W POSZUKIWANIU BURSZTYNOWEJ KOMNATY
ŚLADY
Niestety - głos w słuchawce jest uprzejmy, lecz stanowczy - ge-
nerał nie przyjmie nas w domu. Nie, adresu też nie dostaniemy.
Generał jest w końcu wciąż w posiadaniu wielu tajemnic państwo-
wych, chociaż nie pełni już żadnej oficjalnej funkcji. Wywiadów nie
udziela, a zwłaszcza zagranicznym dziennikarzom. Jedyne miejsce,
gdzie możemy się z nim spotkać, to któryś z międzynarodowych
hoteli.
Filip Bobkow, były długoletni zastępca szefa KGB, pojawia się
w hallu moskiewskiego "Metropolu" minutę przed ustaloną godziną.
Nosi elegancki, ciemnogranatowy płaszcz, natomiast łysina czyni
jego głowę jeszcze większą niż w rzeczywistości. Chcemy zapytać
go o losy zaginionego przed prawie 50 laty skarbu. Generał nie ma
wątpliwości: "Bursztynowa komnata to nie złudzenie. Ona istnieje
naprawdę". Po raz pierwszy w ciągu dwuletnich poszukiwań od-
nosimy wrażenie, że ktoś tu wie więcej niż gotów jest powiedzieć.
Historia legendarnego skarbu, którego wartość szacuje się dziś na
250 milionów marek, rozpoczęła się blisko 300 lat temu. Wówczas
to pewnemu władcy wpadł do głowy szaleńczy pomysł: wyłożyć całą
komnatę bursztynem. Tak powstał "ósmy cud świata". W roku 1716
król pruski Fryderyk Wilhelm I podarował go Piotrowi Wielkiemu,
carowi Rosji i wysłał do Petersburga. Przez następne 200 lat panowała
wokół skarbu cisza. Potem rozpoczął się dramat, którego zawiłości
nie rozwikłano do dzisiaj. Historia ta przypomina powieść sensacyjną,
której pointy nie sposób przewidzieć - ponieważ ostatni rozdział
wciąż jeszcze powstaje. Po raz ostatni widziano komnatę w 1944 r.
w królewcu*. Pod koniec wojny, gdy III Rzesza legła w gruzach,
spłonęła także Bursztynowa komnata, twierdzą niektórzy. A może
przewieziona w bezpieczne miejsce, dotrwała do naszych czasów?
Legendy na jej temat krążyły jeszcze przed jej zniknięciem. Fascy-
nowała ludzi różnych epok - od czasów feudalizmu do współczes-
ności. Jednak silniej niż wspomnienie o rzeczywistej egzystencji kom-
naty (niewielu już jest takich, którzy ją widzieli) rozpala umysły
* królewiec - Konigsberg (niem.), Kaliningrad (ros.). Odpowiedniej nazwy używa się
w odniesieniu do wydarzeń historycznych.
zagadka jej aktualnej kryjówki. Poszukiwania baśniowych kosztow-
ności trwały dziesiątki lat, brały w nich udział tajne służby, politycy
ze Wschodu i Zachodu, zawodowi poszukiwacze skarbów i historycy,
dziennikarze, awanturnicy i psychopaci. Czas nie zatarł pamięci o za-
ginionym skarbie. Po okresach ciszy nowe pogłoski pobudzają wyob-
raźnię: wschodnioniemiecka Stasi wysyła setki agentów rejestrując
ich gorączkowe poszukiwania w tomach akt, prezydent Jelcyn twier-
dzi, że zna miejsce ukrycia klejnotu. Ale nawet koniec zimnej wojny
nie pomaga w rozwikłaniu tajemnicy. Im więcej czasu mija od zagi-
nięcia komnaty, tym większe są spekulacje na temat jej zniknięcia
z królewca. kto się do tego przyczynił? Specjalna jednostka SS,
której członkom zamknięto potem usta, już na zawsze? Stalinowscy
łowcy trofeów, którzy zaprzeczają istnieniu komnaty, jak przez prawie
pięćdziesiąt lat wypierali się posiadania skarbu króla Priama? Zawo-
dowi szabrownicy, czy zwyczajni rabusie, wykorzystujący chaos ostat-
nich tygodni wojny? A może były amerykański oficer, który dziś
w Teksasie, w prywatnym bunkrze, wyłożonym bursztynem popija
swe ostatnie whisky?
Wynajętym od rosyjskiej te-
lewizji samochodem jedziemy
w kierunku morza, nad Zalew Kuroński. Ponieważ spaliny z niezna-
nych powodów przedostają się do środka wozu, musimy pomimo
chłodu otworzyć okna. Chmury zwieszają się nisko, niebo, ziemia
i woda zlewają się w szarą całość. Na krótko pojawia się słońce,
ukazując surowe piękno tego kraju i ostry kontrast, jaki stanowi jasna
plama plaży na tle ciemnogranatowego morza i bujnej zieleni wy-
brzeża.
Tu właśnie znajdują się najbogatsze na świecie złoża jantaru. Dzisiaj
olbrzymie koparki przebijają się przez 30-40 metrową warstwę gliny,
wydobywając jantar metodą odkrywkową. Indywidualne, prywatne
połowy drogocennego sukcynitu są na rosyjskim wybrzeżu zabronio-
ne. Mimo to czasami widuje się o brzasku mężczyzn, którzy, stojąc po
kolana w wodzie, zarzucają siatki w poszukiwaniu "morskiego złota".
Podczas burz i sztormów morze szczególnie chętnie wyrzuca na
brzeg swoje bogactwo. Kilkaset metrów dalej czujemy się nagle jakby
przeniesieni w czasy dziewiętnastowiecznej gorączki złota. Kilkoro
biedaków i chmara zaniedbanych dzieci przeczesują gołymi rękami
ścieki wypływające z przetwórni bursztynu, wyławiając mikroskopijne
odłamki, które prześliznęły się przez sita. Za te okruchy można dostać
od turystów trochę twardej waluty - a tylko ona się tutaj liczy.
MORSKIE ZŁOTO
Czym jest - albo czym była - Bursztynowa komnata? W 1912 r.
rosyjski historyk sztuki S.N. Wilckowski pisał o niej: " .. to prawdziwe
cudo, nie tylko ze względu na wartość surowca, kunsztowne wyko-
nanie i lekkość formy - ale głównie dzięki pięknemu, raz ciemnemu,
raz jasnemu, ale zawsze ciepłemu odcieniowi bursztynu, który nadaje
całości niewypowiedziany urok. Wszystkie ściany sali pokryte są
mozaiką z wypolerowanych kawałków bursztynu, różnorodnych co
do wielkości i kształtu... Poprzez wyrzeźbione w bursztynie wypukłe
obramowania ściany podzielone są na pola, których środek zajmują
alegoryczne wyobrażenia czterech spośród pięciu ludzkich zmysłów".
Powstanie zaginionego skarbu datuje się na pierwszy rok osiem-
nastego stulecia, a jego historia rozpoczyna się tam, gdzie po 250
latach widziano go po raz ostatni - w Królewcu.
W roku 1701 książę Fryderyk III Hohenzollern, dziadek słynnego
Fryderyka Wielkiego, koronuje się we wschodniopruskiej metropolii
na pierwszego króla Prus. Podobnie jak później Napoleon sam na-
kłada koronę na głowę - sobie i swojej małżonce. Fryderyk I, jak
się od tej pory tytułuje, osiąga godność królewską bez wojen z są-
siadami - rzecz niezwykła jak na owe czasy. Pierwszy król pruski
nie jest wybitnym mężem stanu. Bardziej niż politykę kocha sztukę
i kulturę oraz wszelki możliwy przepych. To utracjusz, wzorujący się
zazdrośnie na manii wielkości dworu francuskiego. Same uroczystości
koronacyjne trwają sześć miesięcy i pochłaniają bajońskie sumy z i tak
już pustawej państwowej kiesy. Prusy nie posiadają przy tym prawie
żadnych bogactw naturalnych i w większym stopniu niż inne państwa
niemieckie zależne są od dobrej woli potężnego sąsiada - Rosji.
Fryderyk I uwielbia ozdoby: berła, ordery... W Królewcu, mieście
pruskich królów (w którym Immanuel Kant sformułuje następnie
swój "imperatyw kategorycz-
ny") świeżo upieczony suwe-
ren poznaje materiał, któremu
do tej pory nie poświęcał więk-
szej uwagi: bursztyn.
Bursztyn pochodzi z morza,
głównie z wybrzeży Bałtyku
i nie jest niczym innym jak ko-
palną, skamieniałą żywicą. Jego
początki sięgają pierwszych
drzew iglastych na planecie
Ziemia, pochłoniętych po mi-
lionach lat przez morze. Potem
nastaje epoka lodowcowa.
Pięćdziesiąt milionów lat dzieli
powstanie bursztynu z płynnej
żywicy drzew iglastych od jego
odkrycia jako kamienia ozdob-
nego, zwanego odtąd "mors-
kim złotem".
Stąd, z bursztynowego wybrzeża, prowadził niegdyś przez całą
Europę ważny szlak handlowy. W 1701 r., podczas uroczystości
koronacyjnych w Królewcu Fryderyk I zlecił wykonanie z jantaru kilku
precjozów. W drodze powrotnej do Berlina przychodzi mu do głowy
zuchwały i niesamowity pomysł - pokój w swej rezydencji chciałby
wyłożyć bursztynem.
Szybko znaleziono wykonawców, materiału było jeszcze wtedy
pod dostatkiem. Fryderyk nie szczędzi grosza. Mimo to prace trwają
10 lat. Początkowo do dzieła bierze się Duńczyk Gottfried Wolffram,
okazuje się jednak za drogi. W końcu niełatwe zadanie dzieli między
siebie kilku artystów. Podobno jednym z nich był sławny Andreas
Schliiter (miałyby na to wskazywać charakterystyczne maski umierają-
cych wojowników); pewne jest natomiast współuczestnictwo gdańsz-
czanina Goffina Tousseau, emigranta z Francji. Przedsięwzięcie pochła-
nia olbrzymie sumy, rujnuje prawie pruski budżet. Wreszcie w 1711 r.
gotowe płyty zostają zamontowane w narożnym pokoju na trzecim
piętrze berlińskiej rezydencji, w tzw. "palarni", gdzie król zwykł był
prowadzić przy fajce pogawędki z gośćmi i wybranymi dworzanami.
