Żon, nie żona, panie władzo!
Wchodzący na salę Die drgnął lekko, gdy za jego plecami coś rąbnęło z okropnym łoskotem. Odwrócił się i bez większego zdziwienia ujrzał Shinyę, zbierającego się z podłogi.
- Wlazłeś na ten durny wazon - zauważył z uciechą, patrząc na skorupy porozwalane dookoła leżącego na ziemi perkusisty. Wątpliwa ozdoba stała w rogu od niepamiętnych czasów, uważnie mijana i szczerze znienawidzona. Mało było osób, które nie uszkodziłyby sobie dolnych kończyn wbiegając po schodach. Jednak ozdobę postawił tam Kaoru, więc reszta z irytacją przeskakiwała nad nią i klęła w duchu. Nikt nie miał ochoty irytować lidera jakoś specjalnie, zwłaszcza podczas prób. - Kao, grat się stłukł - poinformował Die, nie zawracając sobie głowy zdejmowaniem butów. Na podłodze zostawały brudne ślady błota i topniejącego śniegu. - Kaoru…?
- Nie ma go jeszcze - wyjaśnił Kyo, wychodząc z zaplecza. Trzymał w rękach tracę, z ustawionymi na niej kubkami z kawą. - Jezu, jakiego ja mam kaca po tej wczorajszej imprezie, to się w głowie nie mieści - wymruczał, stawiając tacę na stole i masując dłonią skronie. - Jak w ogóle wróciliście? Bo mi się film urwał jakoś pośrodku chyba…
- A jak, urwał się - potwierdził zgryźliwie Toshiya, sięgając po kawę. - Wiecie, co on robił jak go znalazłem? - No? - zachęcił go Die, spoglądając z zaciekawieniem na wokalistę. Kyo uśmiechnął się krzywo, ale nic nie powiedział.
- Siedział na komisariacie.
- O? - zdziwił się Die. Ale nie za bardzo. Zdolności Kyo były nieograniczone. - Bo?
- Bo dogadywał się z barmanem po angielsku.
- Z tego co wiem - powiedział ostrożnie Shinya - to nie jest karalne…?
- To nie - zgodził się zgryźliwie Toshiya, kręcąc z politowaniem głową. - Ale próba uduszenia kogoś przez wpychanie jego twarzy w miskę z sosem chrzanowym już jest.
- To on zaczął - westchnął Kyo, odstawiając na stół pusty kubek. - Ja się tylko broniłem.
- On też - poinformował go sucho basista. - Przed atakiem niewyżytego pedała.
- Nie rozumiem - zakomunikował po chwili ciszy Die. - To znaczy co, tym chrzanem go chciał…?
- Gorzej - warknął Toshiya, oskarżycielsko wskazując palcem na wokalistę, który siedział na kanapie, wpatrując się w niego z oddaniem. - Próbował mu podziękować za drinka.
- Fizycznie?...
- Pomyśl, Daisuke - jęknął basista z niesmakiem. - U niego jak zabrzmiało „thank you”? No jak?
- Mało dziękczynnie?
- Jak „fuck you”! - wrzasnął Toshiya z rozpaczą, zabijając wzrokiem kulącego się ze śmiechu Shinyę.
- A tak w zasadzie, to Kaoru jak wracał? - zapytał dyplomatycznie Kyo, zmieniając temat. - To znaczy, ktoś z nim był?
- Wiecie co - powiedział niepewnie Die. - Chyba ja. Chyba - uprzedził pytanie perkusisty - bo obudziłem się dziś w jego swetrze.
- Spałeś z nim? - zainteresował się gwałtownie Kyo.
- W jego swetrze! - warknął Die. - W swoim mieszkaniu, kretynie!
- Yhy-hy - zachłysnął się Shinya, odczytując sms-a. - Słuchajcie, ja zwariowałem.
- Bo? - zapytał ciężko Toshiya, mierzwiąc sobie włosy na głowie.
- Bo Kaoru napisał, że odwołuje próbę - wyszeptał z nabożeństwem perkusista, podtykając mu pod nos telefon. Przez chwilę milczeli.
- Faktycznie - mruknął niedowierzająco Toshiya, oglądając komórkę ze wszystkich stron. - Ja też zwariowałem - stwierdził nagle. - Die, ty też…?
