Kazusy na zaniechanie
Kazus 1
Zbigniew W. pracował jako ratownik strzeżonego kąpieliska w miejscowości U. Podczas jednego z pochmurnych dni siedział znudzony w pobliżu wieżyczki obserwacyjnej. Na plaży było niewielu wczasowiczów, nikt nie pływał. Zwyczajny szary dzień, podczas którego musiał odsiedzieć swoje osiem godzin. Wkrótce na plaży zjawiła się grupka znajomych Zbigniewa W., przebywających w U. na wakacjach. Przynieśli ze sobą kilka butelek wina. Przysiedli się do Zbigniewa W., otworzyli wino i wesoło gawędzili. Spotkanie z każdą chwilą stawało się coraz bardziej sympatyczne. Jeden ze znajomych, Jacek H., zaczął namawiać Zbigniewa W. do wypicia kilku kieliszków wina. Początkowo Zbigniew W. odmawiał twierdząc, że jest w pracy i nie może sobie pozwolić na picie alkoholu. Kiedy jednak Jacek H. nalegał mówiąc, że wypicie wina będzie próbą ich przyjaźni, Zbigniew W. zgodził się na spożycie niewielkiej ilości alkoholu. Po chwili obok wina pojawiła się butelka wódki. Zbigniew W. pił coraz więcej. Kiedy całe towarzystwo było już mocno „podchmielone”, pływający w morzu mężczyzna, którego Zbigniew W. wcześniej nie zauważył, zaczął krzyczeć, wzywając pomocy. Zbigniew W. poderwał się na równe nogi i wskoczył do wody. Po przepłynięciu kilku metrów zaczął się topić. Nie mógł płynąć ze względu na spożyty wcześniej alkohol. Dwa razy ponowił próbę, jednak zawsze tonął i musiał zawracać. Wyszedł z wody i poprosił znajomych, aby ratowali tonącego. Jacek H., pijąc wcześniej tylko niewielkie ilości wina i posiadający również uprawnienia ratownika, nawet nie wszedł do wody. Po kilku minutach mężczyzna utonął.
Kazus 2
Janina D. oraz jej mąż Witold D. zamieszkiwali wspólnie ze Stefanem T. w jednym lokalu. Stefan T. wynajmował od małżeństwa D. jeden pokój, korzystając wspólnie z właścicielami mieszkania z kuchni oraz toalety. Ze względu na wybujały temperament Janiny D. między nią a lokatorem Stefanem T. dochodziło do częstych kłótni. Na wszelkie możliwe sposoby starali się oni utrudniać sobie wspólne mieszkanie. Pojawiające się ciągle złośliwości uczyniły z życia Stefana T. w mieszkaniu państwa D. istne piekło. Również stosunki między małżonkami nie układały się najlepiej. Janina D. miała oficjalnego „przyjaciela”, ich małżeństwo miało jedynie formalny charakter. Będąc jedyną właścicielką mieszkania Janina D. starała się za wszelką cenę zmusić swojego męża do jego opuszczenia. Chciała w ten sposób stworzyć sobie dogodne warunki do zamieszkania wspólnie z przyjacielem. Witold D. i Stefan W. solidaryzowali się w uczuciu nienawiści do Janiny D. Doprowadzany do szewskiej pasji postawą żony Witold D. od dłuższego już czasu poszukiwał skutecznego, a zarazem nie wzbudzającego podejrzeń sposobu zgładzenia żony. Podobne pomysły rodziły się także w głowie Stefana T. Wielokrotnie podczas wspólnego użalania się na Janinę D. przy alkoholu mężczyźni zastanawiali się nad znalezieniem możliwości pozbycia się