Dwa
Drugi
Remusa Lupina budzi natarczywe walenie w drzwi. Mężczyzna zrywa się z łóżka — jak zwykle czujny, jak zwykle uzbrojony. W czasach, w których przyszło im żyć, zasypia się z różdżką w zaciśniętej kurczowo ręce, nie wypuszczając jej podczas niespokojnego snu nawet na chwilę. Spokój to teraz przywilej głupców.
Jest środek nocy.
— Lupin, otwieraj!
Zza drzwi dobiega głos McGonagall i Remus zaczyna mieć bardzo złe przeczucia. Nigdy jeszcze nie słyszał w głosie opiekunki jego dawnego Domu takiego strachu. Rzuca zaklęcie ujawniające, a później otwiera i nawet w nikłym świetle różdżki jego czujne, wilkołacze oczy mogą dostrzec, że Minerwa jest blada jak pergamin.
— Co się stało? — pyta.
— Moody nie wysłał ci patronusa?
Remus kręci głową i wpuszcza kobietę do środka. Kątem oka zauważa zapomnianą skarpetkę i znów czuje się przez chwilę, jakby był z powrotem w Hogwarcie, a groźna McG robiła inspekcję w pokojach.
— Remus… — Jest źle, bardzo źle. McGonagall prawie nigdy nie zwraca się do niego po imieniu. — Potterowie nie żyją.
Przez chwilę Lupin czeka, aż ziemia usunie mu się spod stóp, czas się zatrzyma, a świat wykona cholerne salto, ale nic takiego się nie dzieje. Grunt pod nogami jest nadal pewny, chociaż deski w starym mieszkaniu trochę skrzypią, czas biegnie niewzruszenie dalej, a świat wciąż stoi, jak stał.
Nie pyta, co się stało. Wzrok McGonagall mówi wszystko.
— Voldemort zniknął. Chciał zabić Harry'ego, ale coś się stało, coś nie wyszło i… Voldemorta już nie ma. Czarodzieje świętują na ulicach.
Lupin unosi do ust obtłuczony kubek w barwach Gryffindoru. Dostał go od Jamesa na zakończenie Hogwartu. Herbata jest zimna i gorzka, jej mocny smak łagodzi mleko. Remus upija jeden łyk, drugi, przy trzecim znika nieznośna gula w gardle i wreszcie może się odezwać.
— Co z Harrym? — pyta cicho.
— Hagrid wydostał go z ruin domu, a Dumbledore zdecydował, że Harry zostanie pod opieką siostry Lily i będzie się wychowywać wśród mugoli. Nie, Remus — ucina stanowczo, kiedy widzi, że Lupin otwiera usta, by coś powiedzieć — przykro mi, ale ta decyzja jest nieodwołalna. Dumbledore tak postanowił i miał bardzo ważne powody.
Remus nie chce zadawać tego pytania. Nie chce go zadawać tak bardzo, że zbiera odwagę przez kilka chwil, nim w końcu to robi.
— Znaleziono już… Znaleziono już Syriusza?
McGonagall kręci głową.
— Szukają. Sprawdzają wszystkie możliwe kryjówki pana Blacka. Tropią powiązania z innymi śmierciożercami. Nigdy byśmy nie przypuszczali, że…
Trzymany przez Lupina kubek roztrzaskuje mu się w dłoniach, herbata z mlekiem plami piżamę i obrus. Wilkołak ostrożnie wysuwa nos ze swojej kryjówki — mięśnie Remusa są boleśnie napięte, zmysły wyostrzone do granic możliwości, siła o wiele większa niż zazwyczaj.
— Czy trzeba coś… — zaczyna, wpatrzony w fajansowe ucho, które zostało mu w dłoniach. — Jestem potrzebny Zakonowi?
— Nie, Remus. Wszystkim się już zajęliśmy.
McGonagall ściska dłoń Lupina dłużej, niż to konieczne. Remus wie, że to jej sposób, by mu powiedzieć: „tak bardzo mi przykro”.
Ranek tego dnia zastaje go siedzącego przy oknie i wpatrzonego we wschód słońca jak z kiepskiego landszaftu. Kiedy w sypialni zaczyna dzwonić budzik, Remus podnosi się, wyłącza go w przelocie, a później machinalnie zaczyna się ubierać.
Musi zobaczyć na własne oczy, inaczej nie uwierzy. Musi spojrzeć na ruiny domu, w którym jeszcze wczoraj żartował z Jamesem, przekomarzał się z Syriuszem i bawił się z Harrym. Inaczej to wszystko nadal będzie tylko koszmarnym snem, z którego nie może się obudzić.
Kiedy aportuje się w Dolinie Godryka, jest wcześnie rano. Większość mieszkańców wciąż jeszcze śpi, gdy Remus idzie główną ulicą, licząc kroki dzielące go od tego, co było jeszcze niedawno domem Potterów. Jest ich trzysta pięćdziesiąt dwa, a później furtka. Za furtką kolejnych dwadzieścia. I gruzy. Jedno skrzydło zawaliło się zupełnie, okna są czarnymi dziurami ziejącymi w ścianach.
Remus nie płacze, nie słabnie, nie robi niczego, co byłoby odpowiednie w tych okolicznościach. Czuje się tylko trochę pusty w środku, jakby wyrwano z niego nadzieję na przyjaźń.