- Och, dajcie spokój - rozzłościł się Kyo, wyrywając mu telefon. - Każdemu się zdarza, nawet Kaoru! Może ma kaca.
- On nigdy w życiu nie miał kaca - powiedział przekonaniem Shinya, kręcąc głową. - Ja chyba do niego wstąpię. Może jest chory, to zrobię jakieś zakupy, czy coś… Ani słowa! - warknął, gdy Toshiya otworzył usta. - Już ja wiem, co ty chcesz powiedzieć!
- Ja nie wiem, czemu ty mnie zawsze podejrzewasz o najgorsze - rozżalił się basista, teatralnie ocierając oczy. - Chciałem tylko zapytać, czemu mi zakupów nie robiłeś jak miałem grypę.
- Kyo ci robił - wytknął perkusista. - I ty jesteś chory co dwa dni. Kaoru nie bywa chory. Słuchajcie, ja się martwię.
- Wiecie, że ja też - mruknął Die. - Pójdę z tobą, Shin. Może się przydam.
- Pójdziesz. Na piechotę, Die.
- Daj spokój, na motorze to będzie chwila.
- Nie wsiadam na tego twojego grata, mowy nie ma.
- Ale zobacz, pięć minut i jesteśmy…
- Nie. Metro jeździ.
- Godzina drogi…
- Przynajmniej dojadę żywy…
Wokalista pokręcił głową, gdy wyszli wciąż zażarcie się kłócąc. Toshiya westchnął, chowając do torby teczki.
- On jest totalnym idiotą - stwierdził Kyo ze zgrozą, wypijając zimną już kawę, naszykowaną dla lidera.
- I ślepy jest - przytaknął Toshiya ponuro. - Myślisz, że nic nie pamięta?
- Ja też nie pamiętałem, czemu znalazłem się na komisariacie - podsumował Kyo, wzdychając ciężko. - To on może tego…
- Przypomnimy…? - zagadnął basista, zapinając kurtkę. Kyo popatrzył na niego z namysłem i zaprzeczył gwałtownie.
- To nie nasza sprawa, Totchi - mruknął poważnie. - Przypadkowo widziałeś… mam nadzieję, że się wszystko wyjaśni. Chociaż możemy dziś wstąpić do Kaoru. To za długo już trwa.
- Tak - zgodził się z nim basista, wyjątkowo jak na siebie poważnym głosem. - Co najmniej o pięć lat za długo.
Die zaparkował pod domem lidera, ściągając z głowy czarny kask. Z irytacją odplątał ze swojej talii ciasno zaciśnięte ramiona Shinyi i popukał go w ramię.
- Jesteśmy, ShinShin - stwierdził zgryźliwie, gdy perkusista powoli otworzył jedno oko. - Żywi. Na miejscu.
- Boże drogi - wyszeptał Shinya ze zgrozą. - Ja żyję! - ucieszył się, rozglądając dookoła. Jego spojrzenie padło na gitarzystę, który prychnął ze złością.
- Nie przesadzaj. Nic takiego nie robiłem.
- O, skądże znowu - wymruczał Shinya, zsuwając się z siodełka i na miękkich nogach podchodząc do ławki. Opadł na nią, przyglądając się motorowi z wyraźną niechęcią. - Tylko jechałeś. Ze mną, na tym czymś.
- To jest motocykl, ty głąbie - warknął Die, wydzierając mu kask. - Ty byś chciał, żeby co robił?
- Nic bym nie chciał! - rozzłościł się Shinya, wstając niepewnie. - W ogóle nic od niego nie chcę! Może nie istnieć.
- Masz uraz jakiś do motocykli, czy co? - zainteresował się Die, pukając się w czoło.
- Do motocykli nie - westchnął perkusista. - Do tych prowadzonych przez ciebie już tak.
- Półgłówek. Ktoś mi dał prawo jazdy.
- Niech mu ziemia lekką będzie - skomentował ironicznie Shinya. - Bo to samobójca urodzony musiał być.
Die zerknął na niego złowrogo, ale się nie odezwał. W milczeniu znaleźli się przed domem, po czym Shinya nacisnął dzwonek domofonu.