jej. Witold D. często opowiadał swojemu znajomemu Dariuszowi Z. o zamiarze zabicia żony. Ten nie traktował jednak tych wynurzeń poważnie, ponieważ z reguły ich rozmowom towarzyszył alkohol, a sam sposób opowiadania o zamiarze zgładzenia żony miał dla Dariusza Z. charakter konwencji, w jakiej rozżalony mąż opisuje łączące go z żoną stosunki. W południe 14 kwietnia 1996 r. Witold D. po powrocie do domu zastał swoją żonę leżącą na podłodze w kuchni. Drzwiczki do piekarnika w kuchence były otwarte, a w mieszkaniu wyraźnie wyczuwalny był zapach gazu. Witold D. spojrzawszy na nieprzytomną żonę wykręcił korki instalacji elektrycznej, aby zabezpieczyć mieszkanie przed mogącym nastąpić wybuchem, po czym wyszedł na klatkę schodową zapalić papierosa. W chwilę później udał się do pobliskiego baru na obiad. Spędził w nim około 1,5 godziny. W tym czasie do mieszkania powrócił Stefan T. Zorientowawszy się, że Janina D. próbuje popełnić samobójstwo, wyszedł z mieszkania i udał się na spotkanie z przyjaciółką. Po powrocie z baru do domu Witold D. otworzył wszystkie okna w mieszkaniu i mimo iż miał telefon w domu, spacerkiem udał się do położonego nieopodal komisariatu Policji. Tam poinformował dyżurnego o próbie samobójstwa, jaką podjęła jego żona. Policjanci wezwali karetkę pogotowia, po czym udali się do mieszkania Witolda D. Przybyły po kilkunastu minutach na miejsce lekarz stwierdził zgon Janiny D. Sekcja zwłok wykazała, iż gdyby lekarza wezwano pół godziny wcześniej, Janina D. zostałaby uratowana.
Kazus 3
22-letnia niezamężna Gryzelda G. zamieszkiwała wraz z matką Zofią G. na skraju wsi. W okolicy uchodziła za kobietę „łatwą”, i istotnie nie stroniła od intymnych kontaktów z mężczyznami. Zaszła w ciążę z przygodnie napotkanym mężczyzną. Nie zdecydowała się wprawdzie na jej usunięcie, ale bardzo nie chciała tego dziecka. Jeszcze bardziej nie chciała go jej matka. Kiedy rozpoczęła się akcja porodowa, Gryzelda G. nie wezwała nikogo do pomocy. Poród był bardzo ciężki i przedłużał się. Gryzelda G. była nim krańcowo wyczerpana i nawet się nie zorientowała, że w końcu urodziła dziecko. Dopiero płacz córki uświadomił jej, że dziecko przyszło na świat; dziecko, którego nie chciała. Gryzelda G. z opowiadań koleżanek wiedziała, że należy odciąć pępowinę i zabezpieczyć noworodka przed utratą ciepła, ale nie uczyniła tego ani też nie wezwała pomocy. Zofia G. miała świadomość, że jej córka urodziła, bowiem słyszała płacz dziecka. Poszła do pokoju córki. Wiedziała, jak należy postępować z dzieckiem w takiej sytuacji, ale nie zajęła się nim. Nie chciała, by dziecko żyło. Po jakimś czasie noworodek przestał kwilić — zmarł. Zofia G. poradziła swej córce, żeby rozgłaszała, że dziecko urodziło się martwe. Gryzelda G. postąpiła zgodnie ze wskazówkami matki.
W procesie, toczącym się przeciwko Gryzeldzie G. i Zofii G., ustalono, że dziecko urodziło się z wrodzonymi wadami krążenia, które poważnie zagrażały jego życiu.