(Od redakcji: na Bursztynową komnatę składało się wiele elementów:
kartusze, ramy obrazów, medaliony, herby, płaskorzeźby przedstawia-
jące sceny biblijne, posągi bogini rzymskich Minerwy i Pomony.)
Palarni jak i reszty pałacu nie można niestety zwiedzić. Część
budowli, która przetrwała wojnę i nadawała się do restauracji, padła
w 1950 r. ofiarą trzynastu ton dynamitu - wysadzona w powietrze
na polecenie ówczesnego szefa SED* Walthera Ullbrichta, jako symbol
pruskiego militaryzmu. Na jej miejscu stoi dziś olbrzymia makieta
przedstawiająca fasadę zamku. Wsparta na rusztowaniach ma 120 m
długości i 30 m wysokości i reklamuje projekt odbudowy historycz-
nego gmachu.
kosztowna okładzina ścian, dodająca pałacowi od 1711 r. dodat-
kowego blasku, to jedyne w swoim rodzaju dzieło barokowej techniki
inkrustacyjnej. Tysiące bursztynowych płytek o rozmaitych odcieniach,
naklejonych na drewniane płyty, tworzy mozaikę z powtarzającymi
się motywami: monogram Fryderyka I (Fridericus Rex) i pruski, her-
bowy orzeł. Oto najdroższa tapeta świata.
W rok później Fryderyk umiera, na tron wstępuje jego syn, Fryderyk
Wilhelm I. Ten dla odmiany jest bardzo skąpy - od momentu prze-
jęcia przez niego władzy w Prusach zaczyna się oszczędzanie. Nowy
król unika wszelkiego przepychu, po śmierci ojca sprzedaje zbędne
klejnoty. kocha za to wojsko, dlatego też przeszedł do historii jako
"król-żołnierz".
PREZENTY PODTRZYMUJĄ PRZYJAŹń
Słynny narożny pokój berlińskiego zamku, zwany palarnią, uwiecz-
niony został na płótnie. Widzimy na nim Fryderyka Wilhelma I w kręgu
zaufanych - pali fajkę, popija wino, dyskutuje. Na pierwszym planie
* SED - Sozialistische Einheitspartei Deutschlands (Socjalistyczna Partia jedności Nie-
miec - NRD-owska partia komunistyczna
malutka postać - to późniejszy Fryderyk Wielki. Z opisu pewnego
dworzanina dowiadujemy się, co działo się w tej najbardziej eks-
kluzywnej części królewskich pokoi:
" .. i podążają do narożnej komnaty, gdzie niekiedy w towarzystwie
jednej albo dwóch dam pojawia się też król. Dziesięciu czy dwunastu
oficerów, szczególną łaską królewską obdarzanych, takoż się tam
znajduje. Grają tedyż w piqueta, I'hombre i trik-traka, palą tytoń.
W owo miejsce przywołuje król tych, którym rzec chce coś szcze-
gólnego - tak jak i mnie dwukrotnie tam przybyć polecił. Nie ma
w tym towarzystwie nijakiego skrępowania, każdemu wolno siedzieć,
jako że król od należnych mu oznak czci nieco odstępuje. O jedenas-
tej wieczorem odprawia towarzystwo i udaje się do swojej komnaty".
A sam władca powiada: "Tu dopiero jestem człowiekiem, tu wolno
mi nim być".
Na obrazie widzimy jednak tylko gołe ściany, Bursztynowej Kom-
naty nie było już wówczas w Berlinie, Fryderyk Wilhelm oddał ją
w darze. A oto, jak do tego doszło:
W 1716 przybywa z wizytą car Piotr I, młody monarcha, który
chce zreformować swoje zacofane, prawie średniowieczne państwo
na zachodnią modłę. Wielkie europejskie metropolie bierze za wzór
dla swojej nowej stolicy - Sankt Petersburga, który ma stać się
"oknem na Zachód". Ludność nie chce jednak dobrowolnie osiedlić
się na nowym miejscu. Dopiero pod batami bezlitosnych nadzorców
Sankt Petersburg dosłownie dźwiga się z bagien. W 1703, po roz-
poczęciu robót, trzeba przede wszystkim umocnić grząski grunt.
Praca w trudnych warunkach klimatycznych pociąga za sobą tysiące
ofiar. Dwieście pięćdziesiąt razy powodzie niweczą dzieło budow-
niczych. Aby zapewnić stały dopływ siły roboczej, car postawił swych
poddanych przed alternatywą: albo pójdą do wojska, albo będą
pracować przy budowie stolicy. Przymus sprawia, że nawet szlachta
i mieszczanie osiedlają się w nowej metropolii.
Piotr I to kapryśny despota. ku przerażeniu swego dworu regularnie
opuszcza ojczyznę i wyrusza do zachodniej Europy, poznawać tam-
tejsze życie i kulturę. Czasami podróżuje incognito. Sławny stał się
jego pobyt w Amsterdamie, gdzie - nie rozpoznany - zatrudnił się
jako cieśla w miejscowej stoczni. Na tym motywie osnute jest libretto
opery "Car i cieśla" Gustava Alberta Lortzinga.
W drodze do Amsterdamu Piotr I zatrzymuje się w 1697 r. na
dworze księżnej Zofii w Hanowerze. Nie wyćwiczony w tańcach
(z wyjątkiem kozackich) krzepko chwyta w salonowych pląsach de-
likatne biodra dam dworu i dziwi się: "że żebra niemieckich niewiast
są tak twarde i że znajdują się nie w poziomym, lecz w pionowym
położeniu". Nie wie, że czuł pod palcami fiszbinowe, paryskie gor-
sety, a nie żebra niemieckich panien.
W 1716 roku Piotr odwiedza Berlin, co ciekawe w dość niezwykły
sposób. Przed bramami miasta przesiada się z karety na zwykły wóz.
Delegacja powitalna wiwatuje więc na cześć pustego powozu, a tym-
czasem car bocznymi uliczkami wjeżdża do pruskiej stolicy. Kiedy
pewnego ranka razem z Fryderykiem Wilhelmem I spaceruje po
berlińskim zamku, wchodzi do palarni - i staje jak rażony gromem.
Zachwycony, daremnie szuka właściwych słów, wie tylko jedno, musi
mieć taki bursztynowy gabinet. Król Prus decyduje się szybko. Po-
trzebuje cara jako sprzymierzeńca w wojnie ze Szwecją, tak więc
niezwykły prezent przypieczętowuje prusko-rosyjskie przymierze.
Panele zostają zdemontowane, zapakowane w osiemnaście skrzyń
i pod wojskową eskortą przewiezione wodą i lądem do Sankt Peters-
burga. Tam zdobią początkowo stary, a w sześć lat później nowy
Pałac Zimowy. Jeszcze tego samego roku car wysyła 55 wysokich
drabów do Prus - będą służyć w ulubionej gwardii "króla-żołnierza".
W 1755 r. komnatę czeka kolejna przeprowadzka. Córka Piotra
I Elżbieta poleca umieścić ją w letniej rezydencji w Carskim Siole
(dzisiejsze Puszkino). Piotr Wielki podarował na początku stulecia
ów pagórkowaty teren - 25 km na pd.-zach. od Sankt Petersburga
- swej żonie, Katarzynie I. Zbudowany przez nią w tajemnicy (aby
sprawić carowi niespodziankę) dwupiętrowy, wiejski dworek w ni-
czym nie przypominał późniejszego słynnego pałacu. Rozrzutna
Elżbieta każe sześciokrotnie rozbierać budowlę aż do fundamentów
i wznosić na nowo - jeszcze większą, jeszcze wspanialszą. Prze-
kazy mówią, że w podróżach z Petersburga do Carskiego Sioła to-
warzyszyła jej dwudziestoczterotysięczna świta, dźwigając umeblo-
wanie i sprzęty.
Rozmiary sali w ukończonym w 1752 r. pałacu katarzyny ( 10,55
na 10,5; 6 metrów wysokości) są o wiele za duże, by można ją było
wypełnić istniejącymi panelami. "Boazeria" zostaje więc uzupełniona
o dalsze mozaiki i 24 weneckie lustra - powstaje fantastyczna
(niektórzy mówią: kiczowata mieszanka pruskiego baroku z rosyjskim
rokokiem. Pochodzący z Włoch nadworny architekt Bartolomeo Ras-
trelli i sześciu jego współpracowników potrzebowali na to łącznie
ośmiu lat. Lustra i trzy wielkie okna tworzyły we wnętrzu całą gamę
świetlnych refleksów. Wieczorem, gdy w żyrandolach i kinkietach
zapalano świece, całość sprawiała niezapomniane wrażenie.
Rozmawialiśmy z dwojgiem miłośników sztuki, którzy w Carskim
Siole widzieli komnatę na własne oczy. "Niezwykły, baśniowy, jedyny
w swoim rodzaju świat" -wspomina długoletni ambasador radziecki
w Bonn, Walentin Falin. "Widok tego skarbu wzbudził we mnie prze-
konanie, że w życiu może być coś naprawdę pięknego". Pochodząca
z Prus Wschodnich hrabina Marion Donhoff, wydawca tygodnika
"Die Zeit" trafia w sedno: "Przede wszystkim podziw, że coś podob-
nego można zrobić z bursztynu. Chyba to właśnie najbardziej przy-
czyniło się do powstania legendy, jaką owiana jest Komnata. Gdyby
to był jakikolwiek inny materiał, używany jako okładzina ścian czy
podłóg - ale bursztyn... Było w tym coś niesamowicie nowego
i niepojętego".
RABUNEK NA ROZKAZ FUHRERA
Dzisiaj ta niegdyś najpiękniejsza sala carskiego pałacu stoi pusta.