- Nie odpowiada - poinformował stojącego obok gitarzystę.
- Serio mówisz? - zapytał z politowaniem Die, wyciągając szyję, by zajrzeć przez ogrodzenie. - Nigdy bym się nie domyślił. Może go nie ma?
- Samochód stoi - powiedział niepewnie perkusista, naciskając przycisk dzwonka. W napięciu patrzyli na zamknięte drzwi. - I rolet nie opuścił.
- Matko jedyna, a może on zemdlał - przeraził się Die, stając na palcach i spoglądając na dom. - I uderzył się w głowę.
- Uderzyć w głowę to ty się musiałeś, już dawno temu - zirytował się zaniepokojony lekko Shinya. - Wzywamy policję…?
- Bo nam kumpel nie otwiera? - zwątpił gitarzysta. Stali przez chwilę, zastanawiając się co mają robić. - Możemy wejść od tyłu - podsunął zachęcająco Die, przechodząc za róg ogrodzenia. - Tam jest taras, zobaczymy. Może jest łazience i nie słyszy. Popukamy w okna, czy coś…
Shinya popatrzył na niego z powątpiewaniem, ale posłusznie przelazł przez płot. Zeskoczył lekko na ziemię, po czym skrzywił się, gdy Die upadł obok niego, rozcierając kolano.
- Co robisz, ty sieroto boża? - zdenerwował się, wciągając go za wysoki, ale łysy o tej porze roku żywopłot. Powoli przejechał przed domem radiowóz, znikając zaraz za zakrętem. - Chcesz, żeby nas za włamanie zamknęli?
- Kurtka mi się zaczepiła - syknął Die obronnie. - Patrz, urwało się.
- Widzę - poinformował go Shinya złowieszczym szeptem. - Widzę też, że to moja kurtka, ofiaro losu ty. Odkupisz.
- Ona już była podarta! - spróbował beznadziejnie Die, czołgając się w kierunku domu. Shinya na czworakach podążył za nim, starając się nie wychylać zza krzaków. Zdyszani wczołgali się na taras, chowając za balustradą. Perkusista wyciągnął z włosów parę liści, naciskając klamkę.
- Zamknięte - oznajmił odkrywczo, starając się zajrzeć do środka. Die przylepił twarz do szyby, mrucząc z irytacją. - Cholera, jakaś zasłona wisi.
- Tam dalej jest okno od spiżarni - powiedział z namysłem Die, przeczołgując się dalej. Shinya podążył za nim, z zaniepokojeniem zauważając radiowóz, który wrócił i zaparkował dokładnie naprzeciwko domu lidera, po drugiej stronie ulicy. - Otwarte - wyszeptał gorączkowo Die, poinformowany o policji również. - Wchodzimy?
- Byle szybko - odszepnął mu Shinya, obserwując z niepokojem otyłego stróża prawa, pożerającego kolejnego pączka. - Właź pierwszy, tylko tam niczego nie rozwal, bo Kao zawału dostanie. - Die wyczekał na chwilę, gdy na ulicę wtoczyła się wielka ciężarówka z logo firmy przeprowadzkowej, po czym oparł się na rękach i podciągnął na parapet. - Szybciej! - pogonił go rozpaczliwie perkusista. - Odjeżdża!
- Chryste panie! - jęknął Die, straciwszy oparcie dla nóg. Z łomotem wylądował na posadzce, zostawiając na zewnątrz buta i nieprzytomnie zdenerwowanego Shinyę, który natarczywie kazał mu się zamknąć. - Dobra, jestem - zakomunikował, zebrawszy się z podłogi. - Właź też.
- Chwila, niech ten glina się czymś zajmie - odpowiedział mu Shinya, wyczekująco patrząc na policjanta, beztrosko zaciągającego się papierosem. Jego wzrok ześlizgnął się za samochód, po czym perkusista zamarł. - Die! - wysyczał przeraźliwym szeptem. - Kaoru tu idzie! Ma torby. Był na zakupach chyba!
- Kurwa mać - spanikował gitarzysta, spoglądając przez zakurzone okienko na zbliżającego się wolno lidera. - On mnie zabije, jak zobaczy, że włamałem mu się do domu. Wyłażę…!
