Neokonserwatyści jak Opus Dei - Jacek Bartyzel
Aktualizacja: 2011-09-7 9:33 pm
Jeżeli kogoś dziwi, że po raz trzeci wracam do tematu „neokonserwatywnych judeochrześcijan” (i tak, niezamierzenie, zrobiła się „trylogia”), to spieszę wyjaśnić, że powodem tego są nękające mnie wyrzuty sumienia z powodu grzechu zaniechania. Wyznaję więc, jak na spowiedzi świętej, że przez lata całe lekceważyłem zagrożenie płynące ze strony tegoż „neokonserwatyzmu”. Wiedziałem oczywiście, jakie spustoszenie poczynili neocons w Stanach Zjednoczonych, eliminując praktycznie zupełnie z polityki i głównego nurtu życia intelektualnego wszystko, co miało jakikolwiek związek z autentycznym konserwatyzmem, ale wydawało mi się, że ideologia tak całkowicie obca naszemu rodzimego doświadczeniu, zrodzona w środowisku tak dla nas egzotycznym, roznamiętniona kwestiami mającymi się nijak do naszych problemów, nie ma najmniejszych szans, aby zapuścić i u nas korzenie.
Przemawiał za tym zwykły zdrowy rozsądek. Gdyby ćwierć wieku temu ktoś w Polsce rozprawiał o „judeochrześcijaństwie” (wyjąwszy oczywiście przypadek elitarnego seminarium czy konferencji naukowej, na której spotykają się i dyskutują specjaliści badający najstarsze dzieje Kościoła), to słuchacze najzwyczajniej pukaliby się w czoła. Usłyszawszy zaś o „wspólnej matrycy antropologicznej” judaizmu i chrześcijaństwa, słowo „matryca” kojarzyliby z podziemną drukarnią, nie wiedząc jednak jak dopasować do niego resztę, bo termin ów jeszcze nie przeszedł był wówczas do żargonu niby-naukowego. Sądziłem przeto, że po krótkotrwałym zachłyśnięciu się kolejną nowinką z Zachodu, moda ta szybko się znudzi, i że jedynym wiernym sympatykiem neokonserwatyzmu pozostanie u nas p. Jacek Kwieciński - człowiek zacny skądinąd, tylko „zapeklowany” w realiach tamtego czasu; wydaje mu się, że neokoni wciąż dopingują Reagana do walki z sowieckim imperium zła, a tymczasem oni już dawno znaleźli sobie innego potwora, którego ścigają po całym świecie i ani im w głowie drażnić postowieckiej Rosji.
Moją „czujność” uśpił nadto znakomity, 41 numer Frondy, w którym piórami autorów zarówno polskich, jak amerykańskich („paleokonserwatystów”), neokonserwatyzm został dosłownie zmiażdżony, a wszelka myśl o jego „kserokopiowaniu” - jak można było sądzić - skutecznie wyśmiana. Niestety, ekipa redakcyjna, która wydała jeszcze ten numer, została wymieciona, i jak teraz dochodzą mnie słuchy, właśnie z tego powodu. Wiele powinien też dać do myślenia fakt podjęcia przez to środowisko polskiej edycji amerykańskiego czasopisma First Things, a więc flagowego organu „neokonserwatystów religijnych”.
First Things to środowisko religijnie synkretyczne: są tam katolicy, luteranie, prezbiterianie i rabini. Uchodzą za religijnych konserwatystów dokładnie z tego samego powodu, dla którego jako polityczni konserwatyści traktowani są „neokoni” laiccy: bo w mainstreamie nie ma dla nich alternatywy, a wszystko, co poza nimi, jest jeszcze bardziej progresistowskie, modernistyczne i zrewoltowane. Skoro zaś religijni neokonserwatyści przeciwstawiają się aborcji, eutanazji, homoseksualizmowi i innym wynaturzeniom współczesnej „cywilizacji śmierci”, to wystarczy, aby mogli cieszyć się reputacją „ultrareakcjonistów”.
