Berger 04, 04 - PERSPEKTYWA SOCJOLOGICZNA : CZLOWIEK W SPOŁECZEŃSTWIE


04 - PERSPEKTYWA SOCJOLOGICZNA : CZLOWIEK W SPOŁECZEŃSTWIE

W pewnym wieku dzieci wielce zaintrygowane możliwością umiejscowienia się na mapie. Wydaje się im niezwykłe, że czyjeś tak dobrze znane życie ma w rzeczywistości całkowicie przebiegać na obszarze zakreślonym przez układ zupełnie bezosobowych (i jak dotychczas nie znanych) współ­rzędnych na powierzchni mapy. Okrzyki dziecka w rodzaju: „Byłem tutaj!" i „A teraz jestem tutaj!" zdradzają zdumienie, że miejsce ostatnich wakacji zapisane w pamięci przez tak ściśle osobiste wydarzenia, jak posiadanie pierwszego psa czy sekretne gromadzenie kolekcji robaków, miałoby oto określoną szerokość i długość — obmyślone przez ludzi nieznajomych jego psu, jego robakom i jemu samemu. To umiejscawianie się w układach wyznaczonych przez nieznajomych jest jednym z ważniejszych aspektów tego, co zwane jest, być może eufemistycznie, „dojrzewaniem". Partycypuje się w rzeczywistym świecie dorosłych przez posiadanie adresu. Dziecko, które jeszcze niedawno mogło wysłać list zaadresowany: „Do mojego dziadziusia", teraz informuje swego kolegę, zbieracza robaków, o swym dokładnym adresie — ulica, miasto, stan — i odkrywa swe próbne jeszcze podporządkowanie dorosłemu widzeniu świata, dramatycznie usankcjono­wane przez nadejście listu.

W miarę jak dziecko przyswaja rzeczywistość tego widzenia świata, gromadzi ono coraz więcej adresów — „Mam sześć lat", „Nazywam się Brown, jak mój ojciec, ale moi rodzice są rozwiedzieni", „jestem prezbiterianinem", „Jestem Amerykaninem", wreszcie być może: „Uczę się w klasie dla dzieci wybitnie zdolnych, ponieważ mam współczynnik inteligencji 130". Horyzonty tego świata, tak jak określają go dorośli, wyznaczone są przez współrzędne nałożone przez odległych kartografów. Dziecko może sobie tworzyć alternacyjne tożsamości, występując jako ojciec, gdy bawi się w dom, jako wódz indiański czy Davy Crockett, lecz zdaje sobie ono cały czas sprawę z tego, że jest to tylko zabawa i że jego rzeczywiste dane to te, które zostały zarejestrowane przez władze szkolne. Nie dajemy tu cudzysłowów i tym samym zdradzamy, że my także w dzieciństwie zostaliśmy usidleni przez normalność. Oczywiście powinniś­my ująć wszystkie te kluczowe słowa w cudzysłowy: „zdaje sobie sprawę", ,,rzeczywiste", „dane". Normalne dziecko to dziecko, które wierzy w to, co mówi się w aktach szkolnych. Normalny jest dorosły, który żyje w ramach przypisanych mu współrzędnych.

To, co zwane jest punktem widzenia zdrowego rozsądku, jest w istocie uznanym za oczywisty punktem widzenia dorosłego. Dzieje się tak za sprawą akt szkolnych, które stały się ontologią. Jednostka utożsamia teraz swój byt, jako coś samo przez się zrozumiałego, ze sposobem, w jaki została opisana na mapie społecznej. Co to oznacza dla jej tożsamości i jej wyobrażeń, rozważymy dokładniej w następnym rozdziale. W tej chwili interesuje nas sposób, w jaki owo umiejscowienie określa ściśle, co jednostka może robić i czego może oczekiwać od życia. Być umieszczonym w społeczeństwie znaczy — znajdować się w punkcie przecięcia określonych sił społecznych. Zazwyczaj ignoruje się te siły na własne ryzyko. Człowiek porusza się w społeczeństwie w ramach dokładnie określonych układów władzy i pre­stiżu. l gdy tylko dowiaduje się, jak zlokalizować samego siebie, dowiaduje się zarazem, że nie ma w tej sferze wielkiego wyboru.

Sposób, w jaki jednostki z klasy niższej używają zaimków „oni" i „ich", dobrze wyraża tę świadomość heteronomiczności życia. „Oni" urządzili wszystko w pewien sposób, „oni" nadają ton, ..oni" dyktują reguły. To pojęcie „ich" niełatwo daje się identyfikować z konkretnymi jednostkami czy grupami. Jest to „system", mapa sporządzona przez obcych, według której trzeba się posuwać. Patrzylibyśmy jednak na „system" w sposób jednostron­ny, gdybyśmy sądzili, że pojęcie to traci swój sens, gdy przeniesiemy się na wyższe poziomy społeczeństwa. Zapewne znajdziemy tam większe poczucie wolności ruchu i decyzji; praktycznie tak. Jednakże zasadnicze współrzędne, w obrębie których możemy się poruszać i decydować, nadal będą określane przez innych, w większości nieznajomych, z których wielu na dodatek od dawna spoczywa w grobach. Nawet zupełny autokrata sprawuje swą tyranię napotykając stały opór, niekoniecznie opór polityczny, lecz opór obyczaju, konwencji i zwykłego przyzwyczajenia. Instytucje kryją w sobie zasadę inercji, prawdopodobnie ufundowaną ostatecznie na opoce ludzkiej głupoty. Tyran odkrywa, że nawet jeśli nikt nie odważy się działać przeciw niemu, to jego rozkazy będą i tak ciągle neutralizowane przez zwykły brak ich zrozumienia. Zbudowany przez obcych gmach społeczeństwa potwierdza swe istnienie nawet wbrew terrorowi. Zostawmy jednak kwestię tyranii na boku. Na poziomach zajmowanych przez większość ludzi, włączając w to piszącego te słowa i (jak się wydaje) prawie wszystkich jego czytelników, usytuowanie w społeczeństwie wyznacza reguły, których trzeba prze­strzegać.

Jak widzieliśmy, zdroworozsądkowy pogląd na społeczeństwo jest pełen zrozumienia dla tej konieczności. Socjolog nie neguje tego sposobu rozumienia. Uściśla je jednak, bada jego korzenie, niekiedy modyfikuje bądź rozszerza. Zobaczymy później, że perspektywa socjologiczna ostatecznie wykracza poza zdroworozsądkowe pojmowanie „systemu" i naszej w nim niewoli. W większości jednak właściwych sytuacji społecznych, do których badania przystępuje socjolog, niewiele znajdzie on powodów do spierania się z poglądem, że to „oni" są u steru. Przeciwnie, „oni" zaciążą nad naszymi istnieniami groźniej i głębiej, niż sądziliśmy przed badaniem socjologicznym. Ten aspekt perspektywy socjologicznej lepiej można wyjaśnić na przykładzie dwóch ważnych przedmiotów badania — kontroli społecznej i uwarstwienia społecznego.

Kontrola społeczna to jedno z najpowszechniej stosowanych pojęć socjologii. Odnosi się ono do rozmaitych środków używanych przez społeczeństwo w celu przywoływania jego niesubordynowanych członków do porządku. Żadne społeczeństwo nie może istnieć bez kontroli społecznej. Nawet mała grupa ludzi połączona tylko przez przypadek musi rozwinąć własne mechanizmy kontroli, jeśli nie ma się rozpaść w bardzo krótkim czasie. Nie trzeba dodawać, że środki kontroli społecznej zmieniają się wielce w zależności od sytuacji społecznej. Niesubordynacja w przedsiębiorstwie może oznaczać to, co dyrektor do spraw pracowniczych nazwałby ostatnią rozmową, w gangu zaś określono by to jako ostatnią przejażdżkę samo­chodem. Metody kontroli zmieniają się odpowiednio do celu i charakteru danej grupy. W każdym razie mechanizmy kontroli mają za zadanie elimi­nację niewygodnego personelu i (jak to zostało w sposób klasyczny ujęte przez króla Haiti, Henriego Christophe'a, gdy kazał stracić co dziesiątego człowieka w swym batalionie pracy przymusowej) „zachęcanie innych".

Ostatecznym i bez wątpienia najstarszym środkiem kontroli społecznej jest przemoc fizyczna. W okrutnym społeczeństwie dziecięcym jest ona nadal środkiem głównym. Jednakże nawet w kulturalnie zarządzanych społeczeństwach współczesnych demokracji przemoc pozostaje ostatecz­nym argumentem. Żadne państwo nie może istnieć bez policji czy podobnej uzbrojonej siły. Tak skrajna przemoc nie musi być stosowana często. Przed jej zastosowaniem mogą być podjęte niezliczone kroki w postaci ostrzeżeń i reprymend. Jeśli jednak wszystkie ostrzeżenia zostaną zlekceważone, nawet w tak błahej sprawie jak mandat uliczny, przed naszymi drzwiami pojawi się w końcu kilku gliniarzy z kajdankami i „budą". Nawet dość uprzejmy policjant wlepiający mandat, od którego wszystko się zaczęło, będzie z pewnością nosił broń — na wszelki wypadek, l nawet w Anglii, gdzie w normalnej sytuacji policjant nie ma przy sobie broni, zostanie uzbrojony, gdy zajdzie potrzeba.