Rozbrzmiewają w niej głosy rosyjskich przewodników oprowadzają-
cych turystów z Zachodu: "Teraz znajdujemy się w Bursztynowej
Komnacie". Odrestaurowany jest tylko sufit, wszystko inne trzeba
sobie wyobrazić. Przewodnik wyjaśnia: "Kosztowna okładzina ścian
została usunięta podczas wojny. Nie wiadomo, gdzie się znajduje".
"Podłość" - mruczy pod nosem starszy turysta z Niemiec. Usta-
wiamy lampy, aby sfilmować salę. Każdy metr, który obejmujemy
kamerą kosztuje dodatkowe dewizy, każdy nasz krok obserwuje
podejrzliwie cały zastęp strażników, chociaż przecież Niemcy już
przed 50 laty ogołocili to pomieszczenie.
Złocisty klejnot pozostał w pałacu prawie 200 lat, przetrwał I wojnę
światową i rewolucję październikową, będąc ucztą dla oczu dostoj-
nych gości, dworzan i wreszcie obywateli radzieckich. W 1941 r.
potomkowie Fryderyka odbierają jego wielkoduszny prezent. Już
w trzy tygodnie po rozpoczęciu "Operacji Barbarossa" (kryptonim
napadu na ZSRR) 15 lipca 1941 r. dywizje Hitlera stają u bram
Leningradu. Oblężenie miasta, któremu przywrócono teraz pierwotną
nazwę Sankt Petersburg, trwało 900 dni. Ani jednemu niemieckiemu
żołnierzowi nie udało się przekroczyć granic miasta, jednak zdobyli car
skie Sioło. Miejscowość od 1937 r. nazywa się zresztą Puszkino
- na cześć najbardziej rosyjskiego z wszystkich rosyjskich poetów,
który tu właśnie uczęszczał do liceum.
"Wielki Pałac" znalazł się na linii frontu. Rosyjska bomba zniszczyła
olbrzymią salę, położoną tuż obok Bursztynowej Komnaty. Niemiecki
ostrzał dopełnił spustoszenia - lecz Komnata cudem ocalała. W wiel-
kim pośpiechu, prowizorycznie tylko przykryto ściany deskami. Wiatr
i deszcz swobodnie hulały po pałacu - podobnie jak niemieccy
żołdacy. Gdy już nasycili się pornograficzną kolekcją Katarzyny Wiel-
kiej, zaczęli dobierać się do "ósmego cudu świata". Kapitan Hans
Hunsdorfer uważa, że tylko jego przybycie ocaliło skarb przed dewas-
tacją. "Sporo już pozrywali ze ścian - opowiada później - przy-
mierzali się właśnie do luster i malowideł na kości słoniowej. Mu-
siałem przepędzić dwóch podoficerów, którzy próbowali wyrąbać
sobie bagnetami małe pamiątki. Tak nie można powiedziałem im,
to przecież wielkie dzieło sztuki".
"Małe pamiątki" to dopiero początek. Teraz przyszła kolej na
rabusiów większego kalibru. Marszałek Rzeszy Hermann Goring wi-
działby chętnie "jantarowy cud" w swojej wiejskiej rezydencji karin-
hall, albo w innej ze swych siedmiu posiadłości. Minister spraw
zagranicznych Joachim von Ribbentrop chciałby użyć tego dzieła jako
asa atutowego w przyszłych rokowaniach pokojowych ze Związkiem
Radzieckim. Naczelne dowództwo Wehrmachtu też ma swoje plany,
chętnie uczyniłoby z niezwykłej zdobyczy główną atrakcję planowa-
nego Muzeum Sił Zbrojnych. Na osobiste polecenie Hitlera grasuje
natomiast w okupowanych krajach "Sztab Interwencyjny reichsleitera
Rosenberga" i "zabezpiecza" odnalezione dzieła sztuki. Od początku
wojny istnieje tzw. "Misja Specjalna Linz". Hitler chce stworzyć tam
muzeum, przewyższające ogromem i bogactwem kolekcji wszystkie
inne muzea świata. Po rozpoczęciu działań zbrojnych plan zbudo-
wania "niemieckiego Rzymu" jeszcze bardziej się poszerza. Po "o-
statecznym zwycięstwie" wszystkie dobra kulturalne Europy mają
zostać na nowo podzielone, a dzieła pochodzące z tzw. germańskich
stref wpływów - przewiezione do Niemiec. Ze wszystkich zajętych
obszarów Hitler każe wywozić dzieła sztuki uznane przez narodowych
socjalistów za wartościowe. Wybór odbywa się na podstawie wielo-
tomowych "katalogów fiihrera", które sporządził dla wodza dyrektor
generalny Galerii Drezdeńskiej, Hans Posse. W razie wątpliwości
niedoszły malarz osobiście decyduje o losie zagarniętych obrazów,
rzeźb, a nawet książek, dywanów i broni. Czy na liście trofeów fi-
gurowała też Bursztynowa Komnata? Trudno powiedzieć, nie za-
chowały się bowiem dokumenty na ten temat, ale można przypusz-
czać, że tak było.
Propaganda hitlerowska maskowała konfiskaty hasłem "Służba
bezpieczeństwa ratuje skarby kultury przed zniszczeniem" - drwiąc
w żywe oczy z konwencji haskiej, która przewiduje wprawdzie ewa-
kuację dzieł sztuki z obszarów przyfrontowych, ale nie przywłasz-
czanie ich sobie.
Powróćmy do pałacu w Carskim Siole. W ciągu 36 godzin SS
demontuje komnatę i wywozi ją w 24 skrzyniach do Rzeszy. Wpis
w dzienniku 50 korpusu z 14 października 1941 r. brzmi: "Transport
zabezpieczonych przez rzeczoznawców - rotmistrza hr. Solms i ka-
pitana Poensgen - (...) dzieł sztuki, m.in. okładzin Sali Bursztynowej
pałacu w Puszkino, do królewca" (rotmistrz Ernst Otto hrabia
Solms-Laubach i jego towarzysz, kapitan Georg Poensgen podlegali
szefowi muzeum sił zbrojnych. W cywilu byli historykami sztuki i pra-
cowali w pruskim zarządzie zespołów parkowo-pałacowych).
Jednym z najwierniejszych i najbardziej brutalnych wasali Hitlera
był Erich koch, gauleiter Prus Wschodnich z siedzibą w Królewcu.
To on zapewne postanowił sprowadzić Bursztynową Komnatę do
Konigsbergu, chcąc prawdopodobnie wyprzedzić "Sztab Interwen-
cyjny reichsleitera Rosenberga".
Odpowiednich argumentów dostarczał Kochowi Alfred Rhode, dy-
rektor królewieckiego muzeum. 9 sierpnia 1941 r., podczas walk
o Leningrad, napisał do swojego gauleitera: "Należy bezwarunkowo
przedsięwziąć wszelkie środki dla sprowadzenia dzieła do ojczyzny.
Wykonane z pruskiego bursztynu, powinno powrócić do Prus Wscho-
dnich, do Konigsbergu".
Koch wszystko starannie obmyśla i wreszcie bezcenny konwój,
czujnie strzeżony i utajniony, bezpiecznie dociera do wschodnio-
pruskiej metropolii. "Konigsberger Allgemeine Zeitung" donosi 13
listopada 1941 r.: "Bursztynowe ściany w zamku".
W królewieckim zamku, dawnej twierdzy zakonu krzyżackiego zło-
cista "tapeta" ponownie wędruje na ściany - południowe skrzydło,
trzecie piętro, sala nr 37. Prowizoryczne pomieszczenie jest zbyt
małe, dlatego fragmenty Komnaty zapakowane w skrzynie lądują
w piwnicach zamku. Intarsjowany parkiet, freski na suficie i żyrandole
musiały oczywiście zostać w Puszkino. Prawdziwie bajkowy charakter
dzieła tworzyły dopiero wszystkie te elementy.
Dyrektor Alfred Rhode, nie posiadając się z zadowolenia, triumfalnie
obwieszczał w poświęconym sztuce czasopiśmie "Panteon" z czer-
wca 1942 - "powrót Bursztynowej Komnaty do ojczyzny, powrót
w najlepszym i najpełniejszym tego słowa znaczeniu". Powrót? Więc
nikt nie myślał o zwrocie skarbu po zakończeniu wojny, nie chodziło
wcale o jego tymczasowe zabezpieczenie. Naziści ostentacyjnie udo-
stępniają "ósmy cud świata" do zwiedzania. W jakiś sposób trzeba
przecież pokazać, że wojenna katastrofa jednak się opłaca.
POCZĄTEK SENSACJI
W niedługim czasie wojna nie oszczędza także Królewca. W sier-
pniu 1944 r. bombowce brytyjskiego RAF-u zrzucają przez dwie
noce na wschodniopruską metropolię śmiercionośny ładunek. Śród-
mieście legło w gruzach, zamek spłonął prawie doszczętnie. Ale
dyrektor Rhode nie dał się zaskoczyć. Po wypadku, jaki wydarzył się
na wiosnę tego roku, kiedy to w południowym skrzydle wybuchł
pożar, a dym zaszkodził także komnacie, kazał zapakować skradzione
kosztowności w skrzynie i ukryć w piwnicach.
Co stało się z owymi skrzyniami podczas dwóch nocnych nalotów
w sierpniu 1944 r.? Odpowiedzi dwojga żyjących jeszcze świadków
na to zasadnicze pytanie są ze sobą sprzeczne. Friedrich Henken-
siefken, były administrator zamku, w dzień po nalotach ogląda wraz
z dyrektorem wyrządzone szkody. "Przy tej okazji Rhode mimo-
chodem powiedział, że bursztynowa komnata dzięki Bogu ocalała".
