Terry Pratchettt
„Karta świąteczna z kopertą - 20 pensów”
(„Twenty Pence with Envelope and Seasonal Greeting”)
Opowiadanie z „Nowej Fantastyki” 12/96
Copyright © Terry Pratchett (1987)
Tłumaczenie: Piotr W. Cholewa
Z "Gońca Bath i Wildshire", 24 grudnia 1843:
CALNE. Niezwykła tajemnica otacza wtorkowe zniknięcie powozu Poczty Londyńskiej w czasie potężnej śnieżycy, jakiej nie pamiętają najstarsi mieszkańcy miasta. Istnieje podejrzenie, że w zamieci woźnica zgubił drogę, za Silbury zjechał ze szlaku, być może, aby szukać schronienia w Hedge lub Rick, i ugrzązł w zaspach. Wysłano grupy poszukiwawcze, a woźnicę, którego znaleziono w śniegu, w stanie silnego wzburzenia, przewieziono do Bath...
Z dziennika doktora Thos. Lunna, Chippenham, Wilts:
Świat jest jedynie bibułką okrywającą głębie Chaosu. To, co nazywamy normalnością, to tylko krąg światła wokół ogniska. Kiedy rozmawiałem z tym zagubionym nieszczęśnikiem
na dole, zaledwie kilka polan dzieliło go od wybuchu płomieni.
Nawet teraz, kiedy dołożyłem drew do mojego bardziej naturalnego ognia i zaciągnąłem story dla ochrony przed bożonarodzeniowym chłodem, drżę cały na wspomnienie wizji, jakie mi przekazał. Gdyby nie materialny dowód, który - pisząc te słowa - trzymam przed sobą, a który odbija światło i błyszczy pięknie, uznałbym jego słowa za majaczenia chorego umysłu. Ułożyliśmy go w mojej bawialni najwygodniej, jak tylko pozwalają sznury, lecz jego wrzaski znaczą czas Wigilii grozą - niczym czaszki ułożone na kwietnym gazonie.
Czy święty Mikołaj się zbliża? Czy tylko sapie? Masy prezentów na Święta życzy twój Miso. Zdrówka, zdrówka, zdrówka!
Słyszę czyjeś głosy za oknem. To kolędnicy! Czy nie zdają sobie sprawy ze strasznego, straszliwego zagrożenia? Ale gdybym teraz otworzył okno i ostrzegł ich, by nie wychodzili
na ulicę, jak zdołałbym odpowiedzieć na ich najprostsze pytania? Gdybym spróbował, mnie także uznaliby za szaleńca... Muszę jednak spisać, co mi opowiedział w chwilach jasności umysłu, zanim obłęd ogarnął go na dobre.
Niech moi czytelnicy rozumieją te słowa jak zechcą.
Miał oczy człowieka, który zajrzał do piekła i zostawił tam część swej duszy. Chwilami zachowywał się całkiem normalnie i skarżył się na więzy, w jakich dowieźli go poszukiwacze - z lęku, że w napadzie szału sam siebie porani. Kiedy indziej próbował walić głową w ścianę i wykrzykiwał slogany, które doprowadzały go do furii.
Karta świąteczna z kopertą - dwadzieścia pensów!
W przerwach zaś opowiedział mi...
Wrota do Piekła.
Pogoda była fatalna. Wichura dmuchała od Równin i śnieżyca zmieniła wzgórza na zachód od Silbury w rozległą białą pustynię. W takich chwilach można zgubić drogę, zsiadł
więc z kozła i prowadził konie. Jednak mimo tego, co piszą gazety, śnieg na zboczach nie był bardzo głęboki, a zawieja ustała i zobaczyli zachód słońca. Nastrój pasażerów poprawił się, gdyż widzieli już światła Celne i wierzyli, że wkrótce zakończy się ich podróż po zamarzniętych szlakach.
I wtedy, jak twierdzi, dało się słyszeć trzeszczenie, mignął cień i świat zmienił się nagle. Czy też, w co wierzy, przestąpili granicę między jednym światem a drugim. Przed nimi zaś w pejzażu ziała wielka, prostokątna dziura.
Uważa teraz, że były to wrota do Piekła. A choć nie przypominało ono Piekła, które odwiedził Dante, jednak w mojej opinii pewne wewnętrzne poszlaki wskazują, że jego proste wyjaśnienie może być prawdziwe. Coś błyszczało na krawędzi świata, a kiedy zbadał zaspy śniegu, znalazł tam niezwykłą substancję rozrzuconą na grzbietach pagórków. Wyglądała jak cienkie płytki srebra rozsypane, by odbijać światło w sposób, który w innych okolicznościach byłby może miły dla oka.
