulenia lekarz wojskowy.
We „Wspomnieniach obozowych” towarzysze broni tak opisują Adama Chmielowskiego: „Ubył z szeregów będąc ciężko rannym podoficer drugiego plutonu kawalerii Chmielowski, zacny i godny młodzieniec, a do tego dzielny żołnierz, którego wszyscy lubili”. „Nieodżałowaną ponieśliśmy stratę w osobie Chmielowskiego, który swą wesołością i zapałem ożywiał w najsmutniejszych chwilach cały obóz”.
Istnieją barwne legendy opowiadające, w jaki sposób udało się Adamowi Chmielowskiemu uciec z więziennego szpitala. Podobno został wykradziony w trumnie… W każdym razie udało mu się wydostać z moskiewskich łap i znalazł się w Paryżu. Zachowało się pismo Chmielowskiego adresowane do Komitetu Francusko-Polskiego w Paryżu z 31 maja 1864 roku: „Walczyłem o niepodległość mojej Ojczyzny pod rozkazami i w oddziale pułkownika Chmieleńskiego. Dnia 1 października 1863 roku zostałem ciężko ranny pod Mełchowem, gdzie straciłem lewą nogę. (…) Znalazłem się obecnie bez środków do życia…”. Za otrzymaną zapomogę Adam Chmielowski sprawił sobie protezę, która była podobno na owe czasy ostatnim szczytem osiągnięć ortopedii. W każdym razie wiadomo, że mógł nie tylko swobodnie chodzić, lecz także tańczyć, a nawet jeździć na łyżwach, o czym opowiadają liczne wspomnienia poświęcone Chmielowskiemu z bardzo ciekawej i znaczącej w jego życiu, a także w historii malarstwa polskiego, epoce studiów na Akademii Sztuk Pięknych w Monachium. Tam spotkał tego, który stanie się jego przyjacielem od serca - Maksymiliana Gierymskiego, genialnie utalentowanego. Wśród malarskiej braci jest także Józef Chełmoński i Ludomir Benedyktowicz - którego co prawda znakomity biograf Gierymskiego Maciej Masłowski nazywa „chudopachołkiem sztuki”, ale jest to jedna z najniezwyklejszych postaci - malarz bez rąk, utraconych w Powstaniu Styczniowym.
„Słońce nasze”
W swej autobiografii przedstawiał się tak: „Ludomir Ludwik Dominik Benedyktowicz herbu Bełty, syn Piotra i Marii z Ruszczewskich, urodzony 5 sierpnia 1844 roku we wsi szlacheckiej Świnary, w parafii Mąkobody, powiecie siedleckim, województwie podlaskim”. Od lat pacholęcych marzył, by zostać malarzem. Ani się śniło ojcu - sarmacie, ziemianinowi, zezwolić na artystyczne fanaberie syna. Ludomir musiał zacząć studia w Instytucie Leśnictwa w Broku nad naszą piękną podlaską rzeką - Bugiem. Miał 19 lat, kiedy wybuchło Powstanie Styczniowe. Przydała się świetna znajomość podlaskich borów. Walcząc w oddziale Celnych Strzelców, był nieocenionym przewodnikiem i wywiadowcą. 14 marca 1863 roku, osłaniając odwrót towarzyszy broni, otoczony przez sotnię kozaków, samotnie ostrzeliwuje się do momentu, gdy kula gruchocze mu lewe przedramię. Gdy zasłania się - padając - kozak ucina mu prawą dłoń, by nie utrzymała już nigdy broni przeciw miłościwie panującemu carowi moskiewskiemu.
Nieprzytomnego z pobojowiska uwozi dziedziczka sąsiedniego dworu w Kaczkowie, pani Nepomucena Sarnowiczowa, która pokocha tego chłopca powstańca jak rodzonego syna. Świadczy o tym jej piękny list do Ludomira, oddający wstrząsającą atmosferę tamtych tragicznych, krwawiących dni. 17 czerwca 1870 roku pisze doń z kraju dzieciństwa i walki Ludomira: „Synu mój ukochany, com czuła przebywając tę drogę, którąś Ty jechał po raz ostatni, konający pod ciężarem strasznego Twego krzyża. Zielone drzewa stały wówczas przed sennym Twym okiem, ich sen zimowy jeszcze wróżył Ci może wieczne spanie… Odwiedziłam też wierzbę, której korzenie krew Twoją wypiły, rośnie wesoło… Niezapominajki, pierwsze w tym roku, znalazłam w miejscu, gdzieś tu niegdyś leżał, mówiły mi od Ciebie, mój drogi: Pamiętam! I bądź błogosławiony ukochany mój, dziecko moje…”. Powstańczy lekarz przeprowadził operację bez znieczulenia, amputując Ludomirowi lewą rękę powyżej łokcia i kikut prawej ponad nadgarstkiem. Wydawało się, że chory nie przeżyje tej operacji, tym bardziej że dosięgła go wieść o konfiskacie majątku za jego udział w powstaniu, co ojciec przypłacił życiem. Ileż hartu i siły trzeba było, aby się dźwignąć i wbrew wszystkiemu zostać malarzem. Wydaje się, że obu powstańcom, i Adamowi Chmielowskiemu, i Ludomirowi Benedyktowiczowi, całe życie przyświecało motto: „Im trudniejsza walka, tym świetniejsze zwycięstwo”.