Liesl Amm, przyjaciółka córki Rhode'go, tego samego dnia spotkała
dyrektora na dziedzińcu zamku i twierdzi coś zupełnie przeciwnego:
Co z Bursztynową komnatą - zapytałam, a on odpowiedział mi:
Wszystko przepadło. Liesl Amm dziś jeszcze blednie, wspominając
jak Alfred Rhode zaprowadził ją wtedy do piwnicy. "Zobaczyłam
żółtawą masę, przetykaną resztkami drewna. To wszystko, co pozo-
stało z Bursztynowej komnaty". Friedrich Henkensiefken zdecydo-
wanie zaprzecza. Jest przekonany, że zdenerwowana kobieta nie-
uważnie patrzyła i słuchała.
Przeprowadziliśmy mały test: podpaliliśmy mianowicie kawałek
bursztynu, żeby zobaczyć co się stanie. Jantar płonie w temperaturze
375 stopni C i topi się. Nie pozostaje wszakże z niego żółtawa,
podobna do miodu masa, lecz zielonoczarny substytut, w niczym
nie przypominający oryginału.
Co widziała więc pani Amm? Możliwe, że Rhode twierdził tego
ranka raz tak, raz inaczej. Możliwe, że niektóre panele - przecho-
wywane osobno - rzeczywiście spłonęły. Poza wszelką wątpliwością
pozostaje jednak fakt, że w dwa dni później, 2 września 1944 r.
dyrektor napisał do swego przełożonego, szefa Berlińskiej Galerii
Malarstwa: "Bursztynowa komnata ocalała - z wyjątkiem sześciu
paneli". W grudniu tego samego roku Rhode osobiście poszukuje
w Turyngii i Saksonii odpowiedniego schronienia dla królewieckich
zbiorów. W jego ostatnim zachowanym liście z 12 stycznia czytamy:
"Właśnie pakujemy Komnatę". 14 stycznia zaś stwierdził w rozmowie
z synem Wolfgangiem, że skarb jest bezpieczny.
Sprzeczne ze sobą wyjaśnienia Alfreda Rhode rozpoczynają cały
szereg pytań na temat dalszych losów "ósmego cudu świata". Niewy-
kluczone, że chciano zataić jego zniszczenie przed narodem - "o-
stateczne zwycięstwo" jakoś się oddalało. Ale gdzie tu sens, skoro
wszędzie między Mozą a Niemnem* leżały w gruzach zabytki znacz-
nie większych rozmiarów? Bardziej prawdopodobne jest, że próbo-
wano ukryć komnatę przed wojskami alianckimi.
Od 30 stycznia 1945 r. twierdza konigsberg otoczona jest przez
Armię Czerwoną i bezustannie ostrzeliwana. 10 kwietnia oddziały
niemieckie poddają się. Jak wszędzie, tak i tu
za radzieckimi jednostkami frontowymi podą-
ża służba bezpieczeństwa i znawcy sztuki.
Stalin także ceni sobie wojenne łupy. Człon-
kowie utworzonej przez niego "komisji Zdo-
byczy Wojennych", przeszukujący królewiecki
zamek, znajdują jednak - oprócz bezwarto-
ściowej tandety - jedynie trochę książek
i obrazów.
Ostatnią nadzieją Rosjan pozostaje dyrektor
Rhode, który został w Konigsbergu. Radziecki
wywiad wojskowy GRU znajduje go palącego
dokumenty. Alfred Rhode nie jest żarliwym
nazistą - ale jest niemieckim urzędnikiem i niezłomnym strażnikiem
powierzonych mu rzeczy. Przesłuchiwany tygodniami lawiruje, udaje
zdezorientowanego. Nie chce albo nie może wyjawić tajemnicy.
* Aluzja do drugiej strofy hymnu niemieckiego (obecnie nie wchodzącej w skład hymnu
RFN. która w ten właśnie sposób zakreślała granice ..wielkich Niemiec"
Nagle umiera, wedługo oficjalnej wersji na tyfus. Podobny los
spotkał w Królewcu w zimie 1945 r. setki ludzi. Ale grób Alfreda
Rhode na miejscowym cmentarzu jest pusty, można więc wątpić
w naturalną śmierć. Potwierdza to Walentin Falin, długoletni kierow-
nik wydziału w Komitecie Centralnym KPZR. Możliwe wszakże, że
"odgrzewa" on tylko starą plotkę: w latach pięćdziesiątych "Kalinin-
gradskaja Prawda" opublikowała raport pewnego rosyjskiego ofice-
ra, donoszący, że Rhode został otruty, zanim zakończono prze-
słuchania.
Tu zaczyna się szalone, groteskowe czasami polowanie na Bur-
sztynową komnatę. Od 1945 r. przeprowadzono niezliczone po-
szukiwania, nie sposób wymienić wszystkich spekulacji i pogłosek
na ten temat. Każda, najbardziej nawet nieprawdopodobna wskazów-
ka mobilizowała zastępy tropicieli. Dla niektórych zaginiony skarb
staje się obsesją. Byli żołnierze przypominają sobie nagle tajemnicze
spotkania, uciekinierzy ze Wschodu odświeżają w pamięci dawno
zapomniane szczegóły i wciąż na nowo ktoś powraca do tematu
tajemniczych skrzyń. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że kom-
nata - zapełniająca bądź co bądź kilka ciężarówek - rozpłynęła się
w powietrzu.
Dwaj mężczyźni, urodzeni w Prusach Wschodnich, niezależnie od
siebie zbierali wszystkie dostępne im wskazówki i ślady, niezmor-
dowanie badając losy skarbu - aż do niemal równoczesnej śmierci
w 1987 r. (przypadek? - pytają niektórzy). Ci dwaj to Georg Stein,
rolnik z okolic Hamburga oraz Paul Enke, prawnik i miłośnik sztuki
w służbie Stasi.
20 sierpnia 1987 r. w pewnym bawarskim lasku spacerowicze
odkrywają straszliwie zmasakrowane zwłoki. Obok leży nóż i skalpel.
Denat nazywa się Georg Stein. Policja stwierdza samobójstwo i pew-
nie ma rację. Ów człowiek bez reszty poświęcił się poszukiwaniom,
angażując cały swój majątek. Niepowodzenie i finansowa ruina do-
prowadziły go do rozpaczy i wreszcie do śmierci. Sposób, w jaki
pożegnał się z życiem, wzbudził jednak podejrzenia; może Stein
wpadł na właściwy trop i dlatego został zamordowany?
W muzeum miejskim w Królewcu przeglądamy spuściznę Steina,
dotyczącą Bursztynowej Komnaty: wyniki wieloletnich badań, od-
kupione od rodziny zmarłego przez jego byłego protektora - barona
Eduarda Falz-Feina z Liechtensteinu. Kiedy ów baron przekazał na-
stępnie dokumentację do kaliningradu, radzieccy eksperci pokładali
w niej wielkie nadzieje. Oto jak opisywał przybycie całego archiwum
do miasta (nota bene: pociągiem pospiesznym "Jantar") przewod-
niczący tamtejszej Fundacji Kulturalnej: "Ach, wreszcie przyjechał!
Niebieskie wagony z żółtymi pasami przelatują obok mnie. widzę
mój, trzynasty! Przez okno wygląda Nina Pietrowna, zastępująca
mnie w Fundacji. Uśmiecha się, kiwa głową: - Mam, mam!.
Archiwum, które próbowano ostatnio ukraść, dotarło do nas.
Sześć sporych kartonów zajmuje cały przedział. Na każdym
z nich duży, staranny napis: GEORG STEIN. Witamy w kalinin-
gradzie!"
Rolnik rodem spod Hamburga zbadał za życia setki śladów, równie
wiele porzucił. Przy jednym z nich upierał się do końca: kryjówką
miała być według niego sztolnia "Wittekind" w miejscowości Volp-
riehausen koło Getyngi, gdzie od 1938 r. mieścił się skład amunicji.
Jesienią 1944 r. w podziemnych chodnikach złożono zawartość 24
wagonów. Naoczni świadkowie widzieli wśród ładunku wielkie skrzy-
nie. Co w nich było? Z całą pewnością także bursztyn - a mianowicie
kolekcja Uniwersytetu w królewcu, odnaleziona po wojnie i prze-
chowywana od 1958 r. w Instytucie Geologicznym Uniwersytetu
w Getyndze. Ale to nie wszystko - w nocy z 28 na 29 września
1945 r. mieszkańców Volpriehausen budzi ogłuszająca detonacja.
W sztolni nastąpiła eksplozja. Następne noce przynoszą dalsze wy-
buchy.
Czy był to samozapłon resztek amunicji, czy też ktoś chciał na
zawsze zasypać szyb? Byli esesmani - a może żołnierze alianckich
wojsk okupacyjnych, kamuflujący kradzież dzieł sztuki?
Szyb w Volpriehausen jest dziś niedostępną ruiną. Georg Stein
spodziewał się, że zaginiony skarb spoczywa na głębokości 600 m.
"Ten człowiek był opętany swoją ideą" - przypomina sobie hrabina
Marion Donhoff, która w latach osiemdziesiątych udostępniła mu
łamy "Die Zeit". Stein za wszelką cenę chciał spowodować otwarcie
szybu, pisał nawet do kanclerza Helmuta Kohla, od którego zresztą
nie dostał żadnej odpowiedzi. Udało mu się za to przekonać berliń-
skiego deputowanego do Bundestagu z ramienia SPD, Nilsa Dideri-
cha, który interpelował w tej sprawie w parlamencie. W imieniu
rządu odpowiedział parlamentarny sekretarz stanu i późniejszy nad-
burmistrz Frankfurtu Andreas von Schoeler: z braku wystarczających
przesłanek i ze względu na wysokie koszty prace wydobywcze nie
zostaną podjęte. Pozostała zamknięta sztolnia - i wiele znaków
zapytania.
Raz tylko uśmiechnęło, się do Steina szczęście. W muzeum ikon
w Recklinghausen odkrył dzieła sztuki z Peczerskiej Ławry, zrabowane
w 1944 przez "Sztab Interwencyjny reichsleitera Rosenberga". Zbiór
ten został w 1973 r. zwrócony Związkowi Radzieckiemu. Od tamtej
pory Georg Stein stał się ulubieńcem Rosjan. Jako pierwszy obywatel
kraju zachodnioeuropejskiego otrzymał od rosyjskiej cerkwi prawo-
sławnej "Order Św. Włodzimierza". Pisarz Julian Siemionow uwiecz-
nił go zaś w sztuce teatralnej, w której pada zresztą ofiarą agentów.