W demokracjach zachodnich, z ich ideologicznym naciskiem na dobrowolne podporządkowanie się demokratycznie ustanowionym pra­wom, ta stała obecność oficjalnej przemocy jest niedoceniana. Tym bardziej ważne jest, aby być jej świadomym. Przemoc jest ostateczną podstawą wszelkiego porządku politycznego. Zdroworozsądkowy pogląd na społe­czeństwo wyczuwa to instynktownie; i może to mieć jakiś związek z rozpo­wszechnioną ludową niechęcią do eliminacji kary śmierci z kodeksu karnego (jakkolwiek niechęć ta jest prawdopodobnie w równej mierze oparta na głupocie, przesądzie i wrodzonym okrucieństwie, które to cechy prawnicy dzielą z ogromną większością swych współobywateli). Jednakże twierdzenie, że polityczny porządek wspiera się w ostateczności na przemocy, jest równie prawdziwe w odniesieniu do stanów, które zniosły karę śmierci. W pewnych okolicznościach zezwala się na użycie broni funkcjonariuszom policji stanowej w Connecticut, gdzie (w znacznej mierze ku ich spontanicznemu zadowoleniu) krzesło elektryczne zdobi centralne więzienie stanowe, lecz tę samą możliwość mają ich koledzy z Rhode Island, gdzie policja i władze więzienne muszą się obejść bez tego drugiego udogodnienia. Nie trzeba dodawać, że w krajach o mniej demokratycznej i humanitarnej ideologii narzędzia przemocy są demonstrowane i użytkowane o wiele mniej delikatnie. Ponieważ stałe stosowanie przemocy byłoby niepraktyczne, a także nieskuteczne, oficjalne organa kontroli społecznej polegają głównie na oddziaływaniu faktu samej powszechnie znanej dostępności środków przemocy. Z różnych powodów tego rodzaju ufność jest zwykle uzasad­niona w społeczeństwie, które nie znajduje się na krawędzi katastrofalnego rozpadu (jak na przykład rewolucja, klęska militarna czy klęska żywiołowa). Najważniejszą jednak jej przesłanką jest fakt, że nawet w państwach dyktatorskich i terrorystycznych rządy zdobywają akceptację, a nawet aprobatę wraz ze zwykłym upływem czasu. Nie jest to miejsce, aby wnikać w socjopsychologiczną dynamikę tego faktu. W społeczeństwach demo­kratycznych wśród większości ludzi występuje co najmniej skłonność do podzielania wartości, w imię których środki przemocy są stosowane (nie oznacza to, że owe wartości muszą być piękne — na przykład większość białych w niektórych społecznościach Południa może opowiadać się za używaniem przemocy przez organa policji w celu podtrzymania segregacji rasowej — lecz znaczy to, że zdecydowana większość ludności popiera stosowanie środków przemocy). W każdym sprawnie funkcjonującym społeczeństwie przemoc stosowana jest oszczędnie i jako środek ostateczny, a do sprawowania na co dzień kontroli społecznej wystarcza sama tylko groźba użycia siły. Z punktu widzenia celów przyświecających tym roz­ważaniom najważniejsze jest podkreślenie, że prawie wszyscy ludzie żyją w warunkach społecznych, w których, jeśli zawiodą inne środki przymusu, może być przeciw nim oficjalnie i legalnie użyta przemoc.

Jeśli w ten sposób rozumiemy rolę przemocy w kontroli społecznej, staje się jasne, że z punktu widzenia większości ludzi ważniejsze są najczęściej — by tak rzec — przedostateczne środki przemocy. Przy pewnej monotonii metod zastraszania obmyślanych przez jurystów i policjantów mniej-niż-gwałtowne środki kontroli społecznej wykazują wielką różnorod­ność, a niekiedy dowodzą wyobraźni ich pomysłodawców. Zaraz po politycznych i prawnych formach kontroli powinno się prawdopodobnie postawić presję ekonomiczną. Niewiele środków przymusu jest tak skutecz­nych jak te, które zagrażają podstawom czyjegoś utrzymania czy zyskowi. Zarówno dyrekcje przedsiębiorstw, jak i świat pracy stosują skutecznie tę groźbę jako instrument kontroli w naszym społeczeństwie. Jednakże ekonomiczne środki kontroli są tak samo efektywne poza instytucjami ściśle określanymi jako ekonomiczne. Uniwersytety czy kościoły stosują sankcje ekonomiczne równie skutecznie, powściągając swój personel przed niety­powymi zachowaniami, uważanymi przez odnośne władze za wykraczające poza granice dopuszczalności. Nie musi być koniecznie niezgodne z prawem, jeśli pastor uwodzi organistkę, lecz groźba odsunięcia na zawsze od wykonywania zawodu będzie o wiele bardziej skuteczną formą kontroli nad jego pokusami niż perspektywa pójścia do więzienia. Nie jest bez wątpienia sprzeczne z prawem, jeśli pastor wypowiada swoje zadanie w kwestiach, które biurokracja kościelna wolałaby otoczyć milczeniem, lecz ryzyko spędzenia reszty życia w nisko płatnej wiejskiej parafii jest dlań doprawdy bardzo mocnym argumentem. Oczywiście argumenty takie wykorzys­tywane są bardziej otwarcie w ściśle rozumianych instytucjach ekonomicz­nych, lecz stosowanie sankcji ekonomicznych w kościołach i uniwersytetach pod względem swych ostatecznych rezultatów nie różni się zbytnio od użytku, jaki się z nich czyni w świecie interesu.

Tam, gdzie ludzie żyją lub pracują w zwartych grupach, w których są znani osobiście i z którymi są związani poczuciem osobistej lojalności (socjologowie nazywają je grupami pierwotnymi), na rzeczywistego bądź potencjalnego odszczepieńca oddziałują nieustannie bardzo potężne, a za­razem bardzo subtelne mechanizmy kontroli. Są to mechanizmy perswazji, ośmieszenia, plotki i pogardy. Odkryto, że w dyskusjach grupowych po pewnym określonym czasie jednostki modyfikują swe wyjściowe poglądy tak, aby dostosować się do normy grupowej, która odpowiada czemuś w rodzaju średniej arytmetycznej wszystkich poglądów reprezentowanych w grupie. Jak ta norma się ustali, to zależy oczywiście od składu tej grupy. Na przykład jeśli weźmiemy grupę dwudziestu kanibalów spierającą się na temat kanibalizmu z jednym niekanibalem, istnieją widoki, że w końcu zacznie się on zastanawiać nad ich stanowiskiem, a wreszcie, z pewnymi ratującymi twarz zastrzeżeniami (dotyczącymi, powiedzmy, spożywania najbliższych krewnych), przejmie całkowicie punkt widzenia większości. Natomiast jeśli mamy grupową dyskusję między dziesięcioma kanibalami, którzy uważają mięso człowieka w wieku powyżej sześćdziesięciu lat za zbyt łykowate dla wyrafinowanego podniebienia, oraz dziesięcioma innymi jeszcze bardziej wybrednymi kanibalami, którzy obstają przy granicy pięćdziesięciu lat, jest wysoce prawdopodobne, że gdy przyjdzie do sortowania jeńców, grupa w końcu zgodzi się na wiek pięćdziesięciu pięciu lat jako granicę oddzielającą dejeuner od debris. Takie są niespodzianki dynamiki grupy. U podstaw tej najwyraźniej nieuchronnej presji na rzecz zgody leży prawdopodobnie głęboka ludzka potrzeba akceptacji, przypuszczalnie bez względu na to, jaka grupa ma tej akceptacji dokonać. Pragnieniem tym można manipulować szczególnie skutecznie, jak dobrze o tym wiedzą terapeuci grupowi, demagodzy i inni specjaliści na polu inżynierii jednomyślności.