W Muzeum Niepodległości w Warszawie można zobaczyć ów przyrząd, którym Benedyktowicz posługiwał się przy malowaniu. Przytwierdzał go rzemykami do ramienia i umieszczał w nim zestaw pędzli. Monachijskie lata to czas kształtowania się obu artystów w tym niezwykłym gronie niezwykłych przyjaciół. Adam Chmielowski i Ludomir Benedyktowicz cieszą się przyjaźnią Juliusza Kossaka i Stanisława Witkiewicza. Ten mistrz nie tylko pędzla, lecz także pióra, wspominając monachijską „malarię”, pisze o Adamie Chmielowskim: „Człowiek, który na całą grupę wywierał wpływ szczególny, którego umysł głęboki i logiczny wcześniej niż czyjkolwiek dotarł do najsłuszniejszych pojęć o sztuce i jej stosunku do ludzkiej duszy. (…) Posiadał nadzwyczajny talent kolorystyczny (…), zdanie jego było rozstrzygającym, a rada udzielana kolegom bezwzględnie słuszną i skuteczną”. Leon Wyczółkowski stwierdza: „Chmielowski wodził rej. Wywierał na nas ogromny wpływ. Był najpierwszym wśród nas kulturą, wiedzą, charakterem, a kto wie, czy nie talentem. (…) Umiał mówić o sztuce tak, jak żaden z nas. Jego ogromna erudycja, a jednocześnie świeża i bystra obserwacja pozwalała na formułowanie sądów”.
Bardzo w swych sądach ostry i bezkompromisowy, znakomity znawca epoki impresjonizmu, a przywoływany już Maciej Masłowski, w swym monumentalnym dziele „Maksymilian Gierymski i jego czasy” kategorycznie neguje „wyssane z papieru” twierdzenie, że „Chmielowski, wielki kolorysta, był kiepskim rysownikiem. To jest do gruntu błędne. Jego obrazy temu przeczą. Widać w nich prawdziwą pełnię środków malarskich, widać, że czuł formę i rysunek równie dobrze jak kolor…”.
Był do końca życia niezłomnie oddanym przyjacielem Maksa Gierymskiego i odprowadził go na wieczny spoczynek, gdy nieubłagana gruźlica przecięła nić życia tego wielkiego malarza.
Ludomir Benedyktowicz umiał nie tylko malować, posługując się swoim żelaznym przyrządem, lecz także potrafił, umieściwszy tam pióro, z pasją bronić geniuszu Gierymskiego, atakowanego przez warszawskich niby-krytyków. W pięknym eseju analizuje z zachwytem pejzaże Gierymskiego, pełne prostoty i prawdy, nazwie go celnie „mistrzem krajobrazu”. Przypomnijmy, że wielki Maksymilian jest także powstańczym towarzyszem broni Chmielowskiego i Benedyktowicza. Ludomir opisuje jego sławną „Pikietę”, oczywiście ze względu na cenzurę w subtelny, aluzyjny i jakże świetny literacko sposób. „Oto szeroki, piaszczysty gościniec, gdzieniegdzie drzewinka świeci siwą koroną gałązek. Niebo jeszcze niepewne rzuca odblaski. Na środku drogi kilku konnych ludzi… Ale nie każdy zrozumie ten obrazek, bo nie ma tam błękitów, zielonych gajów pomarańczowych, ani ruin, ani pałaców, ale prosta, polska równina i szaro świecące słońce nasze…”.
Powrócili wszyscy pod nasze słońce. Adam Chmielowski we wrześniu 1880 roku napisze: „W myślach o Bogu i przyszłych rzeczach znalazłem szczęście i spokój, którego daremnie szukałem w życiu”. W tej epoce tak widzi go ojciec Czesław Bogdalski: „Oczy spokojne, łagodne i jak niebo błękitne. Zachowanie zniewalające, pełne przedziwnej słodyczy i ujmującej prostoty. Serce miał złote i wszelkie rodzaje ludzkiej niedoli odczuwał”. 25 sierpnia 1887 roku artysta malarz, wytworny intelektualista, wkłada habit zakonu świętego Franciszka. Staje się bratem wszystkich nędzarzy, żołnierzem Bożym i - jak nazwie go w swym dramacie Karol Wojtyła - „Bratem naszego Boga”.