GORĄCZKA BURSZTYNU" W STASI
We wschodnich Niemczech w tym samym czasie tropi zaginione
cudo Paul Enke. Nie mniej fanatycznie - ale wyposażony w większe
środki i otoczony ścisłą ochroną. Nie bez powodu - Enke działa
bowiem na zlecenie Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego. Aby
nie rzucać się w oczy udaje emerytowanego pracownika Ministerstwa
Spraw Wewnętrznych. Jego szef, Erich Mielke jest zafascynowany
pomysłem odnalezienia komnaty i przekazania towarzyszom w Mos-
kwie jako symbolu niezłomnej przyjaźni niemiecko-radzieckiej. Paula
Enke - niezależnie od oficjalnego zadania - w pewnym momencie
również ogarnęła "bursztynowa gorączka". W przeciwieństwie do
swego zachodnioniemieckiego konkurenta, Georga Steina, jest on od
początku doskonale wyposażony. Dysponuje wszystkim, co niezbędne
do poszukiwań: pieniędzmi, ciężkim i specjalistycznym sprzętem. Za
całą operację odpowiedzialny jest w Stasi Wydział dochodzeniowy
HA IX, podlegający Gerhardowi Neiberowi, zastępcy Mielkego.
Sprawdzono setki nieczynnych kopalń, zasypanych sztolni i pod-
ziemi na terenie NRD, przesłuchano niezliczonych świadków, nie
pomijając żadnego, najbardziej nawet wątpliwego tropu. Wszystko
na próżno.
Ilekroć Mielke jechał do Moskwy, zabierał ze sobą akta operacji,
oznaczonej kryptonimem "Puszkin", aby poinformować "Wielkiego
Brata" - KGB - o jej przebiegu. Rosjanie wykazywali szczególne
zainteresowanie listami obywateli NRD, którzy zareagowali na pub-
likowane w prasie wezwania o nadsyłanie własnych wspomnień
i wskazówek. PrzePływ informacji był zdecydowanie jednokierunkowy,
kGB milczało. Enke natomiast szukał dalej. Przy zbadaniu jednego
tylko ze śladów, nieczynnej kopalni glinki porcelanowej w Saksonii,
zmarnowano 2,5 miliona marek. Tyle kosztowało wypożyczenie za
dewizy supernowoczesnych szwajcarskich sond i specjalnych po-
głębiarek. Jedyny rezultat pracy zespołu to metrowe regały z aktami
- wykaz niepowodzeń, pechowych wypadków, rozczarowań. Pod-
czas burzliwych tygodni na przełomie 1989 i 1990 roku* część tych
dokumentów zaginęła. Oferowano je nam później na Zachodzie za
wielkie sumy twierdząc, że zawierają dokładną lokalizację kryjówki.
Hans Seuffert, były podpułkownik Stasi i bezpośredni przełożony
Enkego uśmiecha się gorzko słysząc takie rewelacje. Uskarża się
jednak, że niektóre istotne tropy prowadzące na Zachód nie zostały
gruntownie zbadane.
Im dłużej NRD-owska służba bezpieczeństwa szuka, tym silniejsze
żywi przekonanie, że imperialistyczny wróg klasowy ingerował i tutaj.
Wiosną 1945 r. wojska amerykańskie zajęły duże obszary w środ-
kowych Niemczech włączone potem do radzieckiej strefy okupacyj-
nej. Przy okazji Amerykanie znajdują wiele skarbów, ukrytych przez
nazistów: podziemne muzeum Hitlera, złoto Banku Rzeszy, sarkofagi
pruskich królów... Większość umieszczają w specjalnych spisach
i zwracają, ale przecież nie wszystko. Wiele dzieł sztuki powędrowało
"za wielką wodę". Czy również Bursztynowa Komnata? Nie można
tego całkowicie wykluczyć, lecz prawdopodobieństwo jest niewielkie
- w podręcznym bagażu nie dałoby się przemycić komnaty.
Liczne ślady prowadzą natomiast do byłego ZSRR. Piwnice sławet-
nej Łubianki, centrali kGB w Moskwie, pełne są dokumentów trak-
tujących o ludzkich losach i politycznych aferach. Bardzo wolno
wydostają się na światło dzienne. W końcu przez dziesięciolecia
obowiązywała tu zasada jak najwęższego kręgu wtajemniczonych.
Jeśli już odtajnia się jakieś informacje, to na ogół w zamian za "twardą
walutę". I tak pojawił się nagle na Zachodzie pamiętnik z 1945
roku, należący do Aleksandra Briusowa, radzieckiego oficera i eks-
perta w dziedzinie sztuki, który miał sprowadzić do ojczyzny skra-
dzione przez Niemców dzieła. To on właśnie rozpowszechniał po-
tem (pod pseudonimem) historię o gwałtownej śmierci małżeństwa
Rhode. Pod datą 10 czerwca Briusow zapisał, jakoby widział zglisz-
cza Bursztynowej komnaty w ruinach zamku. "Przyczyną znisz-
czenia był prawdopodobnie pożar wzniecony przez naszych żoł-
nierzy". Radzieccy żołnierze, pijani i oszołomieni zwycięstwem
mieli rzekomo zaprószyć ogień, który strawił także złożone w piw-
nicach skrzynie. Wielu poszukiwaczy uwierzyło w ten meldunek
i dało za wygraną.
Gdy - po wielu daremnych próbach - udaje się nam wreszcie
spotkać z Filipem Bobkowem, poruszamy oczywiście sprawę pamięt-
nika. Bobkow macha ręką: "Zapomnijcie o tym. Znamy od dawna
te wspomnienia. Uważacie, że szukalibyśmy dalej, gdybyśmy byli
przekonani, że są wiarygodne? U nas nikt nie traktował tego poważ-
nie".
Rzeczywiście, nawet sam autor kontrowersyjnego zapisu nadal
szukał po wojnie paneli z "morskiego złota". Można to dwojako
tłumaczyć: Po pierwsze - niewykluczone, że oficer ów udawał dalsze
zainteresowanie sprawą. Powierzył bowiem tajemnicę swemu dzien-
nikowi, ale nie odważyłby się przyznać Stalinowi, że sami Rosjanie są
odpowiedzialni za zniszczenie "ósmego cudu świata". Druga moż-
liwość: Briusow uznał swe spostrzeżenia z królewca za niepewne,
a wyciągnięte na ich podstawie wnioski - za przedwczesne. Były
zastępca szefa KGB, Bobkow uważa w każdym razie, że Komnata
ocalała i wciąż znajduje się w okolicach Kaliningradu.
CUDA TRWAJĄ NIECO DŁUŻEJ
Prace poszukiwawcze w Kaliningradzie mogły przez dziesiątki lat
prowadzić wyłącznie rosyjskie instytucje. Dla przybyszów z Zachodu
miasto było zamknięte ze względu na strategiczne znaczenie nie
zamarzającego portu i bazy wojskowej. Dzisiaj jest inaczej. Niełatwo
jednak znaleźć ślady dawnego Konigsbergu. Szczególnie w śródmieś-
ciu - spustoszonym już i tak przez wojnę - Rosjanie starali się
zlikwidować wszystko, co przypominałoby wschodniopruską met-
ropolię. Ostał się tylko budynek giełdy i ruiny katedry. Resztki zamku
zrównano z ziemią, budując w tym miejscu monstrualny wieżowiec,
który miał stać się nową siedzibą KPZR.
Przez długie lata nie wpuszczano do kraju turystów z Zachodu,
teraz zachęca się ich do przyjazdu. Wszędzie można kupić pocztówki
z widokami Starego Królewca, świeżo wydrukowane historyczne plany
miasta. Zbierane są datki na odbudowę katedry, w której znajduje
się grób Immanuela Kanta. Niezwykłą lekturę znajdujemy w hallu
naszego hotelu - mianowicie pisma wydawane przez niemieckie
"związki wypędzonych".
Władze radzieckie wielokrotnie poszukiwały Bursztynowej Komnaty
w Kaliningradzie. W 1988 r. przeprowadzono zakrojoną na szeroką
skalę akcję w browarze w dzielnicy Ponath. Pewna kobieta widziała,
jak w styczniu 1945 r. esesmani wnosili do tamtejszych podziemi
wielkie skrzynie, a następnie wysadzili w powietrze wejścia. Począt-
kowo Rosjanie szukają w niewłaściwym browarze. Wobec braku rezul-
tatów Moskwa chce przerwać prace. Wtedy nadchodzi informacja,
że w Ponath jest jeszcze drugi browar.
Przed kamerami rosyjskiej telewizji, w atmosferze napięcia i ocze-
kiwania otwarto wreszcie zapomniane tunele. Eksperci rozpoczynają
Penetrację. Pomaga im w tym
plan sporządzony podobno przez
okultystę, który, posługując się
wahadełkiem wyznaczył na mapie
dokładne miejsce ukrycia skarbu.
Wody gruntowe dawno już zalały
wszystkie pomieszczenia, mimo
to każde zostaje dokładnie zba-
dane. W końcu rozczarowanie:
w podziemnych korytarzach nie
ma ani śladu jantarowej komnaty.
Obecnie w browarze wytwarza
się lemoniadę. Gdy kręciliśmy
tam zdjęcia do audycji telewizyj-
nej, produkcja stanęła. Nie, nie
z naszego powodu, po prostu za-
brakło butelek.
Do tej pory Rosjanie sprawdzili na terenie miasta ponad 200
obiektów, poinformował nas Andriej Orłow, długoletni członek pań-
stwowej komisji śledczej. Niektóre jednak tylko pobieżnie. Zdaniem
Orłowa, w ostatnich tygodniach wojny niemożliwe było ukrycie
skrzyń gdzie indziej, jak tylko w mieście lub jego okolicach.