Wraca do Londynu, gdzie czeka na niego wiadomość o tym, że złapano Syriusza Blacka, który ze zdrajcy stał się nagle masowym mordercą i Remus ma okazję przypomnieć sobie, jak czuje się człowiek bez żadnych przyjaciół. Nie sądził, że kiedyś będzie musiał wrócić do czasów sprzed Hogwartu, kiedy miał tylko rodziców, samego siebie i likantropię. Teraz nie ma już nawet rodziców.
Po serii przesłuchań wraca do brzydkiego, pustego mieszkania i wyjmuje spod łóżka walizkę. Starannie układa w niej ubrania, trochę przydatnych podręczników, resztki pieniędzy rozkłada w kilku miejscach, na wszelki wypadek.
Zamykając za sobą drzwi, słyszy tylko skrzypienie wypaczonych desek w podłodze. Nie sądzi, aby kiedyś jeszcze wrócił.
Pierwszy
Remusa Lupina budzi wołanie Lily. Mężczyzna wstaje powoli, pocierając zaspane oczy, po czym patrzy na zegarek. Po dziewiątej. Rzadko zdarza mu się wstawać tak późno, ale po chwili przypomina sobie, że wczoraj przecież tak bardzo zagadali się z Jamesem i Syriuszem, że zastała ich czwarta nad ranem. Wtedy Lily zaproponowała, by został już do rana i przespał się w pokoju gościnnym.
Schodzi na parter, powłócząc ciężko nogami — pełnia była dopiero trzy dni temu — i wchodzi do kuchni, gdzie na patelni skwierczą cienkie plastry bekonu i pachną świeże tosty. Po chwili pojawia się również zaspany, rozczochrany Syriusz, ziewając głośno.
— Czółko — mówi pomiędzy jednym a drugim ziewnięciem, opadając na najbliższe krzesło. — Jestem skonany. Jim, następnym razem pobaw się w rozsądnego ojca rodziny i wykop nas spać o jakiejś bardziej przyzwoitej porze, co?
James odrywa się na chwilę od karmienia Harry'ego gęstym kleikiem.
— No jasne. Nie, żebym wspominał wczoraj jakieś pięć razy, że może trzeba by już było się zbierać…
— Gdzie jest Peter? — pyta Remus, smarując tost dżemem. — Zdawało mi się, że wczoraj zapowiadał się na śniadanie.
Syriusz prycha w swoją jajecznicę.
— Wiesz, jaki ostatnio jest Glizdek. Ciągle gdzieś łazi, normalnie gorzej, niż ja w Hogwarcie! Może wreszcie znalazł sobie jakąś miłą szczurzycę… to znaczy, chciałem powiedzieć: dziewczynę. — Black szczerzy zęby w szerokim uśmiechu, puszczając oko do Lily.
— Może powinniście z nim porozmawiać? — sugeruje dziewczyna. — Może wpadł w jakieś kłopoty, o których nie chce wam nic mówić?
Syriusz macha zniecierpliwiony ręką.
— Przecież Peter wie, że zawsze może na nas liczyć. Jesteśmy jak czterej muszkieterowie. Tylko mamy różdżki zamiast szpad. En garde! —Wyciąga różdżkę i markuje cios. — Jeśli będzie chciał naszej pomocy, to prędzej czy później przyjdzie i poprosi. Nie możemy go przecież niańczyć do końca życia, nie?
Remus pije swoją ulubioną herbatę z mlekiem i przegląda „Proroka Codziennego”. Żadnych informacji o nowych atakach śmierciożerców. To już trzeci dzień pod rząd — jak cisza przed burzą.
— Znowu nic? — pyta James, wycierając rączki Harry'ego z kleiku. — Słuchajcie, jak to jest? Małe dzieci przyciągają wszystko, co lepkie, czy jak?
— Nic. Szczerze mówiąc, martwi mnie to. — Remus raz jeszcze przebiega wzrokiem linijki tekstu. — Rozmawiałem wczoraj z Moodym, też jest tym zaniepokojony. Taka cisza może znaczyć, że coś się szykuje, i to na pewno nic miłego.
— Myślicie, że Sami-Wiecie-Kto planuje coś dużego? Atak na Ministerstwo? — Syriusz poważnieje w jednej chwili. — To by się zgadzało z informacjami przekazanymi przez nasze źródła.
— Cokolwiek to jest, lepiej, żeby mu się nie udało. — Remus składa gazetę i dopija swoją herbatę.
Lubi takie dni, jak ten. Chociaż wciąż się boi — bo w tych dniach boją się wszyscy, a przynajmniej ci, którzy nie są skończonymi głupcami — to godziny spędzane w domu Potterów są dla niego namiastką normalności. Za barierą Fideliusa kontury wojennej rzeczywistości stają się bardziej rozmyte i można na chwilę zapomnieć o grobach ludzi, z którymi niedawno chodziło się do szkoły.
Późnym popołudniem, zamykając za sobą drzwi, słyszy głośny śmiech Harry'ego, któremu Łapa pozwala tarmosić czarne futro. Fiukał Moody — Remus jest potrzebny w kwaterze Zakonu. Ale jutro tu wróci i znowu będzie normalnie.