Potężnymi instrumentami kontroli społecznej w grupach pierwotnych wszelkiego rodzaju są ośmieszenie i plotka. Wiele społeczności stosuje ośmieszenie jako jedną z głównych form kontroli nad dziećmi — dziecko dostosowuje się nie z lęku przed karą, lecz aby nie było wyśmiane. W szerszych ramach naszej kultury takie „podrwiwanie" jest ważnym środkiem dyscyplinarnym wśród Murzynów z Południa. Jednakże większość ludzi odczuwa przeszywający lęk przed ośmieszeniem się w jakiejś sytuacji społecznej. Plotka — czego nie trzeba wyjaśniać — jest szczególnie skuteczna w małych społecznościach, gdzie większość ludzi wiedzie swoje życie w znacznej mierze w sposób społecznie jawny i pod nadzorem sąsiadów. W takich wspólnotach plotka stanowi jeden z głównych kanałów komunikacji, mający podstawowe znaczenie dla zachowania struktury społecznej. Zarówno ośmieszeniem, jak i plotką mogą świadomie manipulo­wać inteligentne osoby mające dostęp do kanałów ich przekazu.

Wreszcie jednym z najbardziej wyniszczających środków karania, jakimi rozporządza społeczność ludzka, jest otaczanie kogoś stałą pogardą i poddanie go ostracyzmowi. Nieco ironicznie zabrzmieć może uwaga, iż jest to ulubiony mechanizm kontrolny w grupach przeciwstawiających się z zasady stosowaniu przemocy. Przykładem tego może być „unikanie" wśród mennonitów. Jednostka, która złamie któreś z głównych tabu grupy (na przykład nawiązując stosunek seksualny z kimś spoza grupy), jest „unikana”. Znaczy to, że chociaż pozwala jej się nadal pracować i żyć we wspólnocie, żadna osoba już, nigdy nie odezwie się do niej. Trudno sobie wyobrazić bardziej okrutną karę. Takie są jednak osobliwości pacyfizmu.

Aspektem kontroli społecznej, który należy podkreślić, jest to, iż często opiera się ona na szalbierczych roszczeniach. Do kwestii generalnego znaczenia oszustwa z perspektywy socjologicznego rozumienia życia ludz­kiego powróćmy później; tutaj podkreślimy jedynie, że pojęcie kontroli społecznej będzie niepełne, a zatem błędne, dopóki ten element nie zostanie wzięty pod uwagę. Mały chłopiec może uzyskać znaczną kontrolę nad grupą swych rówieśników, jeśli ma starszego brata, który w razie potrzeby może być wezwany w celu obicia przeciwnika. Jednakże gdy nie ma takiego brata, można go wymyślić. Od społecznych talentów małego chłopca zależeć będzie wówczas, czy potrafi przełożyć swoje kłamstwo na rzeczywistą kontrolę. W każdym razie jest to z pewnością możliwe. Te same możliwości uwodzenia stwarzają wszystkie dyskutowane tu formy kontroli społecznej. Oto dlaczego inteligencja ma cenę przeżycia w konkurencji z brutalnością, ą wolą i pieniądzem. Powrócimy do tej sprawy później.

Można więc widzieć siebie jako kogoś znajdującego się w centrum (to znaczy w punkcie największej presji) pewnego układu koncentrycznych kół, z których każde reprezentuje pewien system kontroli społecznej. Zewnętrz­ne koło mogłoby z powodzeniem wyobrażać system polityczno-prawny, zgodnie z którym jesteśmy obowiązani żyć. Jest to ten system, który, całkiem wbrew woli człowieka, opodatkuje go, powoła do służby wojskowej, zmusi do przestrzegania swych niezliczonych praw i przepisów, w razie potrzeby wpakuje do więzienia, a w ostateczności — zabije. Nie trzeba nawet być prawicowym republikaninem, aby zaniepokoić się ciągle wzrastającą eks­pansją władzy tego systemu w każdą możliwą sferę życia jednostki. Pouczającym ćwiczeniem byłoby zapisanie w ciągu jednego przeciętnego tygodnia wszystkich tych przypadków, włączając fiskalne, gdy zderzamy się z żądaniami systemu polityczno-prawnego. Ćwiczenie można zakończyć podliczeniem sumy grzywien i kar więzienia, które mogłoby na nas sprowadzić nieposłuszeństwo wobec systemu. Nawiasem mówiąc, pociecha, którą można niekiedy wynieść z tego ćwiczenia, polega na odświeżeniu sobie pamięci o tym, że organa przestrzegania prawa są jak zwykle skorumpowane i tylko w ograniczonym stopniu skuteczne.

Innym systemem kontroli społecznej, który wywiera presję na samotną postać stającą w jego centrum, jest system moralności, obyczaju i zwyczaju. Jedynie te aspekty tego systemu, które wyglądają (w oczach władz) na najbardziej palące, wyposażone zostają w sankcje prawne. Nie oznacza to jednak, że bezkarnie można być niemoralnym, ekscentrycznym i niewychowanym. Wówczas zostają bowiem wprawione w ruch wszystkie inne środki kontroli społecznej. Niemoralność zostaje ukarana utratą pracy, ekscentryczność — utratą widoków na znalezienie nowej, złe maniery — zakazem wstępu do grup, które respektują to, co uważają za dobre maniery. Bezrobocie i samotność są zapewne karami mniejszymi w porów­naniu z perspektywą aresztowania, lecz w rzeczywistości nie muszą się takimi zdawać jednostkom w ten sposób ukaranym. Skrajne nieposłuszeńst­wo wobec mores naszego szczególnego społeczeństwa, które ma wcale wyrafinowany aparat kontrolny, może prowadzić do jeszcze jednej konsek­wencji — jednomyślnego uznania za „chorego".

Światłe biurokratyczne kierownictwo (takie jak na przykład władze niesubordynowanych pracowników na bruk, lecz zamiast tego zmusza ich do poddania się leczeniu u konsultanta-psychiatry. W ten sposób od­chylająca się od normy jednostka (to znaczy taka, która nie spełnia kryteriów normalności określonych przez kierownictwo czy przez biskupa) nadal zagrożona jest bezrobociem i utratą swych więzi społecznych, lecz na dobitek zostaje napiętnowana jako taka, która może równie dobrze znaleźć się w ogóle poza nawiasem społeczności ludzi odpowiedzialnych, jeśli nie okaże skruchy („zrozumienia") i rezygnacji („objawów powrotu do zdrowia"). Tak to więc niezliczone programy „doradztwa", „poradnictwa" i „terapii" rozwijane w wielu sektorach współczesnego życia instytucjonalnego wzma­cniają niepomiernie aparat kontrolny społeczeństwa jako całości, a zwłasz­cza te jego fragmenty, gdzie nie można odwoływać się do sankcji systemu polityczno-prawnego.

Obok tych podstawowych systemów przymusu, których każda jedno­stka doświadcza na równi z ogromną liczbą swych współkontrolowanych towarzyszy niedoli, istnieją jeszcze inne, mniej rozgałęzione kręgi kontroli, której jest ona poddawana. Wybór zawodu (bądź, mówiąc ściślej, zawód, w którym najczęściej przypadkiem ląduje) nieuchronnie podporządkowuje jednostkę rozmaitym formom kontroli, często surowej. Są to formalne działania kontrolne różnych komisji przyznających uprawnienia zawodowe, organizacji branżowych i związków zawodowych — oczywiście niezależnie od wymagań formalnych stawianych przez poszczególnych pracodawców. Równie ważne są nieformalne rodzaje kontroli narzucanej przez kolegów i współpracowników. l znowu nie warto rozwodzić się zbytnio nad tym punktem. Czytelnik może podać własne przykłady — lekarz, który uczest­niczy w programie powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych, przedsiębior­ca pogrzebowy, który reklamuje tanie pogrzeby, inżynier w przemyśle, który projektuje trwałe przedmioty, pastor, który mówi, że nie interesuje go wyłącznie liczba członków jego Kościoła (a raczej ten, który odpowiednio do tego postępuje — oni prawie wszyscy tak mówią), urzędnik rządowy, który regularnie wydaje mniej, niż wynosi przyznany mu budżet, robotnik akordowy, który przekracza normy uznawane przez jego kolegów za możliwe do przyjęcia itd. Sankcje ekonomiczne są oczywiście w tych wypadkach najczęstsze i najskuteczniejsze — lekarz odkrywa, że zamknięte są przed nim drzwi wszystkich szpitali, przedsiębiorca pogrzebowy może być wyrzucony ze swego zrzeszenia zawodowego za ,,nieetyczne postępowanie", inżynier będzie może zmuszony zgłosić się na ochotnika do Korpusu Pokoju, a to samo może spotkać pastora i urzędnika (powiedzmy, gdzie do Nowej Gwinei, gdzie jak dotąd nie planuje się nietrwałości, gdzie chrześ­cijanie są nieliczni i rozproszeni, i gdzie machina państwowa jest dostatecz­nie mała, aby mogła być względnie racjonalna), robotnik akordowy zaś może odkryć, że wszystkie wadliwe części z całej fabryki mają zwyczaj gromadzić się na jego warsztacie. Jednakże sankcje w postaci ostracyzmu, pogardy i ośmieszenia mogą być prawie tak samo trudne do zniesienia. Każda rola zawodowa w społeczeństwie, nawet związana z bardzo podłymi zajęciami, niesie ze sobą pewien kodeks postępowania, który jest rzeczywiście bardzo trudny do zlekceważenia. Dostosowanie się do tego kodeksu jest zazwyczaj równie istotne dla czyjejś kariery w danym zawodzie, jak kompetencje fachowe czy doświadczenie.

