Mio
Magdalith
”Lo-lee-ta: the tip of the tongue taking a trip of three steps down the palate to tap, at three, on the teeth. Lo. Lee. Ta. She was Lo, plain Lo, in the morning, standing four feet ten in one sock. She was Lola in slacks. She was Dolly at school. She was Dolores on the dotted line. But in my arms she was always Lolita.”
Vladimir Nabokov "Lolita"
Hermiona. Her. Mio. Na.
Na początku: twarde, germańskie “her”, silne i zdecydowane, jak ona sama, gdy stawia na swoim. A stawia zawsze. Gdy wyciąga w górę rękę, a ja nie biorę jej do odpowiedzi, dla samej satysfakcji ujrzenia błyskawic, ciskanych przez jej orzechowe oczy. Gdy sprowadza na ziemię tych dwóch, którzy zawsze jej towarzyszą, niedorajdę i nadpobudliwego, nie dorastających jej do pięt. Jak mocne pociągnięcie jej paznokci na mojej skórze.
Na końcu: krótkie „na”. Jak machnięcie ręką, prychnięcie nad zbyt prostym zadaniem. Jak wzruszenie szczupłymi ramionami. Szybki obrót na pięcie i odwrócenie się do mnie plecami, gdy ma już dość mojego widoku. Jak żartobliwy policzek, który mi wypłaca. Czasem lekki, jak pacnięcie kociej łapki ze schowanymi pazurkami, czasem aż piekący. Cudownie piekący.
A w środku: „mio”. Miękkie, jak jej usta na moich, słodkie, jak smak jej języka, delikatne, jak jej brzoskwiniowa skóra i melodyjne, jak jej półprzytomne szepnięcia. Jak słoneczne, włoskie „mio”. Mio jak „mój”. Mój skarb. Moja Mio.
***
Gdyby dano mi ostatnie pół godziny życia i pozwolono wybrać sposób, w jaki chciałbym je spędzić, przeleżałbym je z głową na jej brzuchu.
Gdyby Niebo było miejscem, w którym bez końca robimy to, co sprawia nam największą rozkosz, smakowałbym jej wnętrze po wieczność.
Gdybym mógł zabrać na tamten świat jeden obraz, jedno wspomnienie, byłby to obraz jej, jak stoi na tle okna, o szóstej rano, ubrana tylko w promienie wschodzącego słońca.
***
Nie była taka. Ja to zrobiłem. To moja wina i będę smażył się w ogniu piekielnym. Mam nadzieję, że ona będzie wtedy stąpać po niebiańskich płatkach róż. Bo to tylko moja wina. I nie odkupię jej już nigdy. Nawet Mroczny Znak można jakoś wywabić. Prawdopodobnie. Ale skradzionej niewinności się nie wróci. Merlinie, wybacz.
***
Gdy to się zaczęło, miała czternaście lat i wszystko, co wiedziała o seksie to było spostrzeżenie, że gdy siada z książką na oparciu fotela, to, przy odpowiednio przybranej pozycji, może to sprawiać przyjemność. Wiem, że się tego nie bała. Przyjęła to jako coś naturalnego, a nawet chyba zabawnego. Potem nie zwracała już na to uwagi. Książki były bardziej ekscytujące.
Gdy pozwoliła mi zabrać sobie wreszcie z rąk książkę, zamknąć ją i odłożyć na bok, wiedziałem, że jest już moja.
***
Byłem jak pułapka na myszy. Na myszkę, nazwijmy to po imieniu. A pułapka nie ugania się za ofiarą. Nęci serkiem i czeka.
Długie spojrzenia. Znad talerza przy kolacji, znad kociołka na lekcji. Niby przypadkowe wplecenie palców w jej długie loki, leżące na pergaminie, przy sprawdzaniu jej pracy domowej. Jeden - dwa ciepłe oddechy na karku. Strofowanie i ironiczne komentarze w czasie lekcji, a potem wystawienie najwyższej noty, ku jej zaskoczeniu i niedowierzaniu. Tak długie przypatrywanie się jej, brodzącej w jeziorze, z uniesioną spódniczką, wśród pisków i idiotycznych śmiechów swych rówieśniczek, pozbawionych Aury i jej kociego wdzięku, aż uśmiech zblednie na jej twarzy, oczy przesłoni firanka opuszczonych rzęs, wróci na brzeg i podkurczy nogi, chowając je pod spódnicę.