Woźnica i kilku mężczyzn spośród pasażerów rozważyli swoje położenie. Słońce znikało szybko za horyzontem na zachodnim niebie, pokrytym teraz jaskrawoczerwonymi i fioletowymi barwami, zaś od wschodu groził kolejny atak zawiei. Poza tym, jak odkryli ci, którzy próbowali zawrócić po zasypanych już śniegiem śladach powozu, droga zniknęła gdzieś, a białe pustkowie rozciągało się we wszystkich kierunkach.
Po pewnym czasie, widząc, że nie ma innej drogi, kilkoro pasażerów zbliżyło się do prostokąta, który przesłaniał niebo o dwadzieścia jardów od nich.
Wtedy właśnie po raz pierwszy zobaczyli potwora. Był chyba strażnikiem bramy i przysiadł na pokrytej śniegiem gałęzi. Była to gigantyczna pliszka, kilkakrotnie większa od indyka. Obserwowała ich ze złością w swych paciorkowatych ślepiach. Bali się, że zaatakuje, jednak pozostała nieruchoma, nawet gdy dotarli do krawędzi i spojrzeli poza nią, w mieszaninę barw. Na świat dmuchało stamtąd ciepłe powietrze pachnące tytoniowym dymem. Według woźnicy, słyszeli też dziwne głosy, zniekształcone i odległe....
W ich grupie znalazł się uczony z Oksfordu - woźnica twierdzi, że w trakcie podróży intensywnie pokrzepiał się brandy. On to zaproponował, by część grupy przedostała się przez otwór, za którym, na głębokości około trzech stóp, widniała brunatna równina. Albowiem, choć niepewne w skutkach, działanie takie większe dawało szanse przetrwania niż noc na wzgórzach, które z każdą chwilą wydawały się bardziej obce.
Najlepsze życzenia świąteczne! Od całego biura!
Mężne serca
Kilka mężnych serc spośród grupy - z którymi uczony dzielił się brandy - postanowiło to właśnie uczynić. Woźnicy nie było między nimi, jak mi wyjaśnił, w końcu jednak z
poczucia obowiązku zdecydował się im towarzyszyć. Nadal bylijego pasażerami i uważał, że odpowiada za ich bezpieczne dotarcie do Bath.
Uczony sądził, że Bath uda się może odnaleźć za równiną. Albowiem, jak twierdził, jeśli mają przed sobą okno prowadzące z tego świata, natrafią może na okno prowadzące z
powrotem... .
To dziwne, ale zdawało się, że tak jest w istocie. Nie przeszli nawet setki jardów, gdy we mgle zobaczyli zawieszony przed sobą prostokąt bardzo podobny do tego, który zostawili za plecami. Wyobraźcie sobie ich radość, gdy odkryli, że okno wiedzie na przyjazną ulicę rozjaśnioną płonącymi żółto oknami. Ktoś z grupy oznajmił nawet, że jest to uliczka leżąca w pobliżu jego domu w Londynie. Co prawda podróżni opuścili Londyn jakiś czas temu, lecz perspektywa powrotu ucieszyła ich teraz bezmiernie. Podróżny obiecał przyjąć ich u siebie, a jeden z mężczyzn na ochotnika postanowił wrócić do powozu i sprowadzić pozostałych. Wszystkim zdawało się bowiem - w tych ostatnich chwilach nadziei - że Wszechmocna Opatrzność przewidziała ich nieszczęście na mrocznej drodze i otworzyła dla nich bramę
do serca największego miasta na świecie.. .
Wtedy jednak zauważyli obok prostokąta grupę przestraszonych ludzi. Woźnica zaś spostrzegł załamany, że i to okno obramowane jest błyszczącymi płytkami. Przybysze - mężczyźni i kobiety z latarniami - po chwili wahania zbliżyli się do
podróżnych.
Mężczyzna mieszkający w pobliskim domu krzyknął z radości i objął jednego z przybyszów. Rozpoznał w nim sąsiada, zaraz jednak cofnął się, widząc przerażenie na jego twarzy. Stało się jasne, że spotkali kolejne ofiary nieszczęścia.