- Nie zdążysz! - zatrzymał go Shinya, bezradnie patrząc jak Kaoru zbliża się do furtki i przekręca klucz w zamku. - Schowaj się! Tylko wyjdź stamtąd, zakupy zaniesie! Szybko, Die!
Ponaglony rozpaczliwym nakazem gitarzysta rozejrzał się po pomieszczeniu, po czym niemal wybiegł na przestronny przedpokój, rozglądając się dookoła. W ostatniej chwili wepchnął się do stojącej w pokoju naprzeciwko szafy, zamykając za sobą drewniane drzwi. Szaleńczo zdenerwowany, schował się za wiszące w niej płaszcze i wstrzymał oddech.
Kaoru zamknął za sobą drzwi, wzdychając ze znużeniem. Kopniakami zrzucił z nóg buty, kierując się do kuchni. Nastawił wodę, wypakowując zakupy i zanosząc je do lodówki. Kiedy podszedł do szafy, chcąc odwiesić kurtkę, zadzwonił dzwonek, zatrzymując go w pół kroku. Skulony za ciężkim, zimowym płaszczem Die odetchnął, kiedy kroki lidera oddaliły się.
- Cześć, Kao - mruknął wokalista, ładując się do mieszkania. Toshiya wszedł za nim, zamykając drzwi i wręczając liderowi butelkę wina. - Od razu mówię, że to był jego pomysł, żeby tu przyjść. Ja tylko do towarzystwa.
- Dzięki, kochanie - syknął ironicznie Toshiya, ściągając kurtkę. - Gdzie się mogę odwiesić?
- Daj do szafy - mruknął lider, czego Die omal nie przypłacił zawałem serca. - Albo rzucę na fotel, nic im nie będzie. Co was sprowadza?...
- Jego sprowadza - zastrzegł się Kyo ponownie. - Ja z tym nie mam nic wspólnego.
- Kyo - powiedział ostrzegawczo basista, opadając na fotel. Kaoru wyciągnął z barku trzy kieliszki, po czym usiadł również, odkorkowując butelkę.
- No? - zagaił, unosząc brwi. Rozlał wino do kieliszków, po czym wychylił dużego łyka i potarł dłonią czoło. - Więc co…?
- Słuchaj, Kao - zaczął powoli Toshiya, obracając w dłoniach niezapalonego papierosa. - Ja się nie chcę wtrącać, ale…
- A może przejdziemy do pokoju? - przerwał mu lider, na co Die pokiwał entuzjastycznie głową. W szafie było ciasno i niewygodnie, gdyby usiedli w pokoju, zdołałby wyjść. Teraz było bez szans, musiałby przeleźć centralnie przed nimi. - Tak w kuchni…
- Siedźmy tu - mruknął Kyo, na co Die natychmiast szczerze go znienawidził.
- No, więc?...
Toshiya zagryzł wargi, zerkając na wokalistę. Kyo wzruszył ramionami, sięgając po kieliszek. - Ty chciałeś załatwiać, Totchi - przypomniał basiście. - Ja nie chcę stracić kumpla.
- Bo co? - zapytał nieufnie Kaoru, podając basiście ogień. Toshiya zaciągnął się głęboko, po czym wypalił:
- Widziałem, jak całowałeś się z Die'm przed samochodem wczoraj.
W pomieszczeniu zapadła idealna cisza, przerywana tylko płytkimi oddechami. Die wytrzeszczył oczy, wpatrując się w ciemność przed sobą i przetrawiając usłyszane słowa.
- Ach tak - odezwał się po chwili lider, odgaszając ledwie zapalonego papierosa. - I co zamierzasz z tym zrobić?
- Daj spokój, Kao… - westchnął basista, dolewając mu wina. - Nic nie zamierzam robić. To ty powinieneś.
- Niby co? - warknął Kaoru zimno, prawie przegryzając następnego papierosa. - Byłem pijany!
- Nie byłeś - przerwał mu spokojnie Kyo, wychylając swoje wino. Skrzywił się, przełykając wszystko. - Nienawidzę wytrawnego - wyjaśnił liderowi, który wpatrywał się w niego bez słowa. - Kao, nie oszukuj nas.