Podobnie uważa Walentin Falin. Jesienią 1990 r., gdy do władz
radzieckich zgłosił się kolejny świadek, Falin - wspierany przez
KGB - zarządza intensywną akcję poszukiwawczą na północ od
kaliningradu. W ciągu 45 lat krajobraz poważnie się zmienił, w opi-
sanym przez świadka miejscu wyrosły setki nowych drzew, utrud-
niając lokalizację. Mimo to koparki zabierają się do roboty. Dopiero
z nastaniem zimy przerwano wykopy, ponieważ sondy nie mogły
przeniknąć przez stwardniałą ziemię. Wczesnym latem Falin i Bob-
kow chcą kontynuować prace. "Ale wtedy - mówi ten pierwszy
- nadszedł gorący sierpień 1991 i wiadome wydarzenia udaremniły
nasze zamiary". "Wiadome wydarzenia" w sierpniu 1991 r. to
pucz ortodoksyjnych komunistów przeciw Gorbaczowowi. Po żałos-
nej klęsce puczystów Falin musiał opuścić swój gabinet w komitecie
Centralnym. Do dziś jest przekonany, że nie uczynił wszystkiego
dla odnalezienia skarbu. Potwierdza to również Filip Bobkow: "Mie-
liśmy też jeszcze poważniejsze zmartwienia niż Bursztynowa kom-
nata".
Mimo tych problemów kreml zlecił w 1980 r. rekonstrukcję
dzieła. Od tamtej pory w dawnych stajniach pałacu w Carskim
Siole trwa mozolna praca. Zadanie jest trudniejsze niż w XVIII w.
Istnieją wprawdzie rysunki konstrukcyjne i ilustracje oryginału, ale
w przeciwieństwie do dawnych mistrzów współczesnym artystom
brakuje pieniędzy i surowca. Eksport "morskiego złota" został
wprawdzie wstrzymany, całość wydobycia skierowano do Cars-
kiego Sioła, ale czy kiedykolwiek uda się zgromadzić tak ogromne
ilości jantaru? M. kryłow kierujący zespołem rekonstruktorów po-
wątpiewa w to.
Wchodzimy do warsztatu; dwa, trzy panele stoją wprawdzie go-
towe, ale artyści zajęci są aktualnie produkcją ozdób i breloczków,
sprzedawanych turystom w pałacu. Część funduszy i specjalny piec
do wypalania bursztynu pochodzi z darów wspomnianego już wcześ-
niej barona Eduarda Falz-Feina. jednak od dłuższego czasu ustały
dostawy większych brył surowca, niezbędnych do kontynuacji pracy.
Mimo to Kryłow i jego współpracownicy nie rezygnują. Może chcą
po prostu udowodnić, że nie brak im umiejętności. Od lat te same
fragmenty rekonstrukcji pokazywane są turystom w pustej sali pałacu
- tak kiedyś wyglądała i znów ma tak wyglądać.
ZEZNANIA GAULEITERA KOCHA
Człowiek, który mógł oszczędzić Rosjanom syzyfowej pracy, zmarł
w 1986 r. Ostatnie dziesięciolecie swego życia spędził w więzieniu
w Barczewie; polskim miasteczku we wschodniej części byłych Prus
Wschodnich. Mowa o gauleiterze Erichu kochu. Pod koniec wojny
koch zniknął, by pojawić się - z fałszywymi dokumentami - w za-
chodnich Niemczech. W 1949 r. Brytyjczycy odnaleźli go w pobliżu
Hamburga i w rok później wydali Polsce. Na proces czekał kolejne
osiem lat. Oskarżony o spowodowanie śmierci 400000 Polaków
został skazany na śmierć. karę zamieniono później na dożywotnie
więzienie.
Całe lata trwały przesłuchania nazistowskiego przestępcy - także
na temat Bursztynowej komnaty. koch lawirował, od czasu do czasu
rzucał jakąś niejasną wskazówkę, żeby zwieść śledczych i wymóc na
nich złagodzenie rygoru. Był przebiegłym politycznym graczem. Je-
dyna gazeta niemieckojęzyczna, którą wolno mu było czytać, to
"Neues Deutschland". Protokoły przesłuchań dowodzą jednak, że
do późnej starości był doskonale zorientowany w wydarzeniach poli-
tycznych - co nie było dane innym czytelnikom organu SED.
Z Królewca jedziemy do Barczewa - przez granicę rosyjsko-polską,
która wydaje się nam jedną z najlepiej strzeżonych granic świata.
Mimo, że nasze dokumenty są w porządku, dopiero za drugim podej-
ściem udaje się nam ją przekroczyć. Barczewo to małe miasteczko
na skraju Pojezierza Mazurskiego, blisko Olsztyna. Znajdujemy sielan-
kowo położone więzienie. Naczelnik oczekuje nas, prosi na kawę.
Znał kocha osobiście i podkre-
śla znajomość szczegółów.
Wiadomość o naszym przyjeź-
dzie błyskawicznie roznosi się
wśród więźniów. Gdy przecho-
dzimy przez dziedziniec, stoją
za zakratowanymi oknami,
gwiżdżą, wyją, śpiewają
- a jeden odtwarza z taśmy
niemieckie marsze. Naczelnik
zdaje się być ubawiony. Cela
nr 12 - to tutaj przebywał aż
do śmierci Erich Koch. Dyrektor
proponuje nam "wizję lokal-
ną"; Jeden z więźniów, skazanY
na śmierć za morderstwo, mógłby przespacerować się przed kamerą
po ogrodzonej części dziedzińca - tak jak miał to w zwyczaju
koch. Nie jesteśmy jednak zainteresowani śledzeniem więziennych
spacerów Gauleitera lecz tropem, który tu pozostawił - świadomie
bądź nie.
Bursztynowa komnata, jak wynika z protokołów przesłuchania
kocha, została załadowana na niemiecki statek. który statek miał
na myśli? Zimą 1944/45 wiele jednostek cumowało w portach Morza
Bałtyckiego. Na przykład "Emden" i "Pretoria", które w styczniu
1945 r. przewiozły z Prus Wschodnich do Świnoujścia sarkofagi
małżeństwa Hindenburgów i militaria z pomnika-muzeum w Tan-
nenbergu (Stębork - k/Olsztynaj albo "Robert Ley", zatopiony na-
stępnie 24 marca 1945 r. przez brytyjskie bomby w Hamburgu.
Tragiczny los spotkał statek o nazwie "Wilhelm Gustloff".
Ochrzczony w 1937 r.- w obecności Hitlera - imieniem zamor-
dowanego w Szwajcarii przywódcy NSDAP, był początkowo włas-
nością nazistowskiej organizacji "Siła i Radość". Wkrótce został przy-
stosowany do warunków wojennych: służył najpierw jako lazaret,
potem przewoził uciekinierów. W styczniu 1945 r. szykował się do
odpłynięcia z portu Gotenhafen (Gdynia - była to ostatnia szansa
ucieczki przed nacierającą Armią Czerwoną. Ówczesny rachmistrz
Heim Schon nadzorował załadunek statku: "30 stycznia zabraliśmy
na pokład skrzynie, przywiezione ciężarówkami. Myślałem począ-
tkowo, że to prowiant - ale były zbyt ciężkie. Nie można wykluczyć,
że zawierały panele Bursztynowej Komnaty". Gdy "Wilhelm Gustloff"
wypływał z portu, na pokładzie znajdowało się 6000 uciekinierów
i rannych żołnierzy. Temperatura spadła do minus 17 stopni C.
Kilka minut po godz. 21.00 radziecka łódź podwodna S-13 odpaliła
w kierunku statku trzy torpedy. Dowódca, Aleksander Marinesko,
pomylił go w ciemnościach z okrętem wojennym. Pociski wbiły się
w burtę. Był to koniec "Wilhelma...". Pięć tysięcy trzysta ofiar po-
chłonęły lodowate fale Bałtyku. Czy Bursztynowa Komnata również
pogrążyła się w otchłani niczym skarb Nibelungów?
Wrak niemieckiego transportowca leży 20 mil od Świnoujścia,
na głębokości 45 m. Na mapie nosi nazwę "przeszkoda nawigacyjna
nr 73". Wypłynęliśmy z ekipą płetwonurków na morze. Po kilka-
krotnych próbach nurkowie znaleźli wrak, odczytali zardzewiałe litery
na burcie. Co jakiś czas muszą wypływać na powierzchnię, na takiej
głębokości nie mogą przebywać zbyt długo. We wnętrzu kadłuba
widać, że ktoś już tu prowadził poszukiwania. W latach siedem-
dziesiątych polscy płetwonurkowie zlokalizowali wrak. Zabrali wszy-
stko, co uznali za interesujące i co mogli wydobyć na powierzchnię.
Nie natknęli się jednak na skrzynie z bursztynem. Nic nie wskazuje
na to, żeby kiedykolwiek spoczywały one wśród szczątków tysięcy
uciekinierów.
TAJEMNICA BORYSA JELCYNA
Koniec zimnej wojny i otwarcie "żelaznej kurtyny" stanowiły dodat-
kowy impuls dla poszukiwaczy ze Wschodu i z Zachodu. Nadzieja
na nowe informacje, dotychczas okryte tajemnicą, wkrótce się speł-
niła. 19 listopada 1991 nagłówek "Raboczej Tribuny" głosił: "Bur-
sztynowa Komnata odnaleziona". Zecer zapomniał o znaku zapyta-
nia, jak wyjaśniał później autor artykułu, Aleksander Nadżarow,
powołując się jednocześnie na dane wywiadu wojskowego GRU.
Reakcja na notatkę przypominała lawinę.
W tym samym czasie gościł w Niemczech Borys Jelcyn. Na kon-
ferencji prasowej pytano go oczywiście o Komnatę. Z uwodzicielskim
uśmiechem odrzekł, że zna miejsce jej ukrycia, aczkolwiek nie może
tej informacji obecnie podać.