Nas szczególnie interesuje oczywiście rola tych z nich, którzy są katolikami (najbardziej znany, także w Polsce, jest oczywiście prof. Michael Novak). Krąży takie powiedzenie, że każdy antysemita ma swojego „alibi-Jude”, czyli zaprzyjaźnionego Żyda, którego może pokazać na dowód, że nie jest antysemitą. Nie wiem czy to prawda, ale pasuje jak ulał do relacji pomiędzy neocons głównego nurtu a neokonserwatywnymi katolikami, tylko na odwrót. Pomimo zdarzających się pomiędzy nimi nieporozumień, istnienie katolickich neokonserwatystów to prawdziwa gratka: pełnią oni właśnie rolę „alibi-katoli”, mogących zaświadczyć, że nie wszystkich neocons łączy (by przywołać sardoniczną uwagę Davida Brooksa) „oś obrzezania”. Nadto są oni bardzo pożyteczni z innych powodów. Oprócz pełnej aprobaty „posoborowia” (w duchu umiarkowanego modernizmu), katolickich neocons znamionuje zapał do wstrzykiwania w krwiobieg katolickiej myśli teologicznej, filozoficznej i społecznej potężnych zastrzyków z zawartością ideologii wywodzących się z anglosasko-protestanckiego oświecenia, na czele z liberalizmem. Można rzec, że do Dziesięciu Przykazań neocons katoliccy dodają jedenaste: „Będziesz czcił demokratyczny kapitalizm i wznosił akty strzeliste do demokracji liberalnej i wolnego rynku (poza którymi nie ma zbawienia)”. Nadto, zawsze można na nich liczyć w priorytetowej dla „neokonów” kwestii bezwarunkowego poparcia dla wszystkich działań Izraela i „wojny z terroryzmem”: ileż to razy prof. Novak jeździł do Watykanu, aby przekonywać papieży, że podjęte właśnie inwazje czy bombardowania to „wojna sprawiedliwa”?
Przypadek ten przywodzi na myśl inną historię: destrukcyjnej roli odegranej we frankistowskiej Hiszpanii, i nie tylko w niej, przez Opus Dei. Oczywiście, należy uwzględnić proporcje zjawisk: Neokonserwatyści katoliccy to niewielka grupa autorów dysponujących kwartalnikiem oraz posadami i grantami od wpływowych think tanków; Opus Dei to potężna kongregacja dysponująca tysiącami zdyscyplinowanych członków i dziesiątkami uniwersytetów, mająca ogromne wpływy w Kościele (i status prałatury personalnej) oraz w świecie polityki, biznesu i kultury. Niemniej, podobieństwa są liczne i uderzające. Skupiam się tu jednak tylko na zewnętrznych aspektach działalności Dzieła - tak w polityce, jak w Kościele - nie zamierzając bynajmniej kwestionować tego, że wielu jego członków prowadzi autentycznie uświęcone życie duchowe.
Założyciel Opus Dei, ks. Josemaría Escrivá de Balaguer zręcznie omotał pobożnego Caudillo oraz szybko zdobył duże poparcie tak w Kościele hiszpańskim, jak w samym Watykanie. Mało kto wówczas dostrzegał, że duchowość i etos promowane w Dziele mają nalot protestancki (kalwinistyczny). Gdy idzie o sprawy wewnątrz-hiszpańskie opusdeistas szybko postawili na „właściwą kartę”: widząc (uzasadnioną) niechęć Franco do hrabiego Barcelony, jako niepoprawnego liberała i demokraty, a ignorując karlistowski legitymizm, stali się gorącymi juancarlistas, podsycając nadzieję Franco, że odpowiednie wychowanie księcia Juana Carlosa zapewni sukcesję w osobie władcy prawdziwie katolickiego. Jaki był tego skutek - gdy znamy już „dorobek” 35 lat panowania Jana Karola I Dzieciobójcy - nie trzeba wyjaśniać. Ich pozycję wzmocnił „cud gospodarczy”, którego autorami byli ministrowie „technokraci” z Opus Dei po 1957 roku: Mariano Navarro Rubio (finanse) i Alberto Ullatres Calvo (handel); Franco cieszył się jak dziecko, że Hiszpanie się bogacą.
Trzeba przyznać, że opusdeistas zwiedli także na pewien czas tradycjonalistów (karlistów). Ich sympatię zyskał zwłaszcza czołowy intelektualista Opus Dei tego okresu - Rafael Calvo Serer (1916-1988), który w 1949 roku opublikował głośną książkę pt. Hiszpania bez problemu. Była ona znakomitą repliką na wydaną rok wcześniej książkę Hiszpania jako problem, której autorem był intelektualista falangistowski - jeszcze niedawno sympatyk hitleryzmu, który miał za złe Franco, że nie przeprowadził rewolucji faszystowskiej - Pedro Laín Entralgo. W książce tej Laín podniósł jedną z ulubionych idei falangistów, tj. przekroczenia podziału na „dwie Hiszpanie”: katolicką, tradycjonalistyczną i monarchistyczną oraz laicką, liberalną i republikańską, proponując - w ramach „polityki wyciągniętej ręki” - aby równouprawnić obie Hiszpanie, jako wspólne dziedzictwo narodowe. Calvo zdecydowanie odrzucił ten fałszywy irenizm, dowodząc, że niepodobna pogodzić „hiszpańskiej ortodoksji” z „hiszpańską heterodoksją” (przeciwstawienie zaczerpnięte od XIX-wiecznego polihistora Marcelina Menendeza Pelayo) i konieczna jest „restauracja” katolickiej Hiszpanii. Tę opcję, nazwaną przez niego „neotradycjonalizmem”, rozwijał jeszcze w kolejnych pracach, jak Teoria Restauracji (1952), Podchody liberałów i postawa tradycjonalistyczna (1956) i Monarchia ludowa (1957). Calvo Serer założył też miesięcznik Arbor [„Altana”] i wydawnictwo Rialp, w którym ukazały się najważniejsze dzieła karlistów: La Monarquía social y representativa (1953) Rafaela Gambry i La monarquía tradicional (1954) F. Eliasa de Tejady.