Kazus 4
Niespełna 17-letni Janusz R. oraz dwa lata od niego starszy Grzegorz B. postanowili wspólnie obrabować mieszkanie samotnie mieszkającego Franciszka G. Ten ostatni w dniu 6 grudnia 2000 r. w godzinach wieczornych siedział, oglądając mecz piłki nożnej, której był zapalonym kibicem. W pewnym momencie usłyszał szmer w przedpokoju. Postanowił sprawdzić, czy nie ma jakiegoś „nieproszonego gościa”. Jako, że nie był muskularnej budowy ciała, wziął wiszący na ścianie przywieziony z podróżny do Japonii miecz samurajski. Trzymając w ręce taką broń białą, otworzył drzwi prowadzące z pokoju do przedpokoju. Kiedy to uczynił zobaczył przed sobą dobrze zbudowanego mężczyznę w stroju Świętego Mikołaja. Był to Gienek B., który wraz ze swoim kolegom Januszem R. włamał się do mieszkania Franciszka G. i przeszukiwał szafki znajdujące się w przedpokoju. Franciszek G. nie zdążył nawet zareagować na zaistniałą sytuację, gdy otrzymał potężne uderzenie w twarz, zadane przez Gieneka B. przy użyciu kastetu. W jego następstwie zostały rozbite okulary, które nosił (-5 dioptrii) oraz złamana szczęka. Zanim Franciszek G. upadł na podłogę, zdążył jednak zadać „na oślep” cios mieczem, trafiając w tętnicę udową Gieneka B., doprowadzając do dużego krwawienia. Jan R. przerażony zaistniałą sytuacją krzyknął do swojego kolegi „spadamy, bo nas pozabija!”. Gienek B. trzymając się za zakrwawioną nogę oraz Jan R. wybiegli z mieszkania Franciszka G., udając się do znajdującego się w oficynie tej kamienicy mieszkania Gienka B. Przerażony zaistniałą sytuacją Jan R. postanowił udać się po pomoc do pobliskiego ośrodka zdrowia oddalonego o kilkadziesiąt metrów. W tym czasie dyżurował w nim lekarz Walenty C. Jan R. zwrócił się do niego słowami: „Mój kolega potrzebuje natychmiastowej pomocy. Jakiś bandyta uderzył go nogę. Bardzo krwawi!”. „W takiej sytuacji, to nie lekarz jest potrzebny, tylko grabarz. Twój kumpel z pewnością już nie żyje” - stwierdził Walenty C. Zdumiony taką postawą lekarza, Jan R. pobiegł powrotem w kierunku mieszkania Gienka B dzwoniąc jednocześnie po pogotowie. Po przybyciu na miejsce, stwierdził, iż Gienek B. jest nieprzytomny ale jeszcze żyje. Zmarł pięć minut później. W toku przeprowadzonego postępowania karnego biegły stwierdził, że w momencie w którym do mieszkania wrócił Jan R. nie było już możliwe uratowanie życia Gienka B,.
Kazus 5
Janusz T. bardzo męczył swojego psa. Jego ulubioną zabawą było szczucie psem przejeżdżających rowerzystów. Adriana H., jego sąsiada zachowanie to oburzało. Opowiedział o nim swojemu koledze, zapalonemu obrońcy zwierząt Filipowi J., dodając: „Dobrze byłoby dać mu nauczkę. Najlepiej „przywalić” mu tak, żeby zapomniał jak się nazywa. W przyszłości będzie milszy dla zwierząt.”- namawiał gorąco przyjaciela do działania. Filip - prawie dwumetrowy pacyfista -nic na to nie odpowiedział, tylko się uśmiechnął.
Jednakże następnego dnia spacerując wieczorem po mieście zobaczył pijanego Janusza T., który idąc ulicą kopnął siedzącego przed furtką psa. Zdenerwował się bardzo, podbiegł do Janusza T., złapał za klapy płaszcza, podniósł lekko do góry i potrząsnął nim mocno, po czym postawił go na ziemi, odwrócił się i odszedł. Janusz T., któremu zakręciło się w głowie przeszedł chwiejnym krokiem kilka metrów, nastąpił na leżącą na ziemi skórkę pomarańczy, przewrócił się uderzając głową w pobliski płotek i stracił przytomność.
Kilkanaście minut później przejeżdżała tamtędy karetka pogotowia, powracająca z wizyty u chorego do bazy. Znajdująca się w środku lekarka, gdy samochód zatrzymał się na światłach, rzuciła tylko okiem na leżącego Janusza T. „Znowu pijany” rzuciła pogardliwie i kazała jechać kierowcy dalej. Janusz T. zmarł po kilku godzinach nad ranem na skutek wykrwawienia się. Okazało się bowiem, iż upadając uderzył się tak silnie o drut wystający z płotka, iż doszło do rozerwania jednej z tętnic. Rana ta była niezauważalna z okien karetki, lecz jeżeli lekarka wysiadłaby z samochodu to z całą pewnością zobaczyłaby zranienie. Biegli orzekli, że gdyby Janusza T. natychmiast przewieziono do szpitala możliwe byłoby jego uratowanie.