Kontrola społeczna ze strony systemu zawodowego ma tak wielką wagę, ponieważ to praca przesądza o tym, co ktoś będzie mógł robić przez większą część swego życia — do jakich dobrowolnych stowarzyszeń zostanie przyjęty, jacy będą jego przyjaciele, gdzie będzie mógł mieszkać. Jednakże zupełnie niezależnie od presji zawodu inne społeczne uwikłania człowieka także wiążą się z systemami kontroli, w większości mniej sztywnymi niż system zawodowy, lecz niekiedy nawet bardziej sztywnymi. Kodeksy określające reguły przyjmowania i stałego członkostwa wielu klubów i bractw są tak surowe jak te, które przesądzają, kto może zostać dyrektorem w IBM (czasami, szczęśliwie dla udręczonego kandydata, wymagania mogą być faktycznie te same). W mniej ekskluzywnych stowarzyszeniach zasady mogą być bardziej luźne i tylko z rzadka zdarza się, że ktoś zostaje wyrzucony, lecz życie upartego nonkonformisty sprzeciwiającego się lokal­nym obyczajom może być tak gruntownie utrudniane, że dalsza przynależ­ność staje się nie do zniesienia. Zawartość takich niepisanych kodeksów będzie się oczywiście bardzo różnić. Mogą one obejmować sposoby ubierania się, wysławiania, upodobania estetyczne, przekonania polityczne i religijne bądź po prostu maniery zachowania się przy stole. We wszystkich tych przypadkach tworzą one jednak kręgi kontroli, które skutecznie zakreślają granice możliwych działań jednostki w konkretnej sytuacji.

Wreszcie system kontroli stanowi także grupa ludzka, w której przebiega tak zwane życie prywatne, to znaczy krąg rodziny i przyjaciół. Byłoby poważnym błędem sądzić, że jest on najsłabszy ze wszystkich tylko dlatego, że nie ma w nim formalnych środków przymusu, którymi dysponują pozostałe systemy kontroli. Z tym właśnie kręgiem związane są bowiem zazwyczaj najważniejsze więzi społeczne jednostki. Dezaprobata, utrata prestiżu, ośmieszenie czy pogarda w tej grupie bliskich ludzi mają znacznie większy ciężar psychologiczny niż te same reakcje napotykane gdziekolwiek indziej. Fatalne skutki ekonomiczne może mieć dla podwładnego, jeśli jego szef stwierdza ostatecznie, że jest on bezwartościowym zerem, lecz psychologiczny efekt takiego sądu jest nieporównanie bardziej druzgocący, jeśli ten sam podwładny odkrywa, że jego własna żona doszła do identycznej konkluzji. Co więcej, presje tego najbardziej intymnego systemu kontroli mogą zostać użyte w takich chwilach, gdy człowiek jest na to najmniej przygotowany. W pracy zwykle łatwiej zapanować nad sobą, zachować czujność i udawać dobre samopoczucie. Współczesna amerykańska „familijność", zespół wartości, które mocno eksponują dom jako miejsce schronienia przed napięciami świata i przestrzeń samorealizacji, wspiera skutecznie ten system kontroli. Człowiek, który jest przynajmniej w pewnym stopniu psychologicznie przygotowany do postawienia się w biurze, gotów jest uczynić prawie wszystko, aby podtrzymać chwiejną harmonię swego życia rodzinnego. Wreszcie, lecz nie jest to wcale najmniej ważne, społeczna kontrola nad tym, co socjologowie niemieccy nazwali „sferą intymności", jest szczególnie silna właśnie za sprawą tych czynników, które składają się na jej kształt w biografii jednostki. Mężczyzna wybiera żonę i najbliższego przyjaciela w aktach prawdziwego samookreślenia. Jego najbardziej intymne związki to te, od których zależy podtrzymanie najważniejszych elementów jego obrazu własnego. Dlatego też ryzyko rozpadu tych związków oznacza groźbę całkowitego zagubienia się. Nic więc dziwnego, że wielu biurowych despotów okazuje natychmiastowe posłuszeństwo swym żonom i płaszczy się na samo drgnienie brwi swych przyjaciół.

Jeśli powrócimy raz jeszcze do obrazu jednostki usytuowanej w środku układu koncentrycznych kół, z których każde reprezentuje pewien system kontroli społecznej, pozwoli nam to zobaczyć nieco lepiej, że miejsce w społeczeństwie oznacza usytuowanie jednostki względem wielu sił, które ją krępują i zniewalają. Gdy człowiek, myślący kolejno o wszystkich tych ludziach, do których zmuszony jest się przymilać — od poborcy podat­kowego aż po teściową — dochodzi do przekonania, że oto wprost na nim rozsiada się całe społeczeństwo, nie powinien odrzucać tej wizji jako elementu chwilowego rozstroju nerwowego. W każdym razie socjolog zapewne utwierdzi w nim to wyobrażenie, bez względu na to, co mogą mu rzec z intencją uwolnienia go od tej myśli inni doradcy.

Innym ważnym terenem badań socjologicznych, służących ustaleniu pełnego znaczenia miejsca w społeczeństwie, jest sfera stratyfikacji społecznej. Pojęcie stratyfikacji wyraża fakt, że wszelka społeczność składa się z poziomów pozostających ze sobą w relacjach nadrzędności i podporządkowania, niezależnie od tego, czy będą to relacje władzy, przywileju czy prestiżu. Mówiąc prościej, stratyfikacja oznacza, że każde społeczeństwo ma pewien system rang. Pewne warstwy stoją wyżej, inne zaś niżej. Ich suma stanowi system stratyfikacyjny danego społeczeństwa.

Teoria stratyfikacji jest jednym z najbardziej złożonych działów myśli socjologicznej i przedstawianie teraz jakiegokolwiek wprowadzenia do niej wykraczałoby poza kontekst tych rozważań. Wystarczy powiedzieć, że społeczeństwa wielce się różnią co do kryteriów, według których jednostki przypisywane są do różnych poziomów, oraz że w tym samym społe­czeństwie mogą współistnieć różne systemy stratyfikacji, w których obowią­zują zupełnie odmienne kryteria umiejscawiania ludzi. Bezspornie o po­zycji jednostki w układzie stratyfikacji tradycyjnego hinduskiego społe­czeństwa kastowego decydują całkiem inne czynniki niż te, które określają jej pozycję we współczesnym społeczeństwie zachodnim. A jednocześnie trzy najważniejsze profity wynikające z pozycji społecznej — władza, przywilej i prestiż — często nie są zbieżne, lecz istnieją obok siebie w róż­nych systemach stratyfikacji. W naszym społeczeństwie bogactwo często prowadzi do władzy politycznej, lecz niekoniecznie. Bywają także niezbyt zamożne jednostki mające znaczną władzę. Prestiż zaś może się łączyć z działalnością nie związaną z pozycją ekonomiczną czy polityczną. Uwa­gi te niech nam posłużą jako pewnego rodzaju przestroga, gdy przystą­pimy do omawiania sposobu, w jaki miejsce w społeczeństwie wiąże się z systemem stratyfikacji, wywierającym potężny wpływ na całe życie jednostki.

Najważniejszym typem stratyfikacji we współczesnym społeczeństwie zachodnim jest układ klasowy. Pojęcie klasy, jak większość pojęć w teorii stratyfikacji, definiowane jest rozmaicie. Dla naszych celów wystarczy rozumieć przez klasy taki typ stratyfikacji, w którym zasadniczą pozycję w społeczeństwie określają głównie kryteria ekonomiczne. W takim społe­czeństwie pozycja społeczna, jaką ktoś osiąga, jest z zasady ważniejsza od tej, z którą się narodził (chociaż większość ludzi uznaje, że ta ostatnia ma wielki wpływ na tę pierwszą). Dla społeczeństwa klasowego charakterystycz­ny jest także wysoki stopień ruchliwości społecznej. Oznacza to, że pozycje społeczne nie są ustalone raz na zawsze, że wielu ludzi zmienia swe pozycje w toku życia, na lepsze lub gorsze, i że w konsekwencji żadna pozycja nie wydaje się całkowicie pewna. W rezultacie symboliczne atrybuty pozycji mają wielką wagę, to znaczy, przez użycie rozmaitych symboli (takich, jak: przedmioty materialne, style zachowania, upodobania i język, sposoby obcowania z ludźmi, a nawet określone opinie) człowiek demonstruje światu, dokąd dotarł. Socjologowie nazywają to symbolizmem statusu i w badaniach nad stratyfikacją jest to ważny temat.