Liberalne szydło wyszło z neotradycjonalistycznego worka w latach 60., podczas Soboru Watykańskiego II i po jego zakończeniu. Opus Dei dokonało zwrotu o 180º, przyjmując doktrynalne nowinkarstwo, na czele z nauką o wolności religijnej, oraz nowy ryt mszy, a ponieważ jego kapłani odprawiali ją „według rubryk” i bez dodatkowych ekstrawagancji, to zyskali reputację „konserwatystów” - choć słuszniej należałoby ich określić mianem „posoborowego High Church”. Wykorzystując wielką zdradę jezuitów, którzy stali się jawną ekspozyturą czerwonej rewolucji, Dzieło zajęło ich dotychczasowe miejsce, jako „wojsko papieża”.
Tę samą linię, co w Kościele, Opus Dei przyjęło w Hiszpanii, rozpoczynając demontaż autorytarnego państwa katolickiego - dokończony przez ich konkurentów, aparatczyków postfalangistowskiego Movimiento, na czele z Adolfo Suarezem Gonzalezem. Przyjęta z inicjatywy opusdeistas Ustawa o wolności religijnej (1967) była pierwszym wyłomem w ortodoksyjnym murze „jedności katolickiej” Hiszpanii. Intelektualiści i politycy związani z Dziełem poszli jeszcze dalej, przechodząc nawet do antyfrankistowskiej „opozycji demokratycznej”. Niedawny neotradycjonalista Calvo Serer i jego przyjaciel Antonio Fontán Pérez (1923-2010) założyli w 1966 roku domagający się demokracji dziennik Madrid, w którym popierali nawet goszystowską rewoltę studencką 1968 roku. Fontán organizował później Partię Demokratyczną, a Calvo Serer wszedł do antyfrankistowskiej koalicji pn. Junta Demokratyczna w towarzystwie i we współpracy z komunistycznym mordercą - głównym sprawcą „hiszpańskiego Katynia” (masakr w Paracuellos de Jarama) - Santiago Carrillo. Nie ma przeto żadnej wątpliwości, że opusdeistas są jednymi z głównych aktorów „przejścia” (transición) do demokracji liberalnej, parlamentarnej, partiokratycznej i ostatecznie… ateistycznej - z monarchistyczną dekoracją. Już w tejże demokracji politycy związani z Dziełem za pełną aprobatą swoich duchowych kierowników zasilają wszystkie partie establishmentu: chadeckie, liberalne, socjaldemokratyczne. Działają zatem dokładnie tak samo jak masoneria, „obstawiając” wszystkie opcje, aby umożliwić w razie tarć upragniony „konsens”. „Konserwatystami” są więc jedynie w takim sensie, że konserwują i stabilizują system demoliberalny. Zauważmy, że po śmierci Fontana nie mogła się go dość nachwalić Gazeta Wyborcza: bardzo wymowny (i trafny) jest sam tytuł poświęconego mu artykułu Macieja Stasińskiego: Antonio Fontán, czyli jak być monarchistą i katolikiem, liberałem i demokratą („GW”, 29 I 2010). Faktycznie, all inclusive!
Podsumujmy: „neokonserwatyści” - ci religijni, bo pozostałymi w ogóle nie ma sobie co zawracać głowy - są kolejnym awatarem tej samej tendencji, którą w XIX wieku reprezentowali „katolicy liberalni”, w XX zaś chadecy, „personaliści”, wreszcie Opus Dei, czyli dążenia do pogodzenia Kościoła z Rewolucją, niemożliwej z gruntu syntezy Tradycji katolickiej z protestantyzmem, oświeceniem, liberalizmem i demokracją. Chcą ono zatem dokładnie tego wszystkiego, co zostało uroczyście potępione w 80. tezie Syllabusa papieża Piusa IX. To modernizm w Kościele i demoliberalizm w polityce, panowanie „wolności religijnej” i „praw człowieka” zamiast Społecznego Królestwa Chrystusa. Wkładem własnym neokonów jest jeszcze, co najmniej ocierająca się o herezję, mętna koncepcja „tradycji judeochrześcijańskiej”. W obozie konserwatywno-katolickim są oni więc, czy z tego zdają sobie sprawę, czy nie, „koniem trojańskim”. Trzeba im powiedzieć jasno - ale spokojnie i bez niegodnych wyzwisk, którymi tak bardzo zaśmiecona jest przestrzeń wirtualna - nie mamy ze sobą wspólnej sprawy. Zresztą oni chyba już też to rozumieją.
Jacek Bartyzel