Po pokrzepieniu się zapasami uczonego z Oksfordu przybysz wyjaśnił, że wybrał się kolędować z grupą przyjaciół. Wszystko szło dobrze do chwili, gdy mniej więcej godzinę temu usłyszeli niezwykłe trzeszczenie, zobaczyli dziwne migotanie cieni i znaleźli się jakoś w świecie, który był nie z tego świata.
- Ale przecież... Przecież widzę ulicę i oświetlone okna - zawołał londyńczyk. - Czy to nie Sklepik z Ciekawostkami, tak sprawnie prowadzony przez panią Nugent?
- Byłaby to rzecz niezwykle ciekawa, gdyż drzwi się nie otwierają, a za oknami nie ma nic, tylko mętne żółte światło - odparł kolędnik. - To, co było domami, drogi przyjacielu, zmieniło się w płaskie i pozbawione życia wizerunki.
- Są wszakże inne ulice... Mój dom o sto jardów stąd...
Kolędnik był blady.
- Na końcu tej uliczki - rzekł - jest tylko biały karton.
Ich towarzysz jęknął przerażony, przekroczył krawędź i szybko zniknął im z oczu. Po kilku sekundach usłyszeli jego krzyk, który woźnica wykrzyczał i dla mnie:
- Niech ten dzień, jak co roku / Niesie ci radość i spokój!
Złowieszcze banały
Niektóre damy z grupy kolędnika bliskie były histerii i nalegały, by przyłączyć się do pasażerów. Po gorącej dyskusji postanowiono więc zawrócić. Z wielką trudnością, podsypując pod koła śnieg, błyszczące płytki i bagaż, udało się przeciągnąć powóz na równinę.
W tym miejscu opowieść woźnicy staje się całkiem niezrozumiała. Wyruszyli, jak sądzę, na poszukiwanie innego przejścia do rzeczywistego świata, i po raz pierwszy zobaczyli, że dziwne okna mają też odwrotną stronę. Jeśli dobrze pojąłem jego majaczenia, wyglądały jak zawieszone na niebie ogromne białe prostokąty. Jakaś nieznana ręka wypisała na nich długie slogany, niewiarygodne acz złowieszcze banały, których odkrycie tak rozstroiło dżentelmena z Londynu.
Jeszcze teraz zdaje mi się, że słyszę obłąkańczy chichot woźnicy: "Zdrowia, szczęścia, pomyślności / W tym dniu ogromnej radości". Potem znowu biłby głową o ścianę - do czegoś, co w najogólniejszym sensie mógłbym nazwać rytmem tej frazy.
I bębniłby pętami o podłogę.
- Wesołych Świąt dla wszystkich spod dwudziestego siódmego - krzyczał. - Od Tony'ego, Pat i dzieciaków. Pamiętacie Majorkę?
Albo:
- Dużo chrupanka w te Święta!
To zdanie szczególnie go chyba dręczy i nie mogę nie myśleć z drżeniem, co musiał oglądać ten nieszczęśnik.
- Wesołych Świąt od twojego Dziubdziusia!!!
W tym momencie musiałem przywołać ogrodnika, żeby pomógł go przytrzymać. Lękałem się, że w przeciwnym razie zrobi sobie krzywdę.
Jak długo przebywali na tej nieszczęsnej równinie? Wydaje się bowiem, że znaleźli się poza znanym nam Czasem. Przez długie dni poszukiwali wejścia do świata, który byłby czymś więcej niż płaszczyzną.
I nie byli tam sami.
Inni ludzie również odbywali tę straszną podróż.
Były tam także Potwory.
Lękam się, że jego umysł bezpowrotnie pogrążył się w szaleństwie. Takich rzeczy bowiem żaden człowiek nie może oglądać bezkarnie. Trafili na okno, jeśli tak mogę je nazwać, do świata pustynnych piasków pod nocnym niebem. Trzech mężczyzn o afrykańskim czy azjatyckim wyglądzie rozbiło tam obóz. Jeden z nich mówił znośnie po łacinie i oksfordzki uczony wciąż jeszcze potrafił go zrozumieć, mimo iż znajdował się w stanie upojenia. Ta trójka także odkryła, że ich świat kończy się kartonowym pustkowiem, i po poważnych badaniach przypisała ten fenomen jakiemuś wydarzeniu, być może astronomicznej natury, które poważnie zakłóciło strukturę Przestrzeni i - kto wie - może nawet samego Czasu.