Do tej pory wszyscy zainteresowani próbują odgadnąć, co powo-
dowało rosyjskim prezydentem podczas tej konferencji. Walentin
Falin opowiada, że w tym czasie otrzymał właśnie nowe wskazówki
na temat skarbu. Zawierać je miał pewien list, który - jeszcze nie
otwarty - leżał na jego biurku w moskiewskim KC i podczas tłumienia
puczu w sierpniu 1991 r. dostał się w ręce Jelcyna. Ten list miał
skłonić prezydenta do zagadkowej odpowiedzi dziennikarzom.
Bardziej prawdopodobne jest to, że Jelcyn uległ podpowiedziom
wspomnianego już barona Eduarda Falz-Feina z Liechtensteinu, który
widział w wizycie rosyjskiego polityka szansę nadania poszukiwaniom
nowego rozmachu. I rzeczywiście - nastało coś w rodzaju współ-
czesnej "gorączki złota". Rzekomą kryjówką miała być miejscowość
Jonastal w Turyngii, opuszczona właśnie przez wojska rosyjskie. Ty-
siące poszukiwaczy skarbów i przygód zjechało do opustoszałej
bazy wojskowej z jej labiryntem podziemnych korytarzy. Samochody
zakorkowały wszystkie drogi dojazdowe, na poboczach wędrowni
handlarze sprzedawali kilofy i inne narzędzia. Wśród przybyłych tłu-
mów znaleźć można było profesjonalnie wyposażonych Belgów i Ho-
lendrów, rodziny urządzające sobie piknik i niemieckich neofaszys-
tów. Okolica ta ma bowiem swą własną historię. Jesienią 1944
więźniowie pobliskiego obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie
wydrążyli w wapiennym masywie 25 sztolni z przeznaczeniem na
główną kwaterę Hitlera. Plan oznaczony kryptonimem "Olga" był
oczywiście ściśle tajny, wszystkich więźniów wymordowano więc po
zakończeniu robót. Naoczni świadkowie widzieli podobno, jak w osta-
tnich dniach wojny wjeżdżały tam niemieckie ciężarówki oznaczone
fałszywymi znakami szwajcarskiego Czerwonego Krzyża i załadowane
dużymi skrzyniami. Wkrótce potem esesmani wysadzili w powietrze
wszystkie wejścia. Potwierdza to rzekomy radiogram pewnego sturm-
bannfiihrera o następującej treści: "Do Głównego Urzędu Bezpie-
czeństwa Rzeszy". Rozkaz wykonany. Akcja Bursztynowa Komnata
zakończona. Wejścia zamaskowane i wysadzone. Gustav Wyst".
W 1959 r. syn sturmbannfiihrera Wysta zgłosił się do redakcji
pisma "Freie Welt", organu towarzystwa przyjaźni niemiecko-radziec-
kiej w NRD. Wyjaśnił, że znalazł ów meldunek przed laty w kieszeni
munduru zmarłego ojca, ale - rozgoryczony rolą, jaką ten pełnił
w III Rzeszy - od razu spalił kartkę. Teraz przypominał sobie treść
dokumentu.
Wyst-junior z miejsca wzbudził zainteresowanie Stasi, a także wy-
wiadu radzieckiego, który zaprasza ważnego, jak się wydaje, świadka
do Moskwy. Wiarygodność tych zeznań jest jednak wątpliwa. Infor-
macji o akcjach objętych najwyższym stopniem poufności nie prze-
kazywano bowiem drogą radiową, niezaszyfrowanym tekstem.
Do rzeszy jasnowidzów i fantastów ogarniętych "bursztynową
gorączką" należał także swego czasu reporter czasopisma "Stern",
Borys Gerd Heidemann - ten sam, który dał się zwieść fałszywym pamięt-
nikom Hitlera. Rozpowszechniał on w Moskwie ofertę wymiany kom-
naty - odkrytej rzekomo w paragwajskiej dżungli - na "zastępcę
fiihrera", Rudolfa Hessa osadzonego w berlińskim więzieniu.
Wywołane spekulacjami Jelcyna poszukiwania w Jonastal zakoń-
czyły się fiaskiem. Nie obyło się przy tym bez sytuacji zgoła komicz-
nych: ktoś próbował opuścić się w głąb ciasnego szybu na własnych
szelkach, inni skrobali na ścianach wyimaginowane wiersze miłosne
Ewy Braun do Hitlera. Władze Turyngii uznają wreszcie, że cała ta
sytuacja zagraża porządkowi publicznemu i... wysyłają własną, ofic-
jalną ekipę.
labirynt rzeczywiście zawiera urządzenia niezbędne
dla prowizorycznego centrum dowodzenia. Wielodniowa penetracja
nie przyniosła jednak oczekiwanych rezultatów w postaci śladów
"ósmego cudu świata". Czy można było zresztą przewieźć przez
całe Niemcy dwadzieścia pięć wielkich skrzyń, nie zwracając niczyjej
uwagi? Wejścia do sztolni w Jonastal są od tamtego czasu znów
zamknięte. Co kilka tygodni ktoś wyłamuje ciężkie, stalowe kraty, to
pogrobowcy Hitlera odbywają tam swe spotkania i seanse okultys-
tyczne.
Jeśli już mowa o dawnych i współczesnych nazistach - wciąż
zgłaszali się do nas ludzie dysponujący rzekomo informacjami z krę-
gów byłej SS i NSDAP. Według nich esesmani i funkcjonariusze par-
tyjni wiedzą o miejscu ukrycia skarbu. Poprzysięgli sobie jednak, że
najważniejsza niemiecka zdobycz wojenna nigdy już nie dostanie się
w ręce Rosjan. Tego rodzaju "stuprocentowe wskazówki" otrzymy-
waliśmy wielokrotnie podczas zbierania materiałów.
Na poły żartobliwe wypowiedzi prezydenta Jelcyna kierują uwagę
na poważny polityczny problem. Próbę rekonstrukcji dzieła podjętą
w Carskim Siole oraz oficjalne rozwiązanie komisji śledczej można
by uznać za oznaki rezygnacji i pogodzenia się ze stratą. Wielu
członków komisji nie zna wszakże do dziś prawdziwego powodu
zakończenia jej działalności i zarzuca władzom w Moskwie powierz-
chowność podejmowanych przedsięwzięć.
Cisza na temat zaginionego skarbu została przerwana w 1990 r.,
po upadku muru berlińskiego i przemianach na kremlu. Podpisany
wtedy niemiecko-radziecki układ przewiduje stopniowy, wzajemny
zwrot zagarniętych podczas wojny dzieł sztuki. W rosyjskich muzeach
i magazynach odnajdują się liczne trofea z terenu Niemiec, w tym
także tzw. "skarb Priama". Ten zbiór kosztowności, odkryty przez
niemieckiego archeologa-amatora Heinricha Schliemanna i przypi-
sywany legendarnemu władcy Troi, padł w 1945 r. łupem wojsk
radzieckich. Stalin kazał wywieźć go z Berlina i od tej pory stale
wypierał się posiadania skarbu. Rosyjscy eksperci zapobiegliwie spi-
sują teraz dzieła wywiezione przez hitlerowców i znajdujące się
rzekomo nadal na terytorium Niemiec. Lista obejmuje przedmioty
wycenione łącznie na kilka bilionów marek - wśród nich rzecz jasna
także bursztynową komnatę. Już przed laty Irina Antonowa, dyrektor
moskiewskiego Muzeum Puszkina i członkini komisji rewindykacyjnej
ironicznie zapowiadała: "Oddajcie nam komnatę, wtedy my rozej-
rzymy się za skarbem Priama".
Możliwe więc, że Rosjanie sztucznie podsycają plotki na temat kom-
naty, ażeby wzmocnić własną pozycję przetargową. W takim razie Filip
Bobkow i większość byłych członków komisji śledczej, z którymi roz-
mawialiśmy, działają wbrew interesom Rosji, wyrażając przekonanie
bądź przypuszczenie, że dzieło wciąż znajduje się na rosyjslvej ziemi.
Niedaleko Jonastal leży miasto poetów - Weimar, i dawny obóz
koncentracyjny Buchenwald. Zainteresowanie wielu poszukiwaczy
Weimarem wynika m.in. z zeznań gauleitera kocha. Erich koch pełnił
od 1941 r. także funkcję komisarza Rzeszy na Ukrainie, brutalnie
wyzyskując ludność cywilną. Wywoził wtedy z okupowanych terenów
wszystko, co tylko wpadło mu w ręce. Pewnego dnia udzielił prze-
słuchującym go w więzieniu Polakom takiej wskazówki: "Tam, gdzie
znajdziecie moją prywatną kolekcję sztuki, jest także Bursztynowa
Komnata".
Koch do końca nie chciał zezwolić na ewakuację, aby nie szerzyć
wśród ludności defetyzmu. Część swoich łupów zdążył jednak wy-
wieźć na Zachód.
Czy wywiózł także Komnatę? To przypuszczenie zdaje się potwier-
dzać wypowiedź Wilhelma Stolzke, strażaka z Królewca. Pan Stolzke
twierdzi bowiem, że skrzynie z cenną zawartością przewieziono na
rozkaz gauleitera Kocha w lecie 1944 r. - a wciąż jeszcze przed
brytyjskimi nalotami - na zarnek Lochstadt, 60 km na północ od
Królewca. Stamtąd mogły traFić do Saksonii albo Turyngii. Równie
dobrze jednak mogły po bombardowaniach powrócić do Królewca.
Widzieli je tam przecież we wrześniu 1944 i później liczni świadkowie
- m.in. hrabina Marion Donh off.
KTO SZUKA, TEN ZNAJDUJE?
Trop kolekcji Ericha Kocha prowadzi do stolicy niemieckiej klasyki.
9 lutego 1945 r. dyrektor weimarskiego muzeum, Walter Scheidig,
przyjął i pokwitował ładunek z Prus Wschodnich. Urzędowa lista
przedmiotów, przekazana po kapitulacji Niemiec Rosjanom potwier-
dza, że była to przesyłka z Królewca. W magazynach muzeum pozo-
stała jednak tylko 1/3 zbiorów. ich mniej wartościowa część.