Znamienne jest, że o nich obu - o Bracie Albercie i o Ludomirze Benedyktowiczu - napisze bardzo pięknie Stefan Żeromski.
„Kochać, co rodzinne i piękne”
Ludomira spotyka Żeromski w Krakowie, gdzie malarz bez rąk założył rodzinę. Ślub ze śliczną Marią Skalską poprzedzają wydarzenia dramatyczne. Oto na Zaduszki roku 1874 stęskniony za rodzinnym Podlasiem Benedyktowicz jedzie, by pomodlić się nad utajonymi w lasach mogiłami poległych przyjaciół. Z tej wyprawy zrodzi się jego obraz „Grób Powstańca” i mroczne miesiące więzienia. Bo chłopi, ujrzawszy Ludomira, który uchodził w swych rodzinnych stronach za poległego, rzucili się do całowania jego okaleczonych dłoni z płaczem i błogosławieństwami. Moskale uznali to za akt groźnej agitacji i uwięzili malarza w X Pawilonie Cytadeli Warszawskiej. Wspominał potem, że oszalałby w samotnej celi, gdyby nie to, że powtarzał sobie ciągle strofy Mickiewiczowskiego „Pana Tadeusza”. Uwolniony, w roku 1876 poślubia bardzo piękną pannę, która stanie się dlań muzą, natchnieniem, pielęgniarką, modelką i matką sześciorga udanych dzieci.
Benedyktowiczowie klepią biedę. Jak napisze Ludomir z goryczą, nie ma w Polsce mecenasów, którzy kupując obrazy polskich malarzy, daliby szansę życia w kraju „tej garstce ludzi, którzy uczą czuć i kochać, co rodzinne i piękne”. Piękna pani Benedyktowiczowa, by podreperować wiecznie chudą kiesę, wynajmuje pokoje. Do jednego z nich wprowadza się chmurny młodzian z czarną brodą. Nazywa się Stefan Żeromski.
W liście do narzeczonej z lutego 1892 roku pisze o swym gospodarzu - Ludomirze Benedyktowiczu: „Ma śliczny głos, a że pracownia jego mieści się tuż obok - słyszę co dzień, jak śpiewa przy pracy”. Odwiedziwszy pracownię tego malarza bez rąk, jest urzeczony promienną atmosferą i podziwiając pejzaże ciepłe w tonacji i pogodne jak ich autor, Żeromski wzdycha: „Cóż bym dał za to, żeby umieć malować”.
Niewiele niestety ocalało ze spuścizny Ludomira Benedyktowicza, ale ostały się studia drzew polskich - małe arcydzieła. Doczekał żołnierz Powstania Styczniowego wolnej Polski. Odzyskanie niepodległości przeżył we Lwowie, mieście z lwem w sercu i herbie. Przeżył tu też dni walki Orląt o wolność i poświęcił im jeden ze swych ostatnich wierszy, który mógłby także zadedykować swoim towarzyszom broni z powstania:
Promienny chwałą
- czyn waszego męstwa
Będzie poświęceń wzorem
i zachętą
A grób wasz każdy
- jako znak zwycięstwa
Drogim klejnotem
i relikwią świętą! Ludomir Benedyktowicz spoczywa na cmentarzu Rakowickim w Krakowie, w gronie swych najbliższych.
W „Nawracaniu Judasza” z cyklu „Walka z szatanem” Stefan Żeromski nakreślił przepiękną sylwetkę „Brata - przewodnika” wspartego o sztuczną, żelazną nogę, „nadzwyczajnego artysty”, który „swój artyzm bez żalu odrzucił, by poświęcić się miłości Boga i człowieka”.
Brat Albert - opatrzność biedaków - odszedł z tego świata w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia roku 1916. Na jego grobie umieszczono napis: „Wierny Sługa Boży/ Ojciec ubogich i nędzarzy/ Założyciel braci i sióstr III Zakonu Św. Franciszka/ Walczył za Ojczyznę 1863 r./ Niech spoczywa w pokoju”.
W 1989 roku Papież Polak włączył Brata Alberta w poczet świętych. Jego prochy spoczęły w krakowskim sanktuarium Ecce Homo Świętego Brata Alberta. Taki tytuł nosi najsławniejszy obraz Brata Alberta cudem odzyskany ze Lwowa i ukazujący - jak napisze Żeromski - „krzyk o męce Chrystusa”, świadectwo, „czym jest pokazanie świętości na ziemi”. Wizerunek Chrystusa na tym obrazie jest jak z modlitwy Brata Alberta: „Królu niebios, królu cierniem ukoronowany, ubiczowany, w purpurę odziany, Królu niebios znieważony i oplwany, bądź Królem i Panem naszym, tu i na wieki. Amen”.
Za tydzień
Opowieść o Mieczysławie Romanowskim