Max Weber definiował klasę w kategoriach oczekiwań życiowych, jakie jednostka może racjonalnie żywić. Innymi słowy, pozycja klasowa stwarza pewne widoki czy szansę życiowe, jakich aż po śmierć dana jednostka może oczekiwać w społeczeństwie. Każdy zauważy, że sprawdza się to, jeśli rzecz ujmujemy w kategoriach ściśle ekonomicznych. Osoba z klasy wyższej-średniej w wieku, powiedzmy, dwudziestu pięciu lat ma o wiele większe szansę dorobienia się po dziesięciu latach podmiejskiego domu, dwóch samochodów i domku letniego na Cape niż jej rówieśnik z klasy niższej-średniej. Nie oznacza to, że ten ostatni nie ma w ogóle szans zdobycia tych rzeczy, lecz tylko to, że działa on, statystycznie rzecz biorąc, w trudniejszych warunkach. Nic w tym dziwnego, skoro klasę wyznaczają przede wszystkim kategorie ekonomiczne, a sam zwykły proces ekonomicz­ny sprawia, iż ci, którzy już coś mają, będą mieli dane jeszcze więcej. Jednakże klasa warunkuje szansę życiowe na wiele sposobów, które wykraczają daleko poza ściśle rozumianą ekonomię. Pozycja klasowa człowieka określa poziom wykształcenia, jaki zapewne otrzymają jego dzieci. Określa poziom opieki lekarskiej, z której on i jego rodzina będą korzystać, a tym samym określa też jego oczekiwania życiowe — szansę życiowe w dosłownym sensie. Klasy wyższe w naszym społeczeństwie są lepiej odżywione, lepiej mieszkają, są lepiej wykształcone i żyją dłużej niż ich mniej szczęśliwi współobywatele. Spostrzeżenia te są być może truiz­mami, lecz zyskują na mocy, jeśli dostrzegamy również, że istnieje statystyczna korelacja pomiędzy ilością pieniędzy zarabianych per annum a spodziewaną liczbą lat, przez które możemy to czynić na tym padole. Oddziaływanie miejsca w systemie klasowym jest jednak jeszcze bardziej dalekosiężne.

Różne klasy naszego społeczeństwa żyją w odmienny sposób w sensie ilościowym, lecz także w sensie jakościowym. Socjolog wart swego wyna­grodzenia, jeśli podać mu dwa podstawowe wskaźniki przynależności klasowej człowieka, takie jak dochód i zawód, potrafi zestawić długą listę innych jego przewidywanych cech, nawet jeśli nie otrzyma żadnych dalszych informacji. Jak wszystkie przewidywania socjologiczne, tak i tę będą miały charakter statystyczny. To znaczy — będą one twierdzeniami probabilistycznymi z pewnym marginesem błędu. Niemniej jednak mogą by formułowane z dużą dozą pewności. Zaopatrzony w te dwie informacje o danej jednostce, socjolog potrafi snuć przenikliwe domysły zarówno do co dzielnicy miasta, w której ona mieszka, jak i co do rozmiarów i wyglądu jej domu. Potrafi również opisać ogólnie wnętrze tego domu i domyśli się stylu obrazów na ścianach oraz rodzaju książek i czasopism, których można się spodziewać na półkach salonu. Co więcej, potrafi odgadnąć, jakiego rodzaju muzyki ta osoba lubi słuchać, oraz czy chodzi w tym celu na koncerty, słucha płyt czy też radia. Socjolog może jednak pójść jeszcze dalej. Potrafi przewidzieć, do jakich dobrowolnych zrzeszeń ta osoba wstąpiła i do jakiego kościoła należy. Potrafi określić jej słownictwo, ustalić z grubsza właściwości składni i inne jej zwyczaje językowe. Potrafi odgadnąć jej przynależność polityczną i poglądy na wiele spraw publicznych. Może przewidzieć liczbę dzieci spłodzonych przez swój przedmiot zainteresowania, a także to, czy ten ostatni uprawia stosunki seksualne z żoną przy światłach zapalonych czy zgaszonych. Będzie także w stanie uczynić kilka spostrzeżeń na temat prawdopodobieństwa przebycia przez swój obiekt pewnych chorób, zarów­no fizycznych, jak i psychicznych. Jak już stwierdziliśmy, będzie również mógł umieścić danego człowieka na statystycznej tabeli oczekiwań życio­wych. Wreszcie, jeśli nasz socjolog postanowi zweryfikować wszystkie te domniemania i poprosi daną jednostkę o wywiad, potrafi także ocenić prawdopodobieństwo odrzucenia tej propozycji.

Wiele z wymienionych tu elementów jest w środowisku każdej z klas społecznych wymuszanych przez zewnętrzne presje. Tak więc dyrektor korporacji, który ma „zły" adres i „złą" żonę, zostanie poddany poważnym naciskom, aby zmienił i jedno, i drugie. Robotnikowi, który zechce wstąpić do Kościoła klasy wyższej-średniej, zostanie dane niedwuznacznie do zro­zumienia, że „gdzie indziej będzie się czuł lepiej". Albo też dziecko z klasy niższej-średniej gustujące w muzyce kameralnej spotka się z silnymi naciskami, aby zmieniło tę aberrację na zainteresowania muzyczne bardziej zgadzające się z upodobaniami jego rodziny i przyjaciół. Jednakże w wielu z tych przypadków użycie zewnętrznych form kontroli jest zupełnie zbyteczne, ponieważ prawdopodobieństwo odchylenia jest faktycznie bar­dzo małe. Większość osobników, przed którymi otwiera się kariera dyrektor­ska, poślubia , „właściwy" typ żony (taki, który David Riesman nazwał - „combi") prawie instynktownie, a większość dzieci z klasy niższej-średniej ma upodobania muzyczne ukształtowane wcześnie w taki sposób, ze immunizują ja one względnie na subtelności muzyki kameralnej. Każde klasowe milieu formuje osobowości swych członków przez niezliczone oddziaływa­nia zaczynające się wraz z narodzinami j trwające do ukończenia szkoły podstawowej bądź — jak to się zdarza — zakładu poprawczego. Jedynie wówczas, gdy te formujące jednostkę oddziaływania przypadkiem nie zdołają osiągnąć swego celu, wkraczają do akcji mechanizmy kontroli społecznej. Gdy więc próbujemy zrozumieć znaczenie klasy, mamy nie tylko do czynienia z pewnym aspektem kontroli społecznej, lecz również zarysowuje się wówczas sposób, w jaki społeczeństwo przenika wnętrza naszych świadomości, co rozważymy w następnym rozdziale.

Trzeba w tym miejscu podkreślić, że celem tych uwag o klasach nie jest w żadnym razie jakoweś pełne oburzenia oskarżenie naszego społeczeństwa. Istnieją zapewne takie przejawy różnic klasowych, które mogą być prze­kształcane przez swoiste formy inżynierii społecznej — na przykład dyskryminacja klasowa w wykształceniu i nierówności w opiece zdrowotnej. Żadne jednak usiłowania inżynierii społecznej nie zmienią podstawowego faktu, że różne środowiska społeczne wywierają odmienne naciski na swych przedstawicieli lub że niektóre z tych nacisków sprzyjają bardziej niż inne sukcesowi, tak jak jest on definiowany w danej społeczności. Jest wiele powodów, aby sądzić, że pewne zasadnicze cechy systemu klasowego, jak te, które zostały wymienione, dają się wykryć we wszystkich industrialnych i industrializujących się społeczeństwach, łącznie ze społeczeństwami funkcjonującymi pod rządami socjalizmu, gdzie w oficjalnej ideologii zaprzecza się istnieniu klas. Jeśli jednak umiejscowienie w tej, a nie innej warstwie społecznej ma tak ważkie konsekwencje w społeczeństwie tak względnie „otwartym" jak nasze, łatwo powiedzieć, jakie konsekwencje ma ono w bardziej „zamkniętych" systemach. Odsyłamy tu raz jeszcze do przeprowadzonych przez Daniela Lernera pouczających analiz tradycyj­nych społeczeństw Bliskiego Wschodu, w których miejsce społeczne wyznaczało tożsamość i oczekiwania człowieka (nawet w wyobraźni) w stopniu, jakiego większość członków społeczeństw zachodnich nie jest nawet w stanie pojąć. A przecież społeczeństwa europejskie sprzed rewolucji przemysłowej nie różniły się tak bardzo, w odniesieniu do większości swych warstw, od tradycyjnego modelu Lernera. W społeczeństwach takich jeden rzut oka na pozycję społeczną człowieka wystarcza, aby poznać cały jego byt, tak jak wystarcza jeden rzut oka na czoło Hindusa, aby zobaczyć znak jego kasty.

