Soledad znaczy - samotność
Siedział przy kuchennym stole, bezmyślnie grzebiąc w stojącym naprzeciwko talerzu z potrawką z kurczaka. Był blady, bardzo blady; ciemne cienie pod oczami uwypuklały szczupłe, zapadnięte policzki, podkrążone, zaczerwienione oczy straciły blask. Nawet włosy, tak zwykle rażące i sprężyste, zmatowiały, stercząc w pozlepianych potem kosmykach.
- Połóż się - powiedziałem cicho, całkowicie świadom bezsensowności własnych słów. Popatrzył na mnie obojętnie, jego oczy spojrzały przeze mnie, jak na irytujący dysonans w małej, eleganckiej kuchni z meblami z sosnowego drewna. Nie było w jego wzroku niechęci, czy tej samej nienawiści, którą tak często widywałem ostatnio, ani nawet nie było w nim żalu czy tej ogłupiającej rozpaczy. Patrzył z tym irytującym poddaniem się, złożeniem emocji w hołdzie całego, szarpiącego bólu.
Stałem jeszcze przez chwilę, mrugając powiekami gwałtownie, powstrzymując nagły, dławiący płacz. Zanim opuścił wzrok, zobaczyłem tam leciutki, nikły błysk złego triumfu; ta chęć doprowadzenia na granicę rozpaczy i mnie, bym cierpiał razem z nim, bez powodu - tylko dlatego, że byłem. Powoli wycofałem się, wymykając cicho na taras. Ostre, przenikające powietrze znad zatoki uderzyło we mnie, chłodząc rozpalony policzek, na którym zastygła pojedyncza, szczypiąca łza. Skuliłem się na niewygodnym, plastikowym krześle, obejmując ramionami kolana i chowając twarz w dłoniach, gdy pomieszany ze świstem wiatru w gałęziach drzew rosnących na wydmach, dobiegł do moich uszu przeraźliwy, przepełniony cierpieniem skowyt. Skowyt bardziej pasujący do cierpiącego zwierzęcia, niż do człowieka; niż do niego. Z nagłą jasnością pojąłem, że mnie nienawidzi - za to, że nie jestem tym, który do tego stanu go doprowadził, który zabawiając się przez chwilę, dał ułudę szczęścia i wziął go całkowicie, tak jak ja nigdy mieć bym go nie mógł.
Nie wytrzymam tego długo, przestałem walczyć, uciekałem od niego każdej nocy, gdy wołał Kaoru, każdego ranka, gdy ze zdziwieniem patrzył, jak otwieram oczy. Patrzył, jakby mówiąc nie jesteś nim, co tu robisz?. I co robiłem? Poza ciągłym gryzieniem metalowych prętów cholernej klatki jego cierpienia, na których w końcu zacząłem łamać sobie zęby?
Kuląc się na tym krześle, suchymi oczami patrząc na fale, rozbijające się o skały i słuchając płaczu rozszalałego morza - wyciągnąłem malutką decyzję, rozrywając niewidzialnymi haczykami siebie, swoje uczucie, swoje ja i swoją nadzieję. I przez chwilę - byłem martwy, byłem skorupą, samym ciałem, cały skupiony i zawarty w tym sztywnym, kołyszącym kroku, gdy wstałem i wyszedłem z domu, łapiąc jeszcze po drodze jego spojrzenie, gdy poderwał gwałtownie głowę, słysząc trzask otwieranych drzwi wejściowych.
Gorzki uśmieszek wykrzywił mi wargi w ironicznym, nieładnym grymasie, gdy gdzieś na dnie jego oczu zobaczyłem jeszcze niewyraźne, ale już się tlące poczucie winy.
O, tak, bywał winny. Wtedy przynosił mi kawę do łóżka, wtedy kochał mnie delikatnie, przygryzając zębami skórę na moim karku; wtedy słuchał jak jęczę pod nim z rozkoszy, wtedy przytulał mnie, całując w czubek głowy. To wtedy dawał mi wiarę i mówił, że kocha. I nigdy nie kochał. Zagryzłem usta, wbijając zwinięte w pięści dłonie głęboko do kieszeni spodni. Moje szybkie kroki odbijały się echem od pustej uliczki, cichej spokojem nocy i dalekim wyciem bezpańskich psów.