I już wiesz, że ona wie. I nie musisz warzyć żadnych podstępnych eliksirów. I już działa Magia, największa ze wszystkich. I czekasz, aż sama podejdzie po lekcji, stanie obok twojej katedry i przesunie palcem po twojej dłoni. Z lękiem i ekscytacją jednocześnie.
Nie ma nic bardziej okrutnego i perfidnego, niż pułapka na myszy.
***
Jestem nauczycielem. Tak wyszło. Niewdzięczne zajęcie, ale można z tym żyć. Ale nocami jestem nauczycielem z powołania. Prywatne lekcje. Powtarzanie zadanego materiału bez końca. I obserwacja, jak uczennica dogania i przerasta mistrza.
***
To nie jest choroba. Nie ta choroba. Nie interesują mnie jej rówieśnice. Nie miękną mi kolana na widok nóg w białych skarpetkach, wystających spod kraciastych spódniczek. Nie podnieca mnie myśl o rozkwitających pączkach piersi, nie do ukrycia pod cienkimi bluzeczkami. Mam to wszystko gdzieś. Ja nawet nie lubię dzieci. A przecież one wszystkie to dzieci, dzieciaki.
Obchodzą mnie tylko jej podkolanówki, jej stłuczone kolano, jej rozkwitłe już na całego piersi, jej kark, najsłodszy kark na świecie, niewidoczny dla innych, niedostępny dla oczu tych wszystkich roztrzęsionych trzeciorocznych, wulgarnych czwartorocznych, niewyżytych piątorocznych. Tylko ja mogę go całować, po odsunięciu szalonych, pachnących wiatrem i słońcem włosów. I słuchać, jak oddycha wtedy ciężko w poduszkę.
Tylko to mnie obchodzi. Nie jestem chory. Jestem po prostu zły. Do szpiku kości.
***
Czasem gubię się w sobie. Gubię też ścieżkę, którą kiedyś chciałem iść. Wiem o tym tylko przez moment, bo rozkosz potrafi zagłuszyć wszystko. Ale te momenty są coraz częstsze. Już na samym początku wiedziałem, że błądzę. Ale teraz pogmatwałem nie tylko swoje drogi. Jej też. I widzę coraz wyraźniej, że z tego labiryntu nie ma wyjścia. Na dodatek ktoś zamknął w nim potwora. Albo wiele potworów. Jednym z nich jestem ja.
Te krótkie chwile, gdy wraca mi świadomość. Gdy ona siada na mnie, w sposób, w jaki piętnastolatka nie powinna. Gdy chwyta mnie mocno za włosy. Gdy mówi słowa, jakich nawet ja, stary Śmierciożerca, nie wymówiłbym w takiej chwili. Wreszcie, gdy całkowicie przejmuje kontrolę, kusi mnie, a potem odmawia mi siebie i patrzy z satysfakcją na łzy bezsilności, które prawie pojawiają się w moich oczach.
Boję się wtedy. Za nią i za mnie.
Za daleko zaszliśmy.
***
Jest nas dwóch.
Jeden stoi nad kociołkiem i pośpiesznie, bez zastanowienia, wpisuje wszystkim Gryfonom (nie, nie wszystkim; tym, którzy sobie na to zasłużyli, czyli wszystkim, oprócz jej samej) najgorsze oceny, patrzy na zegar i myślami zmusza wskazówki do szybszego ruchu. Liczy godziny, minuty, sekundy, które dzielą go od tego magicznego, słodko mrocznego czasu.
Obserwuje jej drobne palce, o niewielkich, ale diabelnie ostrych pazurkach, które bawią się piórem, i myśli o tym, co jeszcze te palce potrafią. Łapie jej znaczące, leniwe spojrzenia.
Drugi ja szuka Mio. Mojej Mio. Tej Mio, która mnie zauroczyła, która odebrała mi rozum. Która bezwiednie drapała się koniuszkiem pióra po łydce, śliniła w zamyśleniu palec przy odwracaniu kartek książki, przygryzała wargę w złości i, nieświadoma swego wdzięku - jeszcze nieświadoma! - kręciła głową, wprawiając w ruch te lśniące, niewiarygodnie miękkie loki.
Gdzie ona jest? Gdzie jest moja Mio?
Tamtej, prawdziwej Mio już nie ma. Umarła, wraz z cichym krzykiem i pełnymi błagania, szybkimi oddechami, tamtej pierwszej nocy.
Nie mam czego szukać.
Już nigdy jej nie znajdę.
KONIEC