Jednakże nawet w naszym społeczeństwie, nałożonym jak gdyby na system klas, istnieją inne systemy stratyfikacji, które są dużo bardziej sztywne i dlatego znacznie bardziej determinują cale życie jednostki niż układ klasowy. W społeczeństwie amerykańskim narzucającym się tego przykładem jest system rasowy, który większość socjologów uważa za pewną odmianę systemu kastowego. W systemie takim zasadnicza pozycja społeczna jednostki (to znaczy jej przypisanie do grupy kastowej) zostaje przesądzona w momencie narodzin. Przynajmniej teoretycznie nie ma ona żadnej możliwości zmiany tej pozycji w toku swego życia. Człowiek może stać się tak bogaty, jak tylko zechce, lecz nadal pozostanie Murzynem. A kto inny może upaść tak nisko, jak to tylko możliwe w kategoriach moralności społeczeństwa, lecz nadal pozostanie białym. Jednostka rodzi się w swej kaście, musi spędzić cale życie w jej zasięgu i w ryzach wszystkich ograniczeń postępowania, jakie to pociąga za sobą. l oczywiście musi się ożenić i rozmnażać w tej kaście, W praktyce, przynajmniej w amerykańskim systemie rasowym, istnieją pewne możliwości „oszukiwania" — mianowicie „uchodzenia" jasnoskórych Murzynów za białych. Niewiele przyczynia się to jednak do osłabienia skuteczności systemu.

Zasmucające zjawisko amerykańskiego systemu rasowego jest zbyt dobrze znane, aby wymagało bardziej szczegółowych rozważań. Jest jasne, że społeczne miejsce jednostki jako Murzyna (w większym stopniu na Południu niż na Północy, rzecz oczywista, lecz różnice pomiędzy tymi dwoma regionami są mniejsze, niż zadufany biały z Północy pospolicie uważa) wytycza o wiele węższy pas możliwości życiowych, niż to się dzieje za sprawą samej klasy. W istocie możliwości ruchu jednostki w układzie klasowym zostają ostatecznie określone przez jej miejsce rasowe, jako że niektóre z najbardziej dotkliwych upośledzeń z nim związanych mają charakter ekonomiczny. Tak więc zachowanie człowieka, jego idee i psycho­logiczna tożsamość kształtowane są przez rasę w sposób znacznie bardziej głęboki niż na ogół przez klasę.

Zniewalającą siłę tego miejsca społecznego można zobaczyć w naj­czystszej postaci (jeśli przymiotnik „najczystszy" godzi się odnieść, nawet tylko w quasi-chemicznyrn sensie, do tak odstręczającego zjawiska) w dys­kryminacyjnej etykietce tradycyjnego społeczeństwa Południa, w którym każde zetknięcie się członków dwóch kast było ujęte w stylizowany rytuał, obmyślony w szczegółach tak, aby wyróżniał jedną stronę i poniżał drugą. Za najlżejsze uchybienie temu rytuałowi Murzyn ryzykował karę, biały zaś narażał się na skrajna pogardę. Rasa przesądzała nieskończenie więcej niż to, gdzie ktoś może mieszkać i z kim przestawać. Określała ona wymowy, gestykulację, żarty, a nawet wyobrażenia o zbawieniu. W takim systemie kryteria uwarstwienia stają się obsesjami metafizycznymi — jak w przypad­ku pewnej damy z Południa, która wyraziła przekonanie, że jej kucharz na pewno pójdzie do nieba dla kolorowych.

W socjologii używa się powszechnie pojęcia definicji sytuacji. Po raz pierwszy użyte przez amerykańskiego socjologa Williama l. Thomasa, oznacza ono, że sytuacja społeczna jest taka, jak ją definiują jej uczestnicy. Innymi słowy, dla celów socjologicznych rzeczywistość jest sprawą definicji. Oto dlaczego socjolog musi badać z całą powagą liczne aspekty ludzkiego postępowania, które same w sobie są absurdalne czy oszukańcze. W przyta­czanym przykładzie systemu rasowego biolog lub antropolog porównawczy rzuci okiem na rasowe przesądy białych południowców i oświadczy, że są one całkowicie fałszywe. Może je wiec odrzucić jako jeszcze jedną mitologię wyprodukowaną przez ludzką ignorancję i złą wolę, zebrać swoje manatki i iść do domu. Zadanie socjologa dopiero jednak w tym miejscu się zaczyna. Nic mu nie da zdyskwalifikowanie ideologii rasowej południowców jako idiotyzmu z punktu widzenia naukowego. Wiele sytuacji społecznych jest skutecznie manipulowanych przez definicje formułowane przez głupców. Co więcej, głupota definiująca sytuację sama stanowi element przedmiotu badania socjologicznego. Tak więc operacyjne pojmowanie w socjologii „rzeczywistości" jest dość niezwykłe, do czego jeszcze powrócimy. W tej chwili trzeba tylko podkreślić, że nieubłagane naciski kontrolujące, za których pośrednictwem umiejscowienie społeczne określa nasze życie, nie zostają usunięte przez zdemaskowanie idei leżących u ich podłoża.

Na tym nie koniec. Na naszym życiu ciążą nonsensy będące dziełem nie tylko naszych współczesnych, lecz także ludzi nieżyjących od wielu pokoleń. Co więcej, każda bzdura zdobywa sobie z upływem każdego kolejnego dziesięciolecia od jej obwieszczenia coraz większe zaufanie i poważanie. Jak wskazał Alfred Schutz, oznacza to, że każda sytuacja społeczna, w której się znajdujemy, definiowana jest nie tylko przez naszych współczesnych, lecz także predefiniowana przez naszych poprzedników. Ponieważ raczej nie sposób wykłócać się z przodkami, więc na ogół o wiele trudniej jest się pozbyć ich niefortunnych tworów niż tych. które powstały za naszego życia. Fakt ten został ujęty w aforyzmie Fontenelle'a, który powiada, iż martwi są potężniejsi od żywych.

Podkreślenie tego jest istotne, ujawnia to bowiem, że nawet tam, gdzie społeczeństwo pozornie zostawia nam jakiś wybór, potężne ramię przeszłości zawęża ten wybór jeszcze bardziej. Powróćmy do przykładu przywołane­go wcześniej — do owej sceny, w której para kochanków siedzi w świetle księżyca.

Wyobraźmy sobie następnie, że ten księżycowy seans okazuje się decydujący — następują oświadczyny, które zostają przyjęte. Wiemy teraz, ze współczesne społeczeństwo nakłada na taki wybór poważne ogranicze­nia, wielce go ułatwiając parom, które należą do tych samych kategorii socjoekonornicznych, i stawiając wielkie przeszkody na drodze tych, które nie są w ten sposób dopasowane. Jest jednak równie jasne, że nawet tam. gdzie „oni", żyjący jeszcze, nie czynią żadnych świadomych prób ogranicze­nia wyboru stojącego przed uczestnikami tego szczególnego dramatu, „oni" — ci, którzy dawno zmarli — pozostawili scenariusz uwzględniający prawie każdy ruch. Mniemanie, iż pociąg seksualny można przełożyć na romantycz­ne uczucie, zostało wysmażone w okolicach dwunastego wieku przez jedwabistogłosych minstreli drażniących wyobraźnię dam z arystokracji. Idea, iż mężczyzna powinien ulokować swój popęd seksualny raz na zawsze i wyłącznie w jednej jedynej kobiecie, z którą ma dzielić łoże, łazienkę i nudę tysiąca sennych śniadań, została wyprodukowana przez przesiąkniętych mizantropią teologów jeszcze jakiś czas przedtem. Mniemanie zaś, iż inicjatywa w zawarciu tego cudownego porozumienia powinna spoczywać w rękach mężczyzny, podczas gdy kobieta ma grzecznie ulegać furiackiemu atakowi jego zalotów, datuje się wprost z owych prehistorycznych czasów, kiedy po raz pierwszy dzicy wojownicy napadli na jakąś spokojną matriarchalną osadę i powlekli jej piszczące córy do swych szałasów małżeńskich. Podobnie jak wszyscy owi zamierzchli przodkowie wyznaczyli zasad­nicze ramy, w których będą rozwijać się namiętności naszej przykładnej pary. tak też z góry określony jest, prefabrykowany — a jeśli kto woli:ustalony" — każdy krok ich narzeczeństwa. Chodzi nie tylko o to, że oczekuje się od nich miłości i zawarcia monogamicznego małżeństwa, w którym ona rezygnuje ze swego nazwiska, on ze swej wypłacalności, lecz o to, że ta miłość musi być za wszelką cenę sfabrykowana, bo inaczej małżeństwo zda się wszystkim zainteresowanym nieszczere oraz że państwo i Kościół będą śledziły owo menage" z wytężoną uwagą od chwili jego zawiązania się. Są to podstawowe założenia wykoncypowane na całe stulecia przed narodzinami naszych bohaterów. Każdy krok ich narzeczeńst­wa także został uwzględniony w rytuale społecznym i choć zawsze istnieje pewna swoboda improwizacji, to jednak zbyt wiele inwencji może zagrozić powodzeniu całej operacji. Tak więc nasza para postępuje w sposób dający się przewidzieć („z bezpieczną szybkością", jak to nazwałby prawnik), podążając od randek w kinach do spotkań w kościele i do prezentacji rodzinnych, od trzymania się za rączki do próbnych eksploracji i do tego wreszcie, co początkowo zaplanowane było na później, od planowania wieczoru do planowania podmiejskiego bungalowu — przy czym oczywiście scena pod księżycem zajmuje stosowne miejsce w tym ceremonialnym porządku rzeczy. Żadne z nich nie wymyśliło tej gry czy którejkolwiek z jej części. Zdecydowali tylko, że będą ją prowadzić ze sobą raczej niż z innymi możliwymi partnerami. Nie mają też wielkiego wyboru w tym, co się zdarzy po nieodzownej rytualnej wymianie decydującego pytania i decydującej odpowiedzi. Rodzina, przyjaciele, klerycy, jubilerzy i agenci ubezpieczeniowi, kwiaciarki i dekoratorzy wnętrz zagwarantują, że dalszy ciąg gry również będzie przebiegał zgodnie z ustalonymi regułami. W istocie też wszyscy owi strażnicy tradycji nie muszą wywierać wielkiego nacisku na bohaterów rozgrywki, ponieważ oczekiwania ich świata społecznego dawno już zostały wbudowane w ich własne wyobrażenia przyszłości — pragną oni dokładnie tego, czego spodziewa się po nich społeczeństwo.