Soledad, maleńka miejscowość gdzieś na końcu świata, zapomniany przez Boga i ludzi kawałek ziemi, targanej wiatrem i chłostanej rozpryskująca się o wydmy morską wodą. "Soledad znaczy samotność", mówił mi stary, zasuszony rybak w podartym prochowcu i z zębami sczerniałymi od próchnicy. "Soledad, panie, znaczy samotność. Tu nie ma szczęścia. Widzi pan, ta chałupa, o, tam na wzgórzu? Mieszkali tu tacy… kiedyś… ona podobno kochała innego, on innym nie był. Kiedyś wrócił wcześniej - ot, historia jakich wiele, serce przebite ostrym sztyletem, krew na posadzce i łzy na policzkach. Sprzedał ten dom, panie, a wioskę pod nim nazwał - Soledad. Stąd wszyscy uciekają w świat, za nauką, za bogactwem - panie, oni do szczęścia się garną. Do ludzi. A tu, panie, tego nie ma." Jakże się z niego potem śmieliśmy wraz Die'm!
Przesądy, jakieś zabobony - mówił mi, gdy układał mnie na podłodze, szukając chłodnymi palcami mojej ręki.
Kocham cię - szeptały jego spierzchnięte usta, gdy wchodził we mnie mocno, do końca, a drewno na kominku przepalało się, strzelając złocistym snopem iskier.
Wciąż pamiętam - powiedziały mi jego oczy, gdy wraz z poranną pocztą przyszedł list w białej, pomiętej kopercie.
Ostre, wysokie litery i niewyczuwalna poza granicą zmysłów woń cedru - wiedziałem, że ten list jest od niego, zanim palce Die'a zbielały, zaciśnięte na zmiętej kartce papieru. Nigdy nie powiedział mi, co było w tym liście, zanim stał się żałosną kupką szarego popiołu w kryształowej, rżniętej z grubego szkła popielniczce. Nigdy też, po prawdzie, nie zapytałem, bo i po co. Odpowiedź dał mi patrząc na mnie przepraszająco i wykłócając się o drobiazgi. Odpowiedziały za niego jego oczy, odpowiedział jego głos, gdy dzwonił z łazienki o głęboko czarnej, nocnej godzinie, gdy urywane słowa ułożyły się w czekam, tęsknię, jakoś załatwię… przyjedź.
Cholera, takie to wszystko żałosne i takie przeraźliwie smutne. Nie pokochał mnie nigdy tak, jak kochał Kaoru, nie mając nawet nadziei - kradłem te wyłomy w ich miłości, zagarniając dla siebie szeptane gorączkowo słowa i ciepłą dłoń, gładzącą chłodny policzek. Walczyłem i przegrałem, zwykła sprawa. Za parę godzin wrócę do małego, cichego domku, gdzie na stole porzucą dwa kubki z niedopitą kawą, gdzie w kominku wygasać będzie ogień i gdzie oparty o wazon, czekał będzie list. Krótki, bo po co pisać wiele… skoro wszystko jest jasne.
Może jeszcze kiedyś znów do mnie przyjdzie, spętany strachem i bólem, znów płacząc i nienawidząc, szukając zapomnienia i miłości. Wpuszczę go pewnie wtedy, z cichą radością zostawiając wszystko, by dać mu to, po co przyszedł. A potem odejdzie, gdy kocham tamtego, tak bardzo cenniejsze, powróci w ciszy niewypłakanych łez i cieple nagiego ciała. Chociaż głos Kaoru, słyszany w słuchawce był nieco głębszy, a list nieco grubszy - więc może nie wróci, rzucając czasem ukradkowe, przepraszające spojrzenie, nie wiadomo jak i kiedy znów będąc w ich my, zanim w jego ja.
A może zostanę tutaj, w tym małym miasteczku? Ono jest samotnością, samotność jest we mnie. Pasujemy do siebie.
Bo Soledad jak i Kyo w małym, niimurowym alfabecie znaczy - samotność.