Miałam zamiar ten tekst umieścić na swoim blogu, trochę później, ale Hilts (swoim post'em u TT.) spowodował, że zrobię to teraz.
Owe świadectwo pokazuje bezmiar ludzkiej głupoty, ale zarazem jest też dowodem ogromu Miłości Boga.
Zostało opublikowane w Małym Gościu Niedzielnym, jako ostrzeżenie przed pochopnym wchodzeniem na obszar szatana.
Bywałam już wtedy w carlsberskim Ośrodku Oazowym. Stali mieszkańcy:ks.Franciszek Blachnicki(założyciel Oaz w Polsce i Centrum Ewangelizacyjnego w Niemczech), Wspólnota żeńska i czterech młodych księży.
Fajni ludzie, myślałam - tyle, że jacyś dziwni, jakby z innego świata.
Modlący się kilka razy dziennie, zero bluzgów, a poglądy na świat zupełnie nierealne.
Mówili, że treścią ich życia jest Bóg. Odbiło im, czy co?
Przyglądałam im się z zaciekawieniem połączonym z politowaniem. Biedni ludzie, pomyślałam - marnować młodość dla bzdetow?
Doszłam do wniosku, że to nie moja sprawa.
Każdy układa sobie życie, jak mu się podoba.
Mimo wszystko dobrze się u nich czułam - lubiłam tam bywać.Pewnego dnia (u siebie, w domu) - czytałam Legendy Góralskie: takie, tam - Boruta, Rokita..
Pomyślałam - spróbuję, może to działa.
Wykombinowałam warunek, po ludzku niemożliwy do spełnienia. Poczekałam do godz 24:00 i zaczęłam.
Postawiłam na stoliku zapaloną świecę i zawołałam - jeżeli jesteś, pokaż się Lucyferze! Nic, żadnej reakcji .
Powtórzyłam. W tym momencie w głowie , pojawił się jakby błysk - medalik przeszkadza. Faktycznie, miałam na szyi medalik jeszcze od chrztu. Nosiłam go przez sentyment, jako rodzinną pamiątkę. Zerwałam i rzuciłam na podloge.
Swieca zgasla. O,kurde - chyba coś się dzieje, fajnie jest, tylko nie widać nikogo.
No nic, dobra , niech i tak będzie.
Zaczęłam perorę - zapiszę ci moją duszę (swoją drogą, po cholerę ci ona) jeżeli dostane…
Nic, ponudziłam się jeszcze chwile, zgasiłam świecę i poszłam spać.
Następnego dnia, pojechałam do Carlsberga. Spotkałam ks.Kazika i opowiedziałam o swojej przygodzie. Ksiądz zbladł - zaproponował egzorcyzmy. Stuknij się w główkę - powiedziałam, mamy XX w. nie średniowiecze.
Pobyłam z nimi trochę i wkurzona wróciłam do domu.
W nocy, kontynuowałam to nieco dziwne spotkanie - tym razem świeca nie zgasła.
Może, to trzeba inaczej - pomyślałam?Wzięłam długopis (wiem,powinno być gęsie pióro, ale nie miałam), kartkę papieru. Zaczęłam pisać cyrograf: wymieniłam czego chcę, a jako dowód, iż zostałam wysłuchana - dołożyłam dwa warunki do spełnienia natychmiast:
Następnego dnia mam wygrać z mężem (drugi, niesakramentalny)) w szachy, grałam bardzo słabo; w najbliższym czasie - dostać dużą sumę pieniędzy (10 tys.marek,już mnie satysfakcjonowało), wtedy podpisze kwit własną krwią.
Rano, skłoniłam męża do gry - wygrałam(?!).
Hm,hm - to chyba działa. Zaczyna mi się podobać.:)
Po południu, przyszła koleżanka mojej córeczki. Zabrała ją do siebie.
Po upływie kilku minut, przybiegła rozdygotana - Jowita wpadła pod samochód, wydusiła.
Poszliśmy tam z mężem - zdarzenie miało miejsce ok.300 m. od naszego bloku.
Kierowca, młody chłopak (dzień wcześniej zrobił prawko), nie jechał szybko - ale nie miał szans, dziecko zbiegło z nasypu kolejowego prosto pod maskę. Początkowo wydawało się, że to nic groźnego, mała nie krwawiła. Po 5 min. było pogotowie. Pojechaliśmy do szpitala. Prześwietlenie pokazało pęknięcie czaszki,ale dziecko było przytomne. Przewieźli ją na sale. Po pewnym czasie "odjechała". Zrobił się szum, kazali czekać nam na korytarzu. Dopiero wtedy zaczęłam się bać. Decyzja - córka zostanie zawieziona do Kliniki Specjalistycznej, na odział IOM, stan jest ciężki. My musieliśmy zostać - w miedzy czasie przyjechała Policja. Krótkie przesłuchanie kierowcy, później rozmowa z nami. Dali nam jakieś formularze do wypełnienia - mieliśmy ubiegać się o odszkodowanie. Według niemieckich przepisów, wina kierowcy była bezsporna. Mąż został jeszcze, dopełnić formalności, ja poszłam do domu.
I wtedy (to było, jak przebłysk w głowie) usłyszałam: umowy dotrzymałem, pieniądze dostaniesz, czekam.
Zatkało mnie, wrzasnęłam - "nie!!!" na całą ulicę, mijający mnie przechodnie patrzyli ze zdziwieniem." Ty, gnoju, ty bandyto, bydlaku…!!!"
Wpadłam do mieszkania, chwyciłam telefon, z trudem wykręciłam numer do Carlsberga.
Odebrał ks.Kazimierz. - Kazik, stało się coś strasznego. Jowita miała wypadek, proszę módlcie się, ja przecież nie umiem.
Nie wiem czy minęła godzina. Ksiądz Franciszek (we Wspólnocie nazywany Ojcem) przysłał auto i zabrano nas do Ośrodka.
Pobiegłam prosto do Kaplicy.
Ze wszystkich sił, całym swym jestestwem - wyrzekałam się Lucyfera i jego mocy. Powiedziałam - " Boże, jeżeli Ty naprawdę jesteś, ratuj, proszę moje dziecko. Głupia jestem, wiem - ale ja naprawdę nie wiedziałam, iż moja zabawa może być groźna. To miały być tylko takie jaja."
Następnie poszłam do domu wspólnoty. Ojciec rozmawiał ze szpitalem. Stan córki był krytyczny. Kerspintommograf pokazał cztery wewnętrzne pęknięcia czaszki. Lekarz powiedział, robimy wszystko, co w naszej mocy.
Ks.Kazimierz rozumiał co jest grane (nie wiedziałam jak, ale czytałam to w jego oczach), ze to efekt moich wygłupów - nie usłyszałam jednak słowa wyrzutu, wręcz przeciwnie, dużo serdeczności.
Zapłakana zasnęłam.
Rano - telefonat ze szpitala, dziecko odzyskało przytomność - wola mamę.
Któryś z księży (nie pamiętam już, kto) pojechał z nami do Kliniki.
Mała była mizerna, ale pojawiła się szansa, że będzie żyła.
Został z nią tata, byli w szpitalu prawie miesiąc, dziewczynka musiała na nowo uczyć się jeść, mówić, chodzić - miała wtedy 8 lat.
Przez cały ten czas mieszkałam w Ośrodku - dałam nieźle domownikom w kość.
Po powrocie "moich" z Kliniki, mieliśmy jeszcze jakiś czas zostać w Carlsbergu. Pojechałam do mieszkania po trochę maneli.