Jeśli tak się sprawy mają w najbardziej intymnych przejawach naszej egzystencji, łatwo pojąć, że tak samo dzieje się w każdej niemal sytuacji społecznej napotkanej w życiu. W większości wypadków gra została „ustalona" na długo przedtem, nim sami pojawiliśmy się na scenie. Wszystko, co nam najczęściej pozostaje, to rozgrywać ją z mniejszym lub większym entuzjazmem. Nauczyciel stający przed swoją klasą, sędzia ogłaszający wyrok, pastor naprzykrzający się swej parafii, dowódca wysyła­jący swe oddziały do walki — wszyscy oni są uwikłani w działania, które zostały predefiniowane w bardzo ciasnych granicach. Na straży tych ograniczeń stoi zaś imponujący system kontroli i sankcji.

Teraz, gdy mamy te rozważania za sobą, możemy przejść do bardziej złożonego ujęcia zjawiska funkcjonowania struktur społecznych. Jako podstawa tego ujęcia użyteczne będzie inne pojęcie socjologiczne — „in­stytucja". Instytucja jest zwykle definiowana jako pewien odrębny kompleks działań społecznych. Tak więc możemy mówić o prawie, klasie, małżeństwie czy zorganizowanej religii jako instytucjach. Definicja taka nie mówi nam jednak, jak instytucja ma się do działań jednostek w nią uwikłanych. Godnej uwagi odpowiedzi na to pytanie udzielił Arnold Gehlen, współczesny niemiecki socjolog. Pojmuje on instytucję jako pewien organ regulatywny, kanalizujący działania ludzkie w bardzo podobny sposób, jak instynkty kanalizują zachowania zwierząt. Innymi słowy, instytucje dostarczają proce­dur, za których pomocą postępowanie ludzkie jest modelowane, wymusza­ne, utrzymywane w koleinach uważanych przez społeczeństwo za właściwe przy czym efekt ten osiągany jest w taki sposób, iż koleiny te jawią się człowiekowi jako jedyne możliwe.

Odwołujemy się do przykładu. Skoro kotów nie trzeba uczyć polowania na myszy, jest najwidoczniej coś w dziedzicznym wyposażeniu kota (jakiś instynkt, jeśli państwo wolą ten termin), co go do tego skłania. Przypuszczal­nie, gdy kot widzi mysz, odzywa się w nim coś, co nie przestaje nalegać: Jeść! Jeść! Jeść! Ściśle biorąc, kot nie wybiera podporządkowania się temu wewnętrznemu głosowi. Postępuje on po prostu zgodnie z prawem swej najgłębszej natury i skacze na nieszczęsną mysz (która, jak sądzimy, ma wewnętrzny głos, nie przestający powtarzać: Uciekać! Uciekać! Uciekać!). Jak Luter, tak i kot nie może uczynić nic innego. Teraz jednak powróćmy znów do owej pary, której narzeczeństwo rozpatrywaliśmy poprzednio z takim pozornym brakiem sympatii. Kiedy nasz młody mężczyzna po raz pierwszy ujrzał dziewczynę, której przeznaczeniem było przywieść go do księżycowej sceny (jeśli nie od razu, to trochę później), on także odkrył w sobie wewnętrzny głos powtarzający wyraźny nakaz. l całe jego późniejsze zachowanie świadczy, że uznał on także ów nakaz za nieodparty. Nie, nie jest to ten nakaz, o którym czytelnik być może właśnie pomyślał — ten bowiem nakaz nasz młodzieniec w sposób wrodzony dzieli z młodymi kocurami, szympansami i krokodylami, to zaś w tej chwili nas nie interesuje. Nakaz, który nas zajmuje, to ten, który mówi mu: Żeń się! Żeń się! Żeń się! Z tym bowiem imperatywem — a przeciwnie jest w wypadku tamtego — nasz młodzian się nie narodził. Został on mu wpojony przez społeczeństwo, wzmocniony przez tradycję rodzinną, wychowanie moralne, religię, środki masowego przekazu i reklamę. Innymi słowy, małżeństwo to nie instynkt, lecz instytucja. Jednakże sposób, w jaki kieruje ono zachowanie na z góry wyznaczone tory, jest bardzo podobny do sposobu działania instynktów tam, gdzie one rządzą.

Staje się to widoczne, gdy spróbujemy sobie wyobrazić, co nasz młody człowiek uczyniłby wobec braku tego imperatywu instytucjonalnego. Mógłby oczywiście uczynić prawie nieskończenie wiele rzeczy. Mógłby odbyć z dziewczyną stosunek płciowy, odejść i nigdy więcej jej nie zobaczyć. Bądź też mógłby zaczekać, aż urodzi ona pierwsze dziecko i poprosić jej wuja, aby je wychowywał. Albo też mógłby zebrać trzech starych kumpli i zapytać ich, czy nie zechcieliby razem z nim posiąść dziewczynę jako wspólną żonę. Lub też mógłby włączyć ją do swego haremu, wraz z dwudziestoma trzema osobami płci żeńskiej już w nim żyjącymi. Innymi słowy, gdyby miał dany tylko popęd płciowy i zainteresowanie tą oto konkretną dziewczyną, byłby w zupełnej kropce. Zakładając nawet, że studiował antropologię i wie, że wszystkie wymienione możliwości są czymś normalnym w pewnych kulturach ludzkich, to nadal przeżywałby trudne chwile, starając się rozstrzygnąć, która z nich byłaby w tym przypadku najbardziej wskazana. Teraz możemy pojąć, jaką przysługę oddaje mu imperatyw instytucjonalny. Chroni go przed tym dylematem. Zatrzaskuje przed nim wszystkie inne możliwości na korzyść tej jednej, którą jego społeczeństwo mu przeznaczyło. Wyklucza nawet te inne możliwości z jego świadomości. Wyposaża go w formułę — pożądać, znaczy: kochać, znaczy: ożenić się. Wszystko, co musi teraz zrobić, to przemierzyć stopnie przygotowane dlań w tym programie, l w tym mogą kryć się swoiste trudności, lecz mają one bardzo odmienny charakter od tych, w obliczu których stawał pierwotny mężczyzna, napotykający pierwotną kobietę na polanie dziewiczej dżungli i zmuszony do wypracowania jakiegoś modus vivendi z nią. Innymi słowy, instytucja małżeństwa służy ukierunkowaniu zachowań naszego młodzieńca, skłonieniu go do postępowania zgodnie z modelem. Instytucjonalna struktura społeczna dostarcza typologii dla naszych działań. Jedynie bardzo, bardzo rzadko znajdujemy się w położeniu, gdy musimy obmyślać nowe typy, aby się na nich wzorować. Najczęściej mamy co najwyżej wybór pomiędzy typem A i typem B, predefiniowanymi dla nas a priori. Tak wiec możemy wybrać raczej zawód artysty niż biznesmena. W obu wypadkach zetkniemy się jednak z całkiem precyzyj­nymi predefinicjami rzeczy, które mamy teraz uczynić. Nie wymyślimy sami dla siebie żadnej drogi życiowej.