- W czym niby? - zapytał nienaturalnie obojętnym głosem Kaoru, zaciągając się głęboko. Stuknął o blat odstawiany kieliszek, który Toshiya natychmiast napełnił ponownie. Die wstrzymał oddech, słysząc jego napięty głos.
- W tym, co czujesz, lider-sama - mruknął, bawiąc się zapalniczką. Nikły ogienek zamigotał i zgasł. - W tym, że kochasz Die'a - dokończył poważnie, a Die poczuł się nagle, jakby ktoś kopnął go z całej siły w żołądek.
- Skąd to wiecie? - zapytał po chwili Kaoru cichym, nieswoim głosem. Toshiya spojrzał niepewnie na Kyo, na co wokalista kiwnął głową, jakby postanawiając dokręcić zaciśniętą na szyi pętlę.
- Dość dawno temu - zaczął z wyraźnym wysiłkiem basista, wyciągając z torby kolejne wino. - Kiedy jeszcze mieszkaliśmy razem, ja z Kyo…
- Dziś też mieszkacie razem - przerwał mu zimno Kaoru, podsuwając kieliszek. Lekko zadrżała mu ręka, a Kyo popatrzył na niego ze współczuciem. - Do rzeczy, Totchi.
- Wygadałeś się po pijanemu, Kao - mruknął Toshiya, wstając z krzesła i podchodząc do okna. Nic nie mówiłem, myślałem, że się coś wyjaśni, ale minęło prawie pięć lat, Kaoru!
- Może mu powiedziałem - warknął lider. - I może usłyszałem, że nie ma szans?
- A powiedziałeś? - zdziwił się Kyo, patrząc na niego z niedowierzaniem. Die, równie jak wokalista zdziwiony, prawie przestał oddychać.
- Nie powiedziałem - przyznał się niechętnie Kaoru, opierając podbródek na zwiniętej pięści. - Nie było okazji.
- Kaoru, zlituj się - jęknął wokalista, podając mu papierosy. Zapalili, zaciągając się mocno. - Przez pięć lat nie było okazji?
- Za to było tchórzostwo - mruknął cicho Toshiya, wbijając wzrok w stojący twardo przed domem radiowóz. Nagle drgnął lekko, zatrzymując spojrzenie na czarnym, lśniącym motorze z charakterystycznym, czerwonym zygzakiem. - Słuchajcie ten motor… - zaczął podejrzliwie i zamilkł nagle, wychylając się przez uchylone okno. Pod parapetem siedział skulony Shinya, który zamachał do niego gwałtownie rękami, wykrzywiając się i wytrzeszczając oczy. Toshiya przełknął ślinę, patrząc z niedowierzaniem na perkusistę. Nagły błysk zrozumienia zaświtał w jego oczach, gdy Shinya pokazał po kolei motor i okienko od spiżarni. - O mamusiu… - wymruczał cichutko, zamykając szczelnie okno. Na jego czole pojawiły się maleńkie kropelki potu, gdy uświadomił sobie, że Die, znajdujący się w mieszkaniu, słyszał prawdopodobnie całą rozmowę. Na myśl o tym, że Kaoru miałby się o tym dowiedzieć, oraz, być może, zostać odepchnięty, zrobiło mu się jakby lekko niedobrze.
- Jaki motor, Totchi? - spytał lider bez zainteresowania, wstając z krzesła. Toshiya zerknął przez ramię i oblał go zimny pot na widok przemykającego przez trawnik perkusisty.
- Żaden - powiedział stanowczo, łapiąc Kaoru za rękę i wyciągając z kuchni. Zatrzymał się w przedpokoju, podejrzliwie rozglądając na boki, po czym jego spojrzenie padło na ledwie widoczne na podłodze ślady błota, urywające się przed dużą drewnianą szafą. - Przewiedziało mi się. Idziemy do salonu - oznajmił gromko, wypychając zaskoczonego lidera z kuchni. - O, już jesteśmy w salonie!
- Toshiya, nie drzyj się tak na litość boską - powiedział z niesmakiem lider, siłą usadzony na fotelu. Uniósł się lekko. - Zostawiłem popielniczkę…
- Przyniosę! - zaofiarował się Toshiya, hamowanym biegiem wychodząc z salonu.
