BELFAST WCIĄŻ REWOLUCYJNY
Belfast. Urywane obrazki z dzieciństwa. Dziennik telewizyjny - zasieki z drutu kolczastego, żołnierze w panterkach, karabiny i bomby wybuchające w pubach. Olbrzymie graffiti na murach mizernych domów. Imperialiści z Londynu znów deptają prawa i godność biednych Irlandczyków. Lojaliści przeciwko republikanom, protestanci przeciwko katolikom. Polityczno - religijny bigos podgrzany przez świstające kule i ogień z koktajli mołotowa. Belfast był symbolem cierpienia chaosu i rebelii.
Konflikt w Ulsterze (Irlandii Północnej) jest tak stary jak stara jest historia angielskiej ekspansji w Irlandii. Stolica regionu Belfast pod koniec XIX stulecia przeżywała szybką industrializację, związaną z rozwojem przemysłu stoczniowego (to tutaj zbudowano słynnego Titanica) i włókienniczego. Coraz liczniejsza klasa robotnicza tworzyła dwa zantagonizowane środowiska - protestanckie i katolickie. Po odzyskaniu niepodległości przez Zieloną Wyspę na początku XX wieku, sześć hrabstw tworzących Ulster pozostało w granicach Wielkiej Brytanii. Głównym tego powodem była lojalistyczna postawa licznej w Irlandii Północnej społeczności protestanckiej. W odpowiedzi na to społeczność katolicka w pełni popierała zjednoczenie całej wyspy poprzez przyłączenie Ulsteru do Republiki Irlandii. Napięte stosunki miedzy katolikami i protestantami powoli przeistoczyły się w otwarty konflikt, który z pełną mocą wybuchł pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Wspomnieć należy, że w zasadzie autorytet państwa brytyjskiego stał zwykle po stronie lojalistycznych protestantów. Katolicy byli na wiele sposobów dyskryminowani. W 1969 roku do robotniczego Belfastu Zachodniego wkroczyło wojsko brytyjskie, rozdzielając obie społeczności. Przez katolików odbierane było jednak jak armia okupacyjna i w wyniku tego jej żołnierze stali się ofiarami ataków IRA (Irlandzkiej Armii Republikańskiej). Na jakieś 25 lat Belfast Zachodni zamienił się w pole bitwy. Od dziesięciu lat sytuacja ulega stopniowej stabilizacji, co nie oznacza całkowitego rozwiązania konfliktu. Wydaje się, że na to potrzeba wielu dziesiątek lat pozytywnych doświadczeń. Do poważnych zamieszek doszło na przykład we wrześniu 2005 roku. Wywołali je protestanccy ekstremiści. Cudem obyło się bez ofiar.
Belfast wciśnięty miedzy ponure, gołe wzgórza wciąż sprawia złowrogie wrażenie. Centrum miasta z kilkoma wiktoriańskimi budowlami, fast foodami i pubami daleko odbiega od określenia gorgeous. Ale żeby poczuć prawdziwy Belfast należy skierować kroki ku jego zachodniej, robotniczej części. To przede wszystkim tam jeszcze 20 lat temu wybuchały bomby i fruwały koktajle mołotowa. Zachodni Belfast dzieli się na dwie zantagonizowane ze sobą części - protestancki Shankill i katolicką Falls. Symbolem panującej tu jeszcze niedawno wszechobecnej przemocy jest Peace Line (Linia Pokoju). Jest to solidnie wyglądający mur z metalowych płyt wyskoki na jakieś pięć metrów zakończony długimi, zaostrzonymi prętami i drutem kolczastym. Wkomponowany w domostwa miał oddzielać Shankill od Falls. Jednoznacznie kojarzy się z berlińskim murem z czasów zimnej wojny. Jedynym przejściem miedzy dzielnicami była Peace Gate (Brama Pokoju) strzeżona przez transportery opancerzone i uzbrojonych po zęby żołnierzy. Wszystko to można wciąż zobaczyć wędrując po Belfaście Zachodnim. Podróż w te tereny to przeżycie magiczne - intensywne i niezwykłe. Tak katolicka jak protestancka cześć Belfastu Zachodniego jest zaniedbana i zniszczona przez lata konfliktu. Mamy tam do czynienia z tradycyjną, robotniczo-wyspiarską, niską zabudową. Tyle, że poziom dewastacji i zaniedbania przypomina getta ze Stanów czy Ameryki Południowej. Częstym widokiem są opuszczone fabryki i domostwa. Nierzadko strawione przez ogień. W części z tych fabrycznych budynków osiedlają się ekscentryczni artyści, przerabiając je na studia i pracownie. Stad można się natknąć na fantazyjne malowidła na zabitych deskami oknach czy murach. Wkraczając do Belfastu Zachodniego wchodzi się jakby do żywego muzeum politycznej rebelii. Dziesiątki graffiti od małych szablonów formatu A4 po malowidła na całych bokach domów. W katolickiej Falls czuje się klimat terrorystycznej międzynarodówki tak aktywnej w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Więcej tu graffiti dotyczących ETA i OWP niż IRA. Mnóstwo tu treści lewackich i anarchistycznych. W Shankill zobaczyć można wielkie malowidła z rzucającym się w oczy skrótem UFF - paramilitarnej bojówki protestantów. Z łatwością można znaleść siedziby wciąż działających Sinn Fein (polityczne skrzydło IRA) i Zakonu Oranżystów (ugrupowanie radykalnych lojalistów).
Podróżując po Shankill czy Falls miałem wrażenie ze znalazłem się na innej planecie. I to planecie, która odchodzi w przeszłość. To był świat ludzi, którzy walczyli za wartości i symbole dla większości ludzi mojej cywilizacji i pokolenia juz nieaktualne. Naród, religia, wolność czy sprawiedliwość społeczna. Nie wiem czy to dobrze czy źle ale kogo to dzisiaj obchodzi? Choć z drugiej strony czy warto za to umierać lub zabijać? Może lepiej podejść do tego po monty pythonowsku. Z uśmieszkiem zapytać, jak mój kumpel - jak myślisz stary ten pies jest katolikiem czy protestantem?
Tekst i fotografie: Piotr Wilczyński
źródło: http://www.wyspa.ie/wyspa.php?get=page,195,22