Kolejnym aspektem Gehlenowskiego pojęcia instytucji, który trzeba podkreślić, ponieważ będzie istotny w naszych późniejszych rozważaniach, jest rzekoma nieodpartość owych imperatywów instytucjonalnych. Przecięt­ny młody człowiek w naszym społeczeństwie nie tylko odrzuca możliwości poliandrii czy poligynii, lecz uważa je — przynajmniej dla siebie samego — za literalnie nie do pomyślenia. Sądzi on, że instytucjonalnie wyznaczony sposób działania jest jedynym, jaki może przyjąć, jedynym, do którego jest ontologicznie zdolny. Zapewne kot, gdyby zastanowił się nad swoim prześladowaniem myszy, doszedłby do tego samego wniosku. Różnica polega na tym, że kot miałby, wyciągając taki wniosek, rację, natomiast młody człowiek myli się. O ile wiemy, kot, który odmówiłby ścigania myszy, byłby biologicznym wynaturzeniem, być może efektem jakiejś złowieszczej mutacji, a na pewno zdrajcą samej kociej natury. Jednakże wiemy bardzo dobrze, że posiadanie wielu żon czy bycie jednym z wielu mężów nie jest sprzeniewierzeniem się naturze ludzkiej, czy nawet męskiej, w jakimkolwiek biologicznym sensie. Jeśli więc jest biologicznie możliwe dla Arabów to pierwsze, a dla Tybetańczyków to drugie, to musi to także być biologicznie możliwe dla naszego młodzika. W istocie, gdyby ten ostatni został porwany z kołyski i wywieziony w dostatecznie wczesnym wieku na zupełnie obcy ląd, nie wyrósłby na gorącego i więcej niż trochę sentymentalnego, amerykań­skiego w każdym calu chłopca z naszej scenki pod księżycem, lecz stałby się pełnym wigoru poligamistą w Arabii lub rywalizującym „wielomężem" w Tybecie. Tak więc oszukuje on siebie (lub bardziej ściśle: jest oszukiwany przez społeczeństwo), gdy uważa swój sposób działania w tej materii za nieuchronny. Wynika stąd, że struktura instytucjonalna zawsze musi opierać się na oszustwie, a istnienie w społeczeństwie zawsze niesie ze sobą element złej wiary. Zarysowujący się tu obraz może z początku zdawać się całkowicie deprymujący, lecz jeśli się bliżej przyjrzeć, pojawiają się w nim w rzeczywis­tości pierwsze przebłyski poglądu na społeczeństwo nieco mniej determinis­tycznego niż ten, którym dysponowaliśmy dotychczas.

Tymczasem jednak nasze rozważania nad perspektywą socjologiczną przywiodły nas do miejsca, skąd społeczeństwo bardziej przypomina gigantyczny Alcatraz niż cokolwiek innego. Przebyliśmy drogę od dziecięcej satysfakcji posiadania adresu do konstatacji dorosłego, że większość korespondencji jest nieprzyjemna.

Socjologiczne poznanie pomogło nam zaś jedynie rozpoznać z grubsza rozmaite persony, martwe lub żywe, które mają przywilej zasiadania nam na karku.

Podejście do socjologii, które jest najbliższe tego rodzaju poglądowi na społeczeństwo, wiąże się z imieniem Emile'a Durkheima i jego szkołą. Durkheim podkreślał, że społeczeństwo jest zjawiskiem sui generis, to znaczy, że stajemy tu w obliczu pewnej zwartej rzeczywistości, która nie może być zredukowana ani przełożona na inne kategorie. Twierdził tedy, że fakty społeczne są „rzeczami" istniejącymi obiektywnie poza nami, tak jak zjawiska przyrody. Zajął takie stanowisko głównie dlatego, żeby uchronić socjologię przed połknięciem przez imperialistycznie nastawionych psycho­logów, lecz jego koncepcja zachowuje ważność niezależnie od tego metodologicznego celu. „Rzecz" jest to na przykład coś takiego jak głaz, na który się wpada, lecz nie można go usunąć za pomocą pobożnego życzenia czy wyobrażenia sobie, że ma inny kształt. „Rzecz" to coś, na co nie ma sensu się rzucać, coś, co trwa tu oto wbrew wszelkim pragnieniom i oczekiwaniom jednostki, coś, co może w końcu zwalić się na jej głowę i zabić. W tym właśnie sensie społeczeństwo jest zbiorem ..rzeczy". Być może wyraźniej niż jakakolwiek inna instytucja społeczna ilustruje tę własność społeczeństwa prawo.

Tak więc jeśli podążymy za koncepcją Durkheima, społeczeństwo staje przed nami jako pewna obiektywna faktyczność. Jest tutaj jako coś, czemu nie można zaprzeczyć i z czym trzeba się liczyć. Społeczeństwo jest wobec nas czymś zewnętrznym. Otacza nas, ogarnia nasze życie ze wszystkich stron. Jesteśmy w społeczeństwie, umiejscowieni w określonych sektorach systemu społecznego. To umiejscowienie predeterminuje i predefiniuje prawie wszystko, co czynimy, od języka po etykietę, od wierzeń religijnych, które żywimy, po prawdopodobieństwo, że popełnimy samobójstwo. Nasze życzenia w sprawie miejsca społecznego nie są brane pod uwagę, a nasz intelektualny opór wobec tego, co społeczeństwo nam nakazuje i czego nam zakazuje, w najlepszym razie zdaje się na niewiele, a najczęściej — na nic. Społeczeństwo, jako obiektywny i zewnętrzny fakt, staje przed nami zwłaszcza w formie przymusu. Jego instytucje modelują nasze działania, a nawet kształtują nasze oczekiwania. Wynagradzają nas o tyle, o ile trzymamy się wyznaczonych ról. Jeśli wykraczamy poza to, co nam przeznaczone, społeczeństwo ma wobec nas do dyspozycji prawie nieskoń­czony wybór środków kontroli i przymusu. Sankcje społeczne mogą w każdym momencie naszego życia wyizolować nas spośród naszych współtowarzyszy, wystawić nas na pośmiewisko, pozbawić nas środków do życia i wolności, a w ostateczności także samego życia. Prawo i moralność społeczeństwa potrafią dostarczyć drobiazgowych uzasadnień każdej z tych sankcji, a większość naszych bliźnich zaaprobuje je, jeśli zostaną przeciw nam użyte jako kara za nasze odchylenie. Wreszcie, w społeczeństwie jesteśmy umiejscowieni nie tylko w przestrzeni, lecz także w czasie. Nasze społeczeństwo jest bytem historycznym, który rozciąga się w czasie poza granice wszelkiej jednostkowej biografii. Społeczeństwo poprzedza nas i przetrwa nas. Istniało, nim się narodziliśmy i będzie istniało po naszej śmierci. Nasze istnienia są tylko epizodami w jego majestatycznym marszu przez wieki. Słowem, społeczeństwo to mury naszego uwięzienia w historii.

1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Peter L. Berger - ZAPROSZENIE DO SOCJOLOGII, 4. ZAPRASZENIE DO SOCJOLOGII - 4 PERSPEKTYWA SOCJOLOGIC
Peter L. Berger - ZAPROSZENIE DO SOCJOLOGII, 5. ZAPROSZENIE DO SOCJOLOGII - 5 PERSPEKTYWA SOCJOLOGIC
PERSPEKTYWA SOCJOLOGICZNA-spoleczenstwo w czlowieku, Socjologia
Peter L. Berger - ZAPROSZENIE DO SOCJOLOGII, 6. ZAPROSZENIE DO SOCJOLOGII - 6 PERSPEKTYWA SOCJOLOGIC
fizjologia wyklad 01 .04.2012, fizjologia człowiaka
Zmiana społeczna w perspektywie socjologicznej
PERSPEKTYWA KULTUROWA NA SPOŁECZEŃSTWO I ORGANIZACJE, materiały z zajęć WSPiZ, socjologia
SOCJOLOGIA KULTURY wykład V (25.04.2008r.), Socjologia
SOCJOLOGIA KULTURY wykład III (05.04.2008r.), Socjologia
Człowiek i społeczeństwo w filozofii Arystotelesa, Socjologia różne
Prawopracy.x, moje dokumenty, esus-ćw, monograf z SOP-u, 2012-04 (kwi), Nagrania polityka społeczna
prawopracyw910.x, moje dokumenty, esus-ćw, monograf z SOP-u, 2012-04 (kwi), Nagrania polityka społec
prawo pracy1, moje dokumenty, esus-ćw, monograf z SOP-u, 2012-04 (kwi), Nagrania polityka społeczna
Bernstein Trocki, moje dokumenty, esus-ćw, monograf z SOP-u, 2012-04 (kwi), Nagrania polityka społec
1779-ustawa, moje dokumenty, esus-ćw, monograf z SOP-u, 2012-04 (kwi), Nagrania polityka społeczna I
wykład 07 04, Studia, Socjologia Kultury

więcej podobnych podstron