- O, jaki przeciąg! - wrzasnął, zamykając drzwi. - Zaraz wrócę…
Die zmrużył oczy i zamrugał, gdy drzwi od szafy gwałtownie się otworzyły, a Toshiya wywlókł go na zewnątrz.
- Co się…
- Co ty tu do cholery robisz? - wysyczał rozpaczliwie basista, zapierając się plecami o drzwi do salonu, z którego dobiegały nieco podejrzliwie okrzyki Kaoru. - Kochasz go?! - warknął nagle, potrząsając Die'm. Głowa zaskoczonego gitarzysty poleciała do przodu, gdy potrzasnął nim ponownie.
- Ja…
- No ty, kretynie!
- Ja…
- No niech cię szlag, Die, kochasz go czy nie? - krzyknął szeptem basista.
- Kocham go, do kurwy nędzy! - wrzasnął czerwony na twarzy Die, wyrywając się Toshiyi i odskakując na bezpieczną odległość. Śmiertelnie zdumiony Toshiya stracił równowagę, zataczając się na ścianę, a w otwartych drzwiach stanął Kyo, zza którego ramienia wyglądała ciemna głowa Kaoru.
Przez chwilę panowała cisza jak makiem zasiał. Kaoru zbladł, wpatrując się bez słowa w drugiego gitarzystę, uporczywie wbijającego spojrzenie w czubki swoich butów. Pod naciskiem jego wzroku, Die uniósł głowę, spoglądając mu prosto w oczy.
- Kogo kochasz? - zapytał szeptem lider, zaciskając lekko dłonie. Zrobił jeden krok w stronę Die'a, po czym zatrzymał się raptownie. - D… Die?
- Ciebie - odpowiedział również szeptem Die, rumieniąc się, o ile to było możliwie, jeszcze bardziej.
Kyo nie śmiąc oddychać, wpatrywał się w nich ze wzruszeniem. Toshiya siedział na podłodze, z zachwytem wymalowanym na twarzy i wodził wzrokiem od jednego gitarzysty do drugiego. Kaoru otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, gdy od strony ogrodu rozległ się jakiś tumult, ktoś krzyknął, a potem gwałtownie załomotał w szybę. Stojący najbliżej Die drgnął, po czym otworzył drzwi na taras, ukazując wszystkim czerwonego jak burak Shinyę, umazanego ziemią i zadyszanego, oraz korpulentnego gliniarza, który palcami - wciąż wymazanymi lukrem - trzymał perkusistę za kołnierz.
- Ten tu usiłował się włamać! - huknął gromko, nie zwracając uwagi na kompletne osłupienie, z jakim muzycy przyglądali się sobie wzajemnie. - Co z nim zrobić?
- O bogowie - jęknął cichutko Kaoru, przytrzymując się dłońmi framugi. - To… to przyjaciel…
- Czyj? - spytał podejrzliwie policjant, wpuszczając wyrywającego mu się Shinyę do środka.
- Rodziny - wyszeptał bezradnie lider, patrząc szeroko otwartymi oczami na Die'a. Die przełknął ślinę, wyciągając do niego rękę. Kaoru uścisnął ją.
- Rodziny - potwierdził Die, wybuchając nagle głośnym śmiechem. Policjant wzdrygnął się lekko, gdy nagle cała piątka zaczęła pokładać się ze śmiechu. - Rodziny… państwa Niikura…
- A mógłbym poznać panią Niikura? - spytał nieprzekonany stróż prawa, przecierając błyszczącą od potu łysinę.
- Nie ma pani Niikura…
- Myślałem o żonie pana - powiedział kwaśno gliniarz, wycofując się z mieszkania.
- Raczej żona może przedstawić, nie żonę - zachichotał basista. - Ale dopiero przyszłego.
- To znaczy w porządku? - upewnił się jeszcze na odchodnym mundurowy, drapiąc się po głowie.
- W najlepszym - przytaknął radośnie Die, splatając swoje palce z palcami lidera.
Policjant popatrzył na nich i westchnął. Salutując grzecznie, oddalił się od domu, kierując za bramę, do której wzywał go właściciel wozu holowniczego, ładującego nań duży, czarny motor.