Ku zakłopotaniu obecnych dam, wszyscy trzej przyłączyli się do wędrowców. Okazało się jednak, że - jak na pogan - byli dobrze wykształceni, a nawet opowieściami i obcymi pieśniami podtrzymywali dobry nastrój podróżnych. Byli też ludźmi dość zamożnymi, co ujawniło swe znaczenie, gdy powiększona karawana zagubionych wędrowców napotkała grupę osieroconych przez swój świat Pasterzy i mogła nabyć kilka owiec. Wychowany na farmie woźnica potrafił zaszlachtować je i oprawić.
Pasterze, będący z natury nomadami, od dawna już wędrowali od swego Okna i opowiedzieli o licznych przerażających cudach.
- W twe pierwsze Święta / Niech ci Bozia sprzyja / I dni zczęśliwe / Bez końca odwija. Słodki Jezu! Straszliwy Pies!
Gigantyczne Kotki
Jak wiele jeszcze ośmielę się napisać? Bełkotał o czterech gigantycznych Kotkach z niebieskimi kokardami na szyjach, o prostokącie, gdzie stało ogromne Ciasto, które zabrali jako prowiant. Było też kilka wyższych niż dom kieliszków. Zawierały - co odkryli po wielkich trudach i wykorzystaniu ogromnej gałązki Jemioły - słodkie sherry, w którym nieszczęśliwie utonął uczony z Oksfordu.
Spotkali też wrzeszczącego na nich z dachu czerwonego olbrzyma, brodatego i złego. I inne rzeczy, zbyt straszne, by je opisywać: ludzi będących tylko kolorowymi sylwetkami, ogromną czarno-białą Karykaturę Psa, patrzącą na nich wrogo ze swej budy, a także rzeczy, o których nawet jako człowiek Nauki nie mogę wspomnieć bez rumieńca.
Jak rozumiem, woźnica postanowił porzucić towarzyszy i powrócić samotnie. Uznał, że śmierć wśród zaśnieżonych wzgórz Wiltshire w środku zimy jest dla chrześcijanina lepszym losem niż dalsza wędrówka po tej okropnej równinie.
Gdy tylko do owych wzgórz dotarł i pełzał in extremis przez dziwaczny błyszczący śnieg, raz jeszcze usłyszał za sobą upiorne trzeszczenie. A kiedy się obejrzał, zobaczył, że straszny prostokąt znika. Natychmiast runęły na nieszczęśnika zimny wiatr i śnieg, uznał je wszakże za błogosławieństwo po przerażającym, ciepłym świecie brunatnej równiny. I tak, brnąc przez śnieżycę, został odnaleziony...
Już całkiem ciemno. Kolędnicy odeszli i mam nadzieję, że trafili do swych domów.
Teraz wychodzi moja gospodyni, która przyniosła niezwykłe wieści. W pobliżu Avebury aresztowano jakiegoś Czarnego na Wielbłądzie. W Swindon pewien człowiek został we własnym ogrodzie okrutnie zadziobany na śmierć, zaś na śniegu odkryto ślady ogromnego ptaka. Tutaj, w samym Chippenham, jakiś podróżny zawiadomił, że widział - zanim ów przeskoczył wysoki żywopłot i zniknął wśród pól - kota większego niż słoń. Kot miał zawiązaną na szyi niebieską kokardę. Jakież jeszcze potwory przedostały się do naszego świata?
Siedząc przy biurku, widzę swoje odbicie w lśniącym, metalicznym odprysku, który ściskał w dłoni woźnica. Kto chciałby pokrywać czymś takim śnieg, żeby błyszczał? I dla jakiegoż to przerażającego powodu?
Rozsuwam zasłony i wyglądam na gwarną ulicę. Powóz przyjechał właśnie z Bath i stoi przed gospodą, roi się wesoły świąteczny tłum. Cały świat dzieli ich od wrzasków i błagań nieszczęśnika na dole. To obraz nadziei, przypomnienie realności. Może istotnie jest tylko szaleńcem o umyśle pomieszanym od mrozu i zmęczenia, a opowieści o wielkich psach i latających saniach to jedynie dziwaczne żarty. Gdyby nie ten odprysk błyszczący niczym gwiazda...
- I gwiazda na szczycie. Amen. Wszystkiego najlepszego, kochani mamo i tato!
Widzę padający śnieg... Jak błyszczy...
Słyszę trzeszczenie.
Niech Bóg ma w opiece nas wszystkich.