Gdzie podziała się reszta? W nocy z 9 na 10 kwietnia 1945 r.
pewną liczbę eksponatów załadowano na ciężarówki (znów ze zna-
kami szwajcarskiego Czerwonego Krzyża i przewieziono w nieznane
miejsce. Tyle wynika z zeznań Scheidiga, przesłuchiwanego wielo-
krotnie przez Stasi. Paul Enke, prowadzący śledztwo w służbie
NRD-owskiej służby bezpieczeństwa, wywnioskował na tej podstawie,
że kolejnym miejscem postoju "ósmego cudu świata" był zameczek
myśliwski Reinhardsbrunn w pobliżu Gotha. Właściciel zamku, książę
Carl Eduard von Sachsen-Coburg-Gotha oddał swą posiadłość w dys-
pozycję Kancelarii Rzeszy do celów ewakuacji. Dopiero po śmierci
Paula Enke okazało się, że przechowywane w pałacyku skrzynie
zawierały wprawdzie bursztyn, ale była to gdańska kolekcja zatopio-
nych w skamieniałej żywicy owadów.
Powodem przeniesienia kolekcji było - według dyrektora Scheidiga
- niedostateczne zabezpieczenie muzealnych piwnic przed nalotami.
Odporny na bombardowanie obiekt stoi za to tuż za rogiem. Weimar-
skie muzeum sąsiaduje bowiem z tzw. Gauforum. Ten olbrzymi kom-
pleks, ilustrujący doskonale narodowo-socjalistyczną manię wielkości,
wzniósł architekt Hermann Giesler według osobistych wskazówek
Hitlera. Cztery gmachy otaczają były plac Adolfa Hitlera (dawniej
i obecnie - plac Carla Augusta, w byłej NRD - plac Karola Marksa:
"Dom Formacji NSDAP", "Hala Wspólnoty Narodowej", "Dom Pra-
cy" i biurowiec okręgu partii. Niektórzy świadkowie dają do zro-
zumienia, że ciężarówki wcale nie opuściły Weimaru, wjechały tylko
w Brennerstrasse i zniknęły za ukrytą bramą pod Adolf-Hitler -Platz.
Pod całym placem, wielkości boiska piłkarskiego znajduje się bowiem
ogromny, czterokondygnacyjny bunkier o kryptonimie "Werner".
W jego wnętrzu są zamurowane korytarze i przewody zasilające,
puste pomieszczenia i podwójne posadzki; całość zbudowana przez
więźniów pobliskiego Buchenwaldu. Nie wygląda to na zwykły schron
przeciwlotniczy, podziemny sejf jest jakby stworzony do ukrycia
wojennych łupów. W NRD nigdy nie spenetrowano oficjalnie pod-
ziemnego labiryntu, wejście do niego Armia Czerwona wysadziła po
zakończeniu walk. Nie uczynił tego także Paul Enke, zwiedziony
częściowo niedokładnymi, częściowo fałszywymi zeznaniami Sche-
idiga.
Weimarski badacz-amator Hans Stadelmann jeszcze przed prze-
łomem tropił w swym mieście Bursztynową Komnatę. Jest przeko-
nany, że spoczywała wraz ze zbiorami gauleitera Kocha w piwnicach
muzeum i nie mogła być wywieziona zbyt daleko. Spodziewa się on,
że podziemny bunkier kryje nie tylko skarby, ale także tragiczną
tajemnicę: zwłoki niemieckich jeńców pogrzebanych tu żywcem
w 1945 r. przez Rosjan. Dlatego właśnie - twierdzi Stadelmann
- Rosjanie nie dopuścili do zbadania obiektu. W końcu, wiedziony
przemożną ciekawością, sam wywiercił otwór do jednego z zamu-
rowanych korytarzy i znalazł się w... saunie pobliskiej firmy.
Nigdzie nie znaleźliśmy potwierdzenia teorii Stadelmanna. Tak
więc działa on nadal na własną rękę, zgodnie ze swym mottem "Kto
nie szuka, ten nie znajduje". Wkrótce jednak - po wspomnianej
konferencji prasowej Jelcyna - Weimar staje się centrum zaintere
sowania poszukiwaczy skarbów z całego świata. Nawet rząd krajowy
Turyngii czuje się zobowiązany do interwencji i zleca przeprowadze
nie na placu pomiarów. Wynik negatywny. Tym samym dla władz
sprawa jest zakończona. Dla hobbystów - jak Hans Stadelmann
- jeszcze długo nie. Zdjęcia w podczerwieni wykazały, że stalowe
ściany bunkra sięgają daleko w głąb ziemi, pozostawiając wiele pustej
przestrzeni. Ostateczną odpowiedź mogłoby przynieść tylko otwarcie
bunkra, czego jednak do tej pory nie zrobiono. '
Na początku lat dziewięćdziesiątych pojawiła się w Weimarze
profesjonalna firma poszukiwawcza z USA. Usiłowała ona pozyskać
sponsorów, obiecując, że prace będą transmitowane przez amerykań-
ską telewizję ABC. Również nasza stacja otrzymywała propozycje
wykupienia praw do transmisji niektórych prób*. Amerykanie siedzieli
jednak bezczynnie w weimarskich hotelach, pubach, kawiarniach
i nic się nie działo. Lokalne władze nie otrzymały nawet wniosku
o zezwolenie na prowadzenie jakichkolwiek wykopalisk.
Z całą pewnością w Turyngii i Saksonii są jeszcze setki podziemnych
korytarzy, kazamat i zamurowanych sztolni, zamkniętych pod koniec
wojny i zapomnianych. Co się w nich kryje, tego nie wie nikt.
Po dwuletnim podążaniu śladami wszelkich możliwych plotek,
spekulacji i dokumentów wróciliśmy do punktu wyjścia, czyli w okolice
królewca, gdzie w 1944 r. ostatni raz widziano Bursztynową Kom-
natę. Transport skarbu poza ten obszar - a zwłaszcza do oddalonych
setki kilometrów miejsc - musiałby pozostawić jakieś ślady (o ile
w ogóle był możliwy). Ponadto od 30 stycznia 1945 r. twierdza
Konigsberg znajdowała się w okrążeniu, 31 stycznia radzieckie czołgi
przerwały też ostatnie połączenie z portem w Pillau (Piława - obec-
nie Bałtijsk) - szosę nr 131. Trzy tygodnie później Niemcy odzyskali
drogę, utrzymując ją jeszcze do 6 kwietnia.
Najnowsze badania pozwalają przypuszczać, że zeznania Ericha
Kocha na temat transportu drogą morską nie były całkiem zmyślone.
Czy wiedział on jednak, że komnata prawdopodobnie nigdy nie dotar-
ła do żadnego ze wschodniopruskich portów? Heinz Schon, który
przeżył katastrofę statku "Wilhelm Gustloff", opowiedział nam his-
torię, która zadziwiająco zgadza się z nowymi odkryciami Rosjan.
Według niego, pewna jednostka Volkssturmu* * otrzymała zadanie
przewiezienia skrzyń z cenną zawartością na statek. Już w drodze
członkowie oddziału stwierdzili niewykonalność zadania - zbliżał
się front. Niemcy w żadnym wypadku nie chcieli wieźć skarbu z po-
wrotem, obawiali się, aby nie wpadł w ręce czerwonoarmistów,
zatopili go więc w okolicznych bagnach. Wszyscy dostali się potem
do niewoli rosyjskiej. jeden z nich wrócił po latach do ojczyzny
i wyjawił tajemnicę dopiero teraz, krótko przed śmiercią.
Również Andriej Orłow z państwowej komisji śledczej otrzymał
informacje, według których ciężarówki załadowane skrzyniami jechały
w kierunku wybrzeża. Port, do którego zdążały, był akurat bombar-
dowany, wojska radzieckie zbliżały się coraz szybciej. Żołnierze wy-
ładowali więc skrzynie już siedem kilometrów za rogatkami miasta
i ukryli je. Filip Bobkow, były wiceszef KGB także potwierdza tę
wersję. Uważa, że chodziło tu o tajną misję. Niemcy są bowiem
tak skrupulatni, że od razu zapisują wszystko, co robią. W tym
* ZDF - drugi program publicznej telewizji w Niemczech (przyp. tŁum.).
* * Volkssturm - oddziały "pospolitego ruszenia" stworzone w Niemczech pod koniec
woiny z mężczyzn nie powołanych wcześniei do armii
wypadku jednak nie ma w dokumentach najmniejszego śladu, wska-
zującego na oficjalny transport na Zachód. Bobkow jest przekonany,
iż Komnata została ukryta w samym królewcu lub w pobliżu. I jeszcze
jedno - aż do 1949 r. znajdowano w bramie królewieckiego zamku
odłamki bursztynu, jakby jedna ze skrzyń uległa w czasie przejazdu
uszkodzeniu.
Są świadkowie twierdzący, że widzieli komnatę na zamkowym
dziedzińcu - zapakowaną i gotową do drogi. Problem w tym, że
nikt do skrzyń nie zaglądał, a daty obserwacji podawane przez świad-
ków są różne. Gerhard Strauss, pracownik królewieckiego urzędu
prowincjalnego podaje datę 30 sierpnia 1944 r. Córka Alfreda Rhode
jest pewna, że skrzynie wywieziono z zamku w kierunku dworca
towarowego w styczniu 1945. Sekretarka dyrektora, Magdalena Rau
przypomina sobie, że 25 stycznia 1945 widziała drewniane skrzynie
jeszcze w piwnicach zburzonego muzeum.
Im dłużej skarb pozostawał w królewcu, tym mniej prawdopodobne
było przewiezienie go w głąb Niemiec - bez natknięcia się na wojska
radzieckie. Wiele przemawia za tym, że spoczywa on gdzieś pomię-
dzy Królewcem a Bałtykiem. Być może pozostało z niego tylko prze-
gniłe drewno i rozsypane "puzzle" z bursztynowych płytek. Może
więc lepiej pozostać przy wspomnieniach i legendzie "ósmego cudu
świata"?